nr 105, czerwiec 2015
TRANSCRIPT
ZESZYTY
JAGIELLOŃSKIE P I S M O U C Z N I Ó W , N A U C Z Y C I E L I I P R Z Y J A C I Ó Ł
L O i m . K R Ó L A W Ł A D Y S Ł A W A J A G I E Ł Ł Y W P Ł O C K U N R 10 5 C ZERW IE C 2 01 5 , P IS M O U KA ZUJ E S IĘ O D ROK U 2 00 0
Międzyszkolny Klub Myśli Polskiej w Liceum im. Wł. Jagiełły
MŁODZIEŻOWY DOM KULTURY IM. KRÓLA MACIUSIA I
GŁOŚNE CZYTANIE NOCĄ: 18 grudnia 2014 roku
Władysław i Walery Łozińscy
- bracia pisarze
Z cyklu: Zapomniani Polacy
2
Państwo Elżbieta i Tomasz Zbrzezni oraz Wiesław Kopeć
Międzyszkolny Klub Myśli Polskiej w Liceum Ogólnokształcącym im. Władysława Jagiełły
Młodzieżowy Dom Kultury im. Króla Maciusia I
zapraszają nauczycieli, uczniów płockich szkół ponadgimnazjalnych, pracowników
administracji oświatowej, ludzi kultury i wszystkich zainteresowanych do udziału
w wielkim eksperymencie dydaktycznym
pod nazwą
Urodzeni w niewoli – dzieciom Niepodległej
POLSCY HISTORYCY LITERATURY
Opis eksperymentu: 1. Zostanie zorganizowanych kilkanaście seansów „Głośnego czytania nocą” pod wspólnym
tytułem POLSCY HISTORYCY LITERATURY.
2. Spotkania odbędą się w okresie od października 2009 roku do stycznia 2012 roku
lub dłużej. Intencją jest, ażeby uczeń rozpoczynający naukę w liceum we wrześniu 2009 roku,
mógł w czasie 5 kolejnych semestrów uczestniczyć w całym cyklu.
3. Tym wyróżnionym spotkaniom „Głośnego czytania nocą” będzie patronowało hasło-idea:
URODZENI W NIEWOLI - DZIECIOM NIEPODLEGŁEJ.
4. Czytać będziemy gigantów polskiej historii literatury urodzonych przed umowną datą
11 listopada 1918 roku, to znaczy tych uczonych, którzy całkowicie zostali ukształtowani
jeszcze pod zaborami lub w dwudziestoleciu międzywojennym.
5. Seanse trwające 2 x 45 minut "czystego czytania" kończone będą 45-minutową dyskusją
z intencją przeniesienia jej dalszego ciągu na zajęcia szkolne.
6. Teksty czytane w MDK-u będą się ukazywały w Zeszytach Jagiellońskich i będą
stanowiły rosnący systematycznie INTERNETOWY RETRO-PODRĘCZNIK
DO JĘZYKA POLSKIEGO (http://www.jagiellonka.plock.pl/gazetka/zj_nrxx.pdf).
Komentarz:
Podejmiemy próbę oddziaływania na współczesnego ucznia tekstami napisanymi przez ludzi o zupełnie
innej wrażliwości narodowej i literackiej, żyjących w zupełnie innych warunkach społeczno-politycznych.
Jednocześnie tekstami o wyjątkowej wartości. Niezależnie od oficjalnego nurtu szkoły zmierzającego
do maturalnego „testu na punkty” podejmiemy próbę zrobienia tego, co zawsze w Polsce było celem edukacji
polonistycznej, a obecnie przestało być ważne.
Zeszyty Jagiellońskie. Pismo Uczniów, Nauczycieli i Przyjaciół Liceum Ogólnokształcącego
im. Króla Władysława Jagiełły w Płocku
Redakcja: ul. 3 Maja 4, 09 – 402 Płock; http: // www.jagiel lonka.plock.pl ; (024) 364-59-20
Opiekun merytoryczny projektu: Tomasz Zbrzezny. Opiekun zespołu: Wiesław Kopeć, [email protected]
Zespół redakcyjny: członkowie Międzyszkolnego Klubu Myśli Polskiej.
3
DWAJ BRACIA PISARZE, KUZYNI KAROLA SZAJNOCHY:
Władysław Łoziński (1843-1913) - powieściopisarz i historyk, badacz przeszłości kultury polskiej
Władysław Łoziński z Łoziny h. Lubicz, pseudonimy Wojtek ze Smolnicy, Władysław Lubicz
(ur. 29 maja 1843 w Oparach pod Samborem, zm. 21 maja 1913 we Lwowie) – polski powieściopisarz
i historyk, badacz przeszłości kultury polskiej, sekretarz Ossolineum, kolekcjoner dzieł sztuki.
Studiował na Wydziale Filozofii Uniwersytetu Lwowskiego. Był redaktorem wielu lwowskich
i galicyjskich gazet i czasopism literackich (Dziennik Literacki, Przegląd Powszechny, Gwiazdka
Cieszyńska), przede wszystkim jednak Gazety Lwowskiej (po Adolfie Rudyńskim redaktor naczelny
w latach 1873-1883), którą zreformował i rozbudował. Był pierwszym sekretarzem naukowym
Fundacji im. Ossolińskich, wiceprezesem Towarzystwa Historycznego, prezesem Towarzystwa
Przyjaciół Sztuk Pięknych, członkiem Akademii Umiejętności (od 1891) i Towarzystwa
Ludoznawczego we Lwowie. Był posłem do Rady Państwa, następnie członkiem Izby Panów Rady.
Wyróżniony tytułem doktora honoris causa Uniwersytetu Lwowskiego. W 1906 roku otrzymał
honorowe obywatelstwo miasta Lwowa. Pochowany na Cmentarzu Łyczakowskim we Lwowie.
W 1914 r. miasto umieściło Lwowską Galerię Obrazów (przemianowaną w 1998 r. na Lwowską
Galerię Sztuki) w pałacu przy Ossolińskich 3, zakupionym wcześniej od Łozińskiego.
Dzieła: Czarne godziny: powieść współczesna, 1869; Hazardy: powieść współczesna, Lwów 1870;
Historia siwego włosa: powieść, 1871; Legionista: powieść z przeszłości, 1870; Malarstwo cerkiewne
na Rusi,1887; Oko proroka czyli Hanusz Bystry i jego przygody: powieść historyczna z XVII w.
(1899); Opowiadania imć pana Wita Narwoya rotmistrza Konnej Gwardyi Koronnej: a. d. 1760-1767
(1873); Nowe opowiadania imć Pana Wita Narwoya rotmistrza Konnej Gwardyi Koronnej, 1764-
1773, 1884; Madonna Busowiska (1886); Ormiański epilog lwowskiej sztuki złotniczej, 1901;
Patrycyat i mieszczaństwo lwowskie w XVI i XVII wieku, 1890; Pierwsi Galicjanie: powieść
z przeszłości, 1867; Przybłęda: obrazek dramatyczny z życia ludu ruskiego ze śpiewkami: w 2 aktach
oryginalnie napisany przez Hizopa Ziółka,1864; Prawem i lewem. Obyczaje na Czerwonej Rusi
w pierwszej połowie XVII wieku (1903) t.1 t.2; Skarb watażki: powieść z końca XVIII wieku (1875);
Sztuka lwowska w XVI i XVII wieku: architektura i rzeźba (1889); Złotnictwo lwowskie w dawnych
wiekach: 1384-1640, 1889; Życie polskie w dawnych wiekach (1907); Pogadanki teatralne, 1866.
4
Walery Łoziński (1837-1861)
- powieściopisarz i publicysta związany z Lwowem, żył 24 lata
Na podstawie Wikipedii:
Walery Łoziński, pseudonim Walenty ze Smolnicy, ur. 15 stycznia 1837 w Mikołajowie koło Stryja, zm. 30
stycznia 1861 we Lwowie – polski pisarz i publicysta. Uczęszczał do gimnazjum w Samborze, gdzie powstały
jego pierwsze wprawki literackie. Pierwszym młodzieńczym utworem literackim, który nie ukazał się drukiem
była powieść Kamień w Spasie. Za działalność patriotyczną został w 1855 r. wyrzucony ze szkoły z wilczym
biletem. Wówczas zaopiekował się nim jego kuzyn, Karol Szajnocha, który znalazł mu posadę w redakcji
urzędowej „Gazety Lwowskiej”. Później był redaktorem związanym z grupą "Dziennika Literackiego".
Współredagował czasopismo „Dzwonek”, pisał także do "Czytelni dla Młodzieży". Do najbardziej znanych
utworów Łozińskiego należą powieści: Zaklęty dwór (pierwsza część zaplanowanej trylogii – ukazała się jeszcze
jej druga, mocno okrojona przez cenzurę część Dwie noce), Szlachcic chodaczkowy, Szaraczek i karmazyn,
Czarny Matwij. Wszystkie powieści ukazywały się w odcinkach w gazetach lwowskich. Autor wykazał się
w nich sporym talentem literackim, łącząc umiejętnie styl gawędy szlacheckiej z wątkami historycznymi,
przygodowo-sensacyjnymi i romantycznymi. Poruszał w nich problematykę narodową, sięgając do krwawych
wydarzeń z okresu rzezi galicyjskiej 1846 r. i Wiosny Ludów w Galicji. Z tego powodu jego utwory były
poddawane ostrej cenzurze zaborcy. Łoziński nie pozostawał dłużny: w swej publicystyce na tyle, na ile mógł,
atakował austriackie porządki i stojących na ich straży urzędników.
Dzięki swej twórczości Łoziński zyskał we Lwowie spory rozgłos i uznanie, również wśród miejscowej bohemy.
Przyjaźnił się z literatem Brunonem Bielawski. Był też znany ze swej porywczości, z zamiłowania do libacji
i awantur, a od pewnego momentu – również do pojedynków. Głośnym echem odbił się w Galicji w lutym 1860
r. jego niedoszły pojedynek z porucznikiem armii cesarskiej, Thelemem. 10 stycznia 1861 r. Łoziński stanął
do pojedynku na szable z Karolem Cieszewskim – znanym i popularnym dziennikarzem lwowskim, swoim
kolegą redakcyjnym z "Czytelni Akademickiej". Poszło o kobietę - pracującą również w redakcji Anielę
Przyłęcką. Łoziński został ranny w skroń i zmarł niespełna trzy tygodnie później na skutek pourazowego
zapalenia opon mózgowych i zakażenia krwi (otworzyła mu się stara rana z poprzedniego pojedynku z Janem
Dobrzańskim). Na krótko przed śmiercią do pisarza dotarła wiadomość o śmierci w pojedynku w Jassach
przyjaciela – pisarza i poety Brunona Bielawskiego. Literat, zadłużony po uszy, został pochowany na koszt
miasta. Jego pogrzeb, który odbył się 2 lutego, stał się wielką manifestacją patriotyczną, w której uczestniczyła
cała polska inteligencja Lwowa. Nagrobek Łozińskiego został ufundowany m.in. dzięki sprzedaży egzemplarzy
powieści Czarny Matwij, zachował się na Cmentarzu Łyczakowskim (pole 43, w pobliżu ul. Banacha).
Jego burzliwe życie opisał Adam Bar w książce Zapomniany powieściopisarz lwowski.
Twórczość: Bakałarz i druciarz (komedia) (1860); Czarny Matwij: powieść z życia ludu górskiego (1860);
Gawędy i powieści Brunona Bielawskiego i Walerego Łozińskiego, 1899 - zawiera opowiadania Walerego
Łozińskiego: Hau! Hau! Hau! czyli jak Michaś student zaszczekał a młynarz Czmiel uciekał, Jak zezowaty
Mosiek wyszedł na spółce z Walkiem Kuternogą, Cudowne drogi Opatrzności, Laska zaczarowana, Łaska Boża,
Łaskawy chleb, Trafiła kosa na kamień, Pan Niezapominaj, Bartek Połatajko; Ludzie spod słomianej strzechy -
spisał na przykład prostemu ludowi Walenty ze Smolnicy, Lwów 1861; Niebezpieczny człowiek i Verbum nobile:
dwie komedie, Lwów 1866; Pisma humorystyczne (1900); Pisma pomniejsze Walerego Łozińskiego:
z życiorysem autora, 1865, zawierające m.in. opowiadania: Starsza siostra Zygmunta Augusta, Michałko,
Felicjan Łobeski, Żaby, Kłopoty powieściopisarza, Lutnia Wajdeloty, Pan Skarbnik Drohorucki, Proces
o dziwotwór, Człowiek bez sumienia, Sąsiadka, Niezawodne lekarstwo, Ostatni środek, Jenerała Gordona
pamiętnik (o pobycie w Polsce od r. 1651 do r. 1661); Szaraczek i karmazyn: powieść w 2 częściach, 1859;
Szlachcic chodaczkowy (1857); Zaklęty dwór: powieść w dwóch tomach (1859); Dwie noce: powieść (1892);
5
WŁADYSŁAW ŁOZIŃSKI
ŻYCIE POLSKIE W DAWNYCH WIEKACH (1907)
Z ROZDZIAŁU DRUGIEGO: DWORY I DWORKI
Sielskość i rycerskość to główne, niemal wyłączne cechy życia szlacheckiego w przeszłości.
Na ten spiżowy posąg w warszawskim pałacu kanclerza Ossolińskiego, wyobrażający Polskę
w postaci niewiasty z pługiem u stóp, a z mieczem w dłoni, nie mogło być trafniejszej alegorii.
Ów zwyczaj drobnej szlachty niektórych okolic kraju, która przy rozmierzaniu zagonu używała szabli
jako jednostki mierniczej, owa legenda o wielkim hetmanie, któremu, kiedy jeszcze był młodzieńcem,
wręcza spotkany na polu chłopek właśnie co wyoraną pługiem buławę, wróżbę i godło przyszłej
dostojności i chwały — to symbolika ziemiańsko-rycerskiej cechy polskiego świata. Sielskość daje
wszystką barwę życiu, obyczajom, wczasom i trudom, historii nawet i literaturze. Jeden z uczonych
naszych wykazał trafnie na krakowskim zjeździe Kochanowskiego, jak nasi pisarze i poeci wszystkie
swoje obrazy, przenośnie, porównania czerpali z sielskiej wyłącznie obserwacji. »Wsi spokojna, wsi
wesoła, któryż głos twej chwale zdoła« — słowa te czarnoleskiego poety służyć mogą za dewizę życiu
całej szlacheckiej Polski, a mnóstwo jej wariantów spotykamy nie tylko w drukowanej literaturze,
ale i w tych rękopiśmiennych wierszach i wierszykach, które się przechowały po bezimiennych
autorach. Warto dla charakterystyki tej dominującej strony polskiego życia w przeszłości przytoczyć
tu kilka zwrotek jednej z tych wierszowanych gloryfikacji sielskiego, ziemiańskiego bytu, którym
Karol Szajnocha w swoich Dwóch latach nie wahał się przypisać wagi historycznych dokumentów,
stwierdzających powszechną idyllizację szlachty ze szkodą jej politycznej i rycerskiej energii
w przededniu wielkiej burzy, co miała wstrząsnąć podwalinami Rzeczypospolitej w połowie XVII
wieku:
O pompy żadne nie stoję,
Mając spełna wioskę swoję,
Z kmiotkiem sprawa, moja zabawa.
To moje wszystkie klejnoty:
Dobra myśl, tańce, zaloty,
Wieniec na głowie; fraszka królowie.
6
Zaprzągłszy w pług sforne woły,
Rad zasiadam z przyjacioły,
Wszystkie tytuły: pełne ampuły.
Najdzie w piwnicy węgrzyna,
Chmiel wystały do komina
Niech przystawiają, a w dudy grają.
W kuchni domowa zwierzyna,
Sam jeleń nie nowina,
Rybkę mam świeżą, chleb na stół dzieżą.
Czasem też i z kramnym jadam,
Czasem i z książęty siadam,
Choćbym tu przydał: i królam widał.
Lamus pełen wszelakiego
Jest rynsztunku żołnierskiego,
Obrona w zdrowiu jest w pogotowiu.
W stajni Turek ugłaskany,
W stadzie cekiel farbowany,
Jest i siedzenie świetne na ścienie.
Obora tłusta, w stodole
Nie pustki, bo płodne role;
Za okny pszczoła, dyjeta zgoła.
Karczma we wsi, pode dworem
Łaźnia, browar nad jeziorem,
Granica z lasem, drwa jak za pasem.
Młyn i tracz na bystrej wodzie,
Jarzyny bujne w ogrodzie,
Chmielniki w tyle, aż wejrzeć mile.
Miasto blisko, targ niegłodny,
Kościół we wsi, sąsiad zgodny,
Chłopów gromada — cóż wsi za wada?
Wsi cnotliwa, bodaj tobie
Kwitła sława ku ozdobie!
Jam twój, tyś moja, mój skarb chęć twoja!
» J a m t w ó j , t y ś m o j a « — słowa te ostatniej zwrotki to jakby dewiza ścisłej, prawie
nierozerwalnej łączności z gniazdową posiadłością. Należał szlachcic bardziej do swojej rodowej
wsi, niżeli ona do niego, bo kiedy jej już nie miał, ona go jeszcze miała; straciwszy ją, nadal do niej
należał, z niej się pisał, choć już po innej wziął nazwisko. Posiadłość ziemska nazywała się przecież
także »imieniem« — nie miało się imienia bez »imienia«. Ta gniazdowość, rodowość, pierwotność
pochodzenia zachowywała się w nazwisku członków jednego i tego samego rodu, rozbitych
i rozproszonych po całym obszarze Rzpltej — mamy Herburtów dobromilskich, odnowskich,
dziedziłowskich itd., ale wszyscy piszą się z Fułsztyna, tak jak wszyscy Ossolińscy z Tęczyna,
Rejowie z Nagłowic, Twardowscy ze Skrzypny, Wapowscy z Radochomiec itd. Znamienna to rzecz,
że kobiety nie pisały się swoim zlokalizowanym nazwiskiem panieńskim, ale zawsze po pierwotnym
rodowym gnieździe, po »imieniu«. Fredrówna poślubiona Ossolińskiemu nie pisała się z Fredrów
7
Ossolińska, ale z Pleszowic Ossolińska, Jazłowiecka zamężna za Bełzeckim nie z Jazłowieckich
Bełzecka, ale z Buczacza Bełzecka itd. Zwyczaj ten utrudnia niekiedy zorientowanie się
w rodowodach, bo kiedy chodzi o mniej znane, niehistoryczne osoby, niełatwo dociec, jakie nazwisko
panieńskie nosiła czyjaś małżonka i nie bez trudu dochodzi się, że z Kruźlowa Balowa, to z domu
Pieniążkówna, z Irządza Orzechowska, to z domu Bolestraszycka.
Nie bez znaczenia dla tej nieprzerwalnej łączności z rodowym gniazdem był zwyczaj staropolski,
że nie najstarszy, ale najmłodszy syn dziedziczył rodowy majątek — chodziło tu jakby o absolutną
bezpośredniość kontynuacji rodu, chciano niejako, aby właśnie najpóźniejsza, ostatnia latorośl
osiadała konarem na pniu dziedzicznym, aby ostatnie właśnie ogniwko zaczepiało o dalszy łańcuch
potomstwa. Dawało też prawo możność powrotu do straconego rodowego gniazda; tzw. tytuł
bliższości, ius retractus, im propinquitatis, ułatwiał odkupienie rodzinnego majątku od nabywcy po tej
samej cenie, w jakiej był sprzedany. Była też pielesz ojczysta podwójnie droga; obok realnej wartości
miała urok idealny, historyczny, pamiątkowy: hic sacra, hic gens, hic maiorum multa vestigia, mógł
o niej powiedzieć z Cyceronem szlachcic starego gniazda.
Cała zaś tradycja i gniazda, i rodu, cała niejako synteza, cała suma najżywotniejszych
i najpoufniejszych warunków czci i bytu rodzinnego mieściła się w ścianach tego szlacheckiego
dworu, o którym mówić właśnie mamy.
Bywał zazwyczaj drewniany, bo w zgodzie ze swoją ogólną sielską fizjonomią, poza nielicznymi
zamkami i pałacami, poza liczniejszymi od nich kościołami i klasztorami, cała Polska, jak już raz
zaznaczyć mieliśmy sposobność, była drewniana. Wiemy, że nie mówiąc już o zwykłej szlachcie,
senatorowie mieszkali w drewnianych dworach: »w podłym drewnianym budowaniu majętności nasze
chowamy« - powiada Górnicki. Że stosunkowo wiele wiemy o świetności zamków i ich
wewnętrznego urządzenia, zawdzięczamy właśnie temu, że było ich mało, że stanowiły wyjątkowy
przedmiot admiracji dla swoich i wyjątkowy punkt obserwacji dla obcych, a że dlatego właśnie przez
swoich i obcych tak często i stosunkowo tak obszernie były wspominane i opisywane, więc sprawia to
na nas złudne wrażenie, jakoby ten splendor wielkopańskich zamków i pałaców dostatecznie gęsto
i szeroko roztaczał się po ziemiach polskich, aby im nadawać jakąś ogólniejszą cechę wysokiej
materialnej kultury.
Jak wszędzie i zawsze, wygoda i bezpieczeństwo były najważniejszymi warunkami domostwa;
8
tylko że wymagania wygody były w Polsce znacznie mniejsze, a wymagania bezpieczeństwa znacznie
większe niż gdzie indziej. Hartowniejsza odporność zdrowia i większa śmiałość fizycznego życia
redukowały wygodę do bardzo skromnej niekiedy miary, podczas gdy rozmaite rodzaje
niebezpieczeństwa, nieznane czasom dzisiejszym i nieznane nawet w przeszłości innym krajom,
wymagały w Polsce odrębnych środków ostrożności. Były całe dzielnice Polski, które, czy to
z powodu swego pogranicznego położenia, czy to wskutek innych szczególnych stosunków lokalnych,
wymagały po mieszkańcach swoich ciągłej ostrożności i ciągłego pogotowia do zbrojnego odporu
napaści. Kresowe położenie, bliskość »paszczęki tatarskiej« i mało co bezpieczniejsze sąsiedztwo
takich bezustannie zawichrzonych krajów, jak Wołoszczyzna lub Siedmiogród, a w końcu miejscowa
przewaga niesfornych, w każdej sposobniejszej ku temu chwili dziczejących aż do otwartej anarchii
żywiołów społecznych — wszystko to sprawiało, że nawet w czasach spokoju żyło się jakby
na wojennych czatach. Da się to przede wszystkim powiedzieć o Ukrainie, Podolu, Wołyniu, o całym
województwie ruskim.
Stąd poszło, że w tych stronach Polski każdy ziemianin mieszkał jakby w małej forteczce.
Każdy prawie nieco zamożniejszy dwór szlachecki był obronnym do pewnego stopnia zameczkiem,
i taką mu też dawano nazwę. W aktach publicznych XVII wieku spotykamy się ciągle z nazwą
fortalitium w miejscach, gdzie, jak dowodnie wiemy, nigdy twierdzy w najszerszym choćby
znaczeniu tego słowa nie było, bo tak nazywano dwór szlachecki, skoro był tylko okopany
lub obwiedziony ostrokołem, choćby był zresztą cały drewniany. Że istotnie chodziło tu o dwory
drewniane i że w ogóle nazwa fortalitium oznaczała zwykły dom, nieco lepiej od nagłej nocnej
napaści ubezpieczony, wypływa nie tylko z opisów bliższych, ale i ze stałego określenia fortalitium
muratum, tam gdzie chodziło o siedzibę murowaną, jak niemniej z faktu, że prawdziwie obronny
zameczek dla odróżnienia nazywano arx.
Dwór Mikołaja Reja w Nagłowicach.
Z inwentarzy dóbr szlacheckich XVI i XVII wieku, jakie się nam dochowały w aktach sądowych,
da się powziąć wyobrażenie jak wyglądał taki drewniany szlachecki zameczek. Przede wszystkim
cechą jego główną była baszta, czyli, jak ją niekiedy nazywano, bojnica. Nawet w domach,
które materiałem i bardzo dorywczym wiązaniem ścian przypominały lepsze nieco chaty włościańskie,
nawet tam, gdzie ściany te w znacznej swej części sklecone były z chrustu i lepione gliną, bywała
baszta, oczywiście także drewniana, jak to wiemy np. z inwentarzy ziemi sanockiej z r. 1645
(Pisarowice).
Baszta taka służyła bardziej do straży niż do obrony, czuwali na niej zwykle poddani chłopi,
którzy na znak czujności musieli śpiewać lub dąć w piszczałki — zwyczaj, który się dochował
9
do naszych czasów u nocnych wart wiejskich. Baszta miewała co najmniej cztery sążnie wysokości,
a szczyt jej opatrzony bywał w strzelniczkę o sześciu lub ośmiu okienkach. Bywały drewniane
zameczki, które miały po kilka baszt; np. w Tustanowicach, majątku Stadnickich, dwór otoczony
dokoła wysokim wałem, opatrzony był trzema drewnianymi basztami na podmurowaniu; w jednej
z nich była także kaplica, w drugiej świetliczka z komnatką, a na spodzie »schowanie«, w trzeciej
większe pomieszkanie i skład broni. Wchodu do tak obwarowanego obejścia strzegła piętrowa brama
z izbą i strzelnicą o »trzech wierzchach«.
Dwór drewniany w Korzeniący pod Jarosławiem według krótkiego opisu z r. 1670 otoczony
był wałem i fosą, a opasywał go nadto dokoła parapet z silnych balów, przerywany drewnianymi
basztami; dwór w Wielkich Oczach oprócz wału miał cztery baszty ubijane z ziemi, dwór
w Drozdowicach w przemyskiej ziemi (r. 1661) miał pięć baszt bardzo znacznej wysokości
i objętości z drzewa jodłowego. Najobronniejsza z nich zbudowana była z kręglaków, trzy dalsze
z materiału »pod hybel ciosanego«, jedna »z pruska« na glinę robiona. W basztach tych były sienie
wiodące do izb; w każdej baszcie była izba i komórka sekretna, a izby te były wcale przestronne,
miały bowiem po 2, 3 i 5 okien. Jedna z baszt uwieńczona była drugą małą baszteczką.
Bardzo ważnym, ważniejszym może jeszcze od baszty środkiem obronnym były ostrokół i okop.
Taki okop składał się z fosy i wału; fosa miewała zazwyczaj cztery łokcie szerokości i trzy łokcie
głębokości, wał zaś bywał na sześć łokci wysoki. Jako typ takiej obwarowanej siedziby szlacheckiej
posłużyć nam może rezydencja wojewodziny mścisławskiej Kiszczyny w Ożomli. Sam dwór
drewniany i jego podwórze obwiedzione były wysokim ostrogiem, czyli częstokołem z silnych
dębowych palów, które u góry zaciosane były jakby w groty dzidy; u dołu ostrokół ten wzmocniony
był podsypem ziemi i podgrodzony silnym płotem, sięgającym po pas człowieka. To był pierwszy
okrąg warowny. Za nim szło gospodarskie podwórze, otoczone dokoła tzw. tynem, to jest bardzo
mocnym i wysokim ogrodzeniem, ociernionym u góry, a poza tym ogrodzeniem opasywały
i za mykały cały obszar siedziby wał wysoko usypany i głęboka fosa. Ale nawet po przesadzeniu
okopu, po wyrąbaniu ostrogu, po przedarciu tynu, napastnik i najeźdźca spotykał się z oporem
samegoż domostwa mieszkalnego. Okna bywały silnie żelazem okratowane, drzwi wchodowe
grube, dębowe, gęsto okowane i mocno zamczyste strzegły wnętrza, a sień wstępna bywała także
niekiedy bardzo obronna. W Kielnarowej, w ziemi przemyskiej, fortyfikacja dworu obejmowała sień
i wiodący do niej zwód wchodowy. Oto, co czytamy w inwentarzu spisanym w r. 1668: »Zwód
z dębowych ław na dłoń grubych, długimi żelaznymi gwoździami wskroś przenitowany, który się
na łańcuchach przez ścianę wciąga i klamrami żelaznymi zakłada dla bezpieczeństwa nocnych
zajazdów. Sień wielka, stronna, w której obrana potężna dla napaści nocnych, można się
s a m o c z w a r t s t o m c z ł o w i e k a o b r o n i ć . W tejże sieni drzwi bardzo potężne dwoiste,
z sieni lipowe a z dworu dębowe, na zawiasach trzech żelaznych, ćwiekami szerokimi na wskroś
przenitowane i gęsto sadzone, tak że je przestrzelić i wyrąbać trudno. Kuny żelazne dwie potężne
do zasuwy poprzecznej, na drugą stronę przewiedzione i zawijane z dworu w słupach w ocapie
nad drzwiami; sztaby węgierskie, pod progiem wyburtowany kloc, gdzie się drzewo na dole usuwa,
a u góry w kunę wchodzi trzymając potężnie poprzeczną zasuwę«. Każdy taki zameczek posiadał
oczywiście swój arsenał, czasem nawet bardzo zasobny w działka, moździerze, hakownice,
muszkiety, w proch strzelniczy, gotowe już naboje i w ołów na kule. Nie zapominano też
o prowiancie, którego zapasy w każdym zresztą zamożniejszym domu szlacheckim bywały bardzo
obfite, a składały się także z żywności, która przez długi czas konserwować się dała, jak
np. z solonego mięsa, suszonych ryb, głównie szczuk i pstrągów, kasz rozmaitych itp. Bardzo często
spotykamy w spisach prowiantowych »suchy chleb na wojnę«, tj. suchary.
Ale nawet i takie siedziby szlacheckie, które nie były zameczkami w rodzaju opisanych
powyżej, ubezpieczone były dostatecznie od nieproszonego napastliwego gościa, o którego nie było
trudno. Przestrzegano tego, aby jak mawiano: pierwej było Otwórz, a dopiero potem Pomagaj Bóg.
Obejście dworskie opasywał wysoki płot, silnie grodzony, zamożniejsi zdobywali się na odylowanie
pokryte gontowym daszkiem lub na tzw. zamiot, po dzisiejszemu parkan, złożony z desek,
wpuszczonych horyzontalnie w dębowe słupy. Silna brama, pilnowana przez wrotnych, strzegła
podwórza, drzwi wchodowe z grubej dębiny, okowane, i żelazne ostrowia, tj. kraty u okien strzegły
samego domu. Brama główna, wiodąca na obejście, miewała najczęściej tzw. samborze, tj. po obu
bokach bramy i nad nią były piąterka, przeznaczone na mieszkanie wrotnych stróżów, do którego
10
schody prowadziły od wewnętrznej strony podwórza. Niekiedy samborza takie były uzbrojone,
np. we dworze w Tropi umieszczone były w bramie dwa działa i trzy moździerze, często też bywały
ważną integralną częścią obwarowania i łączyły się z basztą.
Opis takiego bardzo okazałego i tak pod architektonicznym, jak i pod obronnym względem bardzo
rozwiniętego samborza daje nam wizja drewnianego dworu we wspomnianych już Drozdowicach,
tenucie starosty przemyskiego Madalińskiego. Samborze to zamykało wjazd do okopu i stanowiło
niejako piątą basztę; dwoje wrót wielkich żelaznymi ćwiekami nabijanych, na sporych żelaznych
czopach, miało potężne wrzeciądze, które odsuwano tylko w razach wyjątkowej potrzeby, zwykle
bowiem wchodzono i wychodzono małą furtką. Po obojej stronie tej bramy znajdowały się komory
dla chowania sprzętów lub broni, na samych zaś wrotach i na przylegających komorach położone były
dźwigary, na których wznosiło się piętro, tj. izba z drzewa jodłowego »pod hybel ciosanego««,
o pięciu oknach, każde okno na dwa łokcie wysokie, a na półtora łokcia szerokie. Okna miały szyby
ze szkła weneckiego, rżniętego w cegiełki i w ołów oprawiane; w izbie był piec gdański i komin
murowany, obok izby alkierzyk. Dach dwoisty łamany z blaszanym powietrznikiem pokrywał całość.
Mądrym zwyczajem staropolskim przestrzegano, aby dwór był budowany »na jedenastą
godzinę«, to jest, aby jego czoło, czyli fasada frontowa, miała pełne słońce w tej porze dnia, kiedy ono
nie dobiega jeszcze samego południa. Tym sposobem wszystkie strony domu miały słońce o pewnej
porze dnia, podczas gdy dwory z czołem na pełne południe nie mogły go mieć w tylnych, ku czystej
północy zwróconych pokojach.
Sam rozkład pokojów mieszkalnych bywał różny, a z lustracji i inwentarzy nie da się
wywnioskować jakaś stała norma lub złożyć jakiś typ przeciętny; nie było go też zapewne; tyle
wszakże da się powiedzieć, że niemal powszechną regułą był podział domostwa na dwie równe
połowy, przedzielone sienią bardzo obszerną. Do sieni wchodziło się z ganku, o którym wiemy,
że bywał »balasisty«, sama zaś sień i rozmiarami swymi i przeznaczeniem uchodziła prawie tak samo
za pryncypalną część domu, jak sala stołowa. Czym w zamkach zawartych był dziedziniec służący
za punkt zborny, za majdan, tym w dworze szlacheckim była sień. Tu odbywały się sąsiedzkie
sejmiki, tu gromadziła się czeladź w razie alarmu, tu gotowała się wyprawa łowiecka lub zajazdowa,
tu wreszcie na sianie spali pokotem goście w czasie wesel, festynów, pogrzebów. Ściany sieni służyły
do wieszania broni i sieci myśliwskich, a ogrzewał ją zazwyczaj olbrzymi komin murowany.
Z sieni prowadziły drzwi w trzech kierunkach, naprzeciw wejścia głównego do ogrodu, sadu
czy też wirydarza, na prawo i na lewo do pokojów. Jedna ze stron, czyli połowic domu, była pańska,
druga w przeważnej części czeladnia. Po stronie pańskiej najobszerniejsza i najgłówniejsza była izba
stołowa, po niej szła świetlica, nazwana później bawialnią, a jeszcze później salonem;
podrzędniejsze już i czysto poufne znaczenie miały salki, izby, komnaty, pokoje, alkierze, przyboki,
komory. O ile te rozmaite nazwy były dowolne, a o ile uzasadnione odmiennością rozmiarów, formy
lub przeznaczenia, niełatwo dziś oznaczyć stanowczo.
O komorach wiemy, że były to małe izdebki, przeznaczone na chowanie rozmaitych ruchomości
i zapasów pod stałym zamknięciem, i nazwa ta w tym samym znaczeniu rzeczy dotąd przechowała się
u ludu; alkierze nie zawsze znaczyły to samo, czemu dziś tę nazwę dawać zwykliśmy. Nie bywały to
ani tzw. dziś nisze, ani alkowy — bardzo często nazywano tak nawet duże i jasne pokoje, bo liczące
6 do 8 okien, jak tego dowodzą lustracje. Alkierz odpowiednio do swej nazwy, pochodzącej
od niemieckiego Erker, bardzo długo, bo aż w głąb XVII w. oznaczał izbę narożną, która zamykała
przestrzał pokojów, a ujęta była ścianami wykuszu albo w ogóle tej części domu, który wysuwał się
czy to na rogach, czy też z boków budowania na przód i tworzył rodzaj wyskoku. Oprócz nazw
wymienionych miały pokoje każdego większego dworu jeszcze inne specjalne nazwania, bądź to
od urządzenia i koloru obicia lub malatury, bądź od użytku, do jakiego służyły: były więc pokoje
przyjacielskie, czyli tzw. złożenia, tj. pokoje gościnne, pokoje białogłowskie, a dalej pokoje
czerwone, zielone, farfurowe itp.
11
WŁADYSŁAW ŁOZIŃSKI
ŻYCIE POLSKIE W DAWNYCH WIEKACH
Z ROZDZIAŁU PIERWSZEGO: ZAMKI I PAŁACE
I.
Przysłowiową tradycję, że Kazimierz Wielki zastał Polskę drewnianą, a zostawił murowaną,
odnieść można tylko do obwarowania kilkudziesięciu grodów i do zmurowania kilkudziesięciu
zamków królewskich. W rzeczywistości Polska była zawsze drewniana i pozostała nią
aż do najpóźniejszych czasów. Przed XVI w. murował tylko grodotwórczy osadnik niemiecki,
pierwszy organizator, fortyfikator i rzemieślnik miast głównych na polskiej ziemi. Nie tylko w XV,
ale jeszcze i w XVI i XVII w. budują się z drzewa nawet wielkopańskie rezydencje, nawet obronne
zamki. Mikołaj Górka wznosi w r. 1426 w Kórniku zamek okazały i bardzo ozdobny – modo pulchri,
którego twórcą jest cieśla; zamek w Ostrzu, siedziba możnego rodu Gasztołdów, bardzo obronny,
piętrzący się pięciu potężnymi basztami, zbudowany już w r. 1538, cały był z sosnowego i dębowego
drzewa; tak samo drewniana była świetna i bogata siedziba Krzysztofa Szydłowieckiego w Łukowie;
tak samo pałac Zygmunta III w Ujazdowie i tegoż króla zamek w Nieporęcie, podziwiany
przez Laboureura dla wspaniałej ciesielskiej budowy: magnifique charpenterie. Jaworów, rezydencja
króla Jana III, strojna wewnątrz we wszystko, co stanowiło ówczesny komfort mieszkalny, był
również dworem drewnianym, a nawet jeszcze w r. 1744 buduje książę Michał Czartoryski
w Wołczynie pałac modrzewiowy o 36 pokojach. Kosztowności i ozdobności takich drewnianych
pałaców, które najczęściej niedługo po zbudowaniu padały pastwą płomieni, dziwowali się bardzo
cudzoziemcy, zwłaszcza Włosi: nuncjusz Malaspina, przywykły do ciosów i marmurów swej
ojczyzny, będąc gościną w takiej wspaniałej a drewnianej rezydencji, wyraził się o niej dowcipnie,
że nigdy w życiu nie widział tak pięknie ułożonego stosu paliwa. „A dlatego też rzadko się
w Polszcze trafi taki dom – powiada Frycz Modrzewski – który by przez 30 lat w całości trwał; mało
nie wszytkie miasta i wsi wygorywają, a zaś znowu je budują”.
Zamek w Krasiczynie.
Tę przewagę albo raczej tę wyłączność architektury drewnianej w Polsce oddaje dobrze słownik
starych aktów i zapisków, w którym architectus oznacza zawsze tylko cieślę; architekt
zaś w dzisiejszym znaczeniu tego słowa nosi nazwę murator albo lapicida, jakby wyraźna
wskazówka, że budowniczym polskim par excellence był cieśla. Polska zaczęła się gęściej murować
dopiero w XVI w., którego ostatnie dziesięciolecie wraz z pierwszą połową XVII w. jest porą
najbardziej ożywionego budowniczego ruchu. Nawet główne miasta ozdabiają się dopiero w tym
12
okresie wspanialszymi dziełami kościelnej i świeckiej architektury, a wszystkie niemal głośne i mniej
głośne zamki, dochowane dotąd w całości lub ruinie, siedziby możnowładczych rodów, powstały
w XVI lub XVII w. Z tej to pory datują się zamki, jak Brzeżany, Grzymałów i Mikulińce
Sieniawskich, Baranów i Gołuchów Leszczyńskich, Brody i Podhorce Koniecpolskich, Buczacz
i Paniowce Potockich, Chmielów i Szydłowiec Szydłowieckich, Dobromil i Międzybórz Herburtów,
Dubno Ostrogskich, Działoszyn Męcińskich, Danków Warszyckich, Jazłowiec Jazłowieckich,
Janowiec i Lubartów Firlejów, Kruszyna Denhoffów, Krupe Zborowskich, Krzyżtopór i Ossolin
Ossolińskich, Krzepice Wolskich, Krasiczyn i Dubiecko Krasickich, Łaszki Mniszchów, Łańcut
i Wiśnicz Lubomirskich, Mir, Biała, Ołyka, Birże i Nieśwież Radziwiłłów, Olesko Daniłowiczów,
Pomorzany Sienieńskich, Przecław Ligęzów, Pieskowa Skała Szafrańskich, Pińczów, Książ i Mirów
Myszkowskich, Rożnów Tarnowskich, Różanka Paców, Szamotuły Górków, Staresioło i Zasław
Zasławskich, Sidorów Kalinowskich, Smoleń i Ogrodzieniec Bonerów, Świerz Cetnerów, Tęczyn
Tęczyńskich, Zamość Zamoyskich, Zbaraż Zbaraskich, Załoźce Wiśniowieckich, Żółkiew
Żółkiewskich i wiele innych; w tej samej również porze powstały najznaczniejsze pałace miejskie,
jak np. w Krakowie pałacowe domy zamieszkiwane przez Lubomirskich, Myszkowskich, Kmitów,
Tarnowskich, Zamoyskich, Maciejowskich, Kazanowskich, Radziwiłłów i Ostrogskich; w Warszawie
pyszne pałace Adama Kazanowskiego, hetmana Stanisława Koniecpolskiego, kanclerza Jerzego
Ossolińskiego, okazałe dwory Sobieskich, Denhoffów, Działyńskich, Sapiehów itd.
