egzekucja 360 - magazyn detektyw · dotarli na mostową. tam, w okolicach mostu św. rocha, jak...

64
MIESIęCZNIK TYLKO HISTORIE PRAWDZIWE SIERPIEń 2016 UKAZUJE SIę OD 1987 ROKU Cena 3 zł 90 gr (w tym 8% VAT) www.magazyndetektyw.pl 8 360 EGZEKUCJA NA śCIERNISKU POTWóR Z SEATTLE WIęZIENNA ZEMSTA

Upload: others

Post on 23-Jun-2020

5 views

Category:

Documents


0 download

TRANSCRIPT

Page 1: egzekucjA 360 - Magazyn Detektyw · dotarli na Mostową. Tam, w okolicach mostu św. rocha, jak twierdzi poli-cja, zostali nagrani przez kamery monitoringu po raz ostatni o godzinie

USA – $ – 3.95 CAN – $ – 3.95 + GSTExclusively made for EX LIBRIS Polish Book Gallery, Inc.

MIESIęCzNIk

TyLko hISToRIE PRAwdzIwE

SIERPIEń 2016UkAzUjE SIę od 1987 RokU

Cena 3 zł 90 gr (w tym 8% VAT) www.magazyndetektyw.pl

8360egzekucjA

nA ściernisku

PoTwór z seATTle

więziennA zemsTA

Page 2: egzekucjA 360 - Magazyn Detektyw · dotarli na Mostową. Tam, w okolicach mostu św. rocha, jak twierdzi poli-cja, zostali nagrani przez kamery monitoringu po raz ostatni o godzinie

nr 8/20162

REkLAMA

Zapłata: przelewem na rachunek Przedsiębiorstwa Wydawniczego Rzeczpospolita Sp. z o.o.nr 18 1050 1025 1000 0090 3081 3837 w ING Banku Śląskim. Fakturę VAT prześlemy z pierwszym numerem pisma.Wysyłkę realizujemy za pośrednictwem Poczty Polskiej listami ekonomicznymi – koszt dostawy na terenie kraju ponosi Wydawnictwo. Termin dostawy zgodny z regulaminem Poczty Polskiej. W przypadku prenumeraty zagranicznej na terenie UE cena każdej wysyłki powiększona jest o opłatę pocztową w wysokości 10 zł. Zamawiającemu przysługuje prawo odstąpienia od umowy prenumeraty bez podania przyczyny i ponoszenia kosztów jeśli zgłoszenie odstąpienia nastąpi w terminie 14 dni od dnia dokonania płatności. W innych przypadkach obowiązują przepisy Kodeksu Cywilnego oraz ustaw o prawach konsumenta.

„DETEKTYW” W PRENUMERACIE

Oferujemy trzy opcje:

TANIEJ I WYGODNIEJ PRENUMERATĘ miesięcznika „Detektyw” oraz kwartalników: „Detektyw – Wydanie Specjalne” i „Detektyw – Extra” można zamówić:• telefonicznie: 22 429 24 00, • e-mailem: [email protected], • listownie: Przedsiębiorstwo Wydawnicze „Rzeczpospolita” Sp. z o.o.

Al. Jerozolimskie 107, 02-011 Warszawa

1.Prenumerata 12 numerów miesięcznika za cenę 43,20 zł

3.Prenumerata 12 numerów miesięcznika oraz 8 numerów kwartalników za cenę 74,40 zł

2.Prenumerata 8 numerów kwartalników za cenę 31,20 zł

Page 3: egzekucjA 360 - Magazyn Detektyw · dotarli na Mostową. Tam, w okolicach mostu św. rocha, jak twierdzi poli-cja, zostali nagrani przez kamery monitoringu po raz ostatni o godzinie

nr 8/2016 3

SPIS TREŚCI

Krzysztof KilijanekKieszonkowcy nie mają urlopu – Od redakcji .......................... 3Roman BartosiakJak kamień w wodę – Raport „DETEKTYWA” ..............................4Helena KowalikGdzie diabeł nie może… – Lekarstwo dla kardynała ..............12Leon MadejskiEgzekucja na ściernisku – Sprawa niewyjaśniona ...................16Adam WernerSen terminalny – Pod wpływem impulsu ...............................22Małgorzata LipczyńskaWięzienna zemsta – Azyl za granicą ........................................26Z kraju i ze świata – Rozrywka z Temidą ................................ 32Dariusz GizakOd rzemyczka do koniczka – Łatwy zarobek ...........................34Anna PacułaDziewczyna z ciężarówki – Czyny nie słowa ............................40Agnieszka KozakWielkopolskie zjawy – Łowcy duchów.....................................46Marcin CymerysKat zdrajców – Egzekutor ........................................................50Ryszard BorkowskiPrzeklęte diamenty – Wierzyć – nie wierzyć? .........................54Tadeusz WójciakPotwór z Seattle – Chora fascynacja ........................................56Rozrywka .............................................................................. 63Rzekome niedopatrzenie – Zagadka kryminalna .................. 64

od REdAkCjI

Kieszonkowcy nie mają urlopu

Trwają wakacje. Kiedy my odpoczywamy nie próżnują kieszonkowcy, którzy wykorzystu-ją tłok, nieuwagę i  roztargnienie urlopowi-

czów. Tego rodzaju przestępcy są zmorą nie tylko w Polsce, ale we wszystkich miejscach na świecie obleganych przez turystów.

Szczególną czujność należy zachować w  auto-busach i  tramwajach jeżdżących koło bazarów, dworców, lotnisk, jak również w  trakcie zwie-dzania. Niektórzy są tak bardzo zaabsorbowani podziwianiem uroków obcych miejsc, że nawet nie widzą momentu, w którym złodziej przecina torbę i wyciąga portfel, pieniądze albo telefon komórko-wy. Zapatrzeni na piękne zabytki, szukając pamią-tek dla bliskich czy robiąc zdjęcia zapominamy o podstawowych zasadach bezpieczeństwa.

W czasie wakacyjnego odpoczynku trzeba pilno-wać portfela i mieć oczy dookoła głowy. Dokumenty zostawmy w  hotelowym sejfie, przy sobie nośmy jedynie ich kserokopie. Zamiast pokaźnego pliku banknotów zabierajmy tylko tyle, ile planujemy wydać na drobne zakupy albo posiłek w restaura-cji. Miejmy baczenie na nasze karty kredytowe, bo ich strata może nas dużo kosztować.

Bądźmy czujni na każdym kroku. Nawet naj-bardziej przezorne osoby mogą paść ofiarą kie-szonkowców. Strata dokumentów, gotówki czy kart kredytowych to stres, nerwy i  nieplanowane emocje w  czasie wakacji, a  przecież ma to być czas beztroskiego wypoczynku, czego wszystkim naszym Czytelnikom oczywiście życzę! ■

krzysztof kilijanekWYDAWCA

Al. Jerozolimskie 107, 02-011 WarszawaTel.: (22) 429 24 00, www.pwrsa.pl

SEKRETARIAT REDAKCJITel.: (22) 429 24 50www.magazyndetektyw.pl e-mail: [email protected]

REDAKTOR NACZELNYKrzysztof Kilijanek: [email protected]

ZASTĘPCA red. nACZ.SEKRETARZ REDAKCJIMonika Frączak: [email protected]

REDAKTORZYEwa Lewandowska: [email protected] Gawlikowska: [email protected] [email protected]

ILUSTRACJEJacek RupińskiSKŁAd I ŁAMAnIeAKAPIT, Jakub Nikodem: [email protected]

reKLAMATel.: (22) 429 24 00

Prenumerata: koszt 1 egzemplarza – 3,60 zł.Prenumerata realizowana przez rUCH S.A.Zamówienia na prenumeratę www.prenumerata.ruch.com.pl tel. 22 693 70 00

DRUKQuad/Graphics Europe Sp. z o.o., ul. Pułtuska 120, 07-200 Wyszków

Nakład: 192 440 egz., Oddano do druku: 05.07.2016 r.

Wydawca miesięcznika „detektyw” ostrzega, że bezumowna sprzedaż aktualnych i archiwal-nych numerów miesięcznika po innej cenie niż ustalona przez Wydawcę jest działaniem niele-galnym i skutkuje odpowiedzialnością karną.Redakcja nie zwraca materiałów niezamówionych, zastrzega sobie prawo redagowa-nia i zmiany tekstów. Kopiowanie i rozpowszechnianie publikowanych materiałów wymaga pisemnej zgody Wydawcy. Wydawca nie ponosi odpowiedzialności za treść reklam i ogłoszeń.

© Copyright by„Detektyw”

W NASTĘPNYM NUMERZE● WAMPIR Z BYTOWA – Śledztwo, proces, wreszcie wyrok w  tej sprawie do dzisiaj budzi wiele kontrowersji. Czy młody mężczyzna był seryjnym zabójcą czy też policjanci próbowali przypisać mu zbrodnie, których nie popełnił.● ILE KOSZTUJE MODELKA? – Bohaterkami tej historii są piękne dziewczyny i stręczycielki. Czy młode kobiety były zmuszane do uprawiania prostytucji? Zdaniem jednej ze stręczycielek same tego chciały…● IMPREZA INTEGRACYJNA – Przyszli do lokalu w  pięt-nastu. Młodzi, ambitni i  wykształceni. Po kilku piwach i kieliszkach mężczyznom zaczęły puszczać wodze.● OPĘTANY PRZEZ HAZARD – Darek leżał twarzą do ziemi. Był cały we krwi, nie dawał oznak życia. Pojechałem do pracy, ale nie powiadomiłem policji, bo bałem się, że zostanę wrobiony w zabójstwo.● PODWÓJNY AGENT – Przypadek Kima Philby’ego uwa-żany jest za największą aferę szpiegowską XX wieku. Będąc czołowym pracownikiem brytyjskiego wywiadu, zaczął pracować dla Związku Sowieckiego.

TE I WIELE INNYCH TEKSTÓW JUŻ ZA MIESIĄC! WRZEŚNIOWE WYDANIE „DETEKTYWA” DO KUPIENIA OD 16 SIERPNIA 2016 ROKU

Page 4: egzekucjA 360 - Magazyn Detektyw · dotarli na Mostową. Tam, w okolicach mostu św. rocha, jak twierdzi poli-cja, zostali nagrani przez kamery monitoringu po raz ostatni o godzinie

nr 8/20164

ewa Tylman zaginęła w cen-trum Poznania, w  nocy z  22 na 23 listopada 2015 roku. Po raz ostatni była widziana ze swoim kolegą z  pracy. Wracali z  klubu „Mixtura” mieszczącego się przy ul. Wrocławskiej. Szli ulicą Podgórną, dotarli na Mostową. Tam, w  okolicach mostu św. rocha, jak twierdzi poli-cja, zostali nagrani przez kamery monitoringu po raz ostatni o godzinie 3.24. Później ślad po niej zagi-nął. Kolega, z  którym szła tamtej nocy, twierdzi, że po drodze posprzeczali się, w pewnym momencie męż-czyzna zepchnął ją ze skar-py nad Wartą. Kiedy pod-szedł do niej, spostrzegł, że kobieta jest nieprzytom-na. Jak wynika z jego rela-cji, zaciągnął ją nad brzeg rzeki, a  potem wepchnął do wody. Jak było napraw-dę, wie tylko on. Śledczym i  opinii publicznej pozo-stają – niestety – tylko spe-kulacje.

Jak kamieńw wodę Roman BARToSIAk

Page 5: egzekucjA 360 - Magazyn Detektyw · dotarli na Mostową. Tam, w okolicach mostu św. rocha, jak twierdzi poli-cja, zostali nagrani przez kamery monitoringu po raz ostatni o godzinie

nr 8/2016 5

RAPoRT „dETEkTywA”

Wprawdzie 25-let-niemu mężczyźnie postawiono zarzut zabójstwa z  zamia-rem ewentualnym, niemniej do końca

czerwca 2016 roku, pomimo bardzo intensywnych poszuki-wań, nie udało się odnaleźć ciała kobiety. Rzekę przeszukiwano z powietrza, wody i lądu, jednak nie przyniosło to żadnego efektu. Niektórzy wielkopolscy policjan-ci po rozmowach z doświadczo-nymi nurkami przyznają, że ciało kobiety mogło dostać się pod jakiś drewniany korzeń, których dużo jest w nurcie rzeki. Jeśli tak się stało, to być może nigdy nie wypłynie. Krzysztof Rutkowski, szef biura detektywistycznego, zwraca uwagę na kolejną rzecz: –  Problemem jest to, że fragmen-ty ciała mogły się poodrywać, do tego ciało mogły dosłownie zjeść ryby i inne zwierzęta, żyjące w  wodzie, a  szkielet niestety nie wypłynie na powierzchnię…

Gdzie jest Iwona?

Sprawa zaginięcia Ewy Tylman uświadamia nam, jak trudne i  skompliko-

wane bywają śledztwa w  przy-padku zaginięć. Mimo rozwo-ju techniki nadal wiele jest przypadków niemożliwych do wyjaśnienia. Zdarza się, że po wielu latach żmudnego śledztwa i  badania sprawy policja nadal jest bezradna i nie ma żadnego sposobu, żeby odnaleźć osobę zaginioną. Często nie jest nawet w stanie wskazać powodu zagi-nięcia, a  to nierzadko skutkuje wymyślaniem kilku różnorod-nych i  szokujących wersji zda-rzeń. Tak jest w najgłośniejszym medialnie przypadku zaginięcia ostatnich lat…

Chyba nie ma Polaka, który przynajmniej raz nie widział fotografii Iwony Wieczorek i nie znałby szczegółów jej zaginięcia. Choć od zagadkowych zdarzeń minęło sześć lat, to nadal poja-wiają się publikacje na ten temat. Wszystko zaczęło się 16 lipca 2010 roku, gdy Iwona poszła

z  przyjaciółmi do jednej z  dys-kotek na sopockim Monciaku. Zabawa zakończyła się rankiem 17 lipca. Według opowieści zna-jomych, dziewczyna po sprzeczce rozstała się z nimi i zdecydowała się na samotny powrót do domu. – Iwona, nie wygłupiaj się, to nie najmądrzejszy pomysł – próbowa-li przemówić jej do rozsądku, ale ona postawiła na swoim i wyszła z lokalu. Ostatni raz kontaktowa-ła się z koleżanką przed godziną 4.00 rano. Miała poprosić o noc-leg. Połączenie zostało prze-rwane. Dziewczyna uprzedziła wcześniej znajomą, że wyczerpu-je jej się bateria w komórce. Po wyjściu z  dyskoteki Iwonę zare-jestrowały kamery miejskiego monitoringu. Była godzina 3.07. Na nagraniu widać, jak dziew-czyna idzie ulicą boso, trzymając w ręku szpilki. Na jednym z ujęć – nagraniu z kamery przy klubie „Sanatorium” – dziewczyna mija dwóch mężczyzn, którzy zacze-piają inną kobietę. Iwona praw-dopodobnie mówi coś do nich, a wtedy jeden z nich spogląda na nią dłużej. Gdy 19-latka wycho-dzi poza zasięg kamery, obaj ruszają w jej kierunku. To ostatni ślad po żywej Iwonie Wieczorek.

Mimo prowadzonych na sze-roką skalę poszukiwań, kilkuset publikacji prasowych, wyzna-

czenia nagrody, zaangażowania prywatnego detektywa, a  nawet pomocy jasnowidzów, nie udało się dotąd ustalić, co stało się z  dziewczyną. Wprawdzie co pewien czas pojawiają się rzeko-mo „sensacyjne” lub „przełomo-we” informacje, niemniej do tej pory w  tej zagadkowej sprawie są tylko znaki zapytania i nikt nie wie, co dzieje się z zaginioną.

Porwania, zabójstwa i  upro-wadzenia to najrzadszy powód zaginięcia… Nie można jednak wykluczyć, że tak właśnie było w tym przypadku.

Wychodzą z domu i giną bez wieści

Wyszedł z domu i dotych-czas nie powrócił…”, „Ostatni raz widziana

była na spacerze…”, „Dziecko ubrane było w szarą bluzę i nie-bieskie, dresowe spodnie…”, „Wszystkie osoby, które mogą pomóc w  ustaleniu miejsca pobytu proszone są o kontakt…” – nie ma dnia, aby takie komuni-katy nie pojawiły się na stronach policji i  organizacji pomagają-cych w poszukiwaniu osób zagi-nionych. Pod tymi dramatyczny-mi apelami kryją się różne histo-rie i  dramaty rodzin zaginio-nych, które nie wiedzą, co stało się z  ich bliskimi. Wprawdzie

jak wynika ze statystyk…• Każdego  roku  policjanci  odnajdują  coraz  więcej  osób  zaginionych.  Tylko w  2014  roku  zgłoszono  ponad  20  tysięcy  zaginięć.  Jednocześnie  w  tym samym roku odnaleziono ponad 21 tysięcy osób. • Na przełomie lat 80. i 90. policja przyjmowała rocznie ok. 10 tysięcy zgłoszeń o  zaginięciu. W  statystyce  pozostawało  700  –  800  nierozwikłanych  spraw. Dekadę później – gdy w Polsce padały  rekordy  zaginięć  (prawie 20  tysięcy osób  rocznie)  –  bez  wieści  przepadało  niespełna  pół  tysiąca. W  ostatnich latach liczba ta spadała poniżej 300. • Od lat 60. ubiegłego stulecia – od kiedy prowadzi się statystykę zaginięć – według stanu na koniec 2014 roku, nie odnaleziono przez  lata ponad 3700 osób. Zaledwie rok wcześniej liczba ta wynosiła 4061, zaś dwa lata wcześniej 4282.• Ze statystyk wynika, że najczęściej znikają mężczyźni w wieku 30-50 lat.• W  Stanach  Zjednoczonych  zgłaszanych  jest  średnio  2  tysiące  zaginięć dziennie. • W Kanadzie każdego roku odnotowuje się ponad 50 tysięcy zaginięć dzieci; 83 procent z nich dotyczy nastolatków w wieku 14-17 lat.

Page 6: egzekucjA 360 - Magazyn Detektyw · dotarli na Mostową. Tam, w okolicach mostu św. rocha, jak twierdzi poli-cja, zostali nagrani przez kamery monitoringu po raz ostatni o godzinie

nr 8/20166

RAPoRT „dETEkTywA”

człowiek nie jest igłą w  stogu siana, a  jednak codziennie bez śladu giną ludzie! Wychodzą z domu do kiosku po papierosy i  giną bez wieści. Na kilka dni, miesięcy, nieraz lat. Zdarza się też, że ich losu nie udaje się nigdy wyjaśnić.

Policyjne kartoteki co roku odnotowują przynajmniej kilka-naście tysięcy zaginięć: dzieci, nastolatków, jak i  dorosłych. Niestety, liczba ta stale się zwięk-sza. W  latach 70. poszukiwano w  Polsce około 4 tysięcy osób rocznie. W  następnej dekadzie liczba ta coraz częściej prze-kraczała 10 tysięcy, a  ostatnio dotyczyła 20 tysięcy zgłoszeń. Przeważająca większość zagi-nionych odnajduje się w  ciągu kilku dni, jednak w każdym roku zostaje średnio sto spraw, któ-rych nie udaje się wyjaśnić.

Rutynowe postępowanie poli-cji w  przypadkach zaginięć nie jest skomplikowane. Niemal zawsze sprawdzane są szpita-le, noclegownie, jak również te wszystkie miejsca, gdzie najczę-ściej przebywał zaginiony. W tym samym czasie inni funkcjonariu-sze rozmawiają z  rodziną, przy-jaciółmi, znajomymi ze szkoły lub miejsca pracy. Weryfikowane są najdrobniejsze, nawet te nie-prawdopodobne wersje i hipote-zy. Zdarza się, że nawet kilkulet-nia praca operacyjno-dochodze-niowa nie przynosi skutku.

Trudno ocenić, jaki odse-tek zaginionych nie żyje. Poszukiwania Ewy Tylman pokazują, że może to być dość pokaźna liczba, a  ciała mogą być ukryte, bo padli oni np. ofiarą przestępstw. Nurkowie poszukujący ciała zaginionej poznanianki w  połowie maja odkryli w  Warcie zmasakrowa-ne zwłoki – pozbawione głowy, dłoni i  nóg. Ciało było w  tak daleko posuniętym rozkładzie, że nie było pewności co do płci zmarłego. Odkrycia dokonano w  miejscowości Owińska, kil-kanaście kilometrów od mostu św. Rocha w Poznaniu, w pobli-żu którego urywa się trop za Ewą Tylman. Ciało było schowa-ne do foliowej torby włożonej do jutowego worka. To już drugie zwłoki odkryte podczas poszu-kiwań Ewy Tylman. Na począt-ku kwietnia wyłowiono z  rzeki ciało kobiety. Podejrzewano, że należy ono do poszukiwanej, ale okazało się, że to ciało zaginio-nej w  marcu 2016 roku innej kobiety.

dlaczego znikają?

Bezrobocie i brak perspek-tyw na przyszłość skłania wielu ludzi do wyjazdu

„za chlebem” do innych kra-jów. Nie zawsze jest to najszczę-śliwsze rozwiązanie. Gazety coraz częściej przynoszą opisy podobnych dramatów. Każde

zniknięcie ma inne przyczyny. Niektórzy chcą zerwać wszelkie kontakty z  najbliższymi. Są też tacy, którzy celowo zacierają po sobie wszelkie ślady, by uciec przed ścigającymi ich w  kraju wierzycielami. Coraz liczniejsza jest też grupa tych, którzy stali się ofiarami mafijnych band, werbujących ludzi do pracy na Zachodzie. Oszukani muszą pra-cować za nędzne grosze, zabiera się im dokumenty, uniemożliwia jakikolwiek kontakt z  rodziną, a  nawet więzi w  koszmarnych „obozach pracy”. Z  niektó-rymi z  nich nie ma żadnego kontaktu…

Coraz częściej zaginięcie dorosłych ludzi jest formą świa-domej ucieczki od zwykłych, codziennych problemów, którym nie są w stanie sprostać. Zrywają kontakty z rodziną i rozpoczyna-ją „nowe” życie w innym mieście, czasem za granicą. Uciekają od kłopotów – od nieporozumień rodzinnych, małżeńskich, od problemów finansowych, od dłu-gów bankowych. Zaginionych z własnej woli wprawdzie często udaje się odszukać, jednak nie wszyscy chcą wrócić do swoje-go dawnego domu. Policja może wtedy jedynie przekazać bliskim informację, że zaginiony żyje, jednak nie życzy sobie ujawnie-nia aktualnego miejsca pobytu.

