ostatnie spotkanie w paryżu

34

Upload: siw-znak

Post on 26-Mar-2016

225 views

Category:

Documents


0 download

DESCRIPTION

Lynn Sheene: Ostatnie spotkanie w Paryżu

TRANSCRIPT

Tytuł oryginału: The Last Time I Saw Paris

Copyright © 2011 by HAWKEYE SHEENE. By arrangement with the author. All rights reserved

Copyright © for the translation by Wydawnictwo Otwarte

Projekt okładki: Katarzyna Bućko

Fotografia na okładce: © Julia Davila-Lampe / Flickr / Getty Images / Flash Press Media

Grafika na s. 360: © Steve Taylor / Photographer’s Choice / Getty Images / Flash Press Media

Opieka redakcyjna: Joanna Dziubińska

Opracowanie typograficzne książki: Daniel Malak

Adiustacja, korekta i łamanie: Zespół – Wydawnictwo PLUS

ISBN 978-83-7515-209-8

www.otwarte.eu

Zamówienia: Dział Handlowy, ul. Kościuszki 37, 30-105 Kraków,tel. (12) 61 99 569

Zapraszamy do księgarni internetowej Wydawnictwa Znak,w której można kupić książki Wydawnictwa Otwartego: www.znak.com.pl

Wydawnictwo Otwarte sp. z o.o.,ul. Kościuszki 37, 30-105 Kraków. Wydanie I, 2012.

Druk: Colonel, ul. Dąbrowskiego 16, Kraków

Mojemu mężowi Kenowi

Rodzicom Jimowi i Joan

Pamięci mojego dziadka Jamesa Alfreda Comstocka, poety (1911–1983)

Podziękowania

Dziękuję mojemu wspaniałemu mężowi Kenowi Spaldingo-wi za jego cierpliwość, wsparcie i nigdy niegasnącą radość ży-cia. Moim rodzicom, którzy zaszczepili mi miłość do książek. Dziadkowi, który ukazał liryczne piękno perfekcyjnych słów, i Mohicanowi Laine’owi, prawdziwemu przyjacielowi, który ni-gdy nie wątpi. Muszę złożyć specjalne podziękowania Rochel-le Staab, koleżance po fachu i zarazem przyjaciółce, która prze-czytała każde słowo najmniejszej nawet próbki tekstu – stałam się dzięki niej lepszą pisarką. Jestem bezgranicznie wdzięczna mojemu agentowi Kevanowi Lyonowi, który sprawił, że wszyst-ko to się w ogóle wydarzyło, i Kate Seaver z Berkley za jej entu-zjazm i wskazówki.

9

Rozdział 1

SOCjETA

Nowy Jork, Manhattan, 8 maja 1940 roku

Claire Harris Stone poczuła delikatny zapach róż płynący z ogrodu na dziedzińcu, a jej ciało kołysało się w takt melo-dii In The Mood dobiegającej z otwartych przeszklonych drzwi. Dźwięki orkiestry wewnątrz jej szeregowej kamienicy na Man-hattanie zmieszały się z dudnieniem późnonocnego ruchu na Fifth Avenue.

Szampan wprawił ją w niezwykłe oszołomienie. Poczuła się tak, jakby płynęła nad swoim partnerem, podczas gdy ich kroki postukiwały na podłodze tarasu. Złapał ją mocniej, a jego dło-nie niemal paliły jej skórę przez cienki jedwab sukienki. Opar-ła ramiona na jego barkach.

Był wysoki, co w tej sytuacji było wyjątkowo komfortowe. I umiał tańczyć.

– Rozmarzyłaś się, Claire – von Richter odezwał się pierwszy.– Dzięki tobie. – Claire otworzyła oczy.Miał około czterdziestki, jak zgadywała. Smukła, idealna syl-

wetka, nienaganne maniery europejskiego arystokraty. Ciem-ne włosy zaczesywał gładko do tyłu, a opalenizna nadawała mu wygląd mieszkańca nadmorskich kurortów lub żeglarza prze-mierzającego oceany. Zauważyła też lekki zarys blizny na bro-dzie. Powiedział, że to pamiątka po pojedynku. Nie, stanowczo nie tego się spodziewała po tym wszystkim, co słyszała w tyra-dach Hitlera na temat rasy aryjskiej.

– Powiedz coś po niemiecku – poprosiła.Wyszeptał kilka słów z ustami zbliżonymi do jej szyi.– Co powiedziałeś?

10

– Zamierzam zdjąć... – jego ręce powędrowały do jej ud. – Jak to się nazywa po angielsku?

– Moje pończochy?– Pończochy – przez moment smakował obce słowo. – Za-

mierzam zdjąć twoje pończochy. Zębami.– Ale co powie Russell, jeśli je porwiesz?– Stać go na nową parę.– Mmm – westchnęła z twarzą wtuloną w jego ramię. Ma-

rzyła o kolejnym drinku. – Opowiedz mi o Berlinie.– Berlin ma swoje uroki. Merkel cały czas marudzi o powro-

cie. Za to Paryż... To jest dopiero miasto! Kluby... Joséphine Ba- ker tańcząca w Moulin Rouge, plac Pigalle, kobiety... Cóż, mo-że nie powinienem ci mówić, co one potrafią. Tylko Francuzi umieją tak skrupulatnie i w pełni skorzystać z przyjemności ofe-rowanych przez kobiece ciało.

Claire poczuła, że jego palce wędrują coraz niżej i zataczają kręgi na jej udach. Ten był przynajmniej czarujący. Rzadko mia-ła tyle szczęścia, jeśli chodzi o klientów Russella. Jej rola polega-ła na flircie i kuszeniu. Potem przychodziła kolej na męża, któ-ry zadawał celny biznesowy cios.

Von Richter pewnie prowadził ją po parkiecie w rytm mu-zyki jedną ręką. Druga dyskretnie poznawała jej ciało, prześliz-gując się po odsłoniętej skórze od karku, przez szyję aż do nogi wystającej z bocznego wycięcia sukni.

– Kiedy twój mąż zamierza do nas dołączyć? – wskazał gło-wą w stronę drzwi. – Biedny Merkel jest coraz bardziej zmęczo-ny i zniecierpliwiony tam w środku.

Zrobiła nadąsaną minę i zanurzyła dłoń ubraną w rękawicz-kę w jego włosach.

– Nie bawisz się dobrze?– Chciałbym, żeby twój mąż nigdy nie wrócił, moja słodka.

Jesteś idealną gospodynią i wspaniale zajmujesz się gośćmi pod jego nieobecność.

– To prawda. – Uwolniła się z jego objęć, a ręka mężczy-zny zawisła bezładnie w powietrzu, nadaremnie poszukując ple-ców, na których jeszcze przed chwilą spoczywała. Posłała mu

11

pocałunek w powietrzu. – Idę poprawić pończochy. Lepiej za-cznij ostrzyć zęby.

Kiedy weszła do środka, natychmiast oślepił ją blask płynący z lśniących żyrandoli. Trzydziestodwuosobowa orkiestra zma-gała się z szemrzącymi głosami i brzęczącymi wokół kryształa-mi. Panowie w smokingach i panie w połyskujących toaletach rozmawiali w grupkach rozrzuconych po sali balowej.

Układając usta w wystudiowany uśmiech, Claire wyłoniła się z cienia. Ledwie dostrzegalnym ruchem bioder sprawiła, że błyszczące kremowe fałdy sukni owinęły się wokół jej nóg ni-czym kurtyna gwiazd okrywająca biały marmur. Oczy wszyst-kich zgromadzonych w sali gości skierowały się w stronę gospo-dyni, a szemrzący gwar rozmów zdominował czyjś ostry głos.

