nr 105, czerwiec 2015

68
ZESZYTY JAGIELLOŃSKIE PISMO UCZNIÓW, NAUCZYCIELI I PRZYJACIÓŁ LO im. KRÓLA WŁADYSŁAWA JAGIEŁŁY W PŁOCKU NR 105 CZERWIEC 2015, PISMO UKAZUJE SIĘ OD ROKU 2000 Międzyszkolny Klub Myśli Polskiej w Liceum im. Wł. Jagiełły MŁODZIEŻOWY DOM KULTURY IM. KRÓLA MACIUSIA I GŁOŚNE CZYTANIE NOCĄ: 18 grudnia 2014 roku Władysław i Walery Łozińscy - bracia pisarze Z cyklu: Zapomniani Polacy

Upload: docong

Post on 11-Jan-2017

228 views

Category:

Documents


3 download

TRANSCRIPT

Page 1: nr 105, czerwiec 2015

ZESZYTY

JAGIELLOŃSKIE P I S M O U C Z N I Ó W , N A U C Z Y C I E L I I P R Z Y J A C I Ó Ł

L O i m . K R Ó L A W Ł A D Y S Ł A W A J A G I E Ł Ł Y W P Ł O C K U N R 10 5 C ZERW IE C 2 01 5 , P IS M O U KA ZUJ E S IĘ O D ROK U 2 00 0

Międzyszkolny Klub Myśli Polskiej w Liceum im. Wł. Jagiełły

MŁODZIEŻOWY DOM KULTURY IM. KRÓLA MACIUSIA I

GŁOŚNE CZYTANIE NOCĄ: 18 grudnia 2014 roku

Władysław i Walery Łozińscy

- bracia pisarze

Z cyklu: Zapomniani Polacy

Page 2: nr 105, czerwiec 2015

2

Państwo Elżbieta i Tomasz Zbrzezni oraz Wiesław Kopeć

Międzyszkolny Klub Myśli Polskiej w Liceum Ogólnokształcącym im. Władysława Jagiełły

Młodzieżowy Dom Kultury im. Króla Maciusia I

zapraszają nauczycieli, uczniów płockich szkół ponadgimnazjalnych, pracowników

administracji oświatowej, ludzi kultury i wszystkich zainteresowanych do udziału

w wielkim eksperymencie dydaktycznym

pod nazwą

Urodzeni w niewoli – dzieciom Niepodległej

POLSCY HISTORYCY LITERATURY

Opis eksperymentu: 1. Zostanie zorganizowanych kilkanaście seansów „Głośnego czytania nocą” pod wspólnym

tytułem POLSCY HISTORYCY LITERATURY.

2. Spotkania odbędą się w okresie od października 2009 roku do stycznia 2012 roku

lub dłużej. Intencją jest, ażeby uczeń rozpoczynający naukę w liceum we wrześniu 2009 roku,

mógł w czasie 5 kolejnych semestrów uczestniczyć w całym cyklu.

3. Tym wyróżnionym spotkaniom „Głośnego czytania nocą” będzie patronowało hasło-idea:

URODZENI W NIEWOLI - DZIECIOM NIEPODLEGŁEJ.

4. Czytać będziemy gigantów polskiej historii literatury urodzonych przed umowną datą

11 listopada 1918 roku, to znaczy tych uczonych, którzy całkowicie zostali ukształtowani

jeszcze pod zaborami lub w dwudziestoleciu międzywojennym.

5. Seanse trwające 2 x 45 minut "czystego czytania" kończone będą 45-minutową dyskusją

z intencją przeniesienia jej dalszego ciągu na zajęcia szkolne.

6. Teksty czytane w MDK-u będą się ukazywały w Zeszytach Jagiellońskich i będą

stanowiły rosnący systematycznie INTERNETOWY RETRO-PODRĘCZNIK

DO JĘZYKA POLSKIEGO (http://www.jagiellonka.plock.pl/gazetka/zj_nrxx.pdf).

Komentarz:

Podejmiemy próbę oddziaływania na współczesnego ucznia tekstami napisanymi przez ludzi o zupełnie

innej wrażliwości narodowej i literackiej, żyjących w zupełnie innych warunkach społeczno-politycznych.

Jednocześnie tekstami o wyjątkowej wartości. Niezależnie od oficjalnego nurtu szkoły zmierzającego

do maturalnego „testu na punkty” podejmiemy próbę zrobienia tego, co zawsze w Polsce było celem edukacji

polonistycznej, a obecnie przestało być ważne.

Zeszyty Jagiellońskie. Pismo Uczniów, Nauczycieli i Przyjaciół Liceum Ogólnokształcącego

im. Króla Władysława Jagiełły w Płocku

Redakcja: ul. 3 Maja 4, 09 – 402 Płock; http: // www.jagiel lonka.plock.pl ; (024) 364-59-20

[email protected];

Opiekun merytoryczny projektu: Tomasz Zbrzezny. Opiekun zespołu: Wiesław Kopeć, [email protected]

Zespół redakcyjny: członkowie Międzyszkolnego Klubu Myśli Polskiej.

Page 3: nr 105, czerwiec 2015

3

DWAJ BRACIA PISARZE, KUZYNI KAROLA SZAJNOCHY:

Władysław Łoziński (1843-1913) - powieściopisarz i historyk, badacz przeszłości kultury polskiej

Władysław Łoziński z Łoziny h. Lubicz, pseudonimy Wojtek ze Smolnicy, Władysław Lubicz

(ur. 29 maja 1843 w Oparach pod Samborem, zm. 21 maja 1913 we Lwowie) – polski powieściopisarz

i historyk, badacz przeszłości kultury polskiej, sekretarz Ossolineum, kolekcjoner dzieł sztuki.

Studiował na Wydziale Filozofii Uniwersytetu Lwowskiego. Był redaktorem wielu lwowskich

i galicyjskich gazet i czasopism literackich (Dziennik Literacki, Przegląd Powszechny, Gwiazdka

Cieszyńska), przede wszystkim jednak Gazety Lwowskiej (po Adolfie Rudyńskim redaktor naczelny

w latach 1873-1883), którą zreformował i rozbudował. Był pierwszym sekretarzem naukowym

Fundacji im. Ossolińskich, wiceprezesem Towarzystwa Historycznego, prezesem Towarzystwa

Przyjaciół Sztuk Pięknych, członkiem Akademii Umiejętności (od 1891) i Towarzystwa

Ludoznawczego we Lwowie. Był posłem do Rady Państwa, następnie członkiem Izby Panów Rady.

Wyróżniony tytułem doktora honoris causa Uniwersytetu Lwowskiego. W 1906 roku otrzymał

honorowe obywatelstwo miasta Lwowa. Pochowany na Cmentarzu Łyczakowskim we Lwowie.

W 1914 r. miasto umieściło Lwowską Galerię Obrazów (przemianowaną w 1998 r. na Lwowską

Galerię Sztuki) w pałacu przy Ossolińskich 3, zakupionym wcześniej od Łozińskiego.

Dzieła: Czarne godziny: powieść współczesna, 1869; Hazardy: powieść współczesna, Lwów 1870;

Historia siwego włosa: powieść, 1871; Legionista: powieść z przeszłości, 1870; Malarstwo cerkiewne

na Rusi,1887; Oko proroka czyli Hanusz Bystry i jego przygody: powieść historyczna z XVII w.

(1899); Opowiadania imć pana Wita Narwoya rotmistrza Konnej Gwardyi Koronnej: a. d. 1760-1767

(1873); Nowe opowiadania imć Pana Wita Narwoya rotmistrza Konnej Gwardyi Koronnej, 1764-

1773, 1884; Madonna Busowiska (1886); Ormiański epilog lwowskiej sztuki złotniczej, 1901;

Patrycyat i mieszczaństwo lwowskie w XVI i XVII wieku, 1890; Pierwsi Galicjanie: powieść

z przeszłości, 1867; Przybłęda: obrazek dramatyczny z życia ludu ruskiego ze śpiewkami: w 2 aktach

oryginalnie napisany przez Hizopa Ziółka,1864; Prawem i lewem. Obyczaje na Czerwonej Rusi

w pierwszej połowie XVII wieku (1903) t.1 t.2; Skarb watażki: powieść z końca XVIII wieku (1875);

Sztuka lwowska w XVI i XVII wieku: architektura i rzeźba (1889); Złotnictwo lwowskie w dawnych

wiekach: 1384-1640, 1889; Życie polskie w dawnych wiekach (1907); Pogadanki teatralne, 1866.

Page 4: nr 105, czerwiec 2015

4

Walery Łoziński (1837-1861)

- powieściopisarz i publicysta związany z Lwowem, żył 24 lata

Na podstawie Wikipedii:

Walery Łoziński, pseudonim Walenty ze Smolnicy, ur. 15 stycznia 1837 w Mikołajowie koło Stryja, zm. 30

stycznia 1861 we Lwowie – polski pisarz i publicysta. Uczęszczał do gimnazjum w Samborze, gdzie powstały

jego pierwsze wprawki literackie. Pierwszym młodzieńczym utworem literackim, który nie ukazał się drukiem

była powieść Kamień w Spasie. Za działalność patriotyczną został w 1855 r. wyrzucony ze szkoły z wilczym

biletem. Wówczas zaopiekował się nim jego kuzyn, Karol Szajnocha, który znalazł mu posadę w redakcji

urzędowej „Gazety Lwowskiej”. Później był redaktorem związanym z grupą "Dziennika Literackiego".

Współredagował czasopismo „Dzwonek”, pisał także do "Czytelni dla Młodzieży". Do najbardziej znanych

utworów Łozińskiego należą powieści: Zaklęty dwór (pierwsza część zaplanowanej trylogii – ukazała się jeszcze

jej druga, mocno okrojona przez cenzurę część Dwie noce), Szlachcic chodaczkowy, Szaraczek i karmazyn,

Czarny Matwij. Wszystkie powieści ukazywały się w odcinkach w gazetach lwowskich. Autor wykazał się

w nich sporym talentem literackim, łącząc umiejętnie styl gawędy szlacheckiej z wątkami historycznymi,

przygodowo-sensacyjnymi i romantycznymi. Poruszał w nich problematykę narodową, sięgając do krwawych

wydarzeń z okresu rzezi galicyjskiej 1846 r. i Wiosny Ludów w Galicji. Z tego powodu jego utwory były

poddawane ostrej cenzurze zaborcy. Łoziński nie pozostawał dłużny: w swej publicystyce na tyle, na ile mógł,

atakował austriackie porządki i stojących na ich straży urzędników.

Dzięki swej twórczości Łoziński zyskał we Lwowie spory rozgłos i uznanie, również wśród miejscowej bohemy.

Przyjaźnił się z literatem Brunonem Bielawski. Był też znany ze swej porywczości, z zamiłowania do libacji

i awantur, a od pewnego momentu – również do pojedynków. Głośnym echem odbił się w Galicji w lutym 1860

r. jego niedoszły pojedynek z porucznikiem armii cesarskiej, Thelemem. 10 stycznia 1861 r. Łoziński stanął

do pojedynku na szable z Karolem Cieszewskim – znanym i popularnym dziennikarzem lwowskim, swoim

kolegą redakcyjnym z "Czytelni Akademickiej". Poszło o kobietę - pracującą również w redakcji Anielę

Przyłęcką. Łoziński został ranny w skroń i zmarł niespełna trzy tygodnie później na skutek pourazowego

zapalenia opon mózgowych i zakażenia krwi (otworzyła mu się stara rana z poprzedniego pojedynku z Janem

Dobrzańskim). Na krótko przed śmiercią do pisarza dotarła wiadomość o śmierci w pojedynku w Jassach

przyjaciela – pisarza i poety Brunona Bielawskiego. Literat, zadłużony po uszy, został pochowany na koszt

miasta. Jego pogrzeb, który odbył się 2 lutego, stał się wielką manifestacją patriotyczną, w której uczestniczyła

cała polska inteligencja Lwowa. Nagrobek Łozińskiego został ufundowany m.in. dzięki sprzedaży egzemplarzy

powieści Czarny Matwij, zachował się na Cmentarzu Łyczakowskim (pole 43, w pobliżu ul. Banacha).

Jego burzliwe życie opisał Adam Bar w książce Zapomniany powieściopisarz lwowski.

Twórczość: Bakałarz i druciarz (komedia) (1860); Czarny Matwij: powieść z życia ludu górskiego (1860);

Gawędy i powieści Brunona Bielawskiego i Walerego Łozińskiego, 1899 - zawiera opowiadania Walerego

Łozińskiego: Hau! Hau! Hau! czyli jak Michaś student zaszczekał a młynarz Czmiel uciekał, Jak zezowaty

Mosiek wyszedł na spółce z Walkiem Kuternogą, Cudowne drogi Opatrzności, Laska zaczarowana, Łaska Boża,

Łaskawy chleb, Trafiła kosa na kamień, Pan Niezapominaj, Bartek Połatajko; Ludzie spod słomianej strzechy -

spisał na przykład prostemu ludowi Walenty ze Smolnicy, Lwów 1861; Niebezpieczny człowiek i Verbum nobile:

dwie komedie, Lwów 1866; Pisma humorystyczne (1900); Pisma pomniejsze Walerego Łozińskiego:

z życiorysem autora, 1865, zawierające m.in. opowiadania: Starsza siostra Zygmunta Augusta, Michałko,

Felicjan Łobeski, Żaby, Kłopoty powieściopisarza, Lutnia Wajdeloty, Pan Skarbnik Drohorucki, Proces

o dziwotwór, Człowiek bez sumienia, Sąsiadka, Niezawodne lekarstwo, Ostatni środek, Jenerała Gordona

pamiętnik (o pobycie w Polsce od r. 1651 do r. 1661); Szaraczek i karmazyn: powieść w 2 częściach, 1859;

Szlachcic chodaczkowy (1857); Zaklęty dwór: powieść w dwóch tomach (1859); Dwie noce: powieść (1892);

Page 5: nr 105, czerwiec 2015

5

WŁADYSŁAW ŁOZIŃSKI

ŻYCIE POLSKIE W DAWNYCH WIEKACH (1907)

Z ROZDZIAŁU DRUGIEGO: DWORY I DWORKI

Sielskość i rycerskość to główne, niemal wyłączne cechy życia szlacheckiego w przeszłości.

Na ten spiżowy posąg w warszawskim pałacu kanclerza Ossolińskiego, wyobrażający Polskę

w postaci niewiasty z pługiem u stóp, a z mieczem w dłoni, nie mogło być trafniejszej alegorii.

Ów zwyczaj drobnej szlachty niektórych okolic kraju, która przy rozmierzaniu zagonu używała szabli

jako jednostki mierniczej, owa legenda o wielkim hetmanie, któremu, kiedy jeszcze był młodzieńcem,

wręcza spotkany na polu chłopek właśnie co wyoraną pługiem buławę, wróżbę i godło przyszłej

dostojności i chwały — to symbolika ziemiańsko-rycerskiej cechy polskiego świata. Sielskość daje

wszystką barwę życiu, obyczajom, wczasom i trudom, historii nawet i literaturze. Jeden z uczonych

naszych wykazał trafnie na krakowskim zjeździe Kochanowskiego, jak nasi pisarze i poeci wszystkie

swoje obrazy, przenośnie, porównania czerpali z sielskiej wyłącznie obserwacji. »Wsi spokojna, wsi

wesoła, któryż głos twej chwale zdoła« — słowa te czarnoleskiego poety służyć mogą za dewizę życiu

całej szlacheckiej Polski, a mnóstwo jej wariantów spotykamy nie tylko w drukowanej literaturze,

ale i w tych rękopiśmiennych wierszach i wierszykach, które się przechowały po bezimiennych

autorach. Warto dla charakterystyki tej dominującej strony polskiego życia w przeszłości przytoczyć

tu kilka zwrotek jednej z tych wierszowanych gloryfikacji sielskiego, ziemiańskiego bytu, którym

Karol Szajnocha w swoich Dwóch latach nie wahał się przypisać wagi historycznych dokumentów,

stwierdzających powszechną idyllizację szlachty ze szkodą jej politycznej i rycerskiej energii

w przededniu wielkiej burzy, co miała wstrząsnąć podwalinami Rzeczypospolitej w połowie XVII

wieku:

O pompy żadne nie stoję,

Mając spełna wioskę swoję,

Z kmiotkiem sprawa, moja zabawa.

To moje wszystkie klejnoty:

Dobra myśl, tańce, zaloty,

Wieniec na głowie; fraszka królowie.

Page 6: nr 105, czerwiec 2015

6

Zaprzągłszy w pług sforne woły,

Rad zasiadam z przyjacioły,

Wszystkie tytuły: pełne ampuły.

Najdzie w piwnicy węgrzyna,

Chmiel wystały do komina

Niech przystawiają, a w dudy grają.

W kuchni domowa zwierzyna,

Sam jeleń nie nowina,

Rybkę mam świeżą, chleb na stół dzieżą.

Czasem też i z kramnym jadam,

Czasem i z książęty siadam,

Choćbym tu przydał: i królam widał.

Lamus pełen wszelakiego

Jest rynsztunku żołnierskiego,

Obrona w zdrowiu jest w pogotowiu.

W stajni Turek ugłaskany,

W stadzie cekiel farbowany,

Jest i siedzenie świetne na ścienie.

Obora tłusta, w stodole

Nie pustki, bo płodne role;

Za okny pszczoła, dyjeta zgoła.

Karczma we wsi, pode dworem

Łaźnia, browar nad jeziorem,

Granica z lasem, drwa jak za pasem.

Młyn i tracz na bystrej wodzie,

Jarzyny bujne w ogrodzie,

Chmielniki w tyle, aż wejrzeć mile.

Miasto blisko, targ niegłodny,

Kościół we wsi, sąsiad zgodny,

Chłopów gromada — cóż wsi za wada?

Wsi cnotliwa, bodaj tobie

Kwitła sława ku ozdobie!

Jam twój, tyś moja, mój skarb chęć twoja!

» J a m t w ó j , t y ś m o j a « — słowa te ostatniej zwrotki to jakby dewiza ścisłej, prawie

nierozerwalnej łączności z gniazdową posiadłością. Należał szlachcic bardziej do swojej rodowej

wsi, niżeli ona do niego, bo kiedy jej już nie miał, ona go jeszcze miała; straciwszy ją, nadal do niej

należał, z niej się pisał, choć już po innej wziął nazwisko. Posiadłość ziemska nazywała się przecież

także »imieniem« — nie miało się imienia bez »imienia«. Ta gniazdowość, rodowość, pierwotność

pochodzenia zachowywała się w nazwisku członków jednego i tego samego rodu, rozbitych

i rozproszonych po całym obszarze Rzpltej — mamy Herburtów dobromilskich, odnowskich,

dziedziłowskich itd., ale wszyscy piszą się z Fułsztyna, tak jak wszyscy Ossolińscy z Tęczyna,

Rejowie z Nagłowic, Twardowscy ze Skrzypny, Wapowscy z Radochomiec itd. Znamienna to rzecz,

że kobiety nie pisały się swoim zlokalizowanym nazwiskiem panieńskim, ale zawsze po pierwotnym

rodowym gnieździe, po »imieniu«. Fredrówna poślubiona Ossolińskiemu nie pisała się z Fredrów

Page 7: nr 105, czerwiec 2015

7

Ossolińska, ale z Pleszowic Ossolińska, Jazłowiecka zamężna za Bełzeckim nie z Jazłowieckich

Bełzecka, ale z Buczacza Bełzecka itd. Zwyczaj ten utrudnia niekiedy zorientowanie się

w rodowodach, bo kiedy chodzi o mniej znane, niehistoryczne osoby, niełatwo dociec, jakie nazwisko

panieńskie nosiła czyjaś małżonka i nie bez trudu dochodzi się, że z Kruźlowa Balowa, to z domu

Pieniążkówna, z Irządza Orzechowska, to z domu Bolestraszycka.

Nie bez znaczenia dla tej nieprzerwalnej łączności z rodowym gniazdem był zwyczaj staropolski,

że nie najstarszy, ale najmłodszy syn dziedziczył rodowy majątek — chodziło tu jakby o absolutną

bezpośredniość kontynuacji rodu, chciano niejako, aby właśnie najpóźniejsza, ostatnia latorośl

osiadała konarem na pniu dziedzicznym, aby ostatnie właśnie ogniwko zaczepiało o dalszy łańcuch

potomstwa. Dawało też prawo możność powrotu do straconego rodowego gniazda; tzw. tytuł

bliższości, ius retractus, im propinquitatis, ułatwiał odkupienie rodzinnego majątku od nabywcy po tej

samej cenie, w jakiej był sprzedany. Była też pielesz ojczysta podwójnie droga; obok realnej wartości

miała urok idealny, historyczny, pamiątkowy: hic sacra, hic gens, hic maiorum multa vestigia, mógł

o niej powiedzieć z Cyceronem szlachcic starego gniazda.

Cała zaś tradycja i gniazda, i rodu, cała niejako synteza, cała suma najżywotniejszych

i najpoufniejszych warunków czci i bytu rodzinnego mieściła się w ścianach tego szlacheckiego

dworu, o którym mówić właśnie mamy.

Bywał zazwyczaj drewniany, bo w zgodzie ze swoją ogólną sielską fizjonomią, poza nielicznymi

zamkami i pałacami, poza liczniejszymi od nich kościołami i klasztorami, cała Polska, jak już raz

zaznaczyć mieliśmy sposobność, była drewniana. Wiemy, że nie mówiąc już o zwykłej szlachcie,

senatorowie mieszkali w drewnianych dworach: »w podłym drewnianym budowaniu majętności nasze

chowamy« - powiada Górnicki. Że stosunkowo wiele wiemy o świetności zamków i ich

wewnętrznego urządzenia, zawdzięczamy właśnie temu, że było ich mało, że stanowiły wyjątkowy

przedmiot admiracji dla swoich i wyjątkowy punkt obserwacji dla obcych, a że dlatego właśnie przez

swoich i obcych tak często i stosunkowo tak obszernie były wspominane i opisywane, więc sprawia to

na nas złudne wrażenie, jakoby ten splendor wielkopańskich zamków i pałaców dostatecznie gęsto

i szeroko roztaczał się po ziemiach polskich, aby im nadawać jakąś ogólniejszą cechę wysokiej

materialnej kultury.

Jak wszędzie i zawsze, wygoda i bezpieczeństwo były najważniejszymi warunkami domostwa;

Page 8: nr 105, czerwiec 2015

8

tylko że wymagania wygody były w Polsce znacznie mniejsze, a wymagania bezpieczeństwa znacznie

większe niż gdzie indziej. Hartowniejsza odporność zdrowia i większa śmiałość fizycznego życia

redukowały wygodę do bardzo skromnej niekiedy miary, podczas gdy rozmaite rodzaje

niebezpieczeństwa, nieznane czasom dzisiejszym i nieznane nawet w przeszłości innym krajom,

wymagały w Polsce odrębnych środków ostrożności. Były całe dzielnice Polski, które, czy to

z powodu swego pogranicznego położenia, czy to wskutek innych szczególnych stosunków lokalnych,

wymagały po mieszkańcach swoich ciągłej ostrożności i ciągłego pogotowia do zbrojnego odporu

napaści. Kresowe położenie, bliskość »paszczęki tatarskiej« i mało co bezpieczniejsze sąsiedztwo

takich bezustannie zawichrzonych krajów, jak Wołoszczyzna lub Siedmiogród, a w końcu miejscowa

przewaga niesfornych, w każdej sposobniejszej ku temu chwili dziczejących aż do otwartej anarchii

żywiołów społecznych — wszystko to sprawiało, że nawet w czasach spokoju żyło się jakby

na wojennych czatach. Da się to przede wszystkim powiedzieć o Ukrainie, Podolu, Wołyniu, o całym

województwie ruskim.

Stąd poszło, że w tych stronach Polski każdy ziemianin mieszkał jakby w małej forteczce.

Każdy prawie nieco zamożniejszy dwór szlachecki był obronnym do pewnego stopnia zameczkiem,

i taką mu też dawano nazwę. W aktach publicznych XVII wieku spotykamy się ciągle z nazwą

fortalitium w miejscach, gdzie, jak dowodnie wiemy, nigdy twierdzy w najszerszym choćby

znaczeniu tego słowa nie było, bo tak nazywano dwór szlachecki, skoro był tylko okopany

lub obwiedziony ostrokołem, choćby był zresztą cały drewniany. Że istotnie chodziło tu o dwory

drewniane i że w ogóle nazwa fortalitium oznaczała zwykły dom, nieco lepiej od nagłej nocnej

napaści ubezpieczony, wypływa nie tylko z opisów bliższych, ale i ze stałego określenia fortalitium

muratum, tam gdzie chodziło o siedzibę murowaną, jak niemniej z faktu, że prawdziwie obronny

zameczek dla odróżnienia nazywano arx.

Dwór Mikołaja Reja w Nagłowicach.

Z inwentarzy dóbr szlacheckich XVI i XVII wieku, jakie się nam dochowały w aktach sądowych,

da się powziąć wyobrażenie jak wyglądał taki drewniany szlachecki zameczek. Przede wszystkim

cechą jego główną była baszta, czyli, jak ją niekiedy nazywano, bojnica. Nawet w domach,

które materiałem i bardzo dorywczym wiązaniem ścian przypominały lepsze nieco chaty włościańskie,

nawet tam, gdzie ściany te w znacznej swej części sklecone były z chrustu i lepione gliną, bywała

baszta, oczywiście także drewniana, jak to wiemy np. z inwentarzy ziemi sanockiej z r. 1645

(Pisarowice).

Baszta taka służyła bardziej do straży niż do obrony, czuwali na niej zwykle poddani chłopi,

którzy na znak czujności musieli śpiewać lub dąć w piszczałki — zwyczaj, który się dochował

Page 9: nr 105, czerwiec 2015

9

do naszych czasów u nocnych wart wiejskich. Baszta miewała co najmniej cztery sążnie wysokości,

a szczyt jej opatrzony bywał w strzelniczkę o sześciu lub ośmiu okienkach. Bywały drewniane

zameczki, które miały po kilka baszt; np. w Tustanowicach, majątku Stadnickich, dwór otoczony

dokoła wysokim wałem, opatrzony był trzema drewnianymi basztami na podmurowaniu; w jednej

z nich była także kaplica, w drugiej świetliczka z komnatką, a na spodzie »schowanie«, w trzeciej

większe pomieszkanie i skład broni. Wchodu do tak obwarowanego obejścia strzegła piętrowa brama

z izbą i strzelnicą o »trzech wierzchach«.

Dwór drewniany w Korzeniący pod Jarosławiem według krótkiego opisu z r. 1670 otoczony

był wałem i fosą, a opasywał go nadto dokoła parapet z silnych balów, przerywany drewnianymi

basztami; dwór w Wielkich Oczach oprócz wału miał cztery baszty ubijane z ziemi, dwór

w Drozdowicach w przemyskiej ziemi (r. 1661) miał pięć baszt bardzo znacznej wysokości

i objętości z drzewa jodłowego. Najobronniejsza z nich zbudowana była z kręglaków, trzy dalsze

z materiału »pod hybel ciosanego«, jedna »z pruska« na glinę robiona. W basztach tych były sienie

wiodące do izb; w każdej baszcie była izba i komórka sekretna, a izby te były wcale przestronne,

miały bowiem po 2, 3 i 5 okien. Jedna z baszt uwieńczona była drugą małą baszteczką.

Bardzo ważnym, ważniejszym może jeszcze od baszty środkiem obronnym były ostrokół i okop.

Taki okop składał się z fosy i wału; fosa miewała zazwyczaj cztery łokcie szerokości i trzy łokcie

głębokości, wał zaś bywał na sześć łokci wysoki. Jako typ takiej obwarowanej siedziby szlacheckiej

posłużyć nam może rezydencja wojewodziny mścisławskiej Kiszczyny w Ożomli. Sam dwór

drewniany i jego podwórze obwiedzione były wysokim ostrogiem, czyli częstokołem z silnych

dębowych palów, które u góry zaciosane były jakby w groty dzidy; u dołu ostrokół ten wzmocniony

był podsypem ziemi i podgrodzony silnym płotem, sięgającym po pas człowieka. To był pierwszy

okrąg warowny. Za nim szło gospodarskie podwórze, otoczone dokoła tzw. tynem, to jest bardzo

mocnym i wysokim ogrodzeniem, ociernionym u góry, a poza tym ogrodzeniem opasywały

i za mykały cały obszar siedziby wał wysoko usypany i głęboka fosa. Ale nawet po przesadzeniu

okopu, po wyrąbaniu ostrogu, po przedarciu tynu, napastnik i najeźdźca spotykał się z oporem

samegoż domostwa mieszkalnego. Okna bywały silnie żelazem okratowane, drzwi wchodowe

grube, dębowe, gęsto okowane i mocno zamczyste strzegły wnętrza, a sień wstępna bywała także

niekiedy bardzo obronna. W Kielnarowej, w ziemi przemyskiej, fortyfikacja dworu obejmowała sień

i wiodący do niej zwód wchodowy. Oto, co czytamy w inwentarzu spisanym w r. 1668: »Zwód

z dębowych ław na dłoń grubych, długimi żelaznymi gwoździami wskroś przenitowany, który się

na łańcuchach przez ścianę wciąga i klamrami żelaznymi zakłada dla bezpieczeństwa nocnych

zajazdów. Sień wielka, stronna, w której obrana potężna dla napaści nocnych, można się

s a m o c z w a r t s t o m c z ł o w i e k a o b r o n i ć . W tejże sieni drzwi bardzo potężne dwoiste,

z sieni lipowe a z dworu dębowe, na zawiasach trzech żelaznych, ćwiekami szerokimi na wskroś

przenitowane i gęsto sadzone, tak że je przestrzelić i wyrąbać trudno. Kuny żelazne dwie potężne

do zasuwy poprzecznej, na drugą stronę przewiedzione i zawijane z dworu w słupach w ocapie

nad drzwiami; sztaby węgierskie, pod progiem wyburtowany kloc, gdzie się drzewo na dole usuwa,

a u góry w kunę wchodzi trzymając potężnie poprzeczną zasuwę«. Każdy taki zameczek posiadał

oczywiście swój arsenał, czasem nawet bardzo zasobny w działka, moździerze, hakownice,

muszkiety, w proch strzelniczy, gotowe już naboje i w ołów na kule. Nie zapominano też

o prowiancie, którego zapasy w każdym zresztą zamożniejszym domu szlacheckim bywały bardzo

obfite, a składały się także z żywności, która przez długi czas konserwować się dała, jak

np. z solonego mięsa, suszonych ryb, głównie szczuk i pstrągów, kasz rozmaitych itp. Bardzo często

spotykamy w spisach prowiantowych »suchy chleb na wojnę«, tj. suchary.

Ale nawet i takie siedziby szlacheckie, które nie były zameczkami w rodzaju opisanych

powyżej, ubezpieczone były dostatecznie od nieproszonego napastliwego gościa, o którego nie było

trudno. Przestrzegano tego, aby jak mawiano: pierwej było Otwórz, a dopiero potem Pomagaj Bóg.

Obejście dworskie opasywał wysoki płot, silnie grodzony, zamożniejsi zdobywali się na odylowanie

pokryte gontowym daszkiem lub na tzw. zamiot, po dzisiejszemu parkan, złożony z desek,

wpuszczonych horyzontalnie w dębowe słupy. Silna brama, pilnowana przez wrotnych, strzegła

podwórza, drzwi wchodowe z grubej dębiny, okowane, i żelazne ostrowia, tj. kraty u okien strzegły

samego domu. Brama główna, wiodąca na obejście, miewała najczęściej tzw. samborze, tj. po obu

bokach bramy i nad nią były piąterka, przeznaczone na mieszkanie wrotnych stróżów, do którego

Page 10: nr 105, czerwiec 2015

10

schody prowadziły od wewnętrznej strony podwórza. Niekiedy samborza takie były uzbrojone,

np. we dworze w Tropi umieszczone były w bramie dwa działa i trzy moździerze, często też bywały

ważną integralną częścią obwarowania i łączyły się z basztą.

Opis takiego bardzo okazałego i tak pod architektonicznym, jak i pod obronnym względem bardzo

rozwiniętego samborza daje nam wizja drewnianego dworu we wspomnianych już Drozdowicach,

tenucie starosty przemyskiego Madalińskiego. Samborze to zamykało wjazd do okopu i stanowiło

niejako piątą basztę; dwoje wrót wielkich żelaznymi ćwiekami nabijanych, na sporych żelaznych

czopach, miało potężne wrzeciądze, które odsuwano tylko w razach wyjątkowej potrzeby, zwykle

bowiem wchodzono i wychodzono małą furtką. Po obojej stronie tej bramy znajdowały się komory

dla chowania sprzętów lub broni, na samych zaś wrotach i na przylegających komorach położone były

dźwigary, na których wznosiło się piętro, tj. izba z drzewa jodłowego »pod hybel ciosanego««,

o pięciu oknach, każde okno na dwa łokcie wysokie, a na półtora łokcia szerokie. Okna miały szyby

ze szkła weneckiego, rżniętego w cegiełki i w ołów oprawiane; w izbie był piec gdański i komin

murowany, obok izby alkierzyk. Dach dwoisty łamany z blaszanym powietrznikiem pokrywał całość.

Mądrym zwyczajem staropolskim przestrzegano, aby dwór był budowany »na jedenastą

godzinę«, to jest, aby jego czoło, czyli fasada frontowa, miała pełne słońce w tej porze dnia, kiedy ono

nie dobiega jeszcze samego południa. Tym sposobem wszystkie strony domu miały słońce o pewnej

porze dnia, podczas gdy dwory z czołem na pełne południe nie mogły go mieć w tylnych, ku czystej

północy zwróconych pokojach.

Sam rozkład pokojów mieszkalnych bywał różny, a z lustracji i inwentarzy nie da się

wywnioskować jakaś stała norma lub złożyć jakiś typ przeciętny; nie było go też zapewne; tyle

wszakże da się powiedzieć, że niemal powszechną regułą był podział domostwa na dwie równe

połowy, przedzielone sienią bardzo obszerną. Do sieni wchodziło się z ganku, o którym wiemy,

że bywał »balasisty«, sama zaś sień i rozmiarami swymi i przeznaczeniem uchodziła prawie tak samo

za pryncypalną część domu, jak sala stołowa. Czym w zamkach zawartych był dziedziniec służący

za punkt zborny, za majdan, tym w dworze szlacheckim była sień. Tu odbywały się sąsiedzkie

sejmiki, tu gromadziła się czeladź w razie alarmu, tu gotowała się wyprawa łowiecka lub zajazdowa,

tu wreszcie na sianie spali pokotem goście w czasie wesel, festynów, pogrzebów. Ściany sieni służyły

do wieszania broni i sieci myśliwskich, a ogrzewał ją zazwyczaj olbrzymi komin murowany.

Z sieni prowadziły drzwi w trzech kierunkach, naprzeciw wejścia głównego do ogrodu, sadu

czy też wirydarza, na prawo i na lewo do pokojów. Jedna ze stron, czyli połowic domu, była pańska,

druga w przeważnej części czeladnia. Po stronie pańskiej najobszerniejsza i najgłówniejsza była izba

stołowa, po niej szła świetlica, nazwana później bawialnią, a jeszcze później salonem;

podrzędniejsze już i czysto poufne znaczenie miały salki, izby, komnaty, pokoje, alkierze, przyboki,

komory. O ile te rozmaite nazwy były dowolne, a o ile uzasadnione odmiennością rozmiarów, formy

lub przeznaczenia, niełatwo dziś oznaczyć stanowczo.

O komorach wiemy, że były to małe izdebki, przeznaczone na chowanie rozmaitych ruchomości

i zapasów pod stałym zamknięciem, i nazwa ta w tym samym znaczeniu rzeczy dotąd przechowała się

u ludu; alkierze nie zawsze znaczyły to samo, czemu dziś tę nazwę dawać zwykliśmy. Nie bywały to

ani tzw. dziś nisze, ani alkowy — bardzo często nazywano tak nawet duże i jasne pokoje, bo liczące

6 do 8 okien, jak tego dowodzą lustracje. Alkierz odpowiednio do swej nazwy, pochodzącej

od niemieckiego Erker, bardzo długo, bo aż w głąb XVII w. oznaczał izbę narożną, która zamykała

przestrzał pokojów, a ujęta była ścianami wykuszu albo w ogóle tej części domu, który wysuwał się

czy to na rogach, czy też z boków budowania na przód i tworzył rodzaj wyskoku. Oprócz nazw

wymienionych miały pokoje każdego większego dworu jeszcze inne specjalne nazwania, bądź to

od urządzenia i koloru obicia lub malatury, bądź od użytku, do jakiego służyły: były więc pokoje

przyjacielskie, czyli tzw. złożenia, tj. pokoje gościnne, pokoje białogłowskie, a dalej pokoje

czerwone, zielone, farfurowe itp.

Page 11: nr 105, czerwiec 2015

11

WŁADYSŁAW ŁOZIŃSKI

ŻYCIE POLSKIE W DAWNYCH WIEKACH

Z ROZDZIAŁU PIERWSZEGO: ZAMKI I PAŁACE

I.

Przysłowiową tradycję, że Kazimierz Wielki zastał Polskę drewnianą, a zostawił murowaną,

odnieść można tylko do obwarowania kilkudziesięciu grodów i do zmurowania kilkudziesięciu

zamków królewskich. W rzeczywistości Polska była zawsze drewniana i pozostała nią

aż do najpóźniejszych czasów. Przed XVI w. murował tylko grodotwórczy osadnik niemiecki,

pierwszy organizator, fortyfikator i rzemieślnik miast głównych na polskiej ziemi. Nie tylko w XV,

ale jeszcze i w XVI i XVII w. budują się z drzewa nawet wielkopańskie rezydencje, nawet obronne

zamki. Mikołaj Górka wznosi w r. 1426 w Kórniku zamek okazały i bardzo ozdobny – modo pulchri,

którego twórcą jest cieśla; zamek w Ostrzu, siedziba możnego rodu Gasztołdów, bardzo obronny,

piętrzący się pięciu potężnymi basztami, zbudowany już w r. 1538, cały był z sosnowego i dębowego

drzewa; tak samo drewniana była świetna i bogata siedziba Krzysztofa Szydłowieckiego w Łukowie;

tak samo pałac Zygmunta III w Ujazdowie i tegoż króla zamek w Nieporęcie, podziwiany

przez Laboureura dla wspaniałej ciesielskiej budowy: magnifique charpenterie. Jaworów, rezydencja

króla Jana III, strojna wewnątrz we wszystko, co stanowiło ówczesny komfort mieszkalny, był

również dworem drewnianym, a nawet jeszcze w r. 1744 buduje książę Michał Czartoryski

w Wołczynie pałac modrzewiowy o 36 pokojach. Kosztowności i ozdobności takich drewnianych

pałaców, które najczęściej niedługo po zbudowaniu padały pastwą płomieni, dziwowali się bardzo

cudzoziemcy, zwłaszcza Włosi: nuncjusz Malaspina, przywykły do ciosów i marmurów swej

ojczyzny, będąc gościną w takiej wspaniałej a drewnianej rezydencji, wyraził się o niej dowcipnie,

że nigdy w życiu nie widział tak pięknie ułożonego stosu paliwa. „A dlatego też rzadko się

w Polszcze trafi taki dom – powiada Frycz Modrzewski – który by przez 30 lat w całości trwał; mało

nie wszytkie miasta i wsi wygorywają, a zaś znowu je budują”.

Zamek w Krasiczynie.