– Kilkanaście lat temu „dałem się namówić” Radzie pracow-niczej na przejęcie kierowania zakładem po dyrektorze, co to rzucił papierami i odszedł – opi-sał w  Internecie swoją historię pewien mężczyzna. – Rodzina, a szczególnie żona, była zachwy-cona, bo to prestiż, pieniądze i  Bóg wie co. Niedługo po tym zrozumiałem swój błąd. Ciągła wojna ze związkowcami, a w  fir-mie coraz gorzej. W domu awan-tury o  to, że z  księgową mam wyjazdy, o  wszystko, o  późne powroty z  pracy, o  jakieś telefo-ny ze służbowej komórki. Ile to ja według żony miałem kocha-nek, to Bóg wie tylko. I  któregoś razu poznałem kogoś na służ-bowym spotkaniu... Takie same problemy w  pracy, takie same kłopoty. Kiedy firma miała już

Fachowcy od zaginięćWprawdzie w każdej  komendzie policji  pracują  specjaliści  z  zakresu poszu-kiwań  osób  zaginionych,  jednak  często  jest  to  zaledwie  niewielki  wycinek ich  obowiązków,  bo  zajmują  się  również  np.  ściganiem  ukrywających  się przestępców.  Ponieważ  zaginięcia  to  poważny  problem,  także  społeczny, w 2013  roku w Komendzie Głównej Policji  powołano Centrum Poszukiwań Osób Zaginionych. Z założenia ma przypominać sztab dowodzenia  i działać całą dobę. Pracujący w nim eksperci wspomogą funkcjonariuszy prowadzą-cych poszukiwania w  całym kraju. W  ich  ręce  trafi  każda  sprawa  zaginięcia w Polsce. Będą koordynować poszukiwania,  analizować  sytuację  i nadzoro-wać najtrudniejsze spraw.Polskie  Centrum  w  dużej  mierze  było  wzorowane  na  podobnej  instytucji, która powstała w Brukseli w czasie śledztwa w sprawie Marca Dutroux. Ten ostatni to belgijski pedofil aresztowany w 1996 roku, oskarżony o trzy mor-derstwa,  dziewięć  porwań  i  tortury,  które  spowodowały  śmierć  czterech dziewczynek. Został skazany na dożywocie w 2004 roku.

Page 7: egzekucjA 360 - Magazyn Detektyw · dotarli na Mostową. Tam, w okolicach mostu św. rocha, jak twierdzi poli-cja, zostali nagrani przez kamery monitoringu po raz ostatni o godzinie

nr 8/2016 7

RAPoRT „dETEkTywA”

tylko długi i  nic więcej, a  spory zbiorowe i  inspekcja pracy była codziennością, powiedziałem dość. Walnąłem papierami z dnia na dzień, odszedłem również z domu. Zaczynałem z kochanką od zera. Od wspólnej poduszki, od swoich skarpet i bielizny. Dzisiaj po 12  latach wiem, że to było konieczne. Mam fajną kobietę, spokojną pracę i tylko tamte lata niepotrzebnie stracone.

Dla rodzin zaginionych naj-gorsza jest niepewność, która nie pozwala na normalne życie. Niektórzy bliscy przez kilkana-ście lat mają nadzieję, że zagi-niona bliska osoba jednak się odnajdzie. Najbardziej liczą na to rodzice, przede wszyst-kim matki. Żony, mężowie szyb-ciej zapominają o  swojej dru-giej „połowie”, chcą na nowo ułożyć sobie życie. Wiadomość o  śmierci zaginionej osoby nie-kiedy bywa w  takich sytuacjach wybawieniem dla tych, którzy pozostali: to zamknięcie pew-nego rozdziału, który dopiero w  tym momencie pozwala na normalne funkcjonowanie. Ot, choćby możliwość pogrzebania bliskiej osoby, czy uporządkowa-nia spraw spadkowych.

Policyjne wyrzuty sumienia

Najbardziej zapadają w pa- mięć historie zaginio-nych dzieci. – Każde takie

niewyjaśnione zdarzenie jest olbrzymim wyrzutem sumienia – zapewniają policjanci. – Takich spraw nigdy nie odkładamy do archiwum. Pierwsze dziesięć lat to z  reguły okres intensywnych poszukiwań. Po tym czasie czeka się na nowe wątki, które mogą coś nowego wnieść do poszuki-wań. Mimo wszystko nadzieja nigdy nie umiera!

W 2014 roku w  Polsce zgło-szono zaginięcia 8104 osób poni-żej 18. roku życia. W  liczbie tej 525 zgłoszeń dotyczyło dzieci do lat siedmiu. Na szczęście więk-szość spraw zaginięć nieletnich udaje się z  sukcesem rozwikłać. Według policyjnych statystyk większość zaginionych zostaje

odnaleziona w ciągu pierwszych 14 dni po zniknięciu, a 95 proc. dzieci w ciągu pierwszych 7 dni z  powrotem trafia do swoich domów. Najwięcej zgłoszeń dotyczy zaginięć nastolatków. W  przeważającej większości wracają oni do domu cali i zdro-wi. Są jednak takie przypadki, kiedy los dziecka pozostaje nie-znany. Niektóre zniknięcia na zawsze pozostają niewyjaśnione.

Przyczyną zaginięć dzieci naj-częściej jest nieuwaga lub niefra-sobliwość rodziców albo niewła-ściwa opieka nad maluchami. Wystarczy kilkanaście sekund nieuwagi podczas zakupów, by wyszło ono samo ze sklepu lub – co gorsza – zostało wyprowadzo-ne przez kogoś nieznajomego. Jeśli małe dziecko nie znajdzie się w ciągu 48 godzin, praktycz-nie nie ma już szans, by odna-leziono je żywe. Kiedy zaginie dziecko, rodzina przeżywa nie-możliwy do opisania dramat. Po okresie intensywnych poszuki-wań, kiedy rodzice chwytają się wszelkich możliwych sposobów, żeby odnaleźć córkę lub syna, a  jego nadal nie ma – mimo wszystko trzeba zmierzyć się z  codziennym życiem. Próbują żyć, zajmując się innymi dziećmi, gotując obiady, robiąc porządki. Jednak to nieobecne dziecko na zawsze pozostaje w sercu. Przez lata mają nadzieję, że ono żyje i  kiedyś wróci: zmienione, kilka

lub kilkanaście lat starsze, ale żywe.

W policyjnych kartotekach jest wiele nierozwikłanych zaga-dek zaginięć dzieci. Jedna z naj-starszych takich spraw to zagi-nięcie braci Andrzeja i Mariusza Palasików ze Stronia Śląskiego. Starszy z nich w dniu zaginięcia miał dziewięć lat, drugi był dwa lata młodszy. Ostatni raz widzia-no ich na podwórku nieopodal miejsca zamieszkania wieczo-rem, 29 kwietnia 1979 roku. Przez okno rodzinnego domu obserwowała ich najmłodsza z  sióstr. W  pewnym momencie ze zdziwieniem stwierdziła, że ich nie ma! Kilka minut później zaalarmowani rodzice rozpoczę-li poszukiwania dwójki dzieci.

Niewykluczone, że z ich zagi-nięciem miał związek pożar w  miejscowej hucie. Niemal w tym samym czasie, kiedy dzie-ci zaginęły, ktoś podpalił pobli-skie magazyny. Kilku świad-ków widziało tam wtedy braci Palasików. Ktoś miał zeznać, że podobno uciekali z  zapałkami w ręku, ktoś widział ich jak umo-rusani wybiegli z huty w kierun-ku domu. Czy to oni wzniecili ogień i  przestraszyli się konse-kwencji swojego zachowania? Może tak, może nie. Tej hipotezy nie udało się ani potwierdzić, ani obalić. Jedna z wersji zakładała, że chcieli jak najszybciej dostać się pod most nad rzeką i  umyć

Page 8: egzekucjA 360 - Magazyn Detektyw · dotarli na Mostową. Tam, w okolicach mostu św. rocha, jak twierdzi poli-cja, zostali nagrani przez kamery monitoringu po raz ostatni o godzinie

nr 8/20168

RAPoRT „dETEkTywA”

ubrudzone sadzą twarze. Może dzieci wpadły do rzeki i  utonę-ły, a  ich ciał nie znaleziono? Po tylu latach nikt ich już nie odnajdzie…

Dziesięć lat temu zaginął 8-letni Mateusz Domaradzki. – Idę na sanki – powiedział, wychodząc z domu w rybnickiej dzielnicy Piaski w kierunku odle-głej o  pół kilometra osiedlowej górki. Był 6 lutego 2006 roku. Na górkę nie dotarł. Poszukiwało go kilkaset osób, nie pomogła nagroda ufundowana przez szefa miejscowej policji za infor-mację o zaginionym chłopcu, nie pomogła współpraca z  kilkoma jasnowidzami. Do poszukiwań ośmiolatka użyto także śmi-głowca wyposażonego w  kame-rę termowizyjną… Mateusz przepadł jak kamień w  wodę. Kilka tygodni po jego zaginięciu miejscowa policja zatrzymała 22-letniego bezrobotnego męż-czyznę, podejrzanego o  zgwał-cenie 12-letniej dziewczynki. W trakcie przesłuchania niespo-dziewanie zapytano go, czy ma związek z zaginięciem chłopczy-ka. Zatrzymany, trochę zasko-czony pytaniem, przyznał się nie tylko do zgwałcenia ośmiolat-ka, ale również jego zabójstwa.

Ohydnego czynu dokonał razem ze starszym o  trzy lata kolegą. Gwałciciele rzucili się na chłop-ca, gdy szedł z sankami, zaczęli go bić i kopać. Nieprzytomnego chłopca pozostawili na mro-zie, przysypali warstwą śniegu i  liści. Śledczym wydawało się, że znalezienie zwłok będzie tylko kwestią czasu. Niestety, w chwili domniemanego zabójstwa dwaj mężczyźni byli mocno pija-ni i  nie pamiętali, gdzie ukryli ciało. Potrafili tylko bardzo ogól-nie wskazać teren, gdzie miało dojść do dramatu. Mimo wie-lokrotnie wznawianych poszu-kiwań, ciała dziecka nigdy nie odnaleziono i dlatego nadal jest on uznawany za zaginionego.

Zaginięcie Mateusza Doma- radzkiego to niejedyna tego typu zagadkowa sprawa, z  jaką w  ostatnich latach miała do czynienia śląska poli-cja… Iwona Wąsik, 13-let-nia mieszkanka Tarnowskich Gór, ostatni raz była widziana 3  października 2002 roku około godziny 13.40 w  rejonie ulicy Włoskiej i  Francuskiej na osie-dlu Przyjaźń. Dziewczynka spo-tkała się z  mamą, listonoszką na pobliskiej poczcie. Matka poprosiła, by przyniosła jej tro-

chę zupy ze szkolnej stołówki. Iwona zawróciła i  poszła do szkoły. Nigdy jednak tam nie dotarła. „Rozpłynęła” się w biały dzień, w  czasie powrotu ludzi z  pracy i  dzieci ze szkół. Nikt nic nie widział, nie słyszał. Na nic zdała się gigantyczna praca policji, wynajęcie prywatnych detektywów. Wykluczono wersję o  porwaniu. Śledczy początko-wo skłaniali się ku hipotezie, że nastolatka uciekła z  domu i  wkrótce odnajdzie się gdzieś w Polsce. Mijały jednak dni i nie było od niej żadnego znaku życia.

Jeszcze wcześniej, bo w stycz-niu 1999 roku, zaginął sześciolet-ni Kuba Jaworski z katowickich Szopienic. Policja bezskutecznie przeszukiwała okoliczne stawy, piwnice, pustostany, a  nawet przepływającą w  pobliżu rzekę Rawę. Wprawdzie psy tropią-ce podeszły pod rzeczne wały, ale trawa przy samym brzegu była nienaruszona. Psy nie wie-działy, dokąd iść dalej i  zaczęły bezradnie kręcić się w miejscu.

Od listopada 1999 roku nie-znany jest los Sylwii Iszczyłowicz z  Zabrza. W  dniu zaginię-cia dziewczynka miała dzie-więć lat. Była oczkiem w  gło-wie wychowującej ją samotnie matki, niesprawiającą kłopotów ani w  szkole, ani w  domu, jak na swój wiek samodzielną i  posłuszną. Tamtego feralnego popołudnia, kilka minut przed godziną siedemnastą, wyszła do odległego o  kilkaset metrów parafialnego kościoła na spotka-nie oazowe. Spóźniła się i  nie wiedziała, gdzie przeniosła się grupa. Wracała ulicą Wolności w  Zabrzu. Widziano ją około godziny dziewiętnastej, zaledwie 150 metrów od domu. I  tu ślad się urwał. W  jednej z  hipotez przyjęto, że dziewczynka utonę-ła, jednak płetwonurkowie obali-li tę wersję. Na pewno sama nie wsiadłaby do cudzego samocho-du. Podobno kiedyś jakiś męż-czyzna wysiadł z  auta i  pytał ją o  drogę. Nawet nie odpowie-działa, tylko od razu uciekła. Raczej nieprawdopodobne jest, aby została porwana na ulicy. Przecież na pewno ktoś zauwa-

Uwaga! zaginęła Agatha Christie!Najsłynniejsza autorka kryminałów ma w swoim życiorysie bardzo zagadko-wy epizod. W zimny grudniowy dzień 1926 roku kobieta po prostu zniknęła. Przez 11 dni trwało niemal narodowe, pospolite ruszenie, które miało wyja-śnić zagadkę jej zniknięcia. Szukali  jej wszyscy – policja, rodzina, przyjaciele i ochotnicy – w sumie 15 tysięcy osób. Zostawiła w łóżku swoje 7-letnie dziec-ko. Samochód pisarki odnaleziono następnego dnia na nasypie koło jeziora. W środku znajdowała się torba z jej rzeczami, płaszcz i prawo jazdy.Snuto  różne  hipotezy,  które  miały  wyjaśnić  zagadkę  jej  zniknięcia. Podejrzewano, że Agathę Christie mógł zamordować jej mąż, który porzucił ją dla innej kobiety dzień wcześniej. Przypuszczano także, że kobieta popełniła samobójstwo. Prawdopodobnie była załamana po niedawnej śmierci matki. Prawda okazała się o wiele bardziej banalna. Pisarka pozwoliła sobie na coś wyjątkowego,  a  jednocześnie  nieodpowiedzialnego:  pojechała  pociągiem do  ośrodka  wypoczynkowego  oddalonego  o  480  km  od  swojego  domu. Zarejestrowała się na nazwisko Teresy Neele, kochanki swojego męża. Przez 11 dni pani Agatha doskonale się bawiła. Nie wiadomo, co skłoniło pisarkę do  tego kroku. Znajomi podejrzewali,  że  to akcja marketingowa w związku z wydaniem jej ostatniej książki. Mógł to być też odwet na niewiernym mężu. Niektórzy  twierdzą  jednak,  że  Christie  przeszła  załamanie nerwowe  i miała chwilową amnezję.

Page 9: egzekucjA 360 - Magazyn Detektyw · dotarli na Mostową. Tam, w okolicach mostu św. rocha, jak twierdzi poli-cja, zostali nagrani przez kamery monitoringu po raz ostatni o godzinie

nr 8/2016 9

RAPoRT „dETEkTywA”

żyłby szarpaninę, dziewczynka wzywałaby pomocy. Co się z nią stało? Na to pytanie do dzisiaj nikt nie potrafi odpowiedzieć.

Dwunastoletnia Basia Maj-chrzak 22 lutego 2000 roku poże-gnała się z mamą i wyszła z domu do szkoły w  Jastrzębiu-Zdroju. Tak jak każdego dnia zabrała ze sobą tornister, drugie śnia-danie, worek z  kapciami. Była w  dobrym nastroju, uśmiech-nięta i  zadowolona. Do szkoły jednak nie doszła. Po południu policja przyjęła zgłoszenie o  jej zaginięciu. Jak zawsze, kiedy nie wiadomo co się dzieje z kilkulet-nim dzieckiem, policja potrakto-wała sprawę bardzo poważnie. Sąsiadka, która jako ostatnia widziała ją żywą, stwierdziła, że uśmiechnięta zazwyczaj dziew-czynka, tamtego dnia sprawia-ła wrażenie zmartwionej albo przygnębionej. W  ciągu następ-nej doby napłynęło kilkanaście informacji, jakoby dziewczynkę widziano w  różnych miejscach w kilku sąsiednich śląskich mia-stach, jednak żadnej z  nich nie udało się potwierdzić.

Pozornie tych historii nic nie łączy, są jednak pewne podo-bieństwa. Dzieci zaginęły

w miejscach, które nie leżały na odludziu, a  wręcz przeciwnie: w  okolicach, gdzie raczej jest sporo ludzi, po południu lub wie-czorem. Pochodziły ze zwykłych, niczym niewyróżniających się rodzin. Jest więcej niż pewne, że nie były to porwania dla okupu. Raczej nie były też wcześniej obserwowane… I  choć w  każ-dej z  tych spraw przesłucha-no przynajmniej kilkudziesięciu świadków, to jednak nikt nic nie widział, nie słyszał, nie spo-strzegł nic niepokojącego lub zagadkowego.

Co zatem stało się z  zaginio-nymi dziećmi? Niemal każde zaginięcie dziecka lub nastolatka rodzi sensacyjne plotki. Często pojawia się wtedy hipoteza, jako-by zostały one porwane przez doskonale zorganizowane gangi, zajmujące się handlem ludzkimi organami. Jednak tego rodza-ju opowieści nie należy poważ-nie traktować. Kroniki policyjne w naszym kraju nie odnotowały ani jednego takiego udokumen-towanego przypadku. Zresztą i  w  Europie Zachodniej nie udało się zdemaskować gangów, które zajmowałyby się takim procederem.

Inne hipotezy zakładały, że dzieci zostały uprowadzone w  celu dalszej odsprzedaży, np. małżeństwu, które nie mogło mieć własnego potomstwa. Najczęściej jednak niewyjaśnio-ne zaginięcie dziecka jest konse-kwencją nieszczęśliwego wypad-ku. Zdarza się, że tuż przed zagi-nięciem maluch widziany był w  okolicach rzeki. Wprawdzie niemal zawsze w  takich sytu-acjach nurkowie penetrują nurt i  dno rzeki, jednak nie zawsze udaje się znaleźć ciało. I  choć można domyślać się tragiczne-go finału, to z  powodu braku ciała jest to dla policji mimo wszystko sprawa nierozwikłana. Rodzicom pozwala na snucie nadziei, że dziecko jednak kiedyś się znajdzie.

Gdy nie ma happy endu

Niekiedy dopiero po wielu latach wychodzi na jaw prawda o  przyczynach

zaginięcia. Z reguły takie sprawy nie mają happy endu, gdyż okazu-je się, że poszukiwana od dawna osoba nie żyje. Bardzo często śmierć bywa wynikiem mor-derstwa. Tak było w  przypadku

Page 10: egzekucjA 360 - Magazyn Detektyw · dotarli na Mostową. Tam, w okolicach mostu św. rocha, jak twierdzi poli-cja, zostali nagrani przez kamery monitoringu po raz ostatni o godzinie

nr 8/201610

RAPoRT „dETEkTywA”

pochodzącego z  Gliwic małżeń-stwa  S. Po raz ostatni widziano ich 13 września 2001 roku, kiedy wchodzili do swojego mieszka-nia. Od tamtej pory nie dawali znaku życia. Trzy dni później na parkingu przy jednym z  hiper-marketów odnaleziono ich opla omegę. W  bagażniku leżały kominiarki, nogi od taboretu, sznurek do snopowiązałki oraz taśma klejąca. Państwo  S. pro-wadzili niewielki lokal gastrono-miczny. W ostatnim czasie przed zniknięciem interesy nie szły im najlepiej. Mieli długi (co najmniej 80 tysięcy złotych) i poważne pro-blemy z  terminowym regulowa-niem zaległości. Bardzo poważ-nie brano pod uwagę hipotezę, że ich zniknięcie jest wynikiem zemsty wierzycieli. Nie wykluczo-no, że S. celowo przed nimi ucie-kli, być może nawet za granicę. Tę ostatnią hipotezę potwierdzał zresztą świadek, który twierdził, że widział ich na dworcu kolejo-wym w Neapolu. Policji udało się też ustalić, że na kilka dni przed zniknięciem zaginieni mieli się spotkać z  dwoma mężczyznami w sprawie sprzedaży mieszkania, wspominali też o chęci wyjazdu – właśnie do Włoch.

Mijały lata, a  w  sprawie tej nie nastąpił żaden przełom… aż do 2015 roku. Dzięki rozwojowi techniki ze śladów zabezpieczo-nych w  samochodzie zaginio-nych udało się ustalić kod DNA kogoś, kto mógł mieć związek z tą sprawą. Dzięki uporowi śled-czych po nitce do kłębka udało się dotrzeć do podejrzanych o  zlecenie i  wykonanie podwój-nego zabójstwa… W  czerwcu 2015 roku, w  starym lesie koło

Gliwic koparka wydobyła z obło-żonego betonowymi płytami prowizorycznego grobu szczątki dwóch ciał. Miały skrępowane sznurkiem dłonie i  nogi, a  usta zaklejone taśmą. Na ubraniach, a  także na szkieletach, nie było żadnych śladów wskazujących na postrzał, rany kłute czy też uderzenia. – Mamy podejrzenia, że tych ludzi pogrzebano żywcem – przyznał prowadzący sprawę prokurator. Wszystko wskazuje na to, że państwo  S. zginęli, bo nie spłacali w  terminie pienię-dzy. Jeden z wierzycieli wynajął kilku bandziorów, by ich postra-szyli i  zmusili do uregulowania długu. Ci za bardzo przyłoży-li się „do zlecenia”, wydarzenia wymknęły im się spod kontroli. Na koniec perfekcyjnie pozbyli się ciał swoich ofiar. Dopiero po czternastu latach sprawa rzeko-mego zniknięcia zakończyła się wyjaśnieniem okoliczności tego dramatu…

★ ★ ★

Po stokroć bardziej zagma-twana wydaje się historia państwa  B. spod Łodzi.