– Claire, kochanie! Żeby w ten sposób opuszczać własne przyjęcie! Gdzie byłaś? – Żyjąca głównie z papierosów i plo-tek Margo Townsend przystroiła swoje chude, tyczkowate cia-ło w zwoje tkanin i upstrzyła całość obficie biżuterią. Złoży-ła pretensjonalny pocałunek na policzku Claire i odezwała się półgłosem:

– Widziałaś Florę Foster? Przyprowadziła ze sobą fotogra-fa. Wyślij Hitlerowi podziękowania. To dzięki niemu zebrał się tu dziś cały Manhattan.

Margo miała rację. Po inwazji Niemiec na Polskę zeszłej je-sieni restrykcje Stanowego Departamentu sprawiły, że tylko dy-plomatom i dziennikarzom wolno było podróżować do Euro-py. Wszyscy byli zatem na miejscu tej wiosny i mogli się zebrać u Stone’ów dzisiaj wieczorem. Claire poszukała wzrokiem Flory Foster, gwiazdy rubryki towarzyskiej „New York Timesa”. Felie-tonistka opisała Claire w swojej kolumnie już kilka razy w ubie-głym roku, ale zdjęcie byłoby doskonałym uwieńczeniem dzi-siejszego przyjęcia. Russell na pewno byłby uradowany, widząc, że jego żona stała się bożyszczem Manhattanu. Gdziekolwiek się teraz ten gnojek podziewał.

Obok niej przechodził akurat ubrany na biało kelner z drin-kami ustawionymi na srebrnej tacy. Claire sięgnęła po kieliszek szampana i zaczęła przeciskać się pomiędzy tańczącymi parami.

12

Uśmiechała się, wymieniała powitalne całusy i niezłomnie kie-rowała się na środek sali.

Flora rządziła niepodzielnie w kącie. Szczupła brunetka oto-czona wianuszkiem pochlebców czyhających na sposobną chwi-lę, by obiecała zamieścić o nich wzmiankę w pierwszym akapicie.

– A oto i nasza gospodyni – Flora wyciągnęła długą lufkę w stronę naszyjnika Claire. – Ta błyskotka jest oszałamiająca! Cartier? – Claire pogładziła klejnot czubkiem palca. Uwielbia-ła czuć go na skórze. Inkrustowane diamentami cienkie paję-cze nitki biegnące do znajdującego się w środku wisiora, który spoczywał między jej piersiami. Centralny punkt stanowił wiel-ki brylant, którego załamania odbijały tańczące światło. – Z ja-kiej okazji założyłaś to wspaniałe świecidełko, skarbie? Słówko dla naszych czytelników.

Naszyjnik był prezentem od Russella. Dostała go tej wios-ny na swoje dwudzieste dziewiąte urodziny. Cholernie zasłużo-na nagroda za to, że wspinała się po drabinie społecznej w je-go imieniu.

– Pikantne szczegóły? O, nie! – powiedziała Claire przy akompaniamencie świergotliwego śmiechu zgromadzonych.

Nagle czyjaś ręka odziana w rękawiczkę dotknęła lekko jej ramienia. To był lokaj Davis. Popatrzył swojej pani w oczy z ustami zaciśniętymi w wąską linię. Claire poczuła iskierkę lekkiej irytacji. Czyżby ta dupa, jej mąż, w końcu zadzwonił? Zmusiła się do uśmiechu, przeprosiła wszystkich, po czym po-szła za Davisem do holu.

– Czy dzwonił pan Stone? Jak długo jeszcze będzie kazał na siebie czekać? – Claire nie wiedziała, co ma zrobić z von Rich-terem, jeśli Russell wkrótce się nie pojawi.

– Nie, pani Stone. Ktoś czeka przy wejściu dla służby.– Niech wejdzie.– Nie ma zaproszenia, pani Stone.– No to w takim razie niech idzie do diabła.– Nie wiem, czy to byłby dobry pomysł. – Davis pochylił się

w jej stronę, a jego głos przeszedł w ledwo słyszalny szept. – Mó-wi, że panią zna. I to zna bardzo dobrze.

13

Poczuła, jak gwałtownie wzrasta w niej niepokój na myśl o tym, który z duchów przeszłości stoi właśnie za drzwiami. – Czy rozmawiał tylko z tobą?

Davis pokiwał głową.– I niech tak zostanie – powiedziała krótko.

Claire weszła przez kuchenne drzwi z Davisem u boku. Wy-soka czarna figura ruszyła w jej kierunku, śmierdząc tanią whi-sky i potem. Szerokie ramiona napięły się pod poplamioną kurt-ką, na której widać było ślady jedzenia, picia i długiej drogi.

Ucieleśnienie jej małego prywatnego koszmaru. Zamrocze-nie spowodowane szampanem, które jeszcze przed chwilą wy-woływało przyjemny szum w głowie, ulotniło się nagle bezpo-wrotnie. Zmusiła się, żeby wypowiedzieć spokojnie kilka słów przez zduszone, zaschnięte gardło.

– Davis, proszę wejść do środka i zająć się naszymi gośćmi. – Lokaj zmarszczył brwi, a jego uważne spojrzenie spoczęło na przybyszu. – Proszę, Davis.

– Tak, proszę pani. Proszę zadzwonić, jeśli będzie pani cze-goś potrzebowała. – W następnej chwili zatrzasnęły się za nim drzwi.

Gość wykrzywił ironicznie usta, podczas gdy jego oczy wpa-trywały się intensywnie w Claire.

– Proszę, proszę, moja Clara May. Wyglądasz niczego sobie.– Bernard. Czego chcesz?– Zobaczyłem cię w gazecie i przeczytałem co nieco o twoim

podrobionym rodowodzie. I o bogatym mężu. – Uśmiechnął się szyderczo, patrząc na jej kremową suknię i skórę koloru kości sło-niowej jaśniejącą w blasku księżyca. – Mam dla ciebie mały dro-biazg. – Zacisnęła zęby. Dostała już od niego wystarczająco dużo. Miała dość jego przepoconych obsesji już lata temu. Skierowała się do drzwi. – To list od twojej rodziny. Twojej prawdziwej ro-dziny. – Claire skrzyżowała ramiona na piersiach. Pomyślała, że to niemożliwe. Nie po jedenastu latach. Bernard wyciągnął w jej stronę sfatygowaną kopertę. Na moment ukazał zepsute zęby, gdy

14

na jego twarzy pojawił się grymas przypominający uśmiech, ja-ki posłał jej na schodach w domu ojca lata temu. – Przebyłem z nim długą drogę. Może mógłbym coś dostać za swój wysiłek?

Przyjrzała mu się. Włóczęga niewart zachodu, ale za drzwia-mi znajdowało się całe stado sępów, które z największą rozkoszą wydobyłyby jej sekret na światło dzienne. Do tego jeszcze ta ca-ła reporterka ze swoim zasranym fotografem.

– Dobrze. Poczekaj, zaraz wrócę. Nie rozmawiaj z nikim – powiedziała i ruszyła w stronę drzwi.

Złapał ją za ramię. – Nie wierzę ci, Claro May. Masz w zwyczaju znikać bez po-

żegnania. Pamiętam dobrze, gdzie trzymasz pieniądze. – Utkwił spojrzenie na wysokości jej piersi.

Claire wyrwała rękę z jego uścisku. Łajdak miał rację. Dawne lęki umierają ostatnie. Wyciągnęła zwitek banknotów zza dekol-tu sukni. Bernard wyrwał jej pieniądze z wyrazem żądzy na twa-rzy, a Claire wsunęła list na ich miejsce.