Zamek w Wiśniczu.
Wszystkie zamki budowane w ciągu XVI i w pierwszej połowie XVII w. były obronne,
a podzielić się dadzą na dwa typy, tj. na zamki ściśle zawarte, w których obronność była głównym
celem, a pomieszkanie jako takie miało znaczenie drugorzędne, i na zamki, które łączyły
równorzędnie oba te cele i były nie tylko silnymi warowniami, ale zarazem stanowiły wielkopańskie
rezydencje, pełne komnat i sal reprezentacyjnych. Jako wzór pierwszego typu służyć nam może
zamek Herburtów pod Dobromilem, który przeznaczony był prawie wyłącznie na pomieszczenie
załogi w czasie niebezpieczeństwa, podczas gdy sam jego właściciel miał osobną rezydencję
w znacznej odległości; jako wzór drugiego typu uważać można Krasiczyn Krasickich, Baranów
Leszczyńskich lub Laszki Mniszchów.
Zamki i zameczki pierwszego typu zazwyczaj ubogie bywały pod względem architektonicznym.
Zbudowane ze skromnego materiału, z cegły i dzikiego kamienia, nie miały najczęściej ani zewnątrz,
ani wewnątrz nic, co by wymagało talentu architekta i dłoni artysty; zamki drugiego typu były
wspaniałymi dziełami nie tylko fortyfikacyjnej, ale i architektonicznej sztuki. Obwarowane według
najlepszych wzorów ówczesnych mistrzów fortecznej inżynierii, były zarazem świetnymi pałacami,
bogatymi w cios, marmur, alabaster, dekoracyjne rzeźby, a niekiedy w polichromiczne lub sgraffitowe
ozdoby malarskie, jakich ślady zachowały się w niektórych aż do naszych czasów,
jak np. w Krasiczynie i Krzyżtoporze.
Takie zamki powstawały prawie wyłącznie według planów architektów włoskich, a cechą ich
konieczną były duże dziedzińce, tzw. places darmes lub cour d’honneur, otoczone za włoskim
wzorem dokoła arkadami, jak np. w Baranowie, Brodach, Dubnie, Brzeżanach, gdzie Ulryk Werdum
13
(1670) zachwycał się galerią ażurową z misternymi kolumnami z kamienia, obiegającą naokół cały
dziedziniec zamkowy, gdzie zaś arkadowań nie było, tam wewnętrzne fasady czworoboku strojne
bywały w rzeźbę i bogatą plastykę form architektonicznych. Dziedzińce zamkowe musiały być
obszerne, od ich też przestrzeni, ujętej dokoła w mury, zależały rozmiary i kosztowność zamków.
W niektórych zamkach zajmował dziedziniec obszar bardzo znaczny; z ruin dotąd zachowanych
zamku w Ogrodzieńcu domyślać by się można kilkumorgowej przestrzeni wewnętrznego, głównego
dziedzińca. Służył taki dziedziniec za majdan, czyli punkt zborny załogi, a przy uroczystych
sposobnościach za widownię obchodów, festynów, tzw. tryumfów, zjazdów i igrzysk rycerskich,
którym z osobnej loggii przypatrywały się damy. Taka loggia, bogato ozdobna w rzeźby figuralne
i ornamentacyjne, zachowała się dotąd w zamku krasiczyńskim, a wiemy z opowieści Daleiraca,
że także w zamku brodzkim Stanisława Koniecpolskiego ku bardzo obszernemu dziedzińcowi
znajdował się wspaniały balkon na kolumnach kamiennych, z którego można się było przypatrywać
temu, co się działo na dole – była to więc loggia tego samego co w Krasiczynie rodzaju.
Zbytek posuwał się niekiedy tak daleko, że pokrywano baszty zamkowe miedzią w ogniu
złoconą; wiemy np. z opisu Francuza (anonima de P.) z r 1688, że wszystkie cztery baszty zamku
żółkiewskiego miały hełmy złociste, w zamku krasiczyńskim baszta tzw. królewska miała kopułę
ze złoconej miedzi, pałac Janusza Radziwiłła w Wilnie ozdobiony był siedmiu złoconymi kopułami
i posiadał perystyl z kolumn marmurowych, również złocistych, które w r. 1655, po zdobyciu Wilna,
wywiezione zostały jako łup wojenny do Moskwy; zamek biskupa krakowskiego Zadzika wystrzelał
czterema wieżami, dach jego ozdabiały złocone banie miedziane z złoconymi również wietrznikami
o herbach biskupich i cztery olbrzymie posągi kamienne.
Brzeżany. Rezydencja rodziny Sieniawskich.
W budowie takich zamków zamiar szedł niemal zawsze ponad siły – zdaje się, jak gdyby
każdy z tych możnowładców, co chciał stworzyć dumny monument dostojności swego rodu i swego
społecznego stanowiska, szedł za wskazówkami Sebastiana Petrycego, który w swojej Ekonomice
pisze, że potężnym tego świata „przystoi zamki stawiać mocne dla swojej obrony i z podziwieniem
ludzkim w wielkości, w wysokości, z drogiej materyjej, jako z ciosanego kamienia, z marmuru,
alabastru, aby swą wielmożność wszytkim pokazał, która by wzbudzała przeciwko niemu cześć
i bojaźń. Dla wielmożności ma z kosztownej materyjej budować, wielkie słupy stawiać, ganki szerokie
sklepić”. Wysilano się też istotnie na ogromne przestrzenie objętego murami terenu, na którym
mieściły się niekiedy osobne amfiteatra dla widowisk i areny gonitw do pierścienia, jak np. w zamku
laszeckim Mniszchów; przesadzano się w gigantycznych grubością murach – magistralne mury zamku
w Mirze miały sześć łokci grubości – w olbrzymiej wielkości sal, których w Nieświeżu było 12,
a które w Laszkach miały po 40 kroków szerokości, a po 60 kroków długości; w bezmiernej liczbie
pokojów i komnat pomniejszych, których janowiecki liczył 105. O zamku Ossolińskich,
Krzyżtoporze, mówią podania, że budował się 30 lat, kosztował pięć milionów, miał jadalną salę
z sufitem szklanym, na którym była sadzawka z rybami, a liczył tyle okien, ile dni w roku, tyle
14
pokojów, ile tygodni, tyle sal, ile miesięcy, i tyle baszt, ile kwartałów – szczegóły legendarne, których
najnowsze badania zachowanych dotąd ruin wprawdzie nie stwierdziły, ale które uważać trzeba
przecież za odległe wiekami echo podziwu, jaki budziła swego czasu wspaniałość tej magnackiej
rezydencji. Zamki i pałace polskie, budowane prawie wyłącznie przez Włochów, górowały
architekturą nad niemieckimi – Jerzy Ossoliński w diariuszu podróży swojej do Ratyzbony (1636)
pogardliwie mówi o pałacach panów rakuskich, „że wszytkie te fabryki bardziej na austerie
albo na staroświeckie klasztory poszły aniżeli na pałace”. Toteż do zbudowania każdego takiego
zamku polskiego potrzeba było ogromnego kapitału, do jego konserwacji ogromnej fortuny –
wzniesiony raz nadmiernym wysiłkiem pożerał stale wielkie sumy, najczęściej też niósł za sobą ruinę
i sam ulegał ruinie. Nie tyle jednak upadek fortun i nie tyle burze wojenne poniszczyły wielkopańskie
nasze zamki, co niedbalstwo i zaniechanie najtańszych choćby i najskromniejszych środków
konserwacji. Ileż to zamków polskich obrucił w ruinę nie Tatar, nie Szwed, nie Kozak, ale deszcz
wpadający do środka przez dach dziurawy – patrzył na to już hetman Żółkiewski, który polecając
w swoim testamencie „opatrować zamek, żeby się nie psował”, dodaje: „Wszak nie trzeba nic dalej,
jeno żeby nie ciekło, a jeśli się gdzie dachówka zepsuje, o inszą nie trudno”. Zamki w Olesku,
w Przemyślu już w XVII w. były ruinami. […]
Zamek Herburtów w Dobromilu w 1698 r.
Zamki polskie XVI i XVII w. miały urządzenia wewnętrzne równie bogate i pyszne,
jak wyniosłe i dumne były ich fasady, baszty i wieże. Zbytek wszakże, jaki się roztaczał w ich salach
i komnatach, był jeszcze niedawny w Polsce, zrodził się dopiero na schyłku XVI w., a wybujał
do niezwykłych rozmiarów w w. XVII i XVIII. Bardzo było skromne i poważne przedtem urządzenie
domów szlacheckich, senatorskich, a nawet czasowych pozastołecznych siedzib królewskich. Jakżeż
od tego przepychu magnackich zamków, o których poniżej będzie mowa, odbija ulubiony przez króla
Zygmunta Augusta dworzec knyszyński, w którym według inwentarza z r. 1564 nie masz
ani marmuru, ani jedwabiu, wszystkie kominy prostej murarskiej roboty, wszystkie okna z pospolitych
błon szklanych, zwykłe drzwi zamiast podwojów, i to na kowalskich wieszach żelaznych, zamykane
na takież wrzeciądze, zaczepki i skoble. Cały sprzęt to ławy gołe, obiegające dokoła ściany, i stoły
długie a wąskie. Nawet w komnacie, w „której król Jmć pokój dla sypiania miewać raczył”, nie masz
nic więcej, a jedyny zbytek, jeżeli nazwy tej użyć tu można, to „chłodniczek ochędony”, z tarcic
zbudowany w ogrodzie. Najokazalsza jest stajnia dla 500 koni królewskich. Łazienki za to mają tylko
piecyk polewany, kocieł z blachy i kominy gliniane. Dopiero później bogatsza szlachta idzie
z magnatami, magnaci z monarchami w zawody; niektóre zamki widocznie wzorują się na zamku
wawelskim, a ich wewnętrzna dekoracja jest naśladownictwem komnat monarszych.
Fantazja artysty i bogactwo materiału składają się na to architektoniczne i ornamentacyjne
ustrojenie sal i pokojów. Marmur, złoto, cyprys, heban, różane drzewo, a znacznie później mahoń,
złotogłów, jedwab i szpalerowe tkaniny flamandzkie i włoskie służą za materiał dekoracyjny.
Przepyszne są sufity, czyli jak je zwano „podniebienia”, które kasetami, różycami, dekoracją
rzeźbiarską i malarską przygniatają najwyższe nawet sale. Na zamku brzeżańskim Sieniawskich
15
jeden sufit ozdobiony był olbrzymim obrazem bitwy pod Żurawnem, drugi obrazem wiktorii
wiedeńskiej, trzeci kasetowany i suto złocony, czwarty malowany w różne „osoby”, piąty rzeźbiony
dawał niejako wyobrażenie niebieskiego stropu, bo obsiany był złocistymi planetami, a pośrodku
zwieszała się zeń na dół piramida „z osobami”, szósty w 10 kasetach ujmował sceny z wojny
chocimskiej, siódmy wypełniony był portretami sławnych w historii mężów itd.; w Ossolinie obok
sufitów ozdobionych figuralnymi malowaniami jest sufit o 13 belkach z balasami, a pośrodku i po obu
końcach każdej belki zwieszają się rzeźbione i złocone bukiety kwiatów, liści i owoców, w kasetach
zaś belkowania mieszczą się na przemian złociste sztukaterie i widoki miast i portów morskich;
w Głuchowie nad wielką salą był sufit przepysznie rzeźbiony, którego dekoracja składała się z 2500
róż mniejszych lub większych, za których wykonanie zapłacono snycerzowi około 12 000 zł, suma
na one czasy (przed r. 1600) równająca się pokaźniejszej szlacheckiej fortunie; w Krasiczynie jeden
z sufitów naśladował słynną powałę z głowami wawelskiego zamku, w Podhorcach Niderlandczyk
Jan de Baan ozdobił sufity malowidłami swego pędzla; w Kielcach pułapy misternie rzeźbione
i złocone służyły za obramienie wielkim malowidłom, jak np. scenom z wojen pruskich, zburzeniu
Troi itp.
Z takiego bogatego pułapu zwieszał się zazwyczaj potężny pająk, czyli tzw. korona z grubo
złoconej miedzi, najczęściej roboty wrocławskiej, lub z barwistego szkła weneckiego; niekiedy zaś
miejsce takiej korony zajmowała tzw. meluzyna (zapożyczona od Niemców Leuchterweibchen),
wyobrażająca albo popiersie fantastycznej postaci niewieściej, zakończonej olbrzymimi rogami jelenia
i trzymającej w obu wyciągniętych dłoniach świeczniki, lub też skomponowana na temat Judyty
z głową Holofernesa lub Amora z łukiem, jak np. w zamku dubieckim Krasickich lub we dworze
złotkowickim Korniaktów.
Pawiment, czyli podłoga, jeżeli nie miały go stale pokrywać kobierce, zrobiony był z dębowych,
misternie wiązanych desek, a celowali w ich wyrobie i układaniu stolarze dzikowscy i kieleccy,
albo też z płyt marmurowych dwoistego koloru. Olbrzymi komin był niezbędny w każdej sali.
Wysilało się nań niekiedy dłuto znakomitego rzeźbiarza, a za materiał służył marmur
lub pośledniejszy a obfity w Polsce alabaster. Szczątki takich wspaniałych marmurowych kominów
oglądać było można do niedawna w spalonej części zamku krasiczyńskiego, było ich kilka w zamku
żółkiewskim, słynął z nich pałac wojewody [płockiego, Jana Dobrogosta] Krasińskiego w Warszawie,
gdzie kominy otoczone były posągami; miały one wysoką wartość artystyczną w zamku brzeżańskim
Sieniawskich, bo wyszły spod dłuta znakomitego Pfistera, twórcy grobowych pomników
Sieniawskich i pomnika Ostrogskich w Tarnowie. Bardzo często kominy opatrzone były w dewizy
i sentencje, a służyła im za temat symbolika ognia, jak np. w Gołuchowie, gdzie nad jednym kominem
czytamy: Ignem gladio ne fodias, a nad drugim: Jocus et focus placent, / Sed non nimis urat uterq ue.
Do bogatej dekoracji sali w marmurze, złocie, malowaniu i rzeźbie dostrajać się oczywiście
musiały ściany, a do ścian sprzęty. Ściany obijano najdroższymi materiałami i tzw. szpalerami.
Używano do obicia złotogłowia, jak np. w pałacu Adama Kazanowskiego; adamaszku i aksamitu,
skóry gdańskiej tłoczonej, złoconej jak w Żółkwi; perskich altembasów na złotym tle wzorzystych
jak w Brzeżanach; olbrzymich kobierców wschodnich, tzw. dywańskich, jak w Krasiczynie;
a w końcu także szpalerów i stref. Szpalery były to opony z kosztownej jedwabnej materii lub z mniej
kosztownego brokatelu, złożone z podłużnych pionowych brytów odmiennego koloru. Wybierano
zazwyczaj kolory czerwony i żółty, czerwony i granatowy, czerwony i niebieski. Materię na takie
opony zamawiano umyślnie we Włoszech, gdzie bryty adamaszkowe wyrabiano już z herbami
zamawiającego, jak np. dla Krasickich do Krasiczyna, dla Matczyńskich do Waręża itd.
Obijano pokoje także płóciennymi kołtrynami, malowanymi ręcznie w drzewa, kwiaty
i zwierzęta, ale wartość ich zależała od wykonania, które nie zawsze miewało zalety artystyczne;
używano tedy kołtryn tylko do pośledniejszych pokojów. Ale rzadkością, kosztownością i wysokim
artystycznym walorem górowały nad wszystkimi przytoczonymi rodzajami opon tzw. dziś
niewłaściwie gobeliny, to jest tkane według kartonów wykonanych dłonią prawdziwego artysty
malarza flamandzkie arrasy. Nazywano je u nas najczęściej także szpalerami, bo to była zbiorowa
nazwa opon ściennych, a nie brakło ich w żadnej wielkopańskiej rezydencji. Bywały między nimi
okazy pierwszorzędnej technicznej i artystycznej doskonałości. Podziw Francuzów, obeznanych
16
przecież dobrze z tymi utworami artystycznego tkactwa, wywoływały gobeliny w pałacu
warszawskim Kazanowskiego: były one pełne figur tkanych jedwabiem na tle złotym, a jeden z nich
wyobrażał bankiet królewski. W inwentarzach Janusza Radziwiłła spotykamy wielką ilość opon,
z których niedokładnego nawet opisu wypływa, że były to przednie arrasy, nic innego bowiem
nie może się ukrywać pod pozycjami, jak np. „szpalera jedwabna, na której są wojska wyrobione”,
„skrzynia, w której obicia pstrego holenderskiego sztuk wielkich i małych 22”, „obicia holenderskiego
sztuk pięć” itd.; ściany zamku nieświeskiego opięte były arrasami wyobrażającymi pamiętne wypadki
z historii rodziny Radziwiłłów, była też między nimi „wielka sztuka szpalerowej roboty manufaktury
krajowej”, która przedstawiała przegląd wojsk pod Zabłudowem pod wodzą hetmana Mikołaja
Radziwiłła.
Ściany zamku krasiczyńskiego obok opon we właściwym tego słowa znaczeniu, z których 150
brytów atłasowych i adamaszkowych żółtego i błękitnego koloru zdobiły jedną salę, podczas
gdy druga obita była strefami kitajkowymi o barwach czerwonej i zielonej – obwieszone były także
gobelinami z herbem gospodarza; w opisie rezydencji Wielopolskich w Tropi spotykamy szpalery
ze scenami z historii Herkulesa, w Ogrodzieńcu Firlejów opony z herbowymi lewartami, w Żółkwi
szpalery przetykane złotem.
Tak świetnie i bogato udekorowane sale musiały posiadać także sprzęt odpowiedni. Nie było
jednak przepełnienia; przeciwnie, lubowano się w wolnych przestrzeniach, poprzestając na ściśle
potrzebnej ilości sprzętów. Dokoła dużych sal biegły ławy pokryte zazwyczaj wschodnimi
kobiercami, których zresztą, jak to zobaczymy, nie brakło nawet w skromnych dworkach
szlacheckich; potężne stoły marmurowe, hebanowe, a niekiedy całe srebrną blachą powleczone,
jak np. w zamku żółkiewskim; zamczyste rzeźbione almarie, sepety i skrzynie sadzone, włoskie
lub niemieckie, stanowiły umeblowanie stosowne do użytkowego przeznaczenia każdej sali
lub komnaty.
W magnackich dworach sprzęt był wielce zbytkowny, tym kosztowniejszy, że sprowadzać go
musiano z daleka, głównie z Gdańska, który dostarczał wytwornych mebli rzeźbionych
i intarsjowanych, przede wszystkim zaś szaf i krzeseł obijanych skórą. Sprowadzano jednak meble,
zwłaszcza lżejsze i mniejsze, także i z najdalszych stron cudzoziemskich. Podskarbi koronny
[Mikołaj] Daniłowicz w swoim warszawskim domu, który miał cztery piętra, wyniosłą kopułę i cały
ginął w kolumnach „jakby w lesie jakim”, według słów współczesnych, miał meble i galanterie
włoskie, francuskie, a nawet hiszpańskie. W pałacu Adama Kazanowskiego, urządzonym alla moda
e più commodo, jak się wyraża w r. 1643 Jarzębski w swoim opisie Warszawy, i gdzie było „pięknie
jako w raju”, Laboureur, świadom dobrze zbytków paryskich, olśniony był bogactwem
i bezprzykładną świetnością urządzenia: zdawało mu się, że przeniesiono go we śnie do jakiegoś
zaczarowanego przybytku. Szafy w tym pałacu były rzeźbione i w całości wyzłacane, stołki złocistą
skórą pokryte; wszędzie złoto, marmur, kosztowne galanterie.
W Radziwiłłowskim Nieświeżu, którego skarbiec miał mieścić w sobie owych legendarnych
dwunastu apostołów lanych ze szczerego złota, a wysokich na dwie stopy, jedna z sal cały niemal
sprzęt miała ze srebra „najpiękniejszej starożytnej roboty”; duży stół, ogromny pająk u pułapu,
wysokie gierydony, ramy zwierciadlane, wilki i ekrany kominowe były z lanego lub kutego misternie
srebra. W brzeżańskim zamku były krzesła złotem i srebrem przetykane lub też misternie słoniową
kością sadzone, inwentarz Ogrodzieńca Firlejów wymienia krzesła aksamitne ze srebrnymi ozdobami
i rzezane; meble krasiczyńskie ozdobione były szczodrze złotem i srebrem, krzesła miały tam ćwieki,
kaptury i gałki srebrne, łóżka – poręcze srebrne.
Podwoje w salach i reprezentacyjnych komnatach robione były z rzadkiego drzewa i zdobne
intarsjami; obramienia z rzeźbionego marmuru wieńczyły tzw. nadproża, czyli sopraporty, również
rzeźbione, a w niektórych zamkach artystycznie malowane, jak np. w brzeżańskim, gdzie nad każdym
kominem i nad każdymi drzwiami umieszczone były obrazy i sopraporty dobrego pędzla,
jak np. z portretem monarchy, z opadniętym przez brytany odyńcem, z kogutami itp. Poeta [Hieronim]
Morsztyn nie przesadza, kiedy mówi w swojej Światowej rozkoszy.
17
II.
Magnackie biblioteki
O ile wspaniałość wielkich zamków świadczyła o zmyśle monumentalności i o wyższym
instynkcie kultury, o ile była szczerą a twórczą potrzebą potężniejszych indywidualności, pragnących
stwierdzenia siły i dostojności swego rodu i stanu, a nie wypływała z pospolitego naśladownictwa
lub z próżności, o tyle była dodatnim objawem społecznym w danym czasie i danej warstwie —
kwestia wszakże, czyli z tą zewnętrzną świetnością, z tym materialnym zbytkiem szedł także
w parze wzgląd na wyższe, idealne strony życia, nie zawsze i nie całkiem da się rozstrzygnąć
na korzyść czasu i ludzi. Dopiero na szarym końcu inwentarzy tych wielkich rezydencji idą
biblioteki, jeżeli tak nazwać można pewną ilość przygodnie zebranych książek. Czytamy wprawdzie,
że na zamku brzeżańskim była »biblioteka portretami adornowana«, ale nie wiemy, czy były w niej
książki; wiemy, że Adam Kazanowski miał w swym pałacu warszawskim bibliotekę w różnych
językach, że w Ogrodzieńcu Firlejów, według słów wojewodziny smoleńskiej Petroneli Firlejowej,
było »niemało ksiąg rozmaitych i z drogą oprawą, kupionych za nieboszczykowskie pieniądze
w cudzych krajach i w ojczyźnie«, że to była biblioteka wielka, »z której Szwedzi niemało pobrali«;
że w Dąbrowicy były rękopisy »wybornym pisaniem kosztownie oprawne«; wiemy z aktów
procesowych między braćmi Wiśniowieckimi z r. 1658, że dziad ich, wojewoda wileński, Janusz
Tyszkiewicz, pozostawił »księgi różne wielkiej wagi i wielkiego szacunku i bibliotekę najmniej
na 30 000 zł szacowaną« — ale są to niemal wyjątki, i nie mamy też wskazówek, które by świadczyły,
że zakładano biblioteki z zamiłowaniem, systematycznie i z celem; przeciwnie, spotykamy się często
z wiadomością o lekkomyślnym marnowaniu już istniejących. Nestor Sapieha np. pisze z Paryża
do matki, aby »kazała sprzedać na wagę stare szpargały« rodzinnej biblioteki, bo on »sobie nową
formuje w Paryżu«. We wspaniałym zamku, zbudowanym przez wojewodę Marcina Krasickiego,
który, jak się wyrażało jego epitafium: Krasiczynum mundo admirandum fecit, biblioteczka bardzo
szczupła; jest w niej zaledwie sto dzieł przygodnie zgromadzonych, kilku klasyków starożytnych
i kilku historyków polskich, dowiadujemy się za to, że niektóre księgi oprawne są w srebro
i spoczywają w skrzyni aksamitnej także srebrem okutej; w Białymstoku, sławnej rezydencji hetmana
Jana Klemensa Branickiego, jest na stajni 200 koni, a w bibliotece tylko 170 tomów.
Magnackie kolekcje dzieł sztuki
To samo da się także powiedzieć o dziełach sztuki. Mamy wprawdzie takie przykłady szczerego
zamiłowania w dziełach wielkiej, idealnie pojętej sztuki, jak np. że Paris Bordone wysyła do Polski
jedno ze swoich płócien (cosa bellissima, jak się wyraża Vasari), że Spytek Jordan utrzymuje stosunki
z włoskimi mistrzami, nabywa u Gian Francesca Carota obraz religijny i zamawia słynnego swego
czasu Bartłomieja Ridolfiego do Polski — ale nie brak daleko liczniejszych wskazówek, że dzieła
dłoni ludzkiej, których znaczenie polega nie na materialnej, ale na czysto idealnej wartości, że utwory
sztuki jako czystej sztuki były w uderzającej mniejszości wobec tego nieprzebranego mnóstwa złota,
srebra, klejnotów i bajecznie kosztownych sprzętów.
Wiemy wprawdzie z inwentarza, spisanego w r. 1661, że między owym przepysznym »rozlicznym
statkiem«, między tymi skarbami w złocie, srebrze i bogatych tkaninach, które na 150 wozach
w r. 1655 wywieźli łupiescy Szwedzi z zamku Lubomirskich w Wiśniczu, znajdowały się
i znakomite dzieła sztuki, rzeźby i obrazy, a między nimi dzieła takich mistrzów, jak Rafael, Tycjan,
Veronese, Ribera, Bassano itp., ale tenże inwentarz, o ile go ze streszczenia tylko znamy, świadczy
przecież, że stanowiły one mniejszą część zdobyczy.
Hetman Krzysztof Radziwiłł ma rodzaj domowego muzeum, a syn jego Janusz w listach swych
prosi krewnych, alby »obesłali kunsztkamer ojca specjałem jakim«; w zamku nieświeskim jest galeria
obrazów, biblioteka, muzeum, zbiór wspaniałych zbroi, gabinet przyrodniczy itd., inwentarz zamku
brzeżańskiego mówi o »obrazach włoskich«; w pałacu Kazanowskiego były posągi marmurowe
i liczne płótna; pałac Jerzego Ossolińskiego mieścił w sobie całą kolekcję brązów artystycznych,
18
posągi królów, spiżowe statuy, sprowadzone z Rzymu, mozaiki figuralne, popiersia marmurowe
cezarów rzymskich, a w kaplicy »przechodził wszystko obraz rzadkiej piękności, w którym mistrz
pokazał całą swą sztukę«, jak zapewnia Jarzemski, nie wymieniając malarza, w którym domyślać się
należy któregoś z najsłynniejszych mistrzów włoskich.
Bogaty był w płótna zamek żółkiewski, a musiały to być przeważnie rzeczywiste dzieła sztuki,
skoro autor inwentarza, sam malarz, Siemiginowski, który zwykł przy każdym lichszym obrazie
wyraźnie zaznaczać, że rzecz nic niewarta, taką krytyczną uwagę tylko przy nieznacznej stosunkowo
części całego zbioru wypowiada. Obok pewnej ilości »szmelcowanych«, a więc emaliowanych, może
limuzyńskich wizerunków, były w Żółkwi portrety, batalie, widoki, naturę morta w bardzo wielkiej
ilości, a między tymi płótnami górował jeden Depositionis Christi, który musiał wyjść
spod pierwszorzędnego pędziła, skoro autor inwentarza dodaje przy mim uwagę: »obraz na desce,
o r y g i n a ł n a j g ł ó w n i e j s z y « , a był może owym zaginionym dziełem Rafaela, które dziś
znamy tylko ze sztychu Marcantonia. Między obrazami spotykamy tam także scenę myśliwską
włoskiego mistrza Bassano.
Mikołaj Wolski, marszałek w. kor., posiadał liczny zbiór płócien włoskich w zamku swoim
krzepickim, a że wiele było na nich kobiecych nagości, kazał je wkrótce przed śmiercią swoją popalić,
»aby ad libidinem i do grzechu nie pobudzały«, na ściennych zaś malowaniach w jego komnacie
sypialnej jakiś domorosły artysta miał nimfom »sukienki wymalować i inhonestates pokryć«.
Wojewodzina smoleńska Firlejowa zapisuje w swoim inwewtarzyku następującą pozycję: »obrazów
nieboszczykowskich przodków i rozmaitych sztuk g w a ł t , drogich i kosztownych, starodawnych
obrazów niemało w Ogrodzieńcu i Dąbrowicy«, ale czy pod tym »gwałtem« obrazów domyślać się
można konterfektów ubogiego pędzla domorosłych malarzy dworskich, czy też dzieł wyższej
wartości, to kwestia otwarta. Rys to charakterystyczny w każdym razie, że nuncjusz Marescotti
wybierając się do Polski, a idąc za radą znawców jej społeczeństwa, wiezie z sobą jako upominki
dla panów i pań polskich takie tylko rzeczy, jak cacka galanteryjne z kryształu, rękawiczki, perfumy,
mydełka bonońskie, różańce i agnuski, a dla Włochów, osiadłych w Polsce a wpływowych na dworze
królewskim i u magnatów, dzieła sztuki, jak. np. dla sekretarza królewskiego Masoniego obraz
Carracciego.
Materialny świat magnackiego zbytku
Jakoż wszystko, co by się dało przytoczyć z dzieł sztuki, zdobiących zamki i pałace aż do schyłku
XVII wieku, niknie wobec niesłychanego bogactwa przedmiotów grubego zbytku, obliczonych
na materialny, nagły efekt, na chwytającą za naiwne oczy pompę, na egzotyczną osobliwość,
na sztuczkę i niespodziankę. Są to same starożytne dziś dla nas galanterie i bibeloty, figielki, zabawki
i cacka, niekiedy bardzo dowcipne i misterne, zawsze bardzo kosztowne, które o przeszło całe stulecie
bliższy tym czasom Jezierski nazwie »sposobami fałszywej wyniosłości, drewienkami, szkiełkami
i ozdobnymi pstrociznami«. Jakoż trudno sobie wyobrazić bogatszą pstrociznę nad to, co nam wylicza
wielce ciekawy inwentarzyk zamku w Ogrodzieńcu z r. 1663. Spotykamy tam obfitość takich rzeczy,
jak »zwierciadło, w którym z jednej strony widzi się wielka rzecz każda nad podobieństwo, z drugiej
także nad podobieństwo mała«, »perspektywa z słoniowej kości, w której się pchła jako raik widzi«,
»działeczka nad zamiar maleńkie kosztowną robotą«, »mysz rozmyślną robotą, która jako żywa
biegała, kukułka, która jako żywa kukała«, »szkatuła oprawna w srebro, która sama grała«, »słoniowa
kolebka z dzieciątkiem« itd., a to wszystko wśród całej Golkondy klejnotów, pereł, złota,
najdroższych szat, złotolitych makat, kobierców itp. W pałacu Kazanowskiego leżą rozsypane
po wszystkich stołach czary złote i kryształowe, kindżały i noże wschodnie, nabijane drogimi
kamieniami; z potężnych szaf oszklonych bije blask precjozów i najdroższych galanterii, osobny
skarbiec pełen jest sreber, rzędów sadzonych rubinami i ociekającej złotem broni; jest tam zegar,
który co minuta wyrzuca gałkę złotą, jest wspaniała ptaszarnia pokojowa, są klawicymbały, pozytywy,
lutnie, wiole, harfy w najkosztowniejszym wykonaniu, a to wszystko odbija się zewsząd w olbrzymich
weneckich zwierciadłach.
Trudno by było i najupartszemu nawet chwalcy przeszłości zataić przed sobą, że cały ten zbytek,
cała ta świetność materialnej głównie natury nie wzbogaciła kulturalnego mienia narodu, nie poszła
na rachunek cywilizacyjnego dorobku; rujnowały się na niej olbrzymie fortuny; całe szkuty złotej
19
polskiej pszenicy brał Niemiec gdański za jedną osobliwą błyskotkę, tak jak dziś jeszcze
Europejczyk bierze od Murzyna kość słoniową za szklane paciorki, a nic charakterystyczniejszego
nad fakt, że istniał specjalny rodzaj towarów, zwany przez Włochów roba per Polonia, obliczony
na próżność i lekkomyślność klas bogatych, na ciemnotę i łatwowierność ubogich. Dopiero w dobrych
sto lat później odsłonią się oczom górującej warstwy narodu szerzej i jaśniej wieczyste cele kultury,
rozpocznie się cywilizacyjna »rewaloryzacja walorów«, dopiero w dobrych sto lat później stworzy
ks. Załuski swoją niezrównaną bibliotekę, kupi dziedzic tulczyński za 10 000 dukatów Madonnę
Rafaela, wyłoży kanclerz Dominik Radziwiłł 60 000 czerwonych złotych na bibliotekę i gabinet
przyrodniczy, sprzeda swoje brylanty kuchmistrz wielki litewski Wielhorski, aby móc kupić
księgozbiór po uczonym Mairanie w Paryżu, powstaną Puławy i Nieborów, przyjdą na świat
Działyńscy i Ossolińscy.
Wielkopańskie ogrody
Jak już nadmieniliśmy, aż do drugiej połowy XVII w. wszystkie niemal siedziby wielkopańskie
były zamkami warownymi, czyli, jak mówiono, zawartymi; nie było wielkich i wspaniałych
rezydencji i dworów nieobronnych, otworzystych, a te, które już w XVI i w pierwszej połowie XVII
wieku istniały, były wyjątkami. Do takich wyjątków należały podmiejskie pałace albo raczej wille,
jak np. Łobzów królewski, jeszcze w r. 1596 według świadectwa sekretarza kardynała Gaetaniego
bardzo świetny i z uroczym ogrodem; jak włoska willa Bonerów w Balicach, opus inter miracula
reponendum, jak Wola Justowska Decjusza, castellum elegantissimum. Z tych epitetów łacińskich,
z których pierwszy pochodzi od Sarnickiego, drugi od Starowolskiego, wnosić można, jak się
wydawały świetne i wspaniałe współczesnym i jak dalece uważano je za rzadkość i osobliwość godną
admiracji. Różanka Paców, o której się wyraża w swoim epigramacie Rojzjusz: Pacius has coelo
sublimes extulit aedes, była także więcej pałacem włoskim aniżeli zamkiem.
Z czasem, kiedy zaczęły powstawać zamiast zamków obronnych wspaniałe a zarazem wesołe
pałace i rezydencje wiejskie, poczęły się rozbrajać i stare zamki; jakby zrzucały z siebie pancerze,
w których im duszno i ciasno było przez długie lata. Zakładano tedy i przy zamczyskach obszerne
ogrody; opasały się zielonym wieńcem drzew i krzewów groźne baszty. Istniały już i w XVII w.
rezydencje z wielkimi i po amatorsku urządzonymi ogrodami, jak np. pałac tzw. Kazimierzowski
Władysława IV, otoczony parkiem włoskiego stylu, z »drzewami jakby baszty sklepionymi«,
z parterami kwiatów, fontannami, posągami Neptuna, Herkulesa itp., z delfinami, wyrzucającymi
z paszcz wodotryski itd., jak Kruszyna Denhofów, gdzie w r. 1646 świtę marszałkowej de Guebriant
uderzył piękny ogród, ozdobiony parterami, szpalerami i pawilonami, jak Radziejowice
Radziejowskich z bardzo obszernym i kosztownie założonym parkiem, pełnym cienistych alei, szyb
wodnych, kwiecistych teras itp., jak Podhorce Koniecpolskich, w których Stanisław Oświęcim już
przed rokiem 1650 podziwiał »fontanny, groty i kaskady na wszystką Polskę sławne«; jak Jaworów,
gdzie, jak nam opowiada w swoim pamiętniku Jan Władysław Poczobut, był »ogród dziwnej maniery
włoskiej, bardzo ozdobny, jako jedyny raj ziemski, mający różne fontanny, altany, sale i ulice, także
chłodniki kunsztowne i kwatery, statuy jak żywe kupidynów i bogiń i drzewa wyśmienite, które
wyliczyć trudno« ; jak Żółkiew, gdzie według opisu bezimiennego francuskiego turysty (ks. F. de P.)
z r. 1688 był ogród zamkowy z pawilonami całymi ze szkła i z trzypiętrową wieżą, z której rozlegał
się widok na całą okolicę, a nadto olbrzymi park o gęstych gajach i rozległych trawnikach, po których
bujały sarny i jelenie. Były to wszakże rzadkie jeszcze osobliwości w Polsce, inauguracje okresu,
w którym powstać miały parki i ogrody na wielkie rozmiary, z bogatą inwencją dekoracyjnych
środków i prawdziwie artystyczną kompozycją planu.
Taką inauguracją był park wspaniały w Laszkach Mniszchowskich, którego konfigurację
i rozkład przechował nam rysunek oficera artylerii Kleina z r. 1734. Ogród ten miał liczne partery
i kobierce kwiatowe, których rysunek nie ustępował najlepszym tego rodzaju francuskim
kompozycjom z końca XVII i z początku XVIII wieku, a więc z czasów słynnego Le Nôtre, posiadał
wielką fontannę, trzy baseny, wodotryski, labirynty, groty, tajemnicze ustronia, eremitaże itp. Długie,
potężne aleje tworzyły zasadniczą artykulację tego przepysznego parku, oplatała go misternie
skombinowana sieć chodników, które miały ujścia w rondach i półkrężach, ozdobionych świątyniami,
łukami, posągami itd.; oranżerie, pawilon bilardowy, amfiteatr, dwie kręgielnie i obszerna arena,
20
urządzona na gonitwy do pierścienia, urozmaicały całość; po monumentalnych schodach, ozdobionych
posągiem Neptuna, schodziło się do rzeki Strwiąża, który przepływał przez całą szerokość ogrodu,
a ujęty był w kamienną balustradę.
Rezydencje magnackie końca XVIII wieku
Ale porą najświetniejszego rozwoju wyższej sztuki ozdobnego pejzażowego ogrodnictwa,
porą, z której się datują najsłynniejsze kreacje tego rodzaju, są ostatnie dziesiątki lat XVIII w.,
szczytem zaś zbytku i wielkopańskiej fantazji jest Zofiówka Szczęsnego Potockiego, stworzona
podobno kosztem piętnastu milionów, opiewana przez Trembeckiego i Delille’a, sławiona jeszcze
w pierwszej połowie XIX wieku jako la merveille de l’Ukraine — owoc posępnej raczej melancholii,
aniżeli poetycznej wyobraźni, tragiczna sielanka, smutny kwiat, rzucony na grób własnych iluzji.