Tę przewagę albo raczej tę wyłączność architektury drewnianej w Polsce oddaje dobrze słownik

starych aktów i zapisków, w którym architectus oznacza zawsze tylko cieślę; architekt

zaś w dzisiejszym znaczeniu tego słowa nosi nazwę murator albo lapicida, jakby wyraźna

wskazówka, że budowniczym polskim par excellence był cieśla. Polska zaczęła się gęściej murować

dopiero w XVI w., którego ostatnie dziesięciolecie wraz z pierwszą połową XVII w. jest porą

najbardziej ożywionego budowniczego ruchu. Nawet główne miasta ozdabiają się dopiero w tym

Page 12: nr 105, czerwiec 2015

12

okresie wspanialszymi dziełami kościelnej i świeckiej architektury, a wszystkie niemal głośne i mniej

głośne zamki, dochowane dotąd w całości lub ruinie, siedziby możnowładczych rodów, powstały

w XVI lub XVII w. Z tej to pory datują się zamki, jak Brzeżany, Grzymałów i Mikulińce

Sieniawskich, Baranów i Gołuchów Leszczyńskich, Brody i Podhorce Koniecpolskich, Buczacz

i Paniowce Potockich, Chmielów i Szydłowiec Szydłowieckich, Dobromil i Międzybórz Herburtów,

Dubno Ostrogskich, Działoszyn Męcińskich, Danków Warszyckich, Jazłowiec Jazłowieckich,

Janowiec i Lubartów Firlejów, Kruszyna Denhoffów, Krupe Zborowskich, Krzyżtopór i Ossolin

Ossolińskich, Krzepice Wolskich, Krasiczyn i Dubiecko Krasickich, Łaszki Mniszchów, Łańcut

i Wiśnicz Lubomirskich, Mir, Biała, Ołyka, Birże i Nieśwież Radziwiłłów, Olesko Daniłowiczów,

Pomorzany Sienieńskich, Przecław Ligęzów, Pieskowa Skała Szafrańskich, Pińczów, Książ i Mirów

Myszkowskich, Rożnów Tarnowskich, Różanka Paców, Szamotuły Górków, Staresioło i Zasław

Zasławskich, Sidorów Kalinowskich, Smoleń i Ogrodzieniec Bonerów, Świerz Cetnerów, Tęczyn

Tęczyńskich, Zamość Zamoyskich, Zbaraż Zbaraskich, Załoźce Wiśniowieckich, Żółkiew

Żółkiewskich i wiele innych; w tej samej również porze powstały najznaczniejsze pałace miejskie,

jak np. w Krakowie pałacowe domy zamieszkiwane przez Lubomirskich, Myszkowskich, Kmitów,

Tarnowskich, Zamoyskich, Maciejowskich, Kazanowskich, Radziwiłłów i Ostrogskich; w Warszawie

pyszne pałace Adama Kazanowskiego, hetmana Stanisława Koniecpolskiego, kanclerza Jerzego

Ossolińskiego, okazałe dwory Sobieskich, Denhoffów, Działyńskich, Sapiehów itd.

Zamek w Wiśniczu.

Wszystkie zamki budowane w ciągu XVI i w pierwszej połowie XVII w. były obronne,

a podzielić się dadzą na dwa typy, tj. na zamki ściśle zawarte, w których obronność była głównym

celem, a pomieszkanie jako takie miało znaczenie drugorzędne, i na zamki, które łączyły

równorzędnie oba te cele i były nie tylko silnymi warowniami, ale zarazem stanowiły wielkopańskie

rezydencje, pełne komnat i sal reprezentacyjnych. Jako wzór pierwszego typu służyć nam może

zamek Herburtów pod Dobromilem, który przeznaczony był prawie wyłącznie na pomieszczenie

załogi w czasie niebezpieczeństwa, podczas gdy sam jego właściciel miał osobną rezydencję

w znacznej odległości; jako wzór drugiego typu uważać można Krasiczyn Krasickich, Baranów

Leszczyńskich lub Laszki Mniszchów.

Zamki i zameczki pierwszego typu zazwyczaj ubogie bywały pod względem architektonicznym.

Zbudowane ze skromnego materiału, z cegły i dzikiego kamienia, nie miały najczęściej ani zewnątrz,

ani wewnątrz nic, co by wymagało talentu architekta i dłoni artysty; zamki drugiego typu były

wspaniałymi dziełami nie tylko fortyfikacyjnej, ale i architektonicznej sztuki. Obwarowane według

najlepszych wzorów ówczesnych mistrzów fortecznej inżynierii, były zarazem świetnymi pałacami,

bogatymi w cios, marmur, alabaster, dekoracyjne rzeźby, a niekiedy w polichromiczne lub sgraffitowe

ozdoby malarskie, jakich ślady zachowały się w niektórych aż do naszych czasów,

jak np. w Krasiczynie i Krzyżtoporze.

Takie zamki powstawały prawie wyłącznie według planów architektów włoskich, a cechą ich

konieczną były duże dziedzińce, tzw. places darmes lub cour d’honneur, otoczone za włoskim

wzorem dokoła arkadami, jak np. w Baranowie, Brodach, Dubnie, Brzeżanach, gdzie Ulryk Werdum

Page 13: nr 105, czerwiec 2015

13

(1670) zachwycał się galerią ażurową z misternymi kolumnami z kamienia, obiegającą naokół cały

dziedziniec zamkowy, gdzie zaś arkadowań nie było, tam wewnętrzne fasady czworoboku strojne

bywały w rzeźbę i bogatą plastykę form architek­tonicznych. Dziedzińce zamkowe musiały być

obszerne, od ich też przestrzeni, ujętej dokoła w mury, zależały rozmiary i kosztowność zamków.

W niektórych zamkach zajmował dziedziniec obszar bardzo znaczny; z ruin dotąd zachowanych

zamku w Ogrodzieńcu domyślać by się można kilkumorgowej przestrzeni wewnętrznego, głównego

dziedzińca. Służył taki dziedziniec za majdan, czyli punkt zborny załogi, a przy uroczystych

sposobnościach za widownię obchodów, festynów, tzw. tryumfów, zjazdów i igrzysk rycerskich,

którym z osobnej loggii przypatrywały się damy. Taka loggia, bogato ozdobna w rzeźby figuralne

i ornamentacyjne, zachowała się dotąd w zamku krasiczyńskim, a wiemy z opowieści Daleiraca,

że także w zamku brodzkim Stanisława Koniecpolskiego ku bardzo obszernemu dziedzińcowi

znajdował się wspaniały balkon na kolumnach kamiennych, z którego można się było przypatrywać

temu, co się działo na dole – była to więc loggia tego samego co w Krasiczynie rodzaju.

Zbytek posuwał się niekiedy tak daleko, że pokrywano baszty zamkowe miedzią w ogniu

złoconą; wiemy np. z opisu Francuza (anonima de P.) z r 1688, że wszystkie cztery baszty zamku

żółkiewskiego miały hełmy złociste, w zamku krasiczyńskim baszta tzw. królewska miała kopułę

ze złoconej miedzi, pałac Janusza Radziwiłła w Wilnie ozdobiony był siedmiu złoconymi kopułami

i posiadał perystyl z kolumn marmurowych, również złocistych, które w r. 1655, po zdobyciu Wilna,

wywiezione zostały jako łup wojenny do Moskwy; zamek biskupa krakowskiego Zadzika wystrzelał

czterema wieżami, dach jego ozdabiały złocone banie miedziane z złoconymi również wietrznikami

o herbach biskupich i cztery olbrzymie posągi kamienne.

Brzeżany. Rezydencja rodziny Sieniawskich.

W budowie takich zamków zamiar szedł niemal zawsze ponad siły – zdaje się, jak gdyby

każdy z tych możnowładców, co chciał stworzyć dumny monument dostojności swego rodu i swego

społecznego stanowiska, szedł za wskazówkami Sebastiana Petrycego, który w swojej Ekonomice

pisze, że potężnym tego świata „przystoi zamki stawiać mocne dla swojej obrony i z podziwieniem

ludzkim w wielkości, w wysokości, z drogiej materyjej, jako z ciosanego kamienia, z marmuru,

alabastru, aby swą wielmożność wszytkim pokazał, która by wzbudzała przeciwko niemu cześć

i bojaźń. Dla wielmożności ma z kosztownej materyjej budować, wielkie słupy stawiać, ganki szerokie

sklepić”. Wysilano się też istotnie na ogromne przestrzenie objętego murami terenu, na którym

mieściły się niekiedy osobne amfiteatra dla widowisk i areny gonitw do pierścienia, jak np. w zamku

laszeckim Mniszchów; przesadzano się w gigantycznych grubością murach – magistralne mury zamku

w Mirze miały sześć łokci grubości – w olbrzymiej wielkości sal, których w Nieświeżu było 12,

a które w Laszkach miały po 40 kroków szerokości, a po 60 kroków długości; w bezmiernej liczbie

pokojów i komnat pomniejszych, których janowiecki liczył 105. O zamku Ossolińskich,

Krzyżtoporze, mówią podania, że budował się 30 lat, kosztował pięć milionów, miał jadalną salę

z sufitem szklanym, na którym była sadzawka z rybami, a liczył tyle okien, ile dni w roku, tyle

Page 14: nr 105, czerwiec 2015

14

pokojów, ile tygodni, tyle sal, ile miesięcy, i tyle baszt, ile kwartałów – szczegóły legendarne, których

najnowsze badania zachowanych dotąd ruin wprawdzie nie stwierdziły, ale które uważać trzeba

przecież za odległe wiekami echo podziwu, jaki budziła swego czasu wspaniałość tej magnackiej

rezydencji. Zamki i pałace polskie, budowane prawie wyłącznie przez Włochów, górowały

architekturą nad niemieckimi – Jerzy Ossoliński w diariuszu podróży swojej do Ratyzbony (1636)

pogardliwie mówi o pałacach panów rakuskich, „że wszytkie te fabryki bardziej na austerie

albo na staroświeckie klasztory poszły aniżeli na pałace”. Toteż do zbudowania każdego takiego

zamku polskiego potrzeba było ogromnego kapitału, do jego konserwacji ogromnej fortuny –

wzniesiony raz nadmiernym wysiłkiem pożerał stale wielkie sumy, najczęściej też niósł za sobą ruinę

i sam ulegał ruinie. Nie tyle jednak upadek fortun i nie tyle burze wojenne poniszczyły wielkopańskie

nasze zamki, co niedbalstwo i zaniechanie najtańszych choćby i najskromniejszych środków

konserwacji. Ileż to zamków polskich obrucił w ruinę nie Tatar, nie Szwed, nie Kozak, ale deszcz

wpadający do środka przez dach dziurawy – patrzył na to już hetman Żółkiewski, który polecając

w swoim testamencie „opatrować zamek, żeby się nie psował”, dodaje: „Wszak nie trzeba nic dalej,

jeno żeby nie ciekło, a jeśli się gdzie dachówka zepsuje, o inszą nie trudno”. Zamki w Olesku,

w Przemyślu już w XVII w. były ruinami. […]

Zamek Herburtów w Dobromilu w 1698 r.

Zamki polskie XVI i XVII w. miały urządzenia wewnętrzne równie bogate i pyszne,

jak wyniosłe i dumne były ich fasady, baszty i wieże. Zbytek wszakże, jaki się roztaczał w ich salach

i komnatach, był jeszcze niedawny w Polsce, zrodził się dopiero na schyłku XVI w., a wybujał

do niezwykłych rozmiarów w w. XVII i XVIII. Bardzo było skromne i poważne przedtem urządzenie

domów szlacheckich, senatorskich, a nawet czasowych pozastołecznych siedzib królewskich. Jakżeż

od tego przepychu magnackich zamków, o których poniżej będzie mowa, odbija ulubiony przez króla

Zygmunta Augusta dworzec knyszyński, w którym według inwentarza z r. 1564 nie masz

ani marmuru, ani jedwabiu, wszystkie kominy prostej murarskiej roboty, wszystkie okna z pospolitych

błon szklanych, zwykłe drzwi zamiast podwojów, i to na kowalskich wieszach żelaznych, zamykane

na takież wrzeciądze, zaczepki i skoble. Cały sprzęt to ławy gołe, obiegające dokoła ściany, i stoły

długie a wąskie. Nawet w komnacie, w „której król Jmć pokój dla sypiania miewać raczył”, nie masz

nic więcej, a jedyny zbytek, jeżeli nazwy tej użyć tu można, to „chłodniczek ochędony”, z tarcic

zbudowany w ogrodzie. Najokazalsza jest stajnia dla 500 koni królewskich. Łazienki za to mają tylko

piecyk polewany, kocieł z blachy i kominy gliniane. Dopiero później bogatsza szlachta idzie

z magnatami, magnaci z monarchami w zawody; niektóre zamki widocznie wzorują się na zamku

wawelskim, a ich wewnętrzna dekoracja jest naśladownictwem komnat monarszych.

Fantazja artysty i bogactwo materiału składają się na to architektoniczne i ornamentacyjne

ustrojenie sal i pokojów. Marmur, złoto, cyprys, heban, różane drzewo, a znacznie później mahoń,

złotogłów, jedwab i szpalerowe tkaniny flamandzkie i włoskie służą za materiał dekoracyjny.

Przepyszne są sufity, czyli jak je zwano „podniebienia”, które kasetami, różycami, dekoracją

rzeźbiarską i malarską przygniatają najwyższe nawet sale. Na zamku brzeżańskim Sieniawskich

Page 15: nr 105, czerwiec 2015

15

jeden sufit ozdobiony był olbrzymim obrazem bitwy pod Żurawnem, drugi obrazem wiktorii

wiedeńskiej, trzeci kasetowany i suto złocony, czwarty malowany w różne „osoby”, piąty rzeźbiony

dawał niejako wyobrażenie niebieskiego stropu, bo obsiany był złocistymi planetami, a pośrodku

zwieszała się zeń na dół piramida „z osobami”, szósty w 10 kasetach ujmował sceny z wojny

chocimskiej, siódmy wypełniony był portretami sławnych w historii mężów itd.; w Ossolinie obok

sufitów ozdobionych figuralnymi malowaniami jest sufit o 13 belkach z balasami, a pośrodku i po obu

końcach każdej belki zwieszają się rzeźbione i złocone bukiety kwiatów, liści i owoców, w kasetach

zaś belkowania mieszczą się na przemian złociste sztukaterie i widoki miast i portów morskich;

w Głuchowie nad wielką salą był sufit przepysznie rzeźbiony, którego dekoracja składała się z 2500

róż mniejszych lub większych, za których wykonanie zapłacono snycerzowi około 12 000 zł, suma

na one czasy (przed r. 1600) równająca się pokaźniejszej szlacheckiej fortunie; w Krasiczynie jeden

z sufitów naśladował słynną powałę z głowami wawelskiego zam­ku, w Podhorcach Niderlandczyk

Jan de Baan ozdobił sufity malowidłami swego pędzla; w Kielcach pułapy misternie rzeźbione

i złocone służyły za obramienie wielkim malowidłom, jak np. scenom z wojen pruskich, zburzeniu

Troi itp.

Z takiego bogatego pułapu zwieszał się zazwyczaj potężny pająk, czyli tzw. korona z grubo

złoconej miedzi, najczęściej roboty wrocławskiej, lub z barwistego szkła weneckiego; niekiedy zaś

miejsce takiej korony zajmowała tzw. meluzyna (zapożyczona od Niemców Leuchterweibchen),

wyobrażająca albo popiersie fantastycznej postaci niewieściej, zakończonej olbrzymimi rogami jelenia

i trzymającej w obu wyciągniętych dłoniach świeczniki, lub też skomponowana na temat Judyty

z głową Holofernesa lub Amora z łukiem, jak np. w zamku dubieckim Krasickich lub we dworze

złotkowickim Korniaktów.

Pawiment, czyli podłoga, jeżeli nie miały go stale pokrywać kobierce, zrobiony był z dębowych,

misternie wiązanych desek, a celowali w ich wyrobie i układaniu stolarze dzikowscy i kieleccy,

albo też z płyt marmurowych dwoistego koloru. Olbrzymi komin był niezbędny w każdej sali.

Wysilało się nań niekiedy dłuto znakomitego rzeźbiarza, a za materiał służył marmur

lub pośledniejszy a obfity w Polsce alabaster. Szczątki takich wspaniałych marmurowych kominów

oglądać było można do niedawna w spalonej części zamku krasiczyńskiego, było ich kilka w zamku

żółkiewskim, słynął z nich pałac wojewody [płockiego, Jana Dobrogosta] Krasińskiego w Warszawie,

gdzie kominy otoczone były posągami; miały one wysoką wartość artystyczną w zamku brzeżańskim

Sieniawskich, bo wyszły spod dłuta znakomitego Pfistera, twórcy grobowych pomników

Sieniawskich i pomnika Ostrogskich w Tarnowie. Bardzo często kominy opatrzone były w dewizy

i sentencje, a służyła im za temat symbolika ognia, jak np. w Gołuchowie, gdzie nad jednym kominem

czytamy: Ignem gladio ne fodias, a nad drugim: Jocus et focus placent, / Sed non nimis urat uterq ue.

Do bogatej dekoracji sali w marmurze, złocie, malowaniu i rzeźbie dostrajać się oczywiście

musiały ściany, a do ścian sprzęty. Ściany obijano najdroższymi materiałami i tzw. szpalerami.

Używano do obicia złotogłowia, jak np. w pałacu Adama Kazanowskiego; adamaszku i aksamitu,

skóry gdańskiej tłoczonej, złoconej jak w Żółkwi; perskich altembasów na złotym tle wzorzystych

jak w Brzeżanach; olbrzymich kobierców wschodnich, tzw. dywańskich, jak w Krasiczynie;

a w końcu także szpalerów i stref. Szpalery były to opony z kosztownej jedwabnej materii lub z mniej

kosztownego brokatelu, złożone z podłużnych pionowych brytów odmiennego koloru. Wybierano

zazwyczaj kolory czerwony i żółty, czerwony i granatowy, czerwony i niebieski. Materię na takie

opony zamawiano umyślnie we Włoszech, gdzie bryty adamaszkowe wyrabiano już z herbami

zamawiającego, jak np. dla Krasickich do Krasiczyna, dla Matczyńskich do Waręża itd.

Obijano pokoje także płóciennymi kołtrynami, malowanymi ręcznie w drzewa, kwiaty

i zwierzęta, ale wartość ich zależała od wykonania, które nie zawsze miewało zalety artystyczne;

używano tedy kołtryn tylko do pośledniejszych pokojów. Ale rzadkością, kosztownością i wysokim

artystycznym walorem górowały nad wszystkimi przytoczonymi rodzajami opon tzw. dziś

niewłaściwie gobeliny, to jest tkane według kartonów wykonanych dłonią prawdziwego artysty

malarza flamandzkie arrasy. Nazywano je u nas najczęściej także szpalerami, bo to była zbiorowa

nazwa opon ściennych, a nie brakło ich w żadnej wielkopańskiej rezydencji. Bywały między nimi

okazy pierwszorzędnej technicznej i artystycznej doskonałości. Podziw Francuzów, obeznanych

Page 16: nr 105, czerwiec 2015

16

przecież dobrze z tymi utworami artystycznego tkactwa, wywoływały gobeliny w pałacu

warszawskim Kazanowskiego: były one pełne figur tkanych jedwabiem na tle złotym, a jeden z nich

wyobrażał bankiet królewski. W inwentarzach Janusza Radziwiłła spotykamy wielką ilość opon,

z których niedokładnego nawet opisu wypływa, że były to przednie arrasy, nic innego bowiem

nie może się ukrywać pod pozycjami, jak np. „szpalera jedwabna, na której są wojska wyrobione”,

„skrzynia, w której obicia pstrego holenderskiego sztuk wielkich i małych 22”, „obicia holenderskiego

sztuk pięć” itd.; ściany zamku nieświeskiego opięte były arrasami wyobrażającymi pamiętne wypadki

z historii rodziny Radziwiłłów, była też między nimi „wielka sztuka szpalerowej roboty manufaktury

krajowej”, która przedstawiała przegląd wojsk pod Zabłudowem pod wodzą hetmana Mikołaja

Radziwiłła.

Ściany zamku krasiczyńskiego obok opon we właściwym tego słowa znaczeniu, z których 150

brytów atłasowych i adamaszkowych żółtego i błękitnego koloru zdobiły jedną salę, podczas

gdy druga obita była strefami kitajkowymi o barwach czerwonej i zielonej – obwieszone były także

gobelinami z herbem gospodarza; w opisie rezydencji Wielopolskich w Tropi spotykamy szpalery

ze scenami z historii Herkulesa, w Ogrodzieńcu Firlejów opony z herbowymi lewartami, w Żółkwi

szpalery przetykane złotem.

Tak świetnie i bogato udekorowane sale musiały posiadać także sprzęt odpowiedni. Nie było

jednak przepełnienia; przeciwnie, lubowano się w wolnych przestrzeniach, poprzestając na ściśle

potrzebnej ilości sprzętów. Dokoła dużych sal biegły ławy pokryte zazwyczaj wschodnimi

kobiercami, których zresztą, jak to zobaczymy, nie brakło nawet w skromnych dworkach

szlacheckich; potężne stoły marmurowe, hebanowe, a niekiedy całe srebrną blachą powleczone,

jak np. w zamku żółkiewskim; zamczyste rzeźbione almarie, sepety i skrzynie sadzone, włoskie

lub niemieckie, stanowiły umeblowanie stosowne do użytkowego przeznaczenia każdej sali

lub komnaty.

W magnackich dworach sprzęt był wielce zbytkowny, tym kosztowniejszy, że sprowadzać go

musiano z daleka, głównie z Gdańska, który dostarczał wytwornych mebli rzeźbionych

i intarsjowanych, przede wszystkim zaś szaf i krzeseł obijanych skórą. Sprowadzano jednak meble,

zwłaszcza lżejsze i mniejsze, także i z najdalszych stron cudzoziemskich. Podskarbi koronny

[Mikołaj] Daniłowicz w swoim warszawskim domu, który miał cztery piętra, wyniosłą kopułę i cały

ginął w kolumnach „jakby w lesie jakim”, według słów współczesnych, miał meble i galanterie

włoskie, francuskie, a nawet hiszpańskie. W pałacu Adama Kazanowskiego, urządzonym alla moda

e più commodo, jak się wyraża w r. 1643 Jarzębski w swoim opisie Warszawy, i gdzie było „pięknie

jako w raju”, Laboureur, świadom dobrze zbytków paryskich, olśniony był bogactwem

i bezprzykładną świetnością urządzenia: zdawało mu się, że przeniesiono go we śnie do jakiegoś

zaczarowanego przybytku. Szafy w tym pałacu były rzeźbione i w całości wyzłacane, stołki złocistą

skórą pokryte; wszędzie złoto, marmur, kosztowne galanterie.

W Radziwiłłowskim Nieświeżu, którego skarbiec miał mieścić w sobie owych legendarnych

dwunastu apostołów lanych ze szczerego złota, a wysokich na dwie stopy, jedna z sal cały niemal

sprzęt miała ze srebra „najpiękniejszej starożytnej roboty”; duży stół, ogromny pająk u pułapu,

wysokie gierydony, ramy zwierciadlane, wilki i ekrany kominowe były z lanego lub kutego misternie

srebra. W brzeżańskim zamku były krzesła złotem i srebrem przetykane lub też misternie słoniową

kością sadzone, inwentarz Ogrodzieńca Firlejów wymienia krzesła aksamitne ze srebrnymi ozdobami

i rzezane; meble krasiczyńskie ozdobione były szczodrze złotem i srebrem, krzesła miały tam ćwieki,

kaptury i gałki srebrne, łóżka – poręcze srebrne.

Podwoje w salach i reprezentacyjnych komnatach robione były z rzadkiego drzewa i zdobne

intarsjami; obramienia z rzeźbionego marmuru wieńczyły tzw. nadproża, czyli sopraporty, również

rzeźbione, a w niektórych zamkach artystycznie malowane, jak np. w brzeżańskim, gdzie nad każdym

kominem i nad każdymi drzwiami umieszczone były obrazy i sopraporty dobrego pędzla,

jak np. z portretem monarchy, z opadniętym przez brytany odyńcem, z kogutami itp. Poeta [Hieronim]

Morsztyn nie przesadza, kiedy mówi w swojej Światowej rozkoszy.

Page 17: nr 105, czerwiec 2015

17

II.

Magnackie biblioteki

O ile wspaniałość wielkich zamków świadczyła o zmyśle monumentalności i o wyższym

instynkcie kultury, o ile była szczerą a twórczą potrzebą potężniejszych indywidualności, pragnących

stwierdzenia siły i dostojności swego rodu i stanu, a nie wypływała z pospolitego naśladownictwa

lub z próżności, o tyle była dodatnim objawem społecznym w danym czasie i danej warstwie —

kwestia wszakże, czyli z tą zewnętrzną świetnością, z tym materialnym zbytkiem szedł także

w parze wzgląd na wyższe, idealne strony życia, nie zawsze i nie całkiem da się rozstrzygnąć

na korzyść czasu i ludzi. Dopiero na szarym końcu inwentarzy tych wielkich rezydencji idą

biblioteki, jeżeli tak nazwać można pewną ilość przygodnie zebranych książek. Czytamy wprawdzie,

że na zamku brzeżańskim była »biblioteka portretami adornowana«, ale nie wiemy, czy były w niej

książki; wiemy, że Adam Kazanowski miał w swym pałacu warszawskim bibliotekę w różnych

językach, że w Ogrodzieńcu Firlejów, według słów wojewodziny smoleńskiej Petroneli Firlejowej,

było »niemało ksiąg rozmaitych i z drogą oprawą, kupionych za nieboszczykowskie pieniądze

w cudzych krajach i w ojczyźnie«, że to była biblioteka wielka, »z której Szwedzi niemało pobrali«;

że w Dąbrowicy były rękopisy »wybornym pisaniem kosztownie oprawne«; wiemy z aktów

procesowych między braćmi Wiśniowieckimi z r. 1658, że dziad ich, wojewoda wileński, Janusz

Tyszkiewicz, pozostawił »księgi różne wielkiej wagi i wielkiego szacunku i bibliotekę najmniej

na 30 000 zł szacowaną« — ale są to niemal wyjątki, i nie mamy też wskazówek, które by świadczyły,

że zakładano biblioteki z zamiłowaniem, systematycznie i z celem; przeciwnie, spotykamy się często

z wiadomością o lekkomyślnym marnowaniu już istniejących. Nestor Sapieha np. pisze z Paryża

do matki, aby »kazała sprzedać na wagę stare szpargały« rodzinnej biblioteki, bo on »sobie nową

formuje w Paryżu«. We wspaniałym zamku, zbudowanym przez wojewodę Marcina Krasickiego,

który, jak się wyrażało jego epitafium: Krasiczynum mundo admirandum fecit, biblioteczka bardzo

szczupła; jest w niej zaledwie sto dzieł przygodnie zgromadzonych, kilku klasyków starożytnych

i kilku historyków polskich, dowiadujemy się za to, że niektóre księgi oprawne są w srebro

i spoczywają w skrzyni aksamitnej także srebrem okutej; w Białymstoku, sławnej rezydencji hetmana

Jana Klemensa Branickiego, jest na stajni 200 koni, a w bibliotece tylko 170 tomów.

Magnackie kolekcje dzieł sztuki

To samo da się także powiedzieć o dziełach sztuki. Mamy wprawdzie takie przykłady szczerego

zamiłowania w dziełach wielkiej, idealnie pojętej sztuki, jak np. że Paris Bordone wysyła do Polski

jedno ze swoich płócien (cosa bellissima, jak się wyraża Vasari), że Spytek Jordan utrzymuje stosunki

z włoskimi mistrzami, nabywa u Gian Francesca Carota obraz religijny i zamawia słynnego swego

czasu Bartłomieja Ridolfiego do Polski — ale nie brak daleko liczniejszych wskazówek, że dzieła

dłoni ludzkiej, których znaczenie polega nie na materialnej, ale na czysto idealnej wartości, że utwory

sztuki jako czystej sztuki były w uderzającej mniejszości wobec tego nieprzebranego mnóstwa złota,

srebra, klejnotów i bajecznie kosztownych sprzętów.

Wiemy wprawdzie z inwentarza, spisanego w r. 1661, że między owym przepysznym »rozlicznym

statkiem«, między tymi skarbami w złocie, srebrze i bogatych tkaninach, które na 150 wozach

w r. 1655 wywieźli łupiescy Szwedzi z zamku Lubomirskich w Wiśniczu, znajdowały się

i znakomite dzieła sztuki, rzeźby i obrazy, a między nimi dzieła takich mistrzów, jak Rafael, Tycjan,

Veronese, Ribera, Bassano itp., ale tenże inwentarz, o ile go ze streszczenia tylko znamy, świadczy

przecież, że stanowiły one mniejszą część zdobyczy.

Hetman Krzysztof Radziwiłł ma rodzaj domowego muzeum, a syn jego Janusz w listach swych

prosi krewnych, alby »obesłali kunsztkamer ojca specjałem jakim«; w zamku nieświeskim jest galeria

obrazów, biblioteka, muzeum, zbiór wspaniałych zbroi, gabinet przyrodniczy itd., inwentarz zamku

brzeżańskiego mówi o »obrazach włoskich«; w pałacu Kazanowskiego były posągi marmurowe

i liczne płótna; pałac Jerzego Ossolińskiego mieścił w sobie całą kolekcję brązów artystycznych,

Page 18: nr 105, czerwiec 2015

18

posągi królów, spiżowe statuy, sprowadzone z Rzymu, mozaiki figuralne, popiersia marmurowe

cezarów rzymskich, a w kaplicy »przechodził wszystko obraz rzadkiej piękności, w którym mistrz

pokazał całą swą sztukę«, jak zapewnia Jarzemski, nie wymieniając malarza, w którym domyślać się

należy któregoś z najsłynniejszych mistrzów włoskich.

Bogaty był w płótna zamek żółkiewski, a musiały to być przeważnie rzeczywiste dzieła sztuki,

skoro autor inwentarza, sam malarz, Siemiginowski, który zwykł przy każdym lichszym obrazie

wyraźnie zaznaczać, że rzecz nic niewarta, taką krytyczną uwagę tylko przy nieznacznej stosunkowo

części całego zbioru wypowiada. Obok pewnej ilości »szmelcowanych«, a więc emaliowanych, może

limuzyńskich wizerunków, były w Żółkwi portrety, batalie, widoki, naturę morta w bardzo wielkiej

ilości, a między tymi płótnami górował jeden Depositionis Christi, który musiał wyjść

spod pierwszorzędnego pędziła, skoro autor inwentarza dodaje przy mim uwagę: »obraz na desce,

o r y g i n a ł n a j g ł ó w n i e j s z y « , a był może owym zaginionym dziełem Rafaela, które dziś

znamy tylko ze sztychu Marcantonia. Między obrazami spotykamy tam także scenę myśliwską

włoskiego mistrza Bassano.

Mikołaj Wolski, marszałek w. kor., posiadał liczny zbiór płócien włoskich w zamku swoim

krzepickim, a że wiele było na nich kobiecych nagości, kazał je wkrótce przed śmiercią swoją popalić,

»aby ad libidinem i do grzechu nie pobudzały«, na ściennych zaś malowaniach w jego komnacie

sypialnej jakiś domorosły artysta miał nimfom »sukienki wymalować i inhonestates pokryć«.

Wojewodzina smoleńska Firlejowa zapisuje w swoim inwewtarzyku następującą pozycję: »obrazów

nieboszczykowskich przodków i rozmaitych sztuk g w a ł t , drogich i kosztownych, starodawnych

obrazów niemało w Ogrodzieńcu i Dąbrowicy«, ale czy pod tym »gwałtem« obrazów domyślać się

można konterfektów ubogiego pędzla domorosłych malarzy dworskich, czy też dzieł wyższej

wartości, to kwestia otwarta. Rys to charakterystyczny w każdym razie, że nuncjusz Marescotti

wybierając się do Polski, a idąc za radą znawców jej społeczeństwa, wiezie z sobą jako upominki

dla panów i pań polskich takie tylko rzeczy, jak cacka galanteryjne z kryształu, rękawiczki, perfumy,

mydełka bonońskie, różańce i agnuski, a dla Włochów, osiadłych w Polsce a wpływowych na dworze

królewskim i u magnatów, dzieła sztuki, jak. np. dla sekretarza królewskiego Masoniego obraz

Carracciego.

Materialny świat magnackiego zbytku

Jakoż wszystko, co by się dało przytoczyć z dzieł sztuki, zdobiących zamki i pałace aż do schyłku

XVII wieku, niknie wobec niesłychanego bogactwa przedmiotów grubego zbytku, obliczonych

na materialny, nagły efekt, na chwytającą za naiwne oczy pompę, na egzotyczną osobliwość,

na sztuczkę i niespodziankę. Są to same starożytne dziś dla nas galanterie i bibeloty, figielki, zabawki

i cacka, niekiedy bardzo dowcipne i misterne, zawsze bardzo kosztowne, które o przeszło całe stulecie

bliższy tym czasom Jezierski nazwie »sposobami fałszywej wyniosłości, drewienkami, szkiełkami

i ozdobnymi pstrociznami«. Jakoż trudno sobie wyobrazić bogatszą pstrociznę nad to, co nam wylicza

wielce ciekawy inwentarzyk zamku w Ogrodzieńcu z r. 1663. Spotykamy tam obfitość takich rzeczy,

jak »zwierciadło, w którym z jednej strony widzi się wielka rzecz każda nad podobieństwo, z drugiej

także nad podobieństwo mała«, »perspektywa z słoniowej kości, w której się pchła jako raik widzi«,

»działeczka nad zamiar maleńkie kosztowną robotą«, »mysz rozmyślną robotą, która jako żywa

biegała, kukułka, która jako żywa kukała«, »szkatuła oprawna w srebro, która sama grała«, »słoniowa

kolebka z dzieciątkiem« itd., a to wszystko wśród całej Golkondy klejnotów, pereł, złota,

najdroższych szat, złotolitych makat, kobierców itp. W pałacu Kazanowskiego leżą rozsypane

po wszystkich stołach czary złote i kryształowe, kindżały i noże wschodnie, nabijane drogimi

kamieniami; z potężnych szaf oszklonych bije blask precjozów i najdroższych galanterii, osobny

skarbiec pełen jest sreber, rzędów sadzonych rubinami i ociekającej złotem broni; jest tam zegar,

który co minuta wyrzuca gałkę złotą, jest wspaniała ptaszarnia pokojowa, są klawicymbały, pozytywy,

lutnie, wiole, harfy w najkosztowniejszym wykonaniu, a to wszystko odbija się zewsząd w olbrzymich

weneckich zwierciadłach.

Trudno by było i najupartszemu nawet chwalcy przeszłości zataić przed sobą, że cały ten zbytek,

cała ta świetność materialnej głównie natury nie wzbogaciła kulturalnego mienia narodu, nie poszła

na rachunek cywilizacyjnego dorobku; rujnowały się na niej olbrzymie fortuny; całe szkuty złotej

Page 19: nr 105, czerwiec 2015

19

polskiej pszenicy brał Niemiec gdański za jedną osobliwą błyskotkę, tak jak dziś jeszcze

Europejczyk bierze od Murzyna kość słoniową za szklane paciorki, a nic charakterystyczniejszego

nad fakt, że istniał specjalny rodzaj towarów, zwany przez Włochów roba per Polonia, obliczony

na próżność i lekkomyślność klas bogatych, na ciemnotę i łatwowierność ubogich. Dopiero w dobrych

sto lat później odsłonią się oczom górującej warstwy narodu szerzej i jaśniej wieczyste cele kultury,

rozpocznie się cywilizacyjna »rewaloryzacja walorów«, dopiero w dobrych sto lat później stworzy

ks. Załuski swoją niezrównaną bibliotekę, kupi dziedzic tulczyński za 10 000 dukatów Madonnę

Rafaela, wyłoży kanclerz Dominik Radziwiłł 60 000 czerwonych złotych na bibliotekę i gabinet

przyrodniczy, sprzeda swoje brylanty kuchmistrz wielki litewski Wielhorski, aby móc kupić

księgozbiór po uczonym Mairanie w Paryżu, powstaną Puławy i Nieborów, przyjdą na świat

Działyńscy i Ossolińscy.

Wielkopańskie ogrody

Jak już nadmieniliśmy, aż do drugiej połowy XVII w. wszystkie niemal siedziby wielkopańskie

były zamkami warownymi, czyli, jak mówiono, zawartymi; nie było wielkich i wspaniałych

rezydencji i dworów nieobronnych, otworzystych, a te, które już w XVI i w pierwszej połowie XVII

wieku istniały, były wyjątkami. Do takich wyjątków należały podmiejskie pałace albo raczej wille,

jak np. Łobzów królewski, jeszcze w r. 1596 według świadectwa sekretarza kardynała Gaetaniego

bardzo świetny i z uroczym ogrodem; jak włoska willa Bonerów w Balicach, opus inter miracula

reponendum, jak Wola Justowska Decjusza, castellum elegantissimum. Z tych epitetów łacińskich,

z których pierwszy pochodzi od Sarnickiego, drugi od Starowolskiego, wnosić można, jak się

wydawały świetne i wspaniałe współczesnym i jak dalece uważano je za rzadkość i osobliwość godną

admiracji. Różanka Paców, o której się wyraża w swoim epigramacie Rojzjusz: Pacius has coelo

sublimes extulit aedes, była także więcej pałacem włoskim aniżeli zamkiem.

Z czasem, kiedy zaczęły powstawać zamiast zamków obronnych wspaniałe a zarazem wesołe

pałace i rezydencje wiejskie, poczęły się rozbrajać i stare zamki; jakby zrzucały z siebie pancerze,

w których im duszno i ciasno było przez długie lata. Zakładano tedy i przy zamczyskach obszerne

ogrody; opasały się zielonym wieńcem drzew i krzewów groźne baszty. Istniały już i w XVII w.

rezydencje z wielkimi i po amatorsku urządzonymi ogrodami, jak np. pałac tzw. Kazimierzowski

Władysława IV, otoczony parkiem włoskiego stylu, z »drzewami jakby baszty sklepionymi«,

z parterami kwiatów, fontannami, posągami Neptuna, Herkulesa itp., z delfinami, wyrzucającymi

z paszcz wodotryski itd., jak Kruszyna Denhofów, gdzie w r. 1646 świtę marszałkowej de Guebriant

uderzył piękny ogród, ozdobiony parterami, szpalerami i pawilonami, jak Radziejowice

Radziejowskich z bardzo obszernym i kosztownie założonym parkiem, pełnym cienistych alei, szyb

wodnych, kwiecistych teras itp., jak Podhorce Koniecpolskich, w których Stanisław Oświęcim już

przed rokiem 1650 podziwiał »fontanny, groty i kaskady na wszystką Polskę sławne«; jak Jaworów,

gdzie, jak nam opowiada w swoim pamiętniku Jan Władysław Poczobut, był »ogród dziwnej maniery

włoskiej, bardzo ozdobny, jako jedyny raj ziemski, mający różne fontanny, altany, sale i ulice, także

chłodniki kunsztowne i kwatery, statuy jak żywe kupidynów i bogiń i drzewa wyśmienite, które

wyliczyć trudno« ; jak Żółkiew, gdzie według opisu bezimiennego francuskiego turysty (ks. F. de P.)

z r. 1688 był ogród zamkowy z pawilonami całymi ze szkła i z trzypiętrową wieżą, z której rozlegał

się widok na całą okolicę, a nadto olbrzymi park o gęstych gajach i rozległych trawnikach, po których

bujały sarny i jelenie. Były to wszakże rzadkie jeszcze osobliwości w Polsce, inauguracje okresu,

w którym powstać miały parki i ogrody na wielkie rozmiary, z bogatą inwencją dekoracyjnych

środków i prawdziwie artystyczną kompozycją planu.

Taką inauguracją był park wspaniały w Laszkach Mniszchowskich, którego konfigurację

i rozkład przechował nam rysunek oficera artylerii Kleina z r. 1734. Ogród ten miał liczne partery

i kobierce kwiatowe, których rysunek nie ustępował najlepszym tego rodzaju francuskim

kompozycjom z końca XVII i z początku XVIII wieku, a więc z czasów słynnego Le Nôtre, posiadał

wielką fontannę, trzy baseny, wodotryski, labirynty, groty, tajemnicze ustronia, eremitaże itp. Długie,

potężne aleje tworzyły zasadniczą artykulację tego przepysznego parku, oplatała go misternie

skombinowana sieć chodników, które miały ujścia w rondach i półkrężach, ozdobionych świątyniami,

łukami, posągami itd.; oranżerie, pawilon bilardowy, amfiteatr, dwie kręgielnie i obszerna arena,

Page 20: nr 105, czerwiec 2015

20

urządzona na gonitwy do pierścienia, urozmaicały całość; po monumentalnych schodach, ozdobionych

posągiem Neptuna, schodziło się do rzeki Strwiąża, który przepływał przez całą szerokość ogrodu,

a ujęty był w kamienną balustradę.