Popatrzył na nią pożądliwie i potarł krocze brudną dłonią. – Mam tu ciągle moją maszynę. Mogę cię zabrać na wyciecz-

kę, kiedy tylko zechcesz.– Wynoś się.Przycisnął ją do drzwi, a jego zwalista sylwetka zasłoniła jej

cały widok. Smród prawie zwalił ją z nóg. – Masz na szyi prawdziwe cacko. Nie chciałabyś chyba, że-

by ktokolwiek tam w środku dowiedział się, kim naprawdę je-steś, Claro May Wagner. A ja mogę w każdej chwili powiedzieć im, skąd pochodzisz.

Za nimi rozległ się szczęk zamka.W drzwiach stanął Russell Stone, ściskając w zębach cyga-

ro. Mimo że zbliżał się już do pięćdziesiątki, jego pełna wigo-ru wysportowana sylwetka sprawiała, że wyglądał młodziej. Je-dwabny smoking nie przykrył jednak w pełni szorstkości na-bytej na ulicy.

– Kto to jest, Claire? – Wzrok Russella spoczął na Bernardzie.– Jesteś jej mężem? Mam ci coś do powiedzenia na temat

tej tutaj.

15

Russell zaciągnął się głęboko cygarem i wszedł pomiędzy nich. Jednym ruchem rzucił cygaro gdzieś w mrok i wymierzył mocny cios w szczękę Bernarda. Mężczyzna upadł na ziemię, a z nosa buchnęła mu krew. Czubkiem wypolerowanego buta Russell odepchnął go od schodów na trawę.

Od strony drzwi dobiegło przeciągłe westchnienie i zobaczy-li, że Davis stoi na progu z szeroko otwartymi oczami.

– Posprzątaj to, Davis – powiedział Russell i wyciągnął rę-kę w kierunku Claire.

Jego uścisk zdawał się wbijać głęboko w skórę na jej ramie-niu, gdy prowadził ją z powrotem na przyjęcie. Starała się wy-myślić jakieś kłamstwo. Przyjaciel ekscentrycznego wujka. Da-tek dla żebraka. Zwariowany pijak.

– Zaprowadź Niemców do mojego gabinetu. Chcę, żeby tro-chę zmiękli, zrozumiałaś? Daję ci godzinę. – Poprawił jej naszyj-nik i dotknął diamentowego wisiora grubym palcem. Siła tego prostego gestu sprawiła, że Claire musiała zrobić krok do tyłu. – Lepiej o to zadbaj.

Ledwie ukryła grymas bólu, kiedy mąż popchnął ją w stro-nę wejścia.

Flora czekała na nich w sali balowej. – Jak cudownie! Pan Stone nareszcie przybył. Musimy mieć

zdjęcie naszej wspaniałej pary. – Uśmiechnęła się szeroko, błys- kając fleszem.

Dłoń Russella objęła cienkie palce Flory przy powitaniu. – Pani Foster, tak się cieszymy, że zaszczyciła pani dziś wie-

czorem nasze małe przyjęcie wydawane przez moją utalentowa-ną i piękną żonę – powiedział.

Claire nastawiła policzek do zdawkowego pocałunku, który miał być oznaką uwielbienia ze strony jej męża.

Kiedy Flora nareszcie poszła, Russell spojrzał żonie w twarz. Dotknął jej ust kciukiem.

– Ten podejrzany typek nazwał cię Clara May Wagner. Cie-kawie na to zareagowałaś, czyż nie, Claire Harris? A może ja także powinienem nazywać cię Clara? – Jego dłoń powędro-wała w dół po jej ramieniu, zatrzymując się tylko po to, by

16

zostawić ślad paznokcia na miękkiej skórze wnętrza jej łokcia. Wzdrygnęła się. – A może powinnaś dołączyć do niego w ryn-sztoku, co?

Gardło jej się ścisnęło, kiedy patrzyła, jak mąż przechodzi przez tłum i kieruje się na sam środek sali balowej. Russell nie tolerował nielojalności u żadnego członka swojej załogi. Nikogo. Złapała kieliszek ze srebrnej tacy przechodzącego kelnera i po-ciągnęła zdrowy łyk, pozwalając zimnym bąbelkom rozwiązać supeł w jej gardle. Jego interesy z Niemcami powinny zająć kil-ka godzin. Zaczęła gorączkowo zastanawiać się nad jakimś spo-sobem wyjaśnienia tej historii. Nie miała innego wyjścia.

Von Richter i jego partner biznesowy Heimler Merkel stali razem niedaleko kominka i rozmawiali z głowami nachylony-mi ku sobie. Jeśli von Richter był playboyem od stóp do głów, Merkel wyglądał jak typowy księgowy. Siwy, niewysoki czło-wieczek po sześćdziesiątce cicho notujący w archiwach pamię-ci każdy śmiech, plotkę i skandalik w pobliżu. Claire wyobra-żała sobie, że w kieszonce na piersi ma całą listę zapisków na temat otoczenia. Butelki szampana, dwadzieścia cztery, wyda-tek – tyle i tyle.

Jeden z gości w smokingu podszedł chwiejnie do kominka, żeby przyjrzeć się von Richterowi. Oparł się o krawędź i zatoczył łuk pustym kieliszkiem, który trzymał w drugiej ręce.

Claire skuliła się, kiedy usłyszała jak mężczyzna mruczy: – Naziści. – Wygładziła fałdy sukni, powiodła palcami po

naszyjniku i ruszyła w ich stronę. Głos mężczyzny zmienił się tymczasem w przenikliwy szept. – Mówią, że teraz zamierzają napaść Francję, a potem Wielką Brytanię.

Claire podeszła do von Richtera i ujęła go pod ramię.– Alby, mój drogi, zamierzacie zaatakować te paryskie klu-

by, o których mi tyle opowiadałeś?Cienka blizna na brodzie zmarszczyła się lekko, kiedy obda-

rzył ją krzywym uśmieszkiem i przesunął niewidoczną dla in-nych rękę w dół po jej plecach.

17

– Już to uczyniłem, Fräulein*, wiele razy.– Russell bardzo przeprasza za spóźnienie. Zaprosi panów

do swojego gabinetu w niedługim czasie. Czy mogę na jakiś czas odciągnąć panów od naszej zabawy?

Przytłumione światło gabinetu ukazało ciężkie krzesła usta-wione wokół kominka i oprawione w skórę książki na mahonio-wych półkach rozpościerających się od podłogi do sufitu. Potęż-ne biurko Russella zwrócone było ku drzwiom.

– Pani mąż musi być zapalonym uczonym – powiedział von Richter, kiedy Claire zamknęła za nimi drzwi, trzymając w rę-kach butelkę szkockiej i trzy szklanki.

– Na to wygląda. – Claire skinęła na swoich gości. Wska-zała im miejsca i zajęła się rozlewaniem trunku do szklane-czek. Usiadła blisko krzesła von Richtera, przytulając się do jego boku.

– Alby, mój drogi, opowiedz mi jeszcze o Paryżu – zagru-chała.

Butelka była już pusta, a ostatni biesiadnicy zostali zapa-kowani do samochodów, kiedy Russell zmaterializował się wreszcie w gabinecie. Von Richter niezdarnie zepchnął Cla-ire ze swoich kolan. Merkel zachwiał się, nieporadnie próbu-jąc wstać. Russell jednak wydawał się niczego nie zauważać i przeprosił za spóźnienie. Claire pożyczyła panom dobrej no-cy i posłała von Richterowi całusa w powietrzu, kiedy zamyka-ła za sobą drzwi. Po takim przedstawieniu ci Niemcy powinni kupić stal Russella bez żadnych targów. Nie żeby sukces gwa-rantował jej jakąkolwiek taryfę ulgową ze strony męża. Ale na pewno dawał jej więcej czasu.