To jedna z najbardziej zagadko-wych spraw w dziejach polskiej policji. Pięcioosobowa rodzi-na, która niedawno zamieszka-ła w  nowo zbudowanym domu jednorodzinnym, wiosną 2003 roku zniknęła bez śladu w  nie-zwykle tajemniczych okolicz-nościach. Byli skryci, nikomu nie zwierzali się ze swoich pro-blemów. Wyglądali na szczęśli-wych i  zadowolonych z  życia. Głowa rodziny, pan Krzysztof,

prowadził niewielką firmę komputerową.

Pozostał dom, który wyglą-da tak, jakby domownicy dopie-ro co z  niego wyszli i  opuścili go tylko na chwilę. W  szafkach leżała odzież, w  łazience zosta-ły kosmetyki, szczoteczki do zębów. W jednym z pomieszczeń pozostała włączona do prądu ładowarka telefonu komórkowe-go. W  kuchni na suszarce stały umyte naczynia, a  w  lodówce była wędlina, nabiał, napoczęte kartonowe opakowania z  mle-kiem i sokami. W przedpokoju na podłodze stały tornistry dwójki nastolatków. W środku były spa-kowane książki, zeszyty, długo-pisy, a w bocznej kieszeni – legi-tymacje szkolne. We wszystkich szafach wszystko było poukła-dane i  posegregowane. Nic nie wskazywało na to, by w  czte-rech ścianach rozegrał się jakiś dramat.

Pomimo żmudnych oględzin nie odnaleziono żadnych śladów włamania, przeszukania, walki albo nerwowej ucieczki. Jedyną rzeczą, jaka zniknęła z  domu, były twarde dyski komputerów. Ktoś fachowo je wymontował, dlatego nie wiadomo, czego doty-czyły znajdujące się na nich dane.

W czasie śledztwa okazało się, że na krótko przed zaginię-ciem, interesy państwa  B. szły coraz gorzej, zaś ich długi mogły wynieść nawet milion złotych. Byli je winni kilku bankom i pry-watnym wierzycielom. Głównie dlatego, że kiedy biznes zaczął iść coraz gorzej, oni nadal chcie-li żyć na wysokim poziomie. – Jedna z głównych hipotez zakłada, że dzięki kredytom i  pieniądzom pożyczonym od prywatnych wie-rzycieli zgromadzili odpowiednio duże środki, które pozwoliły im na rozpoczęcie nowego życia za gra-nicą – twierdzą śledczy. – Jeżeli przyjmiemy wersję, że wyjechali z kraju, to zrobili to sprytnie i pro-fesjonalnie, bo nie pozostawili po sobie żadnego śladu. Nie doszu-kaliśmy się logiki w mordowaniu pięcioosobowej rodziny. Zwłoki tylu osób nie jest łatwo ukryć! ■

Roman Bartosiak

Projekt „GeNN”Niewykluczone, że wkrótce uda się wyjaśnić wiele nierozwikłanych zagadek z  przeszłości.  Wszystko  za  sprawą  projektu  „GeNN”,  realizowanego  przez Fundację „Itaka” razem z Laboratorium Kryminalistycznym Komendy Głównej Policji.  Przypuszcza  się,  że  spośród około 4  tysięcy  tzw.  trwale  zaginionych, około 80 procent zostało pochowanych w bezimiennych mogiłach jako osoby o nieustalonej tożsamości. W ramach akcji „GeNN” porównywany będzie kod DNA pobrany od osób w grobach NN z kodem pobranym od rodzin poszuku-jących swoich bliskich. Policjanci są przekonani, że dzięki porównaniu genów uda się rozwiązać wiele zagadek z przeszłości. 

Page 11: egzekucjA 360 - Magazyn Detektyw · dotarli na Mostową. Tam, w okolicach mostu św. rocha, jak twierdzi poli-cja, zostali nagrani przez kamery monitoringu po raz ostatni o godzinie

nr 8/2016 11

REkLAMA

Page 12: egzekucjA 360 - Magazyn Detektyw · dotarli na Mostową. Tam, w okolicach mostu św. rocha, jak twierdzi poli-cja, zostali nagrani przez kamery monitoringu po raz ostatni o godzinie

nr 8/201612

Pani doktor, która mogłaby być jego matką, obiecała pomoc. Wkrótce zapro-siła go do domu i  zaproponowała, jak się wyraził, „układ z  receptami”. Miała je wypisywać na nazwisko kardynała

Gulbinowicza, rzekomo chorego na raka, już w ostatnim stadium, kiedy dla uśmie-rzenia bólu potrzebne są duże ilości nar-kotyków. Metropolita nigdy się o tym nie dowie, bo do aptek nie chodzi…

Gdzie diabełnie może…helena kowALIk

Page 13: egzekucjA 360 - Magazyn Detektyw · dotarli na Mostową. Tam, w okolicach mostu św. rocha, jak twierdzi poli-cja, zostali nagrani przez kamery monitoringu po raz ostatni o godzinie

nr 8/2016 13

LEkARSTwo dLA kARdyNAłA

Sprawa wymagała dyskre-cji. Podczas rutynowej kontroli recept w  kilku aptekach Wrocławia wykryto, że przebywają-cy na emeryturze metro-

polita ks. Henryk Gulbinowicz wykupuje nieprawdopodobne ilości silnych leków przeciwbó-lowych z  grupy opioidowych. Tylko w jednej aptece w ciągu pół roku wydano Jego Ekscelencji ponad 1400 opakowań Tramalu!

Na receptach widniała pie-czątka dr Janiny  J., zatrudnio-nej w  jednej ze śródmiejskich przychodni. Inspektorzy Na- rodowego Funduszu Zdrowia udali się tam na kontrolę. Z  dokumentacji medycznej pacjenta Gulbinowicza wynika-ło, że wykryto u  niego złośli-wy nowotwór i  że chory jest zarejestrowany w  Dolnośląskim Centrum Onkologii – poradni medycyny paliatywnej i  hospi-cjum domowym. Miał wystawio-ną tam kartę szpitalną. Musiał bardzo cierpieć, skoro zażywał aż tyle leków uśmierzających ból. Czy tak powinna wyglądać opieka nad chorym w  stadium terminalnym?

Zwrócono się o opinię do kra-jowego konsultanta w  dziedzi-nie medycyny paliatywnej. Pani doktor podniosła alarm: – Dawki leku są śmiertelne! Żaden onkolog ani specjalista leczenia bólu nie zaordynuje takiej terapii. To jakaś podejrzana sprawa.

Zaczęto szukać karty pacjen-ta w  kartotece Dolnośląskiego Centrum Onkologii. Nie zna-leziono tam osoby o  nazwisku Gulbinowicz. Nikt taki nie był leczony ani kierowany na kon-sultacje. Oznaczenie jednostki chorobowej przez dr J. nie zga-dzało się też z numeracją stoso-waną w Centrum.

Bardziej szczegółowe oglę-dziny karty chorego z  poradni paliatywnej, którą dysponowa-ła lekarka pierwszego kontaktu, nasunęły podejrzenie o  podro-bieniu dokumentacji. Onkolog z Centrum doszła do wniosku, że jej pieczątka została skopiowana z  komunikatu, który wywiesiła

na tablicy ogłoszeń. Zdziwił ją też sposób stosowania Tramalu zapisany na recepcie – doktor z przychodni podstawowej opie-ki zdrowotnej zalecała liczenie kropel, podczas gdy każde opa-kowanie tego leku ma specjalną pompkę dawkującą bezpieczną porcję. „Odnoszę wrażenie, że osoba ordynująca pacjentowi ten lek w  dawce czterokrotnie przekraczającej dopuszczal-ną normę, nigdy nie miała go w ręku” – napisała onkolog.

Do podobnych konkluzji doszli też lekarze z  oddzia-łu onkologii w  szpitalu woj-skowym – zaświadczenie stam-tąd o  stwierdzonym raku jelita grubego pacjenta Gulbinowicza było wpięte do dokumentacji księdza kardynała.

– Postępowanie dr Janiny  J. ewidentnie narusza zasady kodeksu etyki lekarskiej i  ustawy o  zawodzie lekarza – stwierdziła konsultant do spraw medycyny paliatywnej. Władze NFZ zawia-domiły prokuraturę.

Trzy wykrzykniki

Janina  J. wezwana na prze-słuchanie do prokuratury potwierdziła wypisywanie

leków przeciwbólowych dla Henryka Gulbinowicza. Ale przyznała, że nigdy tego pacjen-ta nie badała.

– Miałam zamiar – wyjaśni-ła – udać się do tego pacjenta z wizytą, ale dyrektor administra-cyjny przychodni, w której pracu-ję, odradzał. Twierdził, że lepiej załatwić wszystko przez sekreta-rza metropolity księdza Grzegorza Piwowarczyka. On ma upoważ-nienie do odbierania recept i dia-gnozy ze szpitala onkologicznego z zaleceniami, których należy się trzymać. Mówił, że chory bar-dzo cierpi, więc oszczędźmy mu dodatkowego stresu.

– Moja obecność w  siedzibie organów ścigania to tragiczne nieporozumienie – uprzedzi-ła prokuratora Janina  J. – ale w  imię sprawiedliwości jestem gotowa po kolei wszystko wyja-śnić. Właśnie zdałam sobie spra-wę, że wykorzystano moją wro-

dzoną ufność wobec drugiego człowieka.

Zawierzyła księdzu Piwowar-czykowi, bo cieszył się powszech-nym szacunkiem. Kiedy przy-chodził do przychodni (w sutan-nie albo po cywilnemu, ale zawsze w  koloratce), chorzy na korytarzu witali go serdecznie. Widziała to, gdyż ma zwyczaj osobiście zapraszać kolejną osobę na badanie. Istotne było i  to, że Piwowarczyk zazwy-czaj wchodził do jej gabinetu z  dyrektorem administracyjnym lecznicy. Wydawało się, że są w  dobrej komitywie. Dlatego nie odmawiała prośbie księdza o wypisanie od ręki kilku recept.

– Mogło się zdarzyć, że któ-rąś z  recept dla kardynała odru-chowo wypełniłam na nazwisko sekretarza. Podobno doliczono się ich 150. Nie wiem, czy aż tyle, ale faktycznie, czasem jestem roztargniona – przyznała pani doktor. Nigdy jednak nie zaor-dynowałaby leku osobie, która go nie potrzebowała. Sekretarz pokazał jej oryginał zaświadcze-nia z  konsultacji onkologicznej pacjenta Gulbinowicza w  szpi-talu wojewódzkim. W  zalece-niach napisano o  konieczno-ści łagodzenia u  chorego bólu nowotworowego. Przepisywała więc podane przez specjalistów dawki, choć zdawała sobie spra-wę, że są „końskie”. Czasem nawet odbierała telefon od jakie-goś farmaceuty, który chciał się upewnić, czy nie ma na recepcie pomyłki. Odpowiadała, że skoro postawiła trzy wykrzykniki, to wie, co robi.

Kiedy dr  J. składała te wyja-śnienia, w jej mieszkaniu trwała rewizja. Znaleziono 230 opako-wań Tramalu i 500 recept z  już wypisanym lekiem.

nie znasz mnie

Emerytowany kardynał nie ukrywał zaskocze-nia: nigdy nie badała go

dr Janina  J. Nie było takiej potrzeby. Miałby wysyłać swego sekretarza po recepty na leki przeciwbólowe? Mimo skończo-nych 90 lat nie choruje na nic

Page 14: egzekucjA 360 - Magazyn Detektyw · dotarli na Mostową. Tam, w okolicach mostu św. rocha, jak twierdzi poli-cja, zostali nagrani przez kamery monitoringu po raz ostatni o godzinie

nr 8/201614

LEkARSTwo dLA kARdyNAłA

poważnego. Poza tym, nie ma osobistego sekretarza, nazwisko Piwowarczyk nic mu nie mówi.

Metropolia wrocławska po- informowała, że nazwisko ks. Piwowarczyka nie figuruje w powojennym wykazie duchow-nych diecezji ani zakonów zatrud-nionych w duszpasterstwie.

Kolejną nieprawidłowość wykrył dyrektor administracyj-ny przychodni, w  której pra-cowała dr  J. Otóż PESEL cho-rego kardynała nie zgadzał się z  datą jego urodzenia, podaną w  Wikipedii. Te, które widnia-ły na receptach wypisanych dla Gulbinowicza i  Piwowarczyka, należały do Erny N. i Piotra M. Ale takich pacjentów w ewiden-cji przychodni nie było.

Policja dotarła do tych osób. Emerytka Erna  N. była bardzo zdziwiona. Nie choruje na raka, nie zna lekarki o  nazwisku  J., a Piotr M. to jej wnuczek. Czyżby był ciężko chory i ukrywał to przed rodziną? – zmartwiła się babcia.

30-letniego Piotra M. funkcjo-nariusze policji zastali wieczo-rem w  mieszkaniu. Nie zdążył ukryć dwóch kartonów z  leka-mi przeciwbólowymi i  pacz-ki podstemplowanych recept. Postraszony aresztem zeznawał jak na spowiedzi.

Tak, podawał się za sekre-tarza kardynała, Grzegorza Piwowarczyka. Nazwisko jest wymyślone. Do zakładania sutanny czy koloratki czuł się poniekąd upoważniony, bo przez trzy lata studiował w  semina-rium. Niestety, na czwartym roku rektor kazał mu wziąć bez-terminowy urlop dziekański.

Był załamany i  wtedy, będąc w  sytuacji bez wyjścia, spotkał dr  J., która przez pewien czas pracowała w przychodni dla kle-ryków. Opowiedział jej o swoich problemach: bezrobociu, prze-kreślonych studiach, obawie o to, z czego będzie żył?

Pani doktor, która mogłaby być jego matką, obiecała pomoc. Wkrótce zaprosiła go do domu i  zaproponowała, jak się wyra-ził, „układ z  receptami”. Miała je wypisywać na nazwisko kar-dynała Gulbinowicza, rzekomo

chorego na raka, już w ostatnim stadium, kiedy dla uśmierzenia bólu potrzebne są duże ilości nar-kotyków. Metropolita nigdy się o tym nie dowie, bo do aptek nie chodzi. Wykupywaniem recept zajmuje się jego osobisty sekre-tarz. Piotr będzie udawał tego sekretarza, oczywiście pod zmie-nionym nazwiskiem, powiedz-my, Grzegorza Piwowarczyka.

Jeśli założy sutannę, apte-karze potraktują go z  pełnym zaufaniem. Trzeba tylko załatwić PESEL. Musi być od osoby wie-kowo zbliżonej do kardynała. Najlepiej, aby była to babcia Piotra.

Recepty będzie odbierał w przychodni jako sekretarz cho-rego kardynała. Ona przyjmie go poza kolejką, pacjenci na widok księdza nie zaprotestują.

– A co ja będę miał z tego prze-bierania się? – zapytał.

– Stałą pensję – 1500 złotych miesięcznie.

– Recepty realizowałem w róż-nych dzielnicach Wrocławia. Z  przemieszczaniem się nie było problemu, bo pani Janina załatwi-ła mi legitymację inwalidzką na darmowe przejazdy autobusami i  tramwajami – zeznał Piotr  M. – Czasem lekarka się spieszyła i sam wypełniałem recepty. Wtedy wpisywałem swój PESEL i nazwi-sko Piwowarczyk. Leki, a  były to duże pudła, zawoziłem do jej mieszkania. Nie wiem, co z nimi robiła. Prawdopodobnie sprzeda-wała komuś hurtowo. Różnica między ceną zryczałtowaną i  tą bez ulgi była bardzo duża.

Miesiąc temu kazała mu ukryć kartony z lekami, bo jak mówiła, zrobiło się gorąco. Ostrzegła: w  razie wezwania na policję, ma powiedzieć, że jej nie zna. Ona na pewno wyprze się tej znajomości.

Po złożeniu zeznań Piotr  M. chciał się dobrowolnie poddać karze.

Bez badania

Lekarka nie poczuwa-ła się do żadnej winy. Przekonywała prokurato-

ra, że została celowo wprowa-

dzona w  błąd przez kierow-nika przychodni Łukasza  O. Kiedy jego machinacje wyszły na jaw, zwolnił ją ze skutkiem natychmiastowym. W  tej sytu-acji pozwała go do sądu pracy. Przedstawiła tam prawdziwy przebieg wydarzeń związanych z  kardynałem Gulbinowiczem. Oto cała prawda według dr J.:

Dyrektor administracyjny często pojawiał się w  jej gabi-necie z  ks. Piwowarczykiem. Sekretarz kardynała bardzo przejmował się cierpieniem swego pryncypała, wielokrot-nie powtarzał, że pozostało już tylko modlić się o  spokojną śmierć. Dyrektor  O. zapewniał księdza, że zrobi wszystko, aby ulżyć cierpieniom metropolity. Rzeczywiście, starał się. Gdy kiedyś choremu zabrakło leków uśmierzających ból, a  ona aku-rat miała dyżur w  innej przy-chodni, przyjechał tam z  sekre-tarzem, prosząc o wypisanie na cito recepty (szef administracji nie jest lekarzem). Przy oka-zji przekazał pozdrowienia od kardynała.

– Czy jako lekarzowi z  wielo-letnią praktyką nie przeszkadzało pani, że nie widziała pacjenta? – zapytał przesłuchujący.

Owszem, przyznała dr  J., to nie była normalna sytuacja, tego chorego traktowali niestandar-dowo. Nie chciała odmawiać swemu zwierzchnikowi, ale odetchnęła z  ulgą po telefonie od sekretarza Piwowarczyka, który poinformował, że przynie-sie zaświadczenie z  wynikami konsultacji chorego w  ośrodku leczenia nowotworów. Dostała pismo potwierdzające zaawan-sowaną chorobę i  stosowane dawki leków. Kopię zostawiła księdzu, a oryginał wpięła do akt chorobowych kardynała.

– Nie znam osobiście sekre-tarza kardynała Gulbinowicza – zeznał na przesłuchaniu dyrek-tor administracyjny przychodni. – Dwa razy widziałem w gabine-cie dr  J. księdza, który w  takiej funkcji mi się przedstawił. Nie ja go tam przyprowadziłem. Że była to mistyfikacja, dowiedziałem się po kontroli w  przychodni, jaką

Page 15: egzekucjA 360 - Magazyn Detektyw · dotarli na Mostową. Tam, w okolicach mostu św. rocha, jak twierdzi poli-cja, zostali nagrani przez kamery monitoringu po raz ostatni o godzinie

nr 8/2016 15

LEkARSTwo dLA kARdyNAłA

przeprowadził NFZ w  związku z ujawnieniem fałszywych recept na środki przeciwbólowe.

Dyrektor przedstawił wyniki tej inspekcji: pacjent o  nazwi-sku Gulbinowicz nigdy nie był na liście, przekazywanej co miesiąc do NFZ. Co prawda miał w  przychodni kartę, ale dane z  niej nie wchodziły do statystyki, gdyż miały błęd-ny PESEL, który został prze-pisany z  zaświadczenia o  cho-robie nowotworowej Henryka Gulbinowicza ze szpitala, które upoważniało do kontynuowa-nia leczenia tego pacjenta. Do czasu kontroli w przychodni nie wiedział, że zaświadczenie jest niewiarygodne.

W śledztwie wyjaśniono, w  jaki sposób to pismo trafi-ło do przychodni. Zeznał lekarz rezydent w  przychodni szpita-la wojewódzkiego. – Do pokoju, w  którym miałem dyżur, wszedł młody mężczyzna w  sutannie. Powiedział, że jest sekretarzem księdza kardynała i  reprezentu-je wolę chorego, który z  powodu zaawansowanego raka nie może się stawić osobiście. Poprosił o  przepisanie lekarstw zleco-nych przez innego lekarza – tu powołał się na znanego w  szpi-talu onkologa, jak twierdził, oso-bistego lekarza wrocławskiego metropolity. Sekretarz nie miał ze sobą dokumentów medycznych, ale jego rzeczowe wyjaśnienia brzmiały bardzo wiarygodnie. Wypisałem receptę i  zaświadcze-nie, że pacjent choruje na nowo-twór trzeciego stopnia. Przybiłem pieczątkę szpitalną. Jak pamię-tam, ten sekretarz zgłosił się poza kolejnością, został wprowadzony przez rejestratorkę.

W zawieszeniu

Równocześnie ze śledz-twem prokuratury trwa- ło postępowanie Okrę-

gowego Rzecznika Odpo-wiedzialności Zawodowej.

Wezwana na przesłuchanie dr  J. oświadczyła, że nie zna pacjenta o  nazwisku Piotr  M. Dopiero chwilę wcześniej dowiedziała się, że jest to praw-

dziwe nazwisko osoby, która przedstawiła się jako Grzegorz Piwowarczyk, sekretarz księdza kardynała i wręczyła jej deklara-cję wyboru lekarza przez pacjen-ta Henryka Gulbinowicza.

Lekarka potwierdziła, że recepty dla księdza kardynała przekazywała jego sekretarzowi. Wypisywała je na podstawie zale-ceń konsultantów szpitalnych. Ponieważ nie miała doświad-czenia w  terapii onkologicznej, zaufała dyrektorowi przychodni Łukaszowi O. On pokazał jej ory-ginał diagnozy choroby kardyna-ła ze szpitala. Od razu zabrał też ten dokument.

Co do fałszywego księdza Piwowarczyka – nie przyszło jej na myśl, że mogła stać się ofiarą oszustwa kogoś z kręgów kościelnych. Nie wie, jaki interes ma Piotr M., pomawiając ją.

– Mam wielki żal do kierownictwa przychodni – wyznała przesłuchiwana – pozo-stawili mnie bezbronną wobec manipulacji tajnych służb i  organów ścigania, które usi-łowały wmówić mi, że działa-łam w zmowie z  tym niedoszłym klerykiem.

– Dlaczego nie skierowała pani pacjenta do poradni palia-tywnej albo poradni leczenia

bólu? – zapytał przewodniczący Okręgowego Sądu Lekarskiego.

– Sekretarz kardynała twier-dził, że chory woli zdać się na moją opiekę – odparła dr Janina J.

Sąd korporacyjny ukarał dr Janinę  J. zawieszeniem prawa wykonywanego zawodu przez rok.