Rezydencje magnackie końca XVIII wieku

Ale porą najświetniejszego rozwoju wyższej sztuki ozdobnego pejzażowego ogrodnictwa,

porą, z której się datują najsłynniejsze kreacje tego rodzaju, są ostatnie dziesiątki lat XVIII w.,

szczytem zaś zbytku i wielkopańskiej fantazji jest Zofiówka Szczęsnego Potockiego, stworzona

podobno kosztem piętnastu milionów, opiewana przez Trembeckiego i Delille’a, sławiona jeszcze

w pierwszej połowie XIX wieku jako la merveille de l’Ukraine — owoc posępnej raczej melancholii,

aniżeli poetycznej wyobraźni, tragiczna sielanka, smutny kwiat, rzucony na grób własnych iluzji.

Sofijówka Potockich na rycinie Schloetterbecka,

ilustracja do francuskiego wydania „Sofijówki” Stanisława Trembeckiego.

Te wszystkie rozkoszne parki i pałace z drugiej połowy XVIII wieku, wszystkie rezydencje

wyliczone już przez nas poprzednio: Białystok, Łabuń, Słonim, Jabłoniów, Wołczyn, Puławy i tyle

innych, to już świat całkiem nowy, całkiem obcy, świat prawie improwizowany, odcięty

od przeszłości, odcięty od społeczeństwa, odcięty nawet od domowych tradycji tych ludzi, którzy go

stworzyli. Już i te wspaniałe zamki magnackie, które powstały w ostatnich latach XVI i w pierwszej

połowie XVII wieku, nie wyrastały z siły, z kulturalnego gruntu społeczeństwa, nie wiązały się

organicznie ze swoim światem, ale przecież o tyle były mu bliższe i o tyle pożyteczne o ile były

zarazem obronne, o ile miały dwie racje bytu: praktyczną potrzeby i etyczną służby. Zbytkiem były

owe bogate, złotem i srebrem nabijane zbroje szlachty polskiej, bo dość było na samym żelazie,

ale w tych zbrojach bito się przecież i zwyciężano; zbytkiem była wspaniałość zamków magnackich,

bo dość im było na samych basztach i wałach, ale te zamki stawiły przecież opór najeźdźcom

i wytrzymywały oblężenia.

O wielkopańskich siedzibach XVIII w. i tego powiedzieć nie można. Były niejako celem same

sobie; nie było najczęściej między nimi a ich panami wewnętrznej relacji smaku szczerze odczuwanej

estetycznej czy też cywilizacyjnej potrzeby i prawdziwego ukontentowania. Gdyby ten zbytek,

niekiedy tak lekkomyślny i gorszący, był kwiatem ze swojskiego, nad miarę żyznego gruntu, gdyby

wypływał z wyrafinowanej sztuki życia, jak np. we współczesnej Francji, ze szczerego, głębokiego

amatorstwa, gdyby ta elegancja zewnętrzna łączyła się była z elegancją umysłów lub gdyby była

nareszcie schyłkowym patologicznym objawem, tak zrozumiałym w narodach bardzo starej kultury

Page 21: nr 105, czerwiec 2015

21

i bardzo bogatych środków, ale już przeżytych i przekwitłych — miałoby to wszystko pewne

uzasadnienie i pewną logikę społeczną. Ale w narodzie młodym, ubogim, surowym jeszcze i mało

oświeconym był to tylko kontrast szyderczy, a dlatego bolesny, że zbiegał się z najtragiczniejszą dobą

naszych dziejów.

Park i Dom Grecki w rezydencji Czartoryskich w Puławach.

Przepyszne te rezydencje, pełne najkosztowniejszych mebli i fraszek, przeładowane tym

wszystkim, na co tylko zdobyć się mogły zbytek paryski i złoto polskie, pełne pasożytów i przelicznej

gawiedzi dworskiej, znane są zanadto dobrze z pamiętników, opisów, a nawet obszernych monografii

i do nich też odsyłamy czytelnika poprzestając na kilku najgłówniejszych rysach. Jak w XVI

i pierwszych latach XVII wieku Włochy, jak później przez cały okres czasu Niemcy, tak teraz

głównie, a nawet wyłącznie Francja wyciska swoje piętno na zbytku wielkopańskim. Paryż staje się

Mekką polskiej elegancji, Boule i Josephe dostarczają mebli, manufaktury Gobelinów i Sèvres zdobią

ściany i kredensy, Riesener, Caffieri i Faleonet modelują te kandelabry, zegary i złocone brązy, które

wypełniają pałace, Lebrun daje kartony do sufitów i dekoracji, Boucher maluje sopraporty, Meissonier

komponuje wnętrza i szczegóły urządzenia, jak np. dla marszałka Bielińskiego, Le Nôtre jest

wyrocznią w sztuce zakładania ogrodów, Rousseau i Delille uczą pojmowania piękna przyrody.

Przesadzanie się w tworzeniu parków i ogrodów jest jedną z głównych cech wielkopańskiego

gustu w tych czasach. Nie masz rezydencji bez kosztownego parku: Wołczyn, Białystok, Powązki,

Puławy itd. przewodzą temu amatorstwu, które w stosunkowo krótkim czasie przechodzi rozmaite

fazy smaku, od natury przegwałconej w dworską dekorację, od strzyżonych ścian szpalerowych

i ciętych w sztuczne formy drzew Wersalu do szerokich planów, do dalekich perspektyw,

do swobodnych grup drzew i rozległych płaszczyzn zielonych według nowatorskich projektów

Anglika Kenta. Najsłynniejsze ogrody tego czasu, przede wszystkim francuskie, jak Beloeil księcia

de Ligne, jak Montreuil pani de Polignac, Rincy księcia Orleańskiego, Le Petit Trianon królowej

francuskiej itp., mają swoje kopie i swoje parodie w Polsce, tylko że tych drugich znacznie więcej.

Bywają między tymi bajecznie niekiedy kosztownymi ogrodami dziwactwa i wybryki, prawdziwie

dziecinne igraszki, jak w Powązkach Czartoryskich, jak w słynnej Arkadii, jak w owej małpiej

kolonii ks. podkomorzego Poniatowskiego na Solcu, która kosztować miała 200 000 dukatów, jak

nareszcie w owym pełnym najkomiczniejszej semtymentalności i najniedorzeczniejszych konceptów

jardin moral et emblematique wojewody bełskiego Borcha.

Page 22: nr 105, czerwiec 2015

22

Zygmunt Vogel, Widok pałacu w Puławach od strony rzeki. 1796 r., Akwarela.

Nie dość na grotach z muszli, na pustelniach, na tkliwych symbolach i alegoriach w gipsie i malo-

wanym drzewie, na barankach i sielankach à la Watteau, są jeszcze takie fantazje, sztuczki

i niespodzianki, jak np. w Królikarni kuchnia w formie monumentu Metelli (Capo di bove),

w Powązkach owe lepianki o słomianych strzechach, naśladowane z Chantilly księcia de Conde,

których wnętrza olśniewają bogatym a nieprzeczuwanym zbytkiem: »wierzch podobny do chaty,

wnętrze do świątyni« — mówi o nich poeta-dworak. Krasicki dowcipnie wyszydza tę sentymentalno-

sielankową modę słowami Żony modnej:

...Niech będą z cyprysów gaiki,

Mruczące po kamyczkach gdzieniegdzie strumyki;

Tu kiosk, a tu meczecik, holenderskie wanny,

Tu domek pustelnika, tam kościół Dyjanny,

Wszystko jak od niechcenia, jakby od igraszki,

Belwederek maleńki, Mateczki na ptaszki.

A tu słowik miłośnie szczebiocze do ucha,

Synogarlica jęczy, a gołąbek grucha,

A ja sobie rozmyślam pomiędzy cyprysy

Nad nieszczęściem Pameli albo Heloisy...

Modę tę wielkopańską naśladuje także szlachta miernej fortuny, a wtedy powstają tuzinkowe

Arkadie i Powązki, istna parodia swoich wzorów, wyśmiewana nawet przez sąsiadów. Jerzy

Dzieduszycki, koniuszy koronny, stwarza sobie w Cucułowcach »hesperyjski ogród«, »polski

Wersal«; są tam perspektywy, fontanny, eremitaże, amfiteatr, a nawet posągi, ale wszystko z drzewa

i gipsu. Szybko też poszedł w rozsypkę ten polski Wersal »z jedliny, nie z dębiny, z gipsu,

nie marmuru«, jak się o nim wyraża ks. Chmielowski w swoich Nowych Atenach.

Amatorstwo ogrodów, jakkolwiek zbytkiem odbiegał od prawdziwej miłości przyrody, było

mimo wszystko rysem dodatnim w życiu wielkopańskim XVIII w., dodatniejszy jeszcze był moment

artystyczny, ozdabianie pałaców dziełami sztuki i zbiorami, chociaż i tu niekiedy więcej było mody

i próżności niż szczerego pokochania. Rezydencje XVIII w. górują pod tym względem nad zamkami

XVII w. Puławom zawdzięczamy jedno z najbogatszych muzeów polskich, bo one to były jego

płodnym zawiązkiem; płótna Rafaela, Giorgiona, Domenichina, Holbeina i bogata kolekcja innych

arcydzieł wielkiej i małej sztuki, które dziś podziwiamy w muzeum ks. Czartoryskich, są kulturalnym

wzbogaceniem Polski. Tulczyn Potockich był także bogaty w rzeźby i obrazy; była tam Madonna

Page 23: nr 105, czerwiec 2015

23

ze św. Janem Chrzcicielem Rafaela, były płótna Giulia Romano, Tycjana, Rubensa, Van Dycka,

Teniersa itd., były starożytne rzeźby rzymskie, był bogaty gabinet numizmatyczny, nie brakło

biblioteki o 10 000 tomach. W Nieświeżu podziwiać mogli współcześni całą galerię pierwszorzędnych

dzieł sztuki, między którymi miał się znajdować Chrystus Leonarda da Vinci; podskarbi litewski

Tyzenhaus posiadał bogaty zbiór płócien spod znakomitego pędzla, Wincenty Potocki wielką

kolekcję sztychów i oryginalnych rysunków, między którymi, jak zapewnia Bernouilli, sam Rubens

reprezentowany miał być przeszło 3 500 okazami. Braniccy zatrudniają na swoim dworze

w Białymstoku niepospolitego malarza Mirysa.

Ponad całe to otoczenie, w którym obok potrzeby zbytku budzi się teraz także dostojniejsza

potrzeba piękna, góruje przecież król. Można by powiedzieć, że Stanisław August wśród wysokich

warstw polskich był jedynym szczerym miłośnikiem sztuki, bez próżności i małpiarstwa,

a przynajmniej jedynym, o którym to z pewnością wiemy. Smakiem i wykształceniem stał na wyżynie

współczesnej sobie kultury europejskiej, co więcej, wyprzedzał niekiedy swoich zachodnich mistrzów.

Podróżnik angielski Coxe zdumiony był znajomością i zrozumieniem geniuszu Szekspira, jakie

znalazł u Stanisława Augusta — w Polsce XVIII wieku i u człowieka, wychowanego po francusku,

szczegół zaprawdę uderzający, zwłaszcza jeśli się zważy, że Niemcom dopiero Lessing odkrył

Szekspira, a Francuzi dopiero w r. 1782 zasłyszeli o nim z przekładu Letourneura. Ktokolwiek

z bliższych królowi wyjeżdża za granicę, musi pamiętać o jego amatorstwie — » dla króla, aż mi oczy

prawie nie wyłażą — pisze z Paryża do matki Nestor Sapieha — szukam pięknego malowania

lub antyku«. Król przepada za dziełami sztuki, zamawia obrazy u Bouchera, Viena, Vanloo;

nie posiada się z radości, kiedy zdobywa dwa piękne Van Huysumy, proteguje Kucharskiego, cieszy

się jak dziecko Rembrandtem, którego obiecują mu z Wiednia, stara się mieć koniecznie jakąś rzeźbę

Pigalle’a.

Nie da się tego samego powiedzieć o wielu współczesnych mu magnatach polskich, u których

nawet dzieła wielkiej sztuki musiały zbyt często służyć celom jakiejś dekoracyjnej fikcji i ginęły

w całej powodzi cacek, galanterii i osobliwostek, w pstrej mieszaninie sentymentalnych »pamiątek«

lub co gorsza w otoczeniu takich szczególnych zabytków, zbieranych z naiwną wiarą w ich wartość

i autentyczność, jak np. kamień z grobu Cyda i Chimeny, trawka z pola Fingala, gałązka z miejsca,

gdzie stała Troja, sandały Montezumy, szczypta popiołu Abelarda i Heloizy, grzebień Bianki Capelli,

pantofle pani Maintenon i tym podobnych »muzealiów«, które sprawiają, że niektóre ustępy katalogu

Gotyckiego Domku w Puławach czyta się jakby utwór humorystyczny jakiegoś dowcipnisia,

który chciał wyśmiać manię antykwarską.

Arkadia Nieborowska, kreacja wojewodziny wileńskiej Heleny z Przeździeckich

Radziwiłłowej, podziwiana i sławiona przez współczesnych jako baśń cudowna, zaklęta

w rzeczywistość, nazywana »pieśnią Ariosta w obrazie«, »krajem Sybilli i czaru« itp., daje nam

doskonały typ takiego zmanierowanego, pretensjonalnego, na ckliwostki, osobliwostki, efekciki

i alegoryjki rozsypanego, że tak powiemy, amatorstwa, które z prawdziwej nawet sztuki robiło tylko

jeden ze środków maskarady. Miała przecież ta Arkadia cały skarbiec dzieł wielkiej i małej sztuki,

miała zbiór starożytnych kamei, waz etruskich, rzeźb drogocennych, miała bogate lapidarium

autentycznych kolumn, fryzów, kapiteli i skulptur greckich, przywiezionych z Morei, ale z tych

przedziwnej piękności szczątków klasycznej helleńskiej sztuki układano tam — sztuczne ruiny!

Które tracki Mars wyzuł z ojczystej posady,

Błędna w dom swój Helena przyjęła Arkady...

Słynny swego czasu Guillaume de la Porta, nie mniej słynna pani Vigée-Lebrun i wielu innych

znakomitych artystów, między nimi i nasz Norblin, złożyło się na ozdobienie Arkadii dziełami swego

talentu, ale smak współczesny przenosił nad nie te ołtarze miłości, nadziei, wdzięczności

i wspomnień, tę »wyspę tkliwych uczuć« (île de sentiments), te »azyle melancholii«, te »ustronia

bożka Pana« itd. itd., które należały do głównych osobliwości Nieborowa.

Page 24: nr 105, czerwiec 2015

24

Zygmunt Vogel, Świątynia Diany w Arkadii od strony stawu, 1795.

Dalszym modnym zbytkiem były nadworne teatra, opery i balety. Utrzymywał taki teatr

nadworny wojewoda ks. Adam Czartoryski w Puławach, hetman Ogiński w Słonimie, kanclerz

lit. Sapieha w Różance i Dereczynie, hetman Branicki w Białymstoku, gdzie sala teatru mieściła

w sobie do 400 widzów i gdzie obok dwóch trup scenicznych, polskiej i francuskiej, utrzymywany był

także liczny balet. Grywano przeważnie rzeczy francuskie; w Białymstoku, »Wersalu podlaskim«,

także włoskie.

Teatr Stanisławowski w Starej Pomarańczarni w Łazienkach Królewskich w Warszawie.

Page 25: nr 105, czerwiec 2015

25

WŁADYSŁAW ŁOZIŃSKI

ŻYCIE POLSKIE W DAWNYCH WIEKACH

Z ROZDZIAŁU CZWARTEGO. DOM I ŚWIAT

Znaczenie rodziny w dawnej Polsce

Mawiano, że Polska stała jednostkami. Rzec by raczej można, że stała rodziną.

W społeczeństwie tak niedostatecznie obwarowanym instytucjami ładu i bezpieczeństwa

publicznego, w kraju, o którym Rej piszący w porze, co w oczach wszystkich późniejszych pokoleń

uchodziła za złote czasy narodowego bytu, powiada z goryczą, że »żadna banda, a snadź i cygańska,

nie jest w takiej niedbałości, a snadź jest w lepszym opatrzeniu, niźli sławne a zacne to państwo

nasze« — przeważna część tych obowiązków, które spełniać winny państwo, władze, ustawy,

spadała na rodzinę. Najsurowszy nawet sędzia przeszłości przyznać musi, że rodzina polska

spełniała ten wielki obowiązek, że była najsilniejszym fundamentem obywatelskim i narodowym

i że w najgorszych nawet czasach być nim nie przestała.

Kiedy wszystko poszło w gruzy, na niej budowało się nowe życie, przechowała w sobie wiernie

wszystko, co było warunkiem i rękojmią odrodzenia.

W przeszłości, która nas tu zajmuje, spełniała misję wyrównania, godziła sprzeczności

publicznych i prywatnych interesów; była bodźcem i hamulcem zarazem: bodźcem swoją tradycją

i ambicją, hamulcem swoją poczciwością i karnością. Można powiedzieć, że topniał w niej

i miarkował się krnąbrny i porywczy temperament narodowy, poskramiał się wybujały

i aż do niesforności niezawisły indywidualizm szlacheckiego charakteru. Etyczna siła rodziny długo

była jedynym ratunkiem spraw publicznych; rodzina była też najwyższą, a może nawet jedyną

rozstrzygającą instancją opinii w społeczeństwie, którego klątwą była bezkarność i pobłażliwość

publiczna. Bardziej niż na wyroku trybunalskim, bardziej niż na sejmikach i na sejmie, na zjazdach

i na wyborach, gruntowało się zdanie o ludziach na opinii rodzinnej — nawet banita i infamis

długo mógł wyzywać bezbronne społeczeństwo i żartować z wyroków publicznych, ale próg

poczciwego domu wytykał kres jego zuchwalstwu, a związek z szanowną rodziną stawał się dlań

niemożliwy. Człowiek wątpliwego charakteru łatwiej mógł odgrywać rolę w publicznym życiu,

aniżeli znaleźć poczesne miejsce u czyjegoś rodzinnego ogniska, łatwiej mu było zostać urzędnikiem

powiatowym, posłem lub deputatem na trybunał, aniżeli spowinowacić się z zacną rodziną, otrzymać

rękę córki dobrego domu, ożenić w nim syna.

Wpływ i znaczenie rodziny były tym potężniejsze, im szerzej pojmowano jej granice, a nigdzie

nie pojmowano ich tak szeroko jak w Polsce, świadomość łączności rodzinnej sięgała w najdalsze

filiacje; rodzina stawała się wielką rzeszą, a wymowny to symbol jej moralnego obszaru, że już sama

wspólność herbu stworzyła w języku szlacheckim nazwę ze znaczeniem powinowactwa, bo nazwę

»stryjców herbownych«. Znano i śledzono u nas najdalsze powinowactwa i pokrewieństwa,

przyznawano się do najodleglejszych koligacji i filiacji i uznawano je chętnie nawzajem; w kraju,

w którym nigdy nie było heroldii, jaka istniała np. w Anglii i Francji, wiadoma była przecież dobrze

historia rodów, a mimo skłonności do bajecznych wywodów prozapii, którym w gruncie rzeczy nikt

nie wierzył — nawet ci, dla których splendoru je zmyślano — mimo całej śmieszności tak niegodnej

w samej sobie, bo jakby z pogardy rodowicie polskiego pochodzenia wypływającej manii wywodzenia

się od cudzoziemskich, często nawet klasycznych rzymskich protoplastów, w końcu mimo wstrętnie

pochlebnych panegiryków — mimo wszystko i wszystko szlachta umiała trzeźwo i trafnie ocenić

i starożytność, i dostojność każdej familii. Nigdzie może tylu co w Polsce nie było urodzonych

genealogów, którzy z pamięci umieli wyliczyć wszystkie parentele i koligacje szlacheckich domów,

sięgając w daleką przeszłość i w dalekie stopnie, nigdzie też może nie starczyło tak mało do tytułu

krewieństwa i powinowactwa. »Krewny, jak żerdź po płocie, jak woda po kisielu, jak ścieżka

po zagumniu« — żartowano sobie z tych wywodów, które dochodząc do przesady przybierały często

cechy śmieszności, ale wypływały zawsze z szanownego i szerokiego poczucia łączności rodzinnej.

Page 26: nr 105, czerwiec 2015

26

»Jego baba i moja, były to dwie babie — kochały się, jednakie mając w herbie Grabie« — powiada

Wacław Potocki o takim sąsiedzie-genealogu.

Przykrzy mi się, słuchając srogich jego plotek,

Regestru sióstr i braci, wujów, stryjów, ciotek,

Kogo który wziął z domu, która była za kim,

Prawi Księgi Rodzaju długim zodyjakiem.

Żona przyjacielem. Pozycja społeczna kobiety w dawnej Polsce

Gdyby jedyną i rozstrzygającą cechą obyczajowej kultury było stanowisko kobiety, to szlacheckiej

Polsce należałby się może z tego tytułu prym między narodami. Stanowisko żony i matki było

w całym znaczeniu tego słowa dostojne; wpływ kobiety wielki, często nawet przemożny. Żona

»klejnot drogi«, żona »miły i wdzięczny, a tobie równy towarzysz», żona »ozdoba mężowi«, żona

»głowy korona« — wszystkie te nazwy, spotykane ustawicznie u naszych starych poetów i pisarzy

począwszy od Reja i Kochanowskiego, a skończywszy na najpóźniejszych, to nie były czcze tylko

słowa, jak tyle innych w naszej nie zawsze szczerej literaturze, to była cała prawda; stwierdzają

to wszystkie inne, najmniej podejrzane źródła obyczajowe przeszłości: akta sądowe, intercyzy,

testamenty, listy poufne, nie mówiąc już o pamiętnikach. Jest to rys naprawdę charakterystyczny,

że żonie dawano zazwyczaj nazwę »przyjaciela«. Nie tylko szlachta, ale i wielcy panowie,

którzy łatwiej i wcześniej odbiegali od staropolskiego słownika i obyczaju, przyjacielem mianują

żonę. Janusz Radziwiłł, prosząc króla Władysława IV o pomoc do ręki panny Potockiej, zaklina go,

aby nie odmówił, bo tu »nie o urząd, nie o wakancję idzie, ale o wiecznego przyjaciela«; Jerzy

Ossoliński, starając się o Daniłowiczównę, według słów własnych »szuka przyjaciela jako najdroższy

skarb i największe po łasce Boga błogosławieństwo«; Franciszek Sapieha, koniuszy wielki litewski,

w testamencie swoim z r. 1683 żegna »najmilszego po Panu Bogu przyjaciela, małżonkę Annę

z Lubomirskich«; ks. Albrecht Radziwiłł zrzekając się mimo woli ręki wojewodzianki sandomierskiej

na rzecz swego synowca, powiada, że odstępuje mu »od Boga naznaczonego przyjaciela«; wojewoda

miński Krzysztof Zawisza mówi w swoim pamiętniku, że »cokolwiek ma reputacji u świata

i błogosławieństwa od Pana Boga, ma to z osobliwej łaski Opatrzności, że mu dał przyjaciela« Teresę

Tyszkiewiczównę. Pod tą nazwą przyjaciela kryje się wyraz emancypacji kobiety w najpiękniejszym

znaczeniu tego słowa. Widząc w żonie przyjaciela, dawano jej niejako niezawisłość od znikomych

warunków upodobania, od młodości i piękności; wymagano od niej nie tylko sentymentu,

ale i męstwa, nie tylko serca, ale rozumu i czynu.

Dzielność kobiet i ich znaczenie w życiu publicznym

I rzeczywiście mulier fortis nie była rzadkością w ojczyźnie Anny Chrzanowskiej; kobiety często

dorównywały mężczyznom energią czynu i męstwem, a w regule przewyższały ich ambicją. Frycz

Modrzewski ubolewa nad tym, że »niewiasty polskie zwykły się bardziej, niż przystoi, przeciwko

mężom zachować«. Nie szukając innego przykładu, cóż to za wspaniała w swoim rodzaju postać

dziewczyny polskiej, ta w cichym Samborze wychowana wojewodzianka sandomierska, późniejsza

caryca Maryna, która z przedziwną energią i niepokonaną niczym siłą ambicji stawi czoło

najgroźniejszym przygodom swego awanturniczego losu, która ubrana w zbroję husarską wpada

do koła rozwichrzonego polskiego żołnierstwa i postawą i mową »siła towarzystwa na swoją stronę

buntuje«; która uciekającym z wałów oblężonego przez Moskwę Dmitrowa zabiega drogę wołając:

»Co czynicie, źli ludzie! Jam białogłowa, a serca nie tracę!« — a staroście uświackiemu Sapieże,

kiedy ją chce zatrzymać w drodze do Kaługi, rzuca wyzywające słowa: »Mam półczwarta sta

Dońców! Gdyby mi do tego przyszło, dam ci bitwę!«

Wpływ kobiet polskich przekraczał często granice świata domowego, w którym królowały, sięgał

w życie publiczne i jego najważniejsze nawet sprawy. Obok licznych innych mamy tego

najwymowniejsze może wskazówki w raportach posłów i agentów cudzoziemskich, którzy obliczając

szanse swojej misji i akcji, biorą w rachubę także opinie i sympatie dam polskich, małżonek

dostojników koronnych. W czasie np. bezkrólewia po królu Michale agenci w kombinacjach swoich

Page 27: nr 105, czerwiec 2015

27

przedelekcyjnych rozważają pilnie, za którym kandydatem oświadczą się kobiety. Prawie tyleż,

a niekiedy może i więcej chodzi im o to, aby dociec, za kim - za Kondeuszem

czy za Neuburgczykiem, za Piastem czy za księciem Lotaryńskim - będzie pani wojewodzina

sandomierska Czartoryska, pani kanclerzyna litewska Pacowa, pani wojewodzina lubelska Rejowa,

pani podskarbina kor. Morsztynowa, pani wojewodzina krakowska Lubomirska, pani podkomorzyna

kor. Denhofowa, pani stolnikowa Wielopolska — aniżeli o to, jakie stanowisko wobec kandydatów

zajmują dam tych małżonkowie. » J a k i e f a k c j e m i ę d z y d a m a m i ? Przy których

WXMość stawasz?« —zapytuje Jan Sobieski w liście siostrę swoją Radziwiłłową, bawiącą

w Warszawie podczas sejmu w r. 1666. Hetmanowa w. kor. Sieniawska, córka marszałka kor.

Lubomirskiego, »wielkiego geniuszu, rozumu i obrotu dama«, używana była przez męża

do dyplomatycznych misji, a Otwinowski nazywa ją »wielką rzędniczką tak dobrego obrotu, że z całą

Europą miała konferencje«. Kasztelanowa łęczycka Towiańska, słusznie polską Montespan

nazwana, o której wyraża się biskup Załuski, że równie chytrej i sprytnej kobiety nie podobna znaleźć

»ani między żywymi, ani między umarłymi«, trzęsie wszechwładnym kardynałem prymasem

Radziejowskim, którego jest kuzynką, jest jego egierą i demonem zarazem, odgrywa rolę polityczną

i jako mistrzyni intrygi splata i rozplata w swych dłoniach wszystkie nici tajemnych akcji wśród

zamieszek po elekcji Augusta II, który musi drogo okupywać jej przyjaźń i poparcie. Targuje się

z królem jak z Żydem; kiedy August nie może jej wypłacić przyrzeczonej sumy, dać jej musi w zastaw

klejnoty, a zadąsaną przeprasza wspaniałym darem, słoniem złotym, obsypanym brylantami wartości

30 000 talarów.

Nie inaczej bywało i później; w czasie czteroletniego sejmu wpływały na bieg rzeczy publicznych

w znacznej mierze i damy polskie — dość przytoczyć ks. marszałkową Lubomirską,

ks. generałową Czartoryską, hetmanową Ogińską, kasztelanową Kossakowską, siostrę hetmana

ks. Sapieżynę itd. Jako typ niesłychanie charakterystyczny góruje nad nimi wszystkimi

Kossakowska, już dlatego samego, że była na wskroś Polką, urosłą z gruntu czysto swojskiego,

najzupełniej nie tkniętą wpływami zagranicy, którym tamte wszystkie ulegały. Śmiało o niej można

powiedzieć, że była to ostatnia szlachcianka między damami, ostatnia dama między szlachciankami.

Podziwiać trzeba obywatelskiego ducha tej kobiety, jej szczery, serdeczny udział w sprawach i losach

swojego kraju.

W jednym ze swych listów powiada sama o sobie: »że siedzieć bez wiadomości interesów

publicznych, ze śmiercią by się równał dla niej czas przepędzony«. A znała te interesa doskonale,

lepiej niż niejeden głośny tego czasu statysta, i nie przesadza może Wodzicki, który w Pamiętnikach

swoich mówi o niej, »że nabrała takiej znajomości interesów polskich, znała tak wszystkie koneksje

familijne, wszystkie intrygi dworskie, żeby jej nie sprostał żaden minister stanu«.

W pamfletach ówczesnych spotykamy ustawicznie skargi na polityczny wpływ kobiet; w jednej

z tych ulotnych broszurek autor posuwa się tak dalece, że całą konfederację barską nazywa »kłótnią

kobiecą«. Niemcewicz mówi o »kwokach« otaczających króla a Kitowicz gorszy się niepomału,

że »kobiety po całych sesjach przesiadują na ganku w izbie sejmowej, dają znaki posłom i senatorom

przymileniem ust lub marszczeniem czoła, co im się podoba, a co nie podoba«.

W życiu codziennym i praktycznym, w sprawach administracji fortun, w akcjach procesowych,

a nawet w zajazdach i wojnach domowych kobiety odgrywają często rolę energicznych i śmiałych

adwersarek lub aliantek. Tak zwana herod-baba to nierzadkie zjawisko w Polsce. Dwie Anusie,

Opalińska i Stadnicka, są nieustraszonymi, namiętnymi aliantkami swoich mężów w tej pamiętnej

i krwawej wojnie prywatnej, która się toczyła przez trzy lata w ziemi przemyskiej, od roku 1607

do 1610. Zofia Zamiechowska, po ostatnim trzecim mężu wojewodzina trocka Tyszkiewiczowa,

nad podziw bystra, śmiała, energiczna, obrotna, przez 25 lat stacza wojny z Potockimi, Radziwiłłami,

Wolskimi, Buczackimi, Czuryłami, jest sama sobie finansistą, jurystą, ekonomem i komendantem,

wytrzymuje walecznie oblężenia swych zamków w Podhajcach i Buczaczu, odpiera zbrojne zajazdy

i starościńskie egzekucje, zaczepia i broni się »prawem i lewem«, trybunałem i arsenałem, dekretem

i muszkietem; wychodzi z najgorętszych opałów obronną ręką i kończy żywot swój burzliwy

z chrześcijańską podniosłością duszy jako czcigodna matrona, hojna fundatorka szkół, kościołów

i szpitalów, dobrodziejka krewnych, sług i przyjaciół — a przez ten cały czas tak głucho o jej trzech

małżonkach, jak gdyby nigdy nie istnieli na świecie.

Któż nie zapamiętał sobie z opowieści Paska tej pani podwojewodziny Sułkowskiej,

która przyjeżdżającego w gościnę do jej męża króla Jana Kazimierza wita gradem inwektyw,

Page 28: nr 105, czerwiec 2015

28

na klęczkach zanosząc modlitwę do Boga, aby »tego króla, wydziercę, szarpacza, krwi niewinnej

rozlewcę, pioruny strzaskały, żeby go ziemia żywego pożarła, żeby go pierwsza kula nie minęła« itd.

»Mąż jej gębę zatyka, a ona tym bardziej mastykuje«. Mniej zapewne gwałtowną, ale nie mniej

rezolutną była inna szlachcianka, Kunicka, która naprocesowawszy się z wojewodą sieradzkim

Feliksem Potockim o dwóch chłopów przez lat 25 i uzyskawszy na nim nareszcie dekret i banicję,

a nie mogąc wymóc na przemożnym magnacie poddania się prawomocnemu wyrokowi, w r. 1672

jedzie do Warszawy w czasie sejmu, wpada do izby podczas obrad senatu i kiedy Potocki głos zabiera,

przerywa mu śmiało i zadaje inactivitatem, tj. odmawia mu jako banicie prawa do funkcji

senatorskiej. Książę podkanclerzy litewski Radziwiłł grozi jej wyprowadzeniem z sali, »bo teraz

radzimy o obronie ojczyzny«, ale nieustraszona szlachcianka chwyta się obiema rękami za szranki

i zwraca się do króla mową »nieporównanie jako wyprawną, rzetelną, krzykliwą«, jak się wyraża

naoczny świadek tej sceny, wołając: »Co mi po takiej obronie ojczyzny, kiedy wielki pan stanie

za ordę tatarską! Nie takeś Wasza Królewska Mość nam ubogim sierotom czynienie sprawiedliwości

świętej przysięgał!« Słowem, szlachcianka zahamowała całą czynność senatu, musiano na dwie

godziny zawiesić obrady i skończyło się na tym, że wojewoda z »wielką swoją kontuzją« musiał

wypłacić Kunickiej na poczekaniu dwa tysiące zł w gotówce, bo kiedy nie mając przy sobie całej

sumy, dawał jej oblig, nie chciała go przyjąć mówiąc, że »za grosz w Warszawie całego arkusza

papieru dostanie«.

Tak częste w Polsce porywania, czyli tak zwane »rapty« panien, mają swe źródło bardziej może

w energii samych, panien, aniżeli w zuchwalstwie mężczyzn; najgłośniejsze z nich udają się tylko

determinacją i śmiałością »porywanej« kochanki, jak np. sławny swego czasu rapt starościanki

halickiej Krzysi Strusiównej przez Adama Kalinowskiego; ucieczka wojewodzianki Mniszchównej,

siostry carycy Maryny, z Hermolausem Jordanem; wyłamanie się z klasztoru przemyskiego

chorążanki wyszogrodzkiej Szczawińskiej itp., bo we wszystkich tych raptach panny nie tylko nie są

ofiarami zuchwalstwa, ani nawet biernymi figurami, ale przeciwnie, odgrywają bardzo czynną rolę,

dają dowody wielkiej odwagi i po ich to stronie najczęściej i hazard, i zasługa powodzenia.

Przytoczyliśmy tylko kilka bardziej oryginalnych, a mniej znanych rysów i przykładów; źródła

rękopiśmienne XVII w., a zwłaszcza akta grodzkie i ziemskie rozmaitych dzielnic polskich mogłyby

ich dostarczyć w obfitości.

Kobiety w życiu towarzyskim

Z tego, co przytoczyliśmy, wypływałoby, że jak w tylu sprawach domowych i pozadomowych,

tak samo i w życiu towarzyskim, a więc na polu, na którym wiek XVIII i w Polsce także przyznał im

berło panowania, kobiety zajmowały dominujące stanowisko. Zdaje się przecież, że wniosek taki

byłby mylny. Mamy wprawdzie tylko skąpe wiadomości o życiu towarzyskim w wiekach minionych,

ale to, co wiemy, wystarcza, alby odnieść uzasadnione wrażenie, że towarzyska rola kobiety

nie pozostawała w odpowiednim stosunku do jej zalet i przymiotów, okazywanych w praktycznym

i domowym życiu. Było kilka powodów tego objawu: najpierw surowe aż do przesady pojmowanie

skromności i wstydliwości niewieściej, wynikający stąd i już wychowaniem podyktowany brak

towarzyskich stosunków z płcią męską w pierwszej młodości, a co za tym także iść zwykło, brak

dozwolonej nawet i niewinnej zalotności — la coquetterie n’y est point en usage, mówi

Laboureur o Polkach — a w końcu i braki samegoż wychowania, które nie dawało kobiecie

dostatecznej oświaty, a już zupełnie zaniedbywało kultywowanie tych stron umysłu i fantazji, które są

duszą konwersacji i wykwintniejszego pożycia z ludźmi.

Kobieta polska wieków przeszłych miała dużo wrodzonej inteligencji, ale bardzo mało

umysłowego wykształcenia. Spotykamy liczne przykłady, że szlachcianki ze znaczniejszych nawet

domów podpisać się nie umiały: zdradzają nam tę niemiłą tajemnicę akta sądowe. W domach

wielkopańskich niewątpliwie musiało być inaczej, ale w średnim świecie szlacheckim kobieta

z wykształceniem odpowiednim swemu stanowisku i fortunie należała do wyjątków. Kiedy się trafił

szlachcic — a bywał to zazwyczaj człowiek znający po trosze kraje cudzoziemskie — który pragnął

zapewnić wyższą edukację córce, jak np. podkomorzy derpski Łahodowski (zm. 1653), to kończyło

się na tym, żeby do dwunastego roku »dobrze czytała i pięknie pisała, umiała także grać

na instrumencie«, tj. na klawicymbale i lutni, »ponieważ dziecię dowcipu bystrego; a skoro przejdzie

rok dwunasty, oddać ją na dwór Królowej Jejmości«. Ale każdoczesna królowa miała ograniczony

Page 29: nr 105, czerwiec 2015

29

zawsze fraucymer, na dworach wielkopańskich także dla niewielu panienek było miejsce — a więc

ta jedyna akademia dobrego tonu i towarzyskiej ogłady tylko za wyjątkową protekcją była przystępna.

Bez czynnego udziału kobiety nie masz prawdziwej ogłady obyczajów i nie masz

konwersacji, tej duszy towarzyskiego życia. Przed drugą połową XVIII wieku nie można też mówić

o salonie. Próby wykazania tej strony kulturalnego życia w Polsce XVI i XVII wieku, podejmowane

przez niektórych naszych autorów z wielką erudycją, ale zawsze z małym skutkiem, opierają się tylko

na literackich szczegółach ze wzajemnych osobistych relacji kilku humanistów polskich,

na oderwanych od realnego życia ustępach z utworów poetów i pisarzy współczesnych, i mają raczej

znaczenie dobrowolnej iluzji, aniżeli obrazu obyczajów. Nawet za wpływem Francuzek na polskim

tronie nie powstało nic, co by przypominało choćby z daleka wyższą towarzyskość włoską lub salon

francuski; z Marią Ludwiką, która przecież sama była zwolenniczką słynnego hotelu Rambouillet,

a której St. Simon wystawia takie chlubne świadectwo pisząc o niej w swych słynnych pamiętnikach,

że była »aimée et admirée partout par son esprit, ses talents et tous les agréments possibles«, nawet

z tą kró1ową «precieuzą » nie zmieniły się w duchu francuskiego salonu nawet obyczaje towarzyskie

dworu, na którym, jak to wiemy z dokładnych zapisków Albrechta Radziwiłła, najzwyczajniejszą

rozrywką towarzyską była tak zwana Wirtschaft, zabawa niemiecka, która polegała na tym, że każdy

z jej uczestników wyciągał los, tj. kartkę z oznaczeniem roli i kostiumu, w jakim ma wystąpić.

Na jednej np. z takich zabaw (w r. 1641) dostała się królowi rola Maura, królowej rola Turczynki,

kanclerzynie koronnej (Ossolińskiej) Wenecjanki, kanclerzowi odźwiernego, kasztelanowi

krakowskiemu Koniecpolskiemu gospodarza, wojewodzie ruskiemu (Wiśniowieckiemu) kupca. Role

gospodarza i kupca były bardzo kosztowne, bo gospodarz musiał wydać bankiet całemu towarzystwu,

a kupiec obdarować je swoim towarem, tj. cackami i galanteriami bardzo znacznej niekiedy wartości.

Page 30: nr 105, czerwiec 2015

30

WŁADYSŁAW ŁOZIŃSKI

PRAWEM I LEWEM

OBYCZAJE NA CZERWONEJ RUSI

W PIERWSZEJ POŁOWIE XVII POŁOWIE

TOM PIERWSZY: CZASY I LUDZIE

IV.

Zły sąsiad. Zatargi o miedzę. Jaroccy i Dybowscy. Ligęza i Humnicki. Zdradzieckie domy.

Rosińscy. Obrazki z natury. Krwawe biesiady. Deprekacje.

Zły sąsiad, miecz nad głową, wieczna infamija,

Wielka to dla szlachcica jest melancholija!