* Fräulein (niem.) – panienka (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).

18

Górne piętro pogrążone było w ciszy, a złote kinkiety w kształcie stylizowanych liści dyskretnie oświetlały cały kory-tarz. Claire zamknęła drzwi do sypialni i opadła na aksamitny puf, obserwując swe odbicie w lustrze toaletki. Wpatrując się w swoją zachmurzoną twarz, poprawiła ciemnomiodowy lok, który opadł jej na brew. Jej pełne usta pokrywała warstwa świe-żej szminki, a mascara szczelnie otuliła gęste rzęsy. Głębokie niebieskie oczy były jednak twarde jak obrazy wspomnień prze-latujące teraz przez jej myśli.

Miała szesnaście lat, kiedy spotkała Bernarda R. Morri-sa. Tak właśnie jej się przedstawił, gdy stanął na jej werandzie w wykrochmalonej koszuli i krawacie, z gładko upomadowany-mi włosami. Wyszła na zewnątrz, żeby mu się lepiej przyjrzeć, bo nigdy nikt nie przyjeżdżał na ich farmę w Oklahomie.

Clara May, jak ją wtedy nazywano, nie spała od wielu dni, okładając mokrym ręcznikiem wymizerowaną twarz matki. Myła jej wyczerpane ciało i gotowała co tylko udało jej się wy-żebrać na rosół w nadziei, że matka zacznie jeść. Clara błagała ją o wypicie każdego najmniejszego łyczka wody, ale popękane us-ta chorej pozostawały zamknięte. „Zmęczona, tak bardzo zmę-czona” – to było wszystko, co zdołała powiedzieć. „Zmęczona życiem”. Clara była przekonana, że matka to właśnie ma na my-śli. Albo zmęczona tym, co trzeba było znieść, żeby przeżyć na tej wysuszonej ziemi. Więc matka głodowała i więdła w zdrę-twiałych ramionach Clary, podczas gdy jej mąż i synowie pra-cowali na farmie, skąd wracali do domu późno w nocy tylko po to, żeby coś zjeść i zasnąć.

Widok prawdziwej, żyjącej osoby tego ranka sprawił, że Cla-ra poczuła, że sama wraca do życia. Bernard był gładko ogolo-ny, ale nad jego ustami pozostał cienki wąsik, i pachniał cie-płym drewnem. Obejrzał ją od stóp do głów i podszedł bliżej. Sprzedawał Biblie w małych miejscowościach na trasie aż z No-wego Jorku.

Trzy dni później zatęchły zapach śmierci rozprzestrzenił się na zakurzonej farmie, a nierówna, źle oheblowana trumna została wystawiona na stole pośrodku pokoju. Bracia Clary,

19

Hank i Willy, stali ze spuszczonymi głowami, składając przed sobą spracowane wielkie dłonie. Ojciec gotował się w ciszy za plecami córki. Śmierć żony była dla niego osobistą zniewa-gą, jak susza. Clara podeszła bliżej i dotknęła postrzępione-go brzegu trumny, wdychając intensywną woń świeżo ścię-tej sosny.

Poczuła ostre spojrzenie ojca, które ukłuło ją w plecy. – Jeśli nie możesz stać tu w miejscu jak porządna córka od-

dająca hołd swojej matce, Claro May, lepiej wracaj do kuchni.Clara nie musiała zaglądać do trumny. Sama ubrała matkę

w jej ulubioną suknię koloru nieba, zaczesała jej włosy w cienki kok i włożyła bladożółty kwiatek do butonierki. Mimo że Cla-ra czuła, jak jej wnętrze rozrywa się na kawałki, od zaciśnięte-go żołądka do palących powiek, wiedziała, że nie ma najmniej-szego powodu do płaczu. Jej matki już tam nie było. Uciekła od okropnego charakteru męża i farmy w jedyny sposób, na jaki mogła sobie pozwolić.

Fala gorąca wypaliła ból z serca Clary. Musiało być coś wię-cej, na co warto czekać, niż tylko umieranie. Potrzebowała cze-goś więcej.

Tylko dwa duże kroki dzieliły ją od dwuskrzydłowych drzwi. Trzy krótkie mile do miasta i pokoi do wynajęcia u pana John-sona, gdzie zatrzymał się ten przystojny sprzedawca Biblii przed drogą powrotną do Nowego Jorku. Clara opuściła więc mia-steczko tej nocy, siedząc sztywno na przednim siedzeniu stu-debakera z ręką Bernarda na swoim kolanie.

Ukłucie dawno zapomnianego bólu przywróciło Clarę do rzeczywistości. Westchnęła głęboko i sięgnęła za dekolt po list. Grube palce pieczołowicie wykaligrafowały napis: „Clara May Wagner, Nowy Jork”.

Claire rozpoznałaby koślawe, niewprawne pismo Willy’ego wszędzie. Pracowali nad nim razem w zimowe wieczory, gdy rzucił szkołę, żeby pomóc ojcu na farmie. Poczuła zna-jomy skurcz, kiedy przypomniała sobie miękki uśmiech

20

rozświetlający słodkie spojrzenie brata, gdy wychwalała przed matką jego postępy w pisaniu. Ale następnej zimy, kiedy wresz-cie miał znowu czas na naukę, zarzucił ten pomysł całkowicie. Ostrożnie wygładziła list i rozłożyła go na lakierowanej po-wierzchni toaletki.

Droga Claro May,mam nadzieję, że dobrze Ci się powodzi w Nowym Jorku. Ber-

nard Morris przybył dzisiaj do miasteczka. Mówi, że teraz jesteś bogata. Widział Cię w gazecie i przekaże Ci ten list.

Tata umarł zeszłej zimy. Susza stała się tutaj nie do znie-sienia. Co roku jest coraz gorzej. Wreszcie zeszłego lata straci-liśmy naszą farmę. Zresztą i tak niewiele już na niej pozostało. Mieszkamy teraz w mieście, niedaleko pana Nelsona. Ja jeżdżę ciężarówką dla Morrisa. Hank pracuje w rzeźni. Nie potrzebu-jemy niczego. Chciałem po prostu poinformować Cię o wszyst-kim. Mam nadzieję, że Nowy Jork jest tak piękny, jak to sobie wymarzyłaś.

Willy

Claire wpatrywała się w swoje odbicie, ściskając list zdrę-twiałymi palcami.

Koniec. Przeszłość, od której z takim trudem próbowała uciec, sama się rozpadła. Nie umiała wykrzesać żadnych cie-plejszych uczuć do ojca. Jakiekolwiek więzi, które kiedyś mię-dzy nimi istniały, zostały zerwane dawno temu, w chwili śmier-ci mamy. Farma – cóż, to było tylko brudne piekło, które po-żerało życie każdego, kto w nim zamieszkał. Może teraz Willy i Hank nareszcie zaczną żyć. Postanowiła, że wyśle im trochę pieniędzy.

„Mam nadzieje, że Nowy Jork jest tak piękny, jak to sobie wymarzyłaś”. Claire rozejrzała się po pokoju. Blask żyrandola z weneckiego szkła odbijał się w białych podłogach z włoskie-go marmuru i lakierowanych powierzchniach mebli. Najlepsze, co można było kupić za pieniądze. Jej własna sypialnia została

21

zaprojektowana z myślą o kobiecie o wysokim statusie społecz-nym i równie wysokich wymaganiach. Ale jednocześnie była to krypta, mauzoleum wypełnione ozdobami. Tak samo zimne i puste jak jej wnętrze.