Sofijówka Potockich na rycinie Schloetterbecka,
ilustracja do francuskiego wydania „Sofijówki” Stanisława Trembeckiego.
Te wszystkie rozkoszne parki i pałace z drugiej połowy XVIII wieku, wszystkie rezydencje
wyliczone już przez nas poprzednio: Białystok, Łabuń, Słonim, Jabłoniów, Wołczyn, Puławy i tyle
innych, to już świat całkiem nowy, całkiem obcy, świat prawie improwizowany, odcięty
od przeszłości, odcięty od społeczeństwa, odcięty nawet od domowych tradycji tych ludzi, którzy go
stworzyli. Już i te wspaniałe zamki magnackie, które powstały w ostatnich latach XVI i w pierwszej
połowie XVII wieku, nie wyrastały z siły, z kulturalnego gruntu społeczeństwa, nie wiązały się
organicznie ze swoim światem, ale przecież o tyle były mu bliższe i o tyle pożyteczne o ile były
zarazem obronne, o ile miały dwie racje bytu: praktyczną potrzeby i etyczną służby. Zbytkiem były
owe bogate, złotem i srebrem nabijane zbroje szlachty polskiej, bo dość było na samym żelazie,
ale w tych zbrojach bito się przecież i zwyciężano; zbytkiem była wspaniałość zamków magnackich,
bo dość im było na samych basztach i wałach, ale te zamki stawiły przecież opór najeźdźcom
i wytrzymywały oblężenia.
O wielkopańskich siedzibach XVIII w. i tego powiedzieć nie można. Były niejako celem same
sobie; nie było najczęściej między nimi a ich panami wewnętrznej relacji smaku szczerze odczuwanej
estetycznej czy też cywilizacyjnej potrzeby i prawdziwego ukontentowania. Gdyby ten zbytek,
niekiedy tak lekkomyślny i gorszący, był kwiatem ze swojskiego, nad miarę żyznego gruntu, gdyby
wypływał z wyrafinowanej sztuki życia, jak np. we współczesnej Francji, ze szczerego, głębokiego
amatorstwa, gdyby ta elegancja zewnętrzna łączyła się była z elegancją umysłów lub gdyby była
nareszcie schyłkowym patologicznym objawem, tak zrozumiałym w narodach bardzo starej kultury
21
i bardzo bogatych środków, ale już przeżytych i przekwitłych — miałoby to wszystko pewne
uzasadnienie i pewną logikę społeczną. Ale w narodzie młodym, ubogim, surowym jeszcze i mało
oświeconym był to tylko kontrast szyderczy, a dlatego bolesny, że zbiegał się z najtragiczniejszą dobą
naszych dziejów.
Park i Dom Grecki w rezydencji Czartoryskich w Puławach.
Przepyszne te rezydencje, pełne najkosztowniejszych mebli i fraszek, przeładowane tym
wszystkim, na co tylko zdobyć się mogły zbytek paryski i złoto polskie, pełne pasożytów i przelicznej
gawiedzi dworskiej, znane są zanadto dobrze z pamiętników, opisów, a nawet obszernych monografii
i do nich też odsyłamy czytelnika poprzestając na kilku najgłówniejszych rysach. Jak w XVI
i pierwszych latach XVII wieku Włochy, jak później przez cały okres czasu Niemcy, tak teraz
głównie, a nawet wyłącznie Francja wyciska swoje piętno na zbytku wielkopańskim. Paryż staje się
Mekką polskiej elegancji, Boule i Josephe dostarczają mebli, manufaktury Gobelinów i Sèvres zdobią
ściany i kredensy, Riesener, Caffieri i Faleonet modelują te kandelabry, zegary i złocone brązy, które
wypełniają pałace, Lebrun daje kartony do sufitów i dekoracji, Boucher maluje sopraporty, Meissonier
komponuje wnętrza i szczegóły urządzenia, jak np. dla marszałka Bielińskiego, Le Nôtre jest
wyrocznią w sztuce zakładania ogrodów, Rousseau i Delille uczą pojmowania piękna przyrody.
Przesadzanie się w tworzeniu parków i ogrodów jest jedną z głównych cech wielkopańskiego
gustu w tych czasach. Nie masz rezydencji bez kosztownego parku: Wołczyn, Białystok, Powązki,
Puławy itd. przewodzą temu amatorstwu, które w stosunkowo krótkim czasie przechodzi rozmaite
fazy smaku, od natury przegwałconej w dworską dekorację, od strzyżonych ścian szpalerowych
i ciętych w sztuczne formy drzew Wersalu do szerokich planów, do dalekich perspektyw,
do swobodnych grup drzew i rozległych płaszczyzn zielonych według nowatorskich projektów
Anglika Kenta. Najsłynniejsze ogrody tego czasu, przede wszystkim francuskie, jak Beloeil księcia
de Ligne, jak Montreuil pani de Polignac, Rincy księcia Orleańskiego, Le Petit Trianon królowej
francuskiej itp., mają swoje kopie i swoje parodie w Polsce, tylko że tych drugich znacznie więcej.
Bywają między tymi bajecznie niekiedy kosztownymi ogrodami dziwactwa i wybryki, prawdziwie
dziecinne igraszki, jak w Powązkach Czartoryskich, jak w słynnej Arkadii, jak w owej małpiej
kolonii ks. podkomorzego Poniatowskiego na Solcu, która kosztować miała 200 000 dukatów, jak
nareszcie w owym pełnym najkomiczniejszej semtymentalności i najniedorzeczniejszych konceptów
jardin moral et emblematique wojewody bełskiego Borcha.
22
Zygmunt Vogel, Widok pałacu w Puławach od strony rzeki. 1796 r., Akwarela.
Nie dość na grotach z muszli, na pustelniach, na tkliwych symbolach i alegoriach w gipsie i malo-
wanym drzewie, na barankach i sielankach à la Watteau, są jeszcze takie fantazje, sztuczki
i niespodzianki, jak np. w Królikarni kuchnia w formie monumentu Metelli (Capo di bove),
w Powązkach owe lepianki o słomianych strzechach, naśladowane z Chantilly księcia de Conde,
których wnętrza olśniewają bogatym a nieprzeczuwanym zbytkiem: »wierzch podobny do chaty,
wnętrze do świątyni« — mówi o nich poeta-dworak. Krasicki dowcipnie wyszydza tę sentymentalno-
sielankową modę słowami Żony modnej:
...Niech będą z cyprysów gaiki,
Mruczące po kamyczkach gdzieniegdzie strumyki;
Tu kiosk, a tu meczecik, holenderskie wanny,
Tu domek pustelnika, tam kościół Dyjanny,
Wszystko jak od niechcenia, jakby od igraszki,
Belwederek maleńki, Mateczki na ptaszki.
A tu słowik miłośnie szczebiocze do ucha,
Synogarlica jęczy, a gołąbek grucha,
A ja sobie rozmyślam pomiędzy cyprysy
Nad nieszczęściem Pameli albo Heloisy...
Modę tę wielkopańską naśladuje także szlachta miernej fortuny, a wtedy powstają tuzinkowe
Arkadie i Powązki, istna parodia swoich wzorów, wyśmiewana nawet przez sąsiadów. Jerzy
Dzieduszycki, koniuszy koronny, stwarza sobie w Cucułowcach »hesperyjski ogród«, »polski
Wersal«; są tam perspektywy, fontanny, eremitaże, amfiteatr, a nawet posągi, ale wszystko z drzewa
i gipsu. Szybko też poszedł w rozsypkę ten polski Wersal »z jedliny, nie z dębiny, z gipsu,
nie marmuru«, jak się o nim wyraża ks. Chmielowski w swoich Nowych Atenach.
Amatorstwo ogrodów, jakkolwiek zbytkiem odbiegał od prawdziwej miłości przyrody, było
mimo wszystko rysem dodatnim w życiu wielkopańskim XVIII w., dodatniejszy jeszcze był moment
artystyczny, ozdabianie pałaców dziełami sztuki i zbiorami, chociaż i tu niekiedy więcej było mody
i próżności niż szczerego pokochania. Rezydencje XVIII w. górują pod tym względem nad zamkami
XVII w. Puławom zawdzięczamy jedno z najbogatszych muzeów polskich, bo one to były jego
płodnym zawiązkiem; płótna Rafaela, Giorgiona, Domenichina, Holbeina i bogata kolekcja innych
arcydzieł wielkiej i małej sztuki, które dziś podziwiamy w muzeum ks. Czartoryskich, są kulturalnym
wzbogaceniem Polski. Tulczyn Potockich był także bogaty w rzeźby i obrazy; była tam Madonna
23
ze św. Janem Chrzcicielem Rafaela, były płótna Giulia Romano, Tycjana, Rubensa, Van Dycka,
Teniersa itd., były starożytne rzeźby rzymskie, był bogaty gabinet numizmatyczny, nie brakło
biblioteki o 10 000 tomach. W Nieświeżu podziwiać mogli współcześni całą galerię pierwszorzędnych
dzieł sztuki, między którymi miał się znajdować Chrystus Leonarda da Vinci; podskarbi litewski
Tyzenhaus posiadał bogaty zbiór płócien spod znakomitego pędzla, Wincenty Potocki wielką
kolekcję sztychów i oryginalnych rysunków, między którymi, jak zapewnia Bernouilli, sam Rubens
reprezentowany miał być przeszło 3 500 okazami. Braniccy zatrudniają na swoim dworze
w Białymstoku niepospolitego malarza Mirysa.
Ponad całe to otoczenie, w którym obok potrzeby zbytku budzi się teraz także dostojniejsza
potrzeba piękna, góruje przecież król. Można by powiedzieć, że Stanisław August wśród wysokich
warstw polskich był jedynym szczerym miłośnikiem sztuki, bez próżności i małpiarstwa,
a przynajmniej jedynym, o którym to z pewnością wiemy. Smakiem i wykształceniem stał na wyżynie
współczesnej sobie kultury europejskiej, co więcej, wyprzedzał niekiedy swoich zachodnich mistrzów.
Podróżnik angielski Coxe zdumiony był znajomością i zrozumieniem geniuszu Szekspira, jakie
znalazł u Stanisława Augusta — w Polsce XVIII wieku i u człowieka, wychowanego po francusku,
szczegół zaprawdę uderzający, zwłaszcza jeśli się zważy, że Niemcom dopiero Lessing odkrył
Szekspira, a Francuzi dopiero w r. 1782 zasłyszeli o nim z przekładu Letourneura. Ktokolwiek
z bliższych królowi wyjeżdża za granicę, musi pamiętać o jego amatorstwie — » dla króla, aż mi oczy
prawie nie wyłażą — pisze z Paryża do matki Nestor Sapieha — szukam pięknego malowania
lub antyku«. Król przepada za dziełami sztuki, zamawia obrazy u Bouchera, Viena, Vanloo;
nie posiada się z radości, kiedy zdobywa dwa piękne Van Huysumy, proteguje Kucharskiego, cieszy
się jak dziecko Rembrandtem, którego obiecują mu z Wiednia, stara się mieć koniecznie jakąś rzeźbę
Pigalle’a.
Nie da się tego samego powiedzieć o wielu współczesnych mu magnatach polskich, u których
nawet dzieła wielkiej sztuki musiały zbyt często służyć celom jakiejś dekoracyjnej fikcji i ginęły
w całej powodzi cacek, galanterii i osobliwostek, w pstrej mieszaninie sentymentalnych »pamiątek«
lub co gorsza w otoczeniu takich szczególnych zabytków, zbieranych z naiwną wiarą w ich wartość
i autentyczność, jak np. kamień z grobu Cyda i Chimeny, trawka z pola Fingala, gałązka z miejsca,
gdzie stała Troja, sandały Montezumy, szczypta popiołu Abelarda i Heloizy, grzebień Bianki Capelli,
pantofle pani Maintenon i tym podobnych »muzealiów«, które sprawiają, że niektóre ustępy katalogu
Gotyckiego Domku w Puławach czyta się jakby utwór humorystyczny jakiegoś dowcipnisia,
który chciał wyśmiać manię antykwarską.
Arkadia Nieborowska, kreacja wojewodziny wileńskiej Heleny z Przeździeckich
Radziwiłłowej, podziwiana i sławiona przez współczesnych jako baśń cudowna, zaklęta
w rzeczywistość, nazywana »pieśnią Ariosta w obrazie«, »krajem Sybilli i czaru« itp., daje nam
doskonały typ takiego zmanierowanego, pretensjonalnego, na ckliwostki, osobliwostki, efekciki
i alegoryjki rozsypanego, że tak powiemy, amatorstwa, które z prawdziwej nawet sztuki robiło tylko
jeden ze środków maskarady. Miała przecież ta Arkadia cały skarbiec dzieł wielkiej i małej sztuki,
miała zbiór starożytnych kamei, waz etruskich, rzeźb drogocennych, miała bogate lapidarium
autentycznych kolumn, fryzów, kapiteli i skulptur greckich, przywiezionych z Morei, ale z tych
przedziwnej piękności szczątków klasycznej helleńskiej sztuki układano tam — sztuczne ruiny!
Które tracki Mars wyzuł z ojczystej posady,
Błędna w dom swój Helena przyjęła Arkady...
Słynny swego czasu Guillaume de la Porta, nie mniej słynna pani Vigée-Lebrun i wielu innych
znakomitych artystów, między nimi i nasz Norblin, złożyło się na ozdobienie Arkadii dziełami swego
talentu, ale smak współczesny przenosił nad nie te ołtarze miłości, nadziei, wdzięczności
i wspomnień, tę »wyspę tkliwych uczuć« (île de sentiments), te »azyle melancholii«, te »ustronia
bożka Pana« itd. itd., które należały do głównych osobliwości Nieborowa.
24
Zygmunt Vogel, Świątynia Diany w Arkadii od strony stawu, 1795.
Dalszym modnym zbytkiem były nadworne teatra, opery i balety. Utrzymywał taki teatr
nadworny wojewoda ks. Adam Czartoryski w Puławach, hetman Ogiński w Słonimie, kanclerz
lit. Sapieha w Różance i Dereczynie, hetman Branicki w Białymstoku, gdzie sala teatru mieściła
w sobie do 400 widzów i gdzie obok dwóch trup scenicznych, polskiej i francuskiej, utrzymywany był
także liczny balet. Grywano przeważnie rzeczy francuskie; w Białymstoku, »Wersalu podlaskim«,
także włoskie.
Teatr Stanisławowski w Starej Pomarańczarni w Łazienkach Królewskich w Warszawie.
25
WŁADYSŁAW ŁOZIŃSKI
ŻYCIE POLSKIE W DAWNYCH WIEKACH
Z ROZDZIAŁU CZWARTEGO. DOM I ŚWIAT
Znaczenie rodziny w dawnej Polsce
Mawiano, że Polska stała jednostkami. Rzec by raczej można, że stała rodziną.
W społeczeństwie tak niedostatecznie obwarowanym instytucjami ładu i bezpieczeństwa
publicznego, w kraju, o którym Rej piszący w porze, co w oczach wszystkich późniejszych pokoleń
uchodziła za złote czasy narodowego bytu, powiada z goryczą, że »żadna banda, a snadź i cygańska,
nie jest w takiej niedbałości, a snadź jest w lepszym opatrzeniu, niźli sławne a zacne to państwo
nasze« — przeważna część tych obowiązków, które spełniać winny państwo, władze, ustawy,
spadała na rodzinę. Najsurowszy nawet sędzia przeszłości przyznać musi, że rodzina polska
spełniała ten wielki obowiązek, że była najsilniejszym fundamentem obywatelskim i narodowym
i że w najgorszych nawet czasach być nim nie przestała.
Kiedy wszystko poszło w gruzy, na niej budowało się nowe życie, przechowała w sobie wiernie
wszystko, co było warunkiem i rękojmią odrodzenia.
W przeszłości, która nas tu zajmuje, spełniała misję wyrównania, godziła sprzeczności
publicznych i prywatnych interesów; była bodźcem i hamulcem zarazem: bodźcem swoją tradycją
i ambicją, hamulcem swoją poczciwością i karnością. Można powiedzieć, że topniał w niej
i miarkował się krnąbrny i porywczy temperament narodowy, poskramiał się wybujały
i aż do niesforności niezawisły indywidualizm szlacheckiego charakteru. Etyczna siła rodziny długo
była jedynym ratunkiem spraw publicznych; rodzina była też najwyższą, a może nawet jedyną
rozstrzygającą instancją opinii w społeczeństwie, którego klątwą była bezkarność i pobłażliwość
publiczna. Bardziej niż na wyroku trybunalskim, bardziej niż na sejmikach i na sejmie, na zjazdach
i na wyborach, gruntowało się zdanie o ludziach na opinii rodzinnej — nawet banita i infamis
długo mógł wyzywać bezbronne społeczeństwo i żartować z wyroków publicznych, ale próg
poczciwego domu wytykał kres jego zuchwalstwu, a związek z szanowną rodziną stawał się dlań
niemożliwy. Człowiek wątpliwego charakteru łatwiej mógł odgrywać rolę w publicznym życiu,
aniżeli znaleźć poczesne miejsce u czyjegoś rodzinnego ogniska, łatwiej mu było zostać urzędnikiem
powiatowym, posłem lub deputatem na trybunał, aniżeli spowinowacić się z zacną rodziną, otrzymać
rękę córki dobrego domu, ożenić w nim syna.
Wpływ i znaczenie rodziny były tym potężniejsze, im szerzej pojmowano jej granice, a nigdzie
nie pojmowano ich tak szeroko jak w Polsce, świadomość łączności rodzinnej sięgała w najdalsze
filiacje; rodzina stawała się wielką rzeszą, a wymowny to symbol jej moralnego obszaru, że już sama
wspólność herbu stworzyła w języku szlacheckim nazwę ze znaczeniem powinowactwa, bo nazwę
»stryjców herbownych«. Znano i śledzono u nas najdalsze powinowactwa i pokrewieństwa,
przyznawano się do najodleglejszych koligacji i filiacji i uznawano je chętnie nawzajem; w kraju,
w którym nigdy nie było heroldii, jaka istniała np. w Anglii i Francji, wiadoma była przecież dobrze
historia rodów, a mimo skłonności do bajecznych wywodów prozapii, którym w gruncie rzeczy nikt
nie wierzył — nawet ci, dla których splendoru je zmyślano — mimo całej śmieszności tak niegodnej
w samej sobie, bo jakby z pogardy rodowicie polskiego pochodzenia wypływającej manii wywodzenia
się od cudzoziemskich, często nawet klasycznych rzymskich protoplastów, w końcu mimo wstrętnie
pochlebnych panegiryków — mimo wszystko i wszystko szlachta umiała trzeźwo i trafnie ocenić
i starożytność, i dostojność każdej familii. Nigdzie może tylu co w Polsce nie było urodzonych
genealogów, którzy z pamięci umieli wyliczyć wszystkie parentele i koligacje szlacheckich domów,
sięgając w daleką przeszłość i w dalekie stopnie, nigdzie też może nie starczyło tak mało do tytułu
krewieństwa i powinowactwa. »Krewny, jak żerdź po płocie, jak woda po kisielu, jak ścieżka
po zagumniu« — żartowano sobie z tych wywodów, które dochodząc do przesady przybierały często
cechy śmieszności, ale wypływały zawsze z szanownego i szerokiego poczucia łączności rodzinnej.
26
»Jego baba i moja, były to dwie babie — kochały się, jednakie mając w herbie Grabie« — powiada
Wacław Potocki o takim sąsiedzie-genealogu.
Przykrzy mi się, słuchając srogich jego plotek,
Regestru sióstr i braci, wujów, stryjów, ciotek,
Kogo który wziął z domu, która była za kim,
Prawi Księgi Rodzaju długim zodyjakiem.
Żona przyjacielem. Pozycja społeczna kobiety w dawnej Polsce
Gdyby jedyną i rozstrzygającą cechą obyczajowej kultury było stanowisko kobiety, to szlacheckiej
Polsce należałby się może z tego tytułu prym między narodami. Stanowisko żony i matki było
w całym znaczeniu tego słowa dostojne; wpływ kobiety wielki, często nawet przemożny. Żona
»klejnot drogi«, żona »miły i wdzięczny, a tobie równy towarzysz», żona »ozdoba mężowi«, żona
»głowy korona« — wszystkie te nazwy, spotykane ustawicznie u naszych starych poetów i pisarzy
począwszy od Reja i Kochanowskiego, a skończywszy na najpóźniejszych, to nie były czcze tylko
słowa, jak tyle innych w naszej nie zawsze szczerej literaturze, to była cała prawda; stwierdzają
to wszystkie inne, najmniej podejrzane źródła obyczajowe przeszłości: akta sądowe, intercyzy,
testamenty, listy poufne, nie mówiąc już o pamiętnikach. Jest to rys naprawdę charakterystyczny,
że żonie dawano zazwyczaj nazwę »przyjaciela«. Nie tylko szlachta, ale i wielcy panowie,
którzy łatwiej i wcześniej odbiegali od staropolskiego słownika i obyczaju, przyjacielem mianują
żonę. Janusz Radziwiłł, prosząc króla Władysława IV o pomoc do ręki panny Potockiej, zaklina go,
aby nie odmówił, bo tu »nie o urząd, nie o wakancję idzie, ale o wiecznego przyjaciela«; Jerzy
Ossoliński, starając się o Daniłowiczównę, według słów własnych »szuka przyjaciela jako najdroższy
skarb i największe po łasce Boga błogosławieństwo«; Franciszek Sapieha, koniuszy wielki litewski,
w testamencie swoim z r. 1683 żegna »najmilszego po Panu Bogu przyjaciela, małżonkę Annę
z Lubomirskich«; ks. Albrecht Radziwiłł zrzekając się mimo woli ręki wojewodzianki sandomierskiej
na rzecz swego synowca, powiada, że odstępuje mu »od Boga naznaczonego przyjaciela«; wojewoda
miński Krzysztof Zawisza mówi w swoim pamiętniku, że »cokolwiek ma reputacji u świata
i błogosławieństwa od Pana Boga, ma to z osobliwej łaski Opatrzności, że mu dał przyjaciela« Teresę
Tyszkiewiczównę. Pod tą nazwą przyjaciela kryje się wyraz emancypacji kobiety w najpiękniejszym
znaczeniu tego słowa. Widząc w żonie przyjaciela, dawano jej niejako niezawisłość od znikomych
warunków upodobania, od młodości i piękności; wymagano od niej nie tylko sentymentu,
ale i męstwa, nie tylko serca, ale rozumu i czynu.
Dzielność kobiet i ich znaczenie w życiu publicznym
I rzeczywiście mulier fortis nie była rzadkością w ojczyźnie Anny Chrzanowskiej; kobiety często
dorównywały mężczyznom energią czynu i męstwem, a w regule przewyższały ich ambicją. Frycz
Modrzewski ubolewa nad tym, że »niewiasty polskie zwykły się bardziej, niż przystoi, przeciwko
mężom zachować«. Nie szukając innego przykładu, cóż to za wspaniała w swoim rodzaju postać
dziewczyny polskiej, ta w cichym Samborze wychowana wojewodzianka sandomierska, późniejsza
caryca Maryna, która z przedziwną energią i niepokonaną niczym siłą ambicji stawi czoło
najgroźniejszym przygodom swego awanturniczego losu, która ubrana w zbroję husarską wpada
do koła rozwichrzonego polskiego żołnierstwa i postawą i mową »siła towarzystwa na swoją stronę
buntuje«; która uciekającym z wałów oblężonego przez Moskwę Dmitrowa zabiega drogę wołając:
»Co czynicie, źli ludzie! Jam białogłowa, a serca nie tracę!« — a staroście uświackiemu Sapieże,
kiedy ją chce zatrzymać w drodze do Kaługi, rzuca wyzywające słowa: »Mam półczwarta sta
Dońców! Gdyby mi do tego przyszło, dam ci bitwę!«
Wpływ kobiet polskich przekraczał często granice świata domowego, w którym królowały, sięgał
w życie publiczne i jego najważniejsze nawet sprawy. Obok licznych innych mamy tego
najwymowniejsze może wskazówki w raportach posłów i agentów cudzoziemskich, którzy obliczając
szanse swojej misji i akcji, biorą w rachubę także opinie i sympatie dam polskich, małżonek
dostojników koronnych. W czasie np. bezkrólewia po królu Michale agenci w kombinacjach swoich
27
przedelekcyjnych rozważają pilnie, za którym kandydatem oświadczą się kobiety. Prawie tyleż,
a niekiedy może i więcej chodzi im o to, aby dociec, za kim - za Kondeuszem
czy za Neuburgczykiem, za Piastem czy za księciem Lotaryńskim - będzie pani wojewodzina
sandomierska Czartoryska, pani kanclerzyna litewska Pacowa, pani wojewodzina lubelska Rejowa,
pani podskarbina kor. Morsztynowa, pani wojewodzina krakowska Lubomirska, pani podkomorzyna
kor. Denhofowa, pani stolnikowa Wielopolska — aniżeli o to, jakie stanowisko wobec kandydatów
zajmują dam tych małżonkowie. » J a k i e f a k c j e m i ę d z y d a m a m i ? Przy których
WXMość stawasz?« —zapytuje Jan Sobieski w liście siostrę swoją Radziwiłłową, bawiącą
w Warszawie podczas sejmu w r. 1666. Hetmanowa w. kor. Sieniawska, córka marszałka kor.
Lubomirskiego, »wielkiego geniuszu, rozumu i obrotu dama«, używana była przez męża
do dyplomatycznych misji, a Otwinowski nazywa ją »wielką rzędniczką tak dobrego obrotu, że z całą
Europą miała konferencje«. Kasztelanowa łęczycka Towiańska, słusznie polską Montespan
nazwana, o której wyraża się biskup Załuski, że równie chytrej i sprytnej kobiety nie podobna znaleźć
»ani między żywymi, ani między umarłymi«, trzęsie wszechwładnym kardynałem prymasem
Radziejowskim, którego jest kuzynką, jest jego egierą i demonem zarazem, odgrywa rolę polityczną
i jako mistrzyni intrygi splata i rozplata w swych dłoniach wszystkie nici tajemnych akcji wśród
zamieszek po elekcji Augusta II, który musi drogo okupywać jej przyjaźń i poparcie. Targuje się
z królem jak z Żydem; kiedy August nie może jej wypłacić przyrzeczonej sumy, dać jej musi w zastaw
klejnoty, a zadąsaną przeprasza wspaniałym darem, słoniem złotym, obsypanym brylantami wartości
30 000 talarów.
Nie inaczej bywało i później; w czasie czteroletniego sejmu wpływały na bieg rzeczy publicznych
w znacznej mierze i damy polskie — dość przytoczyć ks. marszałkową Lubomirską,
ks. generałową Czartoryską, hetmanową Ogińską, kasztelanową Kossakowską, siostrę hetmana
ks. Sapieżynę itd. Jako typ niesłychanie charakterystyczny góruje nad nimi wszystkimi
Kossakowska, już dlatego samego, że była na wskroś Polką, urosłą z gruntu czysto swojskiego,
najzupełniej nie tkniętą wpływami zagranicy, którym tamte wszystkie ulegały. Śmiało o niej można
powiedzieć, że była to ostatnia szlachcianka między damami, ostatnia dama między szlachciankami.
Podziwiać trzeba obywatelskiego ducha tej kobiety, jej szczery, serdeczny udział w sprawach i losach
swojego kraju.
W jednym ze swych listów powiada sama o sobie: »że siedzieć bez wiadomości interesów
publicznych, ze śmiercią by się równał dla niej czas przepędzony«. A znała te interesa doskonale,
lepiej niż niejeden głośny tego czasu statysta, i nie przesadza może Wodzicki, który w Pamiętnikach
swoich mówi o niej, »że nabrała takiej znajomości interesów polskich, znała tak wszystkie koneksje
familijne, wszystkie intrygi dworskie, żeby jej nie sprostał żaden minister stanu«.
W pamfletach ówczesnych spotykamy ustawicznie skargi na polityczny wpływ kobiet; w jednej
z tych ulotnych broszurek autor posuwa się tak dalece, że całą konfederację barską nazywa »kłótnią
kobiecą«. Niemcewicz mówi o »kwokach« otaczających króla a Kitowicz gorszy się niepomału,
że »kobiety po całych sesjach przesiadują na ganku w izbie sejmowej, dają znaki posłom i senatorom
przymileniem ust lub marszczeniem czoła, co im się podoba, a co nie podoba«.
W życiu codziennym i praktycznym, w sprawach administracji fortun, w akcjach procesowych,
a nawet w zajazdach i wojnach domowych kobiety odgrywają często rolę energicznych i śmiałych
adwersarek lub aliantek. Tak zwana herod-baba to nierzadkie zjawisko w Polsce. Dwie Anusie,
Opalińska i Stadnicka, są nieustraszonymi, namiętnymi aliantkami swoich mężów w tej pamiętnej
i krwawej wojnie prywatnej, która się toczyła przez trzy lata w ziemi przemyskiej, od roku 1607
do 1610. Zofia Zamiechowska, po ostatnim trzecim mężu wojewodzina trocka Tyszkiewiczowa,
nad podziw bystra, śmiała, energiczna, obrotna, przez 25 lat stacza wojny z Potockimi, Radziwiłłami,
Wolskimi, Buczackimi, Czuryłami, jest sama sobie finansistą, jurystą, ekonomem i komendantem,
wytrzymuje walecznie oblężenia swych zamków w Podhajcach i Buczaczu, odpiera zbrojne zajazdy
i starościńskie egzekucje, zaczepia i broni się »prawem i lewem«, trybunałem i arsenałem, dekretem
i muszkietem; wychodzi z najgorętszych opałów obronną ręką i kończy żywot swój burzliwy
z chrześcijańską podniosłością duszy jako czcigodna matrona, hojna fundatorka szkół, kościołów
i szpitalów, dobrodziejka krewnych, sług i przyjaciół — a przez ten cały czas tak głucho o jej trzech
małżonkach, jak gdyby nigdy nie istnieli na świecie.
Któż nie zapamiętał sobie z opowieści Paska tej pani podwojewodziny Sułkowskiej,
która przyjeżdżającego w gościnę do jej męża króla Jana Kazimierza wita gradem inwektyw,
28
na klęczkach zanosząc modlitwę do Boga, aby »tego króla, wydziercę, szarpacza, krwi niewinnej
rozlewcę, pioruny strzaskały, żeby go ziemia żywego pożarła, żeby go pierwsza kula nie minęła« itd.
»Mąż jej gębę zatyka, a ona tym bardziej mastykuje«. Mniej zapewne gwałtowną, ale nie mniej
rezolutną była inna szlachcianka, Kunicka, która naprocesowawszy się z wojewodą sieradzkim
Feliksem Potockim o dwóch chłopów przez lat 25 i uzyskawszy na nim nareszcie dekret i banicję,
a nie mogąc wymóc na przemożnym magnacie poddania się prawomocnemu wyrokowi, w r. 1672
jedzie do Warszawy w czasie sejmu, wpada do izby podczas obrad senatu i kiedy Potocki głos zabiera,
przerywa mu śmiało i zadaje inactivitatem, tj. odmawia mu jako banicie prawa do funkcji
senatorskiej. Książę podkanclerzy litewski Radziwiłł grozi jej wyprowadzeniem z sali, »bo teraz
radzimy o obronie ojczyzny«, ale nieustraszona szlachcianka chwyta się obiema rękami za szranki
i zwraca się do króla mową »nieporównanie jako wyprawną, rzetelną, krzykliwą«, jak się wyraża
naoczny świadek tej sceny, wołając: »Co mi po takiej obronie ojczyzny, kiedy wielki pan stanie
za ordę tatarską! Nie takeś Wasza Królewska Mość nam ubogim sierotom czynienie sprawiedliwości
świętej przysięgał!« Słowem, szlachcianka zahamowała całą czynność senatu, musiano na dwie
godziny zawiesić obrady i skończyło się na tym, że wojewoda z »wielką swoją kontuzją« musiał
wypłacić Kunickiej na poczekaniu dwa tysiące zł w gotówce, bo kiedy nie mając przy sobie całej
sumy, dawał jej oblig, nie chciała go przyjąć mówiąc, że »za grosz w Warszawie całego arkusza
papieru dostanie«.
Tak częste w Polsce porywania, czyli tak zwane »rapty« panien, mają swe źródło bardziej może
w energii samych, panien, aniżeli w zuchwalstwie mężczyzn; najgłośniejsze z nich udają się tylko
determinacją i śmiałością »porywanej« kochanki, jak np. sławny swego czasu rapt starościanki
halickiej Krzysi Strusiównej przez Adama Kalinowskiego; ucieczka wojewodzianki Mniszchównej,
siostry carycy Maryny, z Hermolausem Jordanem; wyłamanie się z klasztoru przemyskiego
chorążanki wyszogrodzkiej Szczawińskiej itp., bo we wszystkich tych raptach panny nie tylko nie są
ofiarami zuchwalstwa, ani nawet biernymi figurami, ale przeciwnie, odgrywają bardzo czynną rolę,
dają dowody wielkiej odwagi i po ich to stronie najczęściej i hazard, i zasługa powodzenia.
Przytoczyliśmy tylko kilka bardziej oryginalnych, a mniej znanych rysów i przykładów; źródła
rękopiśmienne XVII w., a zwłaszcza akta grodzkie i ziemskie rozmaitych dzielnic polskich mogłyby
ich dostarczyć w obfitości.
Kobiety w życiu towarzyskim
Z tego, co przytoczyliśmy, wypływałoby, że jak w tylu sprawach domowych i pozadomowych,
tak samo i w życiu towarzyskim, a więc na polu, na którym wiek XVIII i w Polsce także przyznał im
berło panowania, kobiety zajmowały dominujące stanowisko. Zdaje się przecież, że wniosek taki
byłby mylny. Mamy wprawdzie tylko skąpe wiadomości o życiu towarzyskim w wiekach minionych,
ale to, co wiemy, wystarcza, alby odnieść uzasadnione wrażenie, że towarzyska rola kobiety
nie pozostawała w odpowiednim stosunku do jej zalet i przymiotów, okazywanych w praktycznym
i domowym życiu. Było kilka powodów tego objawu: najpierw surowe aż do przesady pojmowanie
skromności i wstydliwości niewieściej, wynikający stąd i już wychowaniem podyktowany brak
towarzyskich stosunków z płcią męską w pierwszej młodości, a co za tym także iść zwykło, brak
dozwolonej nawet i niewinnej zalotności — la coquetterie n’y est point en usage, mówi
Laboureur o Polkach — a w końcu i braki samegoż wychowania, które nie dawało kobiecie
dostatecznej oświaty, a już zupełnie zaniedbywało kultywowanie tych stron umysłu i fantazji, które są
duszą konwersacji i wykwintniejszego pożycia z ludźmi.
Kobieta polska wieków przeszłych miała dużo wrodzonej inteligencji, ale bardzo mało
umysłowego wykształcenia. Spotykamy liczne przykłady, że szlachcianki ze znaczniejszych nawet
domów podpisać się nie umiały: zdradzają nam tę niemiłą tajemnicę akta sądowe. W domach
wielkopańskich niewątpliwie musiało być inaczej, ale w średnim świecie szlacheckim kobieta
z wykształceniem odpowiednim swemu stanowisku i fortunie należała do wyjątków. Kiedy się trafił
szlachcic — a bywał to zazwyczaj człowiek znający po trosze kraje cudzoziemskie — który pragnął
zapewnić wyższą edukację córce, jak np. podkomorzy derpski Łahodowski (zm. 1653), to kończyło
się na tym, żeby do dwunastego roku »dobrze czytała i pięknie pisała, umiała także grać
na instrumencie«, tj. na klawicymbale i lutni, »ponieważ dziecię dowcipu bystrego; a skoro przejdzie
rok dwunasty, oddać ją na dwór Królowej Jejmości«. Ale każdoczesna królowa miała ograniczony
29
zawsze fraucymer, na dworach wielkopańskich także dla niewielu panienek było miejsce — a więc
ta jedyna akademia dobrego tonu i towarzyskiej ogłady tylko za wyjątkową protekcją była przystępna.
Bez czynnego udziału kobiety nie masz prawdziwej ogłady obyczajów i nie masz
konwersacji, tej duszy towarzyskiego życia. Przed drugą połową XVIII wieku nie można też mówić
o salonie. Próby wykazania tej strony kulturalnego życia w Polsce XVI i XVII wieku, podejmowane
przez niektórych naszych autorów z wielką erudycją, ale zawsze z małym skutkiem, opierają się tylko
na literackich szczegółach ze wzajemnych osobistych relacji kilku humanistów polskich,
na oderwanych od realnego życia ustępach z utworów poetów i pisarzy współczesnych, i mają raczej
znaczenie dobrowolnej iluzji, aniżeli obrazu obyczajów. Nawet za wpływem Francuzek na polskim
tronie nie powstało nic, co by przypominało choćby z daleka wyższą towarzyskość włoską lub salon
francuski; z Marią Ludwiką, która przecież sama była zwolenniczką słynnego hotelu Rambouillet,
a której St. Simon wystawia takie chlubne świadectwo pisząc o niej w swych słynnych pamiętnikach,
że była »aimée et admirée partout par son esprit, ses talents et tous les agréments possibles«, nawet
z tą kró1ową «precieuzą » nie zmieniły się w duchu francuskiego salonu nawet obyczaje towarzyskie
dworu, na którym, jak to wiemy z dokładnych zapisków Albrechta Radziwiłła, najzwyczajniejszą
rozrywką towarzyską była tak zwana Wirtschaft, zabawa niemiecka, która polegała na tym, że każdy
z jej uczestników wyciągał los, tj. kartkę z oznaczeniem roli i kostiumu, w jakim ma wystąpić.
Na jednej np. z takich zabaw (w r. 1641) dostała się królowi rola Maura, królowej rola Turczynki,
kanclerzynie koronnej (Ossolińskiej) Wenecjanki, kanclerzowi odźwiernego, kasztelanowi
krakowskiemu Koniecpolskiemu gospodarza, wojewodzie ruskiemu (Wiśniowieckiemu) kupca. Role
gospodarza i kupca były bardzo kosztowne, bo gospodarz musiał wydać bankiet całemu towarzystwu,
a kupiec obdarować je swoim towarem, tj. cackami i galanteriami bardzo znacznej niekiedy wartości.
30
WŁADYSŁAW ŁOZIŃSKI
PRAWEM I LEWEM
OBYCZAJE NA CZERWONEJ RUSI
W PIERWSZEJ POŁOWIE XVII POŁOWIE
TOM PIERWSZY: CZASY I LUDZIE
IV.
Zły sąsiad. Zatargi o miedzę. Jaroccy i Dybowscy. Ligęza i Humnicki. Zdradzieckie domy.
Rosińscy. Obrazki z natury. Krwawe biesiady. Deprekacje.
Zły sąsiad, miecz nad głową, wieczna infamija,
Wielka to dla szlachcica jest melancholija!