Pod koniec ubiegłego roku zapadł też prawomocny wyrok dla Janiny J. w sądzie powszech-nym. Wrocławska lekarka zosta-ła skazana na dwa lata wię-zienia w  zawieszeniu na pięć lat. Sąd nakazał jej również oddać prawie 460 tys. złotych – kwotę, jaką NFZ dopłacił do leków wypisanych na fałszywych receptach. Oskarżona do końca procesu nie przyznawała się do winy, tłumacząc, że sama padła ofiarą oszusta Piotra  M., który wciągnął ją w ten proceder.

Niedoszły kleryk, który dobrowolnie poddał się karze, został skazany na dwa lata wię-zienia w  zawieszeniu na pięć lat. Przed sądem stanęła rów-nież jego matka, gdyż pomagała wypisywać sfałszowane recepty. Skazano ją na pół roku więzie-nia w zawieszeniu na dwa lata. ■

helena kowalik

Page 16: egzekucjA 360 - Magazyn Detektyw · dotarli na Mostową. Tam, w okolicach mostu św. rocha, jak twierdzi poli-cja, zostali nagrani przez kamery monitoringu po raz ostatni o godzinie

nr 8/201616

Lipiec 1994 roku był wyjątkowo upal-ny, co potwierdzają późniejsze staty-styki meteorologów. Tak gorącego mie-siąca nie było od początku obserwa-cji pogodowych, a  są one prowadzone od końca XVII wieku. Tamtego lata słoneczny żar lał się z  nieba całymi dniami. Z  takiej pogody cieszyły się dzieciaki przebywające na wakacjach

i  dorośli na urlopach. Trochę mniej powodów do zadowolenia mieli rolni-cy, którzy rozpoczęli żniwa. Z  jednej strony deszcz nie służyłby sianokosom, z  drugiej – nadmiar słońca pogarszał plony i utrudniał pracę w polu. W taki skwar nie sposób było wytrzymać długo na powietrzu, dlatego kto tylko mógł, ruszał do pracy bladym świtem.

EGzEkucJana ściernisku Leon MAdEjSkI

Page 17: egzekucjA 360 - Magazyn Detektyw · dotarli na Mostową. Tam, w okolicach mostu św. rocha, jak twierdzi poli-cja, zostali nagrani przez kamery monitoringu po raz ostatni o godzinie

nr 8/2016 17

SPRAwA NIEwyjAŚNIoNA

Nie inaczej było w gospo-darstwie Stanis ława  W. we wsi Strzałki (woj. mazowieckie). 29 lipca 1994 roku od rana zapo-wiadał się ciężki, praco-

wity dzień. Mężczyzna, podobnie jak wielu innych sąsiadów, wstał kilka minut po godzinie czwar-tej nad ranem. Z  porannym świ-taniem wstawało się niechętnie i  opornie, choć wschody słońca nad polami i  łąkami zamglonymi od parującej rosy były wyjątkowo malownicze. Jednak o  tej porze nikt nie zastanawiał się nad pięk-nem otaczającego krajobrazu, gdy przed nim było wiele godzin cięż-kiej pracy. Stanisław  W. długo myślał co na siebie włożyć. Ranki bywały chłodne na tyle, że warto było założyć coś cieplejszego. Gdy tylko słońce wzeszło, upał stawał się nie do zniesienia, ale rozebrać się nie można było ze względu na niebezpieczeństwo udaru, popa-rzenia słonecznego i wszechobec-ny kurz… – Znowu zapowiada się upał, żeby tak choć jeden chłod-niejszy, deszczowy dzień, można by trochę odpocząć – przemknęło mu przez myśl. W deszczowe dni pra-cowało się przy gospodarstwie. Wtedy wstawało się trochę póź-niej, doglądało zwierząt. To był dobry czas na zrzucanie siana, jeśli ktoś tego wcześniej nie zro-bił. Był to też czas wytchnienia, gdy można było naprawić zepsu-te maszyny, rozebrać je na czę-ści, przeczyścić i  naprawić, o  ile samemu potrafiło się coś zrobić… A  na wsi taki dar był właściwie koniecznością.

Stanisław  W. wypił kawę, zjadł szybko śniadanie, po czym zajął się codziennymi pracami w  gospodarstwie: nakarmił kury i  kaczki, napoił krowy i  wypro-wadził je na pastwisko. Spieszył się z  robotą, bo na szóstą rano umówiony był ze swoim kuzynem Bogusławem  S., który miał mu pomóc w pracach polowych.

Na polu Stanisława kombajn skosił zboże kilka dni wcześniej. Tego dnia mieli tylko zebrać słomę, która elegancko opakowa-na leżała na suchym jak popiół ściernisku. Bogusław i Stanisław byli kuzynami, od lat pomagali sobie nawzajem w pracach polo-wych. Kiedyś sąsiedzka pomoc na wsi była czymś oczywistym,

tym bardziej kiedy było się rodzi-ną. Z  samego rana obaj pano-wie pojechali traktorem z dwoma przyczepami na pole w okolicach wsi Strzałki, by zwieźć słomę. Potem planowali zrobić to samo ze słomą, leżącą na jego polu w  oddalonej o  kilka kilometrów wsi Wierzchy.

Nie byli sami, pojechała z nimi ciotka Bogusława – Katarzyna. Umówili się, że pojedzie z  nimi traktorem na pierwsze pole, pomoże w  załadunku zboża, po czym wróci piechotą do swojego domu, bo tam właśnie Bogusław miał przywieźć słomę z pola.

Początkowo wszystko szło zgodnie z planem. W trójkę poje-chali na pole, tam razem ładowa-li słomę na przyczepę. Uwinęli się dość sprawnie, bo cała robo-ta zajęła im niespełna półtorej godziny.

– Teraz wy to wszystko dokład-nie zawiążcie, zabezpieczcie, a  ja już lecę do domu i  będę na was czekała – rzuciła ciotka na poże-gnanie, odchodząc z pola.

Transport słomy z  pola do gospodarstwa to pozornie łatwa sprawa, ale… właśnie podczas transportu dochodzi najczęściej do wypadków. Załadowane kost-kami słomy przyczepy to latem częsty widok na naszych drogach. Pal licho, że kierowca wiezie tylko słomę, gorzej że często na niej jadą jeszcze ludzie. Przewożenie ich w ten sposób jest bardzo nie-bezpieczne. Kostki słomy są śli-skie i  podczas transportu polny-mi drogami mogą się rozsypać. Wtedy jadące na słomie osoby spadają na dół z wysokości niemal 3 – 4 metrów, czasami na twardą jezdnię. Efekt to niekiedy nawet połamany kręgosłup i  kalectwo do końca życia. Czasami – prze-jeżdżając pod gałęziami drzew – kostki słomy mogą pospadać. Zdarza się, że linie wysokiego napięcia też mogą spowodować porażenie osób, które siedzą na wysoko załadowanych przycze-pach. Ważne jest, aby podczas samego wjazdu do stodoły nikt nie znajdował się na załadowa-nej przyczepie. Takie przypadki kończą się tragicznie, bo często przyczepa z  załadunkiem sięga wyżej niż drzwi stodoły. Często, niestety, ludzie siedzą podczas jazdy na zderzakach, a  nawet

zaczepach traktorów. To bardzo niebezpieczne! Łatwiej jest wsiąść do samochodu czy przyjechać na pole rowerem albo motocyklem i  pomóc podczas wykonywania tych prac załadunkowych, niż ryzykować własne życie, wraca-jąc z pola na przyczepie z sianem.

Wyglądali jakby usnęli

Na szczęście ciotka Bogu-sława nie ryzykowała zdro-wia, a  tym bardziej życia.

Tak jak zapowiedziała krewnia-kom, po wrzuceniu snopków na przyczepę szybkim krokiem wróciła do swoich zabudowań. Przejście dwóch kilometrów zaję-ło jej trochę więcej niż kwadrans. Musiała dotrzeć przed mężczy-znami, otworzyć bramę i  drzwi stodoły, chciała też przygotować dla nich jakiś poczęstunek i  coś do picia. Byli na pewno zmęczeni. Bardzo się spieszyła, oni jednak nie nadjeżdżali.

– Co się stało? Przecież powinni już być. Czyżby coś im się stało? – po głowie chodziły jej różne myśli. Była coraz bardziej zanie-pokojona przedłużającą się nie-obecnością obu panów, wyszła na szosę wypatrywać nadjeżdża-jących rolników. – Może traktor się zepsuł? Może snopki spadły i  oni układają je na nowo? Może zatrzy-mała ich policja do kontroli i  do czegoś się przyczepiła – próbowała usprawiedliwić ich nieobecność. Wreszcie po prawie godzinnym oczekiwaniu wsiadła na rower i  pojechała na pole, gdzie zosta-wiła ich dwie godziny wcześniej. Stamtąd do jej gospodarstwa pro-wadziła jedyna droga, nie było więc możliwości, by minęli się niezauważeni.

Kilka minut później dojechała na miejsce. I  pierwsze zaskocze-nie: nie było ani ciągnika z przy-czepą, ani rolników. Pole było posprzątane ze słomy.

– Ki diabeł, gdzie oni mogą być?! – zaczęła się zastanawiać. – Pewnie pojechali do Wierzchów, na drugie pole, ale po co? Przecież obie przyczepy były zapełnione w połowie, dużo więcej już stamtąd by nie zabrali. Zresztą umawiali się ze mną, że zostawią u  mnie pierwszą słomę, a potem z pustymi przyczepami pojadą na drugie pole,

Page 18: egzekucjA 360 - Magazyn Detektyw · dotarli na Mostową. Tam, w okolicach mostu św. rocha, jak twierdzi poli-cja, zostali nagrani przez kamery monitoringu po raz ostatni o godzinie

nr 8/201618

SPRAwA NIEwyjAŚNIoNA

po kolejną porcję. Dlaczego zmieni-li te ustalenia?

Wszystko to wyglądało dziw-nie i zagadkowo. Pani Katarzyna nie miała czasu i  siły, by jechać rowerem do Wierzchów. Wróciła do domu i  poprosiła sąsiada, by tamten samochodem pojechał sprawdzić na miejscu i wyjaśnić, co się dzieje. Nie było go kilkana-ście minut.

– Nie ma tam ani ciągnika, nie ma też ich, na polu leży słoma i  czeka na zwiezienie – oznaj-mił zdezorientowanej kobiecie. Można szukać dwóch mężczyzn, ale żeby zniknęli razem z  trak-torem z  dwoma przyczepami, to naprawdę mało prawdopodobne!

Pani Katarzyna pojechała jesz-cze raz na pole pod Strzałkami. Było ono w  kształcie litery „L” . Było to mało prawdopodobne, ale być może ciągnik stał w tej części, która jest niewidoczna bezpośred-nio z drogi. To był strzał w dzie-siątkę. Uspokoiwszy skołatane nerwy, oparła rower o przydrożne drzewo i zaczęła iść miedzą w kie-runku maszyny. Zaczęła wołać obu mężczyzn po imieniu, ale nikt jej nie odpowiadał. – Może coś się stało z silnikiem i poszli po jakie-goś mechanika, który uruchomi traktor – tłumaczyła sobie ich nie-obecność. Kiedy podeszła na kilka metrów przed traktor, zobaczyła zarysy jakichś postaci. – Pewnie usnęli albo nie daj Bóg napili się jakiejś gorzałki – pomyślała. To jednak wydawało się mało praw-dopodobne, bo alkohol pili bardzo rzadko i w małych ilościach.

Kiedy stanęła przy obu męż-czyznach, nogi ugięły się pod nią z  przerażania. Widok, jaki ujrzała, wielokrotnie powracał potem w  nocnych koszmarach. Mężczyźni leżeli na rżysku, bez znaku życia, tuż obok zaparkowa-nego traktora. Mieli zdjęte koszu-le. Można było odnieść wrażenie, że smacznie śpią. Tyle tylko, że obydwaj mieli skrępowane ręce, a  z  ich głów wypływały stróż-ki krwi. Nie ulegało wątpliwości, że obydwaj zostali zamordowani strzałami w tył głowy.

Uważajcie na psychopatę!

Wiadomość o  egzekucji na rżysku błyskawicznie rozeszła się wśród miesz-

kańców. Zanim pani Katarzyna dotarła do pierwszych sąsiadów, którzy posiadali w domu telefon, zdążyła o  tym powiedzieć kilku mijanym osobom. Minął dobry kwadrans, zanim dojechały tutaj radiowozy i  karetka pogotowia. Lekarz stwierdził zgon obu męż-czyzn. Z  pobieżnych oględzin wynikało, że śmierć nastąpi-ła 2  –  3 godziny wcześniej. Jak orzekł biegły, i w jednym, i w dru-gim przypadku oddano jeden strzał, z tzw. „przyłożenia”.

– Nie mieliśmy wątpliwości, że była to zbrodnia wykonana z  zimną krwią. Nie było żadnych śladów walki czy przemocy, tak jakby zabójca podszedł do nich na polu, kazał zdjąć koszule, skrę-pował im ręce, a  potem dokonał egzekucji: przyłożył broń do głowy i  pociągnął za spust. Trudno było nam pojąć, dlaczego mężczyźni nie bronili się, dlaczego tak posłusznie poddali się żądaniom zbrodniarzy – relacjonował początek śledztwa jeden z radomskich policjantów.

Od pierwszych dni w  tej sprawie zapowiadało się trudne i  skomplikowane śledztwo. Nie było żadnego punktu zaczepienia, nieznany był motyw podwójne-go zabójstwa, nie było żadnych świadków. O tej porze i przy pięk-nej słonecznej pogodzie na polach trwała praca, ale nikt z  przesłu-chiwanych świadków nie słyszał odgłosu wystrzałów. Jak nic ban-dyci musieli mieć tłumik!

W okolicy zapanowała psycho-za strachu. Ludzie bali się wycho-dzić na pola, wieczorem starali się siedzieć w  domu, każdy obcy idący drogą albo zachodzący do miejscowego sklepu spożywczego traktowany był podejrzliwie. Obcy ludzie, którzy przyszli do kościoła na niedzielną mszę świętą, wzbu-dzili niezdrową sensację. Kilka godzin później okazało się, że przyjechali oni w  odwiedziny do jednego z mieszkańców Strzałek.

Tak policjantom, jak i  sąsia-dom ta podwójna zbrodnia nie mieściła się w  głowie. Zarówno Stanisław  W. i  Bogusław  S. cie-szyli się w okolicy doskonałą opi-nią. Pracowici, chętnie pomagali innym, kiedy trzeba było – udzie-lali się społecznie. Nikt nie mógł o  nich powiedzieć złego słowa. Nie mieli wrogów, nie prowadzili dziwnych interesów, nie obracali

się w podejrzanym towarzystwie. Praca, dom, rodzina – to było całe ich życie, które w  lipcowy poranek nagle i  niespodziewanie zostało przerwane strzałem w tył głowy.

Kto i  dlaczego to zrobił? Ponieważ nie można było uzy-skać jakiejkolwiek odpowiedzi, nie wiadomo kto rozpuścił plot-kę o  grasującym w  okolicy psy-chopacie. Ludzie zaczęli się bać, że dojdzie do kolejnej egzekucji, jednak policja nie dawała wiary takim opowieściom i  prowadziła zakrojone na szeroką skalę docho-dzenie. W ciągu pierwszych kilku-nastu godzin przesłuchano chyba wszystkich mieszkańców wsi, tyle samo czasu zajęło zabezpieczanie śladów na rżysku, gdzie w  lipco-wy ranek rozegrał się dramat.

Kilku świadków widziało tam-tego poranka dwóch mężczyzn, którzy lokalnymi drogami podą-żali w  kierunku szosy Rawa Mazowiecka-Nowe Miasto. Na przystanku autobusowym jeden z nich dopytywał się o połączenia autobusowe. Mówił, że on i  jego kolega są Ukraińcami, którzy pracują dorywczo u miejscowych rolników. Ten drugi nie odzy-wał się ani słowem – najpraw-dopodobniej był głuchoniemy. Mężczyźni zachowywali się dość nerwowo. Niezbicie ustalono, że spod Strzałek pojechali do Rawy Mazowieckiej, a  stamtąd do Mszczonowa. Tam urywał się po nich wszelki trop i nigdy nikt już ich w tamtej okolicy nie widział.

Z pierwszych ustaleń wyni-kało, że dwa – trzy dni przed zabójstwem we wsi Strzałki poja-wiło się dwóch nieznanych męż-czyzn. Prawdopodobnie Ukraińcy bądź Białorusini. Chodzili od gospodarstwa do gospodarstwa, zaczepiali nawet kilku rolników pracujących na polu. Łamaną polszczyzną pytali, czy nie zna-lazłaby się dla nich jakaś praca, ale nikt nie chciał przyjąć ich do roboty. Nieznajomi byli także u  Bogusława  S., ale on rów-nież nie był zainteresowany ich propozycją.

Policja nie wykluczała, że być może wychodząc z  obejścia  S., próbowali coś ukraść, a  kiedy gospodarz to zobaczył, poszczuł ich psami albo w  inny sposób wyraził swoje niezadowolenie…

Page 19: egzekucjA 360 - Magazyn Detektyw · dotarli na Mostową. Tam, w okolicach mostu św. rocha, jak twierdzi poli-cja, zostali nagrani przez kamery monitoringu po raz ostatni o godzinie

nr 8/2016 19

SPRAwA NIEwyjAŚNIoNA

I wtedy „ci obcy” postanowili się zemścić!

Jak jednak ich odnaleźć, skoro nieznana była tożsamość, a  dochodzeniowcy dysponowali bardzo ogólnikowym portretem pamięciowym mężczyzn, którzy z  podwójnym zabójstwem nie musieli przecież mieć nic wspól-nego! Póki co była to tylko niczym niepoparta hipoteza. Dzięki ope-racyjnym ustaleniom funkcjo-nariuszy udało się nawet usta-lić ich tożsamość. Byli to dwaj mieszkańcy byłego Związku Radzieckiego, którzy w 1991 roku wyjechali za granicę w  celach zarobkowych. Jeden z  nich był karany za pospolite przestępstwa kryminalne. W 1994 roku przeby-wali w Polsce, potem wyjechali do Armenii, Austrii, najprawdopo-dobniej Izraela… Od kilkunastu lat nie było na ich temat żadnych informacji, a ponieważ nigdy nie pobierano od nich linii papilar-nych, była nikła szansa, by przy-padkowo wpadli w ręce organów ścigania. Nigdy nie udało się usta-lić miejsca ich pobytu. Zaginął po nich wszelki ślad, dochodze-nie utknęło w martwym punkcie. W kwietniu 1996 roku z powodu niewykrycia sprawców dochodze-nie zostało umorzone.

W nieodpowiednim miejscu,

w nieodpowiednim czasie

Ci dwaj mężczyźni nie byli jedynymi, którzy kręcili się w  okolicy w  poszukiwa-

niu pracy. Dużo tu gospodarstw, w  których niekiedy zatrudniano robotników z  zagranicy. Wielu nie miało żadnych dokumentów, zresztą przybyszy ze Wschodu nikt nie pytał o  paszport. Kiedy liczy się każda para rąk do pracy, nikt nie sprawdzał przeszłości robot-ników. Po całodziennej pracy pła-cono im pieniądze i często był to jedyny z nimi kontakt…

Najprostszy, nasuwający się nawet laikom motyw zbrodni to zemsta przybyszy ze Wschodu, który pojawili się w tamtej okoli-cy w poszukiwaniu pracy. Pojawili się w  gospodarstwie któregoś z  denatów, zostali przez niego źle potraktowani, w  desperacji postanowili się zemścić kilka dni później. Zemsta zemstą, jednak

nie mieści się w głowie, by tylko z  tego powodu zabić dwóch nie-winnych mężczyzn. A  jeśli nawet ci dopuścili się takiego okrucień-stwa, to dlaczego zdjęli im koszu-le, dlaczego skrępowali im ręce? Działanie bardzo trudne do wyja-śnienia z psychologicznego punk-tu widzenia… Możliwe, że ich celem było skierowanie śledztwa na niewłaściwy tor! „Zwykły” człowiek dla zemsty raczej by nie ryzykował, tym bardziej że przybysze ze Wschodu pytali o pracę również innych gospoda-rzy w  okolicy i  tam również nic im nie zaproponowano. Dlaczego zatem zemścili się na tych, a nie innych rolnikach? Trudno było odpowiedzieć na te pytania…

Chyba że sprawa ma jeszcze jakieś drugie dno i  zabójcami kierowały motywy, które niko-mu nawet nie przychodzą do głowy… Życie pisze różne scena-riusze i  różne hipotezy przycho-dzą w  tym momencie do głowy. Wystarczy tylko rzucić okiem na fora dyskusyjne, na których przed kilkoma laty komentowano dra-matyczne wydarzenia:

– Zostali zastrzeleni całkiem przypadkowo. Chłopak wchodzą-cy do grupy przestępczej musiał kogoś zabić, aby później jego kum-ple mieli na niego haka, gdyby zaczął sypać. Przypadkowo trafili na dwóch bezbronnych chłopów, robiących przy słomie. Rolnicy mieli pecha. Policja na pewno miała ślad, ale sprawa skończyła się tak, jak się skończyła – takie były wtedy czasy…

– Ktoś musiał dobrze znać tę rodzinę i wiedział, gdzie mają pole, co robią w danym momencie. Ktoś znał dobrze plan pracy dnia i zaata-kował wtedy, gdy pojechali na dru-gie pole. Ta sprawa obejmuje dość wąski krąg ludzi w okolicy, a może nawet dotyczy najbliższych sąsia-dów. Sam mam sąsiada, który na mnie wręcz fizycznie poluje. Patrzy, co ja robię, gdzie jestem i  stara się mnie sprowokować. Kiedyś mnie też znajdą gdzieś w krzakach. Powód może być różny, choćby przejęcie domu…

Nie można wykluczyć, że obaj panowie znaleźli się w  nieodpo-wiednim miejscu, w nieodpowied-nim czasie. Być może byli świad-kami czegoś, czego nie powinni widzieć (lub choćby jeden z nich)

i  dlatego zginęli. Policja bada-ła również ten trop, analizując poważniejsze sprawy kryminal-ne z  tamtego regionu (porwania, szantaże, przestępczość gospo-darcza), jednak nie udało się zna-leźć żadnego punktu zaczepienia.

do akcji wkracza Archiwum X

W 2005 roku w  struktu-rach mazowieckiej poli-cji powołano specjalną

grupę policjantów z długoletnim doświadczeniem pracy w pionie kryminalno-dochodzeniowym, którzy mieli zająć się ustala-niem sprawców niewyjaśnionych w  przeszłości zabójstw – tzw. „Archwium X”. Policjanci ci ana-lizują akta postępowań, ponow-nie weryfikują wersje zdarzeń, które zostały odrzucone lub nie-sprawdzone do końca, z  wyko-rzystaniem najnowszych technik analizują stare dowody. Zawsze mogą zwrócić uwagę na coś, co umknęło poprzedniej ekipie pra-cującej nad sprawą. Może ktoś wpadnie na inny pomysł i  pój-dzie tym śladem. Zdarza się, że śledczy tak bardzo chcą rozwią-zać zagadkę, że przywiązują się do jakiejś hipotezy i  zaczynają – chcąc nie chcąc – szukać dowo-dów pod z góry założoną tezę.