Do najgorszych utrapień życia zalicza to dictum ówczesne złego sąsiada, podobne w tym

do znanego podania o Florianie Szarym i powstaniu herbu Jelita. Było w tym wiele racji; zły sąsiad

gorszy był pod niejednym względem nawet od Tatarzyna i swawolnego żołnierza, bo ci przyszli

i poszli, a sąsiad ciągle siedział na karku i ciągle żyć nie dawał. Te same były okazje i powody

do waśni sąsiedzkich, co i dzisiaj, z wyjątkiem spraw o zbiegłego chłopa. Tylko że dziś nikt,

aby dokuczyć sąsiadowi, nie powiesi mu przed oknami chłopa-złodzieja, jak to uczynił Aleksander

Giedziński, który aby zdespektować sąsiada Michała Poniatowskiego, z którego dworem

w Przewoźcu bezpośrednio grunta jego się stykały, kazał na szczycie góry, «na samym prospekcie»

jego mieszkania postawić szubienicę i wykonać rzeczoną egzekucję; nikt nie urządzi mu «kociej

muzyki» w formie dzikiego polowania, jak to uczynili w r. 1633 Kłodziccy, na których żalą się

prześladowani przez nich sąsiedzi Chordkowie, «że okazyj różnych szukają, aby im tylko mogli

na zdrowie nastąpić, częstymi kontemptami znieważają, w odpowiedzi strasznej zgładzeniem ich

ze świata szczycą się, ludzie na żywot ich poduszczają, w głos jawny i oczywisty mówią: «Zabij mi

tylko młodszego, z starym łatwiej; pojednamy to bardzo prędko» — a teraz zebrawszy myśliwców

z trąbami różnymi, nie aby polować, ale aby despektować, aż pod dwór p. Chordki starego

w Siemiginowie przyjechawszy, psy zapuściwszy, trąbić rozkazali, szczwali, polowali, a potem do wsi

przyjechawszy i psy strąbiwszy, znowu je rozpuścili»; nikt nie zrobi, jak zrobił w. r. 1611 Walenty

Jaksmanicki, który Stanisława Porudeńskiego z Bonowa wita na swoich progach uderzeniem

w twarz, dając tym hasło swojej służbie, która rzuca się na nieszczęśliwego gościa i kładzie go trupem

na miejscu, podczas gdy gospodarz woła: «Zdejmijcie tę żmiję z mojej głowy».

Jakie bywały stosunki sąsiedzkie, ile najrozmaitszych przyczyn lub tylko pozorów nastręczały

do nieporozumień, żalów, wzajemnych pretensyj, zajść gwałtownych, pozwów i procesów, o tym da

nam najlepsze wyobrażenie fakt, że kiedy między Magdaleną Stadnicką, kasztelanową sanocką,

wtórego zaś małżeństwa Korycińską, starościną ojcowską, a Jerzym Krasickim, starostą dolińskim,

przyszło nareszcie w r. 1632 do prób kompromisu, wytoczono przed sąd obywatelski, w którym

superarbitrem był Samuel Sieciński, podkomorzy sanocki, ni mniej, ni więcej tylko o ś m d z i e s i ą t

s i e d m spraw i grawaminów, a wszystkie z dwóch czy trzech lat ostatnich! Jakąkolwiek tylko stronę

sąsiedzkiego życia pomyśleć sobie można, każda z nich figurowała w tej nieskończonej litanii

zatargów i krzywd wzajemnych — były to spory o granice, o lasy, o kamień, o pastwiska, o szkody

polowe, o zagrabione rzeczy, o wodę, ogień, ziemię i powietrze — a już najwięcej o chłopów

poddanych, czy to zbiegłych, czy też nieukaranych za jakieś winy i prawdziwe i urojone. Arbitrowie

pracowali kilka tygodni, spisali grube foliały — ale kompromis nie przyszedł do skutku. W ziemi

sanockiej, gdzie nie było latyfundiów i gdzie szlachcic siedział tuż obok szlachcica, a czasem

szlachcic na szlachcicu, jakby to powiedzieć można o wypadkach, w których jakaś wieś podzielona

była na części, tzw. sortes, i miała dwóch właścicieli, dwa dwory, dwie gromadki zbyt licznej

Page 31: nr 105, czerwiec 2015

31

a niesfornej służby — przychodziło do bezustannych nieporozumień, które zaczynały się od zajść

małych, przechodziły w pozwy, rozpalały się w namiętną nienawiść, a kończyły rozlewem krwi,

a nawet śmiercią jednego albo obydwóch przeciwników, jak to np. stało się w r. 1624 w Kreczowie,

gdzie najpierw w zajściu sąsiedzkim ginie jeden współdziedzic, Jan Chmiel, za przyczyną drugiego,

Jana Zadorskiego, a zaraz tegoż samego roku ginie i Zadorski za przyczyną owdowiałej Chmielowej.

Około r. 1655 ziemia sanocka była widownią jednej z takich namiętnych, dosłownie

morderczych waśni sąsiedzkich, której krwawy akt piąty rozegrał się w Hołuczkowie, czyli jak

dawniej tę wieś nazywano: Hłohuczkowie. Była to nieprzejednana walka między Jarockimi

i Dybowskimi, a po jednej i drugiej stronie brał w niej czynny udział cały zastęp krewnych

i przyjaciół, tak że przybrała cechę małej wojny domowej i zawichrzyła znaczną część tej ziemi.

Co dało pierwszy powód do zatargu, tego z aktów nie wiemy, nie ulega wszakże wątpieniu, że i tym

razem, jak zwykle, wzajemne gwałty i najazdy były epilogiem, a raczej zapalnym epizodem procesu,

którego przewlekłość wyczerpała cierpliwość obu stron, podsyciła ich wzajemną nienawiść

aż do gwałtownego wybuchu.

Pierwsi posunęli się do otwartego gwałtu Dybowscy, Wojciech z swoimi dwoma synami,

Janem i Wojciechem, którzy urządzili zbrojny zajazd na Jarockich w Hołuczkowie, a następnie

krewnego czy też sługę Jarockich, Kowalskiego, napadli w drodze do Przemyśla, porwali z sobą

i utopili w Sanie. Po tym pierwszym morderczym gwałcie nastąpił wkrótce drugi, a popełnili go

znowuż Dybowscy, z ręki ich bowiem poniósł śmierć drugi stronnik i bliski krewny Jarockich,

Grzegorz Kosmowski, a gdy Adam Jarocki zwłoki zamordowanego wiózł według zwyczaju

prawnego do Sanoka, aby «obwołać głowę» w grodzie i dać proklamować zabójców, Dybowscy

zasadzili się nań po drodze, tak że Jarocki odbieżawszy trupa, ratować się musiał ucieczką. Dybowscy

przypuszczając, że uciekł do domu, rzucili się za nim w pogoń do Hołuczkowa, wtargnęli do dworu,

a nie znalazłszy Jarockiego, poprzestali na znieważeniu potruchlałych kobiet i na pogruchotaniu

ruchomości.

Teraz rzeczy stanęły na ostrzu miecza w całkiem dosłownym znaczeniu i przyszło do ostatecznej,

bardzo krwawej katastrofy. Po stronie Jarockich stanęli Chrząstowscy, Błotniccy, Brzostowscy,

Chrząszczowie, Kurbutowie, Dębiccy, Siecińscy, Męcińscy, Konarscy, po stronie Dybowskich

Giebułtowscy, Ujejscy, Ormoszowscy, Stadniccy i Krasiccy, ale z tych dwóch ostatnich rodzin tylko

Zbigniew Stadnicki i Marcin Krasicki, który oddał nawet Dybowskim do dyspozycji swoich

16 nadwornych Tatarów. W dzień św. Marcina, a więc 11 listopada, zebrało się w dworze

hołuczkowskim liczne grono przyjaciół Jarockich, niewątpliwie wskutek otrzymanej przestrogi,

że strona przeciwna gotuje się do stanowczego zamachu. Obawa się stwierdziła, Dybowscy

rzeczywiście z licznym zastępem swoich stronników uderzyli w nocy na dwór w Hołuczkowie. Dwór

powszechnym zwyczajem ówczesnym był obwarowany, a załoga jego broniła się dzielnie i odparła

zwycięsko kilkakrotne szturmy. Nie mogąc dostać się do wnętrza dworu przebojem, najeźdźcy uciekli

się do zdradzieckiego fortelu: kilku z nich pod osłoną nocy podsunęło się chyłkiem pod domostwo, jak

wszystkie niemal siedziby szlacheckie tej pory drewniane, i podłożyło ogień. Płomienie ogarnęły

budynek i dostały się niebawem do wnętrza — dym i żar zmusiły Jarockich i ich przyjaciół

do opuszczenia gorejącego dworu w popłochu i rozsypce. Wyskakując z płomieni wpadali

pojedynkiem na szable przeciwników. Padł sam gospodarz Adam Jarocki, a przy nim polegli

Konstanty Konarski, Marcin Ohrząstowski, Andrzej i Józef Dębiccy, Piotr Brzozowski, Stanisław

Sieciński i Andrzej Męciński.

Po tej krwawej przeprawie, której ofiarą padło ośm osób, zdawałoby się, że przyjdzie

do jakiejś interwencji, czy to władz, czy samejże szlachty, że uczestnicy tej morderczej waśni

sąsiedzkiej przestraszą się własnego czynu, że nastąpi rozejm, a krew tak obficie przelana ugasi

nienawiść i pożądanie zemsty. Rzecz cała oparła się wprawdzie o trybunały, ale serca kipiały dalej

gorączką nienawiści, a krewni i przyjaciele Jarockiego dyszeli zemstą. Jeszcze przez pięć lat po

opisanej katastrofie wrzała dalej ta walka. Nie przychodziło już wprawdzie do starć gromadnych,

ale Jaroccy szukali wszędzie sposobnej okazji do odwetu. Znaleźli ją w r. 1656. Felicjan Jarocki

wraz z kilku swymi krewnymi i przyjaciółmi napada w Lesku Felicjana Dybowskiego, który ginie

okrutną śmiercią pod szablami; rozsiekano go prawie w sztuki, bo wizja zwłok wykazała mnóstwo

ran, z których trzynaście było śmiertelnych. Tymczasem zapada w trybunale dekret przeciw

Wojciechowi Dybowskiemu o napad i rzeź, wyprawioną w Hołuczkowie. Skazany na karę infamii

Page 32: nr 105, czerwiec 2015

32

i śmierci, zagrożony ponadto zemstą Jarockich, zawieszoną jak miecz nad jego głową,

złamany okrutną śmiercią syna, Dybowski szuka zgody z Jarockimi i jedna się z wdowami po zabitych

w Hołuczkowie mężach, które — szczegół rzucający jaskrawe światło na obyczaje tych czasów i ludzi

-— kwitują go z krwi swych małżonków i za otrzymanym Wynagrodzeniem w gotówce, wolnym

czynią od własnej i prawnej pomsty. Na podstawie tej kwietacji autentycznej, produkowanej

w grodzie sanockim, król na zaniesione doń prośby relaksacją datowaną z Sambora dnia 7 września

1660 odpuszcza Dybowskiemu infamię i karę śmierci, i przywraca go i inkorporuje «do praw,

wolności i przywilejów szlachectwa».

Nie pomogła przeciw złemu sąsiadowi cierpliwość, nie pomogło uciekanie się pod opiekę

prawa. Kto się w nieporozumieniach o granicę zdał na komisję podkomorską, a spór innego rodzaju

chciał zakończyć na sądach ziemskich, ten często doświadczał tego, co np. spotkało Krzysztofa

Skopowskiego od Marcina Kazanowskiego, albo chorążego podolskiego Aleksandra Cetnera

od starosty czerwonogrodzk:ego, Franciszka Daniłowicza. Oba wypadki są prawie typowe.

Skopowski miał spór graniczny z Kazanowskim i pragnął go załatwić interwencją urzędu

podkomorskiego. Chodziło o granice między Chlebiczynem Skopowskiego a Korszowem

Kazanowskiego. Zjechał na miejsce komornik graniczny ziemi halickiej, Wojciech Wiczkowski,

i przystąpił do wstępnej formalności, tj. do tzw. fundowania jurysdykcji. Kazanowski postanowił

gwałtem udaremnić urzędowanie. «Towarzystwo roty swej i pacholików wielką liczbę z stanowiska

własnego z Tustań i Siemakowic w zbrojach i z strzelbą rozmaitą, jako półhaki, muszkiety i z łukami,

także piechoty gwardią niemałą z armatą, których ludzi było więcej niż 500, zwiódłszy» wyruszył

na pola, obsadził właśnie sporne grunta, uszykował na nich żołnierzy swoich w hufce i przyłożywszy

sam lont do panewki rusznicy oświadczył, że od tego miejsca na piędź dalej komornikowi postępować

nie dopuści, urągając, że wolno mu jednak posunąć się dalej «po niebie albo pod ziemią,

albo przeskoczyć». Na zapytanie komornika, «jeśliby jakimi racjami prawnymi tego bronili,

odpowiedzieli, że prawa nie mamy, ale tego p r a w e m i l e w e m tu bronimy, i gardła przy tym

położyć jesteśmy gotowi». Komornik musiał ustąpić, a Kazanowski «trochę odjechawszy, strzelbę

ogromną wypuścić rozkazał i za Skopowskim i za komornikiem; więcej niż 100 razy strzelono».

Kiedy się wytoczył spór sąsiedzki między Cetnerem a Daniłowiczem na sądach ziemskich

lwowskich, Daniłowicz przywiódłszy z sobą oddział swoich dworskich dragonów pod komendą

kapitana Mari i ukrywszy ich w pobliżu, wszedł do sali sądowej i począł lżyć Cetnera, który, jak sam

powiada, «z rewerencji dla sądu odpowiedział modeste».

Na to Daniłowicz wielkim głosem zawołał na swoich dragonów i wraz z nimi rzucił się

na Cetnera, nie zważając na powagę miejsca. Cetner zaledwie miał czas skoczyć pod stół i tam się

ukryć, a wtedy Daniłowicz i jego żołnierze, nie mogąc go inaczej dostać, poczęli kłuć go sztychami

szabel i byliby go niezawodnie na śmierć zakłuli, gdyby nie zbiegła się szlachta i nie powstrzymała

gwałtowników. Tym razem jednak wybryk ten nie uszedł bezkarnie; trybunał skazał Daniłowicza

na rok i 6 tygodni wieży, na karę pieniężną 3 400 grzywien, z której połowa miała się dostać

Cetnerowi, i na opłacenie ran temuż zadanych, co według taksy wyniosło 240 zł. Kapitan Mari

skazany został in contumacia na infamię i na ścięcie, ale uciekł wcześnie i kara go nie dosięgła.

Daniłowiez zapłacił zaraz wszystko, co mu zapłacić dekret nakazał, i zaczął nawet odsiadywać wieżę,

ale na wiadomość o chorobie żony za wiedzą i zezwoleniem Cetnera pojechał do domu.

Nie potrzeba było zresztą nieporozumienia o granice, nie potrzeba było procesu — najmniejsza

drobnostka dawała powód do zwady, a zwada do formalnej wojny sąsiedzkiej. Oto mały, wcale

charakterystyczny obrazek z ówczesnego życia: Andrzej Ligęza i Jerzy Humnicki spotkali się

w r. 1595 z sobą u wspólnego sąsiada Derśniaka w Rokitnicy i tam się przymówili, ale jak opowiada

świadek, Jan Pieniążek, potem byli w milczeniu aż do jachania p. Ligęzinego do imienia swego. Jadąc

przez imię p. Humnickiego — są dalsze słowa Pieniążka — sługa pozad jadąc, na psa, który

szczekając konia za nogi kąsał, strzelił, ale go nie zabił. Nazajutrz zaraz p. Humnicki posłał sługę

swego do p. Ligęzy do Jaćmierza, który przy bytności wielu ludzi, a mianowicie przy Krzysztofie

Tarnowskim mówił: «Ligęzo! Kazał się mój pan pytać, jeślibyś wczoraj jadąc przez wieś pana mego

na despekt panu memu strzelał na dom jego?» Które takie pytanie nie tylko p. Ligęzę, ale i tamtych

ludzi, którzy tam byli, obrażało i snadź mówili, ażeby temu słudze p. Ligęza dał kijem za takie

nieuszanowanie. Potem on sługa rzekł: «Mnie Waszmość nie miej za złe; ja to uczynić muszę, co mi

pan mój rozkazał». Pan Ligęza za oną mową tak powiedział: «że ja tobie nie mam za złe, ale za takim

nieuszanowaniem pana twego powiedz panu twemu, żem mu to na despekt uczynił». Humnicki

Page 33: nr 105, czerwiec 2015

33

otrzymawszy od sługi swego taką relację, posyła zaraz do Ligęzy woźnego z dwoma szlachcicami

z zapytaniem, «jeśli się do tych słów zna, które przed sługą jego mówił? Ligęza odpowiedział:

że znam». Humnicki jedzie natychmiast do Sanoka, gdzie stała chorągiew Abrahama Herburta,

przybiera sobie z niej 50 koni i rusza na Ligęzę. Na szczęście Ligęzy ktoś z życzliwych przestrzegł go

kartką, wetkniętą we wrota, tak że mógł się przygotować na przyjęcie nieproszonych gości. Zebrał

i uzbroił swoich ludzi i nie czekając, aby go dobywano w domu, wyjechał w pole na spotkanie

Humnickiego. Byłoby przyszło zaraz do krwawej utarczki, ale przypadkiem nadjechał krewny

Humnickiego, Samuel Sienieński, i rozwadził przeciwników, ale tylko chwilowo, bo Humnicki

przecie napadł na Jaćmierz i przyszło do całego szeregu burd i bijatyk.

Bywali sąsiedzi, do których pojechać było łatwo, powrócić trudniej; jechało się jak na wojnę,

nie wiedząc, jak się powróci do domu: zdrowo czy też z guzem lub nawet na marach. W ziemi

sanockiej smutnego rozgłosu dorobili się Rosińscy, ojciec Jerzy i trzej jego synowie, Stanisław, Piotr

i Jan, których nie wiemy gdzie zaliczyć: czy do złych sąsiadów, czy do zbójeckich oczajduszów.

Ich wieś Teleśnica Oszwarowa uchodziła za jaskinię, z której mało kto wychodził zdrowo i cało.

Zaproszony w gościnę, nie był pewny życia, wpadał jakby w zasadzkę. W r. 1607 zwabionego

pod pozorem sąsiedzkiej przyjaźni Wojciecha Kroguleckiego zabili Rosińscy w swoim domu.

Zbrodnia ta przejęła grozą całą ziemię sanocką. Zaraz po pogrzebie zamordowanego, który się odbył

w Choczwi, podkomorzy sanocki, Piotr Bal, wystosował do szlachty pismo, w którym wzywał ją

do kroków stanowczych przeciw Rosińskim. «Będąc użyty od ichmościów niektórych przez listy —

pisze Bal — a teraz w Choczwi przy oddaniu posługi ostatniej ciału p. Wojciecha Kroguleckiego,

abym WMcie panów i braci jeszcze raz przez ten mój list sollicytował i prosił o zjachanie się do kupy

dla dalszego obmyślawania bezpieczeństwa nas wszystkich, tedy dość czyniąc żądaniu proszę moich

Mościwych Panów, abyście się do Sanoka na te przyszłe roki grodzkie zjechać raczyli». Czy zjazd

przyszedł do skutku i czy uczyniono co w tej sprawie, nie wiemy — stary Rosiński znika wprawdzie

z widowni, ale trzej jego synowie dokazują dalej. W cztery lata po zamordowaniu Kroguleckiego

z ciężką tylko biedą uchodzi w Teleśnicy takiemu samemu losowi Krzysztof Głowa z Nowosielec,

który zwabiony przez Rosińskich, ledwie się wyrąbać zdołał z zasadzki. Niełatwo też było

poskromić tych zuchwalców, bo gotowi na wszystko, zorganizowali sobie prawie po wojskowemu

swoich poddanych, a ci uzbrojeni nie tylko w kosy, koły i siekiery, ale nawet w szable i rusznice,

na dany odgłosem dzwonów sygnał kupili się pod dowództwo swoich panów. Dopiero w r. 1616

młody Jan Bal, syn Macieja, wspólnie z synem zamordowanego Kroguleckiego, dobrawszy sobie

gromadkę szlachty, zrobili zbrojną wyprawę na Teleśnicę i pojmali jednego z braci Rosińskich,

Stanisława. Bal zabrał go z sobą do Daszówki Leszczyńskich i zamierzał go odstawić do grodu,

przedtem jednak ukarać go chciał śmiertelną trwogą. Oznajmiono Rosińskiemu, że będzie stracony,

przywołano księdza i kazano mu się wyspowiadać przed śmiercią, po czym przyniesiono kloc

i sprowadzono sążnistego hajduka z dużym mieczem,

Rosiński musiał położyć głowę na klocu — ale głowa mu nie spadła, skończyło się na postrachu.

Zamknięty pod strażą czekał Rosiński dalszego losu, ale na jego szczęście straż była pijana — już

w Teleśnicy, przy pojmaniu, jak to później sam Rosiński z żalem wielkim powiada, dwie beczki jego

węgrzyna partim wypito, partim na ziemię wylano — i Rosiński korzystając z tego, «divina ope»

uciekł z więzienia.

Krew Kroguleckiego nie spadła na głowy Rosińskich, nie spadła przynajmniej w znaczeniu

zemsty ludzkiej, ale dziwnym igrzyskiem tajemnych fatalizmów ludzkich stała się niejako złowrogim

stygmatem jego własnej rodziny. Śmierć jego dała hasło do nienawiści i wojny familijnej,

a w wojnie tej jakby dwie furie srożą się przeciw sobie dwie kobiety: Zuzanna, wdowa po zabitym

w domu Rosińskich, Wojciechu, i Jadwiga, jej synowa, żona Stanisława Kroguleckiego. Po Wojciechu

pozostała wieś Daszawa, którą się podzielono. Wdowa z synem Janem osiadła na jednej części, drugi

syn Stanisław ożeniony z Jadwigą Łysakowską, na drugiej. Zaczyna się zaraz wojna, zrazu prawem,

potem lewem; idą pozwy po pozwie, świekra przeciw synowej, synowa przeciw świekrze. Zuzanna

contra Jadwiga, Jadwiga contra Zuzanna. Po wojnach na pozwy następuje wojna na szable. Zuzanna

werbuje w r. 1628 w Jarosławiu i Przemyślu zgraję lisowczyków i przemocą wyrugować im poleca

syna i synową z Daszawy; przychodzi do zbrojnego starcia i Stanisław Krogulecki ginie od szabel

napastników. Wdowa jego, Jadwiga, porusza niebo i piekło, aby pomścić męża, nie waha się nawet

szukać pomocy w Teleśnicy, u tych samych Rosińskich, którzy zabili jej teścia, zbiera zbrojnych

Page 34: nr 105, czerwiec 2015

34

ludzi, napada na dom świekry i wyrzuca ją z Daszawy. Zuzanna udaje się o pomoc do Balów, Jana

i Samuela, tych samych, którzy swego czasu chcieli pomścić śmierć jej męża. Balowie zbierają

czeladź i chłopów z swoich dóbr Zachaczowa, Choczwi, Cisny, i posyłają ich w posiłek wojowniczej

świekrze. Zuzanna napada teraz na dwór Jadwigi i uniesiona furorę plusquam novercali — jak się

wyraża w pozwie swym synowa — zmusza ją do ratowania zdrowia, a może i życia ucieczką wśród

ciemnej nocy per ardua saxa et montes. Rosińscy dają jej przytułek w Teleśnicy. Wojna kończy się

przecież zwycięstwem synowej; Zuzanna przyciśniona do muru prawem i lewem, poddaje się

wyrokowi wspólnych przyjaciół, którzy orzekają: «Ma pani Zuzanna Krogulecka z synem Janem

w wieży sanockiej zasiąść na 1 rok i 6 niedziel pod zakładem 2 700 zł».

Z innych, nie tak już ponurych, a charakterystycznych przykładów sąsiedzkiego pożycia

przytoczymy jeszcze następujące. Kasztelanic połaniecki, Jan Skotnicki, zaprosił do swego

zameczka w Sarnkach dwóch szlachciców z sąsiedztwa, Mikołaja Zagwojskiego i Aleksandra

Świstelnickiego, i oto, co opowiada o tej wizycie w grodzie Zagwojski. Skotnicki «wiele razów przez

pewne osoby do swego domu go wzywał, co i w niedzielę w dzień św. Wawrzyńca też uczynił».

Zagwojski nareszcie «bono animo» do niego pojechał, gdzie przed obiadem w Sarnkach do zameczka

przybywszy, nie mając przy sobie tylko pachołka i chłopca, i ledwie co siadłszy, zaraz gospodarz

o konie Zagwojskiego pytać się począł, chcąc je kupić, a gdy gość odpowiedział, że nie są przedażne,

Skotnicki snadź to indigne ferens kazał nalać czarę wielką miodu, w którą wchodzi więcej niż wodna

konew dobra i sam nie piwszy do gościa, onę czarę koniecznie, aby wypił, siłował, z czego gdy prosił,

aby był wolen Zagwojski, Skotnicki skoczywszy zaraz nieuczciwe od matki słowo rzekł i zawołał:

«Będę cale jako z nieprzyjacielem z tobą postępował, jeśli nie wypijesz!» Czego widząc nagłą

instancję, bo wyniść i ujść trudno, choć z niezdrowiem Zagwojski podjął się spełnić. A interim jeszcze

czary nie dokończył, zaraz Skotnicki kord od jego chłopca wziąwszy, począł go tłuc i na wszystkie

boki krzywiąc z wielką mocą kord złamał, po czym i kord i pana jego przyganiał. A potem

do sahajdaka Zagwojskiego się rzuciwszy, strzały onego niepodłej roboty do ściany powystrzeliwał,

czemu ten to pan Zagwojski nie przeciwiąc się rozumiał, że to w żarty się obróci, jednak

gdy Skotnicki kazał gromadzie z siekierami i orężem przybyć, z pomocnikami i sługami swymi gdy

się porozumiewać i szeptywać począł, muszkiety, aby gotowe mieli, rozkazał, udając, iż się

na p. Aleksandra Skotnickiego brata swego gotuje — począł myśleć pan Zagwojski, jakoby

nie dopijając onej czary próżnym być od niebezpieczeństwa jakiego i przy żadnych tam hałasiech

między bracią nie być, i co raz się prosił, aby jachać.

«Ale jachać nie dopuszczano — czytamy dalej — owszem już nad wieczorem onego

Zagwojskiego do bramy zamkowej wziąwszy, Skotnicki illum suum maievolum animum kończąc,

szablę jego od boku mu dobył, mówiąc: «Spróbuję, co masz za szablę»; i kłódki i skoble nią rąbać

chciał. Zogwojski prosił, aby zaniechał: «Nie psuj mi Waszmość broni!» A zatem Skotnicki jedno

i drugie nieuczciwe słowo rzekłszy i szablę rzuciwszy, Zagwojskiego obuchem, gdyby się był

nie uskoczył, w łeb zakończyć chciał, mówiąc: «Ty synu matki takiej, bij się ze mną!» i na pachołki

krzyknął i na gromadę. Zaczem gdy pan, czeladź i chłopy powstali na niego, Zagwojski obronną ręką

z czeladnikiem jednym tylko uchodzić począł, wszystkiego tam odbieżawszy, koni w stajni, strzelby

i inszych rzeczy w izbie». Przy tym zajściu oberwał Skotnicki kilka ran, o które nawzajem w grodzie

zanosi protestację.

Szlachetny Jerzy Szeptycki żałośnie skarży się i świadczy przeciw Pawłowi Boguckiemu

z Makoniowa, do którego pojechał «dla myślistwa», wziąwszy z sobą «chartów dwoje» także i wyżły

dwa. Bogucki zaniechawszy myślistwa, upoił Szeptyckiego, a gdy ten nareszcie o 3 godzinie

nad ranem chciał wyjechać, Bogucki kazał wrota zamknąć i charty zabrał. «A gdy się ten Szeptycki

upominał chartów u tego p. Boguckiego, tedy ten Bogucki zadawszy mu słów nieuczciwych famam

ipsius laedentia, kazał go stłuc».

Tyrańska, rzec można, mordercza gościnność gospodarza-pijanicy, który zmuszał gości swoich

do wychylania niezliczonych kielichów pod grozą krwawej awantury, bywała plagą sąsiedzką

i niebezpieczeństwem zdrowia, a nawet życia. Widzieliśmy jak Skotnicki zmuszał biednego

Zagwojskiego do wychylenia całej konwi miodu. Nie lepiej, a nawet o wiele gorzej działo się gościom

Walentego Fredry, który wraz z synem swoim, Stanisławem, podstolim podolskim, burdami

i gwałtami w ostatnich dziesiątkach lat XVII wieku niepokoił ziemię przemyską. Ten Fredro

zaprosiwszy do siebie Adama Lasotę, zmuszał go do bezmiernego picia. Dwie godziny wytrzymał

szlachcic, ale kiedy gospodarz kazał podawać coraz większe puchary, Lasota unikając, jak sam

Page 35: nr 105, czerwiec 2015

35

powiada, niebezpieczeństwa zdrowia, a nawet życia: poculorum magnitudinem non ad satietatem

tantum sed ad offensum etiam et opressionem vitae adaptatam evitando — skorzystał z chwilowej

nieobecności gospodarza i ratował się ucieczką. Na to Fredro każe we wsi uderzyć na gwałt

w dzwony, gromadzi chłopów i czeladź, urządza pogoń za Lasotą, dopada uciekającego, siecze go

szablą i omal życia nie pozbawia.

Ale najniebezpieczniejsze bywały biesiady. Zaczynały się od przelewania wina, a kończyły się

na przelewaniu krwi. «Ktoś wyłożył: b i e s i a d a , ż e b i e s s i a d a n a n i e j » — ten koncept

współczesnego wierszopisa przypomina się ciągle przy czytaniu protestacyj o zabójstwa i krwawe

awantury, popełnione przy bankiecie. Nie mogło być inaczej, skoro jeżdżono w gościnę zbrojno jak

na wojnę, z czeladzią również od głowy do stóp uzbrojoną, niesforną i zuchwałą, i skoro trzymano się

zwyczaju, że panowie bili się za czeladź, a czeladź za panów.

W obrazku biesiady, jaki nam pozostawił Kochanowski, nie ma żadnej, przesady; niemal co kilka

kart spotykamy się w aktach z podobną sceną:

Czołem za cześć, łaskawy mój panie sąsiedzie,

Boże nie daj u ciebie bywać na biesiadzie!

Zaczyna się od objawów najserdeczniejszej przyjaźni sąsiedzkiej, od «dobrej myśli» i przystojnej

ochoty. Po szeregu pucharów, po «pełnych», które dziś toastami nazywamy, zaczyna się śpiew. Jedni

śpiewają piosnkę: Chciejże pomnieć najmilejsza, drudzy równocześnie: W czerwonej czapce chodził,

a w takim koncercie usłyszeć można «pięć basów, dwanaście dyszkantów, sześć altów, ośm tenorów,

dwanaście wagantów». Dotąd wszystko debrze, aż nagle powadzi się z sobą służba popatrzy ktoś na

kogoś nie tak, jakby się podobać mogło, przypije nie po formie, albo nie tym samym winem —

i zamiast talerzy i pucharów zaczynają dzwonić szable, a na wiwaty huczą strzały z półhaków i latają

kule po izbie.

Więc też wojna bez wici, gospodarz się wierci,

Porwaniście zabitej na ostatek śmierci...

Kufle lecą jako grad, a drugi już jęczy,

Wziął konwią, aż mu na łbie zostały obręczy.

Potem do arkabuzów: a więc to biesiada?

Jeśliście tak weseli, jakaż u was zwada?

Wystarczy przytoczyć kilka przykładów pierwszych lepszych, prawie na chybił trafił,

aby scharakteryzować tę nieszczęsną porywczość i grubość obyczajów, którą grzeszyły najlepsze

i najwyższe nawet warstwy szlacheckie. Opowieść Albrechta Radziwiłła o bankiecie krakowskim,

na którym dwaj wojewodzice, ruski Daniłowicz i łęczycki Radziejowski, powadziwszy się z małej

okazji, porwali się za włosy, i pobili, przy czym przyszłoby było do strasznego rozlewu krwi, gdyby

rozważni współbiesiadnicy nie byli wcześnie zamknęli drzwi przed wpadającą czeladzią obu

przeciwników — opowieść ta powtarza się ciągle w aktach naszych z wariantami osób, miejsca

i czasu.

Grzegorz Przyłuski przyjeżdża na obiad do sąsiadki swojej, Zbijewskiej, gdzie już zastaje grono

innych gości. Przy stole młody syn gospodyni, Krzysztof, już podchmielony, każe chłopcu swojemu

śpiewać swawolne piosneczki. Przyłuski, człek poważny, «upomina go chędogo», aby tego zaprzestał,

na co Krzysztof dobywa szabli i najpierw siecze na stole dzban z miodem i wszystkie szklanice,

a potem rąbie Przyłuskiego. Służba przypada, rozpoczyna się walka na gołe łby i bankiet kończy się

krwawo.

Jerzy Dzieduszycki zaprasza do swoich Horbacz grono gości, między nimi chorążego kor.

Sebastiana Sobieskiego i Jana Oborskiego; bankiet kończy się na tym, że Oborski ciężko porąbany

powraca do domu.

Starosta lwowski, Mniszech, zaprasza do siebie na wieczerzę znakomitszą szlachtę,

przejeżdżającą przez Lwów na sejmik wiszeński, między nimi Piotra Ożgę i Jana Wyżgę. Podczas

bankietu Ożga zachowaniem się swoim obraża uczucie przyzwoitości, a Wyżga upomina go słowy:

«Szpetna to zaprawdę polityka Mości panie!» — Ożga na to do szabli i wszczął się rwetes i trzask

pałaszy i czekanów, wśród którego polała się krew rzęsiście, po czym Ożga pozywa Wyżgę. Wyżga

pozywa Ożgę. A przecież obaj liczyli się do znakomitszych osobistości ziemi lwowskiej, obaj byli

członkami sądu kapturowego.

Page 36: nr 105, czerwiec 2015

36

Aleksander Kaczanowski, wojewodzie podolski, zaprasza do siebie w Podkamieniu Jędrzeja

Żółkiewskiego; przy wieczerzy Żółkiewski, który za wiele pił, zdrzemnął się właśnie w chwili, kiedy

Kazanowski pił do niego zdrowie swego domu. Ocknąwszy się wziął podany sobie puchar nie prawą,

ale lewą ręką, co widząc dworzanin Kazanowskiego, Spławski, wziął to za obrazę pańską i zawołał:

«O, panie Żółkiewski, młodyś! Trzeba wiedzieć, u kogoś to w domu!» «A zatem p. starosta

Kazanowski drzemającego w gębę uderzył, a potem dobywszy szabli w rękę szkaradnie ciął».

U Mikołaja Ostroroga, podczaszego kor., starosty rohatyńskiego, odbywa się w Komamie

bankiet, na który przybywają «ludzie zacni, tak pp. senatorowie, jako i urzędnicy koronni z pany

oficjalistami ziemskimi i grodzkimi». Przy stole Jan Miękicki upomina Andrzeja Łęskiego, aby się

przyzwoicie zachował; Łęski na to uderza go Czekanem w głowę i zabija na miejscu.

W Bucniowie pod Trembowlą odbywa się bankiet u Piotra Potockiego, wojewodzica

bracławskiego. Między zaproszonymi znajdują się wojewodzic lubelski, Piotr Firlej z córką, starosta

tłumacki, Adam Kazanowski i kilku towarzyszy spod chorągwi hetmana Mikołaja Potockiego, ojca

gospodarza. Po bankiecie odbywają się tańce, a kiedy już panowie przestali tańcować, sługa pokojowy

Potockich, szlachcic Szczęsny Sulatycki, korzystając z przywilejów, jakie zawsze na wielkich

dworach magnackich miała starsza służba szlachecka, posuwa się śmiało do panny wojewodzianki

Firlejówny i prosi ją w taniec. Wojewodzianka nie odmawia, a jak opowiada świadek naoczny, kiedy

Sulatycki z nią tańcował, «dziwnie Jegomość pan Firlej, rodzic panny wojewodzianki, z onego

skromności i przystojnego postępku kontent zostawał». Nie podobało się to jednak towarzyszom

chorągwi hetmańskiej i poczęli wyśmiewać taniec Sulatyckiego. Na zapytanie, czemu zeń szydzą,

towarzysz Łowczycki odpowiada: «Dlatego, żeś błazen. Myśmy żołnierze, a przecież z panną

wojewodzianką nie tańcujemy, a ty dworska polewko śmiałeś z nią tańcować». Słowo po słowie

i kończy się na tym, że Szczęsny Sulatycki zapłacił życiem taniec swój z panną wojewodzianką. Padł

tejże nocy, porąbany na sztuki przez towarzyszy, a przy nim poległ również brat jego, Melchior,

pokojowy Kazanowskiego.

Przytoczyliśmy przykłady tylko z znakomitszej warstwy społecznej; co się działo między szarą

rzeszą szlachecką, łatwo sobie wyobrazić. Wobec tych awantur biesiadnych przyjemnie uderzają jako

objawy wyższej obyczajności towarzyskiej przeproszenia, w których winowajcy proszą

o przebaczenie osoby obrażone przez nich podczas bankietu. Przeproszenia takie pokorne spotyka

się często w aktach, które trzeba wiedzieć, zastępowały niekiedy nasze gazety, bo czytane

i odpisywane przez szlachtę, bywały do pewnego stopnia organem publicznej opinii.

W r. 1606 Adam Tyrawski, podsędek halicki, i Andrzej Bełzecki wystawiają następujący

dokument, który druga strona, Walenty Cebrowski, podaje do akt grodzkich: « Przyznawamy to

szczerze, łaskawy nam panie Cebrowski, nieszczęściu swemu, iż nie mając żadnej do WMości

przyczyny, w domu p. Piotra Zawiszy w Hmilczu, gdzie Waszmość proszony, na żadną burdę się

nie gotując, samowtór przyszedłszy, z ochoty gospodarskiej, z drugimi gośćmi dobrej myśli zażywał,

my samym pijaństwem zwiedzeni, niepotrzebne i niesłuszne obrazy, za stołem siedząc, przewiedliśmy

byli WMości, czego jakochmy świeżo żałowali tak i przez wiele ludzi zacnych o uspokojenie tego

kłopotu swego a żalu WMości pilnie staralichmy się. Teraz tedy fawor WM. kojąc, a tę pryskliwość

swoją pijaństwu przypisując, serdecznie żałujemy i uniżenie a powolnie prosimy, abyś nam WM. jako

człowiek zacnego urodzenia swojej tej krzywdy, którą byś srodze zemścić był mógł, łaskawie i sercem

chrześcijańskim odpuścił, a na potem żadnej obrazy do nas sobie nie zostawował» etc.

Deprekacje takie bywały zazwyczaj wynikiem sądu przyjaciół i poważnych mediatorów, których

nie brakło w żadnym powiecie, do których jednak pojednawczego pośrednictwa niestety niezbyt

często się uciekano. Formułkę uroczystych przeprosin układał zawsze ten sąd rozjemczy honorowy,

a winowajca odczytywał ją z kartki publicznie, tj. w obecności liczniej zgromadzonej szlachty,

niekiedy w kościele, częściej jednak na zjeździe sejmikowym, albo na tzw. kwerelach i roczkach

zamkowych. Zazwyczaj formułki te są doskonale zredagowane, bywają zwięzłe, pełne miary i taktu,

dają satysfakcję zupełną obrażonemu, a nie narażają na zbyt dotkliwe upokorzenie winowajcy. «Mój

łaskawy panie Błażowski — tymi słowy przeprasza w r. 1592 na kwerelach trembowelskich niejaki

Dłużniewski — proszę, żebyś się Waszmość do mnie obrażać nie raczył tą kartą, która jest Waszmości

posłana ode mnie, gdyż wie Pan Bóg, iż O Waszmości inaczej nie rozumiem, jeno tak, jako się godzi

o człowieku poczciwym, mnie we wszystkim równym rozumieć, jako o sobie samym rozumiem».