W holu na dole rozległy się ciężkie kroki. Claire wstrzymała oddech i nasłuchiwała. Dobiegł do niej wysoki, świdrujący chi-chot, odgłos kolejnych kilku kroków i skrzypnięcie otwieranych i zamykanych drzwi. Wypuściła ze świstem powietrze. Russell po raz kolejny postanowił dotrzymać towarzystwa jednej z kel-nerek zatrudnionych na przyjęcie. Dobrze. To oznaczało kilka dodatkowych godzin więcej.

Clara May Wagner. To wystarczyło, żeby nazajutrz Russell odkrył całą prawdę. Kobieta z wyższych sfer, którą poślubił, aby przydać sobie jeszcze większego blasku i poważania, była zwykłą oszustką. Pozbawioną środków do życia córką farmera.

Bernard doświadczył tylko małej cząstki gniewu Russella, Claire to co innego. Robiła z niego idiotę przez ostatnie pięć lat. Nie pozwoli jej zostać, nie po czymś takim. Ale jego repu-tacja wisiała teraz na włosku. Nie mógł sobie pozwolić na pub-liczne zmieszanie jej z błotem, bo to by również jego wykluczy-ło z socjety.

Pozbędzie się jej.Z trudem łapała powietrze. Ściany wokół niej zdawały się

pękać. Claire Harris Stone została wykluczona. Była zgubiona.Jej wzrok spoczął na czarno-białej fotografii zatkniętej za

ramkę w kącie lustra. Przedstawiała cichą scenę w ogrodzie, pięknie ujętą, króciutką i migawkową. Prezent od Laurenta ofia-rowany jej podczas ich ostatniego popołudnia kilka miesięcy te-mu. Zanim jej kochanek wrócił do Paryża. Sam.

Uderzenia serca wywołały fale ciepła w piersi, które następ-nie rozprzestrzeniły się po całym ciele. Wyjęła zdjęcie zza ram-ki i pogładziła sztywny papier.

Czy była zgubiona, czy raczej powinna uznać się za wolną?Słowo „wolność” zatrzepotało w jej wnętrzu jak ptak. Po-

patrzyła na obraz w pobliżu łóżka. Na ogromnym portre-cie, prawie naturalnych rozmiarów, Russell pochylał się nad

22

kominkiem oparty wielkim łokciem o jego kamienny gzyms. Claire uśmiechnęła się krzywo, patrząc na jego oświetloną bla-skiem ognia twarz.

– Podobało ci się trzymanie straży przy łóżku żony i pilno-wanie jej cennych klejnotów, Russell, kochanie?

Dotknęła prawego brzegu rzeźbionej ramy. Obraz przesunął się, odsłaniając zamknięty sejf. Życie może rzeczywiście zatrzęs- ło się w posadach, ale nie zamierzała tylko stać i się temu przy-glądać.

Odbyła krótką rozmowę telefoniczną, spakowała się po-spiesznie i wreszcie mogła wymknąć się na dół. Wyludniony z gości i obsługi zatrudnionej na wieczór dom był ciemny i cichy. Ruszyła w stronę mrocznej kuchni, próbując wymacać drzwi.

– Pani Stone.Zatrzymała się w pół drogi. To był Davis. Pochylał się nad

blatem ze szklaneczką szkockiej w ręce. Popatrzył na kostium podróżny, nakrycie głowy, futro z soboli, pudło na kapelusze i walizkę w jej ręce.

– Powodzenia, Claire.Uśmiechnęła się i powoli wypuściła wstrzymywane przez

moment powietrze. – Dziękuję. Nawzajem, Davis.

Nowy Jork, lotnisko LaGuardia, terminal Marine, 9 maja 1940 roku

Wschód słońca oświetlił cieśninę East River, kiedy Clai-re schodziła z terminalu na metalowe schodki. Zacumowany w dole hydroplan unosił się na wodzie jak olbrzymie morskie ptaszysko. Silniki w kształcie nabojów dudniły pod masywny-mi skrzydłami. Wirujące śruby napędowe popędzały sznur pa-sażerów spieszących do brzucha maszyny. Claire z radością po-witała chłodne uderzenie rozpryskiwanych śmigłem kropelek wody na swojej twarzy.

23

Młody oficer stanął obok niej, a jego biały uniform odbijał światło poranka.

– To prawdziwa piękność, nieprawdaż? – Miał na myśli samo- lot, ale jego oczy spoczęły na Claire i stroju skrojonym specjal-nie tak, by w pełni ukazać jej sylwetkę w kształcie klepsydry.

Uśmiechnęła się do niego, ale jej myśli skoncentrowane były na mocnych uderzeniach serca w piersi. Minęło tyle czasu, od-kąd po raz ostatni wypełniało ją tego rodzaju uczucie wolności i... nie, nie żalu. Nigdy. Dzisiaj w powietrzu czuć było płynący od wody zapach benzyny i soli. Żadnego dławiącego kurzu ani dusznego odoru śmierci.

– Gotowa na lot przez ocean? – W głosie oficera pobrzmie-wała wyraźna nutka dumy.

Rzuciła tylko okiem na tłum porannych podróżnych w okrą-głym budynku lotniska. Russell nie wiedział, że odeszła. Jeszcze nie. Uśmiechnęła się jaśniej, gdy wsuwała rękę pod ramię męż-czyzny i poprawiała sobole, które wyglądały, jakby zamierzały odfrunąć z jej ramion. – Nie ma pan nawet pojęcia, jak bardzo jestem na to gotowa, panie pilocie – mruknęła.

– Z pewnością nie mam, proszę pani. – Nagły rumieniec pokrył jego twarz. Schylił się po pudło na kapelusze leżące u jej stóp.

Claire złapała srebrną rączkę walizki i weszła powoli na schodki. Dłonią w rękawiczce dotknęła na moment chłodnej metalowej powierzchni hydroplanu. W środku wybrała wolne miejsce koło okna i ułożyła walizkę na podłodze. Musnęła de-likatnie policzek oficera, kiedy odbierała od niego pudło na ka-pelusze, i opadła na wyściełane siedzenie.

Pasażerami samolotu byli w większości urzędnicy mini-sterialni. Czarne wełniane garnitury, długie płaszcze i walizki umieszczone dyskretnie pod siedzeniami. Poza kilkoma oficera-mi w mundurach widać było morze czarnych jak węgiel strojów. Czuła na sobie spojrzenia pozostałych podróżnych, kiedy zsuwa-ła z siebie sobole. Była przyzwyczajona do tego, że mężczyźni na nią patrzą, ale dzisiaj, będąc jedyną kobietą na pokładzie, odczu-wała to tak, jakby ktoś namalował na jej plecach tarczę strzelniczą.

24

Poprawiła kapelusz i wygładziła spódnicę. Andrew, kocha-ny Andrew, obrzucił ją uważnym spojrzeniem i pokręcił tylko głową, kiedy spotkał się z nią dziś rano przed lotniskiem. Przy-wiózł jej wszystkie potrzebne dokumenty, ale najwyraźniej nie zdawał sobie sprawy z tego, że czerwony kostium był najbardziej konserwatywnym strojem, jaki miała.