Do mazowieckiego „Archi-wum X” trafiła m.in. sprawa

Page 20: egzekucjA 360 - Magazyn Detektyw · dotarli na Mostową. Tam, w okolicach mostu św. rocha, jak twierdzi poli-cja, zostali nagrani przez kamery monitoringu po raz ostatni o godzinie

nr 8/201620

SPRAwA NIEwyjAŚNIoNA

podwójnej zbrodni we wsi Strzałki. – W czasach, gdy doszło do tej zbrodni, nie było możli-we przeprowadzenie testów DNA. Wykonano tylko badania krwi pobranej ze sznura, którym było związane siano. Teraz udało nam się znaleźć coś, z  czego można wyizolować ślad DNA – opo-wiadał jeden z  funkcjonariuszy. Początkowy entuzjazm został szybko opanowany, bo taki kod DNA nie istniał w  policyjnych archiwach i nie przełożył się na wytypowanie podejrzanego.

Przez pewien czas jako potencjalnych sprawców typo-wano groźnych bandytów – braci  S., którzy swego czasu na miejscu dwóch przestępstw, na Mazowszu, zastrzelili pięć osób. W jednym ze zdarzeń pod Siedlcami, w  którym zastrzelili trzy osoby, samochód, w którym wieźli zwłoki, wpadł do rowu. Poszli do rolnika, prosząc o  pomoc w  wyciągnięciu ich auta traktorem. Udawali przy tym, że mówią z obcym, wschod-nim akcentem, aby właściciel traktora skojarzył ich z  przyby-szami zza Buga. – Bezwzględni, silni, wysportowani mężczyźni, bez wyrzutów sumienia z pewno-ścią daliby sobie radę z  dwójką rolników, którzy nie mieli żad-nej zaprawy fizycznej. Bracia nie znali litości. Wystarczyło krzywe spojrzenie, złe słowo, a byli goto-wi srogo się zemścić – opowiadał jeden z policjantów.

Bracia  S. przez dłuższy czas siali postrach na Mazowszu. Nic dziwnego, że przed kilkunasto-ma laty gazety pisały o nich jako o  „demonach w  ludzkiej skó-rze”. – Trudno byłoby znaleźć bardziej bezwzględnego niż oni bandytę, który tak chętnie sięgał-by po broń – opowiadali o  nich stołeczni policjanci. Początkowo jednak nic nie wskazywało na to, że dwaj bracia aż tak dadzą się we znaki policji. Przestępczą działalność zaczynali jak wielu im podobnych lekkoduchów od włamań do sklepów spożyw-czych, napadów rabunkowych, drobnych kradzieży. Szybko jed-nak stali się „sławni” w  lokal-nym półświatku – zasłynęli z  bezwzględności, czym zyskali sobie uznanie w  oczach kumpli z przestępczego półświatka. Bez

większych problemów udało im się zorganizować kilkunastooso-bową bandę, która wymuszała haracze, a  opornym podpalała domy. Z  czasem zaczęli zabi-jać Bogu ducha winnych ludzi. Żądza pieniądza tak bardzo przesłoniła im wszystko, że życie ludzkie przestało mieć dla nich jakąkolwiek wartość. W  nocy z  15 na 16 września 1997 roku kierowana przez nich grupa napadła na bogatą rodzinę wła-ściciela ubojni spod Garwolina. Zaatakowali, gdy domowni-cy poszli spać. Bandyci weszli przez okno. Szaleli po willi, torturując domowników. Bili ofiary sztachetami wyrwanymi z  płotu i  metalowymi rurkami. Przez kilka godzin napastnicy „oprawiali” siedmioro członków rodziny. Bili ich m.in. prętami. Podtapiali 15-letnią dziewczynę i jej 87-letnią babcię. Szczególnie uwzięli się na dwóch synów pań-stwa  G. – jeden miał 22 lata, drugi był o  11 lat starszy. Gdy jednemu z napastników zsunęła się z  głowy kominiarka,  S. nie zastanawiając się, zaczął strze-lać do synów państwa G. Jeden zginął na miejscu, drugi zmarł w drodze do szpitala. Napastnicy ukradli z  domu gotówkę i  tro-chę biżuterii. Wartość całego ich łupu nie przekroczyła tysią-ca złotych, choć spodziewali się setek tysięcy złotych i nie wiado-mo jakich skarbów. Rok później zamordowali dwóch kompanów i  narzeczoną jednego z  nich. Wszystko dlatego, że mężczyźni po wódce w  pubie zbyt chętnie chwalili się swoją przestępczą działalnością. Za zbyt „długi język” tamci zapłacili życiem.

Choć bezwzględność braci S. jak ulał pasowała do portre-tu psychologicznego zabójców ze Strzałek, to ponad wszelką wątpliwość można było stwier-dzić, że nie mieli oni związku z podwójnym zabójstwem latem 1994 roku.

Kto zamordował księdza?

Nie można było wykluczyć, że ci sami zabójcy, któ-rzy zamordowali dwóch

rolników, mogli być sprawca-mi podwójnego zabójstwa na plebanii w  Michalczewie (wieś

w  powiecie grójeckim, gmina Warka) na początku czerwca 1990 roku. Nieznany sprawca zamordował miejscowego pro-boszcza i jego gosposię. Podobnie jak w  przypadku opisywanego wcześniej zabójstwa dwóch rol-ników, niejasna jest przyczyna morderstwa, bo ksiądz pro-boszcz żył skromnie, a z plebanii nic nie zginęło. I  podobnie jak w pierwszej sprawie mnożyły się pytania bez odpowiedzi. Może ktoś spłoszył sprawców? Może podwójne zabójstwo nie miało charakteru rabunkowego? Może to były jakieś dawne porachunki z księdzem?

A może było jeszcze całkiem inaczej? Michalczew leży w gró-jeckim zagłębiu sadowniczym. Niemal przez cały rok potrze-ba tutaj różnych robotników do prac sezonowych. Takich, co to gotowi są przez kilka tygodni solidnie popracować, by nieźle zarobić. Tutaj nikt nie zaglą-da im w  dokumenty, nie pyta, skąd przyjechali, jak się nazywa-ją. Nikogo nie interesuje prze-szłość takiego człowieka – liczą się tylko jego siły i  gotowość do ciężkiej pracy. Pod koniec lat 80. wielu takich sezonowych robotników włóczyło się po leśnych i  polnych drogach i  to nie tylko na Mazowszu. W oko-licy Michalczewa najłatwiej spo-tkać ich można było wieczora-mi, kiedy pukali do domostw bogatszych gospodarzy, prosząc o  jedzenie lub o  darmowy noc-leg w stodole. Czy tacy zapukali właśnie do drzwi michalczew-skiej plebanii?

Związek pomiędzy zabój-stwem w Michalczewie i we wsi Strzałki wydaje się raczej mało prawdopodobny, niemniej miej-sce popełnienia zbrodni, deter-minacja sprawców i  kompletny brak motywu tak w  pierwszym, jak i  w  drugim wypadku, dają wiele do myślenia. Niestety, nie udało się znaleźć nawet jednego dowodu, który połączyłby obie te sprawy. Akta dochodzeń nadal leżą w  archiwum z  dopiskiem „umorzono z powodu niewykry-cia sprawcy przestępstwa”. ■

Leon Madejski

Page 21: egzekucjA 360 - Magazyn Detektyw · dotarli na Mostową. Tam, w okolicach mostu św. rocha, jak twierdzi poli-cja, zostali nagrani przez kamery monitoringu po raz ostatni o godzinie

nr 8/2016 21

REkLAMA

KRYMINALNY ŚWIAT

PRL-u

3 2016

JAD „SKORPIONA”

UCIECZKA Z POLSKIEGO ALCATRAZ

BIMBER STORY

cena 4 zł 20 gr (w tym 8% VAT)

IND

EKS

4093

67

już w sprzedaży

Page 22: egzekucjA 360 - Magazyn Detektyw · dotarli na Mostową. Tam, w okolicach mostu św. rocha, jak twierdzi poli-cja, zostali nagrani przez kamery monitoringu po raz ostatni o godzinie

nr 8/201622

Pokoik, mała garderoba i  kuchnia z  oknem wychodzącym na podwórze – tylko na takie mieszkanie stać było danutę i Henryka G. Małżeństwo prze-prowadziło się do tego niewielkiego lokum przy ulicy Przemysłowej w  B. w 2000 roku. Oboje zgodnie twierdzili, że nowe domostwo zupełnie im wystar-cza. Małe, bo dzieci już dawno założyły

swoje rodziny, a  poza tym – jak sami podkreślali półżartem – o  apartamen-cie nigdy nie marzyli. Mieszkanie było tanie, bo wynajem kosztował rzeczywi-ście grosze, a to głównie z powodu nie-ciekawego sąsiedztwa – wokół znajdo-wały się magazyny hurtowni, warsztaty samochodowe i  kilka rzędów baraków socjalnych.

Sen terminalnyAdam wERNER

Page 23: egzekucjA 360 - Magazyn Detektyw · dotarli na Mostową. Tam, w okolicach mostu św. rocha, jak twierdzi poli-cja, zostali nagrani przez kamery monitoringu po raz ostatni o godzinie

nr 8/2016 23

Pod wPływEM IMPULSU

Oboje nie rozmawiali zbyt często na temat przeprowadzki, lecz zdawali sobie spra-wę – choć pozostawa-ło to w  sferze nigdy

niewypowiedzianych myśli – że ta przeprowadzka to krok, jeśli nie dwa, w dół na drabinie ich życiowych osiągnięć. Dla-czego tak się stało? Powód był prozaiczny, ale jakże często zmuszający ludzi do obniżenia statusu życiowego: długi. Henryk  G. swego czasu zara-biał nawet nieźle. Był tapicerem, otworzył własną, niewielką firmę i na zlecenia odnawiał stare, sty-lowe meble. Interes szedł gład-ko, aczkolwiek Henryk  G. wie-dział dobrze, że jedno finansowe potknięcie wystarczy, by wpędzić siebie i żonę w poważne tarapa-ty. No i  stało się. Budżet firmy nie wytrzymał zwłoki z  płatno-ścią od jednego z  klientów. Do dopięcia miesięcznych finansów zabrakło panu  G. bagatela pię-ciu tysięcy złotych. To wystarczy-ło, by ruszyło domino kolejnych wezwań do zapłaty. Kontrahenci zaczęli domagać się pieniędzy za kupione, a nieopłacone mate-riały, farby, pędzle, specjalistycz-ne czyściwo do starych mate-riałów. Odsetki narastały coraz szybciej. Był to wystarczający powód przeprowadzki z  wygod-nego mieszkania w  centrum na przemysłowo-socjalne peryferia miasta.

Najwyraźniej jednak nie tylko ludzie tworzą miejsca, ale bywa też odwrotnie. Danuta, do tej pory odpowiedzialna 65-letnia matka i  babcia, zaczęła coraz częściej zaglądać do kieliszka. Dlaczego? Jak wiadomo, pijący mają różne wymówki. W jej przy-padku chodziło o  towarzystwo. Tydzień po tygodniu, miesiąc po miesiącu – początkowo mimo-wolnie i bez przekonania – pań-stwo G. zacieśniali więzi z sąsia-dami z pobliskich domów socjal-nych. A  że niektórzy lokatorzy baraków za kołnierz nie wylewa-li, „nowych” gościli, jak potrafi-li, doszło do tego, że większość

mizernej wypłaty męża dorabia-jącego teraz na śmieciówce w fir-mie tapicerskiej, szła na alko-hol. Ku zadowoleniu właściciela pobliskiego osiedlowego skle-pu monopolowego finanse małżeństwa  G. były błyskawicz-nie wymieniane na trunki z naj-niższej półki.

W tym czasie państwo G. zdą-żyli już uzyskać od miasta dopła-tę na zakup węgla, którym palili w  piecu kaflowym, ogrzewając mieszkanko w  starej nieremon-towanej kamienicy. Drugiego stycznia 2012 roku żona miała przynieść z ośrodka pomocy spo-łecznej kopertę z  kwotą 600 zł. Pieniądze miały zostać przezna-czone w całości na opał.

Chciałem się zabić...

Wieczorem Henryk  G. siedział przed telewi-zorem. Bezmyślnie

wpatrywał się w ekran, ogląda-jąc jakiś program rozrywkowy, kiedy usłyszał, że żona otwie-ra drzwi i  wchodzi do miesz-kania. Pamiętał, że tego dnia mieli dostać dopłatę do węgla. Danuta była w  kuchni i  aku-rat kroiła chleb, kiedy wszedł Jerzy i  zapytał ją o  pieniądze. Pytał, nie sądząc, że usłyszy inną odpowiedź niż twierdzącą.

– Jak to nie masz?! – Henryk G. nie mógł zrozumieć słów wypo-wiedzianych przez żonę chwilę wcześniej.

– Pamiętasz, mieliśmy oddać tym z  naprzeciwka,  P. i  sąsiad-ce mojego szwagra,  A. Krystyna też chciała swoje sto pięćdzie-siąt…, no, pamiętasz przecież. Jakoś tak się rozeszło… Ale mam to… – Danuta chcąc załagodzić sytuację, tylko dolała oliwy do ognia, pokazując mężowi wyjętą z  reklamówki flaszkę z  napisem „Sherry Liquor”.

– Czyś ty na głowę upadła, kobieto?! – wykrzyknął Henryk.

Z późniejszej relacji, która znalazła się najpierw w  proto-kole sporządzonym przez poli-cjantów wydziału kryminalnego komendy miejskiej w  B., a  póź-niej w  prokuratorskich aktach sprawy, wynika, że szarpanina

trwała najwyżej minutę. Nóż, który Danuta chwilę wcześniej trzymała w  ręku i  którym kro-iła chleb z  poprzedniego dnia, tkwił teraz w  jej piersi. Kobieta osunęła się bezwładnie na pod-łogę w  pokoju i  zastygła oparta o  siedzenie kanapy. Jerzy pró-bował wyciągnąć nóż wbity po rękojeść, ale rana zaczęła obfi-cie broczyć. Zrezygnował. Jak później zeznał – usiadł na fotelu obok żony i  zapadł w  głęboki sen.

– Obudziłem się, kiedy w  tele-wizji kończyli nadawać serwis sportowy – tłumaczył później  G. Tę opowieść dokończył jednak w pokoju prokuratora. – Co zro-biłem potem? Wstałem, założyłem kurtkę i wyszedłem.

Styczeń tego roku był wyjąt-kowo mroźny. To jednak nie przeszkodziło Henrykowi  G. w nocnej marszrucie po mieście. – Stałem przed jakąś sklepową witryną, kiedy zdałem sobie spra-wę, że mam ręce całe we krwi. Nie mam pojęcia, jak to możli-we, że nikt nie zwrócił na mnie uwagi – to kolejny fragment rela-cji  G. zamkniętej w  zeznaniach złożonych przez niego w  trak-cie śledztwa. – Poszedłem na most. Chciałem się zabić, ale nie potrafiłem.

Po godzinie wpatrywania się w  nurt rzeki skutej przy brze-gach lodem,  G. odstąpił od samobójczych zamiarów i wrócił na piechotę do domu. Gdy dotarł do mieszkania na drugim, ostat-nim piętrze kamienicy, w  której z  żoną spędził kilka ostatnich – chwilami nie najgorszych – lat, był – jak twierdził – potwornie zmęczony. Tamtej nocy spał jak kamień.

Następnego ranka wyszedł z  domu z  zamiarem pójścia do pracy. W drodze zmienił zdanie. Swoje kroki skierował do baru w centrum miasta. Upił się pra-wie do nieprzytomności i  kiedy nastał wieczór, znowu wrócił na piechotę do domu. Położył się na łóżku, obok martwej żony. – Następnego dnia postanowi-łem coś w końcu zrobić – mówił policjantom. Zdecydował, że umieści ciało żony w garderobie.

Page 24: egzekucjA 360 - Magazyn Detektyw · dotarli na Mostową. Tam, w okolicach mostu św. rocha, jak twierdzi poli-cja, zostali nagrani przez kamery monitoringu po raz ostatni o godzinie

nr 8/201624

Pod wPływEM IMPULSU

Tłumaczył to mgliście. Później w trakcie procesu biegła psychia-tra stwierdziła, że G. podświado-mie nie chciał, by – kiedy wraca z pracy do domu – witał go trup. Kiedy już wykonał zamierzony plan, zaświtała mu myśl, że może jednak powinien zadzwonić na policję. – Ja nie myślałem wtedy racjonalnie – spointował swój monolog śledczym, którzy słu-chając go, ze zdumienia otwiera-li szeroko oczy.

Byłem jak maszyna

Na policję jednak nie zadzwonił. Założył kurt-kę i  poszedł do mia-

sta. Znowu pił. Znów poszedł na znajomy most z  zamiarem rzucenia się w  lodowatą toń. I  znów ostatecznie wrócił do mieszkania. Następnego dnia pojechał tramwajem do pracy. W  drodze powrotnej pilnował się, by nie pójść pić. Zamiast do baru zawitał jednak do osie-dlowego sklepu monopolowe-go. Tym razem wyszedł z niego tylko z ćwiartką.

– Trwało to jakieś trzy tygodnie – opowiadał później, odpowia-dając na pytania nadkomisarza z  wydziału kryminalnego. Ten, słuchając relacji podejrzanego, wertował protokół zatrzymania, sprawdzał daty i  godziny, które Henryk  G. podał mundurowym zaraz po ujęciu. Chronologia się zgadzała.

– Nie przeszkadzało to panu? – zapytał gliniarz.

– Co? Aa… Jeśli o tym mowa… Nie paliłem w piecu. W mieszka-niu było zimno.

Policjantowi ciarki przebiegły po plecach: – Dlaczego pan to robił? Dlaczego mieszkał pan z… martwą żoną?

Henryk  G. naprawdę nie potrafił odpowiedzieć na to pytanie. Zdołał jedynie wykrztu-sić z  siebie wyjaśnienie, które – o  tym był przekonany – naj-zwyczajniej odpowiadało praw-dzie: – Nie byłem sobą. Nie jestem. I  nigdy już pewnie nie będę. Byłem jak maszyna. Coś wyłączyło się w  moim mózgu – mężczyzna zaczął szlochać.

Siedemdziesięciolatek schował twarz w dłoniach, skulił się, nie mogąc powstrzymać płaczu.

W tamtych strasznych tygo-dniach nie zapłakał jednak ani razu. Chodził do pracy. W  dro-dze powrotnej jeszcze wiele razy zbaczał z  trasy i kierował swoje kroki nad rzekę. Wystawał na moście godzinami, bezrefleksyj-nie kontemplując wartki nurt. Lód jednak nie skuł rzeki. Szła odwilż. I  może właśnie ta myśl przerażała go najbardziej.

Dwudziestego drugiego dnia po śmierci Danuty zadzwonił do niego syn. Henryk G. był akurat w pracy.

– Ojciec, gdzie ty chodzisz nocami? Co się tam u was dzieje? Byłem u was wczoraj – zasypywał go pytaniami Tomasz G.

Jerzy nie wytrzymał. Usiadł na zimnej posadzce tapicerskiej pracowni i  ku zdziwieniu kole-gów z pracy rozpłakał się. Z tego szlochu syn zdołał tylko wyłowić dwa słowa: „Zabiłem matkę”. To zdanie wydało się synowi zupeł-nie irracjonalne. Był przekonany, że ojciec bredzi, że może pokłó-cił się z matką, może ją pobił. Ale to też wydawało się mało praw-dopodobne. Przecież tata zawsze był uosobieniem spokoju. Uznał, że to niemożliwe.

Przyjechał po ojca do pracy. Droga do domu minęła im w mil-czeniu. Tomasz otworzył drzwi. Z  zaschniętego z  przerażenia gardła wyrzucił jedno słowo, bezdźwięcznie i pusto: – Gdzie?

Po otwarciu garderoby ciało matki zsunęło się na podłogę. Syn zakrył usta. Z osłupienia, ale też broniąc się przed odorem, który uderzył z  otwartego po wielu dniach schowka.

Tego samego dnia pracę na miejscu zaczęli policyjni techni-cy kryminalistyki. Zabezpieczyli ślady krwi na podłodze. Szlak brunatnych plam wiódł z kuchni do pokoju. Henryk  G. w  ciągu trzech tygodni od śmierci żony nie próbował nawet zmyć krwa-wych zabrudzeń. W  toku póź-niejszego śledztwa ustalono, że Danuta  G. przyjęła dwa ciosy nożem. Już pierwszy mógł oka-zać się śmiertelny. Ostrze, które

weszło głęboko w klatkę piersio-wą, przebiło worek osierdziowy.

„Krwawe ślady w kolorze bru-natnym w liczbie 15 (powierzch-niowo większej lub mniejszej długości od 2 do 15,5 cm) nagro-madzone na podłodze na odcin-ku 5,5 metra świadczą o tym, że ofiara szła powoli. Najpewniej już po otrzymaniu pierwszego ciosu miała problemy z utrzyma-niem się na nogach. Na futrynie drzwi kuchennych zabezpieczo-no również krwawy ślad trzech palców. Być może ofiara, kieru-jąc się w stronę pokoju, opierała się o  ościeżnicę, próbując utrzy-mać równowagę” – brzmiał opis, znajdujący się w aktach śledztwa.