Page 37: nr 105, czerwiec 2015

37

WŁADYSŁAW ŁOZIŃSKI

OPOWIADANIA IMĆ PANA WITA NARWOJA

ROTMISTRZA KONNEJ GWARDII KORONNEJ

A.D. 1760 – 1767.

DWUNASTY GOŚĆ

...Wigilia Bożego Narodzenia!... Piękny to dzień, piękny i radośny dla chrześcijańskiego serca,

a tak jakoś dziwnie, uroczyście, przemawia do duszy, że człowiek i płakałby zarazem i radował się:

płakał od rzewności i wspomnień, co nie wiedzieć jak i skąd nawałem cisną się do głowy i serca,

radował się od wesela i szczerej otuchy, którą to wielkie w chrześcijaństwie święto, pamiątka

zmiłowania bożego dla ludzkości, napawa wierzących...

„Chwała Panu na wysokościach a pokój ludziom dobrej woli na ziemi“. Dożyłem i ja pokoju

pod resztki żywota mego, który rozmaity bywał, zmienny i w przygody nieskąpy, częściej grzeszny

i rozpustny, niżeli stateczny, częściej przykry i twardy, niż szczęśliwy. Człek miał duszę rogatą,

więc i rogato mu życie wypadało; przeżyło się lat wiele; bywało się na wozie i pod wozem; jadło się

chleb z niejednego pieca, tułało się po rozmaitych kątach i własnej ziemi i obcej, i tam, kędy było

potrzeba, i tam, kędy człeka nie posiano; przebyło się opłakane czasy dla miłej tej a biednej ziemi

naszej, a teraz czeka się cierpliwie, kiedy Bóg miłosierny pozwoli odpocząć wiekuiście...

Widzę was koło siebie wszystkich, i synów, i wnuków; wiankiem otoczyliście dziadka i nalegacie,

aby sięgnął do pamięci swej biednej i opowiedział co z dawnych czasów. „Gadaj, dziadu!“ — słuszne

to domaganie, bo i czymże stary bogaty, jak nie wspomnieniami długiego żywota? Kiedy taka

serdeczna wola wasza, i kiedy radzi słuchacie dawnych dziejów, więc opowiem wam przygodę,

która głęboko wpisała się w pamięć moją i, nigdy niezatarta, na dnie serca spoczywa. Wiele się

zapomniało, wiele wspomnień zblakło lub całkowicie zginęło w pamięci, ale ten wypadek z mego

życia, który teraz usłyszycie, tak żywo mi stoi przed oczyma, jakby się stał wczoraj, jakby się stał

dzisiaj, przed chwilą.

I nie dziw, że go dzisiaj właśnie opowiedzieć się zabieram. Wszak to dzisiaj wigilia Bożego

Narodzenia, a w dzień ten przygoda moja zawsze mimowolnie z taką siłą na pamięć mi się nasuwa,

że daremnie bym próbował o czymś innym pomyśleć i coś innego opowiedzieć. Spożyliśmy

już wieczerzę, wesołe kolędy umilkły na chwilę, a skoro po starym zwyczaju przeczuwać chcecie

aż do mszy św. pasterskiej, to wysłuchajcież tego ustępu cierpliwie, aby zachował się w kronice naszej

rodziny.

Page 38: nr 105, czerwiec 2015

38

Anno Domini 1752 byłem wyrostkiem siedemnastoletnim. Rodzice moi, z dobrej szlacheckiej krwi

ale nędznej bardzo fortunki, żyli na bardzo skromnej i ubogiej własności. Dworek stary, Bóg wie,

jakie jeszcze czasy pamiętający, i szmat ziemi, to całe było mienie, z którego żyć trzeba było

uczciwie. Było nas troje rodzeństwa w domu. Ja byłem najstarszy, za mną szedł brat Andrzej, o lat

pięć młodszy ode mnie, a za nim najmłodsza siostra, Hania, mająca wówczas lat dziesięć zaledwie,

dziecko dobre i śliczne, jak aniołek.

W domu była bieda wielka, i nami, chłopcami, a już to najbardziej mną, frasował się ojciec

ustawicznie. Wyrosłem był już, jak młody dąb, wąs się poczynał sypać pod nosem, a w głowie było

pusto i ciemno. Umiałem zaledwie czytać i pisać, a poczciwy ksiądz pleban, staruszek bardzo zacny

— Panie, świeć nad duszą jego! — trochę mnie w łacinie przećwiczył, bo na owe czasy ani rusz było

szlachcicowi bez łaciny. Rosłem, nie wiedzieć na co: duchownemu stanowi oddać się było już

za późno, do palestry nie było o czym się aplikować, więc utrapienie było nie lada. Jakby na domiar

złego, byłem chłopak krnąbrny i narowisty, jak młody źrebak z tabunu, i ani powaga śp. rodzica mego,

ani słodkie przestrogi matki uchodzić mnie nie mogły.

Matka moja liczyła zawsze na krewnych, którzy posiadali znaczną fortunę, a najwięcej na wdowę

bogatą, swą stryjenkę, panią podczaszynę Żołyńską, ale ta z sukursem wcale się nie spieszyła.

Pisywała do niej matka często, uciekała się do jej pomocy w gorzkich aflikacjach niedostatku, prosząc

już nie dla siebie, ale dla dzieci o pomoc jakową, ale pani podczaszyna wszystkie te prośby nawet

responsem honorować nie raczyła. W głowę więc zachodź z wyrostkiem, jak ja! W domu nie wysiedzi

niczego, do statutu i pióra niezdatny, a rzemiosła lub pospolitej służby imać się nie pozwala

szlachecka kondycja!

Tak stały rzeczy, kiedy rodzice moi po długiej naradzie z sobą przecież coś stanowczego począć

ze mną zdecydowali. Ojciec zawołał mnie do siebie i tonem poważnym w takie się ozwał słowa:

— Wicie, przerosłeś już mnie, wąsa jeno co nie widać; jużeś chłop, co się zowie; czas by

pomyśleć, co dalej będzie. Po polu na szkapie harcować, z ptaszniczki do wron strzelać i z innymi

urwisami na szable się rąbać, to dotąd uchodziło, ale teraz serio pomyśleć trzeba o tym, co waść jeść

będziesz i czym żebra szlacheckie okryjesz. W domu pozostać nie możesz, bo waść wiesz, że nie ma

o co się zaczepić i żem chudy pachołek. Dotąd jak było, tak było, ale teraz trzeba się zacząć

przegryzać przez życie i forytować do uczciwego stanu. Dam ci list do pani podczaszyny Żołyńskiej;

choć dotąd nie była łaskawą dla chudej swej familii, to może, gdy ciebie samego obaczy, krewieństwa

pamiętniejszą będzie. Nie żądam w liście żadnej jałmużny dla ciebie, ale sumituję się tylko pani

podczaszynie dobrodziejce, aby cię wpływem swoim (bo ma znakomite i możne koligacje) umieściła

przy dworze jakiego magnata i pomogła do klamki pańskiej. Jest właśnie dobra okazja w te strony:

sąsiad nasz, pan podsędek Orszyński, jedzie w te okolice, przysiędziesz się waść i dalej w świat

za wolą Bożą!

Jak ojciec chciał, tak się stało. Opatrzono mnie jako tako w drogę: ojciec sprawił mi uczciwy

kontusik i żupanik od święta, własny swój pas najlepszy i dość pokaźną szablinę darował, a do tego

wszystkiego kilka, Bóg dobry wie, skąd wydobytych, czerwonych dorzucił; matka ukochana postarała

się o bieliznę i drobniejsze potrzeby i obdarzyła tym, co największym i najświętszym jest skarbem

dziecka, opuszczającego progi domowe — błogosławieństwem swoim serdecznym.

Przy rozstaniu żal trochę serce ścisnął i markotno było na duszy, i byłbym też zapłakał szczerymi

łzami, gdybym się nie był wstydził ojca i pana podsędka, na którego wózku tę pierwszą wyprawę

w świat boży odbyć miałem. Matka moja, jako mnie miłowała bardzo, łzami mnie swymi oblała,

a za jej przewodem i brat, i siostrzyczka Hania od żałości głośno płakali. Coraz bardziej mi serce

miękło, i byłbym może także uległ rzewności, osobliwie, gdy mnie moja najmilsza siostrzyczka

Hania, drobnymi rączęty ująwszy, z płaczem całowała — ale pan podsędek ruszyć kazał i, nim jedno

Ave Maria ujechaliśmy, już mi zniknęły z oczu i strzecha rodzinna, i matka droga, co długo za mną

patrzyła, z daleka śląc mi błogosławieństwo.

Nie tyle podróż moja, co cel jej był mi nie do smaku. Nie miałem ochoty szukać pomocy u pani

podczaszyny, która nie dała nigdy rodzicom moim dowodu życzliwości i dobrego serca i po której się

zbyt miłego powitania nie spodziewałem; nie miałem też żadnej inklinacji służyć u dworu

magnackiego, trzymać się klamki pańskiej i aplikować się pod rygorem marszałka. Pani podczaszyna

miała dobra nad samą granicą śląską, a ta granica ćwiekiem mi się wbiła w młodą głowę. Ja, co nigdy

prawie nie przekroczyłem granic swego powiatu, cuda sobie myślałem, co tam być może za granicami

Rzpltej...

Page 39: nr 105, czerwiec 2015

39

„A gdyby tak pójść za granicę, het, w świat daleki ? — pomyślałem sobie. — Tak szlakiem

czterech wiatrów i kędy oczy i nogi poniosą ?... Gdyby tak zamiast pokornie sumitować się

wątpliwym krewieńskim afektom pani podczaszyny i szukać łaski pańskiej — próbować szczęścia

na własną rękę — czy nie lepiej i nie weselej by to było?...”

Młodemu i szalonemu łbu mało trzeba, aby się uczepił pierwszego lepszego konceptu i fantazji się

oddał na ślepo. Po krótkich rozmyślaniach postanowiłem uciec panu podsędkowi przed samym celem

podróży i hajże w świat za fortuną, za awanturami, za okazją!... Nieszczęście chciało, że mi sam

podsędek ułatwił wykonanie zamiaru. Na dwie mile przed wsią pani podczaszyny wypadało mu w

podróży wziąć się w inną stronę a podwieźć mnie umyślnie nie było mu składnie, dał mi tedy

informację, którędy mam się zwrócić, aby pieszo dostać się do krewnej, pożegnał, napomniał

i na czystym polu zostawił.

— Tom ja teraz pan własnej woli — zawołałem sam do siebie, pełen animuszu — a świat cały stoi

mi otworem! Bywaj zdrowa, jaśnie wielmożna pani podczaszyno dobrodziejko, obejdę się

bez jejmościnej protekcji i sam się forytować będę!

Owo nie pytałem się już teraz o drogę do krewnej, ale od przechodzących zasięgałem języka,

którędy najbliżej do granicy. Za dwie małe godziny stanąłem nad granicą i z biciem serca chciałem

ruszać dalej bez odpoczynku, gdy mi mijać przyszło karczmę, w której dziwne i ciekawe dla mnie

bardzo odbywały się rzeczy.

Przed karczmą tą stała duża gromada chłopstwa, a najwięcej młodych parobczaków, i gapiła się na

pół z lękiem, na pół z ciekawością. W sieniach ustawiono stół, a około stołu stali lub siedzieli ludzie

dziwacznie ubrani. Ja, co nie widziałem był dotąd nigdy w życiu wojska cudzoziemskiego

autoramentu, nie mogłem się dość napatrzyć tym figurom.

Że byli żołnierze, to po jednakowym mundurze i po broni poznałem łacno, ale takich żołnierzy

nigdy jeszcze nie widziałem. Było ich kilkunastu, a ubrani byli w niebieskie kabaty z czerwonymi

ranwersami, w kamasze wysokie czerwone i w obcisłe pluderki. Przy bokach mieli krótkie szable,

na głowach trójgraniaste kapelusze z kordonami srebrzystymi, a włosy pudrowane i w warkocze

uplecione. Czterech z nich wygrywało na trąbkach i piszczałkach, a dwóch biło takt w brzękliwe

tarabany, a tak chwacko, tak wesoło i huczno, że aż miło słuchać było. Pod stołem znajdowała

się beczka z winem, a jeden z tych żołnierzy ciągle siedział przy czopie, ciągle do szklenic nalewał

i zagapionemu chłopstwu podawał. Na stole leżała księga otwarta i kupa srebrnych talarów,

nowiutkich i świetlistych, że aż za oczy chwytały, a jeden z gromady tej wesołej ciągle niemi

przerzucał, dodając brzęk srebra do odgłosu muzyki.

Chłopi patrzyli łakomym wzrokiem na wino, na białe, świecące srebro, ale cofali się

z niedowierzaniem i zdawali pasować się między lękiem a pokusą... Od czasu do czasu jeden

z żołnierzy, widocznie najstarszy z oddziału, dawał znak fajfrom i doboszom, aby przestali wycinać

kuranty, i, jedną ręką pobrzękując talarami a drugą wznosząc pełną szklenicę wina, głośno coś

Page 40: nr 105, czerwiec 2015

40

przemawiał, jakby chciał do czegoś zachęcić. Przybliżyłem się, aby posłuchać tej oracji, ale z ciężką

biedą tylko sensu jej dochwycić się mogłem.

— Dobrze jeść, dobrze pić, immer lustig żyć! — wołał ów drab najstarszy, który miał szlify

srebrne na kołnierzu i takiż kutas przy furdymencie. — Prystań, prystań na Kriegsmann, będziesz

sobie wolny pan! Zaj Majestet król pruski werbuje do swojego sławnego wojska! To mi życie, to mi

raj, bodaj takiemu królowi służyć lat sto i cztery tygodnie! Kabat piękny i złocisty, a pieniędzy huk;

dla soldata nietrudno o dukata! Co będziesz miał? Wszystko! Co będziesz robił? Nix! Kto chce iść,

niech się spieszy, niech da rękę, bo będzie płakał i żałował. Dziesięć Taler do ręki!! Nowy, piękny,

srebrny Taler — dziesięć takich Taler zaraz, a potem kopa, oko i tuzin! Jeden Taler — dzeń! Drugi

Taler — dzeń! Trzeci — dzeń! Vier, fünf, sechs, sieben, zehn! Hurra-ha! Werrrrbunk

dla najjaśniejszego, najmocniejszego, najłaskawszego Zaj Majestet króla od Prajzów! Frry-der-rryk,

przyjaciel żołnierzy, daje dziesięć talarów zaraz, mięsa, ile zjesz, wódki, miodu, wina, piwa, ile

wypijesz; melduj się, werbuj się! Dobrze jeść, dobrze pić, immer lustig żyć! Eins zwaj, draj ! Musik!

Bum!!

Tu fajfry i dobosze poczęli znowu przygrywać, a ów starszy z srebrnym kutasem

przy furdymencie zapraszał już teraz niemymi gestami do stolika. Widowisko to całe ogromnie mnie

zajęło; przecisnąłem się tedy przez gawiedź i stanąłem sobie tuż przed żołnierzami. Tak zagapiony,

patrzyłem ciągle na tę śmieszną komedię, kiedy naraz ów drab z srebrnym bandoletem przystąpił

do mnie, z przyjacielska uderzył po ramieniu i podał szklenicę wina.

— Mospan Polak! — zawołał, nagląc, abym wypił. — Anu, kamrad do kamrada! Wiwat! Niech

żyje żołnierskie życie! W twoje ręce, mospan Junker!

Nie pytając wiele, co dalej będzie, wziąłem od Niemca szklankę i wychyliłem do dna. Niemiec

mnie na to pod ramię i, na pół grzecznie prosząc, na pół gwałtem ciągnąc, wiedzie do stolika, koło

siebie sadza i znowu wina nalewa. Po drugiej szklance zaszumiało w młodej głowie, do żadnych

trunków nienawykłej; zaczął mi się podobać i ten Niemiec w kurcie z ranwersami i srebrnym

bandoletem, i ci jego kamraci junaccy, i ta muzyka, wycinająca wesoło na piszczałkach i tarabanach.

Za drugą szklanką poszła trzecia, za trzecią czwarta i już niewiele pamiętałem, co się ze mną robi.

Ściskałem tylko każdego draba w kurcie niebieskiej serdecznie, a każdy z nich wzajemnie

do błyszczących guzików mnie przyciskał, w twarz całował i Bruder Kamrad nazywał; czułem jakby

przez sen, że mi błyszczące srebrne talary pchano do ręki i że muzyka przeróżne ochocze marsze

wycinała.

— Frrri-derrr-rrrik! Bruder Kamrad! Immer lustig! Musik — bełkotałem językiem, który mi się

szalenie plątał po zębach, aż nareszcie straciłem przytomność z kretesem.

Nie wiem, jak długo znajdowałem się w tym stanie, ale, kiedy się z bólem głowy obudziłem,

nie mogłem połapać myśli i wspomnień, które się po rozgorzałym łbie kręciły jakoby młyńcem.

Domowa strzecha, podróż, rodzic mój, pan podsędek, pani podczaszyna Żołyńska i cała hurma

drabów w kabatach z czerwonymi ranwersami i z pudrowanymi warkoczami biegało mi

przed oczyma, a w uszach szumiały ciągle fajfry i dobosze.

Przetarłem oczy, przeżegnałem się i począłem rozglądać się dokoła, gdzie jestem. Ujrzałem się

na gołym tapczanie, w izbie brudnej i ciemnej. Dokoła mnie na tapczanach lub pokotem na ziemi

leżało kilkunastu młodych parobczaków, a przy drzwiach drzemał na zydlu jeden żołnierz

w niebieskim kabacie, z muszkietem w ręku. Porwałem się z tapczana i nuż szukać mego tłumoczka;

daremnie! Nie ma go koło mnie! Ani kontusza, ani żupanika z pięknej kwiecistej grodetury,

ani szabelki blachmalowej, co mi ją ojciec darował, nie ma ani na oczy! Sięgam do kieszeni, nie ma

mieszka z czerwieńcami, poszedł snać za żupanem i szablą!...

Mówię tedy do owego żołnierza, co siedział przy drzwiach na zydlu oparty na muszkiecie: — Panie wojak, zabawiłem się wczoraj z waszymi kamradami, pohulałem może zanadto ochoczo;

teraz mi czas w drogę, muszę ruszać dalej; oddajcie mi mój tłumoczek i mieszek z pieniędzmi

i otwórzcie drzwi, bo mi tu duszno w tej izbie. Żołnierz popatrzył na mnie, jakby nie rozumiał, a potem śmiać się począł głośno i długo,

aż nareszcie, ze śląskiego akcentu zarywając, tak do mnie rzecze: — Mospan Polak, już ty nasz, już ty kamrad i wojak pruski; tak ja ciebie teraz nie puszczę.

Siedźże tutaj, aż pan lejtnant przyjdzie! — A toż co u licha, panie wojak — zawołałem — to chyba żartujecie! Zabawiłem się tylko

w wesołej kompanii i kwita! Puśćcież mnie w spokoju, niechaj sobie idę w moją stronę!

Page 41: nr 105, czerwiec 2015

41

Wtedy ów żołnierz na pół ze śmiechem, na pół z dobrocią, bo mu żal było może krwi młodej

i niedoświadczonej, pocznie mi rozpowiadać, jako się wczora zawerbowałem do wojska pruskiego,

jako mnie już wpisano na lat ośm do regestrów pułkowych, jako już teraz jestem za granicą

na pruskim hauptwachu, jako wczoraj jeszcze przysiągłem przed chorągwią jego królewskiej mości,

Fryderykowi II, iż mu będę wiernie i walecznie służył w pokoju i na wojnie, na morzu i na lądzie,

na murach i w otwartym polu. Domyślacie się już tedy, że wpadłem w ręce werbowników pruskich. Trzeba wam też wiedzieć,

że jako w naszej nieszczęśliwej Rzeczypospolitej rząd bywał jeno tak sobie od półtora nieszczęścia,

a porządku i czujności za trzy grosze nigdy nie stało, to sąsiednie wojska, tak cesarskie, jak pruskie,

wysyłały werbowników nad granicę polską, i tu łapano, kto się pod rękę nawinął. Takich

nieszczęsnych zwerbowanych Polaków, a osobliwie chłopów, bywało sporo w wojsku austriackim

i pruskim, a pan generał Szybilski cesarzowi rakuskiemu cały prawie pułk ułanów wysztyftował

z samych Polaków taką werbowniczą sztuką. Osobliwie podczas wojny cudzoziemscy werbownicy

lud nam z nadgranicznych okolic srodze podkradali.

Owo takim to kształtem dostałem się do pruskiego wojska. Nie będę wam tu opowiadał trudnych

początków w tej surowej szkole, ani też przygód przeróżnych, których między obcymi zażyłem —

bobym ani dziś, ani jutro może nie skończył. Kiedyś i na to przyjdzie czas; jeśli Bóg trochę życia

jeszcze dozwoli, to wam dziad wszystko rozpowie. Dość powiedzieć, że sroga była mi dola

w pierwszych czasach; ciężka i trudna, i biedna, że jej żadnemu wrogowi przebywać bym nie życzył.

Oj, uczyliż mnie Niemcy wojaczki, uczyli! Opłakałem gorzko mój muszkiet żołnierski! Ano co było

robić i jak się ratować? Ucieknę, to złapią, a po krygsrechcie w łeb palną bez pardonu. Bóg wysoko,

do domu daleko, a nad karkiem rygor i dyscyplina, ani pisnąć... Czuj duch — i kwita. Bywało, między tymi Niemcami taka mnie żałość serdeczna weźmie za rodzinną ziemią,

taka rzewność duszna za familią, że serce się padało formalnie, ale cóż było robić! Wiele biedy

przyschło na człowieku, a w końcu i dusza jakoś niby stwardniała, i już mi tam wszystko za jedno

stało. Po dwuletniej biedzie nauczyłem się po niemiecku tak gładko, że językiem tym mówiłem,

jakobym go znał od dzieciństwa, a regulament, musztrę i służbę na palcach się umiało. Po długich

prośbach i zachodach przenieśli mnie do kawalerii, do której zawsze serdeczną miałem inklinację,

bo szlachcicowi zawsze markotno służyć w piechurach, muszkiet dźwigać i w kamaszach chodzić.

Przy kawalerii zostałem wachmajstrem, to jest podoficerem, i już mi odtąd jakoś lżej było w tym

żołnierskim stanie.

Do rodziców w pierwszym roku pisałem razy kilka, ale żadnego responsu nie otrzymałem nigdy.

Zapomniałem też o nich, a gdy na dobitek, będąc za kupnem koni pułkowych pod samą granicą

polską, spotkałem tam jakiegoś ekonoma z okolic moich rodziców, a ten mi powiedział, że, kiedy tam

nastał, już po Narwojach i śladu nie było, pożegnałem się w myśli z familią na wieki. — Bóg wie, co się z nimi stało — myślałem sobie — ojciec i matka może pomarli, Andruś i Hania

gdzieś u obcych ludzi się wysługują, a ja, biedny żołnierz, z lichego żołdu dyszę, a jak to porzucę,

to z biedy zginę, a rodzeństwa nie wynajdę; a choćbym i wynalazł, to co im pomogę? Tak minęło cztery lata. Człowiek miał, nie chwaląc się, wiele wrodzonego sprytu, młoda głowa

rychło wszystko pojmowała, a tak, poduczywszy się wojennego rzemiosła dobrze, zostałem nareszcie

oficerem. Oberszter mój, graf Koggeritz, polubił mnie nawet dosyć i nieraz innym lejtnantom na wzór

służbistości dawał. Był to srogi człowiek, tyran okrutny, żołnierz surowy i ostry; od mistrzów

krzyżackich prozapię swoją wywodził i krzyżak też z niego był od stu kaduków! Ja też służbę

pełniłem punktualnie i akuratnie, jak machina, a srogość przejąłem od starszych i, jako oni mnie, tak ja

mych subordynowanych jakby kleszczami za łeb trzymałem. Już to Bogiem a prawdą mówiąc, tacy my już wszyscy Polacy, że dopiero w obcej szkole ćwiczą

nas w karności i do surowego posłuchu zaprawiają. W domu, pożal się, Boże, porządku za grosz,

respektu za złamany halerz; każdy sobie pan, każdy sobie król i wojewoda, nikt nie, słucha a każdy

rozkazować rad i gotów zawsze.

Czyś hetman, czyś towarzysz, już ty sobie w Polsce własny pan: każdy tam kapitan a dragana nie

ma; nic nie idzie w ład, ten do Lasa, ten do Sasa, o posłuszeństwie ani mów szlachcicowi. Ale niech

no pana brata wezmą w dyscyplinę niemiecką, pod muszkiet i feldmycę, ano zaraz co za przemiana!

Tańcuj że, Polaczku, jako ci grają! Jak go ścisną żelazną dłonią, zaraz z niego najsurowszy

i najkarniejszy żołnierz, najsłużbistszy i najstateczniejszy oficer. Tak to my, Polacy, sobie samym

najgorzej, a obcym tylko służyć umiemy.

Page 42: nr 105, czerwiec 2015

42

Ale owo odbiegam od rzeczy. Wracając tedy do mojej opowieści, miasto dłużej mówić o moich

dalszych kolejach i przygodach, powiem tylko otwarcie, że, spędziwszy tak kilka lat między

Prusakami, zmieniłem się z gruntu całej duszy, i nawet rodzona matka byłaby się do mnie

nie przyznała. Człowiek zniemczał, sprusaczył się, zlutrzył z kretesem. Już się i polskiego języka było

nieco zapomniało, bom ustawicznie szwargotał tylko po niemiecku. O kraju rodzinnym i pamięć

w sercu, zda się, wygasła, a o wierze katolickiej, w której się urodziłem, niepoczciwie zapomniałem.

Przez całych ośm lat naonczas nie spowiadałem się ani razu, nie przystępowałem do Najświętszego

Sakramentu, a całe nabożeństwo na tym polegało, że się z komendą i w paradnym ordynku chodziło

niekiedy do protestanckiej kirchy [Fragment wycięty przez cenzurę w wydaniu z roku 1954]. Dziś mnie, starego, groza przejmuje, gdy wspomnę, jak sromotnie i szpetnie zmieniłem się

na pruskim, żołnierskim chlebie. Ale takie to musiało być tam życie, gdzie człowiek nie znał innego

Boga nad króla, innego przykazania nad honor wojskowy i kawalerski, innej wiary nad chorągiew,

innego pana nad oberszta, innego prawa nad regulamenta i krygsrechty! Wszyscy tak żyli,

więc i ja, com był maluczkim ziarnkiem piasku w tym wielkim morzu. Dzisiaj jeszcze mrowie mnie

obiega na myśl, że, żyjąc w tak bezbożnym stanie, a bywając ciągle w rozmaitych bardzo krwawych

potrzebach, gdzie tysiące padały, gdyby dopuszczenie boże było mi kazało paść od kuli, byłbym

wyzionął ducha jako poganin a nie katolik i szlachcic polski. [ingerencja cenzury w roku 1954]

A śmierci nie szukać było wtedy. Służba moja wojskowa przypadła w samą ową zaciętą wojnę,

która z przerwami całych siedem lat trwała, a w której tłuc się było potrzeba z wszystkimi niemal

nacjami, z Rosjanem, Francuzem, Sasem i z cesarskimi [wojna siedmioletnia 1756-1763 Prus i Anglii

przeciw Austrii (popieranej przez Saksonię), Francji, Rosji i Szwecji, a od 1762 także Hiszpanii]. Byłem

w kilkudziesięciu może rozmaitych potyczkach i bitwach, ale zawsze z nich człowiek za dziwnym

zmiłowaniem Bożem cało swe kości wyniósł. O mniejszych ranach nie mówię; płatnął kto po gębie

lub po karku, to i przyschło, rozpruła kula udo, to felczer ją wyjął i zaszył ciało — a z lazaretu

człowiek uciekał jak najrychlej było można, bo tam srożej jeszcze nędza biła, niż na polu w obozie. Owóż pod sam jakoś koniec tej wojny zawziętej i krwawej, w której król Fryderyk odgryzał się

z sukcesem swoim przeciwnikom i z tych srogich opałów obronną, ba, nawet zwycięską wyszedł ręką,

tak na krótko przed samym ostatecznym pokojem, Anno Domini 1760 posunęli nasz regiment

pod samą granicę polską. Mnie z moją chorągwią postawiono kwaterą w maleńkiej mieścinie,

a że wojna jeszcze się toczyła, więc byliśmy w pogotowiu i lada chwilę na plac boju pójść mieliśmy.

Pewnego dnia zaciągnąłem z moimi ludźmi hauptwach, gdy przysłano do mnie z kwatery jeneralnej,

abym z silną strażą stawił się po więźnia wojennego, nad którym właśnie starszyzna krygsrecht

odbyła.

Spełniłem rozkaz i odebrałem więźnia. Nakazano mi surowo, abym go strzegł na hauptwachu,

jak oka w głowie, albowiem przestępca jest wielki i, jako na rozstrzelanie skazan, pozajutro stracony

być ma według Krygsrechtu. Był to oficer saski (a trzeba wiedzieć, że z Sasami byliśmy także

w wojnie), który chciał się przedrzeć przez forpoczty pruskie, a przytrzymany, bronił się i oficera

ciężko ranił. Posądzono go o zamiar szpiegostwa i krótką sprawą, sądem wojennym, na śmierć

skazano. Wojna sroga i ciągły widok śmierci, która mi nieraz z bliziutka oko w oko łypnęła, zahartowały

mię, jak żelazo, i dusza moja nie była już przystępna żałościom i miłosierdziu, a przecież markotno mi

się zrobiło, widząc tego skazańca. Młoda krew, chłopak urodziwy i dzielny, aż miło patrzeć, młodszy

jeszcze ode mnie, a takiego jakiegoś wdzięcznego wejrzenia, że mimowolnie serce ku sobie

inklinował. Ale służba służbą, a mój żal nic tu poradzić nie mógł. Odwiodłem tedy nieboraka na hauptwach,

zamknąłem w izbie z zakratowanymi oknami, sam klucze do kieszeni wziąłem i dwóch żołnierzy

na warcie postawiłem. Że mnie ciekawość zdjęła, co zacz był ten oficer, zaglądnąłem do pisma, które

mi wraz z nim oddano w krygsrechcie, Jakież było moje zdziwienie, kiedy wyczytałem, że jest

Polakiem, nazywa się Józef Rotnicki i jest unterlejtnantem w dragonii jegomości kurfürsta saskiego

[Fryderyk August II, kurfürst saski i pod imieniem Augusta III król polski]. Teraz już naprawdę żal

serdeczny poczułem, boć to i rodak mój był, i chłopiec młody i piękny, jak jagoda, i żyć mu było tylko

na bożym świecie, a nie ginąć marną śmiercią od muszkietów pruskich. Ogarnięty tęskliwością, myślę ja sobie, że byłoby to obowiązkiem chrześcijańskim odwiedzić

nieboraka w tak strasznym życia terminie i uweselić mu jako tako tę dobę krótką, co go od sądu

bożego dzieliła. Było to już późnym wieczorem, a było właśnie 23 grudnia, w wigilią wigilii Bożego

Page 43: nr 105, czerwiec 2015

43

Narodzenia. Biorę tedy klucze i latarkę i, niby na ront nocny i dla inspekcji straży się udając,

otworzyłem areszt, gdzie nieszczęśliwy skazaniec w ciemności i samotnie był zamknięty.

Siedział w kącie więzienia na zydlu, oparł głowę na rękach i nie słyszał mnie wchodzącego, snać

w smutnych i frasobliwych myślach pogrążony, aż kiedy światło w oczy mu uderzyło. Porwał się

szybko z miejsca i, jakoby senliwym wzrokiem spoglądnąwszy na mnie, na powrót usiadł.

Mówię ja tedy do niego po niemiecku:

— Panie oficerze, jesteś waćpan pod moją strażą i wiesz, jaki los cię czeka. Ale, choć

nieprzyjaciel, jako oficer i kawaler mam sobie za obowiązek oddać się waćpanu na usługi i zapytać

go, ażali czego nie potrzebujesz? Muszę pełnić moją służbę, wszak ją znasz waćpan, bo sam służyłeś

wojskowo. Czego regulament zakazuje, tego waćpan ode mnie wymagać nie będziesz, ale, co w mojej

mocy a nie przeciw prawu, tego waćpan, panie oficerze, wymagaj!

— Dziękuję ci, mości oficerze — rzecze on na to — snać dobre masz serce, za które niechaj Bóg

ci płaci! Żądam tylko światła, papieru i pióra, bo, wybierając się z tego świata, chciałbym się listownie

pożegnać z osobami, które mi były najmilsze na ziemi.

Kazałem zaraz przynieść ordynansowi światło, papier i inkaust, a gdy spełnił mój rozkaz,

tak znowu rzekłem do więźnia:

— Bądź waćpan dobrej myśli, bo jeszcze jenerał nie konfirmował wyroku. Nie radzę ja waćpanu

łudzić się płochą nadzieją, ale zawsze kto to wie, czy się los nie zmieni. Jeżeli waćpanu to nie będzie

dolegliwym, abym tu został i szczerej kompanii mu dotrzymywał, to się mu chętnie ofiaruję.

Rotnicki wdzięcznym sercem przyjął moją propozycję. Był blady i smutny, ale spokojny, i widać

mu było z oczu, że się śmierci nie boi. Zapytałem go (mówiąc ciągle po niemiecku, bo wstyd mi jakoś

było przyznawać się, żem Polak) z jakich okolic jest Rzeczypospolitej? Odpowiedział mi na to,

że pochodzi z Sandomierskiego, gdzie rodzice jego do zamożnej należą szlachty, że cała familia jego

od dawna była oddaną dynastii saskiej, że stryj, który jest jenerał-lejtnantem w służbie tego kraju,

wziął go z sobą do Drezna i patent na oficera mu wyrobił. Rotnicki przebywał kampanię ostatnią,

a wziąwszy przed miesiącem urlop, chciał z regimentu swego najkrótszą drogą dostać się do Polski,

ale, schwytany przez pruskie forpoczty, fałszywie posądzony został o szpiegostwo i za to niewinnie

ginąć musi. Wysłuchawszy tej opowieści, która mi serce krajała, wdałem się z nim w dalszą rozmowę,

chcąc go pocieszyć, ile to w mojej mocy było — a im dłużej z nim rozmawiałem, tym bardziej żałość

mnie ogarniała na widok nieszczęśliwego jeńca. Mimo tę rzewność moją, co mi rozpierała serce,

nie zdradziłem się ani słówkiem, jako Polak jestem i katolik.

Naraz mówi on do mnie:

— Panie oficerze, jeśli wola, zostań tu i dalej, ale dyskurs nasz urwać chyba trzeba, bo pomodlić

się muszę. Mam do śmierci dobę tylko jeszcze; czas najwyższy pojednać się z Bogiem i grzesznej

duszy ułatwić rozstanie z tym wszystkim, co tu miłowała na ziemi...

Na te słowa chciałem wyjść, ale coś mnie dziwnie trzymało na miejscu... Chciałem już całą noc

dotrzymać towarzystwa Rotnickiemu. Cofnąłem się w drugi kąt izby i usiadłem. On zaś tymczasem

wydobył spod sukni ryngraf z wizerunkiem Najświętszej Panienki, ucałował go, postawił przed sobą

na zydlu i, ukląkłszy kornie, żarliwie i gorąco modlić się począł.

Na ten widok niewysłowiona żałość mnie porwała... Ośm lat minęło, jak sam nigdy prawie się nie

modliłem, jak nie westchnąłem nawet do Matki Bożej, Królowej Polski. Ozwała się nagle we mnie

stara wiara, w której urodziłem się i wzrosłem, przypomniały się z dziwną jakowąś siłą modlitwy,

których matka mnie droga uczyła, gdym był jeszcze drobnym pacholęciem — i cały afekt

ten religijny, który kiedyś gorzał w młodym sercu, na nowo duszę mi do głębi ogrzał, wyjaśnił

i rozrzewnił. [pominięte w wydaniu z 1954 r.]

Nie mogłem wstrzymać się już dłużej i płakać począłem, jak dziecko, a rzuciwszy się na kolana,

od długiego czasu pierwszy raz ze skruchą serdeczną modlić się począłem. Musiałem w tym

rozczuleniu moim i płaczu głośno zaszlochać, bo Rotnicki oglądnął się, a ujrzawszy mnie w tak kornej

modlitwie, zbliżył się do mnie i tak się ozwał:

— Widzę, żeś waćpan nabożny i towarzyszysz mi w modłach moich. To mnie ośmiela, panie

oficerze, prosić cię o zrobienie mi ważnej przysługi, której nie możesz odmówić człowiekowi, który

tak, jak ja, już jest in articulo mortis. Nie chcę umierać bez pocieszenia kapłańskiego, proszę cię tedy,

abyś mi przywołał księdza, bom katolik i po katolicku umrzeć pragnę.

Ścisnąłem go tylko za rękę na znak, że jego wola jest mi rozkazem, i wybiegłem. Rozesłałem po

miasteczku żołnierzy, by się wypytali, czy nie ma gdzie księdza. Ale było to w okolicy, przez samych

Page 44: nr 105, czerwiec 2015

44

protestantów zamieszkałej, a najbliższy ksiądz katolicki znajdował się po stronie polskiej, już

w granicach Rzeczypospolitej. Polem i manowcami, nie trzymając się zwykłej drogi, za półtora

godziny można się było dostać do owej wioski polskiej.

Była to druga godzina po północy. Nie myśląc wiele, kazałem sobie dać dobrą informację

i rezolwowałem się sam jechać po księdza. Poleciwszy strzec więźnia czujnie szyldwachom, kazałem

wsiąść dwom dragonom na koń, trzeciego konia luzem przytroczyć dla księdza i z takim pocztem sam

galopem, co koń wyskoczy ruszyłem za polską granicę, chcąc się sprawić szybko, aby przypadkiem

ktoś z starszyzny nie zmiarkował, żem na hauptwachu nieobecny.

Po jednogodzinnej ostrej jeździe stanęliśmy w wskazanej nam wiosce polskiej, a wziąwszy

pierwszego lepszego chłopa z chaty, kazaliśmy się prowadzić na probostwo. Kazałem zsiąść jednemu

dragonowi z konia i pójść za sobą do pomieszkania księdza. Zastukałem silnie do drzwi, a gdy nam

otworzył zaspany i wystraszony widokiem zbrojnych ludzi pachołek, krzyknąłem nań ostrym tonem,

aby nas zawiódł do księdza.

Zastałem poważnego staruszka, który na odgłos naszych ostróg i szabel zbudził się już był ze snu

i zapalił światło. Spieszno mi było bardzo; zdawało mi się, że mi się pod stopami pali, bo mnie strach

zbierał na myśl, że pułkownik może się dowiedzieć, jakom straże opuścił — toteż, nie tłumacząc

księdzu, o co rzecz idzie i dlaczego go potrzebuję, każę mu surowym głosem wstawać i ubierać się

natychmiast. Mówiąc do niego, udawałem umyślnie Niemca, który tylko łamanym językiem po polsku

mówi.

Ksiądz, widząc przed sobą dwóch żołnierzy, przerażony tym nocnym napadem, począł się zaraz

ubierać, a ja, dając rozmaite oznaki niecierpliwości, nagliłem do pospiechu. Widząc, że się już ubrał,

chwyciłem duże futro, które wisiało w izbie, i zarzucając je księdzu na ramiona, porwałem go za ręką,

ciągnąc szybko za sobą i nie odpowiadając już ani słówkiem na jego pytania. Nim się porwany w ten

sposób staruszek opamiętał z zdumienia i trwogi, już go dragoni posadzili na siodło i, biorąc go

między siebie, pognali co konie wyskoczyć mogły za mną; przez pola.

Wyjeżdżaliśmy już ze wsi, gdy ujrzałem naprzeciw siebie jakiegoś jeźdźca. Noc była bardzo jasna

i pogodna, więc rozeznałem młodego człowieka, ubranego w burkę ciemną i w karmazynową czapkę

pikowaną z kitą, jak to nosiła komputowa kawaleria polska. Jechał na pięknym koniu a wyglądał

dzielnie i dorodnie. Gdyśmy się zbliżyli, on zatrzymał konia i przypatrywać się nam bacznie począł.