Do najgorszych utrapień życia zalicza to dictum ówczesne złego sąsiada, podobne w tym
do znanego podania o Florianie Szarym i powstaniu herbu Jelita. Było w tym wiele racji; zły sąsiad
gorszy był pod niejednym względem nawet od Tatarzyna i swawolnego żołnierza, bo ci przyszli
i poszli, a sąsiad ciągle siedział na karku i ciągle żyć nie dawał. Te same były okazje i powody
do waśni sąsiedzkich, co i dzisiaj, z wyjątkiem spraw o zbiegłego chłopa. Tylko że dziś nikt,
aby dokuczyć sąsiadowi, nie powiesi mu przed oknami chłopa-złodzieja, jak to uczynił Aleksander
Giedziński, który aby zdespektować sąsiada Michała Poniatowskiego, z którego dworem
w Przewoźcu bezpośrednio grunta jego się stykały, kazał na szczycie góry, «na samym prospekcie»
jego mieszkania postawić szubienicę i wykonać rzeczoną egzekucję; nikt nie urządzi mu «kociej
muzyki» w formie dzikiego polowania, jak to uczynili w r. 1633 Kłodziccy, na których żalą się
prześladowani przez nich sąsiedzi Chordkowie, «że okazyj różnych szukają, aby im tylko mogli
na zdrowie nastąpić, częstymi kontemptami znieważają, w odpowiedzi strasznej zgładzeniem ich
ze świata szczycą się, ludzie na żywot ich poduszczają, w głos jawny i oczywisty mówią: «Zabij mi
tylko młodszego, z starym łatwiej; pojednamy to bardzo prędko» — a teraz zebrawszy myśliwców
z trąbami różnymi, nie aby polować, ale aby despektować, aż pod dwór p. Chordki starego
w Siemiginowie przyjechawszy, psy zapuściwszy, trąbić rozkazali, szczwali, polowali, a potem do wsi
przyjechawszy i psy strąbiwszy, znowu je rozpuścili»; nikt nie zrobi, jak zrobił w. r. 1611 Walenty
Jaksmanicki, który Stanisława Porudeńskiego z Bonowa wita na swoich progach uderzeniem
w twarz, dając tym hasło swojej służbie, która rzuca się na nieszczęśliwego gościa i kładzie go trupem
na miejscu, podczas gdy gospodarz woła: «Zdejmijcie tę żmiję z mojej głowy».
Jakie bywały stosunki sąsiedzkie, ile najrozmaitszych przyczyn lub tylko pozorów nastręczały
do nieporozumień, żalów, wzajemnych pretensyj, zajść gwałtownych, pozwów i procesów, o tym da
nam najlepsze wyobrażenie fakt, że kiedy między Magdaleną Stadnicką, kasztelanową sanocką,
wtórego zaś małżeństwa Korycińską, starościną ojcowską, a Jerzym Krasickim, starostą dolińskim,
przyszło nareszcie w r. 1632 do prób kompromisu, wytoczono przed sąd obywatelski, w którym
superarbitrem był Samuel Sieciński, podkomorzy sanocki, ni mniej, ni więcej tylko o ś m d z i e s i ą t
s i e d m spraw i grawaminów, a wszystkie z dwóch czy trzech lat ostatnich! Jakąkolwiek tylko stronę
sąsiedzkiego życia pomyśleć sobie można, każda z nich figurowała w tej nieskończonej litanii
zatargów i krzywd wzajemnych — były to spory o granice, o lasy, o kamień, o pastwiska, o szkody
polowe, o zagrabione rzeczy, o wodę, ogień, ziemię i powietrze — a już najwięcej o chłopów
poddanych, czy to zbiegłych, czy też nieukaranych za jakieś winy i prawdziwe i urojone. Arbitrowie
pracowali kilka tygodni, spisali grube foliały — ale kompromis nie przyszedł do skutku. W ziemi
sanockiej, gdzie nie było latyfundiów i gdzie szlachcic siedział tuż obok szlachcica, a czasem
szlachcic na szlachcicu, jakby to powiedzieć można o wypadkach, w których jakaś wieś podzielona
była na części, tzw. sortes, i miała dwóch właścicieli, dwa dwory, dwie gromadki zbyt licznej
31
a niesfornej służby — przychodziło do bezustannych nieporozumień, które zaczynały się od zajść
małych, przechodziły w pozwy, rozpalały się w namiętną nienawiść, a kończyły rozlewem krwi,
a nawet śmiercią jednego albo obydwóch przeciwników, jak to np. stało się w r. 1624 w Kreczowie,
gdzie najpierw w zajściu sąsiedzkim ginie jeden współdziedzic, Jan Chmiel, za przyczyną drugiego,
Jana Zadorskiego, a zaraz tegoż samego roku ginie i Zadorski za przyczyną owdowiałej Chmielowej.
Około r. 1655 ziemia sanocka była widownią jednej z takich namiętnych, dosłownie
morderczych waśni sąsiedzkich, której krwawy akt piąty rozegrał się w Hołuczkowie, czyli jak
dawniej tę wieś nazywano: Hłohuczkowie. Była to nieprzejednana walka między Jarockimi
i Dybowskimi, a po jednej i drugiej stronie brał w niej czynny udział cały zastęp krewnych
i przyjaciół, tak że przybrała cechę małej wojny domowej i zawichrzyła znaczną część tej ziemi.
Co dało pierwszy powód do zatargu, tego z aktów nie wiemy, nie ulega wszakże wątpieniu, że i tym
razem, jak zwykle, wzajemne gwałty i najazdy były epilogiem, a raczej zapalnym epizodem procesu,
którego przewlekłość wyczerpała cierpliwość obu stron, podsyciła ich wzajemną nienawiść
aż do gwałtownego wybuchu.
Pierwsi posunęli się do otwartego gwałtu Dybowscy, Wojciech z swoimi dwoma synami,
Janem i Wojciechem, którzy urządzili zbrojny zajazd na Jarockich w Hołuczkowie, a następnie
krewnego czy też sługę Jarockich, Kowalskiego, napadli w drodze do Przemyśla, porwali z sobą
i utopili w Sanie. Po tym pierwszym morderczym gwałcie nastąpił wkrótce drugi, a popełnili go
znowuż Dybowscy, z ręki ich bowiem poniósł śmierć drugi stronnik i bliski krewny Jarockich,
Grzegorz Kosmowski, a gdy Adam Jarocki zwłoki zamordowanego wiózł według zwyczaju
prawnego do Sanoka, aby «obwołać głowę» w grodzie i dać proklamować zabójców, Dybowscy
zasadzili się nań po drodze, tak że Jarocki odbieżawszy trupa, ratować się musiał ucieczką. Dybowscy
przypuszczając, że uciekł do domu, rzucili się za nim w pogoń do Hołuczkowa, wtargnęli do dworu,
a nie znalazłszy Jarockiego, poprzestali na znieważeniu potruchlałych kobiet i na pogruchotaniu
ruchomości.
Teraz rzeczy stanęły na ostrzu miecza w całkiem dosłownym znaczeniu i przyszło do ostatecznej,
bardzo krwawej katastrofy. Po stronie Jarockich stanęli Chrząstowscy, Błotniccy, Brzostowscy,
Chrząszczowie, Kurbutowie, Dębiccy, Siecińscy, Męcińscy, Konarscy, po stronie Dybowskich
Giebułtowscy, Ujejscy, Ormoszowscy, Stadniccy i Krasiccy, ale z tych dwóch ostatnich rodzin tylko
Zbigniew Stadnicki i Marcin Krasicki, który oddał nawet Dybowskim do dyspozycji swoich
16 nadwornych Tatarów. W dzień św. Marcina, a więc 11 listopada, zebrało się w dworze
hołuczkowskim liczne grono przyjaciół Jarockich, niewątpliwie wskutek otrzymanej przestrogi,
że strona przeciwna gotuje się do stanowczego zamachu. Obawa się stwierdziła, Dybowscy
rzeczywiście z licznym zastępem swoich stronników uderzyli w nocy na dwór w Hołuczkowie. Dwór
powszechnym zwyczajem ówczesnym był obwarowany, a załoga jego broniła się dzielnie i odparła
zwycięsko kilkakrotne szturmy. Nie mogąc dostać się do wnętrza dworu przebojem, najeźdźcy uciekli
się do zdradzieckiego fortelu: kilku z nich pod osłoną nocy podsunęło się chyłkiem pod domostwo, jak
wszystkie niemal siedziby szlacheckie tej pory drewniane, i podłożyło ogień. Płomienie ogarnęły
budynek i dostały się niebawem do wnętrza — dym i żar zmusiły Jarockich i ich przyjaciół
do opuszczenia gorejącego dworu w popłochu i rozsypce. Wyskakując z płomieni wpadali
pojedynkiem na szable przeciwników. Padł sam gospodarz Adam Jarocki, a przy nim polegli
Konstanty Konarski, Marcin Ohrząstowski, Andrzej i Józef Dębiccy, Piotr Brzozowski, Stanisław
Sieciński i Andrzej Męciński.
Po tej krwawej przeprawie, której ofiarą padło ośm osób, zdawałoby się, że przyjdzie
do jakiejś interwencji, czy to władz, czy samejże szlachty, że uczestnicy tej morderczej waśni
sąsiedzkiej przestraszą się własnego czynu, że nastąpi rozejm, a krew tak obficie przelana ugasi
nienawiść i pożądanie zemsty. Rzecz cała oparła się wprawdzie o trybunały, ale serca kipiały dalej
gorączką nienawiści, a krewni i przyjaciele Jarockiego dyszeli zemstą. Jeszcze przez pięć lat po
opisanej katastrofie wrzała dalej ta walka. Nie przychodziło już wprawdzie do starć gromadnych,
ale Jaroccy szukali wszędzie sposobnej okazji do odwetu. Znaleźli ją w r. 1656. Felicjan Jarocki
wraz z kilku swymi krewnymi i przyjaciółmi napada w Lesku Felicjana Dybowskiego, który ginie
okrutną śmiercią pod szablami; rozsiekano go prawie w sztuki, bo wizja zwłok wykazała mnóstwo
ran, z których trzynaście było śmiertelnych. Tymczasem zapada w trybunale dekret przeciw
Wojciechowi Dybowskiemu o napad i rzeź, wyprawioną w Hołuczkowie. Skazany na karę infamii
32
i śmierci, zagrożony ponadto zemstą Jarockich, zawieszoną jak miecz nad jego głową,
złamany okrutną śmiercią syna, Dybowski szuka zgody z Jarockimi i jedna się z wdowami po zabitych
w Hołuczkowie mężach, które — szczegół rzucający jaskrawe światło na obyczaje tych czasów i ludzi
-— kwitują go z krwi swych małżonków i za otrzymanym Wynagrodzeniem w gotówce, wolnym
czynią od własnej i prawnej pomsty. Na podstawie tej kwietacji autentycznej, produkowanej
w grodzie sanockim, król na zaniesione doń prośby relaksacją datowaną z Sambora dnia 7 września
1660 odpuszcza Dybowskiemu infamię i karę śmierci, i przywraca go i inkorporuje «do praw,
wolności i przywilejów szlachectwa».
Nie pomogła przeciw złemu sąsiadowi cierpliwość, nie pomogło uciekanie się pod opiekę
prawa. Kto się w nieporozumieniach o granicę zdał na komisję podkomorską, a spór innego rodzaju
chciał zakończyć na sądach ziemskich, ten często doświadczał tego, co np. spotkało Krzysztofa
Skopowskiego od Marcina Kazanowskiego, albo chorążego podolskiego Aleksandra Cetnera
od starosty czerwonogrodzk:ego, Franciszka Daniłowicza. Oba wypadki są prawie typowe.
Skopowski miał spór graniczny z Kazanowskim i pragnął go załatwić interwencją urzędu
podkomorskiego. Chodziło o granice między Chlebiczynem Skopowskiego a Korszowem
Kazanowskiego. Zjechał na miejsce komornik graniczny ziemi halickiej, Wojciech Wiczkowski,
i przystąpił do wstępnej formalności, tj. do tzw. fundowania jurysdykcji. Kazanowski postanowił
gwałtem udaremnić urzędowanie. «Towarzystwo roty swej i pacholików wielką liczbę z stanowiska
własnego z Tustań i Siemakowic w zbrojach i z strzelbą rozmaitą, jako półhaki, muszkiety i z łukami,
także piechoty gwardią niemałą z armatą, których ludzi było więcej niż 500, zwiódłszy» wyruszył
na pola, obsadził właśnie sporne grunta, uszykował na nich żołnierzy swoich w hufce i przyłożywszy
sam lont do panewki rusznicy oświadczył, że od tego miejsca na piędź dalej komornikowi postępować
nie dopuści, urągając, że wolno mu jednak posunąć się dalej «po niebie albo pod ziemią,
albo przeskoczyć». Na zapytanie komornika, «jeśliby jakimi racjami prawnymi tego bronili,
odpowiedzieli, że prawa nie mamy, ale tego p r a w e m i l e w e m tu bronimy, i gardła przy tym
położyć jesteśmy gotowi». Komornik musiał ustąpić, a Kazanowski «trochę odjechawszy, strzelbę
ogromną wypuścić rozkazał i za Skopowskim i za komornikiem; więcej niż 100 razy strzelono».
Kiedy się wytoczył spór sąsiedzki między Cetnerem a Daniłowiczem na sądach ziemskich
lwowskich, Daniłowicz przywiódłszy z sobą oddział swoich dworskich dragonów pod komendą
kapitana Mari i ukrywszy ich w pobliżu, wszedł do sali sądowej i począł lżyć Cetnera, który, jak sam
powiada, «z rewerencji dla sądu odpowiedział modeste».
Na to Daniłowicz wielkim głosem zawołał na swoich dragonów i wraz z nimi rzucił się
na Cetnera, nie zważając na powagę miejsca. Cetner zaledwie miał czas skoczyć pod stół i tam się
ukryć, a wtedy Daniłowicz i jego żołnierze, nie mogąc go inaczej dostać, poczęli kłuć go sztychami
szabel i byliby go niezawodnie na śmierć zakłuli, gdyby nie zbiegła się szlachta i nie powstrzymała
gwałtowników. Tym razem jednak wybryk ten nie uszedł bezkarnie; trybunał skazał Daniłowicza
na rok i 6 tygodni wieży, na karę pieniężną 3 400 grzywien, z której połowa miała się dostać
Cetnerowi, i na opłacenie ran temuż zadanych, co według taksy wyniosło 240 zł. Kapitan Mari
skazany został in contumacia na infamię i na ścięcie, ale uciekł wcześnie i kara go nie dosięgła.
Daniłowiez zapłacił zaraz wszystko, co mu zapłacić dekret nakazał, i zaczął nawet odsiadywać wieżę,
ale na wiadomość o chorobie żony za wiedzą i zezwoleniem Cetnera pojechał do domu.
Nie potrzeba było zresztą nieporozumienia o granice, nie potrzeba było procesu — najmniejsza
drobnostka dawała powód do zwady, a zwada do formalnej wojny sąsiedzkiej. Oto mały, wcale
charakterystyczny obrazek z ówczesnego życia: Andrzej Ligęza i Jerzy Humnicki spotkali się
w r. 1595 z sobą u wspólnego sąsiada Derśniaka w Rokitnicy i tam się przymówili, ale jak opowiada
świadek, Jan Pieniążek, potem byli w milczeniu aż do jachania p. Ligęzinego do imienia swego. Jadąc
przez imię p. Humnickiego — są dalsze słowa Pieniążka — sługa pozad jadąc, na psa, który
szczekając konia za nogi kąsał, strzelił, ale go nie zabił. Nazajutrz zaraz p. Humnicki posłał sługę
swego do p. Ligęzy do Jaćmierza, który przy bytności wielu ludzi, a mianowicie przy Krzysztofie
Tarnowskim mówił: «Ligęzo! Kazał się mój pan pytać, jeślibyś wczoraj jadąc przez wieś pana mego
na despekt panu memu strzelał na dom jego?» Które takie pytanie nie tylko p. Ligęzę, ale i tamtych
ludzi, którzy tam byli, obrażało i snadź mówili, ażeby temu słudze p. Ligęza dał kijem za takie
nieuszanowanie. Potem on sługa rzekł: «Mnie Waszmość nie miej za złe; ja to uczynić muszę, co mi
pan mój rozkazał». Pan Ligęza za oną mową tak powiedział: «że ja tobie nie mam za złe, ale za takim
nieuszanowaniem pana twego powiedz panu twemu, żem mu to na despekt uczynił». Humnicki
33
otrzymawszy od sługi swego taką relację, posyła zaraz do Ligęzy woźnego z dwoma szlachcicami
z zapytaniem, «jeśli się do tych słów zna, które przed sługą jego mówił? Ligęza odpowiedział:
że znam». Humnicki jedzie natychmiast do Sanoka, gdzie stała chorągiew Abrahama Herburta,
przybiera sobie z niej 50 koni i rusza na Ligęzę. Na szczęście Ligęzy ktoś z życzliwych przestrzegł go
kartką, wetkniętą we wrota, tak że mógł się przygotować na przyjęcie nieproszonych gości. Zebrał
i uzbroił swoich ludzi i nie czekając, aby go dobywano w domu, wyjechał w pole na spotkanie
Humnickiego. Byłoby przyszło zaraz do krwawej utarczki, ale przypadkiem nadjechał krewny
Humnickiego, Samuel Sienieński, i rozwadził przeciwników, ale tylko chwilowo, bo Humnicki
przecie napadł na Jaćmierz i przyszło do całego szeregu burd i bijatyk.
Bywali sąsiedzi, do których pojechać było łatwo, powrócić trudniej; jechało się jak na wojnę,
nie wiedząc, jak się powróci do domu: zdrowo czy też z guzem lub nawet na marach. W ziemi
sanockiej smutnego rozgłosu dorobili się Rosińscy, ojciec Jerzy i trzej jego synowie, Stanisław, Piotr
i Jan, których nie wiemy gdzie zaliczyć: czy do złych sąsiadów, czy do zbójeckich oczajduszów.
Ich wieś Teleśnica Oszwarowa uchodziła za jaskinię, z której mało kto wychodził zdrowo i cało.
Zaproszony w gościnę, nie był pewny życia, wpadał jakby w zasadzkę. W r. 1607 zwabionego
pod pozorem sąsiedzkiej przyjaźni Wojciecha Kroguleckiego zabili Rosińscy w swoim domu.
Zbrodnia ta przejęła grozą całą ziemię sanocką. Zaraz po pogrzebie zamordowanego, który się odbył
w Choczwi, podkomorzy sanocki, Piotr Bal, wystosował do szlachty pismo, w którym wzywał ją
do kroków stanowczych przeciw Rosińskim. «Będąc użyty od ichmościów niektórych przez listy —
pisze Bal — a teraz w Choczwi przy oddaniu posługi ostatniej ciału p. Wojciecha Kroguleckiego,
abym WMcie panów i braci jeszcze raz przez ten mój list sollicytował i prosił o zjachanie się do kupy
dla dalszego obmyślawania bezpieczeństwa nas wszystkich, tedy dość czyniąc żądaniu proszę moich
Mościwych Panów, abyście się do Sanoka na te przyszłe roki grodzkie zjechać raczyli». Czy zjazd
przyszedł do skutku i czy uczyniono co w tej sprawie, nie wiemy — stary Rosiński znika wprawdzie
z widowni, ale trzej jego synowie dokazują dalej. W cztery lata po zamordowaniu Kroguleckiego
z ciężką tylko biedą uchodzi w Teleśnicy takiemu samemu losowi Krzysztof Głowa z Nowosielec,
który zwabiony przez Rosińskich, ledwie się wyrąbać zdołał z zasadzki. Niełatwo też było
poskromić tych zuchwalców, bo gotowi na wszystko, zorganizowali sobie prawie po wojskowemu
swoich poddanych, a ci uzbrojeni nie tylko w kosy, koły i siekiery, ale nawet w szable i rusznice,
na dany odgłosem dzwonów sygnał kupili się pod dowództwo swoich panów. Dopiero w r. 1616
młody Jan Bal, syn Macieja, wspólnie z synem zamordowanego Kroguleckiego, dobrawszy sobie
gromadkę szlachty, zrobili zbrojną wyprawę na Teleśnicę i pojmali jednego z braci Rosińskich,
Stanisława. Bal zabrał go z sobą do Daszówki Leszczyńskich i zamierzał go odstawić do grodu,
przedtem jednak ukarać go chciał śmiertelną trwogą. Oznajmiono Rosińskiemu, że będzie stracony,
przywołano księdza i kazano mu się wyspowiadać przed śmiercią, po czym przyniesiono kloc
i sprowadzono sążnistego hajduka z dużym mieczem,
Rosiński musiał położyć głowę na klocu — ale głowa mu nie spadła, skończyło się na postrachu.
Zamknięty pod strażą czekał Rosiński dalszego losu, ale na jego szczęście straż była pijana — już
w Teleśnicy, przy pojmaniu, jak to później sam Rosiński z żalem wielkim powiada, dwie beczki jego
węgrzyna partim wypito, partim na ziemię wylano — i Rosiński korzystając z tego, «divina ope»
uciekł z więzienia.
Krew Kroguleckiego nie spadła na głowy Rosińskich, nie spadła przynajmniej w znaczeniu
zemsty ludzkiej, ale dziwnym igrzyskiem tajemnych fatalizmów ludzkich stała się niejako złowrogim
stygmatem jego własnej rodziny. Śmierć jego dała hasło do nienawiści i wojny familijnej,
a w wojnie tej jakby dwie furie srożą się przeciw sobie dwie kobiety: Zuzanna, wdowa po zabitym
w domu Rosińskich, Wojciechu, i Jadwiga, jej synowa, żona Stanisława Kroguleckiego. Po Wojciechu
pozostała wieś Daszawa, którą się podzielono. Wdowa z synem Janem osiadła na jednej części, drugi
syn Stanisław ożeniony z Jadwigą Łysakowską, na drugiej. Zaczyna się zaraz wojna, zrazu prawem,
potem lewem; idą pozwy po pozwie, świekra przeciw synowej, synowa przeciw świekrze. Zuzanna
contra Jadwiga, Jadwiga contra Zuzanna. Po wojnach na pozwy następuje wojna na szable. Zuzanna
werbuje w r. 1628 w Jarosławiu i Przemyślu zgraję lisowczyków i przemocą wyrugować im poleca
syna i synową z Daszawy; przychodzi do zbrojnego starcia i Stanisław Krogulecki ginie od szabel
napastników. Wdowa jego, Jadwiga, porusza niebo i piekło, aby pomścić męża, nie waha się nawet
szukać pomocy w Teleśnicy, u tych samych Rosińskich, którzy zabili jej teścia, zbiera zbrojnych
34
ludzi, napada na dom świekry i wyrzuca ją z Daszawy. Zuzanna udaje się o pomoc do Balów, Jana
i Samuela, tych samych, którzy swego czasu chcieli pomścić śmierć jej męża. Balowie zbierają
czeladź i chłopów z swoich dóbr Zachaczowa, Choczwi, Cisny, i posyłają ich w posiłek wojowniczej
świekrze. Zuzanna napada teraz na dwór Jadwigi i uniesiona furorę plusquam novercali — jak się
wyraża w pozwie swym synowa — zmusza ją do ratowania zdrowia, a może i życia ucieczką wśród
ciemnej nocy per ardua saxa et montes. Rosińscy dają jej przytułek w Teleśnicy. Wojna kończy się
przecież zwycięstwem synowej; Zuzanna przyciśniona do muru prawem i lewem, poddaje się
wyrokowi wspólnych przyjaciół, którzy orzekają: «Ma pani Zuzanna Krogulecka z synem Janem
w wieży sanockiej zasiąść na 1 rok i 6 niedziel pod zakładem 2 700 zł».
Z innych, nie tak już ponurych, a charakterystycznych przykładów sąsiedzkiego pożycia
przytoczymy jeszcze następujące. Kasztelanic połaniecki, Jan Skotnicki, zaprosił do swego
zameczka w Sarnkach dwóch szlachciców z sąsiedztwa, Mikołaja Zagwojskiego i Aleksandra
Świstelnickiego, i oto, co opowiada o tej wizycie w grodzie Zagwojski. Skotnicki «wiele razów przez
pewne osoby do swego domu go wzywał, co i w niedzielę w dzień św. Wawrzyńca też uczynił».
Zagwojski nareszcie «bono animo» do niego pojechał, gdzie przed obiadem w Sarnkach do zameczka
przybywszy, nie mając przy sobie tylko pachołka i chłopca, i ledwie co siadłszy, zaraz gospodarz
o konie Zagwojskiego pytać się począł, chcąc je kupić, a gdy gość odpowiedział, że nie są przedażne,
Skotnicki snadź to indigne ferens kazał nalać czarę wielką miodu, w którą wchodzi więcej niż wodna
konew dobra i sam nie piwszy do gościa, onę czarę koniecznie, aby wypił, siłował, z czego gdy prosił,
aby był wolen Zagwojski, Skotnicki skoczywszy zaraz nieuczciwe od matki słowo rzekł i zawołał:
«Będę cale jako z nieprzyjacielem z tobą postępował, jeśli nie wypijesz!» Czego widząc nagłą
instancję, bo wyniść i ujść trudno, choć z niezdrowiem Zagwojski podjął się spełnić. A interim jeszcze
czary nie dokończył, zaraz Skotnicki kord od jego chłopca wziąwszy, począł go tłuc i na wszystkie
boki krzywiąc z wielką mocą kord złamał, po czym i kord i pana jego przyganiał. A potem
do sahajdaka Zagwojskiego się rzuciwszy, strzały onego niepodłej roboty do ściany powystrzeliwał,
czemu ten to pan Zagwojski nie przeciwiąc się rozumiał, że to w żarty się obróci, jednak
gdy Skotnicki kazał gromadzie z siekierami i orężem przybyć, z pomocnikami i sługami swymi gdy
się porozumiewać i szeptywać począł, muszkiety, aby gotowe mieli, rozkazał, udając, iż się
na p. Aleksandra Skotnickiego brata swego gotuje — począł myśleć pan Zagwojski, jakoby
nie dopijając onej czary próżnym być od niebezpieczeństwa jakiego i przy żadnych tam hałasiech
między bracią nie być, i co raz się prosił, aby jachać.
«Ale jachać nie dopuszczano — czytamy dalej — owszem już nad wieczorem onego
Zagwojskiego do bramy zamkowej wziąwszy, Skotnicki illum suum maievolum animum kończąc,
szablę jego od boku mu dobył, mówiąc: «Spróbuję, co masz za szablę»; i kłódki i skoble nią rąbać
chciał. Zogwojski prosił, aby zaniechał: «Nie psuj mi Waszmość broni!» A zatem Skotnicki jedno
i drugie nieuczciwe słowo rzekłszy i szablę rzuciwszy, Zagwojskiego obuchem, gdyby się był
nie uskoczył, w łeb zakończyć chciał, mówiąc: «Ty synu matki takiej, bij się ze mną!» i na pachołki
krzyknął i na gromadę. Zaczem gdy pan, czeladź i chłopy powstali na niego, Zagwojski obronną ręką
z czeladnikiem jednym tylko uchodzić począł, wszystkiego tam odbieżawszy, koni w stajni, strzelby
i inszych rzeczy w izbie». Przy tym zajściu oberwał Skotnicki kilka ran, o które nawzajem w grodzie
zanosi protestację.
Szlachetny Jerzy Szeptycki żałośnie skarży się i świadczy przeciw Pawłowi Boguckiemu
z Makoniowa, do którego pojechał «dla myślistwa», wziąwszy z sobą «chartów dwoje» także i wyżły
dwa. Bogucki zaniechawszy myślistwa, upoił Szeptyckiego, a gdy ten nareszcie o 3 godzinie
nad ranem chciał wyjechać, Bogucki kazał wrota zamknąć i charty zabrał. «A gdy się ten Szeptycki
upominał chartów u tego p. Boguckiego, tedy ten Bogucki zadawszy mu słów nieuczciwych famam
ipsius laedentia, kazał go stłuc».
Tyrańska, rzec można, mordercza gościnność gospodarza-pijanicy, który zmuszał gości swoich
do wychylania niezliczonych kielichów pod grozą krwawej awantury, bywała plagą sąsiedzką
i niebezpieczeństwem zdrowia, a nawet życia. Widzieliśmy jak Skotnicki zmuszał biednego
Zagwojskiego do wychylenia całej konwi miodu. Nie lepiej, a nawet o wiele gorzej działo się gościom
Walentego Fredry, który wraz z synem swoim, Stanisławem, podstolim podolskim, burdami
i gwałtami w ostatnich dziesiątkach lat XVII wieku niepokoił ziemię przemyską. Ten Fredro
zaprosiwszy do siebie Adama Lasotę, zmuszał go do bezmiernego picia. Dwie godziny wytrzymał
szlachcic, ale kiedy gospodarz kazał podawać coraz większe puchary, Lasota unikając, jak sam
35
powiada, niebezpieczeństwa zdrowia, a nawet życia: poculorum magnitudinem non ad satietatem
tantum sed ad offensum etiam et opressionem vitae adaptatam evitando — skorzystał z chwilowej
nieobecności gospodarza i ratował się ucieczką. Na to Fredro każe we wsi uderzyć na gwałt
w dzwony, gromadzi chłopów i czeladź, urządza pogoń za Lasotą, dopada uciekającego, siecze go
szablą i omal życia nie pozbawia.
Ale najniebezpieczniejsze bywały biesiady. Zaczynały się od przelewania wina, a kończyły się
na przelewaniu krwi. «Ktoś wyłożył: b i e s i a d a , ż e b i e s s i a d a n a n i e j » — ten koncept
współczesnego wierszopisa przypomina się ciągle przy czytaniu protestacyj o zabójstwa i krwawe
awantury, popełnione przy bankiecie. Nie mogło być inaczej, skoro jeżdżono w gościnę zbrojno jak
na wojnę, z czeladzią również od głowy do stóp uzbrojoną, niesforną i zuchwałą, i skoro trzymano się
zwyczaju, że panowie bili się za czeladź, a czeladź za panów.
W obrazku biesiady, jaki nam pozostawił Kochanowski, nie ma żadnej, przesady; niemal co kilka
kart spotykamy się w aktach z podobną sceną:
Czołem za cześć, łaskawy mój panie sąsiedzie,
Boże nie daj u ciebie bywać na biesiadzie!
Zaczyna się od objawów najserdeczniejszej przyjaźni sąsiedzkiej, od «dobrej myśli» i przystojnej
ochoty. Po szeregu pucharów, po «pełnych», które dziś toastami nazywamy, zaczyna się śpiew. Jedni
śpiewają piosnkę: Chciejże pomnieć najmilejsza, drudzy równocześnie: W czerwonej czapce chodził,
a w takim koncercie usłyszeć można «pięć basów, dwanaście dyszkantów, sześć altów, ośm tenorów,
dwanaście wagantów». Dotąd wszystko debrze, aż nagle powadzi się z sobą służba popatrzy ktoś na
kogoś nie tak, jakby się podobać mogło, przypije nie po formie, albo nie tym samym winem —
i zamiast talerzy i pucharów zaczynają dzwonić szable, a na wiwaty huczą strzały z półhaków i latają
kule po izbie.
Więc też wojna bez wici, gospodarz się wierci,
Porwaniście zabitej na ostatek śmierci...
Kufle lecą jako grad, a drugi już jęczy,
Wziął konwią, aż mu na łbie zostały obręczy.
Potem do arkabuzów: a więc to biesiada?
Jeśliście tak weseli, jakaż u was zwada?
Wystarczy przytoczyć kilka przykładów pierwszych lepszych, prawie na chybił trafił,
aby scharakteryzować tę nieszczęsną porywczość i grubość obyczajów, którą grzeszyły najlepsze
i najwyższe nawet warstwy szlacheckie. Opowieść Albrechta Radziwiłła o bankiecie krakowskim,
na którym dwaj wojewodzice, ruski Daniłowicz i łęczycki Radziejowski, powadziwszy się z małej
okazji, porwali się za włosy, i pobili, przy czym przyszłoby było do strasznego rozlewu krwi, gdyby
rozważni współbiesiadnicy nie byli wcześnie zamknęli drzwi przed wpadającą czeladzią obu
przeciwników — opowieść ta powtarza się ciągle w aktach naszych z wariantami osób, miejsca
i czasu.
Grzegorz Przyłuski przyjeżdża na obiad do sąsiadki swojej, Zbijewskiej, gdzie już zastaje grono
innych gości. Przy stole młody syn gospodyni, Krzysztof, już podchmielony, każe chłopcu swojemu
śpiewać swawolne piosneczki. Przyłuski, człek poważny, «upomina go chędogo», aby tego zaprzestał,
na co Krzysztof dobywa szabli i najpierw siecze na stole dzban z miodem i wszystkie szklanice,
a potem rąbie Przyłuskiego. Służba przypada, rozpoczyna się walka na gołe łby i bankiet kończy się
krwawo.
Jerzy Dzieduszycki zaprasza do swoich Horbacz grono gości, między nimi chorążego kor.
Sebastiana Sobieskiego i Jana Oborskiego; bankiet kończy się na tym, że Oborski ciężko porąbany
powraca do domu.
Starosta lwowski, Mniszech, zaprasza do siebie na wieczerzę znakomitszą szlachtę,
przejeżdżającą przez Lwów na sejmik wiszeński, między nimi Piotra Ożgę i Jana Wyżgę. Podczas
bankietu Ożga zachowaniem się swoim obraża uczucie przyzwoitości, a Wyżga upomina go słowy:
«Szpetna to zaprawdę polityka Mości panie!» — Ożga na to do szabli i wszczął się rwetes i trzask
pałaszy i czekanów, wśród którego polała się krew rzęsiście, po czym Ożga pozywa Wyżgę. Wyżga
pozywa Ożgę. A przecież obaj liczyli się do znakomitszych osobistości ziemi lwowskiej, obaj byli
członkami sądu kapturowego.
36
Aleksander Kaczanowski, wojewodzie podolski, zaprasza do siebie w Podkamieniu Jędrzeja
Żółkiewskiego; przy wieczerzy Żółkiewski, który za wiele pił, zdrzemnął się właśnie w chwili, kiedy
Kazanowski pił do niego zdrowie swego domu. Ocknąwszy się wziął podany sobie puchar nie prawą,
ale lewą ręką, co widząc dworzanin Kazanowskiego, Spławski, wziął to za obrazę pańską i zawołał:
«O, panie Żółkiewski, młodyś! Trzeba wiedzieć, u kogoś to w domu!» «A zatem p. starosta
Kazanowski drzemającego w gębę uderzył, a potem dobywszy szabli w rękę szkaradnie ciął».
U Mikołaja Ostroroga, podczaszego kor., starosty rohatyńskiego, odbywa się w Komamie
bankiet, na który przybywają «ludzie zacni, tak pp. senatorowie, jako i urzędnicy koronni z pany
oficjalistami ziemskimi i grodzkimi». Przy stole Jan Miękicki upomina Andrzeja Łęskiego, aby się
przyzwoicie zachował; Łęski na to uderza go Czekanem w głowę i zabija na miejscu.
W Bucniowie pod Trembowlą odbywa się bankiet u Piotra Potockiego, wojewodzica
bracławskiego. Między zaproszonymi znajdują się wojewodzic lubelski, Piotr Firlej z córką, starosta
tłumacki, Adam Kazanowski i kilku towarzyszy spod chorągwi hetmana Mikołaja Potockiego, ojca
gospodarza. Po bankiecie odbywają się tańce, a kiedy już panowie przestali tańcować, sługa pokojowy
Potockich, szlachcic Szczęsny Sulatycki, korzystając z przywilejów, jakie zawsze na wielkich
dworach magnackich miała starsza służba szlachecka, posuwa się śmiało do panny wojewodzianki
Firlejówny i prosi ją w taniec. Wojewodzianka nie odmawia, a jak opowiada świadek naoczny, kiedy
Sulatycki z nią tańcował, «dziwnie Jegomość pan Firlej, rodzic panny wojewodzianki, z onego
skromności i przystojnego postępku kontent zostawał». Nie podobało się to jednak towarzyszom
chorągwi hetmańskiej i poczęli wyśmiewać taniec Sulatyckiego. Na zapytanie, czemu zeń szydzą,
towarzysz Łowczycki odpowiada: «Dlatego, żeś błazen. Myśmy żołnierze, a przecież z panną
wojewodzianką nie tańcujemy, a ty dworska polewko śmiałeś z nią tańcować». Słowo po słowie
i kończy się na tym, że Szczęsny Sulatycki zapłacił życiem taniec swój z panną wojewodzianką. Padł
tejże nocy, porąbany na sztuki przez towarzyszy, a przy nim poległ również brat jego, Melchior,
pokojowy Kazanowskiego.
Przytoczyliśmy przykłady tylko z znakomitszej warstwy społecznej; co się działo między szarą
rzeszą szlachecką, łatwo sobie wyobrazić. Wobec tych awantur biesiadnych przyjemnie uderzają jako
objawy wyższej obyczajności towarzyskiej przeproszenia, w których winowajcy proszą
o przebaczenie osoby obrażone przez nich podczas bankietu. Przeproszenia takie pokorne spotyka
się często w aktach, które trzeba wiedzieć, zastępowały niekiedy nasze gazety, bo czytane
i odpisywane przez szlachtę, bywały do pewnego stopnia organem publicznej opinii.
W r. 1606 Adam Tyrawski, podsędek halicki, i Andrzej Bełzecki wystawiają następujący
dokument, który druga strona, Walenty Cebrowski, podaje do akt grodzkich: « Przyznawamy to
szczerze, łaskawy nam panie Cebrowski, nieszczęściu swemu, iż nie mając żadnej do WMości
przyczyny, w domu p. Piotra Zawiszy w Hmilczu, gdzie Waszmość proszony, na żadną burdę się
nie gotując, samowtór przyszedłszy, z ochoty gospodarskiej, z drugimi gośćmi dobrej myśli zażywał,
my samym pijaństwem zwiedzeni, niepotrzebne i niesłuszne obrazy, za stołem siedząc, przewiedliśmy
byli WMości, czego jakochmy świeżo żałowali tak i przez wiele ludzi zacnych o uspokojenie tego
kłopotu swego a żalu WMości pilnie staralichmy się. Teraz tedy fawor WM. kojąc, a tę pryskliwość
swoją pijaństwu przypisując, serdecznie żałujemy i uniżenie a powolnie prosimy, abyś nam WM. jako
człowiek zacnego urodzenia swojej tej krzywdy, którą byś srodze zemścić był mógł, łaskawie i sercem
chrześcijańskim odpuścił, a na potem żadnej obrazy do nas sobie nie zostawował» etc.
Deprekacje takie bywały zazwyczaj wynikiem sądu przyjaciół i poważnych mediatorów, których
nie brakło w żadnym powiecie, do których jednak pojednawczego pośrednictwa niestety niezbyt
często się uciekano. Formułkę uroczystych przeprosin układał zawsze ten sąd rozjemczy honorowy,
a winowajca odczytywał ją z kartki publicznie, tj. w obecności liczniej zgromadzonej szlachty,
niekiedy w kościele, częściej jednak na zjeździe sejmikowym, albo na tzw. kwerelach i roczkach
zamkowych. Zazwyczaj formułki te są doskonale zredagowane, bywają zwięzłe, pełne miary i taktu,
dają satysfakcję zupełną obrażonemu, a nie narażają na zbyt dotkliwe upokorzenie winowajcy. «Mój
łaskawy panie Błażowski — tymi słowy przeprasza w r. 1592 na kwerelach trembowelskich niejaki
Dłużniewski — proszę, żebyś się Waszmość do mnie obrażać nie raczył tą kartą, która jest Waszmości
posłana ode mnie, gdyż wie Pan Bóg, iż O Waszmości inaczej nie rozumiem, jeno tak, jako się godzi
o człowieku poczciwym, mnie we wszystkim równym rozumieć, jako o sobie samym rozumiem».
37
WŁADYSŁAW ŁOZIŃSKI
OPOWIADANIA IMĆ PANA WITA NARWOJA
ROTMISTRZA KONNEJ GWARDII KORONNEJ
A.D. 1760 – 1767.
DWUNASTY GOŚĆ
...Wigilia Bożego Narodzenia!... Piękny to dzień, piękny i radośny dla chrześcijańskiego serca,
a tak jakoś dziwnie, uroczyście, przemawia do duszy, że człowiek i płakałby zarazem i radował się:
płakał od rzewności i wspomnień, co nie wiedzieć jak i skąd nawałem cisną się do głowy i serca,
radował się od wesela i szczerej otuchy, którą to wielkie w chrześcijaństwie święto, pamiątka
zmiłowania bożego dla ludzkości, napawa wierzących...