Andrew i Claire byli dobrymi znajomymi, razem odkrywali uroki nocnego życia Nowego Jorku przez pierwszy rok po tym, jak porzuciła Bernarda. Nauczyła tego grzecznego chłopca pro-sto z college’u, jak wynajdywać najlepsze lokale z przemycanym alkoholem. On władał pięcioma językami i w ramach podzięko-wania nauczył ją jednego – amerykańskiego angielskiego uży-wanego w bardzo wysokich kręgach. Kiedy po raz pierwszy od siedmiu lat zadzwoniła do niego poprzedniej nocy, w pierw-szym momencie odmówił udzielenia jej pomocy. Twierdził, że ryzyko jest zbyt duże. „Twoje ryzyko, czy nie to masz na myśli?” – odpowiedziała. Potem zaczęła zastanawiać się na głos, co by powiedział szef protokołu Departamentu Stanu, gdyby się do-wiedział, jakie wyuzdane zabawy w łóżku ceni sobie jego zięć. Takie, o których jego żonie nawet nigdy się nie śniło. Wtedy po drugiej stronie zapadła głęboka cisza, a po chwili Andrew za-czął obmyślać plan.

Spotkał się z nią o świcie i wręczył jej grubą kopertę.– Twój bilet, paszport ważny w Europie i wizy turystyczne,

francuska i portugalska – powiedział. – Wystawiono je na na-zwisko Claire Harris. Musisz jednak zrozumieć, że po wylądo-waniu w Lizbonie będziesz zdana wyłącznie na siebie. To nie jest oficjalna operacja. To są tylko papiery z pieczątkami. Jeśli coś pójdzie nie tak, to ja o tobie nigdy nie słyszałem, Claire, ale też możliwe, że nikt już nie będzie miał nigdy okazji usłyszeć.

Huk silników i śmigła wypełnił całe wnętrze samolotu, ma-szyna zaczęła ślizgać się po powierzchni wody, a potem nagle wzniosła się w powietrze. Claire usiadła wygodnie w swoim fo-telu i obserwowała, jak najpierw lotnisko, a potem cały horyzont, znikają z jej oczu. Ostatnim razem, kiedy uciekała, po śmierci matki, porzucała jedynie zrujnowany dom na farmie. Obiecała

25

sobie, że nigdy już na to nie pozwoli, że nigdy nie dopuści do te-go, żeby zostać w tym, w czym stoi, bez niczego oprócz despe-racji. Patrząc teraz na Atlantyk, Claire poczuła nagle suchą, za-kurzoną ziemię Oklahomy na drodze pod swoimi nagimi sto-pami.

Samolot przestał się wznosić, a hałas nieco przycichł. Clai-re zdjęła z palca pierścionek zaręczynowy z diamentem i ścis-nęła go w dłoni. Ból spowodowany przez ostre krawędzie ka-mienia nie odwrócił jej uwagi od bólu, jaki w dalszym ciągu ści-skał jej przeponę.

To nie zakończenie małżeństwa tak ją bolało, to te wszystkie zmarnowane lata wysiłków. Wsunęła pierścionek na palec pra-wej ręki i uśmiechnęła się ponuro. To był pierwszy z diamen-tów, jakie otrzymała jako Claire Harris Stone. Za bardzo kon-wencjonalny jak na jej gust i nie największy, ale dość słono ją kosztował. Zresztą jej małżeństwo od początku przypominało bardziej transakcję niż związek dwojga ludzi. On pragnął mieć ładną żonę z wyższych sfer, którą mógłby zdradzać bez prob-lemów, a ona chciała bogactwa i wysokiej pozycji towarzyskiej. Westchnęła i z radością powitała znajome ukłucie w klatce pier-siowej. To znaczyło, że ciągle żyje i ma kolejną szansę.

Otworzyła swój nowy paszport. Popatrzyła na niewyraźne zdjęcie ciemnej blondynki z podkrążonymi oczami, o oficjal-nym wyrazie twarzy. Nawet znośne, biorąc pod uwagę, że zro-biono je w tak ciężki poranek. Kolejną stronę pokrywały po-ważnie wyglądające pieczątki i pozwolenia na podróż po Euro-pie. Popatrzyła przez okno i obserwowała powoli zmieniające się widoki. Za dwadzieścia sześć godzin znajdzie się w Lizbonie, na drugim końcu świata. Potem wysiądzie, złapie pociąg do Pa-ryża, a tam będzie Laurent i nowe życie.

Spotkała Laurenta Oliviera poprzedniego lata, w galerii na Manhattanie. Na wpół pijana i diabelnie znudzona marnowała właśnie popołudnie z przyjaciółką, oglądając zdjęcia z Paryża. Większość fotografii przedstawiała starych mężczyzn o sękowa-tych twarzach na tle budynków z cegieł w wąskich zaułkach. By-ły też dzieci palące papierosy na skrzyżowaniach i kochankowie

26

całujący się w ciemnych bramach. Poruszające i w pewien spo-sób romantyczne, to prawda, ale nic takiego, co można by usta-wić na kominku w salonie. Ruszyła na poszukiwanie kolejnej porcji alkoholu.

Trzy koktajle później Claire straciła swoją przyjaciółkę na rzecz żonatego przemysłowca z Teksasu, więc znalazła sobie ja-kiś spokojny kącik. Miała już zamiar wyjść i poczekać na tak-sówkę, kiedy je zobaczyła. Jedyne w swoim rodzaju małe zdję-cie w grubej, czarnej ramce.

– To jest tak zupełnie inne, że zupełnie nie pasuje do pozo-stałych – powiedział czyjś głos o smakowitym akcencie, jakby formującym słowa głęboko w gardle.

Była tak zaabsorbowana fotografią, że minęła dłuższa chwi-la, zanim się odwróciła. Zamarła i poczuła, że się czerwieni. Mężczyzna był wysoki i smukły. Niemal automatycznie spojrza-ła na jego pełne usta i natychmiast zaczęła się zastanawiać, jak by to było poczuć je na swoich. Miał nieco kanciastą twarz, wy-stające kości policzkowe, wyraźnie zaznaczoną szczękę i moc-ny nos. W jednej ręce trzymał opróżniony do połowy kieliszek, w drugiej zapalonego papierosa. Zerknął na spiralny dym.

– Podoba się pani, prawda? – Jego ciepłe brązowe oczy wpa-trywały się wprost w jej. – W takim razie cieszę się, że je zabra-łem. Jestem Laurent Olivier. To jest moja wystawa.

W jednej chwili zapomniała o taksówce.Podczas tamtego lata Claire nie nauczyła się ani słowa po

francusku, ale dobrze poznała gorzki, smolisty zapach francu-skich papierosów i zrozumiała, dlaczego przyjaciele od lat na-mawiali ją, żeby znalazła sobie kochanka. Co ważniejsze, przy-pomniała sobie, że po pięciu zimnych latach bycia kolejną zdo-byczą swojego męża i pod tymi wszystkimi warstwami na pokaz kryje się żywa, czująca kobieta. Oczywiście żaden z przyjaciół Claire nigdy nie doradziłby jej, żeby wyruszyła za kochankiem w świat, choćby nie wiadomo jak był utalentowany w łóżku.

Ona sama też by nigdy o tym nie pomyślała.

27

Claire poruszyła się w fotelu, kiedy przypomniała sobie ostatnie popołudnie z Laurentem. Pokój hotelowy, w którym mieszkał, był podobny do wszystkich innych w Greenwich Vil-lage. Meble można było uznać za nieco bardziej wyrafinowane, niż te, jakie się tam zwykle spotykało, obrazki udawały art dé-co, a za oknem widać było Washington Square. Skórzane walizki Laurenta stały wzdłuż ścian, ukazując wnętrze spod podniesio-nych wiek. Pakował się, kiedy przyszła i mu przeszkodziła.