Snać poznał mundury pruskie i czegoś niedobrego się domyślał, bo nagle wysunął się naprzód

i, przykładając rękę do furdymentu szabli, zawołał głośno:

— Stój! Kto jedzie!?

Na to ksiądz odezwał się nagle spośród dragonów:

— Ratuj, kto może!

Ledwie ów człowiek te słowa usłyszał, kiedy, wyrwawszy szablę z pochwy, odważnie i z impetem

ku nam się zwrócił. Widząc, że będę miał przygodę, każę ja moim dragonom pędzić dalej z księdzem

ku granicy, a sam podjeżdżam do owego junaka i wołam nań po niemiecku:

— Z drogi, bo po łbie weźmiesz!

Dragoni pomknęli szybko, jak wicher, z księdzem, a mój młody junak tymczasem sadzi wprost

na mnie i woła:

— Hola, panie Niemiec! Co to za gwałt na terytorium Rzeczypospolitej! Aresztuję waćpana!

I nuż się złoży na mnie szablą, i natrze tak siarczyście, że, gdybym był w tej chwili nie podchwycił

cięcia, byłby mnie z konia zsadził. Nie na rękę mi była awantura, bo, jak już powiedziałem, paliło mi

się pod stopami od pośpiechu, chciałem tedy umknąć się na bok po tym pierwszym starciu i nie dać

śmiałkowi okazji — ale on przyciera mnie po raz drugi i tym razem tnie tak zamaszyście

po kapeluszu, że omal mi głowy nie rozpłatał.

Widzę, że gracz i że mnie tak lekko nie puści, ale i ja też nie fryc byłem na szable. Nie chcąc go

jednak ranić, opędzam się tylko od jego gęstych i zamaszystych razów i odsadzam się bokiem,

aby umknąć, zostawiwszy pana rycerza w czystym polu. Tymczasem trudna sprawa: pozbyć go się

ani daj, Boże! Daję nareszcie koniowi ostrogi, sadzę nań niby z okrutnym impetem, a gdy on

z przyjęciem mnie czeka, ja go mijam i dalej w pole. Snać rozgniewało to do żywego młokosa,

bo puścił się za mną i wołać począł:

— Poczekajże ty, szołdro pruski! Takiś ty żołnierz! Uciekać umiesz tylko, heretycki oberwańcze!

Page 45: nr 105, czerwiec 2015

45

Na takie dictum acerbum odezwała się krew we mnie; zapomniałem o hauptwachu i zaniedbanej

służbie i, rozgniewany do żywego, zwracam konia do napastnika. Kiedy ci się zachciało okazji —

myślę sobie — to ją znajdziesz; poczekaj, młokosie! Złożyliśmy się teraz naprawdę, a ja, już gniewny,

nacieram na niego z impetem. Dobrze się bił młodzieniaszek i hardo się stawił, ale poznałem zaraz,

że słabszy ode mnie. Ochłódłem też po pierwszym ferworze i już nie godziłem na jego życie, tak,

jak to w pierwszej pasji uczynić już byłem gotów, ale, zażywając osobnego szermierskiego fortelu,

w którym mi nikt w całym pułku nie sprostał, wyrzuciłem mu szablę z ręki, że aż gwizdnęła

w powietrzu, lecąc na ziemię. Chłopak nie stracił fantazji, lecz, kładąc się szybko na koniu, odkrył

olstry i sięgnął po pistolet, ale ja tymczasem odsadziłem się już na kilkadziesiąt kroków od niego

i szalonym galopem pędziłem ku granicy. Strzelił za mną niecnota, ale chybił, i na tym się skończyła

ta mała przygoda.

Wkrótce stanąłem na odwachu, gdzie się dowiedziałem z pociechą, że nikt mojej nieobecności

nie zmiarkował. Ksiądz, z którym dragoni jeszcze przed kwadransem przybyli, czekał już

w kordegardzie, niepewny swego losu. Odetchnąwszy po forsownej jeździe, zaprowadziłem księdza

do mego więźnia i zostawiłem ich samych. Dwie godziny minęło, a Rotnicki księdza od siebie

nie puszczał; aż dopiero na doświtku dał mi znać żołnierz, że proszą, abym otworzył. Wypuściłem

staruszka z celi i widziałem, jak na jego poważnej twarzy malowały się żałość i smutek. Przystąpiłem

do zacnego kapłana, którego w pospiechu trwogi i niepokoju nabawiłem, i ucałowałem go w rękę,

chcąc go przeprosić za doznaną przykrość. Dałem mu żołnierza, aby mu w miasteczku podwodę

wyszukał do powrotu, a sam poszedłem do mego pokoju i w dziwnym smutku siedziałem, bo mi ten

biedny Rotnicki, czekający konfirmacji wyroku, z głowy i serca jakoś ustąpić nie chciał. Miało się już

ku południowi, a jam jeszcze chodził po kwaterze wśród takich tęskliwych myśli, kiedy dał mi znać

jeden z żołnierzy, że mój jeniec koniecznie pragnie mnie widzieć i że uprasza mocno, abym przyszedł

do więzienia. Nie dałem sobie tego dwa razy mówić, ale zaraz udałem się do jeńca. Rotnicki,

obaczywszy mnie, porwał się z ławki, przystąpił do mnie, a ująwszy mnie za rękę, dziwnym jakimś

wzrokiem w oczy mi popatrzył, jakoby chciał przeniknąć aż do duszy i gdzieś aż do samej głębiny

serca przemówić.

Ja spuściłem oczy, bo mi się jakoś przykro robiło pod tym spojrzeniem, takim nieśmiałym

a pytającym, że aż za serce chwytało... On także milczał chwilę dobrą, aż nagle, jakby się zebrał

na odwagę, tak do mnie rzecze:

— Panie oficerze, dałeś mi waćpan już jeden dowód twojej dobroci, za który przyjm zapewnienie

wdzięcznego afektu... Widzę ja, że waćpan, choć żołnierz i nieprzyjaciel, masz serce dobre i żeś mi

chciał osłodzić według mocy te gorzkie, bo co wiedzieć, ażali nie ostatnie dni mego żywota.

Ale widzę, żeś zafrasowany i smętny, panie oficerze — powiedzże otwarcie, czy może już nadeszła

Page 46: nr 105, czerwiec 2015

46

konfirmacja mego wyroku?... Powiedz, a zaraz i śmiało — wszak tu żołnierz z żołnierzem mówi,

a śmierć to nasza dobra znajoma...

— Konfirmacji nie ma jeszcze — ozwę się na to — i mam to sobie za dobrą wróżbę, że jeszcze

nie nadeszła, bo teraz to już łatwo stać się może, że waćpana pardonować będą.

— Bóg to widzi — mówił dalej Rotnicki — że mi nigdy śmierć nie była straszną, ale widzisz,

panie oficerze między śmiercią a śmiercią bywa duża różnica. Bijałem ja się z wami nie raz i nie dwa

razy, byłem w batalii niejednej, a gdy w żyłach krew zawrzała, to się nie pamiętało o kulach.

Tak wśród boju, z szablą w ręku, z rycerskim animuszem paść na placu, to śmierć piękna

szlachcicowi; ale zginąć, jak zbrodzień, dać siebie zastrzelić, jak psa, i to w młodym wieku, to rzecz

inna, i nie będziesz się waćpan dziwował, że biednemu sercu srodze markotno i rzewnie żegnać się

ze światem.

Ja na to nic nie odpowiedziałem, ale żałość zdjęła mnie jeszcze większa, i jeno ściskałem rękę

Rotnickiego.

— Ale ja tu waćpana nie na to prosił — mówił dalej Rotnicki — abym mu żale rozwodził moim

lamentem. Doznałem od waćpana dobroci i to mnie skłania, że go jeszcze o jedną łaskę prosić będę—

ale nie śmię, boję się nawet, bo, jak waćpan odmówisz, biednej mej duszy jeszcze żałośniej będzie

w tym ciężkim terminie...

— Proszę mówić śmiało — odpowiedziałem — i ufać moim przyjaznym usługom. Uczynię

wszystko, czego waćpan żądać będziesz, a ja uczynić będę mógł z dobrem oficerskim sumieniem.

— Choćby to nawet było przeciw regulamentom? — poderwał Rotnicki.

Zawahałem się na takową interogację i milczałem przez chwilę.

— W regulamentach różne bywają rygory — odpowiadam mu nareszcie. — Czasem człowiek oko

jedno przymknąć może, a czasem oboma dobrze czuwać trzeba, aby nie zaryzykować gardła...

Nie potrzebuję ja, zda się, mówić o tym waćpanu, boś taki żołnierz, jak ja, i oficer. Sztrafu małego się

nie boję, a regulament już dziś w nocy złamałem, bom się z hauptwachu oddalił bez permisji i raportu.

Słucham waćpana, ale z taką nieśmiałością, z jaką mnie waćpan prosisz, bo ja biedny żołnierz jestem,

z żołdu żyję, a ten złoty bandolet i te kordonki oficerskie, to, Bóg widzi, i cała fortuna moja i cała

przyszłość. Serce rade by niejedno, ale służba służbą, a w regulamentach o sercu nie ma mowy... Mów

tedy waćpan za wolą bożą; będę mógł, to zrobię, a jak odmówię, to mi wierzaj, że to nie z braku

ludzkości, ale z musu czynię.

Rotnicki wysłuchał słów moich, nie odwracając ode mnie oka i nie wypuszczając mojej ręki

z dłoni, a naraz tak się odezwał:

— Panie oficerze, powiedz mi waćpan, czy kochasz lub kochałeś kiedy?... Ale nie mówię tu

ani o ojcu, ani o matce, ani o rodzeństwie, bo o takie wrodzone naturze afekta pytać się nie potrzeba...

Tak mnie tym pytaniem z obcesa zagadnął, żem nie wiedział, co mam odpowiedzieć, i patrzyłem

na Rotnickiego w milczeniu, jakbym słów jego nie rozumiał. On zaś tymczasem tak dalej mówił:

— Jeżeli waćpan kiedy czułeś, co to jest miłość prawdziwa, serdeczna, do kobiety, którą ci jakoby

Bóg przysądził, jak ci to ona całą duszę opanuje i całym sercem zawładnie, że już nic droższego

nie masz na ziemi nad ową jedną dziewczynę — jeżeliś waćpan tego doświadczał kiedy, to się ośmielę

z mą prośbą, a jeśli nie, to mi wybacz, ale już milczeć wolę, niż darmo mówić, bo mnie chyba

nie pożałujesz i nie zrozumiesz nigdy...

Skończywszy tę swoją mowę, a wiedzieć trzeba, że tę rzecz o miłości wywiódł tak pięknie i czule,

iż mi tego ani powtórzyć choćby w zbliżeniu — umilkł i jeszcze przenikliwiej w oczy mi popatrzył.

Skonsternował mnie niepomału Rotnicki; stałem, jak malowany, i nie wiedziałem, co odpowiedzieć.

Człowiek zardzewiał w tym wojsku pruskim, zdziczał na wojnie i w ustawicznym kampamencie;

o miłośnych sentymentach sercu się i nie śniło, a o romansach żołnierskich już chyba nie wspominaj!

Czasem tam jakieś piękne oczęta zagadały do biednego żołnierza, zaglądnęły głęboko gdzieś

aż na dno serca, i tęskno się robiło wtedy i rzewnie, i już się nieraz dusza wyraźnie rwała do owych

ocząt, a myśli dziwne się marzyły o jakimś szczęściu nieznanym — ale trąbka zagrała na apel,

zawołano: Marsch! Marsch! i ot, zostały za górami i lasami: i oczy piękne, i budzący się afekt,

i marzenie serdeczne, a człowiek szedł dalej za komendą i za twardą dolą żołnierską... Ale to nie była

miłość, jeno jej pożądanie jakoweś tęskne a niewyraźne. Mimo to umiałem uczuć to, co mówił

Rotnicki, i odpowiedziałem:

— Mów waćpan, o co idzie, a może ja potrafię wyrozumieć szlachetność jego afektu...

Page 47: nr 105, czerwiec 2015

47

— Boję się tylko, panie oficerze — rzecze tedy Rotnicki — ażebyś tego nie wziął za romansową

płochość i jako stateczny człowiek nie zganił mi tego w tej ciężkiej chwili, w której się znajduję.

Przyjdzie konfirmacja, czy nie przyjdzie, w ręku to Boskim, ale zawsze już mi lepiej o śmierci myśleć,

niż na łaskę się spuszczać. Z łaski waćpana otrzymałem pocieszenie kapłańskie, a jeśli na to przyjdzie,

aby już ginąć koniecznie, to ufam Bogu, że nie będę truchlał przed waszymi muszkietami, ale mężnie

to przeniosę z potrójnej racji: żem katolik, żołnierz i szlachcic. Owo nie myśl waćpan, że sobie

lekkomyślnie i płocho poczynam. Pożegnałem ja się już ze wszystkim, co mam na ziemi, a nie wstyd

mi to wyznać, że mnie ta smętna waleta siła kosztuje i że serce żałością wielką mi się krwawi.

Ale niechajże będzie, jako wola boża chce!

Ja mu nie przerywałem, ale, milcząc, słuchałem z rzewnością w duszy, ściskając mu tylko rękę,

on zaś tak dalej mi mówił:

— Wierzaj mi, panie bracie i kolego — a tak cię nazwać się godzi, choć inny mundur nosisz

i adwersarzem jesteś, boś szlachetny kawaler — wierzaj mi, że już się jako tako zrezolwowałem

[zdecydowałem] na śmierć i pewnie bym ciebie o nic już nie prosił, gdyby nie dziwny zbieg losu,

czyli raczej wola Opatrzności. Musisz wiedzieć, panie oficerze, że miłuję nad życie pannę jedną

zacnego domu, a miłuję ją kochaniem uczciwym i serdecznym, o, tak serdecznym i głębokim,

że, kiedy wszystko, co ziemskie było, umiałem pożegnać, z tym afektem rozstać mi się niepodobna.

Na świecie go nie zostawię, z duszą się on rwie, i śmierć go odebrać nie może. Spieszyłem do Polski,

aby obaczyć i poślubić niebogę, kiedy mnie owo ta ciężka przygoda spotkała. Gdybyś ją kiedy widział

i znał, panie oficerze, łacno byś ty zrozumiał, czemu mi pamięć tej dziewczyny nawet i śmierć samą

zasłania. Ale byłbym i to przeniósł przy pomocy Bożej [usunięte z wydania w 1954 r.], gdyby nie taka

dziwna konstelacja. Gdy mnie schwytano przekradającego się przez wasze linie, nie wiedziałem

nawet, w jakiej okolicy się znajduję i czy daleko jestem od granic polskich. A musisz wiedzieć,

że ta biedna panienka moja mieszka dwie mile tylko od granicy śląskiej, we włości swoich rodziców,

która się zwie Zadębie. Owóż słuchaj mnie, panie oficerze! Czy wiesz, skąd mi przywiozłeś księdza?

Popatrzyłem się z zadziwieniem na Rotnickiego.

— Oto z Zadębia to był proboszcz, z tej samej wsi, gdzie najmilsza moja dzieweczka przebywa.

Pytałem go się, co słychać tam we dworze, a on mi odpowiedział, jako mnie tam czekają od dawna

i jako panna moja od tęsknoty marnieje, gorzko się frasując moim opóźnieniem. Próżno mnie czekać

będzie, nieboga, próżno będzie rączki łamać jedyna, sercem umiłowana moja panienka! Ani ona

przeczuwa, nieszczęsna, co mi tu wola Boża sądzi!

Słowa te mówił Rotnicki z taką żałością i z takim afektem gorącym, że mi się serce padało

od litości. Chciałem go pocieszyć, ale nie umiałem, bom nigdy niewymowny, kiedy mi coś w sercu

przebiera.

Jeszczem nie skończył moich słów, którymi mu otuchy dodać chciałem, gdy on naraz tak do mnie

z impetem zawoła:

— Panie oficerze, ja się z nią muszę widzieć, nim mnie tu zastrzelicie!

Na takie dictum gwałtowne stanąłem, jak skamieniały. Co począć i jak tu odpowiedzieć biednemu

szaleńcowi? Milczę tedy, jak niemy, a on chwyta mię za ramię i woła:

— Czyś słyszał, mości oficerze? Ja muszę się z nią widzieć raz jeszcze!

Mówię ja tedy smutno i łagodnie:

— Słyszę ja to dobrze i w sercu to moim rozumiem, ale zreflektujże, kochany panie...

Nie dał mi skończyć nawet.

— Człowieku, toż ty masz serce przecie! — zawołał. — Nie odmawiaj że mi tego, na Boga cię

zaklinam i na ten twój afekt, który ci był kiedy najmilszym w życiu! Nie, panie kawalerze, już ty mi

tego nie odmówisz, już ja to po twojej szlachetności widzę, że pofolgujesz mej prośbie! Wyjdę cało

i z pardonem, to cię wynagrodzę, bom bogaty. Wszystko ci dam, co posiadam, w jednej koszuli

zostanę. Nie wyjdę z życiem, toś ty mój dziedzic, i wszystko twoje po mojej śmierci!...

Zaalterował mnie takimi słowy i zadrasnął ambicję moją, więc mu na to odpowiedziałem:

— Biedny jestem, to prawda, a cała moja fortuna z chudego żołdu się składa, ale jam oficer

i szlachcic, taki dobry, jak kto inny, i nie przekupisz mnie waćpan! Nie wiesz waćpan w swej żałości,

co mi proponujesz i jako mój honor oficerski na szwank narażasz. Ja mu to wybaczam chętnie, ale już

słuchać tego dalej nie chcę.

Zacznie on mnie dopiero przepraszać, a eksplikować, a kląć się, jako najmniejszej złej myśli

nie miał.

Page 48: nr 105, czerwiec 2015

48

— Panie oficerze — tak rzecze — nie chcę ja tego, byś ty mnie puścił lub za pieniądze uciec

dozwolił. O to waćpana nie prosiłem, bo twojej zguby nie chcę. Ale zróbże mi to, abym z tobą

na godzinkę malutką do Zadębia pojechał, a daję ci słowo szlacheckie i oficerskie, że ci nie ucieknę

i powrócę tu z tobą nazad. Niechaj ją raz jeszcze obaczę tylko, a lżej mi umierać będzie.

Pomyślałem chwilę i rzekłem:

— Czy waćpan dajesz mi istotnie parol oficerski na to?

— Daję i przysięgam, aby mi tak Bóg dopomógł w ostatniej godzinie!

— Przysięgi nie wymagam, bo słowo szlacheckie i oficerskie mi starczy. Dajże mi waćpan parol

honorowy: primo, że tylko godzinę w Zadębiu zabawisz, secundo, że powrócisz na każde zawołanie

moje tu na hauptwach, tertio, że ani wspomnisz twej pannie lub jej rodzicom, jaki cię tu los spotkał,

jeno po prostu opowiesz, żeś zwykły jeniec wojenny i że ci dano permisję na jedną godzinę

pod zaręczeniem honorowym.

— Daję parol na wszystko! — zawołał Rotnicki.

— Niechajże i tak będzie, jako chcesz, ale namyśleć się nad tym dobrze potrzebuję, jakby się

z tym wszystkim zręcznie i ostrożnie sprawić. Dajże mi waćpan czas do namysłu!

Począłem tedy przechadzać się po izbie więziennej i dumać. Przychodziły rozmaite myśli,

i straszno mi się robiło mego przyrzeczenia. Wspomniałem na rygor wojskowy, na pana grafa

Koggeritza, na surową karę, ba, nawet na sromotną degradację i krygsrecht, które mnie czekają, jak mi

ta sprawka krzywo pójdzie. A tu znowu z drugiej strony serce mówi inaczej, i coś mi tak dziwnie

szepta w duszy, abym pofolgował prośbie i, jakem już przyrzekł, tak też i zrobił, że mnie już nie

straszył ani oberszter, ani regulament. Chodzę tak i chodzę, dumam i dumam, ani naprzód, ani nazad:

— a tu mój Rotnicki oka ze mnie nie zwraca, a wciąż patrzy, jak w tęczę, jakby chciał wyczytać

z twarzy, co mi się w duszy gotuje.

„Ha, niechaj się dzieje wola Boża! — pomyślałem nareszcie. — Przypłacę za to własną skórą,

to przypłacę; dam gardło, no, to i tak raz mi je położyć trzeba... ale już ja jemu tego odmówić

nie mogę i nie odmówię”.

Zwracam się tedy do Rotnickiego i tak mu mówię:

— Panie bracie, już się rozmyślałem. Będziesz się waćpan widział dziś z swoją panną, choćby tam

i nie wiedzieć co nastąpić miało!

Tak on dopiero wtedy rzuci mi się na szyję, a ściskać pocznie, a całować, a serdeczne dzięki

i afekta wdzięczności wywodzić, jakbym mu ja życie darował i pardon z wolnością obwieścił. Gdy się

nareszcie wyrwałem z jego objęć, rzekłem do niego:

— Słuchaj że waćpan, jak to uczynimy. Skoro się będzie miało ku zmierzchowi, przyślę po ciebie

dwóch dragonów, aby mi cię przystawili do ordynansowej izby mojej, niby dla jakiej inkwizycji.

Konie dwa czekać już na nas będą, wsiądziemy i dalej w imię Boże pojedziemy do Zadębia.

Ale pamiętaj — dodałem z uśmiechem — wieczerzy tam świątecznej jeść waćpan nie będziesz

z twoją panną, bo już ja wiem, że u was, Polaków, w wigilię Bożego Narodzenia bywają wielkie

wieczerze.

On się na to tęsknie uśmiechnął i znowu mnie czule uściskał, a ja wyszedłem też zaraz,

aby przygotować wszystko, jak należy. Jak było umówiono, tak się i stało. Skoro tylko zmierzch

zapadać począł, przywiedziono mi na mój rozkaz więźnia. Przywołałem mego wachmajstra, zdałem

na niego komendę straży i powiedziałem mu, że według rozkazu mam jeńca sam jeden odstawić

do kwatery jenerała i że z nim powrócę za kilka godzin. Potem poleciłem się w duszy Bogu

i, wsiadłszy z Rotnickim na koń, ruszyliśmy ku granicy.

Nim jeszcze puściliśmy konie pełnym pędem, tak rzekłem do Rotnickiego:

— Zważże teraz waćpan, co ci raz jeszcze powiem. Dałeś parol oficerski i słowo, które wy,

szlachta polska, pono sobie nad życie cenicie — jeżeli je złamiesz a uciec zechcesz, pamiętaj, że oto

z tych dwóch pistoletów jeden dla ciebie a jeden dla mnie. Ciebie może chybię, gdybyś uciekał,

ale siebie nie spudłuję, bo to będzie moja jedyna ucieczka przed karą. Powrócę albo z tobą, albo już

nie powrócę, na to przysięgam.

— Bądź spokojnym, panie oficerze — odpowiedział mi na to — wolę ja śmierć, niż podłość;

słowa mego dotrzymam i gotów będę do powrotu na każde twoje rozkazanie.

Gdyśmy minęli już miasteczko, dzięki Bogu nie spotkawszy ani rontu, ani patrolu, ani nikogo

ze starszyzny, dopieroż się kopniemy wichrem, lecąc okrutnie, co tylko koniom i nam tchu stało.

Ja, znając już drogę z poprzedniej wyprawy po księdza, jechałem naprzód, on za mną. Tak mu

Page 49: nr 105, czerwiec 2015

49

zaufałem, że ani się oglądałem za nim, a gdyby był chciał, mógłby mnie zostawić a sam umknąć, a już

bym go dostać był nie mógł, bośmy byli nie na pruskim, ale na polskim terytorium.

Nie wiem, czy pięć kwadransów jechaliśmy nawet, gdyśmy się już znaleźli w Zadębiu. Dwór

widno było z daleka, bo stał na wzgórku w samym środku wsi, a z okazji tak uroczystej, jak wigilia

Bożego Narodzenia, rzęsisto był oświetlony. Za kilka minut byliśmy już pode dworem; brama była

otwarta, wpadliśmy na dziedziniec.

Rotnicki zeskoczył z konia i pyta mnie, jak teraz zrobimy: czy pójdziemy razem do środka,

lub nie?

— Idźże waćpan sam — odpowiadam mu — a ja tu chyba zostanę przy koniach. Daję waćpanu

jedną godziną czasu i czekam go tu punktualnie na podwórzu.

Nie dał sobie Rotnicki dwa razy mówić, ale poskoczył szybko ku drzwiom, a ja, zsiadłszy z konia

i do słupa go na podwórzu upiąwszy, począłem przechadzać się po obszernym podwórzu,

które samotne było i opuszczone, bo snać wszyscy domownicy gromadzili się już do wieczerzy.

Chodząc tak, dziwne i rzewne miałem myśli i nie mogłem się oprzeć smutkowi...

Z podwórza widać było wieś całą, jak dokoła wiankiem chat otaczała dwór pański. Noc była

piękna, jasna i niemroźna, na niebieskim firmamencie poczęły pokazywać się jasne gwiazdy i mrugały

swym światłem ku mnie, smutnemu i żałośnemu... Z wszystkich chat połyskiwały światełka —

i z daleka wraz z pierwszą gwiazdą wieczorną ozwały się odgłosy wesołej kolędy...

Taka mnie owo wtedy opanowała rzewność tkliwa, taka tęsknica jakaś ciężka ścisnęła duszą

i sercem, że mi się z oczu łzy wydobyły szczere... Przypomniały mi się nagle moje lata pacholęce,

i owe czasy szczęśliwe wśród ukochanego rodzeństwa, i owo wesele serdeczne, z którem witałem

zawsze uroczystość dzisiejszą, obserwowaną w domu mego ojca po starym, polskim zwyczaju...

Stanęły mi przed duszą wszystkie umiłowane osoby, których tak długo nie widziałem, których już

nigdy oglądać nie miałem nadziei i rodzic mój kochany, i czuła, dobrotliwa matka, i brat Andruś,

i siostrzyczka Hania... A gdy do tego jeszcze przyszła i myśl, jako dziś na ojczystej stoję ziemi,

od której mnie dzieliła twarda służba żołnierska może jeszcze na długo, może i na zawsze, to już

żałości tej niewysłowionej i końca nie było...

Dumając tak rzewnie i chodząc tam i sam po podwórzu, zbliżyłem się do okien dworu, które były

jasno oświetlone. Zaglądnąłem do nich i poznałem, że należały one do jadalnej komnaty, w której

miała się odbywać wigilia. Jeszcze nie zasiadł nikt do stołu, który ustawiony był w podkowę

i świątecznie przygotowany, ale już snać całe rodzeństwo domu i goście, i domownicy zgromadzili się

w komnacie do opłatka, bo dużo w niej ludzi ujrzałem.

Przystąpiłem bliżej jeszcze do okna, twarz prawie doń przytykając, bo mnie to wszystko do siebie

przyciągało jakąś niepohamowaną siłą, gdy nagle — Boże mój, tej chwili póki życia mego

nie zapomnę! — tak niespodziewany i niesłychany widok mnie spotkał, żem od wielkiego zdumienia

i nagłej i gwałtownej impresji omal nie padł, jak nieżywy, na ziemię...

Oto między zgromadzonymi w komnacie osobami poznałem najwyraźniej ojca mojego!...

Nie zmienił się na twarzy, jeno posiwiał i ku starości się pochylił. Czerstwy był jeszcze jednak

i z oczu zdrowie i siła mu przeglądały. Patrzę dalej i widzę tuż obok ojca kobietę już poważną,

z włosami, także szronem okrytymi, i poznaję w twarzy jej łagodnej najdroższe, słodkie owe,

niezapomniane, w sercu wyryte rysy — rysy mej matki najlepszej...

W kącie komnaty widzę Rotnickiego, jak ująwszy dłoń jakiejś ślicznej panny, smętnie i czule z nią

rozmawia. Było to dziewczę urody cudownej z niebieskimi, jak szafir, oczyma, z warkoczami

jasnymi, z twarzyczką świeżą i hożą, jak jagoda, a serdeczną i słodką, jakby u aniołka... Wpatrzyłem

się w nią całą siłą mego wzroku — i zdawało mi się, że serce mi pęknie od rzewności, bo to był żywy

konterfekt mojej najmilszej siostrzyczki, owej Hani małej i nadobnej, którą dzieweczką drobną

odjechałem!... Stałem chwilę odurzony, zdrętwiały i jakby bez zmysłów. Nogi pode mną drżały, serce

mało się nie rozparło od wzruszenia, oczy od łez i zdumienia mrokiem mi zaszły... Myślałem, że to

sen na jawie, że to mara jakaś złudliwa, przywidzenie jakieś cudowne. Odstąpiłem od okna, aby się

rozglądnąć dokoła i obudzić się ze snu, jeśli to sen był tylko. Gdy tak trę czoło i patrzę na podwórze,

aby się opamiętać, widzę, jak jeden domownik wiedzie moje konie ku stajniom, a drugi idzie do mnie.

— Słuchaj, wasze! — zawołałem do sługi. — Kto w tym dworze mieszka?

— Pan Narwoj! — odpowiada.

— Kto taki? — pytam raz jeszcze, nie wierząc uszom moim.

On powtarza raz jeszcze nazwisko wyraźnie.

Page 50: nr 105, czerwiec 2015

50

— Czy dawno tu mieszka już pan Narwoj? — pytałem dalej.

— Przed sześciu laty tu przybył. Wieś ta należała do pani podczaszyny Żołyńskiej, a ta

przed śmiercią, lat temu siedm, zapisała ją panu Narwojowi, który był jej krewnym bliskim podobno.

Nie było tedy już żadnej wątpliwości. To nie był sen, ale prawda. Moja rodzina cała o kilka

kroków była ode mnie. Cudowne zrządzenie Opatrzności dozwoliło mi ją odnaleźć w niespodziewany

i dziwny sposób! Ciągle jeszcze jakoby bezprzytomny, nie sprzeciwiałem się temu, aby moje konie

odprowadzono do stajni, bo w tej chwili zapomniałem o wszystkim, o moim jeńcu, o hauptwachu,

o panu oberszcie Koggeritzu...

Gdy tak stoję i daremnie chcę uspokoić biedne moje serce i w ład wprowadzić myśli, słyszę kroki

i widzę idącego ku mnie ojca mego wraz z Rotnickim. Nie poszedłem na ich spotkanie, stojąc

na miejscu, jakby przybity do ziemi. Wtem ojciec mój zbliża się do mnie, bierze mnie za rękę

i znanym mi tak dobrze głosem mówi:

— Panie oficerze, przychodzę sam prosić waćpana, byś raczył wstąpić w progi nasze i był nam

gościem łaskawym, choćby i na krótko, bo imć pan Rotnicki opowiadał mi, że ma od waćpana

na godzinę tylko permisję. Instancjonowałbym ja u waćpana bardzo o przedłużenie tak krótkiego

terminu, ale nie wiem, czy waćpan, panie oficerze, usłuchasz prośby mojej. Jeżeli już tak być musi,

to odjedziecie za godzinę, ale teraz proszę serdecznie, nie odmawiaj mi waszmość tej łaski i bywaj

nam gościem w ten święty wieczór.

Ja wysłuchałem tej mowy i odpowiadam tylko:

— Versteh’ nix! — choć mi już z serca rwało się wyznanie, żem to ja, Wit Narwoj, biedne,

zbłąkane, zapomniane już może dziecko rodzone.

Na taką odpowiedź tłumaczy mi Rotnicki słowa mego ojca po niemiecku i mówi:

— Temu panu bardzo by przykro było, gdybyś waćpan choć na chwilkę nie wstąpił. Nie bój się,

panie oficerze, nie odwlecze to naszego odjazdu. Jestem ja mężczyzną i dotrzymam parolu na każde

skinienie twoje. Gdym do nich wpadł niespodzianie, mieli zasiadać właśnie do wieczerzy. Smutny ja

gość — i nie na żarty jedenasty. Zastałem bowiem dziesięć osób, a ze mną jest teraz jedenaście.

Możeś słyszał kiedy, panie oficerze, że to omen u nas niedobry, a tym razem omen ten, kto wie, ażali

się nie sprawdzi. Prosi cię tedy imć pan Narwoj, panie oficerze, abyś wstąpił na polski opłatek i był

dwunastym gościem w domu.

Przyszedłem już nieco do siebie i ochłonąłem z pierwszej impresji. Nie porzuciłem jednak mojej

maski, ale odpowiadam Rotnickiemu po niemiecku:

— Niechaj i tak będzie, kiedy tak chcecie, ale pamiętaj waćpan na parol i bądź mi gotów na każdą

komendę do powrotu!

I skłoniwszy się memu ojcu, poszedłem za nimi do dworu. Przyszedłszy do komnaty, w której

zastawiono do wieczerzy, tak się czułem przejęty rzewnością niewysłowioną, a tak byłem tą całą

irytacją serdeczną zmięszany, żem się ledwo dokoła ukłonił, a już na pierwszy lepszy stołek się

zsunąłem, bom osłabł okrutnie. Tak siedziałem chwilę nieruchomy, patrząc tylko dużymi oczyma

dokoła, jakbym się dopiero co ze snu ciężkiego budził.

Tymczasem wszyscy, co byli w komnacie, patrzali na mnie zwyczajnie, jak na Niemczyska. Hania

spoglądała na mnie ukradkiem, smutnym i niechętnym okiem, bo widziała we mnie strażnika swego

narzeczonego, młodzi jacyś panowie podkręcali wąsików z junacka, mierząc mnie od ostróg

aż do harbejtla — jedna tylko matka łagodnie i z grzecznym uśmiechem mnie powitała.

Naraz jeden z tych młodych ludzi, ubrany w mundurek namiestnika kawalerii komputowej,

przystępuje do mnie, mierzy mnie z grzecznym ale junackim uśmiechem i mówi:

— My się już znamy, mości oficerze!

Patrzę na niego i widzę, że to ten sam junak, co mi tak dokuczył w mojej wyprawie po księdza.

Wpatruję ja się w niego uważniej i poznaję teraz dobrze, że to mój brat, ów Andruś, który dziś urósł

już, jak dąb, i zrobił się chłop duży i mężny. Uśmiechnąłem się do niego tak samo, jak on do mnie,

i odrzekłem po swojemu:

— Versteh’ nix!

— Waćpan dziś naszym gościem, tom mu rad — mówi dalej mój brat Andrzej, pokręcając ciągle

wąsika — ale już tego przenieść nie mogę, aby waćpanu przecie nie wymówić, żeś mi dziś rano

nie całkiem czystym fortelem wyrzucił szablę z ręki!

Ja zaś znowu na to:

— Versteh’ nix!

Page 51: nr 105, czerwiec 2015

51

Wtedy Andrzej obraca się do Rotnickiego i mówi:

— Panie Justynie, powiedz, proszę, temu Ferszteniksowi, że, chociaż mu się ze mną udało, to jeno

do razu sztuka i że przecieżbym się nie bał pójść z nim raz jeszcze na gołe łby i spróbować się

na pałasze!

Siedziałem dotąd spokojnie na krześle, a teraz powstałem i ozwałem się do Rotnickiego

po niemiecku:

— Panie oficerze, a co z nami będzie?

On na to odszedł od swojej panny a mojej siostry Hani i odparł:

— Jeżeli taka wola waćpana, to możemy jechać... Widząc nasz ruch jakoby do odjazdu, Hania

popatrzyła na mnie przez łezki, oczyma smutnymi, które zdały się błagać i gniewać od razu.

Podchwyciłem to spojrzenie, a Hania okryła się rumieńcem aż po uszka i spuściła oczy.

— Panie Rotnicki — mówię ja teraz — bądźże mi tłumaczem u tej pięknej panny. Markotno mi to

jest bardzo, że nie mogę tak uczynić, jakby przystało grzecznemu kawalerowi i że, wołając waćpana

do odjazdu, serduszko zasmucam — ale już waćpan sam poręczy, że inaczej nie można.

— Ha, kiedy inaczej być nie może — ozwał się teraz mój rodzic, widząc, że Rotnicki z Hanią się

już żegna. — to, choć z ciężką aflikacją, zgodzić się na to trzeba. Zasmuciliście nam wieczerzę, mości

panowie, i żałość zostawicie w sercu przy tak wesołej w chrześcijaństwie chwili. Jedźcież z Bogiem,

ale choć opłatkiem się z nami przełamcie!...

Jakoż wzięto się do opłatków i starym, świętym zwyczajem obdzielano się nim nawzajem. Ja się

cofnąłem w kąt i patrzyłem na to niby z miną Niemca, co tej ceremonii ani widział jeszcze,

ani rozumie, ale w duszy robiło mi się coraz rzewniej, i czułem, że się przy tej komedii długo

nie utrzymam. Kiedy tak patrzę, udając obojętność, a w oczach mokro mi się robi, widzę, jak matka

moja droga idzie wprost ku mnie z opłatkiem.

— Panie oficerze — mówi do mnie — choć waćpan cudzoziemiec i naszych zwyczajów nie znasz,

przyjm opłatek ode mnie z dobrym sercem i po polskiej gościnności...

Teraz już dłużej wytrzymać nie mogłem. Rzuciły mi się nagle z oczu łzy, jak dziecku,

zaciągnąłem się głośnym płaczem i, rzuciwszy się na ziemię do nóg matki, począłem całować jej nogi.

— Matko moja — zawołałem przerwanym od płaczu głosem — wszak to ja, syn wasz! Czyż mnie

nie poznajesz?

Matka moja, która się zrazu była srodze przelękła tego dziwnego impetu, spojrzała na mnie takim

wzrokiem, że go opisać nie potrafię, a nigdy nie zapomnę, i zawołała wielkim głosem:

— Wituś! Wituś! Dziecko moje kochane, stracone!

Przybiegli zaraz wszyscy, aby matkę moją podtrzymać, bo zachwiała się na nogach, na pół

zemdlona od nagłego, a wielkiego rozczulenia. Ale, choć sama mało nie upadła, mnie nie puściła,

tylko, trzymając głowę moją w swych dłoniach, całowała mnie ze łzami.

Co potem nastąpiło, tego wam już nie opiszę. Dopieroż zaczęli się wszyscy od razu cisnąć

do mnie: i ojciec, i Hania, i brat Andrzej, i Rotnicki, a witać, a ściskać, a całować, a dziwić się,

a rozpytywać, żem nie wiedział, kogo mam ująć w ramiona i komu odpowiadać. Byłoż tu wesela

i serdecznego płaczu, i wykrzyków radośnych, i wymówek, i wzajemnego wynurzania czułych

afektów!...

Kiedy się już trochę uciszyło, Rotnicki, figlarz, przystępuje do mnie i mówi służbisto

i po niemiecku:

— Panie oficerze, a co z nami będzie? Czas jechać, godzina dawno już minęła!

— Ejże, nie żartuj, szwagraszku — ozwałem się na to — bo parol twój mam, a jak cię za słowo

wezmę, to co Hania powie?

Siostrzyczka Hania na to, jak stała za mną, tak mnie rączkami nadobnymi ująwszy, usta

pocałunkiem zamknęła...

— Mości panowie — zawołał tedy brat Andrzej, przystępując ku nam z kilku młodymi junakami

w mundurach kawalerii komputowej — ja, jako namiestnik chorągwi, biorę was w areszt obudwu,

a zwłaszcza ciebie, panie oficerze pruski, a to za przekroczenie granic Rzeczypospolitej. Wiedz wasze,

że jestem tu na ordynansie i mam komendę ludzi i nakaz surowy, abym pod animadwersją [dawn.

napomnienie, zwrócenie uwagi, nagana, wyrzut, przestroga] artykułów wojskowych strzegł granicy

przed gwałtami waszych pruskich żołnierzy. Proszę waćpana o szpadę!

Pomogła mu Hania, a nim się na odpowiedź zdobyłem, już mi moja droga siostrzyczka odpięła

szpadę i Andrzejowi oddała. Zaraz też proszono, byśmy zasiedli do stołu, przy którym ja już byłem

Page 52: nr 105, czerwiec 2015

52

niespodziewanym dwunastym gościem. Po wieczerzy dopieroż to było opowiadania i radości!

Aż do mszy pasterskiej siedzieliśmy na tej wesołej gawędzie, a com wycierpiał przez tych lat ośm mej

pruskiej służby, to mi, zda się, Bóg dobrotliwy wynagrodził tego dnia szczęściem serdecznym, słodką,

a tak długo niezaznaną pieszczotą mej matki i całego rodzeństwa.