„Chwała Panu na wysokościach a pokój ludziom dobrej woli na ziemi“. Dożyłem i ja pokoju
pod resztki żywota mego, który rozmaity bywał, zmienny i w przygody nieskąpy, częściej grzeszny
i rozpustny, niżeli stateczny, częściej przykry i twardy, niż szczęśliwy. Człek miał duszę rogatą,
więc i rogato mu życie wypadało; przeżyło się lat wiele; bywało się na wozie i pod wozem; jadło się
chleb z niejednego pieca, tułało się po rozmaitych kątach i własnej ziemi i obcej, i tam, kędy było
potrzeba, i tam, kędy człeka nie posiano; przebyło się opłakane czasy dla miłej tej a biednej ziemi
naszej, a teraz czeka się cierpliwie, kiedy Bóg miłosierny pozwoli odpocząć wiekuiście...
Widzę was koło siebie wszystkich, i synów, i wnuków; wiankiem otoczyliście dziadka i nalegacie,
aby sięgnął do pamięci swej biednej i opowiedział co z dawnych czasów. „Gadaj, dziadu!“ — słuszne
to domaganie, bo i czymże stary bogaty, jak nie wspomnieniami długiego żywota? Kiedy taka
serdeczna wola wasza, i kiedy radzi słuchacie dawnych dziejów, więc opowiem wam przygodę,
która głęboko wpisała się w pamięć moją i, nigdy niezatarta, na dnie serca spoczywa. Wiele się
zapomniało, wiele wspomnień zblakło lub całkowicie zginęło w pamięci, ale ten wypadek z mego
życia, który teraz usłyszycie, tak żywo mi stoi przed oczyma, jakby się stał wczoraj, jakby się stał
dzisiaj, przed chwilą.
I nie dziw, że go dzisiaj właśnie opowiedzieć się zabieram. Wszak to dzisiaj wigilia Bożego
Narodzenia, a w dzień ten przygoda moja zawsze mimowolnie z taką siłą na pamięć mi się nasuwa,
że daremnie bym próbował o czymś innym pomyśleć i coś innego opowiedzieć. Spożyliśmy
już wieczerzę, wesołe kolędy umilkły na chwilę, a skoro po starym zwyczaju przeczuwać chcecie
aż do mszy św. pasterskiej, to wysłuchajcież tego ustępu cierpliwie, aby zachował się w kronice naszej
rodziny.
38
Anno Domini 1752 byłem wyrostkiem siedemnastoletnim. Rodzice moi, z dobrej szlacheckiej krwi
ale nędznej bardzo fortunki, żyli na bardzo skromnej i ubogiej własności. Dworek stary, Bóg wie,
jakie jeszcze czasy pamiętający, i szmat ziemi, to całe było mienie, z którego żyć trzeba było
uczciwie. Było nas troje rodzeństwa w domu. Ja byłem najstarszy, za mną szedł brat Andrzej, o lat
pięć młodszy ode mnie, a za nim najmłodsza siostra, Hania, mająca wówczas lat dziesięć zaledwie,
dziecko dobre i śliczne, jak aniołek.
W domu była bieda wielka, i nami, chłopcami, a już to najbardziej mną, frasował się ojciec
ustawicznie. Wyrosłem był już, jak młody dąb, wąs się poczynał sypać pod nosem, a w głowie było
pusto i ciemno. Umiałem zaledwie czytać i pisać, a poczciwy ksiądz pleban, staruszek bardzo zacny
— Panie, świeć nad duszą jego! — trochę mnie w łacinie przećwiczył, bo na owe czasy ani rusz było
szlachcicowi bez łaciny. Rosłem, nie wiedzieć na co: duchownemu stanowi oddać się było już
za późno, do palestry nie było o czym się aplikować, więc utrapienie było nie lada. Jakby na domiar
złego, byłem chłopak krnąbrny i narowisty, jak młody źrebak z tabunu, i ani powaga śp. rodzica mego,
ani słodkie przestrogi matki uchodzić mnie nie mogły.
Matka moja liczyła zawsze na krewnych, którzy posiadali znaczną fortunę, a najwięcej na wdowę
bogatą, swą stryjenkę, panią podczaszynę Żołyńską, ale ta z sukursem wcale się nie spieszyła.
Pisywała do niej matka często, uciekała się do jej pomocy w gorzkich aflikacjach niedostatku, prosząc
już nie dla siebie, ale dla dzieci o pomoc jakową, ale pani podczaszyna wszystkie te prośby nawet
responsem honorować nie raczyła. W głowę więc zachodź z wyrostkiem, jak ja! W domu nie wysiedzi
niczego, do statutu i pióra niezdatny, a rzemiosła lub pospolitej służby imać się nie pozwala
szlachecka kondycja!
Tak stały rzeczy, kiedy rodzice moi po długiej naradzie z sobą przecież coś stanowczego począć
ze mną zdecydowali. Ojciec zawołał mnie do siebie i tonem poważnym w takie się ozwał słowa:
— Wicie, przerosłeś już mnie, wąsa jeno co nie widać; jużeś chłop, co się zowie; czas by
pomyśleć, co dalej będzie. Po polu na szkapie harcować, z ptaszniczki do wron strzelać i z innymi
urwisami na szable się rąbać, to dotąd uchodziło, ale teraz serio pomyśleć trzeba o tym, co waść jeść
będziesz i czym żebra szlacheckie okryjesz. W domu pozostać nie możesz, bo waść wiesz, że nie ma
o co się zaczepić i żem chudy pachołek. Dotąd jak było, tak było, ale teraz trzeba się zacząć
przegryzać przez życie i forytować do uczciwego stanu. Dam ci list do pani podczaszyny Żołyńskiej;
choć dotąd nie była łaskawą dla chudej swej familii, to może, gdy ciebie samego obaczy, krewieństwa
pamiętniejszą będzie. Nie żądam w liście żadnej jałmużny dla ciebie, ale sumituję się tylko pani
podczaszynie dobrodziejce, aby cię wpływem swoim (bo ma znakomite i możne koligacje) umieściła
przy dworze jakiego magnata i pomogła do klamki pańskiej. Jest właśnie dobra okazja w te strony:
sąsiad nasz, pan podsędek Orszyński, jedzie w te okolice, przysiędziesz się waść i dalej w świat
za wolą Bożą!
Jak ojciec chciał, tak się stało. Opatrzono mnie jako tako w drogę: ojciec sprawił mi uczciwy
kontusik i żupanik od święta, własny swój pas najlepszy i dość pokaźną szablinę darował, a do tego
wszystkiego kilka, Bóg dobry wie, skąd wydobytych, czerwonych dorzucił; matka ukochana postarała
się o bieliznę i drobniejsze potrzeby i obdarzyła tym, co największym i najświętszym jest skarbem
dziecka, opuszczającego progi domowe — błogosławieństwem swoim serdecznym.
Przy rozstaniu żal trochę serce ścisnął i markotno było na duszy, i byłbym też zapłakał szczerymi
łzami, gdybym się nie był wstydził ojca i pana podsędka, na którego wózku tę pierwszą wyprawę
w świat boży odbyć miałem. Matka moja, jako mnie miłowała bardzo, łzami mnie swymi oblała,
a za jej przewodem i brat, i siostrzyczka Hania od żałości głośno płakali. Coraz bardziej mi serce
miękło, i byłbym może także uległ rzewności, osobliwie, gdy mnie moja najmilsza siostrzyczka
Hania, drobnymi rączęty ująwszy, z płaczem całowała — ale pan podsędek ruszyć kazał i, nim jedno
Ave Maria ujechaliśmy, już mi zniknęły z oczu i strzecha rodzinna, i matka droga, co długo za mną
patrzyła, z daleka śląc mi błogosławieństwo.
Nie tyle podróż moja, co cel jej był mi nie do smaku. Nie miałem ochoty szukać pomocy u pani
podczaszyny, która nie dała nigdy rodzicom moim dowodu życzliwości i dobrego serca i po której się
zbyt miłego powitania nie spodziewałem; nie miałem też żadnej inklinacji służyć u dworu
magnackiego, trzymać się klamki pańskiej i aplikować się pod rygorem marszałka. Pani podczaszyna
miała dobra nad samą granicą śląską, a ta granica ćwiekiem mi się wbiła w młodą głowę. Ja, co nigdy
prawie nie przekroczyłem granic swego powiatu, cuda sobie myślałem, co tam być może za granicami
Rzpltej...
39
„A gdyby tak pójść za granicę, het, w świat daleki ? — pomyślałem sobie. — Tak szlakiem
czterech wiatrów i kędy oczy i nogi poniosą ?... Gdyby tak zamiast pokornie sumitować się
wątpliwym krewieńskim afektom pani podczaszyny i szukać łaski pańskiej — próbować szczęścia
na własną rękę — czy nie lepiej i nie weselej by to było?...”
Młodemu i szalonemu łbu mało trzeba, aby się uczepił pierwszego lepszego konceptu i fantazji się
oddał na ślepo. Po krótkich rozmyślaniach postanowiłem uciec panu podsędkowi przed samym celem
podróży i hajże w świat za fortuną, za awanturami, za okazją!... Nieszczęście chciało, że mi sam
podsędek ułatwił wykonanie zamiaru. Na dwie mile przed wsią pani podczaszyny wypadało mu w
podróży wziąć się w inną stronę a podwieźć mnie umyślnie nie było mu składnie, dał mi tedy
informację, którędy mam się zwrócić, aby pieszo dostać się do krewnej, pożegnał, napomniał
i na czystym polu zostawił.
— Tom ja teraz pan własnej woli — zawołałem sam do siebie, pełen animuszu — a świat cały stoi
mi otworem! Bywaj zdrowa, jaśnie wielmożna pani podczaszyno dobrodziejko, obejdę się
bez jejmościnej protekcji i sam się forytować będę!
Owo nie pytałem się już teraz o drogę do krewnej, ale od przechodzących zasięgałem języka,
którędy najbliżej do granicy. Za dwie małe godziny stanąłem nad granicą i z biciem serca chciałem
ruszać dalej bez odpoczynku, gdy mi mijać przyszło karczmę, w której dziwne i ciekawe dla mnie
bardzo odbywały się rzeczy.
Przed karczmą tą stała duża gromada chłopstwa, a najwięcej młodych parobczaków, i gapiła się na
pół z lękiem, na pół z ciekawością. W sieniach ustawiono stół, a około stołu stali lub siedzieli ludzie
dziwacznie ubrani. Ja, co nie widziałem był dotąd nigdy w życiu wojska cudzoziemskiego
autoramentu, nie mogłem się dość napatrzyć tym figurom.
Że byli żołnierze, to po jednakowym mundurze i po broni poznałem łacno, ale takich żołnierzy
nigdy jeszcze nie widziałem. Było ich kilkunastu, a ubrani byli w niebieskie kabaty z czerwonymi
ranwersami, w kamasze wysokie czerwone i w obcisłe pluderki. Przy bokach mieli krótkie szable,
na głowach trójgraniaste kapelusze z kordonami srebrzystymi, a włosy pudrowane i w warkocze
uplecione. Czterech z nich wygrywało na trąbkach i piszczałkach, a dwóch biło takt w brzękliwe
tarabany, a tak chwacko, tak wesoło i huczno, że aż miło słuchać było. Pod stołem znajdowała
się beczka z winem, a jeden z tych żołnierzy ciągle siedział przy czopie, ciągle do szklenic nalewał
i zagapionemu chłopstwu podawał. Na stole leżała księga otwarta i kupa srebrnych talarów,
nowiutkich i świetlistych, że aż za oczy chwytały, a jeden z gromady tej wesołej ciągle niemi
przerzucał, dodając brzęk srebra do odgłosu muzyki.
Chłopi patrzyli łakomym wzrokiem na wino, na białe, świecące srebro, ale cofali się
z niedowierzaniem i zdawali pasować się między lękiem a pokusą... Od czasu do czasu jeden
z żołnierzy, widocznie najstarszy z oddziału, dawał znak fajfrom i doboszom, aby przestali wycinać
kuranty, i, jedną ręką pobrzękując talarami a drugą wznosząc pełną szklenicę wina, głośno coś
40
przemawiał, jakby chciał do czegoś zachęcić. Przybliżyłem się, aby posłuchać tej oracji, ale z ciężką
biedą tylko sensu jej dochwycić się mogłem.
— Dobrze jeść, dobrze pić, immer lustig żyć! — wołał ów drab najstarszy, który miał szlify
srebrne na kołnierzu i takiż kutas przy furdymencie. — Prystań, prystań na Kriegsmann, będziesz
sobie wolny pan! Zaj Majestet król pruski werbuje do swojego sławnego wojska! To mi życie, to mi
raj, bodaj takiemu królowi służyć lat sto i cztery tygodnie! Kabat piękny i złocisty, a pieniędzy huk;
dla soldata nietrudno o dukata! Co będziesz miał? Wszystko! Co będziesz robił? Nix! Kto chce iść,
niech się spieszy, niech da rękę, bo będzie płakał i żałował. Dziesięć Taler do ręki!! Nowy, piękny,
srebrny Taler — dziesięć takich Taler zaraz, a potem kopa, oko i tuzin! Jeden Taler — dzeń! Drugi
Taler — dzeń! Trzeci — dzeń! Vier, fünf, sechs, sieben, zehn! Hurra-ha! Werrrrbunk
dla najjaśniejszego, najmocniejszego, najłaskawszego Zaj Majestet króla od Prajzów! Frry-der-rryk,
przyjaciel żołnierzy, daje dziesięć talarów zaraz, mięsa, ile zjesz, wódki, miodu, wina, piwa, ile
wypijesz; melduj się, werbuj się! Dobrze jeść, dobrze pić, immer lustig żyć! Eins zwaj, draj ! Musik!
Bum!!
Tu fajfry i dobosze poczęli znowu przygrywać, a ów starszy z srebrnym kutasem
przy furdymencie zapraszał już teraz niemymi gestami do stolika. Widowisko to całe ogromnie mnie
zajęło; przecisnąłem się tedy przez gawiedź i stanąłem sobie tuż przed żołnierzami. Tak zagapiony,
patrzyłem ciągle na tę śmieszną komedię, kiedy naraz ów drab z srebrnym bandoletem przystąpił
do mnie, z przyjacielska uderzył po ramieniu i podał szklenicę wina.
— Mospan Polak! — zawołał, nagląc, abym wypił. — Anu, kamrad do kamrada! Wiwat! Niech
żyje żołnierskie życie! W twoje ręce, mospan Junker!
Nie pytając wiele, co dalej będzie, wziąłem od Niemca szklankę i wychyliłem do dna. Niemiec
mnie na to pod ramię i, na pół grzecznie prosząc, na pół gwałtem ciągnąc, wiedzie do stolika, koło
siebie sadza i znowu wina nalewa. Po drugiej szklance zaszumiało w młodej głowie, do żadnych
trunków nienawykłej; zaczął mi się podobać i ten Niemiec w kurcie z ranwersami i srebrnym
bandoletem, i ci jego kamraci junaccy, i ta muzyka, wycinająca wesoło na piszczałkach i tarabanach.
Za drugą szklanką poszła trzecia, za trzecią czwarta i już niewiele pamiętałem, co się ze mną robi.
Ściskałem tylko każdego draba w kurcie niebieskiej serdecznie, a każdy z nich wzajemnie
do błyszczących guzików mnie przyciskał, w twarz całował i Bruder Kamrad nazywał; czułem jakby
przez sen, że mi błyszczące srebrne talary pchano do ręki i że muzyka przeróżne ochocze marsze
wycinała.
— Frrri-derrr-rrrik! Bruder Kamrad! Immer lustig! Musik — bełkotałem językiem, który mi się
szalenie plątał po zębach, aż nareszcie straciłem przytomność z kretesem.
Nie wiem, jak długo znajdowałem się w tym stanie, ale, kiedy się z bólem głowy obudziłem,
nie mogłem połapać myśli i wspomnień, które się po rozgorzałym łbie kręciły jakoby młyńcem.
Domowa strzecha, podróż, rodzic mój, pan podsędek, pani podczaszyna Żołyńska i cała hurma
drabów w kabatach z czerwonymi ranwersami i z pudrowanymi warkoczami biegało mi
przed oczyma, a w uszach szumiały ciągle fajfry i dobosze.
Przetarłem oczy, przeżegnałem się i począłem rozglądać się dokoła, gdzie jestem. Ujrzałem się
na gołym tapczanie, w izbie brudnej i ciemnej. Dokoła mnie na tapczanach lub pokotem na ziemi
leżało kilkunastu młodych parobczaków, a przy drzwiach drzemał na zydlu jeden żołnierz
w niebieskim kabacie, z muszkietem w ręku. Porwałem się z tapczana i nuż szukać mego tłumoczka;
daremnie! Nie ma go koło mnie! Ani kontusza, ani żupanika z pięknej kwiecistej grodetury,
ani szabelki blachmalowej, co mi ją ojciec darował, nie ma ani na oczy! Sięgam do kieszeni, nie ma
mieszka z czerwieńcami, poszedł snać za żupanem i szablą!...
Mówię tedy do owego żołnierza, co siedział przy drzwiach na zydlu oparty na muszkiecie: — Panie wojak, zabawiłem się wczoraj z waszymi kamradami, pohulałem może zanadto ochoczo;
teraz mi czas w drogę, muszę ruszać dalej; oddajcie mi mój tłumoczek i mieszek z pieniędzmi
i otwórzcie drzwi, bo mi tu duszno w tej izbie. Żołnierz popatrzył na mnie, jakby nie rozumiał, a potem śmiać się począł głośno i długo,
aż nareszcie, ze śląskiego akcentu zarywając, tak do mnie rzecze: — Mospan Polak, już ty nasz, już ty kamrad i wojak pruski; tak ja ciebie teraz nie puszczę.
Siedźże tutaj, aż pan lejtnant przyjdzie! — A toż co u licha, panie wojak — zawołałem — to chyba żartujecie! Zabawiłem się tylko
w wesołej kompanii i kwita! Puśćcież mnie w spokoju, niechaj sobie idę w moją stronę!
41
Wtedy ów żołnierz na pół ze śmiechem, na pół z dobrocią, bo mu żal było może krwi młodej
i niedoświadczonej, pocznie mi rozpowiadać, jako się wczora zawerbowałem do wojska pruskiego,
jako mnie już wpisano na lat ośm do regestrów pułkowych, jako już teraz jestem za granicą
na pruskim hauptwachu, jako wczoraj jeszcze przysiągłem przed chorągwią jego królewskiej mości,
Fryderykowi II, iż mu będę wiernie i walecznie służył w pokoju i na wojnie, na morzu i na lądzie,
na murach i w otwartym polu. Domyślacie się już tedy, że wpadłem w ręce werbowników pruskich. Trzeba wam też wiedzieć,
że jako w naszej nieszczęśliwej Rzeczypospolitej rząd bywał jeno tak sobie od półtora nieszczęścia,
a porządku i czujności za trzy grosze nigdy nie stało, to sąsiednie wojska, tak cesarskie, jak pruskie,
wysyłały werbowników nad granicę polską, i tu łapano, kto się pod rękę nawinął. Takich
nieszczęsnych zwerbowanych Polaków, a osobliwie chłopów, bywało sporo w wojsku austriackim
i pruskim, a pan generał Szybilski cesarzowi rakuskiemu cały prawie pułk ułanów wysztyftował
z samych Polaków taką werbowniczą sztuką. Osobliwie podczas wojny cudzoziemscy werbownicy
lud nam z nadgranicznych okolic srodze podkradali.
Owo takim to kształtem dostałem się do pruskiego wojska. Nie będę wam tu opowiadał trudnych
początków w tej surowej szkole, ani też przygód przeróżnych, których między obcymi zażyłem —
bobym ani dziś, ani jutro może nie skończył. Kiedyś i na to przyjdzie czas; jeśli Bóg trochę życia
jeszcze dozwoli, to wam dziad wszystko rozpowie. Dość powiedzieć, że sroga była mi dola
w pierwszych czasach; ciężka i trudna, i biedna, że jej żadnemu wrogowi przebywać bym nie życzył.
Oj, uczyliż mnie Niemcy wojaczki, uczyli! Opłakałem gorzko mój muszkiet żołnierski! Ano co było
robić i jak się ratować? Ucieknę, to złapią, a po krygsrechcie w łeb palną bez pardonu. Bóg wysoko,
do domu daleko, a nad karkiem rygor i dyscyplina, ani pisnąć... Czuj duch — i kwita. Bywało, między tymi Niemcami taka mnie żałość serdeczna weźmie za rodzinną ziemią,
taka rzewność duszna za familią, że serce się padało formalnie, ale cóż było robić! Wiele biedy
przyschło na człowieku, a w końcu i dusza jakoś niby stwardniała, i już mi tam wszystko za jedno
stało. Po dwuletniej biedzie nauczyłem się po niemiecku tak gładko, że językiem tym mówiłem,
jakobym go znał od dzieciństwa, a regulament, musztrę i służbę na palcach się umiało. Po długich
prośbach i zachodach przenieśli mnie do kawalerii, do której zawsze serdeczną miałem inklinację,
bo szlachcicowi zawsze markotno służyć w piechurach, muszkiet dźwigać i w kamaszach chodzić.
Przy kawalerii zostałem wachmajstrem, to jest podoficerem, i już mi odtąd jakoś lżej było w tym
żołnierskim stanie.
Do rodziców w pierwszym roku pisałem razy kilka, ale żadnego responsu nie otrzymałem nigdy.
Zapomniałem też o nich, a gdy na dobitek, będąc za kupnem koni pułkowych pod samą granicą
polską, spotkałem tam jakiegoś ekonoma z okolic moich rodziców, a ten mi powiedział, że, kiedy tam
nastał, już po Narwojach i śladu nie było, pożegnałem się w myśli z familią na wieki. — Bóg wie, co się z nimi stało — myślałem sobie — ojciec i matka może pomarli, Andruś i Hania
gdzieś u obcych ludzi się wysługują, a ja, biedny żołnierz, z lichego żołdu dyszę, a jak to porzucę,
to z biedy zginę, a rodzeństwa nie wynajdę; a choćbym i wynalazł, to co im pomogę? Tak minęło cztery lata. Człowiek miał, nie chwaląc się, wiele wrodzonego sprytu, młoda głowa
rychło wszystko pojmowała, a tak, poduczywszy się wojennego rzemiosła dobrze, zostałem nareszcie
oficerem. Oberszter mój, graf Koggeritz, polubił mnie nawet dosyć i nieraz innym lejtnantom na wzór
służbistości dawał. Był to srogi człowiek, tyran okrutny, żołnierz surowy i ostry; od mistrzów
krzyżackich prozapię swoją wywodził i krzyżak też z niego był od stu kaduków! Ja też służbę
pełniłem punktualnie i akuratnie, jak machina, a srogość przejąłem od starszych i, jako oni mnie, tak ja
mych subordynowanych jakby kleszczami za łeb trzymałem. Już to Bogiem a prawdą mówiąc, tacy my już wszyscy Polacy, że dopiero w obcej szkole ćwiczą
nas w karności i do surowego posłuchu zaprawiają. W domu, pożal się, Boże, porządku za grosz,
respektu za złamany halerz; każdy sobie pan, każdy sobie król i wojewoda, nikt nie, słucha a każdy
rozkazować rad i gotów zawsze.
Czyś hetman, czyś towarzysz, już ty sobie w Polsce własny pan: każdy tam kapitan a dragana nie
ma; nic nie idzie w ład, ten do Lasa, ten do Sasa, o posłuszeństwie ani mów szlachcicowi. Ale niech
no pana brata wezmą w dyscyplinę niemiecką, pod muszkiet i feldmycę, ano zaraz co za przemiana!
Tańcuj że, Polaczku, jako ci grają! Jak go ścisną żelazną dłonią, zaraz z niego najsurowszy
i najkarniejszy żołnierz, najsłużbistszy i najstateczniejszy oficer. Tak to my, Polacy, sobie samym
najgorzej, a obcym tylko służyć umiemy.
42
Ale owo odbiegam od rzeczy. Wracając tedy do mojej opowieści, miasto dłużej mówić o moich
dalszych kolejach i przygodach, powiem tylko otwarcie, że, spędziwszy tak kilka lat między
Prusakami, zmieniłem się z gruntu całej duszy, i nawet rodzona matka byłaby się do mnie
nie przyznała. Człowiek zniemczał, sprusaczył się, zlutrzył z kretesem. Już się i polskiego języka było
nieco zapomniało, bom ustawicznie szwargotał tylko po niemiecku. O kraju rodzinnym i pamięć
w sercu, zda się, wygasła, a o wierze katolickiej, w której się urodziłem, niepoczciwie zapomniałem.
Przez całych ośm lat naonczas nie spowiadałem się ani razu, nie przystępowałem do Najświętszego
Sakramentu, a całe nabożeństwo na tym polegało, że się z komendą i w paradnym ordynku chodziło
niekiedy do protestanckiej kirchy [Fragment wycięty przez cenzurę w wydaniu z roku 1954]. Dziś mnie, starego, groza przejmuje, gdy wspomnę, jak sromotnie i szpetnie zmieniłem się
na pruskim, żołnierskim chlebie. Ale takie to musiało być tam życie, gdzie człowiek nie znał innego
Boga nad króla, innego przykazania nad honor wojskowy i kawalerski, innej wiary nad chorągiew,
innego pana nad oberszta, innego prawa nad regulamenta i krygsrechty! Wszyscy tak żyli,
więc i ja, com był maluczkim ziarnkiem piasku w tym wielkim morzu. Dzisiaj jeszcze mrowie mnie
obiega na myśl, że, żyjąc w tak bezbożnym stanie, a bywając ciągle w rozmaitych bardzo krwawych
potrzebach, gdzie tysiące padały, gdyby dopuszczenie boże było mi kazało paść od kuli, byłbym
wyzionął ducha jako poganin a nie katolik i szlachcic polski. [ingerencja cenzury w roku 1954]
A śmierci nie szukać było wtedy. Służba moja wojskowa przypadła w samą ową zaciętą wojnę,
która z przerwami całych siedem lat trwała, a w której tłuc się było potrzeba z wszystkimi niemal
nacjami, z Rosjanem, Francuzem, Sasem i z cesarskimi [wojna siedmioletnia 1756-1763 Prus i Anglii
przeciw Austrii (popieranej przez Saksonię), Francji, Rosji i Szwecji, a od 1762 także Hiszpanii]. Byłem
w kilkudziesięciu może rozmaitych potyczkach i bitwach, ale zawsze z nich człowiek za dziwnym
zmiłowaniem Bożem cało swe kości wyniósł. O mniejszych ranach nie mówię; płatnął kto po gębie
lub po karku, to i przyschło, rozpruła kula udo, to felczer ją wyjął i zaszył ciało — a z lazaretu
człowiek uciekał jak najrychlej było można, bo tam srożej jeszcze nędza biła, niż na polu w obozie. Owóż pod sam jakoś koniec tej wojny zawziętej i krwawej, w której król Fryderyk odgryzał się
z sukcesem swoim przeciwnikom i z tych srogich opałów obronną, ba, nawet zwycięską wyszedł ręką,
tak na krótko przed samym ostatecznym pokojem, Anno Domini 1760 posunęli nasz regiment
pod samą granicę polską. Mnie z moją chorągwią postawiono kwaterą w maleńkiej mieścinie,
a że wojna jeszcze się toczyła, więc byliśmy w pogotowiu i lada chwilę na plac boju pójść mieliśmy.
Pewnego dnia zaciągnąłem z moimi ludźmi hauptwach, gdy przysłano do mnie z kwatery jeneralnej,
abym z silną strażą stawił się po więźnia wojennego, nad którym właśnie starszyzna krygsrecht
odbyła.
Spełniłem rozkaz i odebrałem więźnia. Nakazano mi surowo, abym go strzegł na hauptwachu,
jak oka w głowie, albowiem przestępca jest wielki i, jako na rozstrzelanie skazan, pozajutro stracony
być ma według Krygsrechtu. Był to oficer saski (a trzeba wiedzieć, że z Sasami byliśmy także
w wojnie), który chciał się przedrzeć przez forpoczty pruskie, a przytrzymany, bronił się i oficera
ciężko ranił. Posądzono go o zamiar szpiegostwa i krótką sprawą, sądem wojennym, na śmierć
skazano. Wojna sroga i ciągły widok śmierci, która mi nieraz z bliziutka oko w oko łypnęła, zahartowały
mię, jak żelazo, i dusza moja nie była już przystępna żałościom i miłosierdziu, a przecież markotno mi
się zrobiło, widząc tego skazańca. Młoda krew, chłopak urodziwy i dzielny, aż miło patrzeć, młodszy
jeszcze ode mnie, a takiego jakiegoś wdzięcznego wejrzenia, że mimowolnie serce ku sobie
inklinował. Ale służba służbą, a mój żal nic tu poradzić nie mógł. Odwiodłem tedy nieboraka na hauptwach,
zamknąłem w izbie z zakratowanymi oknami, sam klucze do kieszeni wziąłem i dwóch żołnierzy
na warcie postawiłem. Że mnie ciekawość zdjęła, co zacz był ten oficer, zaglądnąłem do pisma, które
mi wraz z nim oddano w krygsrechcie, Jakież było moje zdziwienie, kiedy wyczytałem, że jest
Polakiem, nazywa się Józef Rotnicki i jest unterlejtnantem w dragonii jegomości kurfürsta saskiego
[Fryderyk August II, kurfürst saski i pod imieniem Augusta III król polski]. Teraz już naprawdę żal
serdeczny poczułem, boć to i rodak mój był, i chłopiec młody i piękny, jak jagoda, i żyć mu było tylko
na bożym świecie, a nie ginąć marną śmiercią od muszkietów pruskich. Ogarnięty tęskliwością, myślę ja sobie, że byłoby to obowiązkiem chrześcijańskim odwiedzić
nieboraka w tak strasznym życia terminie i uweselić mu jako tako tę dobę krótką, co go od sądu
bożego dzieliła. Było to już późnym wieczorem, a było właśnie 23 grudnia, w wigilią wigilii Bożego
43
Narodzenia. Biorę tedy klucze i latarkę i, niby na ront nocny i dla inspekcji straży się udając,
otworzyłem areszt, gdzie nieszczęśliwy skazaniec w ciemności i samotnie był zamknięty.
Siedział w kącie więzienia na zydlu, oparł głowę na rękach i nie słyszał mnie wchodzącego, snać
w smutnych i frasobliwych myślach pogrążony, aż kiedy światło w oczy mu uderzyło. Porwał się
szybko z miejsca i, jakoby senliwym wzrokiem spoglądnąwszy na mnie, na powrót usiadł.
Mówię ja tedy do niego po niemiecku:
— Panie oficerze, jesteś waćpan pod moją strażą i wiesz, jaki los cię czeka. Ale, choć
nieprzyjaciel, jako oficer i kawaler mam sobie za obowiązek oddać się waćpanu na usługi i zapytać
go, ażali czego nie potrzebujesz? Muszę pełnić moją służbę, wszak ją znasz waćpan, bo sam służyłeś
wojskowo. Czego regulament zakazuje, tego waćpan ode mnie wymagać nie będziesz, ale, co w mojej
mocy a nie przeciw prawu, tego waćpan, panie oficerze, wymagaj!
— Dziękuję ci, mości oficerze — rzecze on na to — snać dobre masz serce, za które niechaj Bóg
ci płaci! Żądam tylko światła, papieru i pióra, bo, wybierając się z tego świata, chciałbym się listownie
pożegnać z osobami, które mi były najmilsze na ziemi.
Kazałem zaraz przynieść ordynansowi światło, papier i inkaust, a gdy spełnił mój rozkaz,
tak znowu rzekłem do więźnia:
— Bądź waćpan dobrej myśli, bo jeszcze jenerał nie konfirmował wyroku. Nie radzę ja waćpanu
łudzić się płochą nadzieją, ale zawsze kto to wie, czy się los nie zmieni. Jeżeli waćpanu to nie będzie
dolegliwym, abym tu został i szczerej kompanii mu dotrzymywał, to się mu chętnie ofiaruję.
Rotnicki wdzięcznym sercem przyjął moją propozycję. Był blady i smutny, ale spokojny, i widać
mu było z oczu, że się śmierci nie boi. Zapytałem go (mówiąc ciągle po niemiecku, bo wstyd mi jakoś
było przyznawać się, żem Polak) z jakich okolic jest Rzeczypospolitej? Odpowiedział mi na to,
że pochodzi z Sandomierskiego, gdzie rodzice jego do zamożnej należą szlachty, że cała familia jego
od dawna była oddaną dynastii saskiej, że stryj, który jest jenerał-lejtnantem w służbie tego kraju,
wziął go z sobą do Drezna i patent na oficera mu wyrobił. Rotnicki przebywał kampanię ostatnią,
a wziąwszy przed miesiącem urlop, chciał z regimentu swego najkrótszą drogą dostać się do Polski,
ale, schwytany przez pruskie forpoczty, fałszywie posądzony został o szpiegostwo i za to niewinnie
ginąć musi. Wysłuchawszy tej opowieści, która mi serce krajała, wdałem się z nim w dalszą rozmowę,
chcąc go pocieszyć, ile to w mojej mocy było — a im dłużej z nim rozmawiałem, tym bardziej żałość
mnie ogarniała na widok nieszczęśliwego jeńca. Mimo tę rzewność moją, co mi rozpierała serce,
nie zdradziłem się ani słówkiem, jako Polak jestem i katolik.
Naraz mówi on do mnie:
— Panie oficerze, jeśli wola, zostań tu i dalej, ale dyskurs nasz urwać chyba trzeba, bo pomodlić
się muszę. Mam do śmierci dobę tylko jeszcze; czas najwyższy pojednać się z Bogiem i grzesznej
duszy ułatwić rozstanie z tym wszystkim, co tu miłowała na ziemi...
Na te słowa chciałem wyjść, ale coś mnie dziwnie trzymało na miejscu... Chciałem już całą noc
dotrzymać towarzystwa Rotnickiemu. Cofnąłem się w drugi kąt izby i usiadłem. On zaś tymczasem
wydobył spod sukni ryngraf z wizerunkiem Najświętszej Panienki, ucałował go, postawił przed sobą
na zydlu i, ukląkłszy kornie, żarliwie i gorąco modlić się począł.
Na ten widok niewysłowiona żałość mnie porwała... Ośm lat minęło, jak sam nigdy prawie się nie
modliłem, jak nie westchnąłem nawet do Matki Bożej, Królowej Polski. Ozwała się nagle we mnie
stara wiara, w której urodziłem się i wzrosłem, przypomniały się z dziwną jakowąś siłą modlitwy,
których matka mnie droga uczyła, gdym był jeszcze drobnym pacholęciem — i cały afekt
ten religijny, który kiedyś gorzał w młodym sercu, na nowo duszę mi do głębi ogrzał, wyjaśnił
i rozrzewnił. [pominięte w wydaniu z 1954 r.]
Nie mogłem wstrzymać się już dłużej i płakać począłem, jak dziecko, a rzuciwszy się na kolana,
od długiego czasu pierwszy raz ze skruchą serdeczną modlić się począłem. Musiałem w tym
rozczuleniu moim i płaczu głośno zaszlochać, bo Rotnicki oglądnął się, a ujrzawszy mnie w tak kornej
modlitwie, zbliżył się do mnie i tak się ozwał:
— Widzę, żeś waćpan nabożny i towarzyszysz mi w modłach moich. To mnie ośmiela, panie
oficerze, prosić cię o zrobienie mi ważnej przysługi, której nie możesz odmówić człowiekowi, który
tak, jak ja, już jest in articulo mortis. Nie chcę umierać bez pocieszenia kapłańskiego, proszę cię tedy,
abyś mi przywołał księdza, bom katolik i po katolicku umrzeć pragnę.
Ścisnąłem go tylko za rękę na znak, że jego wola jest mi rozkazem, i wybiegłem. Rozesłałem po
miasteczku żołnierzy, by się wypytali, czy nie ma gdzie księdza. Ale było to w okolicy, przez samych
44
protestantów zamieszkałej, a najbliższy ksiądz katolicki znajdował się po stronie polskiej, już
w granicach Rzeczypospolitej. Polem i manowcami, nie trzymając się zwykłej drogi, za półtora
godziny można się było dostać do owej wioski polskiej.
Była to druga godzina po północy. Nie myśląc wiele, kazałem sobie dać dobrą informację
i rezolwowałem się sam jechać po księdza. Poleciwszy strzec więźnia czujnie szyldwachom, kazałem
wsiąść dwom dragonom na koń, trzeciego konia luzem przytroczyć dla księdza i z takim pocztem sam
galopem, co koń wyskoczy ruszyłem za polską granicę, chcąc się sprawić szybko, aby przypadkiem
ktoś z starszyzny nie zmiarkował, żem na hauptwachu nieobecny.
Po jednogodzinnej ostrej jeździe stanęliśmy w wskazanej nam wiosce polskiej, a wziąwszy
pierwszego lepszego chłopa z chaty, kazaliśmy się prowadzić na probostwo. Kazałem zsiąść jednemu
dragonowi z konia i pójść za sobą do pomieszkania księdza. Zastukałem silnie do drzwi, a gdy nam
otworzył zaspany i wystraszony widokiem zbrojnych ludzi pachołek, krzyknąłem nań ostrym tonem,
aby nas zawiódł do księdza.
Zastałem poważnego staruszka, który na odgłos naszych ostróg i szabel zbudził się już był ze snu
i zapalił światło. Spieszno mi było bardzo; zdawało mi się, że mi się pod stopami pali, bo mnie strach
zbierał na myśl, że pułkownik może się dowiedzieć, jakom straże opuścił — toteż, nie tłumacząc
księdzu, o co rzecz idzie i dlaczego go potrzebuję, każę mu surowym głosem wstawać i ubierać się
natychmiast. Mówiąc do niego, udawałem umyślnie Niemca, który tylko łamanym językiem po polsku
mówi.
Ksiądz, widząc przed sobą dwóch żołnierzy, przerażony tym nocnym napadem, począł się zaraz
ubierać, a ja, dając rozmaite oznaki niecierpliwości, nagliłem do pospiechu. Widząc, że się już ubrał,
chwyciłem duże futro, które wisiało w izbie, i zarzucając je księdzu na ramiona, porwałem go za ręką,
ciągnąc szybko za sobą i nie odpowiadając już ani słówkiem na jego pytania. Nim się porwany w ten
sposób staruszek opamiętał z zdumienia i trwogi, już go dragoni posadzili na siodło i, biorąc go
między siebie, pognali co konie wyskoczyć mogły za mną; przez pola.
Wyjeżdżaliśmy już ze wsi, gdy ujrzałem naprzeciw siebie jakiegoś jeźdźca. Noc była bardzo jasna
i pogodna, więc rozeznałem młodego człowieka, ubranego w burkę ciemną i w karmazynową czapkę
pikowaną z kitą, jak to nosiła komputowa kawaleria polska. Jechał na pięknym koniu a wyglądał
dzielnie i dorodnie. Gdyśmy się zbliżyli, on zatrzymał konia i przypatrywać się nam bacznie począł.
Snać poznał mundury pruskie i czegoś niedobrego się domyślał, bo nagle wysunął się naprzód
i, przykładając rękę do furdymentu szabli, zawołał głośno:
— Stój! Kto jedzie!?
Na to ksiądz odezwał się nagle spośród dragonów:
— Ratuj, kto może!