Henryk  G. początkowo przy-znał się do zadania śmiertelnych ciosów żonie. Później jednak, podczas drugiego i  trzeciego przesłuchania, nieco zmienił wersję wydarzeń. Twierdził, że próbował wyrwać żonie nóż, któ-rym zaczęła wymachiwać w jego kierunku. Utrzymywał, że w szar-paninie małżonka sama niefor-tunnie nadziała się na ostrze.

– Dwa razy? – na pierwszej rozprawie w  procesie zapytał oskarżonego sędzia Jarosław Mokrzycki. Henryk  G. został doprowadzony na salę rozpraw w  kajdankach i  w  asyście poli-cjantów z  wydziału konwojowe-go. Mijał właśnie szósty miesiąc jego pobytu w areszcie.

– Tak, wysoki sądzie. Tak nie-szczęśliwie się zdarzyło, że dwa razy niechcący ugodziłem żonę. To wszystko działo się bardzo szybko. Teraz już obraz tamtych wydarzeń zaciera mi się w pamię-ci – wyjaśniał G. na sali sądowej.

Mógł być nieświadomy...

W procesie opinię wydała również biegła psychia-tra. Sędzia powołał ją

na okoliczność rzekomo głębo-kiego snu, w  jaki  G. zapadł zaraz po tym, jak zdał sobie sprawę, że jego żona nie żyje. Dr Krystyna Chojnicka stwier-dziła, że ten fragment relacji Henryka  G. ma potwierdzenie w  historiach podobnych przy-padków klinicznych.

Page 25: egzekucjA 360 - Magazyn Detektyw · dotarli na Mostową. Tam, w okolicach mostu św. rocha, jak twierdzi poli-cja, zostali nagrani przez kamery monitoringu po raz ostatni o godzinie

nr 8/2016 25

Pod wPływEM IMPULSU

– Głęboki sen, w który badany zapadł po śmierci żony, wynikał prawdopodobnie z  reakcji fizjolo-gicznej organizmu. To tak zwany sen terminalny – wyjaśniała biegła. – Występuje po silnym wzburzeniu, najczęściej związa-nym z krańcowym wyczerpaniem psychicznym. Długość jego trwa-nia nie jest zdefiniowana. Może trwać godzinę, ale też kilka bądź kilkanaście godzin. Zazwyczaj towarzyszy mu częściowa utrata wspomnień sprzed zapadnięcia w sen terminalny.

Obrońca Henryka G. podnosił możliwość wystąpienia u  swo-jego klienta reakcji psychicz-nej określanej jako zamroczenie jasne. To stan opisywany w psy-chiatrii, ale w  czystej formie występujący niezwykle rzadko. U  człowieka dotkniętego taką reakcją występuje nagła, pato-logiczna zmiana świadomości. W  opinii obrońcy, który złożył u sędziego wniosek o powołanie innego biegłego na tę właśnie okoliczność, Henryk  G. mógł być nieświadomy tego, co robił w chwili, gdy dwukrotnie wbijał ostrze noża w  klatkę piersiową Danuty G.

– Oskarżony nie cierpi na cho-robę psychiczną – stwierdził spe-cjalista w dziedzinie psychiatrii, dr Janusz Walkowiak z  jednej z  warszawskich klinik. – Jego zdolności intelektualne znajdują się powyżej poziomu średniego. W toku badań i obserwacji stwier-dzono, że w  opisywanym czasie

nie miał ograniczonej świadomo-ści. Występują u niego w stopniu nieznacznym objawy rozpoczy-nającej się choroby alkoholowej. Z  wywiadu środowiskowego nie wynika jednak, by kiedykolwiek w przeszłości miał doświadczenia zamroczenia jasnego.

Na pierwszej rozprawie Henryk  G. opisał dokładnie, co stało się z  ciałem jego nieżyją-cej małżonki zaraz po tym, gdy ranna osunęła się na podłogę w  pokoju. – Siedziała tak nieru-choma, częściowo oparta o łóżko. Gdy obudziłem się z tego dziwne-go snu, wstałem i  przykryłem ją szlafrokiem, tak by zasłonić jej twarz. Później tego samego wie-czora okryłem ją kołdrą. W kolej-nych dniach spałem w fotelu.

W procesie zeznawała jako świadek również córka Hen-ryka G. Natalia, młodsza o pięć lat siostra Tomasza  G. Kobieta wspomniała, że od około dwóch lat z  relacji sąsiadów rodzi-ców z  kamienicy przy ulicy Przemysłowej docierały do niej niepokojące informacje:

– Mówiono mi o  kłótniach między rodzicami. Nie miałam jednak z  nimi dobrego kontaktu. Widywaliśmy się rzadko, a  kiedy dochodziło do tych spotkań, nie zauważyłam niczego szczególnie uderzającego. Byłam przekonana, że pewna oschłość, która wdarła się we wzajemne relacje rodziców, to coś normalnego. W końcu nie-mało w życiu mieli stresów.

Natalia  M. (nazwisko po mężu) stojąc przy pulpicie świadka naprzeciw sędziego nie mogła ukryć łez, przypominając sobie chwilę, kiedy dowiedziała się o śmierci matki.

– Zadzwoniłam wtedy do taty, bo chciałam mu złożyć życzenia urodzinowe. Odebrał Tomek. Wszystko mi powiedział. Właśnie gdy dzwoniłam, oni byli na miej-scu, w domu… – po tych słowach Natalii sędzia podziękował jej za złożenie zeznań i  pozwolił opu-ścić salę rozpraw.

Sąd stwierdził z  całą pewno-ścią, że feralnego styczniowego dnia w  mieszkaniu przy ulicy Przemysłowej w  B. doszło do zabójstwa. Orzekł, że śmierć Danuty  G. nie była wynikiem szarpaniny, która przybrała nie-fortunny i  tragiczny obrót, lecz była efektem działań oskarżone-go. Skazał Henryka  G. na dzie-sięć lat pozbawienia wolności. Za okoliczność łagodzącą uznał fakt, że mężczyzna nie był wcze-śniej karany.

– Zdaję sobie sprawę, że dla oskarżonego ze względu na jego wiek wyrok ten może okazać się wyrokiem dożywotnim, ale zabój-stwo to zabójstwo – uzasadniał orzeczenie sędzia Jarosław Mokrzycki. ■

Adam werner

wszystkie nazwiska i  miejsca opisane w artykule zostały zmienione.

Page 26: egzekucjA 360 - Magazyn Detektyw · dotarli na Mostową. Tam, w okolicach mostu św. rocha, jak twierdzi poli-cja, zostali nagrani przez kamery monitoringu po raz ostatni o godzinie

nr 8/201626

W grudniu 2015 roku policja podała w  oficjalnym komunikacie, że ze szpi-tala psychiatrycznego w  Międzyrzeczu zbiegł groźny pacjent – 29-letni mężczy-zna z  charakterystyczną blizną, prze-cinającą całą twarz. Był on sprawcą zabójstwa młodego człowieka w  2006

roku w  Krakowie. Celem dokładne-go prześledzenia losów poszukiwane-go, musimy cofnąć się o  dziesięć lat. Opisując tę historię, często będziemy zmieniać miejsce i  czas. Konieczne będzie wprowadzenie opisu kolejnych osób.

Więziennazemsta Małgorzata LIPCzyńSkA

Page 27: egzekucjA 360 - Magazyn Detektyw · dotarli na Mostową. Tam, w okolicach mostu św. rocha, jak twierdzi poli-cja, zostali nagrani przez kamery monitoringu po raz ostatni o godzinie

nr 8/2016 27

AzyL zA GRANICą

Dziesięć lat na wolno-ści to czasem bardzo krótki okres… A  może tak nam się tylko wyda-je. Każdy dzień potra-fi przynieść ze sobą

zdarzenia, które mogą wywró-cić nasze życie do góry nogami. Za więziennymi kratami czas płynie na pewno wolniej. Ta historia pokazuje, że z  pozoru błahe wydarzenie, jak zwykła kłótnia między dwoma więźnia-mi, potrafi w następnych latach odmienić losy wielu ludzi.

Zakład karny w Trzebini, rok 2001

W małej celi więzienia przebywało pięciu męż-czyzn. Żaden z osadzo-

nych nie miał jeszcze skończo-nych trzydziestu lat, ale lista przestępstw, jakich się dopuści-li, była bardzo długa – domino-wały rozboje, pobicia, wymu-szenia i  kradzieże. Najdłuższy zasądzony wyrok to pięć lat pozbawienia wolności, dlatego młodzi ludzie mimo sytuacji, w  jakiej się znaleźli, z  optymi-zmem patrzyli w  przyszłość. W  ich rozmowach pojawiały się plany na życie i  opowieści o  dziewczynach czekających na nich na wolności. W  końcu jakoś trzeba zabić więzienną nudę.

Powracały również opowieści z przeszłości. Pełno w nich było przechwałek, kto kogo oszukał, ile dziewczyn zaliczył i jak wiel-kie morze wódki wypił. Trudno było się połapać, co jest prawdą, a co wymysłem rozgorączkowa-nego umysłu człowieka pragną-cego tylko jednego – wolności.

Artur  S. skazany za kradzie-że lubił opowiadać o  swoich skokach. Mimo młodego wieku pragnął uchodzić za doświad-czonego złodzieja. Wszystko zmieniło się, kiedy został wezwa-ny na rozmowę do prokuratora i  dowiedział się, że czeka go jeszcze jeden proces. Policjanci zarzucili mu ciężkie pobicie mężczyzny w okolicach Starego Rynku w Krakowie w 1998 roku.

W pierwszej chwili więźniowi było wszystko jedno. Wydawało mu się, że już gorzej być nie może. Siedział w  końcu w  wię-zieniu. Kiedy jednak dotarło do niego, że usłyszy zarzut rozboju, zrozumiał, że do krótkiego wyro-ku za kradzieże doliczone będzie miał jeszcze kilka lat. Wściekł się nie na żarty. Skojarzył, dlaczego niedługo wcześniej przeniesiono go do innej celi. Wśród kompa-nów w  poprzedniej sali musiał być kapuś. Miał czas dokład-nie przeanalizować sytuację. Przypominał sobie, co dokładnie opowiadał w celi. W końcu wyty-pował winnego. To Szymon Ż. musiał na niego donieść.

Kraków, rok 2006

Piotr  K. po śmierci rodzi-ców został sam w  dwu-pokojowym mieszkaniu

w bloku. Za oknem rząd takich samych betonowych klocków. Ciężkie chmury wisiały nisko nad ziemią. Wydawało się, że z  trudem popychane wiatrem przepływają nad dziesięciopię-trowymi wieżowcami. W każdej chwili z nieba mógł spaść zimny deszcz. Wiosna tego roku ocią-gała się z przyjściem i zmuszała do balangowania w mieszkaniu. Miło byłoby napić się, siedząc na ławeczce w parku w ciepłych promieniach słońca i  obserwu-jąc przechodzące dziewczyny. Jednak nic z  tego. Jego rozmy-ślania przerwało głośne łomota-nie do drzwi. Młodzieniec, czu-jąc jeszcze lekkie zawroty głowy po wypitym poprzedniego dnia alkoholu, z  trudem poczłapał zobaczyć, kto o  tak wczesnej godzinie dobija się do niego.

W progu stał sąsiad Szymon Ż. z  plastikową reklamówką pełną butelek piwa. Godzina na pewno nie była jeszcze odpowiednia na rozpoczęcie picia, ale wiadomo, że nic tak nie łagodzi kaca, jak zimne piwo. Grzechem byłoby odmówić.

Pogawędka o  tym i  o  tam-tym. Wzrok utkwiony w  ekran telewizora. Czas odmierzany był kolejnymi otwieranymi butelka-mi piwa. Kiedy pod stołem wylą-

dowała pusta reklamówka, nad biesiadnikami zawisło pytanie – skąd wziąć alkohol? Problem rozwiązał się sam. Z  dwoma butelkami wódki pod pachą w odwiedziny wpadł Artur S.

Zapowiadała się niezła impreza. Artur i  Szymon znali się z więzienia, młodszy o kilka lat gospodarz nie miał jeszcze za sobą odsiadki, ale na osie-dlu uchodził za świra zdolnego do najgorszych czynów. Blizna ciągnąca się przez pół twarzy najlepiej potwierdzała, z  jakim zabijaką ma się do czynienia. Nie miało znaczenia, że blizna była efektem wypadku samocho-dowego z dzieciństwa. To akurat było tajemnicą jej posiadacza. Piotr opowiadał za to o bójce na noże. Nie było podstaw, by mu nie wierzyć.

Towarzystwo przez kilka godzin bawiło się bardzo dobrze. W  końcu Artur przypomniał sobie swój pobyt w  więzieniu i przypuszczenia, że Szymon jest kapusiem. Teraz był znakomi-ty moment, by sobie wszystko wyjaśnić. Wypity alkohol miał to ułatwić.

Artur coraz częściej w  roz-mowie nawiązywał do pobytu w więzieniu. Robił się agresywny i coraz bardziej nakręcał Piotra przeciwko byłemu współwięź-niowi. W  końcu zapadła decy-zja – przyszedł czas rozliczenia z  przeszłością. Wprost zarzu-cił koledze, że jest kapusiem. Panowie rzucili się na siebie, w  ruch poszły pięści i  nie wia-domo, kto byłby górą w tym spo-rze, gdyby gospodarz nie opo-wiedział się po jednej ze stron.

Szymon przeciwko dwóm napastnikom nie miał szans. Pod wpływem brutalnych ciosów w końcu upadł nieprzytomny na podłogę. Dla pewności oberwał jeszcze kilka silnych kopniaków w głowę. Balanga trwała dalej.

nocny rajd

Panowie wyczerpani alko-holem w  końcu zasnęli. Obudzili się pod wieczór.

Piotr chwiejnym krokiem zbli-żył się do leżącego.

Page 28: egzekucjA 360 - Magazyn Detektyw · dotarli na Mostową. Tam, w okolicach mostu św. rocha, jak twierdzi poli-cja, zostali nagrani przez kamery monitoringu po raz ostatni o godzinie

nr 8/201628

AzyL zA GRANICą

– Zimny, kur..., ale mi zrobiłeś pasztet. Mam trupa w chałupie – bełkotał, szarpiąc kolegę.

– Co? To był kabel, śmieć, należało mu się – bez emocji podsumował Artur.

Sięgnął po telefon i zadzwonił po pomoc do swojego kolegi, na którego w  każdej sytuacji mógł liczyć. Potrzebowali samochodu, by wywieźć trupa za miasto.

Po godzinie w  mieszkaniu zjawili się Patryk i Paweł. Przez telefon nie zostali poinformo-wani, jaki rodzaj przesyłki mają przewieźć. Teraz, stojąc nad zakrwawionym trupem, zaczęli się wahać.

– Nie panikować mi tu, albo pomagacie go wywieźć, albo nie macie życia na dzielnicy – do akcji wkroczył Piotr. Jego twarz przeorana straszną blizną i pała-jące szaleństwem oczy to były argumenty, których nie można było zlekceważyć. Kolejna bija-tyka wisiała w  powietrzu. Na podłodze leżał trup, jego krew jeszcze nie zdążyła zaschnąć. Dwaj młodzi ludzie szybko się poddali.

– Bierzemy go i schodami zno-simy do samochodu – dowódz-two przejął Artur, a  ciągle nie-mający na swoim koncie wyro-ku Piotr rwał się do działania. To on zarzucił sobie na plecy ciało i  ruszył w  stronę klatki schodowej.

Niosąc bezwładne ciało, nagle poczuł jakiś ruch. Ręka denata zacisnęła mu się na ramieniu, dobiegł go niewyraźny charkot.

Piotr przestraszył się i na pół-piętrze zrzucił ciało na betonową podłogę. W blasku słabej żarów-ki obserwowali, jak Szymon Ż. odzyskuje powoli świadomość.

– Ty śmieciu – krzyknął Artur i  zaczął go znowu kopać gdzie popadnie.

– Cicho, nie tutaj, zaraz ktoś przyjdzie – uspokajał go mężczy-zna z blizną.

Znowu zarzucił go sobie na ramię i  przeskakując po dwa stopnie, pobiegł na parter. Przed wyjściem sprawdzili, czy przed blokiem jest pusto. Renault kan-goo stał zaparkowany pod samy-mi drzwiami. Sprawnie przerzu-

cili ciało do wnętrza samochodu i ruszyli z piskiem opon.

– Co z  nim zrobimy? – dopy-tywał się kierowca. Młody stu-dent trochę się uspokoił, kiedy zorientował się, że mężczyzna jednak żyje.

– Jedź na działki, tam go zosta-wimy – rozkazał Artur.

Jazda zamieniła się w  praw-dziwy koszmar. Mężczyzna z  tyłu odzyskał znowu przy-tomność i  zaczął się szamotać. Mówił coś niewyraźnie, szukał klamki do drzwi, żeby wydostać się na wolność. Artur przechylił się przez tylną kanapę i kilkoma silnymi ciosami w głowę znowu pozbawił pasażera przytomno-ści. Krew spływała na podłogę auta.

Ostatni odcinek pokonali drogą pełną wybojów. Auto pod-skakiwało rytmicznie na dziu-rach. Błoto pryskało z  impetem spod kół.

Zatrzymali się na nieużyt-kach za ogródkami działkowymi porośniętymi krzakami i  niski-mi drzewami. Ciemność słabo rozświetlały światła marketu po drugiej stronie placu. Byli wystarczająco daleko, by nikt ich nie usłyszał.

Wyciągnęli nieprzytomne-go mężczyznę z  auta i  rzucili go na ziemię. Kierowca myślał, że tutaj go zostawią. Mylił się. Artur i  Piotr zaczęli znowu kopać leżącego.

– Zabijecie go – rzucił odważ-nie w stronę napastników.

– Co ci do tego? I tak jesteś już w  to umoczony – skomentował zadyszany Piotr.

Drugi z  napastników chwy-cił za wielki kamień i  kilka razy z  wielką siłą uderzył nim w  głowę leżącego. Nikt nie miał wątpliwości, czym to się skończyło.

– Zwijamy się – chłodno zako-menderował morderca.

– Brać kamień – dorzucił Piotr. Już myślał o  tym, jak uniknąć konsekwencji swoich czynów.

Cała czwórka wsiadła do auta i odjechali w kierunku centrum. Po drodze wyrzucili jeszcze narzędzie zbrodni.

Dwaj młodzi, którzy zosta-li przez przypadek świadkami morderstwa, stali się wielkim zagrożeniem dla morderców. Piotr uchodzący wśród znajo-mych za narwańca i  wariata, przewidując kłopoty, zapowie-dział, że jak puszczą parę z ust, to zanim trafi do więzienia, zdąży ich załatwić.

– Wiesz za co dostał pijak? W  więzieniu donosił na mnie. Z  wami będzie podobnie, jeśli piśniecie choćby słówko – zapo-wiedział Artur swoim kumplom.

Patryk  W. nie potrafił sobie jednak poradzić z  tym, co widział. Głuchy odgłos kamie-nia uderzającego w głowę męż-czyzny prześladował go przez kilka dni. W końcu opowiedział ojcu o  tym, czego był świad-kiem, a ten nie miał wątpliwości, że jedynym rozwiązaniem jest wizyta na policji.

Częściowa sprawiedliwość

Mordercy szybko wpadli w  ręce policji. Ciało Szymona Ż. zostało

odnalezione. Policjantom nie udało się tylko znaleźć kamie-nia, którym został zabity. Zeznania świadków oraz ślady zabezpieczone w  mieszkaniu i  w  samochodzie nie pozosta-wiały wątpliwości co do winy sprawców.

Patryk  W. i  jego kolega za utrudnianie i  nieudzielenie pomocy pobitemu mężczyźnie zostali skazani na rok pozbawie-nia wolności w  zawieszeniu na trzy lata. Sąd wziął pod uwagę, że to dzięki ich zeznaniom udało się złapać morderców.

Artur S. został uznany za win-nego śmierci Szymona Ż. To on był inicjatorem bójki, on zadał śmiertelne ciosy kamieniem. Za zabójstwo został skazany na 25 lat pozbawienia wolności.

Piotr K. przyznał się do pobi-cia. Przebywając w  więzieniu, wykazał nawet skruchę. „Modlę się, by Bóg mi to wybaczył i  żeby Państwo też mi wyba-czyli” – napisał do rodziców zamordowanego.

Page 29: egzekucjA 360 - Magazyn Detektyw · dotarli na Mostową. Tam, w okolicach mostu św. rocha, jak twierdzi poli-cja, zostali nagrani przez kamery monitoringu po raz ostatni o godzinie

nr 8/2016 29

AzyL zA GRANICą

Ostatecznie jednak nie usły-szał wyroku skazującego. Lekarze uznali go za niepoczy-talnego i skierowali do zamknię-tego zakładu psychiatrycznego.

Przez kilka lat przebywał w  różnych miejscowościach, a  ponieważ nie sprawiał więk-szych kłopotów i  terapia przy-nosiła dobre rezultaty, tra-fił w  końcu do Szpitala dla Nerwowo i Psychicznie Chorych w Międzyrzeczu.

Miłość za szpitalnymi kratami

Był to ośrodek zamknięty. Piotr  K. nie miał prawa do przepustek. Pomimo

bardzo udanej terapii pacjent cały czas uważany był za niebez-piecznego. Od czasu do czasu zdarzały mu się bowiem napa-dy niekontrolowanej agresji. W  ośrodku, w  którym się zna-lazł, poznał młodą dziewczynę.

Weronika  W. trafiła tam po kolejnej próbie samobójczej. Lekarze, obawiając się, że znowu targnie się na życie, zarządzili całodobową obserwację.

Pacjenci w określonych godzi-nach spędzali czas w jednej sali, brali udział w terapii grupowej, spotykali się w stołówce podczas posiłków.

Nie wiadomo, kiedy młoda dziewczyna zwróciła uwagę na milczącego mężczyznę z  wielką blizną na twarzy. Podczas obia-dów starała się siadać blisko niego. Obserwowała go spod spuszczonych powiek.

Piotr nie mógł tego nie zauważyć. Zresztą Weronika wyróżniała się wśród pacjentów. Młoda, ładna i do tego nie było widać po niej symptomów cho-roby psychicznej. Przymusowo zamknięty w  psychiatryku męż-czyzna również zainteresował się kobietą.