Już dzień dobry był, kiedy rzuciłem się ubrany na łoże, aby się przespać trochę; i owo miałem sen

ciężki i groźny, jakby ostatnie przypomnienie mej żołnierskiej niedoli. Śnił mi się pan oberszter mój,

graf Koggeritz, jak mnie przed nim schwytanego stawił patrol dragonów; śniły mi się kajdany

i krygsrecht, i cały straszliwy ów rygor artykułów wojennych... Obudziłem się oblany potem zimnym

i przetarłem oczy w sennym lęku — a tu widzę słodki uśmiech mej matki, która siedziała u mego

wezgłowia i już mnie sama budzić chciała, tak się w tym śnie moim szamotałem i tak krzyczałem

ustawicznie po niemiecku...

Byłem niespokojny, czy nie wyślą Prusacy za mną pogoni za granicę, a łatwo by mnie tu byli

znaleźli, ale Andrzej, który podczas gdy spałem podjechał był z swą komendą umyślnie na zwiady

pod granicę, doniósł mi, jako cała chorągiew moja wskutek nagłego rozkazu wczoraj o północy

jeszcze na łeb na szyję odmaszerowała w niewiadomym kierunku z owego miasteczka.

Tak się skończyła moja ośmioletnia wojaczka pruska, ale pan graf Koggeritz wyśnił mi się

przecież, bo ano, co powiecie, żem się z nim spotkał jeszcze w dziesięć lat później w osobliwszej

przygodzie, którą, da Bóg, kiedyś wam także opowiem...

Taką to z dziwnego a miłościwego zrządzenia Opatrzności miałem wigilią Anno Domini 1760.

Page 53: nr 105, czerwiec 2015

53

WŁADYSŁAW ŁOZIŃSKI

OKO PROROKA CZYLI HANUSZ BYSTRY I JEGO PRZYGODY

I

MÓJ OJCIEC WYJEŻDŻA DO TUREK

Było święto Trzech Królów. Ojciec mój ubrał się od święta, przywdział kopieniak podbity lisami,

bo mróz był mocny, a nim się jeszcze matka zebrała, aby z nim pójść do kościoła, wziął z półki kredę

święconą, wyszedł z izby na dwór i nad drzwiami kowanymi, na ocapie, wypisał ciężką ręką, bardzo

dużymi a nie bardzo foremnymi litery:

K+M+B

1614

Owoż ten tu wypisany rok Zbawienia Pańskiego 1614 to jest najdawniejszy czas żywota mego,

jaki zapamiętam. A miałem tego czasu rok szósty. Jako zaś potem się działo i co ze mną było

i z rodzicami, i co Bóg dawał złego i dobrego, to mi to już tak w pamięci się chowa, jakoby

w zamczystej skrzyni, gdzie wszystko bezpiecznie leży, że kiedy i po mnogich leciech odewrzesz,

wszystko znajdziesz, jako było. Jeno że to wszystko było jeszcze jakoby w samym oku,

a nie w rozumie; aż dopiero, kiedy rozum z laty przyszedł, to zaczął czytać w pamięci jak w księdze,

co już dawno drukowana była, nimeś ty czytać się nauczył.

Ta wieś, gdzie moi rodzice żyli i gdziem ja się rodził, nazywa się Podborze, a leży przy samym

trakcie głównym, który wiedzie w rozmaite dalekie strony i kraje Bożego świata, boś nim jechał

i do Węgier na Sambor, i do Wołoszy na Stryj, i do Krakowa na Felsztyn i Przemyśl, a także

do Lwowa i dalej, na Ukrainę albo do Turek nawet. Pisze się ta wieś na Ziemię Przemyską,

a na ekonomię samborską; należy do królewszczyzny i nie ma dziedzica, a siedział w niej za moich

najmłodszych lat podstarości a raczej wiernik tylko pana wojewody Jerzego Mniszcha,

a podstarościm, to go tylko zwano, bo tak chciał i kazał, wydając się z pychy za zacniejszą osobę,

niżeli był po prawdzie.

Ojciec mój nie był poddanym chłopem, bo siedział na sołtystwie. Ale i sołtysem też nie był takim,

jako bywają inni, bo ani ludzi nie sądził, ani czynszów i danin królewskich nie wybierał, ani na wojnę

nie chadzał i pachołka w pole nie stawiał. Ale grunt ojca mojego, półtora łana niespełna, to było

kiedyś sołtystwo dawniejszymi czasy, a teraz już tylko wolnictwo, a ojciec wziął te grunta

w macierzystym spadku i miał wolność na nich, tak jakby był szlachcicem, tylko do ekonomii

samborskiej płacił czynszu i żyrowszczyzny 20 złotych, a to na św. Marcin i na św. Wojciech

po równej połowie. Gdyby bezpieczno siedział na tym wolnictwie, byłoby mu dobrze, bo chleba ono

Page 54: nr 105, czerwiec 2015

54

dać mogło dostatek – ale cóż, kiedy mu przeczono prawa posesji i ruszyć go z niego chciano

koniecznie, jako się o tym poźniej powie.

Gospodarstwem na roli to się mój ojciec nie bardzo parał, jeno matka, jako że go mało było

w domu, bo był dostatkowym furmanem i kupieckim rozwoźnikiem, i co roku przez kilka miesięcy

był w drodze. Wyuczył się wprawdzie mój ojciec ciesielskiego rzemiosła, ale że ciesielka nie dawała

mu dosyć zarobku, a do furmaństwa go bardzo ciągnęło, tedy ciesielkę cale był zarzucił. Już dziad mój

był furmanem solnym, jako to zowią u nas prasołem; bo tu wszędy około w samborskiej i drohobyckej

krainie żupa na żupie: i w Starej Soli, i w Lacku, i w Drohobyczu, i w Truskawcu, Modryczu,

Stebniku i w Kotowie, a zewsząd kwotnicy wysyłają beczkami sól na końce świata, aż do Kijowa,

na daleką Ukrainę, hen aż po Dzikie Pola, bo chleba zbytek, ale soli nic, choćby na zaprószenie oka.

Furmańskie rzemiosło przeszło tak z dziadka na mego ojca, tylko że ojciec nie woził już soli,

ale wziąwszy nieco grosza po dziadku, zabrał się do furmanki kupieckiej. To był sowity zarobek,

ale ciężki; rzemiosło zyskowne, ale niebezpieczne, a czasem i bardzo stratne, jeśli tego nieszczęście

chciało. Boś jechał jak na wojnę i chyba to Bóg miłosierny wiedział, kiedy wrócisz i czy żyw i cały

wrócisz, i w jakiej fortunie na swoim domowym progu staniesz.

Wyjechać możesz pięknym kowanym wozem w cztery konie, opasany pełnym trzosem,

a powrócić pieszo i boso, o proszonym chlebie, z gołym jeno biczyskiem w ręku za cały dorobek i rad

tylko, żeś głowę przyniósł. Wszędy drogi niebezpieczne, wszędy siła opryszków i hultajów, łakomych

na grosz kupiecki i bogaty towar; już jak do Wołoszy czy do Węgier z towarem jedziesz lub stamtąd

wracasz, strachu i biedy najesz się często do syta, a cóż rzec wtedy, kiedy droga wiedzie aż do Turek,

w pogańskie strony, szlakiem tatarskim?

Owoż wiedzieć macie, że ojciec mój właśnie aż do Turek furmanił, a tak tedy w samą paszczę

zbójecką. Miał ojciec mój u Ormian lwowskich wielką łaskę i zachowanie, bo był wierny, trzeźwy

i śmiałego serca, a Ormianie wielkie handle prowadzą z tureckimi krajami, wywożą tam moc złota

i kosztownego towaru, a stamtąd do Polski wracają z jeszcze większymi skarbami w bławatach,

złotogłowiach, korzeniach zamorskich, a nierzadko i w perłach, koralach i kamieniach takich drogich,

że i korona królewska by się ich nie powstydziła, a za jeden taki kamyk i pańskie dziedzictwo kupić

można. Dwa razy mój ojciec był aż w Stambule samym, stolicy Turków, gdzie sam ich cesarz czyli

sułtan siedzi, oba razy szczęśliwie i z dużym zarobkiem wrócił, ale zarzekał się, że już trzeci raz nie

pojedzie. Tymczasem pojechał, bo musiał, a to przez to właśnie sołtystwo, z którego niecnotliwi

ludzie wyścigać go chcieli.

Ojciec był prawowitym posesorem tego wolnictwa, bo było dziedziczne, ale że nie po męskiej

głowie poszło na ojca, jeno po białogłowskiej, więc ów nasz podstarości podborecki, o którym już

wspomniałem, p. Bałczyński, koniecznie je chciał ojcu wydrzeć, jeśli się nie okupi.

Na zamku ojca nigdy o to nie turbowano, byle czynsz w ekonomii samborskiej zapłacił, a sam pan

wojewoda Mniszech jeszcze nieboszczykowi dziadkowi mawiał, jako może być cale bezpieczny

o swoje posiadanie. Ale od czasu, kiedy pan wojewoda wydał córkę swoją za owego cara

moskiewskiego Dymitra, co z państw swoich gołe życie unosząc o Sambor się był oparł, i wraz z nim

do Moskwy z wojskami się wyprawił, aby go na carskim tronie osadzić, już na zamku inne rządy

nastały.

Po roku 1611 nastał p. starosta Daniłłowicz, a jakoś w cztery lata znowu p. Samuel Koniecpolski –

i od tego czasu p. Bałczyński coraz to ostrzej naścigał, ojca mojego nękał; rumacją groził, tak że ojciec

i prosić się i opłacać musiał, a tylko pomocy Bożej i ludzkiej czekał.

Zdało się też, że mu ta pomoc przyszła, i to potężna, bo owo kiedy Król Jegomość, panujący

wtedy szczęśliwie w Polsce Zygmunt, w roku 1621 do Lwowa za wojskiem jechał, ojcu memu,

że miał wóz duży dostatkowy i cztery konie rosłe i mocne, kazano z zamku stawić się w Gródku

do podwód królewskich za opuszczeniem czynszu. Z niemałym strachem ojciec jechał, bo to był czas

wielkiego ciągnienia na wojnę turecką, bał się tedy bardzo, aby go z chudobą gdzieś aż do obozu

nie wleczono albo do wiezienia armat ze Lwowa nie wzięto. Ale kiedy musiał, tedy acz z płaczem

pojechał. Tak się zdarzyło, że na bardzo złej drodze po wielkich dżdżach jesiennych, bo to było jakoś

pod dobrą jesień, kolasa królewska za wsią Zalesie, niedaleko Janowa, ugrzęzła w trzęsawisku.

Woźnica królewski siłą mocą chciał się wydobyć, śmignął batem zanadto; konne ogniste jako lwy,

a było ich sześć w zaprzęgu, kiedy się nie zepną i nie wyskoczą jak szalone, tak owo jednej chwili

zrobił się z tego wszystkiego jakoby tylko jeden kłąb poplątany i okrutna trzaskająca wierzganina,

że aż woda z trzęsawiska bryznęła do góry jakby z sikawek; forysi pospadali z siodeł, lejce się

Page 55: nr 105, czerwiec 2015

55

porwały, orczyki potrzaskały, rzemienie poplątały, że ani weź, ani przystąp. Kolasa królewska bardzo

się przechyliła; tylko patrzeć, kiedy się cale wywróci; sam Król Jegomość na szwankowanie zdrowia

narażon.

Było przy królu dużo ludzi, dworzan, dragonii, szlachty, a wszystko to konno jechało; jak się tedy

zwali gęstą kupą na ratunek, to jeszcze gorzej, bo ten chwyta za to, ten za owo, ten szarpie tędy,

ten owędy, ten sobie krzyczy, a ten sobie – owo hałas, trzask, zamieszanie, że chyba siekierą się

przerąbiesz do kolasy. Tak się zdarzyło, że wozy dworskie, co szły przed królem, odsadziły się były

daleko naprzód, a z wozów skarbnych, co jechały z tyłu, ojcowski był najbliższy. Przybieżał tedy

ojciec mój już z samej ciekawości; widzi, jako jeden z dragonów, co pozsiadali z koni, aby zaprzęg

znowu przywrócić do ładu, padł jak nieżywy od kopyta, a drugi nieboraczek pod kołami jeno dysze;

nie namyślając się zatem długo, zuchwałym sercem skacze ojciec między konie, podsadza się pod cug

dyszlowy i nożem wielkim krakowskim, co go także tulichem zowią, rzeze postronki i rzemienie.

Ledwo się z życiem wybiegał i bez szwanku ojciec mój z tej niebezpiecznej roboty – ale teraz to już

z łatwością rozplątano konie. Kolasa została w miejscu, a konie, zhukane i znarowione, a który

i skaleczony, rzuciły się strzałą w pole. Wysadził się naprzód ku wozom skarbnym jeden starszy

dworzanin i woła:

– Masz tam który dobre konie?

Ojciec mój podbiegł do swojego woza i mówi:

– Mam, panie.

– Dawaj sam, a duchem!

Ojciec w mig wyprzągł swoje konie i kazano mu je założyć do kolasy królewskiej. Mówił potem

ojciec matce, jako go strach wielki ogarnął, kiedy pomyślał, że a nuż nie wywlecze kolasy królewskiej

z trzęsawiska, a tak i wstyd, a może i co gorszego go spotka. Polecił się tylko Najśw. Pannie

i św. Jerzemu, co jest niebieskim patronem furmanów, popatrzył tak miłosiernie na swoje szkapy,

jakżeby je prosił, aby go w tym ciężkim terminie nie opuszczały, a potem biorąc się cały jakby

w kupę, nie bacząc już na nic, ani nawet na majestat królewski, jak nie trzaśnie z bicza, jak nie huknie

z całej mocy: «Au! Aju! Aju! Hyj!!!», a konie, jakżeby zrozumiały, że tu idzie o dobrego pana

i o własny ich honor, jak się nie wypną gdyby pałąki, jak się nie wysadzą całe garbate, jak nie szarpną

z miejsca – i oto kolasa królewska już na twardej drodze i jeno wio! dalej!

Tak podwiózł ojciec króla do Janowa, a niedaleko już było do tej stacji, i tu dwór cały zatrzymał

się. Kiedy ojciec koniska udręczone wyprzągł, aby wracać po swój wóz, co został w tyle na drodze,

każą mu do króla. Stanął ojciec truchlejący przed majestatem pańskim po raz pierwszy w życiu,

a i po raz ostatni, a oczu nawet podnieść się nie ważył na oblicze królewskie.

Mówi król Zygmunt:

– A jako się zowiesz?

– Marek Bystry, Miłościwy Królu!

– Wierę, Bystry – król na to – boś też i chłop bystry, A skąd ty?

– Z Podborza, z ekonomii samborskiej, Miłościwy Panie.

– Tedy z Rusi, a mówisz dobrze po polsku.

– Bom ja jest Polak i łaciński.

A trzeba wam wiedzieć, że wśród Rusi samborskiej jest dużo osad jakoby mazurskich, to w całych

osobnych gromadach, to z Rusią pomieszanych: Powtórnia, Powodowa, Strzałkowice, Biskowice,

Radłowice i tak dalej, które to osady, jako ludzie opowiadają, jeszcze ongi dawnymi laty stara

królowa, co się Bona zwała, pono znad Wisły tu na Ruś sprowadziła po wielkim powietrzu, kiedy Ruś

miejscami całkiem wymarła; to i ojciec mój z takiej osady pochodził.

– Masz tobie, Bystry; jedźże z Bogiem – rzecze dalej król i rzuca ojcu do czapki czerwony złoty

z swoim wizerunkiem.

Łaskawość Króla Jegomości dodała ojcu serca; powiadał potem, że mu się tej chwili przypomniało

owo mądre przysłowie: «Chwytaj okazją z przodu, bo z tyłu łysa». Jak tedy stał, tak pada plackiem

pod stopy króla, wołając:

– Najmiłościwszy Królu! Błagam ja pokornie miłosierdzia Waszego, biedny pachołek!

Król wstać mu kazał i pytał, czego by chciał? Ojciec jednakowoż nie wstał; tylko w klęczki się

podniósł i tak klęczący suplikować zaczął o konfirmacją na sołtystwo, którego mu źli ludzie przeczą,

a w żebraka obrócić by go radzi.

Król słuchał chwilę cierpliwie, a potem, wskazując na jednego z dworzan swoich, rzekł:

Page 56: nr 105, czerwiec 2015

56

– Opowiedz to temu. – I uśmiechając się dodał: – Słyszcie, Solski! Miejcie tam na baczeniu,

co za sprawę ma ten człowiek, bo to przecież jest nasz furman królewski, auriga regius.

Stanąwszy we Lwowie, ojciec mój przypomniał się pokornie p. Solskiemu, któremu król prośbę

jego poruczył, a ten go znowu odesłał do innego, a ten inny do drugiego, a ten drugi do trzeciego,

i tak go posyłali od Annasza do Kaifasza, aż nareście podpisek kanclerski zapisał sobie, o co rzecz

chodzi, i rzekł ojcu:

– Jedź ty, człeku poczciwy, do domu; przyjdzie tobie dekret królewski na grunt; wyprawi się

pisanie do zamku w Samborze.

Rad nierad, ojciec na tej obietnicy poprzestać musiał, bo gdzież to ubogiemu chłopu niebodze

napychać się takim panom, przez drabanty, pokojowce, pajuki, łokciami się przeszturchiwać,

a to jeszcze i w bardzo niesposobnym czasie, kiedy wszyscy mieli nabite głowy wojennymi sprawami,

bo właśnie królewicz naonczas, Władysław, a dziś miłościwy nasz monarcha, wojował Turków,

i kto żyw był we Lwowie, tylko o tej wojnie mówił i o nią się frasował.

A też i niebezpieczno bawić się było we Lwowie – raczej uciekaj, człecze, bo ci do Chocimia

z armaty każą. Ale przecie ojciec mój wrócił wesół i dobrej myśli do domu, moc ciekawości matce

i mnie opowiadał o królu, chwalił się przed sąsiady i przed podstarościm, i przed wujem kantorem,

że go Król Jegomość jakoby furmanem swoim mianował, a nawet sobie spamiętał słowa łacińskie

auriga regius, co właśnie tyle znaczy po polsku, co «woźnica królewski». Jam wtedy miał lat 13,

a brat matki mojej, sługa kościelny albo jak go zwano kantor, wuj Walenty, nauczył mnie po trosze

czytać i pisać. Tedy ja, kędy trzeba i nie trzeba, na drzwiach, na skrzyniach, na stole, wypisywałem to

kredą, to węglem grube i krzywe litery, układając owe łacińskie słowa: AURIGA REGIUS – a tak mi

się zdało, jakoby to tyle znaczyło, co hetman nad furmany.

Ale tym dobrym myślom wrychle miał być koniec markotny, bo miesiąc mijał za miesiącem,

a ona konfirmacja królewska na ojcowskie wolnictwo, co miała przyjść na zamek, jak nie nadchodziła,

tak nie nadchodziła. Podstarości, kiedy ojciec wrócił taki bezpieczny obiecaniem królewskim, schował

był trochę rogi, ale teraz następować zaczął na ojca coraz to ciaśniej, a miał za wspólnika Węgrzyna

pewnego, hajduka i wielkiego niegdy ulubieńca pana wojewody Mniszcha. Ten Węgrzyn, Kajdasz

nazwiskiem, jeszcze pacholęciem wzięty był na dwór pański, a teraz w Podborzu przy podstarościm

jakoby na łaskawym chlebie siedział i on to niby miał dane sobie od starego pana sołtystwo nasze.

Tedy obaj przypiekali ojcu, turbując go groźbami: «albo się po dobremu wynoś, albo cię wytrzęsiemy

z tego wolnictwa, bo my już wygrali sprawę na zamku»; a było to kłamstwo niecnotliwe, bo dekretu

nie mieli, a nawet sami w sobie nie bardzo byli bezpieczni, czy wżdy naprawdę owa królewska

konfirmacja nie przyjdzie. Owoż tak stały rzeczy, że obie strony się bały – ojciec: nuż go skrzywdzą?

– podstarości i Kajdasz: nuż konfirmacja będzie? Kiedy się jeden i drugi boi, łacno się godzić.

– Zapłacisz ty nam 200 złotych, a już cię zaniechać obiecujemy dla miłości ludzkiej – mówił

Bałczyński.

– Nie macie wy miłości ludzkiej ani boskiej – mówił ojciec – żeście się tak sromotnie

na zniszczenie moje nasadzili. Za grzechy moje dam 100 złotych, ale już mnie raz zaniechajcie

i na wieczność kwitujcie, i niech was Bóg sądzi za mnie biednego pachołka!

– Dawajże zaraz, choćby i sto; z miłosierdzia tylko czynimy.

Ojciec grosza tyle nie miał, tedy po długich namowach tak stanęło, że ojciec się na tych sto

złotych do przyszłego św. Michała zapisał, a za poczekanie dać musiał lichwy tego dukata, który

od Króla Jegomości w Janowie dostał. Kiedym ja, małe chłopię, patrzył na to, jako w oczach płaczącej

matki ów dukat królewski zapadł jakoby w głęboką studnię w skórzany mieszek Bałczyńskiego,

tak mi się serce skrajało i tak krzywda ona mojego ojca padła mi cała ciężka i paląca na duszę, jako

kiedybym w piersiach miał żywy ogień, że dnia tego i godziny całego żywota mego nie zapomnę,

i choć potem jeszcze okrutniejsze dopuszczenia Boże spadły na naszą chatę i na nasze głowy,

tej najpierwszej żałości mojej nie przytłumiły, tak jako dzwon, kiedy raz pęknie, już nie jęczy, choć

weń jeszcze z większą mocą uderzysz, aniżeli wtedy, kiedy się spadał.

Miał ojciec mój tej zimy słabo zarobku, a jakoś blisko wiosny roku Pańskiego 1622 wyjechał

do Lwowa z solą, choć już nierad sól woził, owszem całe już był prasolstwo zarzucił, jako się

to rzekło, ale musiał jechać raz dla zarobku, wziąwszy sobie na głowę taki dług ciężki do św. Michała,

a także i dla widzenia się z kupcy ormiańskimi, czy go gdzie z towarem w zyskowniejszą jaką drogę

nie poszlą. Wróciwszy, mówi do matki jakoś nieśmiało, jakby bał się ją utrapić:

Page 57: nr 105, czerwiec 2015

57

– Nie będzie tego roku wielkich frachtów ani do Krakowa, ani do Węgier, ani do Wołoszy,

a co w tę stronę iść ma, na to się już inni furmani ujednali. Dla mnie to nic z tego nie zostało

i musiałbym chyba wozić Żydom samborskim wosk i skórę a spław do Sanu. Ale pan Krzysztof

Serebkowicz wyprawia za pięć niedziel ze Lwowa karawanę...

– Do Turek? O ja nieszczęśliwa? – zawołała moja matka, nie dając ojcu dokończyć.

– A jużciż że do Turek – rzecze ojciec – bo p. Krzysztof tylko z tureckimi kupcy ma swoje handle.

Ale nie tak głęboko do samych Turek, bo nie aż na sam Konstantynopol, jeno do Jędrna i Warny,

nad morze, bo tam okręty z towarem p. Krzysztofa przybić mają. Ujednałem się tedy

z p. Krzysztofem, a jak na mój rachunek, to aby z pomocą Bożą, tam i nazad po 100 talarów zarobię.

Dużo było płaczu i lamentu w domu dla tej wyprawy ojcowskiej w dzikie i niebezpieczne kraje,

aż nad Czarne Morze, które, jako mi się naonczas w głowie mojej zdało, musiało być takie czarne, jak

sadza, a całe pełne straszliwych bestyj i smoków, tako samo czarnych, jako i one głębiny bezustannie

nocujące, w których ani Boże słoneczko, ani księżyc, ani gwiazdy przezierać się nie mogły; nie tak,

jak w naszym Dniestrze, na którego dnie modre niebo się kładło jakby w źwierciadle, a chmury

płynęły pod wodą jak ryby. Płakała matka, że ojciec się puszcza co wiedzieć na jakie przygody; płakał

ja, ale nie za to, że jedzie, jeno iż mnie z sobą wziąć nie chce, a tak w niemałej żałości czas ubiegał.

Tymczasem ojciec milczący gotował się do jazdy, a ja, wtedy już otrok dość rosły, pomagałem, jak

umiałem.

Tedy zaczęliśmy koniom dawać owsa na dwie niedziele przed wyjazdem, bo dotąd sieczkę tylko

i siano gryzły i bardzo były posłabły i pochudły – a było ich już tylko trzy, same brożkowe, duże,

jeden wrony, którego ojciec zwał Dżumbas, bo go od handlarza Turka kupił, a takich handlarzy

dżumbasami nazywają, drugi cisawy, Kłuś, trzeci podżary, bo ani całogniady, ani całowrony, i ten był

najpiękniejszy, a zwał się Sudany; pochodził z bardzo zacnej stadniny pańskiej, ale był bardzo stary

i na jedno oko ślepy. Potem zaczął ojciec wóz opatrywać i oprawiać, wszystko z osobna i z wielkim

baczeniem od największej do najmniejszej rzeczy, od kół, osi, obręczy, do najmarniejszego gwoździa

i śrubki, a była to pałuba okrutnie duża, cała setnie kowana, z ogromnym koszem łubianym

i przykoszkami, z poklatem na obręczach, który wyglądał jak duża buda, że w niej chyba i mieszkać

by można jakby w izbie, a pokryty był grubym a gęstym cwelichem wrocławskim, że i człek i towar

bezpieczny był od deszczów, jak pod dobrym dachem: A tyle było na tym wozie żelaza, tyle

łańcuchów, że, bywało, jak po twardej drodze ojciec puści konie rysią, to taki brzęk, taki łoskot, taki

tętent i dzwonienie, a przy tym tak huczy, jakoby w kotły bito, co zawsze było z podziwieniem ludzi,

jako że w tych stronach ruskich, a osobliwie pod górami, mają chłopy wózki mizerne, że w nich

i jednego ćwieczka żelaznego nie masz na pokazanie, a wszystko to piszcze i skrzypie, i trzeszczy,

że kiedy z gór długim żurawiem z klepkami ku spławom jadą, to na milę słyszysz tę muzykę.

Dużo by pisać, jak opatrznie ojciec na tę daleką drogę się wybierał, jak osobno zładował woreczek

owsa święconego w dzień św. Szczepana Męczennika, aby go po drodze do karmy dosypywać

dla odżegnania złego od koni; jak dobierał ziela na różne choroby końskie: lulkę, lipkę, wilżynę,

kopytnik itd.; jak robił zapas smarowidła na rzemienie: z wódki, sadła i sadzy gdańskiej; jak w osobny

skórzany mieszek wkładał naczynie przygodnie: młot, obcęgi, dłuto, szydła, kopę całą ufnali;

jak czyścił topór, samopał i szeroką szablę multankę, bo bez tego ani ruszaj się z domu, skoro cię

droga prowadzi w takie dalekie a dzikie krainy. Tymczasem matka ładowała odzież i bieliznę,

a i o strawie na drogę pamiętała: chleba, jagieł, słoniny, gomółek, choćby tyle, aby nie od razu

z gotowego grosza żyć, ale na swoim jaki tydzień i drugi poprzestać. Dał ojciec na mszę księdzu

plebanowi, wysłuchaliśmy jej w wielkim nabożeństwie; ojciec się wyspowiadał i Przenajświętszy

Sakrament przyjął, pożegnał się z wujem kantorem i znajomymi we wsi; w skruszeniu serca

po Sakramencie nie zapomniał nawet o podstarościm i hajduku Kajdaszu, choć za ich to sprawą

musiał się hazardować i tam jechać, gdzie się już jeździć zarzekał, bo się tym pogańskim szlakiem

człek wyprawia jak na wojnę, niepewny jutra i życia.

Nazajutrz rano jeszcze słońca nie było na niebie, a już pałuba zaprzężona stała gotowa, konie

parskały żwawo, jakby na dobrą wróżbę, i grzebały ziemię kopytami, tak im przybyło ochoty i gorąca

po dwuniedzielnym obroku. Ojciec przeżegnał znakiem krzyża św. matkę i mnie, a matka jego, obłapił

i ucałował nas oboje, zrobił biczem znak krzyża świętego przed końmi, siadł na kozioł, trzasnął

z bicza... „Aju! Hyj!” Zaturkotał wóz po suchej drodze, a mnie i matce się zdało, że te jego kowane

koła po sercu nam przejechały.

Page 58: nr 105, czerwiec 2015

58

WŁADYSŁAW ŁOZIŃSKI

SKARB WATAŻKI. Powieść z XVIII wieku

I. HAJDAMACY WE LWOWIE

W ostatnim dziesiątku lat swego istnienia Rzeczpospolita polska przedstawiała widok starego

gmachu, którego potężne niegdyś posady poczęły drżeć w całej swej głębi, którego mury, od wieków

nie naprawiane dłonią opatrznego gospodarza, rysować się i pękać poczęły pod szalonym naciskiem

ustawicznej burzy...

Chwiały się groźnie pod stopami całego narodu podwaliny, osadzone niegdyś silnie mieczem

i rozumem lepszych przodków, ze straszliwym łoskotem pękały stare sklepienia, ale ledwie

najmniejsza cząstka słyszała tę wieszczbę upadku, tę przerażającą zapowiedź ruiny.

Nieskończona większość nie słyszała i nie widziała zwiastunów katastrofy...

Szalona burza namiętności prywatnych i publicznych ogłuszyła wszystkich, bezprzykładna

lekkomyślność i swawola zasłoniła spojrzenie w przyszłość...

Czas to był rozpaczliwego zamętu, czas bezprzykładnego niemal obłędu, którego dzisiejszy

badacz ani ogarnąć, ani zrozumieć nie zdoła. Społeczeństwo całe zdawało się padać ofiarą rozkładu.

Wszystkie podstawy bytu usuwały się spod stóp jego, wszelkie warunki porządku i ładu znikały

z publicznego życia.

Swawola rozpasała wszystkie warstwy ludności i całemu obliczu społecznemu owych czasów

wycisnęła piętno konwulsyj czy obłąkania... Zdrowe żywioły, w których tkwił zaród życia, zanadto

były osłabione, aby pokonać chorobę całego organizmu. Władzy nie było niemal żadnej, cnoty

obywatelskiej zbyt mało, by ją zastąpić mogła.

Wojny dopełniły opłakanego zamętu, a jakby na ostateczny domiar grozy i nieszczęścia

najokropniejszy, najpotworniejszy bunt rozpasanej czerni rzucił na tę scenę odblask niewinnej krwi

i łunę pożogi... Takich to czasów ustępem był rok 1768, w którym rozpoczyna się opowieść nasza.

W roku tym Lwów, jakkolwiek nie był powołany do odgrywania większej i ważniejszej roli, miał

na całej fizjonomii swojej wszystkie znamiona opłakanej pory.

Miasto było niemal do szczętu zniszczone; handel, który tu niegdyś miał swe wielkie ognisko

wschodnie, upadł zupełnie, patrycjat, niegdyś tyle świetny i bogaty, który słał wspaniałe dary

monarchom, a złotem i mieczem zarówno dobił się sławy w Rzeczypospolitej, zmienił się w gromadkę

ubogiego mieszczaństwa, upadłego na duchu, niepewnego jutra, które przynieść mu mogło nową

klęskę, nową ciężką załogę, nową kontrybucję.

Dla Lwowa rok ten był cięższym może niż owe lata, kiedy o mury jego bił nawał Szwedów, pogan

lub kozactwa. Wówczas miało się złoto i żelazo do odporu, a jednego tylko wroga u murów, obecnie

zaś zewsząd zagrażano ogołoconemu ze środków miastu.

Była mu wrogiem własna załoga polska, nieliczna wprawdzie, lecz ciężka, bo nie opłacana

ze skarbu państwa, stała niemal wyłącznie na koszcie miasta; był mu wrogiem pan łowczy koronny

Branicki, co tuż u jego boku organizował i ściągał siły przeciw konfederatom; była mu wrogiem sama

konfederacja barska, co zagrażała mu ustawicznie, a raz nawet pokusiła się o jego zdobycie...

Miasto było uciśnione, przytłumione, jakaś duszna i ciężka zawisła nad nim atmosfera.

Magnackich rodzin polskich mieszkało w nim wprawdzie więcej niż kiedykolwiek, bo zewsząd

garnęła się szlachta z rodzinami w mury warownego grodu — ale mimo to życie było posępne,

smutne, jakby pełne złowrogiego przeczucia.

Sypano wały, co się już do połowy osunęły od starości i zaniedbania, naprawiano ile możności

popękane mury fortyfikacyjne, zbrojono z pośpiechem klasztor karmelicki, który stanowił poniekąd

czoło ówczesnej warowni lwowskiej.

Zdawało się, że te na pół porozwalane baszty, te szczerbate, ku upadkowi chylące się bramy

i furty, te mury spróchniałe i popękane, co niegdyś tak dumny stawiły opór nieprzyjaciołom i urągały

z zawziętych oblężeń, dziś przed ostatecznym swym upadkiem, przed zupełnym rozsypaniem się

w gruzy raz jeszcze zadrżeć mają od huku oblężniczych strzałów, raz jeszcze rozpaczliwy dać mają

odpór wrogiemu najazdowi...

Przed kim się zbrojono?... Nie było to tajemnicą. Lwów miał tym razem stanąć zaporą nie obcym,

ale swoim. Obawiano się niespodziewanego napadu konfederatów, którzy od ziemi sanockiej

Page 59: nr 105, czerwiec 2015

59

i od Podola podążać mieli pod starą forteczkę, by śmiałym zamachem wydrzeć ją z rąk królewskiego

wojska. Ludność, jak zawsze groźnym i przesadnym pogłoskom przystępna, straszyła się sama jeszcze

gorszymi wróżbami.

Szeptano sobie między gminem, że nie tylko okropność domowej wojny oprzeć się ma o miasto.

Biegały wieści, że w Chocimiu gromadzi się wojsko tureckie, że basza tameczny czeka na czele

janczarów, aby wpaść w ziemie polskie, że już wypadł falą pożogi, że Kamieniec Podolski zdobyty,

że janczarskie straże aż pod Brody już się podsunęły...

Do tych wieści mylnych i na trwogę rozsiewanych przybyła niebawem inna... Była ona

prawdziwą, ale jak każda niemal wieść owego czasu, przyleciała na skrzydłach strachu i przerażenia,

urosła w większą jeszcze okropność niźli nią była w istocie...

Rzeź humańska rzuciła krwawą łunę na całą jedną prowincję Polski... Słyszano o mordach

okropnych, o straszliwym barbarzyństwie hajdamackiej dziczy, widziano rodziny, uciekające

na Brody ku Lwowowi...

Każdy taki wygnaniec miał na ustach trwogę śmiertelną i wieść jakąś bajeczną. Mówiono, że bunt

hajdamacki coraz bardziej się szerzy, że coraz dalej rozlewa się krwią i zniszczeniem, że łuna

popalonych dworów coraz większe zatacza koło, że dziś, jutro, pojutrze... zaświeci nad wzgórzami

Lwowa...

Tymczasem w samym garnizonie lwowskim rozpoczął się ruch gorączkowy, który w oczach

gminu nadawał prawdopodobieństwa pogłoskom i podniecał powszechną trwogę.

Szybkimi marszami podążył pan łowczy Branicki ze swoim korpusem na Podole, w ślad za nim

jenerał Kreczetników opuścił Żółkiew. Pan pułkownik Korytowski, komendant Lwowa, ściągał

gorączkowo co tylko się gdzie znalazło regularnego polskiego żołnierza. Codziennie niemal kuriery

wojskowe pędziły ze Lwowa do Kamieńca, z Kamieńca do Lwowa... Z Brodów przywożono proch

całymi kamieniami, dragonia i działa to wychodziły, to wracały...

Taki ruch w garnizonie i taka skrzętność w przygotowaniach wojennych podsycały coraz bardziej

zatrwożoną imaginację ludności — i były chwile, w których gmin miejski ze zgrozą opowiadał sobie

wieści o zbliżającym się buncie chłopskim.

Niektórzy opowiadali, że widzieli we wioskach sąsiednich jakieś zagadkowe postacie, przybyłe

nie wiadomo skąd, znikające nie wiadomo gdzie, które hasło buntu i rzezi niosąc mieszkańcom siół,

głosiły bliskie przyjście czerni i powszechny mord szlachty i Żydów...

Ten i ów, biorąc ciemną pogłoskę za fakt, wróżbę rzuconą w trwodze za jutrzejszą rzeczywistość,

rozpowiadał z największym przerażeniem, że hajdamacy idą na Lwów, że wyrżnęli kawalerię

narodową pod panem oboźnym Stempkowskim, a samego pana oboźnego powiesili na rynku

w Brodach...

Wróżono i wróżono, aż wywróżono nareszcie... Hajdamacy przyszli do Lwowa...

Przyszli istotnie, ale wcale w innej postaci niż się tego obawiano. Przyszli nie z dzikim okrzykiem

szpetnego zwycięstwa, nie wśród bicia dzwonów i ze światłem pożarowej łuny, ale z kajdanami

na zbrodniczych rękach, jako jeńcy bez nadziei łaski i przebaczenia, z całym brzemieniem klątwy

i srogiego odwetu na pochylonych barkach...

W sierpniu wspomnianego już roku przybywać poczęli ci wstrętni goście do Lwowa.

Wybiegała ludność naprzeciw, aby przypatrzeć się dzikim postaciom złoczyńców, z których każdy

zbryzgany był krwią ofiar bezbronnych, starców, kobiet i dzieci. Patrzono na nich jak na dzikie,

okrutne zwierzęta leśne, pojmane żywcem dłonią odważnego myśliwca.

Pędzono ich też jak dzikie zwierzęta, obchodzono się z nimi gorzej niż ze zwierzętami.

Pod strażą dragonii koronnej lub grodowych kozaków szli ci nieszczęśni gromadkami

po kilkudziesięciu. Przykuci do drągów długich, ze skrępowanymi ramionami, bosi, obdarci,

wynędzniali, wkraczali do Lwowa. Były to odrażające postacie, z twarzami dzikimi, którym zarost

dodawał jeszcze więcej wstrętnego wyrazu. Okryte były szmatami odzieży chłopskiej, na niektórych

tylko widać było resztki kozackiego stroju.

Każdy z tych ludzi miał na czole straszliwe piętno Kaina, nad każdym wisiała klątwa krwi rozlanej

z najdzikszym okrucieństwem; zdawało się, że na łachmanach, co ich ciała osłaniały, odkryłbyś

jeszcze krew niezastygłą... A przecież nieszczęsne te ofiary ciemnego szału budziły litość w sercu...

Człowieczeństwo, spodlone i upokorzone w tych ludziach, apelowało przecież do duszy

i miłosierdzia. Ale nie znano dla nich miłosierdzia, jak oni sami nie znali go, nie spodziewali się i, zda

Page 60: nr 105, czerwiec 2015

60

się, nie chcieli. Szli z dziwnie obojętną twarzą, z ponurą, przerażającą rezygnacją, z oczyma,

które nie zdradzały tajemnic ciemnej duszy.

Dragoni pędzili ich przez miasto pod cekhauz królewski lub miejski, do lochów na Niskim

Zamku; oddział lwowskiego garnizonu odliczył ich, pokwitował i po rozmaitych kryjówkach,

ciemnicach i kaźniach poumieszczał.

Kilka takich transportów hajdamackich przybyło do Lwowa. Więzienia były przepełnione,

szczupły garnizon rozerwany był na straży przy nich, a nie wiedziano, co z nimi począć. Komendant

lwowski, Korytowski, protestował przeciw tym wstrętnym gościom, pisał do króla, do Branickiego,

do Stempkowskiego, do innych, zaklinając, by mu nie nasyłali hajdamackich więźniów, których

ani umieścić, ani wyżywić, ani ustrzec nie może.

Byli tacy, którzy radzili załatwić się szybko z więźniami — śmiercią ich bez wyjątku karząc.

Mimo jednak całego oburzenia, mimo słusznej zgrozy, jaką wywoływały zbrodnie tych potępieńców,

jeżeli nie samo uznanie ludzkości, to wstręt, to obrzydzenie, wzbudzone przez poprzednie tysiączne

egzekucje, sprzeciwiały się użyciu tego środka.