Długie popołudnie żywiło się ich wzajemną kradzioną przy-jemnością, kiedy po raz ostatni leżeli przytuleni w wąskim łóż-ku. Patrzyli na małe brudne okienko i odpoczywali. Sennymi ruchami rysował palcem zawiłe wzory na jej nagim ramieniu. Przewróciła się na bok na brzeżku łóżka i pozwoliła, żeby ba-wełniane przykrycie zsunęło się z jej uda. Poczuła, że Laurent też się poruszył i usłyszała odgłos zapalniczki, kiedy podpalał sobie papierosa.

– Wypływam dzisiaj statkiem, ma chérie. Do Paryża – po-wiedział.

Kilka zdjęć, których nie udało mu się sprzedać, leżało na wierzchu w jednej z otwartych walizek. Ramki spoczywały rów-no ułożone jedna na drugiej, gotowe do spakowania. Wysunęła się z łóżka i podniosła najmniejsze zdjęcie, gładząc je jedną rę-ką. Ledwo zauważalny strumień światła spomiędzy zasłon padł na fotografię, potęgując cichą sielankowość całej sceny.

– Tak szybko? – Pochłaniała obrazek głodnym wzrokiem, chcąc za wszelką cenę zwalczyć uczucie pustki, jakie właśnie zaczęło w niej narastać.

– Oui. – Zgasił papierosa i wygramolił się z łóżka. – Dlacze-go zawsze przyglądasz się akurat temu, Claire? Jest takie naiwne, prawda? Zrobiłem je dla żartu, dla znajomego. Sam nie wiem, po co je tu w ogóle przywiozłem. – Otoczył ją ramionami.

Ciepło jego nagiego ciała zmiękczyło nieco jej zesztywniałe plecy, ale nie przestawała studiować fotografii. Potrząsnęła gło-wą. Prosta scena w ogrodzie. Fotka warta mniej niż jedwabna halka, którą zsunął jej z ramion. Nie umiała opisać, co sprawia, że stała się dla niej tak fascynująca. Zaczarowała ją po prostu.

28

Dotknął szybki, za którą znajdowało się zdjęcie, i wyszeptał wprost w jej włosy:

– Mogę cię zabrać do tego miejsca. Będę cię powoli rozbie-rał, ułożę na trawie i...

– Jakiego koloru są róże?Laurent odłożył fotografię na podłogę. Odwrócił Claire twa-

rzą do siebie i zaczął niemal pożerać ją wzrokiem. – To piękno wymaga Paryża. Jedź ze mną.

– Laurent...– Nie mam majątku, Claire, ale znam ludzi. Żyję jak król.

Kolacja w Ritzu, przyjęcie w Le Meurice. Szampan, moda, sztu-ka. Piękno tego wszystkiego. Jesteś tutaj szczęśliwa, ale w Pary-żu mogłabyś błyszczeć, moja muzo.

Pozwoliła mu się kusić, aż wreszcie wydała z siebie długie westchnienie. Poprowadziła go z powrotem do łóżka.

– Nie.Popchnął ją na posłanie. Zaczął całować jej kolana i przesu-

wać się powoli do talii. – Nie? Dlaczego?Nie mogła mu powiedzieć dlaczego. Że nazywa się Claire

Harris Stone i walczyła naprawdę ciężko, żeby osiągnąć to, co osiągnęła, więc nie może teraz po prostu tego zostawić. Przy-ciągnęła go bliżej do siebie.

Silniki brzęczały. Claire popatrzyła jeszcze raz na znikający kontynent. A więc tego ranka, dziewięć miesięcy później, całe to z trudem wywalczone życie się skończyło. I nie odchodziła, tym razem od niego odlatywała.

29

Portugalia, Lizbona, 10 maja 1940 roku

Hydroplan osiadł na wodach Tagu i prześlizgnął się w stronę trapu lizbońskiego terminalu. Było wczesne popołudnie. Claire podała swoje dokumenty urzędnikowi czekającemu wewnątrz budynku lotniska i skupiła uwagę na niesamowicie cichym tłu-mie podróżnych zmierzających w stronę samolotu. Złapała ba-gaż, odwróciła wzrok od ponurych twarzy i wyszła.

Na zewnątrz szlochała jakaś kobieta, wycierając oczy białą koronkową chustką. Obok, na chodniku wznosiła się pokaźna sterta bagaży. Spocony taksówkarz walczył z kolejną skrzynią wewnątrz otwartego samochodu.

– Czy mogłaby mi pani wskazać drogę do stacji kolejowej? – zapytała Claire.

Kobieta tylko pokręciła głową i znów schowała zapłakaną twarz w chustce.

– Co się dzieje? Co to ma znaczyć? – pytała zaniepokojo-na Claire.

Rozległ się głośny trzask, kiedy skrzynia wylądowała na chodniku. Kobieta zaczęła zawodzić.

Kierowca skrzywił się i wyprostował.– Naziści. Zaatakowali.Claire wstrzymała oddech. – Zaatakowali? Kogo?– Północ. Daleko. Nie tutaj. – Wzruszył ramionami i popro-

wadził Claire w stronę swojej otwartej taksówki. – Zawiozę pa-nią na pociąg. Estação de Santa Apolónia.

Francuska granica, 11 maja 1940 roku

Sud Express toczył się przez wioski, a jego żelazne koła wy-bijały rytm na torach. Drugi niekończący się dzień w pociągu. Claire drzemała oświetlana promieniami słońca z trudem wy-glądającymi spoza gęstego lasu za oknem. Walizka boleśnie wbi-jała jej się w żołądek.

30

– Vive la France – mruknął mężczyzna naprzeciwko. Otwo-rzyła oczy i zobaczyła ciemniejący w oddali Atlantyk. Pociąg zwolnił i zatrzymał się, kiedy dojechali do małego portowego miasteczka. Dowiedziała się, że to Hendaye. Niezbędna była zmiana pociągów na granicy francuskiej. Ostatni etap podróży, a potem z samego ranka miała zjawić się w Paryżu.

Przycisnęła dłonie do szyby, pozwalając, by wieczorny chłód przeniknął przez jej skórę, i wyglądała na zewnątrz. Wielka gru-pa ludzi kotłowała się na stacji i ruszyła w stronę pociągu, kiedy tylko zaczął wjeżdżać na peron. Mężczyzna w zakurzonym uni-formie krzyczał i gestykulował zawzięcie przed francuskim poli-cjantem, który z całych sił starał się go trzymać z dala od siebie. Claire przebiegły ciarki po plecach, kiedy opuściła pociąg i ru-szyła za strumieniem pasażerów, którzy przecinali peron i kie-rowali się w stronę następnego czekającego składu.

Urzędnik zasiadł za stolikiem u szczytu kolejki. Miał rozpię-tą marynarkę i kołnierzyk od koszuli.

– Paszport. – Podbił dokument bez zaglądania do środka. – Wiza. – Nagle zbladł na dźwięk zbliżających się krzyków. Zapi-sał jej imię na formularzu, w pośpiechu wziął odcisk palca, roz-mazał tusz, ale tylko na nią machnął i krzyknął:

– Allez, madame, allez!*Claire pospiesznie wsiadła do wagonu. Znalazła miejsce przy

oknie w zatłoczonym przedziale i patrzyła skamieniała, jak po-licja spycha walczący tłum z peronu. Pociąg szarpnął do przo-du i zaczął pospiesznie opuszczać stację. Drżąc na całym ciele, Claire przyciągnęła do siebie walizkę i zwolniła zamek. Jej palce przebiegały wewnątrz po miękkich śliskich materiałach, aż do-tarły do sztywnych fotografii. Przyłożyła zdjęcie do okna i wpa-trywała się w nie przy świetle księżyca.