Ledwie ów człowiek te słowa usłyszał, kiedy, wyrwawszy szablę z pochwy, odważnie i z impetem
ku nam się zwrócił. Widząc, że będę miał przygodę, każę ja moim dragonom pędzić dalej z księdzem
ku granicy, a sam podjeżdżam do owego junaka i wołam nań po niemiecku:
— Z drogi, bo po łbie weźmiesz!
Dragoni pomknęli szybko, jak wicher, z księdzem, a mój młody junak tymczasem sadzi wprost
na mnie i woła:
— Hola, panie Niemiec! Co to za gwałt na terytorium Rzeczypospolitej! Aresztuję waćpana!
I nuż się złoży na mnie szablą, i natrze tak siarczyście, że, gdybym był w tej chwili nie podchwycił
cięcia, byłby mnie z konia zsadził. Nie na rękę mi była awantura, bo, jak już powiedziałem, paliło mi
się pod stopami od pośpiechu, chciałem tedy umknąć się na bok po tym pierwszym starciu i nie dać
śmiałkowi okazji — ale on przyciera mnie po raz drugi i tym razem tnie tak zamaszyście
po kapeluszu, że omal mi głowy nie rozpłatał.
Widzę, że gracz i że mnie tak lekko nie puści, ale i ja też nie fryc byłem na szable. Nie chcąc go
jednak ranić, opędzam się tylko od jego gęstych i zamaszystych razów i odsadzam się bokiem,
aby umknąć, zostawiwszy pana rycerza w czystym polu. Tymczasem trudna sprawa: pozbyć go się
ani daj, Boże! Daję nareszcie koniowi ostrogi, sadzę nań niby z okrutnym impetem, a gdy on
z przyjęciem mnie czeka, ja go mijam i dalej w pole. Snać rozgniewało to do żywego młokosa,
bo puścił się za mną i wołać począł:
— Poczekajże ty, szołdro pruski! Takiś ty żołnierz! Uciekać umiesz tylko, heretycki oberwańcze!
45
Na takie dictum acerbum odezwała się krew we mnie; zapomniałem o hauptwachu i zaniedbanej
służbie i, rozgniewany do żywego, zwracam konia do napastnika. Kiedy ci się zachciało okazji —
myślę sobie — to ją znajdziesz; poczekaj, młokosie! Złożyliśmy się teraz naprawdę, a ja, już gniewny,
nacieram na niego z impetem. Dobrze się bił młodzieniaszek i hardo się stawił, ale poznałem zaraz,
że słabszy ode mnie. Ochłódłem też po pierwszym ferworze i już nie godziłem na jego życie, tak,
jak to w pierwszej pasji uczynić już byłem gotów, ale, zażywając osobnego szermierskiego fortelu,
w którym mi nikt w całym pułku nie sprostał, wyrzuciłem mu szablę z ręki, że aż gwizdnęła
w powietrzu, lecąc na ziemię. Chłopak nie stracił fantazji, lecz, kładąc się szybko na koniu, odkrył
olstry i sięgnął po pistolet, ale ja tymczasem odsadziłem się już na kilkadziesiąt kroków od niego
i szalonym galopem pędziłem ku granicy. Strzelił za mną niecnota, ale chybił, i na tym się skończyła
ta mała przygoda.
Wkrótce stanąłem na odwachu, gdzie się dowiedziałem z pociechą, że nikt mojej nieobecności
nie zmiarkował. Ksiądz, z którym dragoni jeszcze przed kwadransem przybyli, czekał już
w kordegardzie, niepewny swego losu. Odetchnąwszy po forsownej jeździe, zaprowadziłem księdza
do mego więźnia i zostawiłem ich samych. Dwie godziny minęło, a Rotnicki księdza od siebie
nie puszczał; aż dopiero na doświtku dał mi znać żołnierz, że proszą, abym otworzył. Wypuściłem
staruszka z celi i widziałem, jak na jego poważnej twarzy malowały się żałość i smutek. Przystąpiłem
do zacnego kapłana, którego w pospiechu trwogi i niepokoju nabawiłem, i ucałowałem go w rękę,
chcąc go przeprosić za doznaną przykrość. Dałem mu żołnierza, aby mu w miasteczku podwodę
wyszukał do powrotu, a sam poszedłem do mego pokoju i w dziwnym smutku siedziałem, bo mi ten
biedny Rotnicki, czekający konfirmacji wyroku, z głowy i serca jakoś ustąpić nie chciał. Miało się już
ku południowi, a jam jeszcze chodził po kwaterze wśród takich tęskliwych myśli, kiedy dał mi znać
jeden z żołnierzy, że mój jeniec koniecznie pragnie mnie widzieć i że uprasza mocno, abym przyszedł
do więzienia. Nie dałem sobie tego dwa razy mówić, ale zaraz udałem się do jeńca. Rotnicki,
obaczywszy mnie, porwał się z ławki, przystąpił do mnie, a ująwszy mnie za rękę, dziwnym jakimś
wzrokiem w oczy mi popatrzył, jakoby chciał przeniknąć aż do duszy i gdzieś aż do samej głębiny
serca przemówić.
Ja spuściłem oczy, bo mi się jakoś przykro robiło pod tym spojrzeniem, takim nieśmiałym
a pytającym, że aż za serce chwytało... On także milczał chwilę dobrą, aż nagle, jakby się zebrał
na odwagę, tak do mnie rzecze:
— Panie oficerze, dałeś mi waćpan już jeden dowód twojej dobroci, za który przyjm zapewnienie
wdzięcznego afektu... Widzę ja, że waćpan, choć żołnierz i nieprzyjaciel, masz serce dobre i żeś mi
chciał osłodzić według mocy te gorzkie, bo co wiedzieć, ażali nie ostatnie dni mego żywota.
Ale widzę, żeś zafrasowany i smętny, panie oficerze — powiedzże otwarcie, czy może już nadeszła
46
konfirmacja mego wyroku?... Powiedz, a zaraz i śmiało — wszak tu żołnierz z żołnierzem mówi,
a śmierć to nasza dobra znajoma...
— Konfirmacji nie ma jeszcze — ozwę się na to — i mam to sobie za dobrą wróżbę, że jeszcze
nie nadeszła, bo teraz to już łatwo stać się może, że waćpana pardonować będą.
— Bóg to widzi — mówił dalej Rotnicki — że mi nigdy śmierć nie była straszną, ale widzisz,
panie oficerze między śmiercią a śmiercią bywa duża różnica. Bijałem ja się z wami nie raz i nie dwa
razy, byłem w batalii niejednej, a gdy w żyłach krew zawrzała, to się nie pamiętało o kulach.
Tak wśród boju, z szablą w ręku, z rycerskim animuszem paść na placu, to śmierć piękna
szlachcicowi; ale zginąć, jak zbrodzień, dać siebie zastrzelić, jak psa, i to w młodym wieku, to rzecz
inna, i nie będziesz się waćpan dziwował, że biednemu sercu srodze markotno i rzewnie żegnać się
ze światem.
Ja na to nic nie odpowiedziałem, ale żałość zdjęła mnie jeszcze większa, i jeno ściskałem rękę
Rotnickiego.
— Ale ja tu waćpana nie na to prosił — mówił dalej Rotnicki — abym mu żale rozwodził moim
lamentem. Doznałem od waćpana dobroci i to mnie skłania, że go jeszcze o jedną łaskę prosić będę—
ale nie śmię, boję się nawet, bo, jak waćpan odmówisz, biednej mej duszy jeszcze żałośniej będzie
w tym ciężkim terminie...
— Proszę mówić śmiało — odpowiedziałem — i ufać moim przyjaznym usługom. Uczynię
wszystko, czego waćpan żądać będziesz, a ja uczynić będę mógł z dobrem oficerskim sumieniem.
— Choćby to nawet było przeciw regulamentom? — poderwał Rotnicki.
Zawahałem się na takową interogację i milczałem przez chwilę.
— W regulamentach różne bywają rygory — odpowiadam mu nareszcie. — Czasem człowiek oko
jedno przymknąć może, a czasem oboma dobrze czuwać trzeba, aby nie zaryzykować gardła...
Nie potrzebuję ja, zda się, mówić o tym waćpanu, boś taki żołnierz, jak ja, i oficer. Sztrafu małego się
nie boję, a regulament już dziś w nocy złamałem, bom się z hauptwachu oddalił bez permisji i raportu.
Słucham waćpana, ale z taką nieśmiałością, z jaką mnie waćpan prosisz, bo ja biedny żołnierz jestem,
z żołdu żyję, a ten złoty bandolet i te kordonki oficerskie, to, Bóg widzi, i cała fortuna moja i cała
przyszłość. Serce rade by niejedno, ale służba służbą, a w regulamentach o sercu nie ma mowy... Mów
tedy waćpan za wolą bożą; będę mógł, to zrobię, a jak odmówię, to mi wierzaj, że to nie z braku
ludzkości, ale z musu czynię.
Rotnicki wysłuchał słów moich, nie odwracając ode mnie oka i nie wypuszczając mojej ręki
z dłoni, a naraz tak się odezwał:
— Panie oficerze, powiedz mi waćpan, czy kochasz lub kochałeś kiedy?... Ale nie mówię tu
ani o ojcu, ani o matce, ani o rodzeństwie, bo o takie wrodzone naturze afekta pytać się nie potrzeba...
Tak mnie tym pytaniem z obcesa zagadnął, żem nie wiedział, co mam odpowiedzieć, i patrzyłem
na Rotnickiego w milczeniu, jakbym słów jego nie rozumiał. On zaś tymczasem tak dalej mówił:
— Jeżeli waćpan kiedy czułeś, co to jest miłość prawdziwa, serdeczna, do kobiety, którą ci jakoby
Bóg przysądził, jak ci to ona całą duszę opanuje i całym sercem zawładnie, że już nic droższego
nie masz na ziemi nad ową jedną dziewczynę — jeżeliś waćpan tego doświadczał kiedy, to się ośmielę
z mą prośbą, a jeśli nie, to mi wybacz, ale już milczeć wolę, niż darmo mówić, bo mnie chyba
nie pożałujesz i nie zrozumiesz nigdy...
Skończywszy tę swoją mowę, a wiedzieć trzeba, że tę rzecz o miłości wywiódł tak pięknie i czule,
iż mi tego ani powtórzyć choćby w zbliżeniu — umilkł i jeszcze przenikliwiej w oczy mi popatrzył.
Skonsternował mnie niepomału Rotnicki; stałem, jak malowany, i nie wiedziałem, co odpowiedzieć.
Człowiek zardzewiał w tym wojsku pruskim, zdziczał na wojnie i w ustawicznym kampamencie;
o miłośnych sentymentach sercu się i nie śniło, a o romansach żołnierskich już chyba nie wspominaj!
Czasem tam jakieś piękne oczęta zagadały do biednego żołnierza, zaglądnęły głęboko gdzieś
aż na dno serca, i tęskno się robiło wtedy i rzewnie, i już się nieraz dusza wyraźnie rwała do owych
ocząt, a myśli dziwne się marzyły o jakimś szczęściu nieznanym — ale trąbka zagrała na apel,
zawołano: Marsch! Marsch! i ot, zostały za górami i lasami: i oczy piękne, i budzący się afekt,
i marzenie serdeczne, a człowiek szedł dalej za komendą i za twardą dolą żołnierską... Ale to nie była
miłość, jeno jej pożądanie jakoweś tęskne a niewyraźne. Mimo to umiałem uczuć to, co mówił
Rotnicki, i odpowiedziałem:
— Mów waćpan, o co idzie, a może ja potrafię wyrozumieć szlachetność jego afektu...
47
— Boję się tylko, panie oficerze — rzecze tedy Rotnicki — ażebyś tego nie wziął za romansową
płochość i jako stateczny człowiek nie zganił mi tego w tej ciężkiej chwili, w której się znajduję.
Przyjdzie konfirmacja, czy nie przyjdzie, w ręku to Boskim, ale zawsze już mi lepiej o śmierci myśleć,
niż na łaskę się spuszczać. Z łaski waćpana otrzymałem pocieszenie kapłańskie, a jeśli na to przyjdzie,
aby już ginąć koniecznie, to ufam Bogu, że nie będę truchlał przed waszymi muszkietami, ale mężnie
to przeniosę z potrójnej racji: żem katolik, żołnierz i szlachcic. Owo nie myśl waćpan, że sobie
lekkomyślnie i płocho poczynam. Pożegnałem ja się już ze wszystkim, co mam na ziemi, a nie wstyd
mi to wyznać, że mnie ta smętna waleta siła kosztuje i że serce żałością wielką mi się krwawi.
Ale niechajże będzie, jako wola boża chce!
Ja mu nie przerywałem, ale, milcząc, słuchałem z rzewnością w duszy, ściskając mu tylko rękę,
on zaś tak dalej mi mówił:
— Wierzaj mi, panie bracie i kolego — a tak cię nazwać się godzi, choć inny mundur nosisz
i adwersarzem jesteś, boś szlachetny kawaler — wierzaj mi, że już się jako tako zrezolwowałem
[zdecydowałem] na śmierć i pewnie bym ciebie o nic już nie prosił, gdyby nie dziwny zbieg losu,
czyli raczej wola Opatrzności. Musisz wiedzieć, panie oficerze, że miłuję nad życie pannę jedną
zacnego domu, a miłuję ją kochaniem uczciwym i serdecznym, o, tak serdecznym i głębokim,
że, kiedy wszystko, co ziemskie było, umiałem pożegnać, z tym afektem rozstać mi się niepodobna.
Na świecie go nie zostawię, z duszą się on rwie, i śmierć go odebrać nie może. Spieszyłem do Polski,
aby obaczyć i poślubić niebogę, kiedy mnie owo ta ciężka przygoda spotkała. Gdybyś ją kiedy widział
i znał, panie oficerze, łacno byś ty zrozumiał, czemu mi pamięć tej dziewczyny nawet i śmierć samą
zasłania. Ale byłbym i to przeniósł przy pomocy Bożej [usunięte z wydania w 1954 r.], gdyby nie taka
dziwna konstelacja. Gdy mnie schwytano przekradającego się przez wasze linie, nie wiedziałem
nawet, w jakiej okolicy się znajduję i czy daleko jestem od granic polskich. A musisz wiedzieć,
że ta biedna panienka moja mieszka dwie mile tylko od granicy śląskiej, we włości swoich rodziców,
która się zwie Zadębie. Owóż słuchaj mnie, panie oficerze! Czy wiesz, skąd mi przywiozłeś księdza?
Popatrzyłem się z zadziwieniem na Rotnickiego.
— Oto z Zadębia to był proboszcz, z tej samej wsi, gdzie najmilsza moja dzieweczka przebywa.
Pytałem go się, co słychać tam we dworze, a on mi odpowiedział, jako mnie tam czekają od dawna
i jako panna moja od tęsknoty marnieje, gorzko się frasując moim opóźnieniem. Próżno mnie czekać
będzie, nieboga, próżno będzie rączki łamać jedyna, sercem umiłowana moja panienka! Ani ona
przeczuwa, nieszczęsna, co mi tu wola Boża sądzi!
Słowa te mówił Rotnicki z taką żałością i z takim afektem gorącym, że mi się serce padało
od litości. Chciałem go pocieszyć, ale nie umiałem, bom nigdy niewymowny, kiedy mi coś w sercu
przebiera.
Jeszczem nie skończył moich słów, którymi mu otuchy dodać chciałem, gdy on naraz tak do mnie
z impetem zawoła:
— Panie oficerze, ja się z nią muszę widzieć, nim mnie tu zastrzelicie!
Na takie dictum gwałtowne stanąłem, jak skamieniały. Co począć i jak tu odpowiedzieć biednemu
szaleńcowi? Milczę tedy, jak niemy, a on chwyta mię za ramię i woła:
— Czyś słyszał, mości oficerze? Ja muszę się z nią widzieć raz jeszcze!
Mówię ja tedy smutno i łagodnie:
— Słyszę ja to dobrze i w sercu to moim rozumiem, ale zreflektujże, kochany panie...
Nie dał mi skończyć nawet.
— Człowieku, toż ty masz serce przecie! — zawołał. — Nie odmawiaj że mi tego, na Boga cię
zaklinam i na ten twój afekt, który ci był kiedy najmilszym w życiu! Nie, panie kawalerze, już ty mi
tego nie odmówisz, już ja to po twojej szlachetności widzę, że pofolgujesz mej prośbie! Wyjdę cało
i z pardonem, to cię wynagrodzę, bom bogaty. Wszystko ci dam, co posiadam, w jednej koszuli
zostanę. Nie wyjdę z życiem, toś ty mój dziedzic, i wszystko twoje po mojej śmierci!...
Zaalterował mnie takimi słowy i zadrasnął ambicję moją, więc mu na to odpowiedziałem:
— Biedny jestem, to prawda, a cała moja fortuna z chudego żołdu się składa, ale jam oficer
i szlachcic, taki dobry, jak kto inny, i nie przekupisz mnie waćpan! Nie wiesz waćpan w swej żałości,
co mi proponujesz i jako mój honor oficerski na szwank narażasz. Ja mu to wybaczam chętnie, ale już
słuchać tego dalej nie chcę.
Zacznie on mnie dopiero przepraszać, a eksplikować, a kląć się, jako najmniejszej złej myśli
nie miał.
48
— Panie oficerze — tak rzecze — nie chcę ja tego, byś ty mnie puścił lub za pieniądze uciec
dozwolił. O to waćpana nie prosiłem, bo twojej zguby nie chcę. Ale zróbże mi to, abym z tobą
na godzinkę malutką do Zadębia pojechał, a daję ci słowo szlacheckie i oficerskie, że ci nie ucieknę
i powrócę tu z tobą nazad. Niechaj ją raz jeszcze obaczę tylko, a lżej mi umierać będzie.
Pomyślałem chwilę i rzekłem:
— Czy waćpan dajesz mi istotnie parol oficerski na to?
— Daję i przysięgam, aby mi tak Bóg dopomógł w ostatniej godzinie!
— Przysięgi nie wymagam, bo słowo szlacheckie i oficerskie mi starczy. Dajże mi waćpan parol
honorowy: primo, że tylko godzinę w Zadębiu zabawisz, secundo, że powrócisz na każde zawołanie
moje tu na hauptwach, tertio, że ani wspomnisz twej pannie lub jej rodzicom, jaki cię tu los spotkał,
jeno po prostu opowiesz, żeś zwykły jeniec wojenny i że ci dano permisję na jedną godzinę
pod zaręczeniem honorowym.
— Daję parol na wszystko! — zawołał Rotnicki.
— Niechajże i tak będzie, jako chcesz, ale namyśleć się nad tym dobrze potrzebuję, jakby się
z tym wszystkim zręcznie i ostrożnie sprawić. Dajże mi waćpan czas do namysłu!
Począłem tedy przechadzać się po izbie więziennej i dumać. Przychodziły rozmaite myśli,
i straszno mi się robiło mego przyrzeczenia. Wspomniałem na rygor wojskowy, na pana grafa
Koggeritza, na surową karę, ba, nawet na sromotną degradację i krygsrecht, które mnie czekają, jak mi
ta sprawka krzywo pójdzie. A tu znowu z drugiej strony serce mówi inaczej, i coś mi tak dziwnie
szepta w duszy, abym pofolgował prośbie i, jakem już przyrzekł, tak też i zrobił, że mnie już nie
straszył ani oberszter, ani regulament. Chodzę tak i chodzę, dumam i dumam, ani naprzód, ani nazad:
— a tu mój Rotnicki oka ze mnie nie zwraca, a wciąż patrzy, jak w tęczę, jakby chciał wyczytać
z twarzy, co mi się w duszy gotuje.
„Ha, niechaj się dzieje wola Boża! — pomyślałem nareszcie. — Przypłacę za to własną skórą,
to przypłacę; dam gardło, no, to i tak raz mi je położyć trzeba... ale już ja jemu tego odmówić
nie mogę i nie odmówię”.
Zwracam się tedy do Rotnickiego i tak mu mówię:
— Panie bracie, już się rozmyślałem. Będziesz się waćpan widział dziś z swoją panną, choćby tam
i nie wiedzieć co nastąpić miało!
Tak on dopiero wtedy rzuci mi się na szyję, a ściskać pocznie, a całować, a serdeczne dzięki
i afekta wdzięczności wywodzić, jakbym mu ja życie darował i pardon z wolnością obwieścił. Gdy się
nareszcie wyrwałem z jego objęć, rzekłem do niego:
— Słuchaj że waćpan, jak to uczynimy. Skoro się będzie miało ku zmierzchowi, przyślę po ciebie
dwóch dragonów, aby mi cię przystawili do ordynansowej izby mojej, niby dla jakiej inkwizycji.
Konie dwa czekać już na nas będą, wsiądziemy i dalej w imię Boże pojedziemy do Zadębia.
Ale pamiętaj — dodałem z uśmiechem — wieczerzy tam świątecznej jeść waćpan nie będziesz
z twoją panną, bo już ja wiem, że u was, Polaków, w wigilię Bożego Narodzenia bywają wielkie
wieczerze.
On się na to tęsknie uśmiechnął i znowu mnie czule uściskał, a ja wyszedłem też zaraz,
aby przygotować wszystko, jak należy. Jak było umówiono, tak się i stało. Skoro tylko zmierzch
zapadać począł, przywiedziono mi na mój rozkaz więźnia. Przywołałem mego wachmajstra, zdałem
na niego komendę straży i powiedziałem mu, że według rozkazu mam jeńca sam jeden odstawić
do kwatery jenerała i że z nim powrócę za kilka godzin. Potem poleciłem się w duszy Bogu
i, wsiadłszy z Rotnickim na koń, ruszyliśmy ku granicy.
Nim jeszcze puściliśmy konie pełnym pędem, tak rzekłem do Rotnickiego:
— Zważże teraz waćpan, co ci raz jeszcze powiem. Dałeś parol oficerski i słowo, które wy,
szlachta polska, pono sobie nad życie cenicie — jeżeli je złamiesz a uciec zechcesz, pamiętaj, że oto
z tych dwóch pistoletów jeden dla ciebie a jeden dla mnie. Ciebie może chybię, gdybyś uciekał,
ale siebie nie spudłuję, bo to będzie moja jedyna ucieczka przed karą. Powrócę albo z tobą, albo już
nie powrócę, na to przysięgam.
— Bądź spokojnym, panie oficerze — odpowiedział mi na to — wolę ja śmierć, niż podłość;
słowa mego dotrzymam i gotów będę do powrotu na każde twoje rozkazanie.
Gdyśmy minęli już miasteczko, dzięki Bogu nie spotkawszy ani rontu, ani patrolu, ani nikogo
ze starszyzny, dopieroż się kopniemy wichrem, lecąc okrutnie, co tylko koniom i nam tchu stało.
Ja, znając już drogę z poprzedniej wyprawy po księdza, jechałem naprzód, on za mną. Tak mu
49
zaufałem, że ani się oglądałem za nim, a gdyby był chciał, mógłby mnie zostawić a sam umknąć, a już
bym go dostać był nie mógł, bośmy byli nie na pruskim, ale na polskim terytorium.
Nie wiem, czy pięć kwadransów jechaliśmy nawet, gdyśmy się już znaleźli w Zadębiu. Dwór
widno było z daleka, bo stał na wzgórku w samym środku wsi, a z okazji tak uroczystej, jak wigilia
Bożego Narodzenia, rzęsisto był oświetlony. Za kilka minut byliśmy już pode dworem; brama była
otwarta, wpadliśmy na dziedziniec.
Rotnicki zeskoczył z konia i pyta mnie, jak teraz zrobimy: czy pójdziemy razem do środka,
lub nie?
— Idźże waćpan sam — odpowiadam mu — a ja tu chyba zostanę przy koniach. Daję waćpanu
jedną godziną czasu i czekam go tu punktualnie na podwórzu.
Nie dał sobie Rotnicki dwa razy mówić, ale poskoczył szybko ku drzwiom, a ja, zsiadłszy z konia
i do słupa go na podwórzu upiąwszy, począłem przechadzać się po obszernym podwórzu,
które samotne było i opuszczone, bo snać wszyscy domownicy gromadzili się już do wieczerzy.
Chodząc tak, dziwne i rzewne miałem myśli i nie mogłem się oprzeć smutkowi...
Z podwórza widać było wieś całą, jak dokoła wiankiem chat otaczała dwór pański. Noc była
piękna, jasna i niemroźna, na niebieskim firmamencie poczęły pokazywać się jasne gwiazdy i mrugały
swym światłem ku mnie, smutnemu i żałośnemu... Z wszystkich chat połyskiwały światełka —
i z daleka wraz z pierwszą gwiazdą wieczorną ozwały się odgłosy wesołej kolędy...
Taka mnie owo wtedy opanowała rzewność tkliwa, taka tęsknica jakaś ciężka ścisnęła duszą
i sercem, że mi się z oczu łzy wydobyły szczere... Przypomniały mi się nagle moje lata pacholęce,
i owe czasy szczęśliwe wśród ukochanego rodzeństwa, i owo wesele serdeczne, z którem witałem
zawsze uroczystość dzisiejszą, obserwowaną w domu mego ojca po starym, polskim zwyczaju...
Stanęły mi przed duszą wszystkie umiłowane osoby, których tak długo nie widziałem, których już
nigdy oglądać nie miałem nadziei i rodzic mój kochany, i czuła, dobrotliwa matka, i brat Andruś,
i siostrzyczka Hania... A gdy do tego jeszcze przyszła i myśl, jako dziś na ojczystej stoję ziemi,
od której mnie dzieliła twarda służba żołnierska może jeszcze na długo, może i na zawsze, to już
żałości tej niewysłowionej i końca nie było...
Dumając tak rzewnie i chodząc tam i sam po podwórzu, zbliżyłem się do okien dworu, które były
jasno oświetlone. Zaglądnąłem do nich i poznałem, że należały one do jadalnej komnaty, w której
miała się odbywać wigilia. Jeszcze nie zasiadł nikt do stołu, który ustawiony był w podkowę
i świątecznie przygotowany, ale już snać całe rodzeństwo domu i goście, i domownicy zgromadzili się
w komnacie do opłatka, bo dużo w niej ludzi ujrzałem.
Przystąpiłem bliżej jeszcze do okna, twarz prawie doń przytykając, bo mnie to wszystko do siebie
przyciągało jakąś niepohamowaną siłą, gdy nagle — Boże mój, tej chwili póki życia mego
nie zapomnę! — tak niespodziewany i niesłychany widok mnie spotkał, żem od wielkiego zdumienia
i nagłej i gwałtownej impresji omal nie padł, jak nieżywy, na ziemię...
Oto między zgromadzonymi w komnacie osobami poznałem najwyraźniej ojca mojego!...
Nie zmienił się na twarzy, jeno posiwiał i ku starości się pochylił. Czerstwy był jeszcze jednak
i z oczu zdrowie i siła mu przeglądały. Patrzę dalej i widzę tuż obok ojca kobietę już poważną,
z włosami, także szronem okrytymi, i poznaję w twarzy jej łagodnej najdroższe, słodkie owe,
niezapomniane, w sercu wyryte rysy — rysy mej matki najlepszej...
W kącie komnaty widzę Rotnickiego, jak ująwszy dłoń jakiejś ślicznej panny, smętnie i czule z nią
rozmawia. Było to dziewczę urody cudownej z niebieskimi, jak szafir, oczyma, z warkoczami
jasnymi, z twarzyczką świeżą i hożą, jak jagoda, a serdeczną i słodką, jakby u aniołka... Wpatrzyłem
się w nią całą siłą mego wzroku — i zdawało mi się, że serce mi pęknie od rzewności, bo to był żywy
konterfekt mojej najmilszej siostrzyczki, owej Hani małej i nadobnej, którą dzieweczką drobną
odjechałem!... Stałem chwilę odurzony, zdrętwiały i jakby bez zmysłów. Nogi pode mną drżały, serce
mało się nie rozparło od wzruszenia, oczy od łez i zdumienia mrokiem mi zaszły... Myślałem, że to
sen na jawie, że to mara jakaś złudliwa, przywidzenie jakieś cudowne. Odstąpiłem od okna, aby się
rozglądnąć dokoła i obudzić się ze snu, jeśli to sen był tylko. Gdy tak trę czoło i patrzę na podwórze,
aby się opamiętać, widzę, jak jeden domownik wiedzie moje konie ku stajniom, a drugi idzie do mnie.
— Słuchaj, wasze! — zawołałem do sługi. — Kto w tym dworze mieszka?
— Pan Narwoj! — odpowiada.
— Kto taki? — pytam raz jeszcze, nie wierząc uszom moim.
On powtarza raz jeszcze nazwisko wyraźnie.
50
— Czy dawno tu mieszka już pan Narwoj? — pytałem dalej.
— Przed sześciu laty tu przybył. Wieś ta należała do pani podczaszyny Żołyńskiej, a ta
przed śmiercią, lat temu siedm, zapisała ją panu Narwojowi, który był jej krewnym bliskim podobno.
Nie było tedy już żadnej wątpliwości. To nie był sen, ale prawda. Moja rodzina cała o kilka
kroków była ode mnie. Cudowne zrządzenie Opatrzności dozwoliło mi ją odnaleźć w niespodziewany
i dziwny sposób! Ciągle jeszcze jakoby bezprzytomny, nie sprzeciwiałem się temu, aby moje konie
odprowadzono do stajni, bo w tej chwili zapomniałem o wszystkim, o moim jeńcu, o hauptwachu,
o panu oberszcie Koggeritzu...
Gdy tak stoję i daremnie chcę uspokoić biedne moje serce i w ład wprowadzić myśli, słyszę kroki
i widzę idącego ku mnie ojca mego wraz z Rotnickim. Nie poszedłem na ich spotkanie, stojąc
na miejscu, jakby przybity do ziemi. Wtem ojciec mój zbliża się do mnie, bierze mnie za rękę
i znanym mi tak dobrze głosem mówi:
— Panie oficerze, przychodzę sam prosić waćpana, byś raczył wstąpić w progi nasze i był nam
gościem łaskawym, choćby i na krótko, bo imć pan Rotnicki opowiadał mi, że ma od waćpana
na godzinę tylko permisję. Instancjonowałbym ja u waćpana bardzo o przedłużenie tak krótkiego
terminu, ale nie wiem, czy waćpan, panie oficerze, usłuchasz prośby mojej. Jeżeli już tak być musi,
to odjedziecie za godzinę, ale teraz proszę serdecznie, nie odmawiaj mi waszmość tej łaski i bywaj
nam gościem w ten święty wieczór.
Ja wysłuchałem tej mowy i odpowiadam tylko:
— Versteh’ nix! — choć mi już z serca rwało się wyznanie, żem to ja, Wit Narwoj, biedne,
zbłąkane, zapomniane już może dziecko rodzone.
Na taką odpowiedź tłumaczy mi Rotnicki słowa mego ojca po niemiecku i mówi:
— Temu panu bardzo by przykro było, gdybyś waćpan choć na chwilkę nie wstąpił. Nie bój się,
panie oficerze, nie odwlecze to naszego odjazdu. Jestem ja mężczyzną i dotrzymam parolu na każde
skinienie twoje. Gdym do nich wpadł niespodzianie, mieli zasiadać właśnie do wieczerzy. Smutny ja
gość — i nie na żarty jedenasty. Zastałem bowiem dziesięć osób, a ze mną jest teraz jedenaście.
Możeś słyszał kiedy, panie oficerze, że to omen u nas niedobry, a tym razem omen ten, kto wie, ażali
się nie sprawdzi. Prosi cię tedy imć pan Narwoj, panie oficerze, abyś wstąpił na polski opłatek i był
dwunastym gościem w domu.
Przyszedłem już nieco do siebie i ochłonąłem z pierwszej impresji. Nie porzuciłem jednak mojej
maski, ale odpowiadam Rotnickiemu po niemiecku:
— Niechaj i tak będzie, kiedy tak chcecie, ale pamiętaj waćpan na parol i bądź mi gotów na każdą
komendę do powrotu!
I skłoniwszy się memu ojcu, poszedłem za nimi do dworu. Przyszedłszy do komnaty, w której
zastawiono do wieczerzy, tak się czułem przejęty rzewnością niewysłowioną, a tak byłem tą całą
irytacją serdeczną zmięszany, żem się ledwo dokoła ukłonił, a już na pierwszy lepszy stołek się
zsunąłem, bom osłabł okrutnie. Tak siedziałem chwilę nieruchomy, patrząc tylko dużymi oczyma
dokoła, jakbym się dopiero co ze snu ciężkiego budził.
Tymczasem wszyscy, co byli w komnacie, patrzali na mnie zwyczajnie, jak na Niemczyska. Hania
spoglądała na mnie ukradkiem, smutnym i niechętnym okiem, bo widziała we mnie strażnika swego
narzeczonego, młodzi jacyś panowie podkręcali wąsików z junacka, mierząc mnie od ostróg
aż do harbejtla — jedna tylko matka łagodnie i z grzecznym uśmiechem mnie powitała.
Naraz jeden z tych młodych ludzi, ubrany w mundurek namiestnika kawalerii komputowej,
przystępuje do mnie, mierzy mnie z grzecznym ale junackim uśmiechem i mówi:
— My się już znamy, mości oficerze!
Patrzę na niego i widzę, że to ten sam junak, co mi tak dokuczył w mojej wyprawie po księdza.
Wpatruję ja się w niego uważniej i poznaję teraz dobrze, że to mój brat, ów Andruś, który dziś urósł
już, jak dąb, i zrobił się chłop duży i mężny. Uśmiechnąłem się do niego tak samo, jak on do mnie,
i odrzekłem po swojemu:
— Versteh’ nix!
— Waćpan dziś naszym gościem, tom mu rad — mówi dalej mój brat Andrzej, pokręcając ciągle
wąsika — ale już tego przenieść nie mogę, aby waćpanu przecie nie wymówić, żeś mi dziś rano
nie całkiem czystym fortelem wyrzucił szablę z ręki!
Ja zaś znowu na to:
— Versteh’ nix!
51
Wtedy Andrzej obraca się do Rotnickiego i mówi:
— Panie Justynie, powiedz, proszę, temu Ferszteniksowi, że, chociaż mu się ze mną udało, to jeno
do razu sztuka i że przecieżbym się nie bał pójść z nim raz jeszcze na gołe łby i spróbować się
na pałasze!
Siedziałem dotąd spokojnie na krześle, a teraz powstałem i ozwałem się do Rotnickiego
po niemiecku:
— Panie oficerze, a co z nami będzie?
On na to odszedł od swojej panny a mojej siostry Hani i odparł:
— Jeżeli taka wola waćpana, to możemy jechać... Widząc nasz ruch jakoby do odjazdu, Hania
popatrzyła na mnie przez łezki, oczyma smutnymi, które zdały się błagać i gniewać od razu.
Podchwyciłem to spojrzenie, a Hania okryła się rumieńcem aż po uszka i spuściła oczy.
— Panie Rotnicki — mówię ja teraz — bądźże mi tłumaczem u tej pięknej panny. Markotno mi to
jest bardzo, że nie mogę tak uczynić, jakby przystało grzecznemu kawalerowi i że, wołając waćpana
do odjazdu, serduszko zasmucam — ale już waćpan sam poręczy, że inaczej nie można.
— Ha, kiedy inaczej być nie może — ozwał się teraz mój rodzic, widząc, że Rotnicki z Hanią się
już żegna. — to, choć z ciężką aflikacją, zgodzić się na to trzeba. Zasmuciliście nam wieczerzę, mości
panowie, i żałość zostawicie w sercu przy tak wesołej w chrześcijaństwie chwili. Jedźcież z Bogiem,
ale choć opłatkiem się z nami przełamcie!...
Jakoż wzięto się do opłatków i starym, świętym zwyczajem obdzielano się nim nawzajem. Ja się
cofnąłem w kąt i patrzyłem na to niby z miną Niemca, co tej ceremonii ani widział jeszcze,
ani rozumie, ale w duszy robiło mi się coraz rzewniej, i czułem, że się przy tej komedii długo
nie utrzymam. Kiedy tak patrzę, udając obojętność, a w oczach mokro mi się robi, widzę, jak matka
moja droga idzie wprost ku mnie z opłatkiem.
— Panie oficerze — mówi do mnie — choć waćpan cudzoziemiec i naszych zwyczajów nie znasz,
przyjm opłatek ode mnie z dobrym sercem i po polskiej gościnności...
Teraz już dłużej wytrzymać nie mogłem. Rzuciły mi się nagle z oczu łzy, jak dziecku,
zaciągnąłem się głośnym płaczem i, rzuciwszy się na ziemię do nóg matki, począłem całować jej nogi.
— Matko moja — zawołałem przerwanym od płaczu głosem — wszak to ja, syn wasz! Czyż mnie
nie poznajesz?
Matka moja, która się zrazu była srodze przelękła tego dziwnego impetu, spojrzała na mnie takim
wzrokiem, że go opisać nie potrafię, a nigdy nie zapomnę, i zawołała wielkim głosem:
— Wituś! Wituś! Dziecko moje kochane, stracone!
Przybiegli zaraz wszyscy, aby matkę moją podtrzymać, bo zachwiała się na nogach, na pół
zemdlona od nagłego, a wielkiego rozczulenia. Ale, choć sama mało nie upadła, mnie nie puściła,
tylko, trzymając głowę moją w swych dłoniach, całowała mnie ze łzami.
Co potem nastąpiło, tego wam już nie opiszę. Dopieroż zaczęli się wszyscy od razu cisnąć
do mnie: i ojciec, i Hania, i brat Andrzej, i Rotnicki, a witać, a ściskać, a całować, a dziwić się,
a rozpytywać, żem nie wiedział, kogo mam ująć w ramiona i komu odpowiadać. Byłoż tu wesela
i serdecznego płaczu, i wykrzyków radośnych, i wymówek, i wzajemnego wynurzania czułych
afektów!...
Kiedy się już trochę uciszyło, Rotnicki, figlarz, przystępuje do mnie i mówi służbisto
i po niemiecku:
— Panie oficerze, a co z nami będzie? Czas jechać, godzina dawno już minęła!
— Ejże, nie żartuj, szwagraszku — ozwałem się na to — bo parol twój mam, a jak cię za słowo
wezmę, to co Hania powie?
Siostrzyczka Hania na to, jak stała za mną, tak mnie rączkami nadobnymi ująwszy, usta
pocałunkiem zamknęła...
— Mości panowie — zawołał tedy brat Andrzej, przystępując ku nam z kilku młodymi junakami
w mundurach kawalerii komputowej — ja, jako namiestnik chorągwi, biorę was w areszt obudwu,
a zwłaszcza ciebie, panie oficerze pruski, a to za przekroczenie granic Rzeczypospolitej. Wiedz wasze,
że jestem tu na ordynansie i mam komendę ludzi i nakaz surowy, abym pod animadwersją [dawn.
napomnienie, zwrócenie uwagi, nagana, wyrzut, przestroga] artykułów wojskowych strzegł granicy
przed gwałtami waszych pruskich żołnierzy. Proszę waćpana o szpadę!
Pomogła mu Hania, a nim się na odpowiedź zdobyłem, już mi moja droga siostrzyczka odpięła
szpadę i Andrzejowi oddała. Zaraz też proszono, byśmy zasiedli do stołu, przy którym ja już byłem
52
niespodziewanym dwunastym gościem. Po wieczerzy dopieroż to było opowiadania i radości!
Aż do mszy pasterskiej siedzieliśmy na tej wesołej gawędzie, a com wycierpiał przez tych lat ośm mej
pruskiej służby, to mi, zda się, Bóg dobrotliwy wynagrodził tego dnia szczęściem serdecznym, słodką,
a tak długo niezaznaną pieszczotą mej matki i całego rodzeństwa.