Czerni hajdamackiej taka była ilość, że wszystkich śmiercią karać było niepodobna. Pozbawiono

życia tysiące, pozostały tysiące. Prawu słusznej zemsty, wymaganiom krwawej sprawiedliwości stało

się zadość. Krew, przelana w Humańszczyźnie, odpłaconą została strumieniami krwi hajdamckiej.

Zabrakło ludzi do spełniania wyroków śmierci... Pochwytani hajdamacy musieli sami sobie być

katami. Jeden drugiego musiał pozbawiać życia, ostatniego zabijał żołnierz... Od Sawrania

aż do Kamieńca Podolskiego poobwieszane były drzewa trupami opryszków, a około każdego niemal

miasteczka na tej drodze sterczały lasy powbijanych na pale kampańczyków.

Moszczeński opowiada w pamiętniku swoim, że stracono około 30 000 chłopstwa zbuntowanego.

Liczba to niezawodnie przesadzona, niemniej przeto straconych liczyć można na tysiące. Sam łowczy

Branicki donosi królowi, że siedmiuset hajdamaków jednym wałem powiesił, nie wliczając w to

przywódców, których inną, najokropniejszą karał śmiercią.

Jenerał Kreczetników zdaje raport władzom rosyjskim, że przeszło dwa tysiące opryszków sam

oddał komendantom polskim i że większą część z nich powieszono. Co pan oboźny Stempkowski

na własną rękę wywieszał, nie wiadomo...

Postanowiono tedy po tak straszliwym odwecie porozsyłać resztę jeńców hajdamackich do twierdz

rozmaitych, jak do Kamieńca, do Brodów, do Lwowa. Zachodził w głowę pan komendant

Korytowski, otrzymawszy znaczną liczbę takich nieproszonych i niemiłych gości. Więzienne

utrzymanie tylu jeńców, najgorsze choćby żywienie ich wymagało znacznych kosztów — a środków

na to nie było żadnych.

Jak utrzymać, jak żywić hajdamackich więźniów, skoro nie było czym żywić i opłacać samego

garnizonu? Garstka wojska Rzeczypospolitej autoramentu cudzoziemskiego od dawna nie dostawała

żołdu ze skarbu. Gdyby nie miasto, które kilkadziesiąt tysięcy złotych zaliczyło na utrzymanie

garnizonu, żołnierze musieliby się byli chyba zmienić w garstkę opryszków, żywiących się gwałtem

i łupieżą.

Nakazano hajdamaków używać do naprawy twierdzy, do sypania wałów i innych robót

publicznych. Zlitował się król Stanisław August i, tknięty niedolą tych ludzi, przysłał z własnej

prywatnej szkatuły 200 dukatów Korytowskiemu na utrzymanie więźniów.

Równocześnie ogłoszono we właściwych województwach, aby szlachta reklamowała tych

pochwytanych hajdamaków, którzy przed buntem byli jej poddanymi, i zabierała ich sobie

z Kamieńca i ze Lwowa. Sprzeciwiał się temu pan łowczy koronny Branicki, utrzymując,

że złoczyńcy ci, pojmani z bronią w ręku, nie należą już do swych dawnych panów, ale traceni

lub więzieni być winni, lecz przeciw dalszemu traceniu przemawiało wszelkie uczucie ludzkości,

a więzienie tylu ludzi zbyt było kosztowne, aby wykonać się dało.

Pan komendant Korytowski pojął najlepiej szlachetną intencję króla. Mając już jaki taki fundusz

na utrzymanie jeńców, jednej części ich użył do robót fortecznych, drugą na własną rękę zatrudnił.

Mając tyle rąk do rozporządzenia, począł budować sobie kamienicę we Lwowie.

Stanęła trudem hajdamaków okazała, jak naówczas, budowa we Lwowie, która długi czas

uchodziła za gmach pierwszorzędny, a posiadając duże sale, była głównym miejscem balów, uczt

i rozmaitych festynów. Kamienica ta, zbudowana przez jeńców hajdamackich, stoi dotąd

w pierwotnym nienaruszonym kształcie. Jest nią tak zwana kamienica Andreolego, z przechodowym

dziedzińcem między rynkiem a ulicą Teatralną.

Page 61: nr 105, czerwiec 2015

61

WALERY ŁOZIŃSKI: ZAKLĘTY DWÓR (1860)

Powieść w 2 częściach, pierwodruk w „Dzienniku Literackim” 1859, wyd. os. we Lwowie 1860, t. 1-2.

W kostiumie już historycznym (akcja toczy się na przełomie 1845 i 1846 roku) autor przedstawia program

demokratów lwowskich skupionych wokół „Dziennika literackiego” - ideę ogólnonarodowego powstania

w myśl wskazań Edwarda Dembowskiego i J. M. Goslara. Zręcznie stosowana technika powieści sensacyjnej

łączy się z realizmem tła i postaci drugoplanowych, traktowanych też często satyrycznie.

Postacią centralną jest samowolny niegdyś, półdziki starościc Mikołaj Żwirski, przeobrażony (po rzekomej śmierci za granicą) w ofiarnego emisariusza, który w przebraniu wędrownego handlarza mazią,

„kuma Dmytro”, wiąże nici spisku we wsiach i zaściankach obwodu Samborskiego; obok niego młody

Damazy Czorgut, zw. przez kolegów Katyliną, przyszły uczestnik wydarzeń Wiosny Ludów, kryjący

nieprzeciętne walory moralne pod maską cynicznego gbura.

Krzyżujące się wątki (m. in. miłosny, zawikłany podobieństwem córki starościca i jego bratanicy) zbiegają

się w kulminacyjnej scenie nocnej rozmowy z dawna poróżnionych braci Żwirskich w „zaklętym” dworze

żwirowskim, głównej kwaterze Dmytra, chronionej zabobonnym lękiem przed zjawą «nieboszczyka” dziedzica.

Świetnie skonstruowana pierwsza polska powieść sensacyjno-detektywistyczna (stopniowe odsłanianie

tajemnicy, próby jej rozwikłania przez „detektywa” Katylinę, machinacje zmierzające do wyzucia z majątku

szlachetnego kuzyna i spadkobiercy starościca) cieszy się do dziś niewygasłą popularnością. Zamierzona była

jako pierwsze ogniwo trylogii o wydarzeniach 1846 roku w Galicji, ale okaleczenie przez cenzurę cz. 2 - Dwie

noce (1860) - wykazało nierealność tego planu. Ekranizacja telewizyjna 1977 (reż. Antoni Krauze). Wyd. kryt.

i wstęp Julian Krzyżanowski, Wr. 1959 BN 196; wyd. 7 Kr. 1978;

SPIS TREŚCI:

C z ę ś ć p i e r w s z a: I. Organiścina, II. Klucznik Zaklętego Dworu, III. Śp. mandatariusz galicyjski,

IV. Wistowa partia u pana mandatariusza, V. Nieboszczyk starościc Żwirski, VI. Grakchus i Katylina,

VII. Zwierzenia, VIII. Hrabia Zygmunt Żwirski, IX. Eugenia, X. Nocna schadzka, XI. Damazy Czorgut

na nowym stanowisku, XII. Wyprawa na stracha, XIII. Czerwony pokój Zaklętego Dworu, XIV. Zwierzenia,

XV. Mandatariusz in floribus, XVI. Wątpliwości.

C z ę ś ć d r u g a: I. Spisek, II. Domysły, III. Pierwsze odkrycie, IV. Pan z panów, V. Nieznajoma, VI. Ważne

poszlaki, VII. Katylina rozpoczyna kampanię, VIII. Wspomnienia, IX. Juliusz, X. Okrutna zemsta, XI. Upiór,

XII. Kost' Bulij, XIII. Schadzka we dworze, XIV. Redivivus! XV. Rozdział ostatni.

J a n o w i Z a c h a r i a s i e w i c z o w i c z o w i

w upominek przyjaźni i szacunku powieść tę poświęca

AUTOR

I

ORGANIŚCINA

Największy człowiek naszego wieku [Powiedzenie dramatopisarza Racine’a (1639–1699), powtórzone

przez Napoleona, którego autor ma tu na myśli] utyskiwał w pewnych chwilach, że nie jest swym własnym

wnukiem, nas, biednych powieściopisarzy, wcale przeciwne trapi zachcenie, my znowu nie możem się

pocieszyć, że nie jesteśmy swymi własnymi dziadkami, że przynajmniej o jedno stulecie wcześniej nie

przyszliśmy na świat. Za trudne jest dzisiaj nasze stanowisko, za ciężkie zadanie!

– Powieść dzisiejsza – pisze jeden z nowoczesnych estetyków niemieckich – choćby prócz

zabawy żadnych innych nie miała celów, musi opływać w wszelkie cudowne barwy i blaski fantazji,

jak bajka z Tysiąca i jednej nocy, a tchnąć przy tym prawdą i naturalnością, jak sama

najpowszechniejsza rzeczywistość; musi nam co chwila odsłaniać nowe, nie znane dotychczas strony

duszy i serca ludzkiego i co chwila do nowych jakichś nieprzewidzianych prowadzić rezultatów;

ale w tym wszystkim powinna opierać się na jak największej prostocie uczucia, na jak

Page 62: nr 105, czerwiec 2015

62

najogólniejszych prawdach psychologicznych, zrozumiałych dla każdego, a wolnych od wszelkich

rysów wyjątkowych. W takim tylko razie zdoła mniej więcej odpowiedzieć swemu zadaniu.

Ależ nie na tym jeszcze koniec trudności. Pół biedy, by jeszcze przewalczyć te i tym podobne

wymagania, byle tylko przy dzisiejszym rozbujaniu powieści nie tak trudno przychodziło zachować

od szwanku reputację własnej twórczości.

Powieść nasza, acz tak ogromnie rozmogła się ostatnimi czasy, w tak ciasnych przecie tkwi

jeszcze ramach, że biednemu powieściopisarzowi trudno krok zrobić, aby zaraz nos w nos nie zetknąć

się z dziesięcią poprzednikami lub mimo chęci, wiedzy i woli nie potrącić łokciem któregoś

z współczesnych kolegów.

I ani się nieraz spostrzeże, że układając i kombinując zupełnie nowe i oryginalne w własnym

przekonaniu charaktery, rysy, sytuacje, kolizje i perypecje społeczeńskie, powtarza tylko za kimś

innym jak za panią matką pacierz, czyli raczej, że tworząc najoryginalniej w własnym

przeświadczeniu, odżywa tylko najniezręczniej w rzeczywistości. Ani wie też często, że zamiast nowe

napisać dzieło, złożył tylko nowy obraz z starych kalejdoskopicznych fatałaszków, uklecił nową

całość z dawnych, stokroć zużytych cząstek składowych, jak gdyby pomimowolnym obszernym

komentarzem chciał dokumentnie stwierdzić słowa Goethego:

Wer könnt' was Kluges, wer was Dummes denken,

Was nicht ein Andrer schon vor ihm gedacht? [Faust, akt II, sc.2]

[Co kto głupio czy mądrze pomyślał,

to już od dawna przed nim pomyślano.]

– Ależ do czegóż to wszystko mierzy? – zapytasz może, czytelniku. – Maż to być reklama

dla własnej powieści czy pokorne przyznanie się do własnego braku oryginalności?

O, bądź spokojnym, ani jedno, ani drugie! Jeśli już mamy mówić z sobą po otwartej szczerości,

a raczej otwartości, to wierzaj mi, że do wszystkich tych stosownych czy niestosownych uwag

i ekspektoracji [wynurzeń] naprowadził mię tylko zły humor, iż chcąc nie chcąc muszę niniejszą

powieść moją zaczynać w karczmie, tym najpowszechniejszym miejscu powieściowych schadzek

i wszelkich w ogóle spotkań umyślnych i przypadkowych.

Lecz, niestety, Bóg świadkiem, że nie mogłem postąpić inaczej. A to przynajmniej zostaje mi

pocieszenie, że karczma moja, jak pospolite miejsce zająć musi w powieści, tak wcale niepospolitą

rolę odgrywała w rzeczywistości.

Położona przy bitym gościńcu, o ćwierć mili za małą wioską Ryczychową [wieś koło miasteczka

Komarna], cała murowana i pobita gontem, jakby umyślnie dlatego tylko wysunęła się tuż na samo

rozdroże, między obwód samborski i przemyski, aby zarówno po obudwu rozsławić się stronach.

I w samej rzeczy, w całym Samborskiem i Przemyskiem niewiele szczególnych naliczyłbyś

zakątków, gdzie by bogdaj z imienia nie znali ryczychowskiej karczmy, bogdaj ze słychu nie umieli

coś powiedzieć o jej czcigodnym arendarzu. Karczma i arendarz tworzyli tu zresztą, jak nigdzie, jedną

nierozdzielną całość, że niepodobna by sobie ani pomyśleć jedno bez drugiego: ktokolwiek zapamiętał

karczmę, musiał zaraz przypomnieć sobie i garbatego Chaima, zwanego „Organistą”; bo nim jeszcze

budynek stanął pod gontem, on już rozparł w nim swój szynkwas, roztasował swe garnce, flaszki,

kwarty i kwatyrki i przechrzciwszy przyszłą siedzibę od siebie „Organiściną”, szynkował w niej

po dzień dzisiejszy, a szynkował z bezprzykładnym w okolicy powodzeniem.

Mogłeś przejeżdżać tamtędy we dnie czy w nocy, w powszednią czy świąteczną, jarmarczną

czy odpustową dobę, zastałeś zawsze tłumno i pełno w sieniach i przed zajazdem, ludno i gwarno

w szynkowni i w alkierzu.

Garbaty Organista, jak Bóg wie skąd swój niewłaściwy wziął przydomek, tak Bóg wie jaką

szczególną siłą tajemniczą umiał przywabiać sobie gości, jednać przyjaciół i łaskawców i osobliwszą

na wszystkich wywierać ponętę.

Żaden brykarz, solarz, maziarz [kołodziej; sprzedawca soli; sprzedawca mazi smołowej do wozów],

żaden w ogóle wóz z okolicy nie przejechał pewno popod okna ryczychowskiej karczmy,

nie zatrzymawszy się bogdaj na chwilę u jej wrót, nie pomówiwszy bogdaj kilka słów z arendarzem.

Garbaty Organista, wylany na wszystkich usługi, nigdy na godzinę nie opuścił domu, zawsze

w każdej dobie i porze można było go zastać gotowym i ochoczym do rozmowy, a co główna, zawsze

w najweselszym pod słońcem usposobieniu.

Page 63: nr 105, czerwiec 2015

63

A ktokolwiek w dłuższą zapuścił się z nim rozmowę, mógł domyśleć się po troszę, dlaczego

ryczychowska karczma, nie mając ani miar lepszych, ani trunków tańszych i doskonalszych jak inne

karczmy, tak rozgłośnej wzdłuż i wszerz używała reputacji i tak świetnym cieszyła się powodzeniem.

Garbaty Organista obok wódki, piwa, miodu i dalszych tym podobnych artykułów handlował

jeszcze innym, wyższego rzędu spirytusem [gra słów: spiritus po łacinie znaczy duch, talent], który mu

podobno największe ze wszystkich przynosił zyski; posiadał żywy i bystry dowcip i co główna, umiał

zawsze w jak najlepszy użyć go sposób.

Należy to do najzwyklejszych nieszczęść wszystkich ludzi dowcipnych, że jak łatwo jednają sobie

przyjaciół i wielbicieli, tak nierównie łatwiej jeszcze ściągają sobie na kark wrogów i przeciwników.

Nasz Organista był najzupełniejszym z tej reguły wyjątkiem. Dowcip jego mnożył mu codziennie

przyjaciół, a nigdzie i nigdy nie wzniecił nienawiści. Bo też nikt inny nie umiał zręczniej od niego

zastosować się w jednym mgnieniu oka do natury i usposobienia tego, z kim mówił.

Garbaty Organista był inaczej dowcipny z chłopem, inaczej z przechodzącym małomieszczaninem

lub szlachcicem chodaczkowym, inaczej z prywatnymi oficjalistami, a spieszącymi na wesela

i odpusty popadiankami [córkami popa]. Wszystkich razem i każdego z osobna potrafił zabawić

na umór, a choć z częsta gęsta i jakieś uszczypliwe wymknęło mu się słówko, to padało ono zawsze

na karb kogoś nieobecnego. Przebiegły Żyd jak ognia unikał w oczy wszystkich uszczypliwości,

a jakby instynktem odgadywał zawsze, co i kiedy należy pominąć. Kiedy, bywało, rozsiadł się między

chłopami, prawił im cuda o tym sławnym z baśni gminnych Iwanie [o psotnym parobku z ludowych

anegdot, u nas znanym jako „Żydowski Wojtek”], co niewyczerpany w swej przebiegłości, tyle uciesznych

psot napłatał Żydom, tak zręcznie zawsze wywinął się z kłopotu, a w zastawiane sobie sidła tak

chytrze chwytał swych własnych prześladowców.

Z spieszącym na termin sądowy szlachcicem chodaczkowym Organista z innej czerpał beczki.

Przytaczał rozliczne ucieszne dykteryjki z ostatnich praktyk sejmikowych, opowiadał o niedawnych

zawołanych w okolicy rębajłach i bibułach [awanturnikach], a na zakończenie dodawał zawsze jakąś

ciekawą anegdotkę prawniczą, jakiś zabawny fortel pieniacki.

Kiedy śród drogi na któryś z sąsiednich jarmarków zagościli do „Organiściny” małomieszczanie

z pobliskich miasteczek [miejscowości autentycznych w okolicach Sambora (Stare Miasto, Stara Sól,

Radymno, Krukienice, Drohobycz, Komarno)], Organista inny znowu tok nadawał gawędce.

Przed staromiejskimi baraniarzami drwił z szewców staropolskich, przed radymieńskimi

powroźnikami wyszydzał dowcipnie krukienickich kuśnierzy, przed drohobyckimi cebularzami

opowiadał niestworzone rzeczy o komarzańskich sadownikach i tak na odwrót, zawsze jednak jedni

i drudzy ubawili się jak najlepiej, a wracając nie pominęliby za nic w świecie „Organiściny”.

Dla przejeżdżających oficjalistów prywatnych miał Organista zapas anegdotek o dziwactwach

okolicznych panów, zaś panów rozśmieszał dowcipnymi kradzieżami i oszustwami oficjalistów,

jednym słowem, wszystkich bawił wybornie, a wszystkich w inny sposób.

Poznawszy z tej strony garbatego Organistę, łatwiej już domyślać się, czemu to karczma jego tak

świetne zawdzięczała powodzenie.

Ale czas by wreszcie zajrzeć do niej do środka. W izbie szynkownej panuje niesłychany hałas

i wrzawa. Na popołudniową pogadankę świąteczną zeszła się cała gromada ryczychowska

do „Organiściny” i zajęła od końca do końca główny stół, co od przytulonego pod drzwiami

szynkwasu ciągnął się aż po przeciwległą ścianę.

Na głównym miejscu oczywiście rozparł się wójt z należytą powagą, za nim rzędem podług wieku

i mienia celniejsi zasiedli gospodarze. Garbaty Organista z zwichniętą na bakier jarmułką, z swym

jednostajnym zawsze, na poły dobrodusznym, na poły szyderczym uśmiechem na ustach, snuje się

z miejsca na miejsce i wnet temu, wnet owemu z sporej blaszanej przylewa manierki. Już to po swoim

zwyczaju dla wszystkich jest niezmiernie uprzejmy, ale szczególniejszą jakąś cześć i uwagę poświęca

człowiekowi, co tuż przy boku wójta siedzi za stołem, a właściwie zdaje się rej wodzić

w zgromadzeniu. Wszyscy słuchają bacznie na jego słowa i jak się zdaje, raczą się jego traktamentem

[poczęstunkiem].

Z tym wszystkim widać z jego stroju i powierzchowności, że nie należy wcale do gromady. Jest to

niemłody już, silnej i krępej budowy człowiek, w czarnym okrągłym kapeluszu na głowie i krótkiej,

szerokim rzemieniem przepasanej siermiędze zwyczajnego szarego koloru. Małe, czarne plamy mazi

rozsiane hojnie po twarzy, rękach i całej odzieży każą się domniemywać w nim jednego z owych

Page 64: nr 105, czerwiec 2015

64

wiejskich przemysłowców, co jednokonnym wózkiem z niewielkim zapasem swego towaru

przeciągają odleglejsze od miasteczek ulice.

Rzeczywiście, „kum Dmytro”, tak go wszyscy nazywają, był przejeżdżającym maziarzem,

ale bardzo dobrze znanym i nader często widywanym w tych stronach. Znać tu już po samej

poufałości, z jaką niemal z wszystkimi bez wyjątku tyka sobie gospodarzami, że nie pierwszy raz ma

zaszczyt raczyć swym kosztem ryczychowską gromadę.

W tej chwili coś wielce ważnego prawi zgromadzonym gospodarzom, bo wszyscy tak pilnie

i uważnie wlepili weń oczy, jak gdyby pragnęli pochwycić i zrozumieć każde słowo, zanim mu

jeszcze z ust wypadnie.

Kum Dmytro z jakimś osobliwym rozprawia ferworem i naciskiem:

– Nic darmo nie ma na świecie! Bóg, coć przecie hojność najwyższa, nie przyrzekł nam darmo

szczęścia ani za życia, ani po śmierci. Ziemia nie żywi nas darmo, wszystko musimy okupywać taniej

lub drożej, łatwiej lub trudniej… Wy byście jednak wszystko chcieli darmo dorzucił po chwili

i pięścią w stół uderzył, a potem z niechęcią kapelusz zrzucił z głowy.

Teraz dopiero można lepiej przypatrzyć się jego twarzy, a twarz ta osobliwszy jakiś przedstawia

wyraz. Dość raz na nią rzucić okiem, a nie tak łatwo wypadnie z pamięci. Gęsty, krótko ostrzyżony,

czarnymi plamami mazi okryty zarost brody pozostawia tylko małą wolną przestrzeń około nosa

i oczu, które pod niskim, wypukłym czołem biegają, ruchliwe i niespokojne, że niepodobna żadną

miarą odgadnąć ich barwy. Nos zadarty w górę z szeroko rozwartymi nozdrzami nadaje całej

fizjonomii pewien wyraz dzikiej namiętności, podczas kiedy szczególnie uformowana czaszka i silnie

zaciśnięte usta zdają się świadczyć o niepospolitej energii i sile ducha.

Ostatnie słowa jego sprawiły wielkie wrażenie na całym zgromadzeniu. Sam wójt, Iwan Chudoba,

posunął zamaszystą czapkę baranią z lewego ucha na prawe i odezwał się z niejakim wahaniem:

– Tać nie ma co mówić, kumie Dmytrze, macie słuszność. Ale my nie chcemy bynajmniej darmo,

nie wiemy tylko, co robić.

– Kto nie wie, powinien się dowiedzieć – odparł maziarz krótko.

– A u kogo? – zapytał wójt dalej.

Maziarz potarł ręką po czole.

– U kogo? – powtórzył po chwili. – U siebie samego, u własnego sumienia i rozumu.

– Hm – wycedził wójt, nie ze wszystkim zadowolony.

– Mówicie, kumie, jakbyście zadawali zagadki – ozwał się z boku dziesiętnik [dozorca sprawujący

władzę nad dziesięciu „domami”, tj. włościanami lub oficjalistami dworskimi (karbowymi, polowymi)], Mykita

Tandara, najpierwszy mudrahel [po ukr. mędrek] w gromadzie.

Maziarz zamyślił się czegoś.

– Nie czas jeszcze – szepnął po chwili jakby sam do siebie.

– Jak to nie czas jeszcze? – zapytał wójt.

– Nie czas jeszcze, abym ja wam rozwiązywał zagadki, kiedy sami nie umiecie.

– Hm – wybąknął wójt na nowo.

Maziarz spojrzał nagle do okna, jakby kogoś niecierpliwie wyglądając, potem pochylił głowę

na piersi i bębniąc palcami po stole, odezwał się po krótkim namyśle jakby od niechcenia:

– Domagacie się wielkiej ulgi, wielkiej łaski, wielkiego podarunku od ludzi, których

nienawidzicie, którym złorzeczycie.

– Ba, alboż możemy inaczej? – poderwał od szarego końca dawny polowy dworski, Hryć

Wenczur.

Maziarz niecierpliwie zabębnił po stole.

– Ot, ciemno wam w głowie i kwita. Nie sądzicie nic z rozumu, na wszystko patrzycie według

pozoru. Pokrzywdzi was łotr mandatariusz [urzędnik dawnej administracji galicyjskiej, wynagradzany

przez dziedzica, zależny od rządu (cyrkułu, tj. starostwa). Wykonywał czynności sądowo-policyjne, głównie

w sprawach wynikających z ciężarów pańszczyźnianych.], dziedzic winien, uciśnie niecnota ekonom,

dziedzic winien.

– Ho, ho! – przerwał jakiś ponurego oblicza, niemłody już chłop, od szarego końca. – Musicie

niemało za maź targować od panów, kiedy tak zawsze stajecie po ich stronie.

Maziarz zmarszczył czoło, chciał coś prędko odpowiedzieć, ale powstrzymał się nagle. Machnął

tylko ręką i obracając się ku szynkwasowi zawołał żywo i wesoło:

– Jeszcze garniec wódki, panie Organisto!

Page 65: nr 105, czerwiec 2015

65

– Ho, ho, co robicie, kumie Dmytrze – upominał ten i ów u stołu, lubo wszyscy z zadowoleniem

poruszyli się na swych ławach.

– At, żeby nie znać licha! Jeszcze po kieliszeczku, panowie gromada!

– Ta! – przyzwalał wójt z poważnym uśmiechem za siebie i całą gromadę.

Nowy kielich szybko wokoło stołu obiegł kolej.

– Wasze zdrowie, kumie Dmytrze – powtarzał jeden gospodarz po drugim, wychylając duszkiem

blaszaną miarkę.

Kum Dmytro znowu zamyślił się głęboko, a czasami ukradkiem wyzierał przez okno.

– Czy oczekujecie kogo, kumie? – zapytał Mykita Tandara.

– Nie, patrzę tylko, czy wysoko słońce na niebie, dziś jeszcze muszę jechać dalej – odparł

obojętnie.

– Jedziecie i nic nam już nie powiecie? – ozwał się wójt z niejakim ubolewaniem.

– A cóż wam mam mówić, kiedy mi wierzyć nie chcecie?

– Ach! – tłumaczył się urzędnik gromadzki, jakby na pół obrażony tym wyrzutem.

Maziarz potarł ręką po czole, a oko dziwnym jakimś zalśniło mu blaskiem.

– Cóż chcecie? – rzekł po chwili z przekonywającym naciskiem – wierzcie albo nie wierzcie,

ale powiadam wam na sumienie, że od was tylko zależy, aby od dziś za rok nikt w całym kraju

nie znał pańszczyzny.

Cała gromada wydała jeden tylko wykrzyk radosnego zdziwienia, pomieszanego z pewnym

niedowierzaniem.

– Ba, ba! – zawołał wójt i w znak radości czapkę zasunął na sam tył wygolonej głowy.

– Pan Bóg by z was mówił – ozwał się liczny chór.

Maziarz, jakby się nagle czegoś zawahał, sparł głowę na ramieniu, przymrużył na pół oczy

i zakołysał się cały, jakby go trunek rozbierał.

– Ale – poderwał nagle cokolwiek zmienionym głosem – pieczone gołąbki nie lecą same do gąbki!

Jak się i wy do tego z swej własnej nie przyłożycie strony, to furda z wszystkiego!

– A jakże to rozumiecie, kumie? – zapytał wójt wracając do dawnej urzędowej powagi, od której

nigdy nie lubił odstępować.

Kum Dmytro zakołysał się znowu.

– Kiedy mi się jakoś w głowie kręci – zabełkotał naraz.

– Tak prędko! – przejął z ubolewaniem przysiężny [pomocnik wójta w sprawach sądowych], Jan

Makar, najsilniejsza głowa w gromadzie.

– Poczekajcie! – zawołał – opowiem wam bajkę. Słuchajcie tylko dobrze.

W tym momencie drzwi z łoskotem rozwarły się na ściężaj, a do izby szynkownej wszedł gość

nowy.

Maziarz utknął w mowie i uważnie wpatrywał się w nowo przybyłego. Za jego przykładem poszli

i wszyscy inni i nagle cicho zrobiło się w szynkowni.

Bo też nowo przybyły nie miał nic wspólnego z resztą obecnych gości, a miał na sobie strój,

który w czasach pańszczyźnianych do pomimowolnego chłopa zmuszał szacunku. Był to wcale młody

jeszcze mężczyzna, ubrany z waszecia, z grubą laską sękatą w ręku i niewielkim zawiniątkiem

na plecach. Można by myśleć, że jakiś szukający służby ekonom lub leśniczy.

Sam widok takiego człowieka napawał chłopa w owych czasach pewnym rodzajem nieufności

i odrazy. Toteż wcale naturalna cisza nastała nagle w szynkowni i sam maziarz zamilkł śród mowy,

zwłaszcza że tym razem tak fizjonomia, jak cała powierzchowność nowo przybyłego, niewielkim

w ogóle mogła przejmować zaufaniem.

Niezwyczajnie silnej i krępej budowy, nieznajomy miał na sobie strój bardzo lichy i wyszarzały,

a każda osobna część ubrania wydawała się jakby zdarta z kogo innego. Zielona, wypłowiała, po szyję

zapięta kurtka za krótko sięgała mu w rękawach, a za to znowu grube sukniane pantalony aż kilkoma

naraz fałdami zwisły po niezgrabnych, rudawych butach, z których jeden zapiętkiem wybiegł na lewo,

a drugi przyszwą daleko wychylił się na prawo. Czarna sukienna czapka z oddartym na pół daszkiem

spadała mu aż gdzieś na kark i z natury zuchwałej już fizjonomii nadawała wyraz więcej jeszcze

awanturniczy i wyzywający.

Zdawało się, że nieznajomy każdym swoim spojrzeniem, każdym krokiem i ruchem szuka tylko

kogoś, z kim by się dało wszcząć burdę i komu by potężnego guza można nabić przy lada okazji.

Page 66: nr 105, czerwiec 2015

66

Kiedy wszedł do szynkowni, powiódł dokoła wzgardliwym i uśmiechniętym wzrokiem, czapkę

jeszcze zasunął w tył i przystępując z wolna do szynkwasu zrobił zrozumiały znak Żydowi.

Organista skinął głową z uśmiechem i tuż zaraz pełny kieliszek wysunął zza kratek. Nieznajomy

sięgnął ręką niedbale, wypróżnił do dna sporą miarkę i krząknął z taką siłą, że aż kieliszki zadrżały

na szynkwasie.

– Repetatur? [Powtórzyć?] – zapytał Organista, który czasem lubił także popisywać się łaciną.

Nieznajomy skinął głową na znak przyzwolenia, a po drugim kieliszku jeszcze silniej krząknął

niż po pierwszym.

– Jakoś to mówią omne trinum perfectum [wszystko, co potrójne, najlepsze (do trzech razy sztuka)] –

zagadnął znowu Organista.

– Pal cię diabli, dawaj! – odparł nieznajomy silnym, basowym głosem i znowu duszkiem trzecią

wychylił miarkę.

Ale Organista nie tak prędko zwykł przerywać toku swoich przypowieści.

– No, a teraz – ozwał się znowu z figlarnym uśmiechem – po moich własnych wirszów: Wypije

czwarty – kto nieuparty.

Nieznajomy uśmiechnął się od niechcenia.

– Cóż to! Ty i wiersze robisz? – zapytał.

– O tak, panie, dla lepszego szachrajstwo! Ale jegomość musi być z daleka, kiedy o tym nie wie! –

podchwycił Żyd z swym niezmiennym nigdy uśmiechem.

– I diablo z daleka, mój bratku! Aż z Siedmiogrodu!

– Owa! fiu, fiu! – wybąknął Organista pokiwując głową.

– Ależ nareszcie stanąłem już na miejscu! – wysapał z pełnej piersi nieznajomy, mówiąc więcej

do siebie.

– Jak to, tutaj? – zapytał Organista i mimowolnie cofnął się krok w tył.

– Tutaj, w tych stronach – odparł i nagle obracając się ku stołu, gdzie siedział maziarz na czele

ryczychowskiej gromady, zawołał głośno, jakby chciał przestraszyć wszystkich: – Hej, daleko jeszcze

do Żwirowa? [nazwa fikcyjna]

– Do Żwirowa? – zawołał maziarz, na którym zapytanie to jakieś szczególniejsze wywarło

wrażenie, bo aż porwał się z miejsca i z dziwną uwagą wpatrywał się w nieznajomego.

– Ile mil jeszcze? – pytał podróżny rozkazująco dalej.

– Jak dla jegomości, to tylko trzy, ale dla kogo innego, to dobre cztery – wtrącił Organista

wyręczając zapytanych.

Nieznajomy spojrzał na Żyda surowym wzrokiem, jak gdyby chciał powiedzieć, że nie od lada

kogo przyjmuje żarty. Ale przebiegły Organista nie tak łatwo dał się zbić z toru.

– Bez żartów, proszę jegomości – ciągnął dalej nie zmieszany – dla kogo innego, co to na przykład

jeździ wozem, to gościńcem będzie dobre cztery mile, ale jegomość piechotą może jedną milę

zostawić na boku.

– Aha, jest zapewne jakaś krótsza droga.

– Buczalski wygon! – tłumaczył na rozum wójt ryczychowski.

Organista bił się widocznie z jakąś ukrytą myślą, którą wahał się na razie wyjawić. Nagle poprawił

zakręcone pejsy, ukłonił się nisko berłydkiem i zapytał nieśmiało, bo po prawdzie niepospolicie mu

imponowała zuchwała postawa i zawadiacka mina nieznajomego:

– Bez urazy jegomości, jeśli wolno zapytać, z przeproszeniem, do kogo jegomość do Żwirowa?

– Do kogo? Do dworu – odparł nieznajomy niedbale, wyciągając się wygodnie na najbliższej

ławie.

Organista odskoczył w tył jak oparzony, a pomiędzy ryczychowską gromadą jakiś nagły,

szczególniejszy powstał szelest.

– Do dworu? – zapytał Żyd, jakby nie dosłyszał dobrze.

– Albo cóż? – wybąknął podróżny, zdziwiony niespodziewanym wrażeniem słów swoich.

– Et, jegomość sobie żartuje – przemówił z nowym ukłonem Organista – do kogóż by jegomość

szedł do dworu?

– Jak to, do kogo, do dziedzica, błaźnie! – zawołał nieznajomy z dumą, zniecierpliwiony

cokolwiek tymi zapytaniami.

– Do nieboszczyka? – wybąknął Organista, jakby sam nie wiedział, co mówi.

Nieznajomy jak opętany porwał się z ławy i jednym susem przyskoczył do Żyda.

Page 67: nr 105, czerwiec 2015

67

– Jak to? Co mówisz, nowy dziedzic żwirowski nie żyje? – zawołał gromowym głosem.

Biedny Organista aż przykucnął z przestrachu, tak groźnym wydał mu się w jednej chwili

nieznajomy.

– Uchowaj Boże – zawołał skwapliwie – po co by miał nie żyć! Żyje, ale mieszka o milę

za Żwirowem, aż w Oparkach, proszę jegomości, bo dwór żwirowski zaklęty.

– Jaki? Zaklęty?! – wykrzyknął podróżny, rubasznym wybuchając śmiechem.

Garbaty Organista skrzywił się z niesmakiem. Mimo całego swego dowcipu ulegał powszechnej

wadzie swego pokolenia, był zabobonnym, jak wszystka nasza wiejska dziatwa Izraela.

– No, nie ma się tu wcale z czego śmiać – przedkładał z niezwyczajną u siebie powagą. – Widzi

jegomość, ludzie gadają, że nieboszczyk pan starościc chodzi po śmierci.

– Chodzi – powtórzył nieznajomy i nowym parsknął śmiechem.

– No, może sobie i biega, albo ja wiem – wycedził Żyd widocznie niekontent z niedowiarstwa

swego gościa. – Ale ja powiadam panu, że tak ludzie utrzymują, a stary dwór żwirowski nazywa się

w całej okolicy, na dwadzieścia mil wzdłuż i wszerz, Z a k l ę t y m D w o r e m, bo nieboszczyk

starościc w nim się najczęściej pokazuje.

– Komu? – zapytał podróżny drwiąco.

– Ho! ho! czy jeden go już widział? – upewniał Żyd stanowczo.

– No, już to wybaczcie, panie arendarzu – wtrącił się z powagą wójt ryczychowski – z bliska go

podobno jeszcze nikt nie widział prócz starego klucznika, Kostia Bulija, który z nim jakieś nieczyste

utrzymuje konszachty. Ale z daleka niejeden już spostrzegł światło w Zaklętym Dworze i przypatrzył

się samemu nieboszczykowi, bądź jak z nahajką przechadza się po ganku, bądź jak na czarnym gdyby

węgiel koniu ugania po dachu swego dworu.

– I to wszystko można widzieć każdej nocy? – pytał podróżny nie wychodząc z tonu drwiącej

wesołości.

– Broń Boże – tłumaczył dalej wójt. – Nieboszczyk pokazuje się tylko w pewnych porach,

w Dniach Zadusznych i kiedy nów na niebie.

– I do tego czasu nikt mu jeszcze porządnie skóry nie wygarbował? – zapytał podróżny z nowym

rubasznym wybuchem śmiechu.

Wójt obrócił się z niechęcią i indygnacją.

– Nie godzi się żartować w takich rzeczach – upomniał z powagą.

Nieznajomy wzruszył ramionami.

– Ha – szepnął półgłosem, jakby sam do siebie – Szekspir powiada, że są rzeczy na niebie i ziemi,

o których się ani śniło filozofom. [Hamlet, akt I, sc.5]

A potem, obracając się do zgorszonego cokolwiek wójta, zapytał dalej mniej już drwiącym tonem:

– A jakże, w samym dworze nikt nie mieszka?

– Nie ma żywej duszy ani w dworze, ani w oficynach. Od śmierci starościca niczyja jeszcze noga

nie przestąpiła progów Zaklętego Dworu, bo nieboszczyk zabronił tego wyraźnie w swym

testamencie. Nowy dziedzic mieszka w Oparkach i nigdy ani się pokaże do Żwirowa.

– A któż u licha gospodaruje w samym Żwirowie?

– Folwark leży o ćwierć mili na Buczałach, a tam mieszka i sędzia żwirowski.

– A stary, pusty dwór stoi tak na opatrzność boską, bez wszelkiej straży?

– Ta mógłby się wprawdzie obejść bez straży, bo każden omija go na ćwierć mili; przy tym

wszystkim pilnuje go jednak Kost' Bulij, dawny kozak [służący] nieboszczyka, przezwany dziś

klucznikiem Zaklętego Dworu.

– A ten nie boi się upiora?

– On! – zawołał wójt i wieloznacznie pokiwał głową. – Powiadają ludzie – dodał po chwili,

zniżając głos uroczyście, ale w tym momencie drgnął na całym ciele i co żywo zrobił krzyż

w powietrzu.

Jednocześnie jakiś osobliwszy szmer obiegł wszystkich obecnych. Nieznajomy obejrzał się

zdziwiony ku drzwiom i sam o krok w tył cofnął się z przestrachu.

W rozwartych na ścieżaj drzwiach okazała się jakaś olbrzymiego wzrostu postać męska, której

nagłe pojawienie się najśmielszy nawet umysł pomimowolną mogłoby przejąć grozą.

Garbaty Organista umknął co żywo za kratki szynkwasu, a w przechodzie mógł tylko na ucho

szepnąć nieznajomemu:

– To on! Klucznik Zaklętego Dworu!

Page 68: nr 105, czerwiec 2015

68

Projekty edukacyjne realizowane

w Liceum Ogólnokształcącym im. Władysława Jagiełły w Płocku:

Urodzeni w niewoli – dzieciom Niepodległej.

Polscy historycy literatury.

Klasycy historiografii polskiej.

Wielkie dzieła kultury.

Zapomniani Polacy.

Głośne czytanie nocą.

Międzyszkolny Klub Myśli Polskiej.