Zaczęły się rozmowy, wspól-nie spędzany czas w  świetlicy. Szybko zrodziło się między nimi uczucie.

Sprytny Piotr okręcił sobie dziewczynę wokół palca. Wiedząc, że za kilka tygodni, w  przeciwieństwie do niego,

opuści ona zakład, przedsta-wił jej swój plan ucieczki. Od tego momentu zaczęli się kryć ze swoim uczuciem. Nie chcieli wzbudzać podejrzeń.

Rozkochana w  pacjencie dziewczyna postanowiła dzia-łać. Jej życie w  końcu nabrało sensu. Piotr nie ukrywał przed nią, że był zamieszany w zabój-stwo. Oczywiście zasadniczą winę zwalił na swojego kolegę.

– Lekarze zrobili ze mnie czub-ka. Chyba wolałbym trafić do więzienia. Stamtąd się wychodzi, a mnie będą tutaj za kratami trzy-mać do końca życia. Kochana, musisz mi pomóc – szeptał do

ucha ukochanej, wiedząc, że nie wolno mu stracić takiej szansy na wyjście na wolność.

Weronika jak zaczarowana patrzyła mu w  oczy, gładziła delikatnie po bliźnie na twarzy. Ich usta złączyły się w  ostat-nim pocałunku. Dziewczyna zobowiązała się go odwiedzać i obmyślić plan ucieczki.

– Nic nie rozdzieli naszej miło-ści – przysięgła kochankowi.

Brawurowa ucieczka

Po wyjściu ze szpitala lekarze nie widzieli nic złego w  odwiedzinach

Page 30: egzekucjA 360 - Magazyn Detektyw · dotarli na Mostową. Tam, w okolicach mostu św. rocha, jak twierdzi poli-cja, zostali nagrani przez kamery monitoringu po raz ostatni o godzinie

nr 8/201630

AzyL zA GRANICą

dziewczyny. Przychodziła kilka razy do Piotra i długo z nim roz-mawiała. Tymi wizytami chyba uśpiła czujność ochrony.

Był grudzień 2015 roku. Do świąt brakowało kilku dni. W  budynku szpitala pojawiły się choinki, w  wielu miejscach zawisły świąteczne lampki. To miały być ostatnie odwiedziny Weroniki przed wigilią.

Piotr wraz z dziewczyną scho-wali się przed czujnym wzrokiem strażników na półpiętrze. Piotr zachłannie całował ją w  usta, dłonie odważnie wędrowały po jej zgrabnym ciele, zatrzymując się na dłużej w bardziej zaokrą-glonych miejscach.

– Mam dla ciebie niespodzian-kę – szeptała mu wprost do ucha.

Podniecony i rozochocony nie słuchał jej. W każdej chwili mógł przyjść ochroniarz i  zakończyć ich zabawę.

– Kochanie, szybciej do celu – ponaglała go.

Nie zrozumiał jej. Wzięła odważnie jego dłoń i  skierowa-ła do celu. Był zaskoczony jej zachowaniem, ale nie protesto-wał. Wsunął dłoń między ocho-czo otwarte uda, podążył wyżej, aż do bielizny. Był oczarowa-ny, czuł podniecenie, któremu dawno nie mógł się dać ponieść. Palce były już u celu, gdy nagle w  najmniej oczekiwanym miej-scu poczuł tajemniczy twardy przedmiot.

– Śmiało, to twoja wolność – wyszeptała również podniecona dziewczyna.

Zacisnął przedmiot w  dłoni i  zamarł. Zupełnie tak jakby zastanawiał się, na czym zależy mu bardziej. Na szali zawisła wolność i  wdzięki dziewczyny. Co wybrać?

Pocałował ją mocno w  usta, po czym odsunął się od jej kuszą-cego ciała. Zrozumiał, że jeśli uda mu się uciec, to na wolno-ści dostanie o wiele więcej. Cóż znaczą pospiesznie skradzione pocałunki czy też odważne uści-ski w  tym miejscu w  porówna-niu z tym, co będzie robił z pięk-ną dziewczyną na wolności.

Spojrzał na trzymany w dłoni mały klucz. Gorączkowo anali-zował sytuację.

– To od kraty w oknie w łazien-ce na parterze – wyszeptała, cału-jąc go na pożegnanie. – Będę czekać w aucie po drugiej stronie parku.

Piotr po odprowadzeniu dziewczyny do stróżówki zasta-nawiał się, kiedy ma zdecydo-wać się na ucieczkę. Ile czasu dziewczyna będzie czekać? Czy w  ogóle klucz pasuje i  w  jaki sposób go zdobyła?

Ciekawość go zjadała. Cierpliwość to nie była jego mocna strona. Owszem, w nocy łatwiej byłoby wydostać się z budynku, ale co, jeśli Weronika nie będzie na niego czekać. Bez jej pomocy daleko nie ucieknie. O tym wiedział doskonale.

Jak w transie swoje kroki skie-rował do łazienki. Sprawdził, czy nikogo nie ma w środku, po czym sięgnął po ukryty w kiesze-ni klucz.

Ręce drżały mu ze zde-nerwowania, gdy próbował wepchnąć klucz do zamka. Zamknięcie dawno nie było uży-wane. Z  wyczuwalnym oporem udało mu się przekręcić klucz. Zgrzytnęła rozsuwana krata. W twarz uderzyło go zimne, wil-gotne grudniowe powietrze.

Wolność miała zapach świerkowych drzew rosnących w  parku. Przysiadł na parape-

cie, zamykając za sobą okno. Skoczył w dół w stronę nowego życia.

Anglia ma smak prawdziwej wolności

Biegł między drzewami, nasłuchując, czy nie dotrą do niego odgło-

sy pogoni. W  wysokiej trawie pogubił szpitalne klapki. Nie miał odwagi zatrzymać się i tra-cić czasu na ich szukanie.

W samych skarpetkach dotarł do wysokiego płotu. Czuł wilgoć pod stopami.

– Jest. Kochana dziewczyna – wyszeptał, kiedy zauważył zapar-kowany w pobliżu samochód.

Przeskakując przez ogrodze-nie, rozdarł sobie rękaw. Drut kolczasty zranił mu skórę, ale nie zważał na ból. Dopadł drzwi samochodu i  błyskawicznie wskoczył do środka.

Weronika za kółkiem przy-witała go pięknym uśmiechem. Oczy paliły się jej żarem, które-go nie było widać w pierwszych dniach, kiedy trafiła do szpitala.

– Miłość poradzi sobie z każdą chorobą – pomyślał trzeźwo. Zupełnie nie jak uciekinier z zakładu psychiatrycznego.

Okazało się, że Weronika doskonale przygotowała uciecz-kę. Ukradła rodzicom znaczną sumę pieniędzy, zabrała auto, dla zmylenia pościgu odkręci-ła komplet tablic rejestracyj-nych z  trzech przypadkowych samochodów.

– Nie mamy czasu, musimy jechać. Pojedziemy do Anglii, ale przez Czechy, Austrię. Musimy jechać naokoło – przedstawiła swój plan ucieczki.

Nie pozostało mu nic innego, jak się z nią zgodzić. Podgłośnił muzykę z  radia. Czekała ich długa droga, choć bardzo go kusiło, by zjechać na chwilę do lasu.

Bolton, Anglia, luty 2016 roku

Ucieczka z  zakładu psy-chiatrycznego pacjen-ta oskarżonego o  udział

rozwiązanie krzyżówki z paragrafem

POZIOMO: sędzia, dalekopis, mankament, acan, garb, przed-pole, skazaniec, Ateny, blizna, lir, plebs, oznaka, poncz, boom, falstart, sadysta, Berno, rów, recydywa, aureola, rampa.PIOnOWO: salonka, dyktat, impreza, Dymna, sztab, car, nieuk, gap, rulon, Szekspir, azylant, ambrozja, imieniny, cynik, areszt, pawlacz, aura, pogrom, amfora, gbur, azyl, tran, swat, dera, talk.

Page 31: egzekucjA 360 - Magazyn Detektyw · dotarli na Mostową. Tam, w okolicach mostu św. rocha, jak twierdzi poli-cja, zostali nagrani przez kamery monitoringu po raz ostatni o godzinie

nr 8/2016 31

AzyL zA GRANICą

w  brutalnym morderstwie postawiła na nogi całą polską policję. Szczególnie wzmożone były kontrole na drogach dojaz-dowych do granicy. Od począt-ku policjanci przypuszczali, że przestępca będzie próbował dotrzeć do niemieckiej granicy. Z  ucieczką powiązana zosta-ła również była pacjentka tego szpitala. Policjanci obstawili dom rodzinny Weroniki, przy-puszczając, że może się tam pojawić. Uważnie sprawdzano znajomych dziewczyny.

Ponieważ zbieg uważany był przez lekarzy za bardzo niebez-piecznego i  agresywnego, od samego początku pościgu został za nim rozesłany list gończy ze zdjęciem. W  mediach pojawi-ły się komunikaty informujące o ucieczce.

Wszystko to nie przyniosło rezultatu. Nie pojawiały się żadne doniesienia, by ktokol-wiek widział uciekinierów. Było to o tyle dziwne, że poszukiwany był bardzo łatwy do rozpozna-nia, charakterystyczną szramę na policzku raczej trudno było ukryć. Stąd pojawiły się również

sugestie, że Piotr  K. zaszył się w Polsce gdzieś na odludziu.

Dopiero po prawie dwóch miesiącach z  Anglii przy-szła zaskakująca wiadomość. Piotr  K. wpadł podczas przy-padkowej kontroli.

Policjanci w  angielskim Bolton prowadzili śledztwo z  sprawie zabójstwa Polaka. Dochodzeniowcy podejrzewa-li, że został on zamordowany przez swojego rodaka, dlatego też uważniej zaczęli przyglądać się Polakom tam mieszkającym.

Piotr K. posługiwał się dosko-nale podrobionymi dokumenta-mi na inne nazwisko, ale wpadł podczas kontroli odcisków pal-ców. Został wytypowany do kon-troli. Ostatecznie okazało się, że z  morderstwem w  Anglii nie miał nic wspólnego, ale zdradzi-ły go wprowadzone do systemu komputerowego linie papilarne.

Piotr K. mieszkający ze swoją dziewczyną był tak pewien swo-jego fałszywego paszportu, że nawet nie przestraszył się kon-troli odcisków palców. Policjanci zapukali do jego drzwi dopiero następnego dnia, kiedy wyszło

na jaw, że tak naprawdę jest on niebezpiecznym zbiegiem ze szpitala psychiatrycznego w Polsce.

Sąsiedzi zatrzymanego byli bardzo zaskoczeni. Parę mieli za wyjątkowo zgodne małżeństwo.

– Widać było, że się naprawdę kochają – powiedziała lokalnej gazecie starsza kobieta, miesz-kająca w bloku obok nich. – Nie było widać, że to chory człowiek.

Piotr  K. po deportacji do kraju trafi do dużo lepiej strze-żonego szpitala. Natomiast jego kochankę czeka proces o pomoc w  ucieczce. Pewne jest, że Weronice udało się zmylić czuj-ność ochrony. Ukryty w bieliźnie klucz umożliwił ucieczkę. Nie wiadomo natomiast, czy rodzice zdecydują się wycofać zgłoszenie kradzieży samochodu i znacznej sumy pieniędzy. ■

Małgorzata Lipczyńska

dla dobra opisanych osób ukryliśmy ich nazwiska pod inicjałami. wiernie natomiast zachowaliśmy miejsca i daty.

Page 32: egzekucjA 360 - Magazyn Detektyw · dotarli na Mostową. Tam, w okolicach mostu św. rocha, jak twierdzi poli-cja, zostali nagrani przez kamery monitoringu po raz ostatni o godzinie

nr 8/201632

Z kraju i ze świata

RozRywkA z TEMIdą

przechodniów i usiłował ich legi-tymować. Przybyły na miejsce patrol policyjny zastał pijanego 34-latka ubranego w granatową koszulę z  pagonami aspiranta sztabowego i  czapkę policyj-ną. Mężczyzna miał przy sobie broń i amunicję gazową, kajdan-ki, pałkę teleskopową oraz etui z emblematem straży granicznej. Przebieraniec został przewiezio-ny na komisariat, gdzie usłyszał zarzuty nielegalnego posiadania broni, publicznego używania munduru, do którego nie miał prawa oraz zakłócania porządku publicznego. Grozi mu do 8 lat więzienia. ■

Pechowy lunchZnaleźć się w  nieodpowiednim miejscu w  nieodpowiednim czasie to prawdziwy niefart. Przekonali się o tym dwaj rabu-sie, którzy za cel napadu obrali sobie jeden z  barów fastfoodo-wych w  Besançon (wschodnia Francja). Napastnicy jeszcze przed wtargnięciem do lokalu oddali kilka strzałów w  powie-trze, po czym sterroryzowali załogę i  zabrali się do pako-wania utargu z  całego dnia.

nowili skorzystać z  nadarzają-cej się okazji, przywłaszczając sobie zawartość jej kieszeni. Skradziony telefon komórkowy usiłowali sprzedać przypadko-wym przechodniom. Okazało się jednak, że nie są tak dobry-mi handlowcami, za jakich się uważali. Kiedy nie znaleźli żad-nego chętnego, zdecydowali się usunąć z  telefonu kartę SIM i  zatrzymać łup. Ponieważ i  to przerosło ich możliwości, popro-sili przechodzącego obok spa-cerowicza o  pomoc. Mężczyzna chwilę wcześniej spotkał kole-gę, któremu skradziono telefon, szybko skojarzył fakty i  powia-domił policję. Po kilku minutach złodziejski duet został zatrzy-many. Rabusiom grozi do 5 lat pozbawienia wolności. ■

Przebieraniec na patroluFunkcjonariusze z Lęborka (woj. pomorskie) otrzymali zgłoszenie o nietypowym zachowaniu męż-czyzny ubranego w  niekomplet-ny mundur policyjny. Rzekomy funkcjonariusz, będąc pod wpły-wem alkoholu, zatrzymywał

Wieczór kawalerski z atrakcjamiWracał z  wieczoru kawalerskie-go. Zboczył z  drogi i  zatrzy-mał się w  Teatrze Zdrojowym w  Polanicy-Zdroju (woj. dolnośląskie). Tam zapadł w sen. Obudził się nad ranem na teatral-nym balkonie, nagi, owinięty jedynie w  kotarę… Wcześniej dopuścił się totalnej demol-ki: wyłamał drzwi wejściowe, wyrwał ozdobny szyld i  zerwał karnisz. Odurzony alkoholem mężczyzna, zapytany przez funk-cjonariuszy o  to, w  jaki sposób znalazł się w budynku teatru, nie potrafił zrelacjonować wydarzeń poprzedniej nocy. Wiedział tylko tyle, że bawił się na wieczorze kawalerskim kolegi. Po skończo-nej imprezie udał się w  drogę powrotną do domu i  najwyraź-niej zapragnął zażyć nieco kultu-ry. Później urwał mu się film. Za zniszczenie mienia mężczyźnie grozi kara pozbawienia wolno-ści do lat 5. 32-latek dobrowol-nie zobowiązał się do naprawy szkód. ■

Handlowcy od siedmiu boleściDwaj mieszkańcy Pszczyny (woj. śląskie) przeszukali znalezioną na ławce w parku bluzę i posta-

Page 33: egzekucjA 360 - Magazyn Detektyw · dotarli na Mostową. Tam, w okolicach mostu św. rocha, jak twierdzi poli-cja, zostali nagrani przez kamery monitoringu po raz ostatni o godzinie

nr 8/2016 33

Z kraju i ze świata

RozRywkA z TEMIdą

Pech chciał, że dokładnie do tego samego baru po zakończo-nej służbie wybrali się członko-wie francuskiej jednostki anty-terrorystycznej GIGN. W  tro-sce o  bezpieczeństwo klientów komandosi nie podjęli począt-kowo żadnych gwałtownych ruchów. Wszczęcie strzelaniny w  ciasnym pomieszczeniu peł-nym ludzi mogłoby zakończyć się tragicznie. Antyterroryści wkroczyli do akcji w  momen-cie, kiedy napastnicy zbliżali się do wyjścia, chcąc z  zagra-bionymi pieniędzmi opuścić bar.

Grozi mu do 10 lat pozbawienia wolności. ■

Papuga prawdę ci powieGadająca papuga może się oka-zać świetnym kompanem do rozmów. Może być też świad-kiem pewnych zdarzeń, które później postanowi… zrelacjono-wać. Rodzina zamordowanego rok wcześniej 45-latka ze stanu Michigan (Stany Zjednoczone) uważała, że ptak powtarza ostat-nie słowa ofiary, które mogą oka-zać się pomocne w ujęciu zabój-cy. Papuga naśladowała głos swojego właściciela, powtarzając ostatnie słowa, jakie wypowie-dział przed śmiercią: „Nie strze-laj, kur...!”. W ocenie byłej żony zamordowanego ptak odtwarzał także inne frazy z feralnego dnia, które padły podczas kłótni ofiary z  jego drugą żoną. Początkowo policja odrzucała przypuszcze-nie, jakoby morderstwa miała się dopuścić żona mężczyzny. Kobieta w  dniu zabójstwa tra-fiła do szpitala z  poważną raną postrzałową, która wskazywała raczej na to, że to ona padła ofiarą przestępstwa. Po „prze-słuchaniu” papugi śledczy doszli jednak do wniosku, że istnie-ją przesłanki, które pozwalają przypuszczać, że to kobieta jest winna tragedii. ■

Jeden z  nich został obezwład-niony jeszcze w  lokalu. Drugi, który nie reagował na wezwania do porzucenia broni, został nie-groźnie postrzelony w  brzuch. Obaj napastnicy usłyszeli zarzu-ty napaści z bronią w ręku. ■

Operator koparki pod wpływemPolicjanci z  powiatu kaliskiego (woj. wielkopolskie) otrzymali zgłoszenie o  kradzieży koparki. Po przybyciu na miejsce okazało się, że koparka wcale nie została skradziona, a  raczej skutecznie unieruchomiona… przez przy-padek. Pijany 22-latek wyruszył na przejażdżkę koparką należą-cą do swoich krewnych. W pew-nym momencie spostrzegł, że po drodze zgubił łyżkę koparki. Po chwili okazało się jednak, że wcale jej nie zgubił, a  pechowo na nią najechał. To sprawiło, że maszyna została całkowicie unieruchomiona. Mężczyzna podjął próbę naprawienia szkód, a kiedy nie przyniosły one pożą-danego efektu, wpadł na pomysł zgłoszenia kradzieży sprzętu. Być może liczył na pomoc funk-cjonariuszy w  uruchomieniu maszyny… Zamiast tego pomy-słowy operator koparki usłyszał zarzut kradzieży sprzętu budow-lanego o  znacznej wartości.

Page 34: egzekucjA 360 - Magazyn Detektyw · dotarli na Mostową. Tam, w okolicach mostu św. rocha, jak twierdzi poli-cja, zostali nagrani przez kamery monitoringu po raz ostatni o godzinie

nr 8/201634

Konrad  C., 38-letni pracownik tzw. logistyki, twierdził później, że winę za jego postępowanie, oczywiście pośred-nio, ponosi jego pracodawca, który pła-

cił mu skandalicznie mało, a  wszelkie prośby o  podwyżkę kwitował krótko, stwierdzając, że „na tym stanowisku podwyżka nie jest przewidywana”.

Od rzemyczkado koniczkadariusz GIzAk

Page 35: egzekucjA 360 - Magazyn Detektyw · dotarli na Mostową. Tam, w okolicach mostu św. rocha, jak twierdzi poli-cja, zostali nagrani przez kamery monitoringu po raz ostatni o godzinie

nr 8/2016 35

łATwy zARoBEk

Konrad C. pracował wła-ściwie na stanowisku magazyniera, a  nie jak to szumnie nazwano w  angażu – kierownika działu logistyki. Oprócz

niego w hurtowni w W. było jesz-cze dwóch pracowników. Ich zadaniem było pakowanie i łado-wanie na samochody wyznaczo-nego przez niego towaru. Do Konrada należało natomiast odbieranie zamówień i  prowa-dzenie wszelkiej dokumentacji związanej z  funkcjonowaniem dużej hurtowni materiałów budowlano-wykończeniowych.

Właściciel tego „biznesu”, bli-sko 70-letni Edward  A., dosko-nale wiedział, że nawet w odle-głości 100 km od tego miastecz-ka Konrad C. podobnej pracy nie znajdzie. Jeśli już trafiłaby się lepsza posada gdzieś dalej, to po odliczeniu kosztów dojazdu i tak wyjdzie mu na to samo, więc na zmianę pracy raczej się nie zde-cyduje. Dlatego jego utyskiwa-nia, że „nie da się pracować za te pieniądze”, kwitował krótko: „No to musisz zmienić pracę. Niewoli nie ma”.

Konrad  C. pracował dalej, ale w  pewnym momencie coś w nim pękło. W 2011 roku wpadł na pomysł, jak sam może pod-nieść swoje dochody. Pracując od pięciu lat w tej firmie, dokład-nie poznał obieg dokumentów i  zauważył, że tzw. zwrotów towaru nie wciąga się na ewi-dencję, ani nie tworzy dla nich nowej listy. Klient dostawał pie-niądze z powrotem, towar trafiał do magazynu i  tyle. Nawet nie wydawano mu pokwitowania za zwrot, a  pieniądze wypłacano z kasy gotówką. Konrad C. domy-ślał się, a od pewnego momentu wręcz nabrał pewności, że część towaru przechodzi przez hur-townię do klienta poza ewiden-cją skarbową i dlatego powstają tzw. „dziury” w ewidencjonowa-niu. Postanowił to wykorzystać z korzyścią dla swojego portfela. Jak później zeznał, z  początku były to niewielkie kwoty nieprze-kraczające 200 – 300 zł. Wpisywał zwrot towaru o  wartości 500 zł

w sytuacji, gdy w rzeczywistości do hurtowni wracał towar na kwotę około 300 zł. Klient dosta-wał należny mu zwrot, a różnicę Konrad  C. wkładał do własnej kieszeni. Początkowo robił to nieczęsto i  suma dodatkowych pieniędzy nie przekraczała 1000 zł na miesiąc. Z  czasem kwoty rosły. Szczytem bezczelności było przełożenie kwoty 900 zł z  kasy do swojej kieszeni, gdy to sam właściciel hurtowni Edward  A. zwracał nadwyżkę towaru, który pobrał na remont domu córki. Towar zwracał kilka razy, więc Konrad  C. uznał, że nie będzie pamiętał dokładnych kwot. Nie pomylił się.