Już dzień dobry był, kiedy rzuciłem się ubrany na łoże, aby się przespać trochę; i owo miałem sen
ciężki i groźny, jakby ostatnie przypomnienie mej żołnierskiej niedoli. Śnił mi się pan oberszter mój,
graf Koggeritz, jak mnie przed nim schwytanego stawił patrol dragonów; śniły mi się kajdany
i krygsrecht, i cały straszliwy ów rygor artykułów wojennych... Obudziłem się oblany potem zimnym
i przetarłem oczy w sennym lęku — a tu widzę słodki uśmiech mej matki, która siedziała u mego
wezgłowia i już mnie sama budzić chciała, tak się w tym śnie moim szamotałem i tak krzyczałem
ustawicznie po niemiecku...
Byłem niespokojny, czy nie wyślą Prusacy za mną pogoni za granicę, a łatwo by mnie tu byli
znaleźli, ale Andrzej, który podczas gdy spałem podjechał był z swą komendą umyślnie na zwiady
pod granicę, doniósł mi, jako cała chorągiew moja wskutek nagłego rozkazu wczoraj o północy
jeszcze na łeb na szyję odmaszerowała w niewiadomym kierunku z owego miasteczka.
Tak się skończyła moja ośmioletnia wojaczka pruska, ale pan graf Koggeritz wyśnił mi się
przecież, bo ano, co powiecie, żem się z nim spotkał jeszcze w dziesięć lat później w osobliwszej
przygodzie, którą, da Bóg, kiedyś wam także opowiem...
Taką to z dziwnego a miłościwego zrządzenia Opatrzności miałem wigilią Anno Domini 1760.
53
WŁADYSŁAW ŁOZIŃSKI
OKO PROROKA CZYLI HANUSZ BYSTRY I JEGO PRZYGODY
I
MÓJ OJCIEC WYJEŻDŻA DO TUREK
Było święto Trzech Królów. Ojciec mój ubrał się od święta, przywdział kopieniak podbity lisami,
bo mróz był mocny, a nim się jeszcze matka zebrała, aby z nim pójść do kościoła, wziął z półki kredę
święconą, wyszedł z izby na dwór i nad drzwiami kowanymi, na ocapie, wypisał ciężką ręką, bardzo
dużymi a nie bardzo foremnymi litery:
K+M+B
1614
Owoż ten tu wypisany rok Zbawienia Pańskiego 1614 to jest najdawniejszy czas żywota mego,
jaki zapamiętam. A miałem tego czasu rok szósty. Jako zaś potem się działo i co ze mną było
i z rodzicami, i co Bóg dawał złego i dobrego, to mi to już tak w pamięci się chowa, jakoby
w zamczystej skrzyni, gdzie wszystko bezpiecznie leży, że kiedy i po mnogich leciech odewrzesz,
wszystko znajdziesz, jako było. Jeno że to wszystko było jeszcze jakoby w samym oku,
a nie w rozumie; aż dopiero, kiedy rozum z laty przyszedł, to zaczął czytać w pamięci jak w księdze,
co już dawno drukowana była, nimeś ty czytać się nauczył.
Ta wieś, gdzie moi rodzice żyli i gdziem ja się rodził, nazywa się Podborze, a leży przy samym
trakcie głównym, który wiedzie w rozmaite dalekie strony i kraje Bożego świata, boś nim jechał
i do Węgier na Sambor, i do Wołoszy na Stryj, i do Krakowa na Felsztyn i Przemyśl, a także
do Lwowa i dalej, na Ukrainę albo do Turek nawet. Pisze się ta wieś na Ziemię Przemyską,
a na ekonomię samborską; należy do królewszczyzny i nie ma dziedzica, a siedział w niej za moich
najmłodszych lat podstarości a raczej wiernik tylko pana wojewody Jerzego Mniszcha,
a podstarościm, to go tylko zwano, bo tak chciał i kazał, wydając się z pychy za zacniejszą osobę,
niżeli był po prawdzie.
Ojciec mój nie był poddanym chłopem, bo siedział na sołtystwie. Ale i sołtysem też nie był takim,
jako bywają inni, bo ani ludzi nie sądził, ani czynszów i danin królewskich nie wybierał, ani na wojnę
nie chadzał i pachołka w pole nie stawiał. Ale grunt ojca mojego, półtora łana niespełna, to było
kiedyś sołtystwo dawniejszymi czasy, a teraz już tylko wolnictwo, a ojciec wziął te grunta
w macierzystym spadku i miał wolność na nich, tak jakby był szlachcicem, tylko do ekonomii
samborskiej płacił czynszu i żyrowszczyzny 20 złotych, a to na św. Marcin i na św. Wojciech
po równej połowie. Gdyby bezpieczno siedział na tym wolnictwie, byłoby mu dobrze, bo chleba ono
54
dać mogło dostatek – ale cóż, kiedy mu przeczono prawa posesji i ruszyć go z niego chciano
koniecznie, jako się o tym poźniej powie.
Gospodarstwem na roli to się mój ojciec nie bardzo parał, jeno matka, jako że go mało było
w domu, bo był dostatkowym furmanem i kupieckim rozwoźnikiem, i co roku przez kilka miesięcy
był w drodze. Wyuczył się wprawdzie mój ojciec ciesielskiego rzemiosła, ale że ciesielka nie dawała
mu dosyć zarobku, a do furmaństwa go bardzo ciągnęło, tedy ciesielkę cale był zarzucił. Już dziad mój
był furmanem solnym, jako to zowią u nas prasołem; bo tu wszędy około w samborskiej i drohobyckej
krainie żupa na żupie: i w Starej Soli, i w Lacku, i w Drohobyczu, i w Truskawcu, Modryczu,
Stebniku i w Kotowie, a zewsząd kwotnicy wysyłają beczkami sól na końce świata, aż do Kijowa,
na daleką Ukrainę, hen aż po Dzikie Pola, bo chleba zbytek, ale soli nic, choćby na zaprószenie oka.
Furmańskie rzemiosło przeszło tak z dziadka na mego ojca, tylko że ojciec nie woził już soli,
ale wziąwszy nieco grosza po dziadku, zabrał się do furmanki kupieckiej. To był sowity zarobek,
ale ciężki; rzemiosło zyskowne, ale niebezpieczne, a czasem i bardzo stratne, jeśli tego nieszczęście
chciało. Boś jechał jak na wojnę i chyba to Bóg miłosierny wiedział, kiedy wrócisz i czy żyw i cały
wrócisz, i w jakiej fortunie na swoim domowym progu staniesz.
Wyjechać możesz pięknym kowanym wozem w cztery konie, opasany pełnym trzosem,
a powrócić pieszo i boso, o proszonym chlebie, z gołym jeno biczyskiem w ręku za cały dorobek i rad
tylko, żeś głowę przyniósł. Wszędy drogi niebezpieczne, wszędy siła opryszków i hultajów, łakomych
na grosz kupiecki i bogaty towar; już jak do Wołoszy czy do Węgier z towarem jedziesz lub stamtąd
wracasz, strachu i biedy najesz się często do syta, a cóż rzec wtedy, kiedy droga wiedzie aż do Turek,
w pogańskie strony, szlakiem tatarskim?
Owoż wiedzieć macie, że ojciec mój właśnie aż do Turek furmanił, a tak tedy w samą paszczę
zbójecką. Miał ojciec mój u Ormian lwowskich wielką łaskę i zachowanie, bo był wierny, trzeźwy
i śmiałego serca, a Ormianie wielkie handle prowadzą z tureckimi krajami, wywożą tam moc złota
i kosztownego towaru, a stamtąd do Polski wracają z jeszcze większymi skarbami w bławatach,
złotogłowiach, korzeniach zamorskich, a nierzadko i w perłach, koralach i kamieniach takich drogich,
że i korona królewska by się ich nie powstydziła, a za jeden taki kamyk i pańskie dziedzictwo kupić
można. Dwa razy mój ojciec był aż w Stambule samym, stolicy Turków, gdzie sam ich cesarz czyli
sułtan siedzi, oba razy szczęśliwie i z dużym zarobkiem wrócił, ale zarzekał się, że już trzeci raz nie
pojedzie. Tymczasem pojechał, bo musiał, a to przez to właśnie sołtystwo, z którego niecnotliwi
ludzie wyścigać go chcieli.
Ojciec był prawowitym posesorem tego wolnictwa, bo było dziedziczne, ale że nie po męskiej
głowie poszło na ojca, jeno po białogłowskiej, więc ów nasz podstarości podborecki, o którym już
wspomniałem, p. Bałczyński, koniecznie je chciał ojcu wydrzeć, jeśli się nie okupi.
Na zamku ojca nigdy o to nie turbowano, byle czynsz w ekonomii samborskiej zapłacił, a sam pan
wojewoda Mniszech jeszcze nieboszczykowi dziadkowi mawiał, jako może być cale bezpieczny
o swoje posiadanie. Ale od czasu, kiedy pan wojewoda wydał córkę swoją za owego cara
moskiewskiego Dymitra, co z państw swoich gołe życie unosząc o Sambor się był oparł, i wraz z nim
do Moskwy z wojskami się wyprawił, aby go na carskim tronie osadzić, już na zamku inne rządy
nastały.
Po roku 1611 nastał p. starosta Daniłłowicz, a jakoś w cztery lata znowu p. Samuel Koniecpolski –
i od tego czasu p. Bałczyński coraz to ostrzej naścigał, ojca mojego nękał; rumacją groził, tak że ojciec
i prosić się i opłacać musiał, a tylko pomocy Bożej i ludzkiej czekał.
Zdało się też, że mu ta pomoc przyszła, i to potężna, bo owo kiedy Król Jegomość, panujący
wtedy szczęśliwie w Polsce Zygmunt, w roku 1621 do Lwowa za wojskiem jechał, ojcu memu,
że miał wóz duży dostatkowy i cztery konie rosłe i mocne, kazano z zamku stawić się w Gródku
do podwód królewskich za opuszczeniem czynszu. Z niemałym strachem ojciec jechał, bo to był czas
wielkiego ciągnienia na wojnę turecką, bał się tedy bardzo, aby go z chudobą gdzieś aż do obozu
nie wleczono albo do wiezienia armat ze Lwowa nie wzięto. Ale kiedy musiał, tedy acz z płaczem
pojechał. Tak się zdarzyło, że na bardzo złej drodze po wielkich dżdżach jesiennych, bo to było jakoś
pod dobrą jesień, kolasa królewska za wsią Zalesie, niedaleko Janowa, ugrzęzła w trzęsawisku.
Woźnica królewski siłą mocą chciał się wydobyć, śmignął batem zanadto; konne ogniste jako lwy,
a było ich sześć w zaprzęgu, kiedy się nie zepną i nie wyskoczą jak szalone, tak owo jednej chwili
zrobił się z tego wszystkiego jakoby tylko jeden kłąb poplątany i okrutna trzaskająca wierzganina,
że aż woda z trzęsawiska bryznęła do góry jakby z sikawek; forysi pospadali z siodeł, lejce się
55
porwały, orczyki potrzaskały, rzemienie poplątały, że ani weź, ani przystąp. Kolasa królewska bardzo
się przechyliła; tylko patrzeć, kiedy się cale wywróci; sam Król Jegomość na szwankowanie zdrowia
narażon.
Było przy królu dużo ludzi, dworzan, dragonii, szlachty, a wszystko to konno jechało; jak się tedy
zwali gęstą kupą na ratunek, to jeszcze gorzej, bo ten chwyta za to, ten za owo, ten szarpie tędy,
ten owędy, ten sobie krzyczy, a ten sobie – owo hałas, trzask, zamieszanie, że chyba siekierą się
przerąbiesz do kolasy. Tak się zdarzyło, że wozy dworskie, co szły przed królem, odsadziły się były
daleko naprzód, a z wozów skarbnych, co jechały z tyłu, ojcowski był najbliższy. Przybieżał tedy
ojciec mój już z samej ciekawości; widzi, jako jeden z dragonów, co pozsiadali z koni, aby zaprzęg
znowu przywrócić do ładu, padł jak nieżywy od kopyta, a drugi nieboraczek pod kołami jeno dysze;
nie namyślając się zatem długo, zuchwałym sercem skacze ojciec między konie, podsadza się pod cug
dyszlowy i nożem wielkim krakowskim, co go także tulichem zowią, rzeze postronki i rzemienie.
Ledwo się z życiem wybiegał i bez szwanku ojciec mój z tej niebezpiecznej roboty – ale teraz to już
z łatwością rozplątano konie. Kolasa została w miejscu, a konie, zhukane i znarowione, a który
i skaleczony, rzuciły się strzałą w pole. Wysadził się naprzód ku wozom skarbnym jeden starszy
dworzanin i woła:
– Masz tam który dobre konie?
Ojciec mój podbiegł do swojego woza i mówi:
– Mam, panie.
– Dawaj sam, a duchem!
Ojciec w mig wyprzągł swoje konie i kazano mu je założyć do kolasy królewskiej. Mówił potem
ojciec matce, jako go strach wielki ogarnął, kiedy pomyślał, że a nuż nie wywlecze kolasy królewskiej
z trzęsawiska, a tak i wstyd, a może i co gorszego go spotka. Polecił się tylko Najśw. Pannie
i św. Jerzemu, co jest niebieskim patronem furmanów, popatrzył tak miłosiernie na swoje szkapy,
jakżeby je prosił, aby go w tym ciężkim terminie nie opuszczały, a potem biorąc się cały jakby
w kupę, nie bacząc już na nic, ani nawet na majestat królewski, jak nie trzaśnie z bicza, jak nie huknie
z całej mocy: «Au! Aju! Aju! Hyj!!!», a konie, jakżeby zrozumiały, że tu idzie o dobrego pana
i o własny ich honor, jak się nie wypną gdyby pałąki, jak się nie wysadzą całe garbate, jak nie szarpną
z miejsca – i oto kolasa królewska już na twardej drodze i jeno wio! dalej!
Tak podwiózł ojciec króla do Janowa, a niedaleko już było do tej stacji, i tu dwór cały zatrzymał
się. Kiedy ojciec koniska udręczone wyprzągł, aby wracać po swój wóz, co został w tyle na drodze,
każą mu do króla. Stanął ojciec truchlejący przed majestatem pańskim po raz pierwszy w życiu,
a i po raz ostatni, a oczu nawet podnieść się nie ważył na oblicze królewskie.
Mówi król Zygmunt:
– A jako się zowiesz?
– Marek Bystry, Miłościwy Królu!
– Wierę, Bystry – król na to – boś też i chłop bystry, A skąd ty?
– Z Podborza, z ekonomii samborskiej, Miłościwy Panie.
– Tedy z Rusi, a mówisz dobrze po polsku.
– Bom ja jest Polak i łaciński.
A trzeba wam wiedzieć, że wśród Rusi samborskiej jest dużo osad jakoby mazurskich, to w całych
osobnych gromadach, to z Rusią pomieszanych: Powtórnia, Powodowa, Strzałkowice, Biskowice,
Radłowice i tak dalej, które to osady, jako ludzie opowiadają, jeszcze ongi dawnymi laty stara
królowa, co się Bona zwała, pono znad Wisły tu na Ruś sprowadziła po wielkim powietrzu, kiedy Ruś
miejscami całkiem wymarła; to i ojciec mój z takiej osady pochodził.
– Masz tobie, Bystry; jedźże z Bogiem – rzecze dalej król i rzuca ojcu do czapki czerwony złoty
z swoim wizerunkiem.
Łaskawość Króla Jegomości dodała ojcu serca; powiadał potem, że mu się tej chwili przypomniało
owo mądre przysłowie: «Chwytaj okazją z przodu, bo z tyłu łysa». Jak tedy stał, tak pada plackiem
pod stopy króla, wołając:
– Najmiłościwszy Królu! Błagam ja pokornie miłosierdzia Waszego, biedny pachołek!
Król wstać mu kazał i pytał, czego by chciał? Ojciec jednakowoż nie wstał; tylko w klęczki się
podniósł i tak klęczący suplikować zaczął o konfirmacją na sołtystwo, którego mu źli ludzie przeczą,
a w żebraka obrócić by go radzi.
Król słuchał chwilę cierpliwie, a potem, wskazując na jednego z dworzan swoich, rzekł:
56
– Opowiedz to temu. – I uśmiechając się dodał: – Słyszcie, Solski! Miejcie tam na baczeniu,
co za sprawę ma ten człowiek, bo to przecież jest nasz furman królewski, auriga regius.
Stanąwszy we Lwowie, ojciec mój przypomniał się pokornie p. Solskiemu, któremu król prośbę
jego poruczył, a ten go znowu odesłał do innego, a ten inny do drugiego, a ten drugi do trzeciego,
i tak go posyłali od Annasza do Kaifasza, aż nareście podpisek kanclerski zapisał sobie, o co rzecz
chodzi, i rzekł ojcu:
– Jedź ty, człeku poczciwy, do domu; przyjdzie tobie dekret królewski na grunt; wyprawi się
pisanie do zamku w Samborze.
Rad nierad, ojciec na tej obietnicy poprzestać musiał, bo gdzież to ubogiemu chłopu niebodze
napychać się takim panom, przez drabanty, pokojowce, pajuki, łokciami się przeszturchiwać,
a to jeszcze i w bardzo niesposobnym czasie, kiedy wszyscy mieli nabite głowy wojennymi sprawami,
bo właśnie królewicz naonczas, Władysław, a dziś miłościwy nasz monarcha, wojował Turków,
i kto żyw był we Lwowie, tylko o tej wojnie mówił i o nią się frasował.
A też i niebezpieczno bawić się było we Lwowie – raczej uciekaj, człecze, bo ci do Chocimia
z armaty każą. Ale przecie ojciec mój wrócił wesół i dobrej myśli do domu, moc ciekawości matce
i mnie opowiadał o królu, chwalił się przed sąsiady i przed podstarościm, i przed wujem kantorem,
że go Król Jegomość jakoby furmanem swoim mianował, a nawet sobie spamiętał słowa łacińskie
auriga regius, co właśnie tyle znaczy po polsku, co «woźnica królewski». Jam wtedy miał lat 13,
a brat matki mojej, sługa kościelny albo jak go zwano kantor, wuj Walenty, nauczył mnie po trosze
czytać i pisać. Tedy ja, kędy trzeba i nie trzeba, na drzwiach, na skrzyniach, na stole, wypisywałem to
kredą, to węglem grube i krzywe litery, układając owe łacińskie słowa: AURIGA REGIUS – a tak mi
się zdało, jakoby to tyle znaczyło, co hetman nad furmany.
Ale tym dobrym myślom wrychle miał być koniec markotny, bo miesiąc mijał za miesiącem,
a ona konfirmacja królewska na ojcowskie wolnictwo, co miała przyjść na zamek, jak nie nadchodziła,
tak nie nadchodziła. Podstarości, kiedy ojciec wrócił taki bezpieczny obiecaniem królewskim, schował
był trochę rogi, ale teraz następować zaczął na ojca coraz to ciaśniej, a miał za wspólnika Węgrzyna
pewnego, hajduka i wielkiego niegdy ulubieńca pana wojewody Mniszcha. Ten Węgrzyn, Kajdasz
nazwiskiem, jeszcze pacholęciem wzięty był na dwór pański, a teraz w Podborzu przy podstarościm
jakoby na łaskawym chlebie siedział i on to niby miał dane sobie od starego pana sołtystwo nasze.
Tedy obaj przypiekali ojcu, turbując go groźbami: «albo się po dobremu wynoś, albo cię wytrzęsiemy
z tego wolnictwa, bo my już wygrali sprawę na zamku»; a było to kłamstwo niecnotliwe, bo dekretu
nie mieli, a nawet sami w sobie nie bardzo byli bezpieczni, czy wżdy naprawdę owa królewska
konfirmacja nie przyjdzie. Owoż tak stały rzeczy, że obie strony się bały – ojciec: nuż go skrzywdzą?
– podstarości i Kajdasz: nuż konfirmacja będzie? Kiedy się jeden i drugi boi, łacno się godzić.
– Zapłacisz ty nam 200 złotych, a już cię zaniechać obiecujemy dla miłości ludzkiej – mówił
Bałczyński.
– Nie macie wy miłości ludzkiej ani boskiej – mówił ojciec – żeście się tak sromotnie
na zniszczenie moje nasadzili. Za grzechy moje dam 100 złotych, ale już mnie raz zaniechajcie
i na wieczność kwitujcie, i niech was Bóg sądzi za mnie biednego pachołka!
– Dawajże zaraz, choćby i sto; z miłosierdzia tylko czynimy.
Ojciec grosza tyle nie miał, tedy po długich namowach tak stanęło, że ojciec się na tych sto
złotych do przyszłego św. Michała zapisał, a za poczekanie dać musiał lichwy tego dukata, który
od Króla Jegomości w Janowie dostał. Kiedym ja, małe chłopię, patrzył na to, jako w oczach płaczącej
matki ów dukat królewski zapadł jakoby w głęboką studnię w skórzany mieszek Bałczyńskiego,
tak mi się serce skrajało i tak krzywda ona mojego ojca padła mi cała ciężka i paląca na duszę, jako
kiedybym w piersiach miał żywy ogień, że dnia tego i godziny całego żywota mego nie zapomnę,
i choć potem jeszcze okrutniejsze dopuszczenia Boże spadły na naszą chatę i na nasze głowy,
tej najpierwszej żałości mojej nie przytłumiły, tak jako dzwon, kiedy raz pęknie, już nie jęczy, choć
weń jeszcze z większą mocą uderzysz, aniżeli wtedy, kiedy się spadał.
Miał ojciec mój tej zimy słabo zarobku, a jakoś blisko wiosny roku Pańskiego 1622 wyjechał
do Lwowa z solą, choć już nierad sól woził, owszem całe już był prasolstwo zarzucił, jako się
to rzekło, ale musiał jechać raz dla zarobku, wziąwszy sobie na głowę taki dług ciężki do św. Michała,
a także i dla widzenia się z kupcy ormiańskimi, czy go gdzie z towarem w zyskowniejszą jaką drogę
nie poszlą. Wróciwszy, mówi do matki jakoś nieśmiało, jakby bał się ją utrapić:
57
– Nie będzie tego roku wielkich frachtów ani do Krakowa, ani do Węgier, ani do Wołoszy,
a co w tę stronę iść ma, na to się już inni furmani ujednali. Dla mnie to nic z tego nie zostało
i musiałbym chyba wozić Żydom samborskim wosk i skórę a spław do Sanu. Ale pan Krzysztof
Serebkowicz wyprawia za pięć niedziel ze Lwowa karawanę...
– Do Turek? O ja nieszczęśliwa? – zawołała moja matka, nie dając ojcu dokończyć.
– A jużciż że do Turek – rzecze ojciec – bo p. Krzysztof tylko z tureckimi kupcy ma swoje handle.
Ale nie tak głęboko do samych Turek, bo nie aż na sam Konstantynopol, jeno do Jędrna i Warny,
nad morze, bo tam okręty z towarem p. Krzysztofa przybić mają. Ujednałem się tedy
z p. Krzysztofem, a jak na mój rachunek, to aby z pomocą Bożą, tam i nazad po 100 talarów zarobię.
Dużo było płaczu i lamentu w domu dla tej wyprawy ojcowskiej w dzikie i niebezpieczne kraje,
aż nad Czarne Morze, które, jako mi się naonczas w głowie mojej zdało, musiało być takie czarne, jak
sadza, a całe pełne straszliwych bestyj i smoków, tako samo czarnych, jako i one głębiny bezustannie
nocujące, w których ani Boże słoneczko, ani księżyc, ani gwiazdy przezierać się nie mogły; nie tak,
jak w naszym Dniestrze, na którego dnie modre niebo się kładło jakby w źwierciadle, a chmury
płynęły pod wodą jak ryby. Płakała matka, że ojciec się puszcza co wiedzieć na jakie przygody; płakał
ja, ale nie za to, że jedzie, jeno iż mnie z sobą wziąć nie chce, a tak w niemałej żałości czas ubiegał.
Tymczasem ojciec milczący gotował się do jazdy, a ja, wtedy już otrok dość rosły, pomagałem, jak
umiałem.
Tedy zaczęliśmy koniom dawać owsa na dwie niedziele przed wyjazdem, bo dotąd sieczkę tylko
i siano gryzły i bardzo były posłabły i pochudły – a było ich już tylko trzy, same brożkowe, duże,
jeden wrony, którego ojciec zwał Dżumbas, bo go od handlarza Turka kupił, a takich handlarzy
dżumbasami nazywają, drugi cisawy, Kłuś, trzeci podżary, bo ani całogniady, ani całowrony, i ten był
najpiękniejszy, a zwał się Sudany; pochodził z bardzo zacnej stadniny pańskiej, ale był bardzo stary
i na jedno oko ślepy. Potem zaczął ojciec wóz opatrywać i oprawiać, wszystko z osobna i z wielkim
baczeniem od największej do najmniejszej rzeczy, od kół, osi, obręczy, do najmarniejszego gwoździa
i śrubki, a była to pałuba okrutnie duża, cała setnie kowana, z ogromnym koszem łubianym
i przykoszkami, z poklatem na obręczach, który wyglądał jak duża buda, że w niej chyba i mieszkać
by można jakby w izbie, a pokryty był grubym a gęstym cwelichem wrocławskim, że i człek i towar
bezpieczny był od deszczów, jak pod dobrym dachem: A tyle było na tym wozie żelaza, tyle
łańcuchów, że, bywało, jak po twardej drodze ojciec puści konie rysią, to taki brzęk, taki łoskot, taki
tętent i dzwonienie, a przy tym tak huczy, jakoby w kotły bito, co zawsze było z podziwieniem ludzi,
jako że w tych stronach ruskich, a osobliwie pod górami, mają chłopy wózki mizerne, że w nich
i jednego ćwieczka żelaznego nie masz na pokazanie, a wszystko to piszcze i skrzypie, i trzeszczy,
że kiedy z gór długim żurawiem z klepkami ku spławom jadą, to na milę słyszysz tę muzykę.
Dużo by pisać, jak opatrznie ojciec na tę daleką drogę się wybierał, jak osobno zładował woreczek
owsa święconego w dzień św. Szczepana Męczennika, aby go po drodze do karmy dosypywać
dla odżegnania złego od koni; jak dobierał ziela na różne choroby końskie: lulkę, lipkę, wilżynę,
kopytnik itd.; jak robił zapas smarowidła na rzemienie: z wódki, sadła i sadzy gdańskiej; jak w osobny
skórzany mieszek wkładał naczynie przygodnie: młot, obcęgi, dłuto, szydła, kopę całą ufnali;
jak czyścił topór, samopał i szeroką szablę multankę, bo bez tego ani ruszaj się z domu, skoro cię
droga prowadzi w takie dalekie a dzikie krainy. Tymczasem matka ładowała odzież i bieliznę,
a i o strawie na drogę pamiętała: chleba, jagieł, słoniny, gomółek, choćby tyle, aby nie od razu
z gotowego grosza żyć, ale na swoim jaki tydzień i drugi poprzestać. Dał ojciec na mszę księdzu
plebanowi, wysłuchaliśmy jej w wielkim nabożeństwie; ojciec się wyspowiadał i Przenajświętszy
Sakrament przyjął, pożegnał się z wujem kantorem i znajomymi we wsi; w skruszeniu serca
po Sakramencie nie zapomniał nawet o podstarościm i hajduku Kajdaszu, choć za ich to sprawą
musiał się hazardować i tam jechać, gdzie się już jeździć zarzekał, bo się tym pogańskim szlakiem
człek wyprawia jak na wojnę, niepewny jutra i życia.
Nazajutrz rano jeszcze słońca nie było na niebie, a już pałuba zaprzężona stała gotowa, konie
parskały żwawo, jakby na dobrą wróżbę, i grzebały ziemię kopytami, tak im przybyło ochoty i gorąca
po dwuniedzielnym obroku. Ojciec przeżegnał znakiem krzyża św. matkę i mnie, a matka jego, obłapił
i ucałował nas oboje, zrobił biczem znak krzyża świętego przed końmi, siadł na kozioł, trzasnął
z bicza... „Aju! Hyj!” Zaturkotał wóz po suchej drodze, a mnie i matce się zdało, że te jego kowane
koła po sercu nam przejechały.
58
WŁADYSŁAW ŁOZIŃSKI
SKARB WATAŻKI. Powieść z XVIII wieku
I. HAJDAMACY WE LWOWIE
W ostatnim dziesiątku lat swego istnienia Rzeczpospolita polska przedstawiała widok starego
gmachu, którego potężne niegdyś posady poczęły drżeć w całej swej głębi, którego mury, od wieków
nie naprawiane dłonią opatrznego gospodarza, rysować się i pękać poczęły pod szalonym naciskiem
ustawicznej burzy...
Chwiały się groźnie pod stopami całego narodu podwaliny, osadzone niegdyś silnie mieczem
i rozumem lepszych przodków, ze straszliwym łoskotem pękały stare sklepienia, ale ledwie
najmniejsza cząstka słyszała tę wieszczbę upadku, tę przerażającą zapowiedź ruiny.
Nieskończona większość nie słyszała i nie widziała zwiastunów katastrofy...
Szalona burza namiętności prywatnych i publicznych ogłuszyła wszystkich, bezprzykładna
lekkomyślność i swawola zasłoniła spojrzenie w przyszłość...
Czas to był rozpaczliwego zamętu, czas bezprzykładnego niemal obłędu, którego dzisiejszy
badacz ani ogarnąć, ani zrozumieć nie zdoła. Społeczeństwo całe zdawało się padać ofiarą rozkładu.
Wszystkie podstawy bytu usuwały się spod stóp jego, wszelkie warunki porządku i ładu znikały
z publicznego życia.
Swawola rozpasała wszystkie warstwy ludności i całemu obliczu społecznemu owych czasów
wycisnęła piętno konwulsyj czy obłąkania... Zdrowe żywioły, w których tkwił zaród życia, zanadto
były osłabione, aby pokonać chorobę całego organizmu. Władzy nie było niemal żadnej, cnoty
obywatelskiej zbyt mało, by ją zastąpić mogła.
Wojny dopełniły opłakanego zamętu, a jakby na ostateczny domiar grozy i nieszczęścia
najokropniejszy, najpotworniejszy bunt rozpasanej czerni rzucił na tę scenę odblask niewinnej krwi
i łunę pożogi... Takich to czasów ustępem był rok 1768, w którym rozpoczyna się opowieść nasza.
W roku tym Lwów, jakkolwiek nie był powołany do odgrywania większej i ważniejszej roli, miał
na całej fizjonomii swojej wszystkie znamiona opłakanej pory.
Miasto było niemal do szczętu zniszczone; handel, który tu niegdyś miał swe wielkie ognisko
wschodnie, upadł zupełnie, patrycjat, niegdyś tyle świetny i bogaty, który słał wspaniałe dary
monarchom, a złotem i mieczem zarówno dobił się sławy w Rzeczypospolitej, zmienił się w gromadkę
ubogiego mieszczaństwa, upadłego na duchu, niepewnego jutra, które przynieść mu mogło nową
klęskę, nową ciężką załogę, nową kontrybucję.
Dla Lwowa rok ten był cięższym może niż owe lata, kiedy o mury jego bił nawał Szwedów, pogan
lub kozactwa. Wówczas miało się złoto i żelazo do odporu, a jednego tylko wroga u murów, obecnie
zaś zewsząd zagrażano ogołoconemu ze środków miastu.
Była mu wrogiem własna załoga polska, nieliczna wprawdzie, lecz ciężka, bo nie opłacana
ze skarbu państwa, stała niemal wyłącznie na koszcie miasta; był mu wrogiem pan łowczy koronny
Branicki, co tuż u jego boku organizował i ściągał siły przeciw konfederatom; była mu wrogiem sama
konfederacja barska, co zagrażała mu ustawicznie, a raz nawet pokusiła się o jego zdobycie...
Miasto było uciśnione, przytłumione, jakaś duszna i ciężka zawisła nad nim atmosfera.
Magnackich rodzin polskich mieszkało w nim wprawdzie więcej niż kiedykolwiek, bo zewsząd
garnęła się szlachta z rodzinami w mury warownego grodu — ale mimo to życie było posępne,
smutne, jakby pełne złowrogiego przeczucia.
Sypano wały, co się już do połowy osunęły od starości i zaniedbania, naprawiano ile możności
popękane mury fortyfikacyjne, zbrojono z pośpiechem klasztor karmelicki, który stanowił poniekąd
czoło ówczesnej warowni lwowskiej.
Zdawało się, że te na pół porozwalane baszty, te szczerbate, ku upadkowi chylące się bramy
i furty, te mury spróchniałe i popękane, co niegdyś tak dumny stawiły opór nieprzyjaciołom i urągały
z zawziętych oblężeń, dziś przed ostatecznym swym upadkiem, przed zupełnym rozsypaniem się
w gruzy raz jeszcze zadrżeć mają od huku oblężniczych strzałów, raz jeszcze rozpaczliwy dać mają
odpór wrogiemu najazdowi...
Przed kim się zbrojono?... Nie było to tajemnicą. Lwów miał tym razem stanąć zaporą nie obcym,
ale swoim. Obawiano się niespodziewanego napadu konfederatów, którzy od ziemi sanockiej
59
i od Podola podążać mieli pod starą forteczkę, by śmiałym zamachem wydrzeć ją z rąk królewskiego
wojska. Ludność, jak zawsze groźnym i przesadnym pogłoskom przystępna, straszyła się sama jeszcze
gorszymi wróżbami.
Szeptano sobie między gminem, że nie tylko okropność domowej wojny oprzeć się ma o miasto.
Biegały wieści, że w Chocimiu gromadzi się wojsko tureckie, że basza tameczny czeka na czele
janczarów, aby wpaść w ziemie polskie, że już wypadł falą pożogi, że Kamieniec Podolski zdobyty,
że janczarskie straże aż pod Brody już się podsunęły...
Do tych wieści mylnych i na trwogę rozsiewanych przybyła niebawem inna... Była ona
prawdziwą, ale jak każda niemal wieść owego czasu, przyleciała na skrzydłach strachu i przerażenia,
urosła w większą jeszcze okropność niźli nią była w istocie...
Rzeź humańska rzuciła krwawą łunę na całą jedną prowincję Polski... Słyszano o mordach
okropnych, o straszliwym barbarzyństwie hajdamackiej dziczy, widziano rodziny, uciekające
na Brody ku Lwowowi...
Każdy taki wygnaniec miał na ustach trwogę śmiertelną i wieść jakąś bajeczną. Mówiono, że bunt
hajdamacki coraz bardziej się szerzy, że coraz dalej rozlewa się krwią i zniszczeniem, że łuna
popalonych dworów coraz większe zatacza koło, że dziś, jutro, pojutrze... zaświeci nad wzgórzami
Lwowa...
Tymczasem w samym garnizonie lwowskim rozpoczął się ruch gorączkowy, który w oczach
gminu nadawał prawdopodobieństwa pogłoskom i podniecał powszechną trwogę.
Szybkimi marszami podążył pan łowczy Branicki ze swoim korpusem na Podole, w ślad za nim
jenerał Kreczetników opuścił Żółkiew. Pan pułkownik Korytowski, komendant Lwowa, ściągał
gorączkowo co tylko się gdzie znalazło regularnego polskiego żołnierza. Codziennie niemal kuriery
wojskowe pędziły ze Lwowa do Kamieńca, z Kamieńca do Lwowa... Z Brodów przywożono proch
całymi kamieniami, dragonia i działa to wychodziły, to wracały...
Taki ruch w garnizonie i taka skrzętność w przygotowaniach wojennych podsycały coraz bardziej
zatrwożoną imaginację ludności — i były chwile, w których gmin miejski ze zgrozą opowiadał sobie
wieści o zbliżającym się buncie chłopskim.
Niektórzy opowiadali, że widzieli we wioskach sąsiednich jakieś zagadkowe postacie, przybyłe
nie wiadomo skąd, znikające nie wiadomo gdzie, które hasło buntu i rzezi niosąc mieszkańcom siół,
głosiły bliskie przyjście czerni i powszechny mord szlachty i Żydów...
Ten i ów, biorąc ciemną pogłoskę za fakt, wróżbę rzuconą w trwodze za jutrzejszą rzeczywistość,
rozpowiadał z największym przerażeniem, że hajdamacy idą na Lwów, że wyrżnęli kawalerię
narodową pod panem oboźnym Stempkowskim, a samego pana oboźnego powiesili na rynku
w Brodach...
Wróżono i wróżono, aż wywróżono nareszcie... Hajdamacy przyszli do Lwowa...
Przyszli istotnie, ale wcale w innej postaci niż się tego obawiano. Przyszli nie z dzikim okrzykiem
szpetnego zwycięstwa, nie wśród bicia dzwonów i ze światłem pożarowej łuny, ale z kajdanami
na zbrodniczych rękach, jako jeńcy bez nadziei łaski i przebaczenia, z całym brzemieniem klątwy
i srogiego odwetu na pochylonych barkach...
W sierpniu wspomnianego już roku przybywać poczęli ci wstrętni goście do Lwowa.
Wybiegała ludność naprzeciw, aby przypatrzeć się dzikim postaciom złoczyńców, z których każdy
zbryzgany był krwią ofiar bezbronnych, starców, kobiet i dzieci. Patrzono na nich jak na dzikie,
okrutne zwierzęta leśne, pojmane żywcem dłonią odważnego myśliwca.
Pędzono ich też jak dzikie zwierzęta, obchodzono się z nimi gorzej niż ze zwierzętami.
Pod strażą dragonii koronnej lub grodowych kozaków szli ci nieszczęśni gromadkami
po kilkudziesięciu. Przykuci do drągów długich, ze skrępowanymi ramionami, bosi, obdarci,
wynędzniali, wkraczali do Lwowa. Były to odrażające postacie, z twarzami dzikimi, którym zarost
dodawał jeszcze więcej wstrętnego wyrazu. Okryte były szmatami odzieży chłopskiej, na niektórych
tylko widać było resztki kozackiego stroju.
Każdy z tych ludzi miał na czole straszliwe piętno Kaina, nad każdym wisiała klątwa krwi rozlanej
z najdzikszym okrucieństwem; zdawało się, że na łachmanach, co ich ciała osłaniały, odkryłbyś
jeszcze krew niezastygłą... A przecież nieszczęsne te ofiary ciemnego szału budziły litość w sercu...
Człowieczeństwo, spodlone i upokorzone w tych ludziach, apelowało przecież do duszy
i miłosierdzia. Ale nie znano dla nich miłosierdzia, jak oni sami nie znali go, nie spodziewali się i, zda
60
się, nie chcieli. Szli z dziwnie obojętną twarzą, z ponurą, przerażającą rezygnacją, z oczyma,
które nie zdradzały tajemnic ciemnej duszy.
Dragoni pędzili ich przez miasto pod cekhauz królewski lub miejski, do lochów na Niskim
Zamku; oddział lwowskiego garnizonu odliczył ich, pokwitował i po rozmaitych kryjówkach,
ciemnicach i kaźniach poumieszczał.
Kilka takich transportów hajdamackich przybyło do Lwowa. Więzienia były przepełnione,
szczupły garnizon rozerwany był na straży przy nich, a nie wiedziano, co z nimi począć. Komendant
lwowski, Korytowski, protestował przeciw tym wstrętnym gościom, pisał do króla, do Branickiego,
do Stempkowskiego, do innych, zaklinając, by mu nie nasyłali hajdamackich więźniów, których
ani umieścić, ani wyżywić, ani ustrzec nie może.
Byli tacy, którzy radzili załatwić się szybko z więźniami — śmiercią ich bez wyjątku karząc.
Mimo jednak całego oburzenia, mimo słusznej zgrozy, jaką wywoływały zbrodnie tych potępieńców,
jeżeli nie samo uznanie ludzkości, to wstręt, to obrzydzenie, wzbudzone przez poprzednie tysiączne
egzekucje, sprzeciwiały się użyciu tego środka.