Na pierwszym planie widniał marmurowy posąg kobiety. Spo-kojna kamienna twarz pokryta patyną patrzyła w dół na plątaninę bluszczu, który pokrywał jej stopy. Niewidzialne słońce posyłało złote plamki światła spoza ciężkich gałęzi prosto na jej białą skórę

* Allez, madame, allez! (franc.) – Proszę iść!

31

i tańczyło na trawie. Różane pędy przedostały się z drugiej stro-ny murku do tego zakątka i teraz stanowiły tło fotografii. Kwiaty uchwycone w kadrze miały jasnoszary kolor, ale wyobraźnia Cla-ire zabarwiła je na jasnoróżowo. Zakrzywione oparcie kamiennej ławki w rogu zdjęcia zapraszało do spoczynku.

Claire poczuła, że napięcie powoli ją opuszcza. Scena wyda-wała się tak znajoma, a jednocześnie tak bardzo odległa od tego, czego dotychczas doświadczyła w życiu. Piękno ogrodu sprawi-ło, że poczuła się pełniejszym człowiekiem. Dodało jej czegoś, czego nie było w niej wcześniej. Odwróciła zdjęcie i przesunęła palcami po adresie Laurenta wypisanym na fotografii. Chmury zakryły księżyc i przedział pogrążył się w ciemności.

– Jak się obudzisz, będziesz już w Paryżu – powiedziała do siebie. Wsunęła fotografię z powrotem do walizki, zamknęła oczy i umościła się wygodniej na siedzeniu.

Pociąg wtoczył się na stację, a koła zaskrzypiały przy hamo-waniu. Panowały gęste ciemności, kiedy Claire obudziła się roz-kojarzona i próbowała poruszyć zdrętwiałymi ramionami. Napis informował, że są w Biarritz. Konduktor przebiegał przez wagony, wołając coś do pasażerów wystawiających głowy z przedziałów. Mężczyzna siedzący naprzeciwko Claire krzyknął we wściekłym proteście w stronę oddalających się pleców konduktora.

– Co się dzieje? – zapytała zaniepokojona Claire.Mężczyzna popatrzył na nią gniewnie i sięgnął po walizkę. – La guerre. Wojna. Musimy wysiąść.Pasażerowie naokoło Claire zaczęli narzekać, a w ich gło-

sach dało się wyczuć strach, kiedy zbierali swoje bagaże i po-woli opuszczali wagony. Poczuła znajomy ścisk w dołku, dołą-czając do sznura ludzi wychodzących na przepełniony peron. Pociąg odjechał, pozostawiając za sobą smugę dymu. Odwró-ciła się na odgłos nagłego łomotu. Ciężka drewniana okiennica opadła, zamykając okienko kasy biletowej.

Usłyszała opryskliwy głos, który wołał coś po angielsku, przekrzykując tłum. Starszy siwowłosy mężczyzna zbiegał właś-

32

nie po schodach na peron. Jego wydatny brzuch wypychał drew-niane guziki białego wymiętego lnianego garnituru. Gwałtow-nie potrząsał biletem ponad głową.

– Dobry Boże, czy to był pociąg do Lizbony? – zapytał zdy-szany.

– Nie. Jechaliśmy nim do Paryża – odpowiedziała Claire.– Wyruszyłem stamtąd dwa dni temu. Dotarłem aż do Bay-

onne Sud Expressem. Ale potem cholerna armia żabojadów wy-sadziła nas na peron i zabrała nasz pociąg. Powiedzieli, żeby ła-pać coś do Lizbony stąd. Jechałem rozklekotanym rowerem. Nie dam rady już dalej – wyrzucił z siebie jednym tchem.

Poczuła się tak, jakby ktoś uderzył ją prosto w splot słonecz-ny. Wydała ostatnie pieniądze na ten pociąg.

– Jak ja się teraz mam dostać do Paryża? – wyszeptała sła-bym głosem.

– Nie będzie stąd następnego pociągu. Niech pani spróbu-je z Bayonne. I niech pani strzeże swojego biletu, panienko. Jest wart góry złota.

Okiennica w kasie biletowej zaklekotała głośno. Claire uto-rowała sobie drogę i zastukała w drewniane okno. Okiennica uniosła się nieznacznie, ukazując parę oczu.

– Ile kosztuje wynajęcie automobilu? – zapytała Claire.W świetle księżyca zauważyła tylko zęby kasjera, które błys-

nęły w szyderczym uśmiechu. Mężczyzna zarechotał i okienko ponownie zamknęło się z trzaskiem.

Claire spróbowała znaleźć pokój w dużym hotelu skiero-wanym frontem w stronę plaży. Miał wielkie wrota wejściowe i liczne balkony wychodzące na morze. Kolejka do recepcji koń-czyła się na zewnątrz. Hotel był przepełniony. Wszędzie, jak za-uważyła, było przepełnienie.

Błąkała się bez celu po plaży w bladym blasku księżyca wzdłuż nadmorskiej promenady. Wyczerpana upuściła wreszcie walizkę i oparła się o niską metalową poręcz. Patrzyła na białe grzbie-ty fal liżące jasny piasek, ale jej zmęczone myśli powodowały

33

jedynie jeszcze większy mętlik w głowie. Jak, do jasnej cholery, zdoła dostać się do Bayonne, żeby złapać pociąg?

– Bonsoir, madame. – Podszedł do niej mężczyzna. Chuda szyja wystawała mu jak łodyga z otwartego kołnierzyka ciemne-go garnituru. Popatrzył na nią i zadał ciche pytanie.

Claire wychwyciła dwa ostatnie słowa, le train.Wstała gwałtownie i wygładziła spódnicę. – Pociąg do Paryża? Tak. Zapowiedzieli jakiś?Omiótł ją szybkim spojrzeniem, a jego usta zacisnęły się

w wąską kreskę. Wyszarpnął nóż z kieszeni płaszcza i wycelo-wał w jej szyję.

– Votre billet, s’il vous plaît.Claire zamarła. Teraz zrozumiała. Billet. Jej bilet na pociąg.Serce podeszło jej do gardła. Zmusiła się jednak do spokoj-

nego oddechu. – Przykro mi, nie mówię po francusku – powiedziała, gra-

jąc na zwłokę.Miała nadzieję, że prędzej czy później ktoś się tutaj pojawi.

Ludzie obozowali wszędzie w tym miasteczku. Ale droga by-ła ciągle pusta.

– Votre billet de train! – syknął.Księżyc oświetlił ostrze zbliżające się niebezpiecznie bli-

sko do jej gardła. W jego oczach błysnęła nagła desperacja, a jego mizerne zarośnięte policzki sprawiały wrażenie cieni na twarzy.

Claire zaczęła niepewnie grzebać w swojej przewieszonej przez poręcz torebce. Jej drżące palce próbowały niezdarnie ot-worzyć zapięcie. Przeklinając, wyrwał jej torebkę z rąk. Czubek noża odsunął się gwałtownie od jej gardła, kiedy nieznajomy za-czął przetrząsać wnętrze.

– Fuyez, Américaine. Fuyez maintenant!* – Bilet zatrzepo-tał w jego palcach. Mężczyzna cisnął torebką w fale i zniknął w ciemnościach.

* Fuyez, Américaine. Fuyez maintenant! (franc.) – Uciekaj, Amerykanko. Ucie-kaj w tej chwili!