Czerni hajdamackiej taka była ilość, że wszystkich śmiercią karać było niepodobna. Pozbawiono
życia tysiące, pozostały tysiące. Prawu słusznej zemsty, wymaganiom krwawej sprawiedliwości stało
się zadość. Krew, przelana w Humańszczyźnie, odpłaconą została strumieniami krwi hajdamckiej.
Zabrakło ludzi do spełniania wyroków śmierci... Pochwytani hajdamacy musieli sami sobie być
katami. Jeden drugiego musiał pozbawiać życia, ostatniego zabijał żołnierz... Od Sawrania
aż do Kamieńca Podolskiego poobwieszane były drzewa trupami opryszków, a około każdego niemal
miasteczka na tej drodze sterczały lasy powbijanych na pale kampańczyków.
Moszczeński opowiada w pamiętniku swoim, że stracono około 30 000 chłopstwa zbuntowanego.
Liczba to niezawodnie przesadzona, niemniej przeto straconych liczyć można na tysiące. Sam łowczy
Branicki donosi królowi, że siedmiuset hajdamaków jednym wałem powiesił, nie wliczając w to
przywódców, których inną, najokropniejszą karał śmiercią.
Jenerał Kreczetników zdaje raport władzom rosyjskim, że przeszło dwa tysiące opryszków sam
oddał komendantom polskim i że większą część z nich powieszono. Co pan oboźny Stempkowski
na własną rękę wywieszał, nie wiadomo...
Postanowiono tedy po tak straszliwym odwecie porozsyłać resztę jeńców hajdamackich do twierdz
rozmaitych, jak do Kamieńca, do Brodów, do Lwowa. Zachodził w głowę pan komendant
Korytowski, otrzymawszy znaczną liczbę takich nieproszonych i niemiłych gości. Więzienne
utrzymanie tylu jeńców, najgorsze choćby żywienie ich wymagało znacznych kosztów — a środków
na to nie było żadnych.
Jak utrzymać, jak żywić hajdamackich więźniów, skoro nie było czym żywić i opłacać samego
garnizonu? Garstka wojska Rzeczypospolitej autoramentu cudzoziemskiego od dawna nie dostawała
żołdu ze skarbu. Gdyby nie miasto, które kilkadziesiąt tysięcy złotych zaliczyło na utrzymanie
garnizonu, żołnierze musieliby się byli chyba zmienić w garstkę opryszków, żywiących się gwałtem
i łupieżą.
Nakazano hajdamaków używać do naprawy twierdzy, do sypania wałów i innych robót
publicznych. Zlitował się król Stanisław August i, tknięty niedolą tych ludzi, przysłał z własnej
prywatnej szkatuły 200 dukatów Korytowskiemu na utrzymanie więźniów.
Równocześnie ogłoszono we właściwych województwach, aby szlachta reklamowała tych
pochwytanych hajdamaków, którzy przed buntem byli jej poddanymi, i zabierała ich sobie
z Kamieńca i ze Lwowa. Sprzeciwiał się temu pan łowczy koronny Branicki, utrzymując,
że złoczyńcy ci, pojmani z bronią w ręku, nie należą już do swych dawnych panów, ale traceni
lub więzieni być winni, lecz przeciw dalszemu traceniu przemawiało wszelkie uczucie ludzkości,
a więzienie tylu ludzi zbyt było kosztowne, aby wykonać się dało.
Pan komendant Korytowski pojął najlepiej szlachetną intencję króla. Mając już jaki taki fundusz
na utrzymanie jeńców, jednej części ich użył do robót fortecznych, drugą na własną rękę zatrudnił.
Mając tyle rąk do rozporządzenia, począł budować sobie kamienicę we Lwowie.
Stanęła trudem hajdamaków okazała, jak naówczas, budowa we Lwowie, która długi czas
uchodziła za gmach pierwszorzędny, a posiadając duże sale, była głównym miejscem balów, uczt
i rozmaitych festynów. Kamienica ta, zbudowana przez jeńców hajdamackich, stoi dotąd
w pierwotnym nienaruszonym kształcie. Jest nią tak zwana kamienica Andreolego, z przechodowym
dziedzińcem między rynkiem a ulicą Teatralną.
61
WALERY ŁOZIŃSKI: ZAKLĘTY DWÓR (1860)
Powieść w 2 częściach, pierwodruk w „Dzienniku Literackim” 1859, wyd. os. we Lwowie 1860, t. 1-2.
W kostiumie już historycznym (akcja toczy się na przełomie 1845 i 1846 roku) autor przedstawia program
demokratów lwowskich skupionych wokół „Dziennika literackiego” - ideę ogólnonarodowego powstania
w myśl wskazań Edwarda Dembowskiego i J. M. Goslara. Zręcznie stosowana technika powieści sensacyjnej
łączy się z realizmem tła i postaci drugoplanowych, traktowanych też często satyrycznie.
Postacią centralną jest samowolny niegdyś, półdziki starościc Mikołaj Żwirski, przeobrażony (po rzekomej śmierci za granicą) w ofiarnego emisariusza, który w przebraniu wędrownego handlarza mazią,
„kuma Dmytro”, wiąże nici spisku we wsiach i zaściankach obwodu Samborskiego; obok niego młody
Damazy Czorgut, zw. przez kolegów Katyliną, przyszły uczestnik wydarzeń Wiosny Ludów, kryjący
nieprzeciętne walory moralne pod maską cynicznego gbura.
Krzyżujące się wątki (m. in. miłosny, zawikłany podobieństwem córki starościca i jego bratanicy) zbiegają
się w kulminacyjnej scenie nocnej rozmowy z dawna poróżnionych braci Żwirskich w „zaklętym” dworze
żwirowskim, głównej kwaterze Dmytra, chronionej zabobonnym lękiem przed zjawą «nieboszczyka” dziedzica.
Świetnie skonstruowana pierwsza polska powieść sensacyjno-detektywistyczna (stopniowe odsłanianie
tajemnicy, próby jej rozwikłania przez „detektywa” Katylinę, machinacje zmierzające do wyzucia z majątku
szlachetnego kuzyna i spadkobiercy starościca) cieszy się do dziś niewygasłą popularnością. Zamierzona była
jako pierwsze ogniwo trylogii o wydarzeniach 1846 roku w Galicji, ale okaleczenie przez cenzurę cz. 2 - Dwie
noce (1860) - wykazało nierealność tego planu. Ekranizacja telewizyjna 1977 (reż. Antoni Krauze). Wyd. kryt.
i wstęp Julian Krzyżanowski, Wr. 1959 BN 196; wyd. 7 Kr. 1978;
SPIS TREŚCI:
C z ę ś ć p i e r w s z a: I. Organiścina, II. Klucznik Zaklętego Dworu, III. Śp. mandatariusz galicyjski,
IV. Wistowa partia u pana mandatariusza, V. Nieboszczyk starościc Żwirski, VI. Grakchus i Katylina,
VII. Zwierzenia, VIII. Hrabia Zygmunt Żwirski, IX. Eugenia, X. Nocna schadzka, XI. Damazy Czorgut
na nowym stanowisku, XII. Wyprawa na stracha, XIII. Czerwony pokój Zaklętego Dworu, XIV. Zwierzenia,
XV. Mandatariusz in floribus, XVI. Wątpliwości.
C z ę ś ć d r u g a: I. Spisek, II. Domysły, III. Pierwsze odkrycie, IV. Pan z panów, V. Nieznajoma, VI. Ważne
poszlaki, VII. Katylina rozpoczyna kampanię, VIII. Wspomnienia, IX. Juliusz, X. Okrutna zemsta, XI. Upiór,
XII. Kost' Bulij, XIII. Schadzka we dworze, XIV. Redivivus! XV. Rozdział ostatni.
J a n o w i Z a c h a r i a s i e w i c z o w i c z o w i
w upominek przyjaźni i szacunku powieść tę poświęca
AUTOR
I
ORGANIŚCINA
Największy człowiek naszego wieku [Powiedzenie dramatopisarza Racine’a (1639–1699), powtórzone
przez Napoleona, którego autor ma tu na myśli] utyskiwał w pewnych chwilach, że nie jest swym własnym
wnukiem, nas, biednych powieściopisarzy, wcale przeciwne trapi zachcenie, my znowu nie możem się
pocieszyć, że nie jesteśmy swymi własnymi dziadkami, że przynajmniej o jedno stulecie wcześniej nie
przyszliśmy na świat. Za trudne jest dzisiaj nasze stanowisko, za ciężkie zadanie!
– Powieść dzisiejsza – pisze jeden z nowoczesnych estetyków niemieckich – choćby prócz
zabawy żadnych innych nie miała celów, musi opływać w wszelkie cudowne barwy i blaski fantazji,
jak bajka z Tysiąca i jednej nocy, a tchnąć przy tym prawdą i naturalnością, jak sama
najpowszechniejsza rzeczywistość; musi nam co chwila odsłaniać nowe, nie znane dotychczas strony
duszy i serca ludzkiego i co chwila do nowych jakichś nieprzewidzianych prowadzić rezultatów;
ale w tym wszystkim powinna opierać się na jak największej prostocie uczucia, na jak
62
najogólniejszych prawdach psychologicznych, zrozumiałych dla każdego, a wolnych od wszelkich
rysów wyjątkowych. W takim tylko razie zdoła mniej więcej odpowiedzieć swemu zadaniu.
Ależ nie na tym jeszcze koniec trudności. Pół biedy, by jeszcze przewalczyć te i tym podobne
wymagania, byle tylko przy dzisiejszym rozbujaniu powieści nie tak trudno przychodziło zachować
od szwanku reputację własnej twórczości.
Powieść nasza, acz tak ogromnie rozmogła się ostatnimi czasy, w tak ciasnych przecie tkwi
jeszcze ramach, że biednemu powieściopisarzowi trudno krok zrobić, aby zaraz nos w nos nie zetknąć
się z dziesięcią poprzednikami lub mimo chęci, wiedzy i woli nie potrącić łokciem któregoś
z współczesnych kolegów.
I ani się nieraz spostrzeże, że układając i kombinując zupełnie nowe i oryginalne w własnym
przekonaniu charaktery, rysy, sytuacje, kolizje i perypecje społeczeńskie, powtarza tylko za kimś
innym jak za panią matką pacierz, czyli raczej, że tworząc najoryginalniej w własnym
przeświadczeniu, odżywa tylko najniezręczniej w rzeczywistości. Ani wie też często, że zamiast nowe
napisać dzieło, złożył tylko nowy obraz z starych kalejdoskopicznych fatałaszków, uklecił nową
całość z dawnych, stokroć zużytych cząstek składowych, jak gdyby pomimowolnym obszernym
komentarzem chciał dokumentnie stwierdzić słowa Goethego:
Wer könnt' was Kluges, wer was Dummes denken,
Was nicht ein Andrer schon vor ihm gedacht? [Faust, akt II, sc.2]
[Co kto głupio czy mądrze pomyślał,
to już od dawna przed nim pomyślano.]
– Ależ do czegóż to wszystko mierzy? – zapytasz może, czytelniku. – Maż to być reklama
dla własnej powieści czy pokorne przyznanie się do własnego braku oryginalności?
O, bądź spokojnym, ani jedno, ani drugie! Jeśli już mamy mówić z sobą po otwartej szczerości,
a raczej otwartości, to wierzaj mi, że do wszystkich tych stosownych czy niestosownych uwag
i ekspektoracji [wynurzeń] naprowadził mię tylko zły humor, iż chcąc nie chcąc muszę niniejszą
powieść moją zaczynać w karczmie, tym najpowszechniejszym miejscu powieściowych schadzek
i wszelkich w ogóle spotkań umyślnych i przypadkowych.
Lecz, niestety, Bóg świadkiem, że nie mogłem postąpić inaczej. A to przynajmniej zostaje mi
pocieszenie, że karczma moja, jak pospolite miejsce zająć musi w powieści, tak wcale niepospolitą
rolę odgrywała w rzeczywistości.
Położona przy bitym gościńcu, o ćwierć mili za małą wioską Ryczychową [wieś koło miasteczka
Komarna], cała murowana i pobita gontem, jakby umyślnie dlatego tylko wysunęła się tuż na samo
rozdroże, między obwód samborski i przemyski, aby zarówno po obudwu rozsławić się stronach.
I w samej rzeczy, w całym Samborskiem i Przemyskiem niewiele szczególnych naliczyłbyś
zakątków, gdzie by bogdaj z imienia nie znali ryczychowskiej karczmy, bogdaj ze słychu nie umieli
coś powiedzieć o jej czcigodnym arendarzu. Karczma i arendarz tworzyli tu zresztą, jak nigdzie, jedną
nierozdzielną całość, że niepodobna by sobie ani pomyśleć jedno bez drugiego: ktokolwiek zapamiętał
karczmę, musiał zaraz przypomnieć sobie i garbatego Chaima, zwanego „Organistą”; bo nim jeszcze
budynek stanął pod gontem, on już rozparł w nim swój szynkwas, roztasował swe garnce, flaszki,
kwarty i kwatyrki i przechrzciwszy przyszłą siedzibę od siebie „Organiściną”, szynkował w niej
po dzień dzisiejszy, a szynkował z bezprzykładnym w okolicy powodzeniem.
Mogłeś przejeżdżać tamtędy we dnie czy w nocy, w powszednią czy świąteczną, jarmarczną
czy odpustową dobę, zastałeś zawsze tłumno i pełno w sieniach i przed zajazdem, ludno i gwarno
w szynkowni i w alkierzu.
Garbaty Organista, jak Bóg wie skąd swój niewłaściwy wziął przydomek, tak Bóg wie jaką
szczególną siłą tajemniczą umiał przywabiać sobie gości, jednać przyjaciół i łaskawców i osobliwszą
na wszystkich wywierać ponętę.
Żaden brykarz, solarz, maziarz [kołodziej; sprzedawca soli; sprzedawca mazi smołowej do wozów],
żaden w ogóle wóz z okolicy nie przejechał pewno popod okna ryczychowskiej karczmy,
nie zatrzymawszy się bogdaj na chwilę u jej wrót, nie pomówiwszy bogdaj kilka słów z arendarzem.
Garbaty Organista, wylany na wszystkich usługi, nigdy na godzinę nie opuścił domu, zawsze
w każdej dobie i porze można było go zastać gotowym i ochoczym do rozmowy, a co główna, zawsze
w najweselszym pod słońcem usposobieniu.
63
A ktokolwiek w dłuższą zapuścił się z nim rozmowę, mógł domyśleć się po troszę, dlaczego
ryczychowska karczma, nie mając ani miar lepszych, ani trunków tańszych i doskonalszych jak inne
karczmy, tak rozgłośnej wzdłuż i wszerz używała reputacji i tak świetnym cieszyła się powodzeniem.
Garbaty Organista obok wódki, piwa, miodu i dalszych tym podobnych artykułów handlował
jeszcze innym, wyższego rzędu spirytusem [gra słów: spiritus po łacinie znaczy duch, talent], który mu
podobno największe ze wszystkich przynosił zyski; posiadał żywy i bystry dowcip i co główna, umiał
zawsze w jak najlepszy użyć go sposób.
Należy to do najzwyklejszych nieszczęść wszystkich ludzi dowcipnych, że jak łatwo jednają sobie
przyjaciół i wielbicieli, tak nierównie łatwiej jeszcze ściągają sobie na kark wrogów i przeciwników.
Nasz Organista był najzupełniejszym z tej reguły wyjątkiem. Dowcip jego mnożył mu codziennie
przyjaciół, a nigdzie i nigdy nie wzniecił nienawiści. Bo też nikt inny nie umiał zręczniej od niego
zastosować się w jednym mgnieniu oka do natury i usposobienia tego, z kim mówił.
Garbaty Organista był inaczej dowcipny z chłopem, inaczej z przechodzącym małomieszczaninem
lub szlachcicem chodaczkowym, inaczej z prywatnymi oficjalistami, a spieszącymi na wesela
i odpusty popadiankami [córkami popa]. Wszystkich razem i każdego z osobna potrafił zabawić
na umór, a choć z częsta gęsta i jakieś uszczypliwe wymknęło mu się słówko, to padało ono zawsze
na karb kogoś nieobecnego. Przebiegły Żyd jak ognia unikał w oczy wszystkich uszczypliwości,
a jakby instynktem odgadywał zawsze, co i kiedy należy pominąć. Kiedy, bywało, rozsiadł się między
chłopami, prawił im cuda o tym sławnym z baśni gminnych Iwanie [o psotnym parobku z ludowych
anegdot, u nas znanym jako „Żydowski Wojtek”], co niewyczerpany w swej przebiegłości, tyle uciesznych
psot napłatał Żydom, tak zręcznie zawsze wywinął się z kłopotu, a w zastawiane sobie sidła tak
chytrze chwytał swych własnych prześladowców.
Z spieszącym na termin sądowy szlachcicem chodaczkowym Organista z innej czerpał beczki.
Przytaczał rozliczne ucieszne dykteryjki z ostatnich praktyk sejmikowych, opowiadał o niedawnych
zawołanych w okolicy rębajłach i bibułach [awanturnikach], a na zakończenie dodawał zawsze jakąś
ciekawą anegdotkę prawniczą, jakiś zabawny fortel pieniacki.
Kiedy śród drogi na któryś z sąsiednich jarmarków zagościli do „Organiściny” małomieszczanie
z pobliskich miasteczek [miejscowości autentycznych w okolicach Sambora (Stare Miasto, Stara Sól,
Radymno, Krukienice, Drohobycz, Komarno)], Organista inny znowu tok nadawał gawędce.
Przed staromiejskimi baraniarzami drwił z szewców staropolskich, przed radymieńskimi
powroźnikami wyszydzał dowcipnie krukienickich kuśnierzy, przed drohobyckimi cebularzami
opowiadał niestworzone rzeczy o komarzańskich sadownikach i tak na odwrót, zawsze jednak jedni
i drudzy ubawili się jak najlepiej, a wracając nie pominęliby za nic w świecie „Organiściny”.
Dla przejeżdżających oficjalistów prywatnych miał Organista zapas anegdotek o dziwactwach
okolicznych panów, zaś panów rozśmieszał dowcipnymi kradzieżami i oszustwami oficjalistów,
jednym słowem, wszystkich bawił wybornie, a wszystkich w inny sposób.
Poznawszy z tej strony garbatego Organistę, łatwiej już domyślać się, czemu to karczma jego tak
świetne zawdzięczała powodzenie.
Ale czas by wreszcie zajrzeć do niej do środka. W izbie szynkownej panuje niesłychany hałas
i wrzawa. Na popołudniową pogadankę świąteczną zeszła się cała gromada ryczychowska
do „Organiściny” i zajęła od końca do końca główny stół, co od przytulonego pod drzwiami
szynkwasu ciągnął się aż po przeciwległą ścianę.
Na głównym miejscu oczywiście rozparł się wójt z należytą powagą, za nim rzędem podług wieku
i mienia celniejsi zasiedli gospodarze. Garbaty Organista z zwichniętą na bakier jarmułką, z swym
jednostajnym zawsze, na poły dobrodusznym, na poły szyderczym uśmiechem na ustach, snuje się
z miejsca na miejsce i wnet temu, wnet owemu z sporej blaszanej przylewa manierki. Już to po swoim
zwyczaju dla wszystkich jest niezmiernie uprzejmy, ale szczególniejszą jakąś cześć i uwagę poświęca
człowiekowi, co tuż przy boku wójta siedzi za stołem, a właściwie zdaje się rej wodzić
w zgromadzeniu. Wszyscy słuchają bacznie na jego słowa i jak się zdaje, raczą się jego traktamentem
[poczęstunkiem].
Z tym wszystkim widać z jego stroju i powierzchowności, że nie należy wcale do gromady. Jest to
niemłody już, silnej i krępej budowy człowiek, w czarnym okrągłym kapeluszu na głowie i krótkiej,
szerokim rzemieniem przepasanej siermiędze zwyczajnego szarego koloru. Małe, czarne plamy mazi
rozsiane hojnie po twarzy, rękach i całej odzieży każą się domniemywać w nim jednego z owych
64
wiejskich przemysłowców, co jednokonnym wózkiem z niewielkim zapasem swego towaru
przeciągają odleglejsze od miasteczek ulice.
Rzeczywiście, „kum Dmytro”, tak go wszyscy nazywają, był przejeżdżającym maziarzem,
ale bardzo dobrze znanym i nader często widywanym w tych stronach. Znać tu już po samej
poufałości, z jaką niemal z wszystkimi bez wyjątku tyka sobie gospodarzami, że nie pierwszy raz ma
zaszczyt raczyć swym kosztem ryczychowską gromadę.
W tej chwili coś wielce ważnego prawi zgromadzonym gospodarzom, bo wszyscy tak pilnie
i uważnie wlepili weń oczy, jak gdyby pragnęli pochwycić i zrozumieć każde słowo, zanim mu
jeszcze z ust wypadnie.
Kum Dmytro z jakimś osobliwym rozprawia ferworem i naciskiem:
– Nic darmo nie ma na świecie! Bóg, coć przecie hojność najwyższa, nie przyrzekł nam darmo
szczęścia ani za życia, ani po śmierci. Ziemia nie żywi nas darmo, wszystko musimy okupywać taniej
lub drożej, łatwiej lub trudniej… Wy byście jednak wszystko chcieli darmo dorzucił po chwili
i pięścią w stół uderzył, a potem z niechęcią kapelusz zrzucił z głowy.
Teraz dopiero można lepiej przypatrzyć się jego twarzy, a twarz ta osobliwszy jakiś przedstawia
wyraz. Dość raz na nią rzucić okiem, a nie tak łatwo wypadnie z pamięci. Gęsty, krótko ostrzyżony,
czarnymi plamami mazi okryty zarost brody pozostawia tylko małą wolną przestrzeń około nosa
i oczu, które pod niskim, wypukłym czołem biegają, ruchliwe i niespokojne, że niepodobna żadną
miarą odgadnąć ich barwy. Nos zadarty w górę z szeroko rozwartymi nozdrzami nadaje całej
fizjonomii pewien wyraz dzikiej namiętności, podczas kiedy szczególnie uformowana czaszka i silnie
zaciśnięte usta zdają się świadczyć o niepospolitej energii i sile ducha.
Ostatnie słowa jego sprawiły wielkie wrażenie na całym zgromadzeniu. Sam wójt, Iwan Chudoba,
posunął zamaszystą czapkę baranią z lewego ucha na prawe i odezwał się z niejakim wahaniem:
– Tać nie ma co mówić, kumie Dmytrze, macie słuszność. Ale my nie chcemy bynajmniej darmo,
nie wiemy tylko, co robić.
– Kto nie wie, powinien się dowiedzieć – odparł maziarz krótko.
– A u kogo? – zapytał wójt dalej.
Maziarz potarł ręką po czole.
– U kogo? – powtórzył po chwili. – U siebie samego, u własnego sumienia i rozumu.
– Hm – wycedził wójt, nie ze wszystkim zadowolony.
– Mówicie, kumie, jakbyście zadawali zagadki – ozwał się z boku dziesiętnik [dozorca sprawujący
władzę nad dziesięciu „domami”, tj. włościanami lub oficjalistami dworskimi (karbowymi, polowymi)], Mykita
Tandara, najpierwszy mudrahel [po ukr. mędrek] w gromadzie.
Maziarz zamyślił się czegoś.
– Nie czas jeszcze – szepnął po chwili jakby sam do siebie.
– Jak to nie czas jeszcze? – zapytał wójt.
– Nie czas jeszcze, abym ja wam rozwiązywał zagadki, kiedy sami nie umiecie.
– Hm – wybąknął wójt na nowo.
Maziarz spojrzał nagle do okna, jakby kogoś niecierpliwie wyglądając, potem pochylił głowę
na piersi i bębniąc palcami po stole, odezwał się po krótkim namyśle jakby od niechcenia:
– Domagacie się wielkiej ulgi, wielkiej łaski, wielkiego podarunku od ludzi, których
nienawidzicie, którym złorzeczycie.
– Ba, alboż możemy inaczej? – poderwał od szarego końca dawny polowy dworski, Hryć
Wenczur.
Maziarz niecierpliwie zabębnił po stole.
– Ot, ciemno wam w głowie i kwita. Nie sądzicie nic z rozumu, na wszystko patrzycie według
pozoru. Pokrzywdzi was łotr mandatariusz [urzędnik dawnej administracji galicyjskiej, wynagradzany
przez dziedzica, zależny od rządu (cyrkułu, tj. starostwa). Wykonywał czynności sądowo-policyjne, głównie
w sprawach wynikających z ciężarów pańszczyźnianych.], dziedzic winien, uciśnie niecnota ekonom,
dziedzic winien.
– Ho, ho! – przerwał jakiś ponurego oblicza, niemłody już chłop, od szarego końca. – Musicie
niemało za maź targować od panów, kiedy tak zawsze stajecie po ich stronie.
Maziarz zmarszczył czoło, chciał coś prędko odpowiedzieć, ale powstrzymał się nagle. Machnął
tylko ręką i obracając się ku szynkwasowi zawołał żywo i wesoło:
– Jeszcze garniec wódki, panie Organisto!
65
– Ho, ho, co robicie, kumie Dmytrze – upominał ten i ów u stołu, lubo wszyscy z zadowoleniem
poruszyli się na swych ławach.
– At, żeby nie znać licha! Jeszcze po kieliszeczku, panowie gromada!
– Ta! – przyzwalał wójt z poważnym uśmiechem za siebie i całą gromadę.
Nowy kielich szybko wokoło stołu obiegł kolej.
– Wasze zdrowie, kumie Dmytrze – powtarzał jeden gospodarz po drugim, wychylając duszkiem
blaszaną miarkę.
Kum Dmytro znowu zamyślił się głęboko, a czasami ukradkiem wyzierał przez okno.
– Czy oczekujecie kogo, kumie? – zapytał Mykita Tandara.
– Nie, patrzę tylko, czy wysoko słońce na niebie, dziś jeszcze muszę jechać dalej – odparł
obojętnie.
– Jedziecie i nic nam już nie powiecie? – ozwał się wójt z niejakim ubolewaniem.
– A cóż wam mam mówić, kiedy mi wierzyć nie chcecie?
– Ach! – tłumaczył się urzędnik gromadzki, jakby na pół obrażony tym wyrzutem.
Maziarz potarł ręką po czole, a oko dziwnym jakimś zalśniło mu blaskiem.
– Cóż chcecie? – rzekł po chwili z przekonywającym naciskiem – wierzcie albo nie wierzcie,
ale powiadam wam na sumienie, że od was tylko zależy, aby od dziś za rok nikt w całym kraju
nie znał pańszczyzny.
Cała gromada wydała jeden tylko wykrzyk radosnego zdziwienia, pomieszanego z pewnym
niedowierzaniem.
– Ba, ba! – zawołał wójt i w znak radości czapkę zasunął na sam tył wygolonej głowy.
– Pan Bóg by z was mówił – ozwał się liczny chór.
Maziarz, jakby się nagle czegoś zawahał, sparł głowę na ramieniu, przymrużył na pół oczy
i zakołysał się cały, jakby go trunek rozbierał.
– Ale – poderwał nagle cokolwiek zmienionym głosem – pieczone gołąbki nie lecą same do gąbki!
Jak się i wy do tego z swej własnej nie przyłożycie strony, to furda z wszystkiego!
– A jakże to rozumiecie, kumie? – zapytał wójt wracając do dawnej urzędowej powagi, od której
nigdy nie lubił odstępować.
Kum Dmytro zakołysał się znowu.
– Kiedy mi się jakoś w głowie kręci – zabełkotał naraz.
– Tak prędko! – przejął z ubolewaniem przysiężny [pomocnik wójta w sprawach sądowych], Jan
Makar, najsilniejsza głowa w gromadzie.
– Poczekajcie! – zawołał – opowiem wam bajkę. Słuchajcie tylko dobrze.
W tym momencie drzwi z łoskotem rozwarły się na ściężaj, a do izby szynkownej wszedł gość
nowy.
Maziarz utknął w mowie i uważnie wpatrywał się w nowo przybyłego. Za jego przykładem poszli
i wszyscy inni i nagle cicho zrobiło się w szynkowni.
Bo też nowo przybyły nie miał nic wspólnego z resztą obecnych gości, a miał na sobie strój,
który w czasach pańszczyźnianych do pomimowolnego chłopa zmuszał szacunku. Był to wcale młody
jeszcze mężczyzna, ubrany z waszecia, z grubą laską sękatą w ręku i niewielkim zawiniątkiem
na plecach. Można by myśleć, że jakiś szukający służby ekonom lub leśniczy.
Sam widok takiego człowieka napawał chłopa w owych czasach pewnym rodzajem nieufności
i odrazy. Toteż wcale naturalna cisza nastała nagle w szynkowni i sam maziarz zamilkł śród mowy,
zwłaszcza że tym razem tak fizjonomia, jak cała powierzchowność nowo przybyłego, niewielkim
w ogóle mogła przejmować zaufaniem.
Niezwyczajnie silnej i krępej budowy, nieznajomy miał na sobie strój bardzo lichy i wyszarzały,
a każda osobna część ubrania wydawała się jakby zdarta z kogo innego. Zielona, wypłowiała, po szyję
zapięta kurtka za krótko sięgała mu w rękawach, a za to znowu grube sukniane pantalony aż kilkoma
naraz fałdami zwisły po niezgrabnych, rudawych butach, z których jeden zapiętkiem wybiegł na lewo,
a drugi przyszwą daleko wychylił się na prawo. Czarna sukienna czapka z oddartym na pół daszkiem
spadała mu aż gdzieś na kark i z natury zuchwałej już fizjonomii nadawała wyraz więcej jeszcze
awanturniczy i wyzywający.
Zdawało się, że nieznajomy każdym swoim spojrzeniem, każdym krokiem i ruchem szuka tylko
kogoś, z kim by się dało wszcząć burdę i komu by potężnego guza można nabić przy lada okazji.
66
Kiedy wszedł do szynkowni, powiódł dokoła wzgardliwym i uśmiechniętym wzrokiem, czapkę
jeszcze zasunął w tył i przystępując z wolna do szynkwasu zrobił zrozumiały znak Żydowi.
Organista skinął głową z uśmiechem i tuż zaraz pełny kieliszek wysunął zza kratek. Nieznajomy
sięgnął ręką niedbale, wypróżnił do dna sporą miarkę i krząknął z taką siłą, że aż kieliszki zadrżały
na szynkwasie.
– Repetatur? [Powtórzyć?] – zapytał Organista, który czasem lubił także popisywać się łaciną.
Nieznajomy skinął głową na znak przyzwolenia, a po drugim kieliszku jeszcze silniej krząknął
niż po pierwszym.
– Jakoś to mówią omne trinum perfectum [wszystko, co potrójne, najlepsze (do trzech razy sztuka)] –
zagadnął znowu Organista.
– Pal cię diabli, dawaj! – odparł nieznajomy silnym, basowym głosem i znowu duszkiem trzecią
wychylił miarkę.
Ale Organista nie tak prędko zwykł przerywać toku swoich przypowieści.
– No, a teraz – ozwał się znowu z figlarnym uśmiechem – po moich własnych wirszów: Wypije
czwarty – kto nieuparty.
Nieznajomy uśmiechnął się od niechcenia.
– Cóż to! Ty i wiersze robisz? – zapytał.
– O tak, panie, dla lepszego szachrajstwo! Ale jegomość musi być z daleka, kiedy o tym nie wie! –
podchwycił Żyd z swym niezmiennym nigdy uśmiechem.
– I diablo z daleka, mój bratku! Aż z Siedmiogrodu!
– Owa! fiu, fiu! – wybąknął Organista pokiwując głową.
– Ależ nareszcie stanąłem już na miejscu! – wysapał z pełnej piersi nieznajomy, mówiąc więcej
do siebie.
– Jak to, tutaj? – zapytał Organista i mimowolnie cofnął się krok w tył.
– Tutaj, w tych stronach – odparł i nagle obracając się ku stołu, gdzie siedział maziarz na czele
ryczychowskiej gromady, zawołał głośno, jakby chciał przestraszyć wszystkich: – Hej, daleko jeszcze
do Żwirowa? [nazwa fikcyjna]
– Do Żwirowa? – zawołał maziarz, na którym zapytanie to jakieś szczególniejsze wywarło
wrażenie, bo aż porwał się z miejsca i z dziwną uwagą wpatrywał się w nieznajomego.
– Ile mil jeszcze? – pytał podróżny rozkazująco dalej.
– Jak dla jegomości, to tylko trzy, ale dla kogo innego, to dobre cztery – wtrącił Organista
wyręczając zapytanych.
Nieznajomy spojrzał na Żyda surowym wzrokiem, jak gdyby chciał powiedzieć, że nie od lada
kogo przyjmuje żarty. Ale przebiegły Organista nie tak łatwo dał się zbić z toru.
– Bez żartów, proszę jegomości – ciągnął dalej nie zmieszany – dla kogo innego, co to na przykład
jeździ wozem, to gościńcem będzie dobre cztery mile, ale jegomość piechotą może jedną milę
zostawić na boku.
– Aha, jest zapewne jakaś krótsza droga.
– Buczalski wygon! – tłumaczył na rozum wójt ryczychowski.
Organista bił się widocznie z jakąś ukrytą myślą, którą wahał się na razie wyjawić. Nagle poprawił
zakręcone pejsy, ukłonił się nisko berłydkiem i zapytał nieśmiało, bo po prawdzie niepospolicie mu
imponowała zuchwała postawa i zawadiacka mina nieznajomego:
– Bez urazy jegomości, jeśli wolno zapytać, z przeproszeniem, do kogo jegomość do Żwirowa?
– Do kogo? Do dworu – odparł nieznajomy niedbale, wyciągając się wygodnie na najbliższej
ławie.
Organista odskoczył w tył jak oparzony, a pomiędzy ryczychowską gromadą jakiś nagły,
szczególniejszy powstał szelest.
– Do dworu? – zapytał Żyd, jakby nie dosłyszał dobrze.
– Albo cóż? – wybąknął podróżny, zdziwiony niespodziewanym wrażeniem słów swoich.
– Et, jegomość sobie żartuje – przemówił z nowym ukłonem Organista – do kogóż by jegomość
szedł do dworu?
– Jak to, do kogo, do dziedzica, błaźnie! – zawołał nieznajomy z dumą, zniecierpliwiony
cokolwiek tymi zapytaniami.
– Do nieboszczyka? – wybąknął Organista, jakby sam nie wiedział, co mówi.
Nieznajomy jak opętany porwał się z ławy i jednym susem przyskoczył do Żyda.
67
– Jak to? Co mówisz, nowy dziedzic żwirowski nie żyje? – zawołał gromowym głosem.
Biedny Organista aż przykucnął z przestrachu, tak groźnym wydał mu się w jednej chwili
nieznajomy.
– Uchowaj Boże – zawołał skwapliwie – po co by miał nie żyć! Żyje, ale mieszka o milę
za Żwirowem, aż w Oparkach, proszę jegomości, bo dwór żwirowski zaklęty.
– Jaki? Zaklęty?! – wykrzyknął podróżny, rubasznym wybuchając śmiechem.
Garbaty Organista skrzywił się z niesmakiem. Mimo całego swego dowcipu ulegał powszechnej
wadzie swego pokolenia, był zabobonnym, jak wszystka nasza wiejska dziatwa Izraela.
– No, nie ma się tu wcale z czego śmiać – przedkładał z niezwyczajną u siebie powagą. – Widzi
jegomość, ludzie gadają, że nieboszczyk pan starościc chodzi po śmierci.
– Chodzi – powtórzył nieznajomy i nowym parsknął śmiechem.
– No, może sobie i biega, albo ja wiem – wycedził Żyd widocznie niekontent z niedowiarstwa
swego gościa. – Ale ja powiadam panu, że tak ludzie utrzymują, a stary dwór żwirowski nazywa się
w całej okolicy, na dwadzieścia mil wzdłuż i wszerz, Z a k l ę t y m D w o r e m, bo nieboszczyk
starościc w nim się najczęściej pokazuje.
– Komu? – zapytał podróżny drwiąco.
– Ho! ho! czy jeden go już widział? – upewniał Żyd stanowczo.
– No, już to wybaczcie, panie arendarzu – wtrącił się z powagą wójt ryczychowski – z bliska go
podobno jeszcze nikt nie widział prócz starego klucznika, Kostia Bulija, który z nim jakieś nieczyste
utrzymuje konszachty. Ale z daleka niejeden już spostrzegł światło w Zaklętym Dworze i przypatrzył
się samemu nieboszczykowi, bądź jak z nahajką przechadza się po ganku, bądź jak na czarnym gdyby
węgiel koniu ugania po dachu swego dworu.
– I to wszystko można widzieć każdej nocy? – pytał podróżny nie wychodząc z tonu drwiącej
wesołości.
– Broń Boże – tłumaczył dalej wójt. – Nieboszczyk pokazuje się tylko w pewnych porach,
w Dniach Zadusznych i kiedy nów na niebie.
– I do tego czasu nikt mu jeszcze porządnie skóry nie wygarbował? – zapytał podróżny z nowym
rubasznym wybuchem śmiechu.
Wójt obrócił się z niechęcią i indygnacją.
– Nie godzi się żartować w takich rzeczach – upomniał z powagą.
Nieznajomy wzruszył ramionami.
– Ha – szepnął półgłosem, jakby sam do siebie – Szekspir powiada, że są rzeczy na niebie i ziemi,
o których się ani śniło filozofom. [Hamlet, akt I, sc.5]
A potem, obracając się do zgorszonego cokolwiek wójta, zapytał dalej mniej już drwiącym tonem:
– A jakże, w samym dworze nikt nie mieszka?
– Nie ma żywej duszy ani w dworze, ani w oficynach. Od śmierci starościca niczyja jeszcze noga
nie przestąpiła progów Zaklętego Dworu, bo nieboszczyk zabronił tego wyraźnie w swym
testamencie. Nowy dziedzic mieszka w Oparkach i nigdy ani się pokaże do Żwirowa.
– A któż u licha gospodaruje w samym Żwirowie?
– Folwark leży o ćwierć mili na Buczałach, a tam mieszka i sędzia żwirowski.
– A stary, pusty dwór stoi tak na opatrzność boską, bez wszelkiej straży?
– Ta mógłby się wprawdzie obejść bez straży, bo każden omija go na ćwierć mili; przy tym
wszystkim pilnuje go jednak Kost' Bulij, dawny kozak [służący] nieboszczyka, przezwany dziś
klucznikiem Zaklętego Dworu.
– A ten nie boi się upiora?
– On! – zawołał wójt i wieloznacznie pokiwał głową. – Powiadają ludzie – dodał po chwili,
zniżając głos uroczyście, ale w tym momencie drgnął na całym ciele i co żywo zrobił krzyż
w powietrzu.
Jednocześnie jakiś osobliwszy szmer obiegł wszystkich obecnych. Nieznajomy obejrzał się
zdziwiony ku drzwiom i sam o krok w tył cofnął się z przestrachu.
W rozwartych na ścieżaj drzwiach okazała się jakaś olbrzymiego wzrostu postać męska, której
nagłe pojawienie się najśmielszy nawet umysł pomimowolną mogłoby przejąć grozą.
Garbaty Organista umknął co żywo za kratki szynkwasu, a w przechodzie mógł tylko na ucho
szepnąć nieznajomemu:
– To on! Klucznik Zaklętego Dworu!
68
Projekty edukacyjne realizowane
w Liceum Ogólnokształcącym im. Władysława Jagiełły w Płocku:
◊
Urodzeni w niewoli – dzieciom Niepodległej.
Polscy historycy literatury.
◊
Klasycy historiografii polskiej.
◊
Wielkie dzieła kultury.
◊
Zapomniani Polacy.
◊
Głośne czytanie nocą.
◊
Międzyszkolny Klub Myśli Polskiej.