Okradanie hurtowni było sys-tematyczne i trwało przez ponad dwa lata, do lutego 2013 roku. Ile pieniędzy ukradł, tego nawet sam Konrad C. nie był w stanie dokładnie obliczyć. Później wła-ściciel hurtowni oszacował, że było to około 120 tysięcy zł, ale nie był pewny, bo część towaru przechodziła przecież przez hur-townię poza ewidencją.

Czarne chmury

W lutym 2013 roku Kon-rad  C. dowiedział się, że jego szef miał nie-

wielki wylew, po którym, co prawda, szybko wracał do zdrowia, ale nie miał już ocho-ty na prowadzenie hurtowni. Coraz bardziej oczywistym było, że hurtownia zostanie sprzedana, bo na jej likwidację nie było co liczyć. Lokalizacja w  centrum miasta  W., ale przy dużym, wspólnym z  supermar-ketem parkingu, sprawiała, że obroty hurtowni były bardzo duże i  likwidowanie tak dobrze prosperującej firmy byłoby przysłowiowym „zarzynaniem kury znoszącej złote jajka”. Konrad  C. zaczął obawiać się dalszego rozwoju wypadków, bo wiedział, że sprzedaż każdej firmy nieuchronnie poprzedzo-na jest dokładnym zbadaniem jej stanu i  drobiazgową inwen-taryzacją. Był pewny, że przy tej okazji ujawnione zostaną braki magazynowe i szybko okaże się,

że jedynym sprawcą tych bra-ków może być on. Od czasu, kiedy sobie to uświadomił, cho-dził zdenerwowany i  nie mógł spać w nocy.

Później przyznał jednak, że nie przeszkadzało mu to dwu-krotnie wyprowadzić w  tym okresie kolejnych kwot, każda po kilkaset złotych. Przyzwyczaił się już do posiadania takich dodatkowych pieniędzy i  uznał, że i  tak nie zmieni to jego sytu-acji. Jak wisieć za jedną, to można i  za dwie nogi. Chyba nawet wygodniej.

Zdarzenie jak wiele innych, gdyby nie…

Pożar w  hurtowni został zauważony przez ochro-niarza z  Urzędu Miasta.

Budynek ratusza w  W. znajdo-wał się trochę po skosie po dru-giej stronie ulicy, ale hurtownia była z  niego dobrze widoczna. Było równo kwadrans po godzi-nie 21, kiedy 17 lutego 2013 roku czujny pracownik ochrony zauważył języki ognia wydoby-wające się spod dachu długiego parterowego budynku hurtowni budowlanej.

Pierwsze dwa wozy stra-ży pożarnej były na miejscu w  ciągu 10 minut od telefo-nicznego zgłoszenia. Ponieważ ogień do tej pory objął tylko niewielką część budynku, stra-żakom udało się otworzyć drzwi i wejść do środka, gdzie natrafili na leżącego na podłodze 69-let-niego Zygmunta O. Natychmiast ewakuowali go z  budynku, ratując mu w  ten sposób życie. Strażacy widzieli, że mężczyzna jest nieprzytomny, ale dopiero na zewnątrz stwierdzili, że jest po prostu pijany. Mężczyzna oddychał i  czuć było od niego mocną woń alkoholu. Jednak cucenie go nie doprowadziło do odzyskania przytomności, więc wezwano pogotowie. Innych osób w budynku nie było.

Karetka dotarła na miejsce bardzo szybko, a  jej przyjazd zbiegł się w  czasie z  gwał-townym rozwojem pożaru. Najwyraźniej pomimo wody

Page 36: egzekucjA 360 - Magazyn Detektyw · dotarli na Mostową. Tam, w okolicach mostu św. rocha, jak twierdzi poli-cja, zostali nagrani przez kamery monitoringu po raz ostatni o godzinie

nr 8/201636

łATwy zARoBEk

pompowanej przez strażaków ogień dotarł do miejsca, w  któ-rym było więcej materiałów łatwopalnych. Huk pękających pojemników i wydobywające się języki ognia świadczyły o tym, że były to półki z lakierami i farba-mi. Niestety strażacy byli w  tej sytuacji bezradni i musieli wyco-fać się z  budynku. Zajęli się ochroną sąsiednich zabudowań, podczas gdy budynek hurtow-ni płonął już na całej długości. Patrząc na gwałtowny rozwój pożaru, prawdziwym zrządze-niem losu był szybki przyjazd pierwszych wozów strażackich i  wejście strażaków do środka. Kilkanaście minut później było-by to już niemożliwe ze względu na panującą w  środku wysoką temperaturę, wybuchy i  ude-rzenia płomieni. Nieprzytomny Zygmunt O. spłonąłby w środku.

Hurtownia płonęła do wcze-snych godzin rannych i praktycz-nie zostały z niej jedynie muro-wane ściany. Dach zapadł się po przepaleniu się belek, podobnie jak okna, drzwi i ścianki działo-we wykonane z karton-gipsu.

Za sukces strażaków należy też uznać to, iż nie pozwoli-li, aby ogień przeniósł się na sąsiednie budynki, co nie było łatwe. Wybuchały różne pojem-niki oraz butle gazowe, wzbija-jąc w  górę płonące fragmenty, które spadały na dachy sąsied-nich budynków mieszkalnych i pobliski supermarket.

W zgliszczach nie znaleziono ciał innych ofiar pożaru i wstęp-nie przyjęto założenie, że pożar powstał w  wyniku zaprószenia ognia lub zwarcia w  instalacji elektrycznej. Miały to precyzyj-nie ustalić późniejsze czynności.

Uratowany przez strażaków Zygmunt  O. zaczął odzyskiwać przytomność już w  karetce. Okazało się, że jest to dozorca, który nocą miał pilnować hur-towni. Pobrano od niego krew do badań na zawartość alkoho-lu. Mężczyzna miał 1,5 promila alkoholu we krwi, co nie zasko-czyło nikogo, ale nie było też powodem, aby przypuszczać, że był pijany do nieprzytomności. Zaskoczeniem było natomiast

odkrycie, iż miał on potężnego krwiaka w  tylnej części głowy. Uznano, że upadając, uderzył głową o podłogę lub jakiś mebel i to było bezpośrednią przyczyną utraty przez niego świadomości.

Zygmunt  O. w  rozmowie z lekarzami przekonywał ich, że w nocy wszedł do hali hurtowni, bo wydawało mu się, że ktoś jest w środku. Gdy tylko wszedł na halę, został uderzony czymś twardym w głowę i stracił przy-tomność. Odzyskał ją dopiero w  szpitalu. Nie widział osoby, która go uderzyła i nie wie, kto to mógł być, ale na pewno był to sprawca podpalenia hurtowni.

Lekarze dosyć sceptycznie podchodzili do jego opowieści i  oglądając obrażenia głowy, bardziej skłaniali się ku wer-sji, że są one skutkiem upadku i  uderzenia o  coś głową. Guz z  krwiakiem nie znajdował się dokładnie z tyłu głowy, ale bliżej jej szczytu i  raczej wykluczo-no, aby był skutkiem uderzenia głową o podłogę.

Uważano, że dozorca opo-wiada o  napaści na niego, aby uniknąć odpowiedzialności za pożar hurtowni, bo prawdopo-dobnie przez nieuwagę po pija-nemu się do niego przyczynił.

Ustalenia

Badania pogorzeliska nie przyniosły żadnych pre-cyzyjnych ustaleń. Nie

znaleziono ewidentnych śladów świadczących o  podpaleniu, ani takich, które wskazywałyby na zwarcie w  instalacji elek-trycznej lub zaprószenie ognia. Zastanawiający był jednak fakt, że zarzewie ognia znajdowało się akurat w  tej części maga-zynu, w  której przechowywano farby, rozpuszczalniki i  lakiery oraz inne bardzo łatwopalne substancje, a  więc w  miejscu najgorszym z możliwych.

W trakcie oględzin pogo-rzeliska zastanawiano się nad hipotezą, która zakładała, że jeden z  regałów mógł załamać się i  przewrócić. Czy jednak doszło wówczas do pęknięcia niektórych pojemników i  np.

iskrzącego zwarcia w  instalacji elektrycznej, tego nie udało się stwierdzić w sposób niebudzący wątpliwości.

Zygmunt  O. został przesłu-chany w  dniu 21 lutego 2013 roku, czyli cztery dni po wybu-chu pożaru. Opowiedział on poli-cjantom tę samą wersję, którą podał lekarzom. Około godziny 21.00 usłyszał jakieś podejrzane hałasy w  budynku i  wydawało mu się, że w  środku błysnęło światło, więc wszedł do hurtow-ni. Tam został uderzony od tyłu w  głowę, stracił przytomność i takiego znaleźli go strażacy.

Twierdził, że drzwi do hur-towni były niezamknięte na klucz, ale klucze do tego budyn-ku miał także on, więc nikt nie mógł wykluczyć, że sam je sobie otworzył.

Dozorca przyznał, że tego dnia wieczorem wypił tro-chę alkoholu, kiedy poszedł na kolację do domu. Okazało się bowiem, że miał zwyczaj wychodzenia do domu około godziny 20.00-21.00 na kola-cję. Zostawiał wtedy hurtow-nię niepilnowaną. Przyznał się do tego policjantom, prosząc jednocześnie, aby o  tym nie mówili właścicielowi hurtowni. Pomimo dosyć długiego prze-słuchania, dozorca nie zmienił swoich zeznań i uparcie trzymał się swojej wersji zdarzeń.

Być może policjanci popra-cowaliby jeszcze mocniej nad dozorcą, ale tego właśnie dnia właściciel hurtowni powiado-mił ich o  innym niepokojącym fakcie. Otóż okazało się, że od czterech dni, czyli od dnia poża-ru, nie mógł się skontaktować z  szefem logistyki, czyli maga-zynierem Konradem  C. Według oświadczenia Edwarda A., żona magazyniera także nie widzia-ła go od tego dnia, a  telefon komórkowy magazyniera był wyłączony.

Policjanci pojechali więc do domu Konrada  C. Jego żona Małgorzata  C. potwierdziła, że mąż zniknął 17 lutego 2013 roku wieczorem i od tego czasu go nie widziała. Zaskoczeni munduro-wi zapytali oczywiście, czemu

Page 37: egzekucjA 360 - Magazyn Detektyw · dotarli na Mostową. Tam, w okolicach mostu św. rocha, jak twierdzi poli-cja, zostali nagrani przez kamery monitoringu po raz ostatni o godzinie

nr 8/2016 37

łATwy zARoBEk

do tej pory nie zgłosiła zagi-nięcia męża, na co usłyszeli, że czasami mąż pije przez kilka dni i takie zniknięcia już mu się zdarzały. Poza tym, od kilku lat ze sobą nie rozmawiają, a  ich małżeństwo trwa, bo… niko-mu nie chce się założyć sprawy rozwodowej. Zajmują w  miesz-kaniu osobne pokoje, a  dobre małżeństwo udają przed rodziną i  znajomymi. Policjanci dowie-dzieli się jeszcze, że Konrad  C. zniknął razem z  samochodem Honda Civic, który kupił sobie rok temu. Auto zarejestrował na ciotecznego brata, chyba po to, aby w  przypadku rozwodu nie dzielić się tym zakupem z żoną. Samochodu nie było w miejscu, w którym go zwykle parkował.

Po powrocie do komen-dy policjanci przeanalizowali zgromadzone informacje. Nie mając żadnych dowodów, dys-ponowali jedynie szczątkowymi podejrzeniami. Hurtownia spło-nęła z  nieustalonych przyczyn, zeznania dozorcy były trudne do przyjęcia za pewnik, bo mógł on bronić się przed zarzutem pijaństwa w pracy i nieumyślne-go spowodowania pożaru. Mógł go sam spowodować, np. pod-czas dogrzewania się grzejni-kiem. Tak naprawdę nie mieli jednak podstaw do wszczynania szerzej zakrojonych czynności. Na zniknięcie Konrada  C. też patrzyli z  przymrużeniem oka, bo przypuszczali, że zdarzyło mu się popić przez kilka dni, a  jeśli usłyszał o  pożarze hur-towni, to uznał zapewne, że nie ma co się spieszyć do pracy, bo praca właśnie się spaliła.

Wychodząc z  założenia, że czas zrobi swoje, policjanci postanowili tymczasem… nic nie robić. W  końcu biegli eks-perci wydadzą opinię w  spra-wie pożaru i  prokuratura albo zamknie sprawę, wykluczając podpalenie, albo każe ją pro-wadzić do końca i  wtedy coś się z  tym zrobi. Do tego czasu Konrad C. pewnie sam się odnaj-dzie, a  jeśli nie, to też będzie to istotna informacja.

Niestety, zasada ekonomiki postępowania w  wielu komen-

dach w  kraju została doprowa-dzona do perfekcji i  policjanci robią coś dopiero wtedy, gdy naprawdę muszą i nie mogą się od tego wykręcić. Jeśli ktoś chce usłyszeć o indywidualnym zaan-gażowaniu i pasji śledczej, niech czyta dobre powieści kryminal-ne, a nie pyta o to polskich poli-cjantów. Oczywiście nie doty-czy to wszystkich, bo trafiają się unikaty.

Łańcuch zdarzeń

Filozoficzne podejście do prowadzenia czynności śledczych kompletnie nie

sprawdziło się w  tym przypad-ku. Policjanci jednak twierdzą inaczej, uważając, że dlatego, iż spokojnie poczekali, to nie robi-li zbędnych czynności.

W dniu 23 lutego 2013 roku do Komendy Rejonowej Policji w  W. przyszło powia-domienie z  przejścia granicz-nego z  Ukrainą o  zatrzymaniu Konrada C. pod zarzutem posłu-giwania się nie swoim doku-mentem i  próby nielegalnego przekroczenia granicy państwa przy użyciu tego dokumentu. Ponadto, w swoim piśmie Straż Graniczna przekazała informa-cję, ważną jej zdaniem, z której wynikało, że Konrad C. posługi-wał się nie swoim dokumentem, gdyż był przekonany o  tym, że poszukuje go policja. Z  jakiego powodu miałby być poszukiwa-

ny, tego nie udało się strażnikom granicznym dowiedzieć.

Tym razem policjanci posta-nowili działać i  do Konrada  C., przebywającego w areszcie przy wschodniej granicy, pojechało dwóch dochodzeniowców, z któ-rych jeden był prowadzącym wstępne czynności w  sprawie pożaru hurtowni budowlanej.

Zabrali ze sobą akta sprawy oraz kamerę i postanowili przy-stąpić do tzw. frontalnego ataku, oskarżając Konrada  C. zarów-no o podpalenie, jak i o pobicie nocnego dozorcy. Nie liczyli na wyjaśnienie sprawy, ale uznali, że może tak czegoś się dowiedzą. W rzeczywistości dowiedzieli się jeszcze więcej niż zakładali.

Kiedy zobaczyli Konrada  C., natychmiast zauważyli, że kil-kudziesięciogodzinny pobyt w areszcie odcisnął na nim swoje piętno. Doświadczeni policjan-ci wiedzieli, że mężczyzna jest załamany swoją sytuacją i  per-fekcyjnie to wykorzystali. Od razu zażądali pełnego przyzna-nia się do popełnionych prze-stępstw, a on zaczął chętnie opo-wiadać, zaczynając od tego, jak wykradał pieniądze z  hurtowni. Włączyli więc kamerę i  wszyst-ko nagrywając, nadal prowadzili przesłuchanie.

Po przyznaniu się do okra-dania kasy hurtowni, Konrad C. opowiedział o tym, jak przestra-szony wizją inwentaryzacji przed sprzedażą hurtowni, postanowił

Page 38: egzekucjA 360 - Magazyn Detektyw · dotarli na Mostową. Tam, w okolicach mostu św. rocha, jak twierdzi poli-cja, zostali nagrani przez kamery monitoringu po raz ostatni o godzinie

nr 8/201638

łATwy zARoBEk

podłożyć ogień w  budynku, by pożar zatarł ślady jego złodziej-skiej działalności. Liczył na to, że nikt w  pogorzelisku nie doliczy się, ile towaru spłonę-ło. Zaplanował, że podpali regał z  chemikaliami w  płynie i  aby upozorować pożar od zwarcia instalacji elektrycznej – tak uło-żył towar na jednym z  regałów, aby ten podczas pożaru prze-wrócił się, zrywając instalację elektryczną ze ściany.

Ten właśnie fakt podczas badań pogorzeliska odnotowali eksperci, za co należy im się duże uznanie. Taka wnikliwość w  badaniu spalonej hurtowni, pełnej towarów eksplodujących podczas pożogi, nie jest bowiem rzeczą łatwą ani oczywistą.

Dużo trudniej było Kon-radowi  C. opowiedzieć o  samej nocy, w  której dokonał podpa-lenia. W  końcu jednak wyznał: – Wiedziałem, że dozorca chodzi na kolację do domu i  postano-wiłem w  tym czasie dostać się do hurtowni. Zakładałem, że on się potem nie przyzna, że go nie było, a to z kolei wykluczy wejście kogoś i  podpalenie. Klucze już dawno miałem dorobione, bo dał mi je kiedyś szef, żebym otworzył hurtownię, kiedy on był chory. Po kilku dniach zabrał mi je, ale ja w  międzyczasie dorobiłem sobie dodatkowy komplet. Nie wiem, dlaczego to zrobiłem. Tak na wszelki wypadek chyba, bo wtedy jeszcze nie myślałem o okradaniu czy spaleniu hurtowni.

17 lutego 2013 roku pojecha-łem w porze kolacji w pobliże hur-towni i  czekałem przy sąsiedniej ulicy, obserwując, czy dozorca pójdzie na kolację. Ponieważ długo nie wychodził, wszedłem na teren hurtowni. Okazało się, że go tam nie ma. Postanowiłem podłożyć ogień, bo już wszystko miałem przygotowane. W interne-cie znalazłem sposób na opóźnie-nie wybuchu ognia, który polegał na zastosowaniu równoważni, świeczki i  zawieszonego nad nią sznurka zamoczonego w  butelce z  rozpuszczalnikiem. Ustawiłem wszystko, zapaliłem świecz-kę i  już byłem przy drzwiach, kiedy do środka wszedł dozorca.

Spanikowałem, bo w  hurtowni czuć było rozpuszczalnik, któ-rym pooblewałem regał z  farba-mi i  przestraszyłem się, że zaraz wszystko się wyda. Byłem scho-wany za regałem, tam obok leżał taki kawał stalowej rury i walną-łem nią dozorcę w  głowę. Kiedy upadł, uciekłem. Naprawdę byłem przekonany, że zaraz się ocknie i ucieknie z pożaru. Chodziło mi tylko o to, żeby nie zobaczył, że to ja byłem w hurtowni o  tej porze, bo zaraz doniósłby o tym szefowi. To jest jakiś kuzyn szefa.

Z hurtowni uciekłem do samochodu, ale nie miałem tego dnia szczęścia, bo wyjeżdżając z  tej bocznej uliczki, w  której się wcześniej czaiłem, omal nie spo-wodowałem zderzenia z  policyj-nym radiowozem. Policjanci się wkurzyli, bo wyjechałem z  pod-porządkowanej ulicy tuż przed nich tak, że ledwie wyhamowa-li. Dogonili mnie i  spisali. A  ja tylko patrzyłem, czy nie widać jeszcze ognia z hurtowni. Chcieli mnie ukarać mandatem, ale jeden często u  mnie kupował towar, bo się budował i  dawałem mu rabaty, wiec mnie puścili. Spisali mnie i odjeżdżając, czułem, że jest po mnie, bo szybko połączą mój nerwowy wyjazd z  ulicy z  poża-rem w  hurtowni. Pojechałem do Przemyśla i  tam piłem w  hote-lu przez parę dni. Łaziłem po mieście, uważając, żeby nie tra-fić na policjanta. Samochód zaparkowałem na takim osie-dlu mieszkaniowym, żeby nie rzucał się w  oczy. Na bazarze poznałem dwóch handlujących tam Ukraińców. Jeden z  nich był w  zbliżonym wieku i  trochę podobny do mnie. Piliśmy razem wódkę u nich w hotelu. To ja sta-wiałem tę wódkę i kiedy ten młod-szy usnął, ukradłem mu paszport i postanowiłem uciec na Ukrainę, a  potem jeszcze dalej, byle dalej od Polski. Może nawet na Kaukaz. Ale już na pierwszej granicy poła-pali się, że to nie mój paszport i wpadłem.

Za granicę chciałem uciec, bo byłem pewny, że złapanie mnie to tylko kwestia czasu. Nie miałem ze sobą komputera, więc w  skle-pie ze sprzętem komputerowym

wyszukałem wiadomości o poża-rze w  W. Nie było informacji o  tym, żeby dozorca zginął, więc trochę odetchnąłem. Ale i  tak byłem pewny, że muszę uciekać.

Cały wachlarz przestępstw

Zeznania Konrada C. zosta-ły spisane i  zarejestrowa-ne kamerą wideo. Podpisał

je i nie wnosił do nich żadnych uwag.

Zanim policjanci wyjechali z  Konradem  C., aby przekon-wojować go do W., miejscowym policjantom udało się odnaleźć Ukraińca Wołodymyra Ł. Ten zeznał, że paszportu nie ukra-dziono mu w pokoju hotelowym, ale na hotelowym korytarzu. Owszem był pijany, ale Polak, który stawiał mu wódkę i  pił z nim, pobił go i siłą zabrał mu paszport i pieniądze, które utar-gował na bazarze za przywiezio-ny z Ukrainy towar.

Wołodymyr Ł. najpierw z foto-grafii, a później w bezpośrednim okazaniu dopełnił formalnego rozpoznania Konrada  C. jako sprawcy pobicia go i  zabrania paszportu oraz pieniędzy, czyli czynu określanego jako rozbój i  zagrożonego karą nawet do 12 lat pozbawienia wolności.

Po tych zeznaniach nie prze-wieziono Konrada C. do W., lecz pozostawiono go w  dotychcza-sowym areszcie, gdyż miejscowy sąd postanowił o  jego tymcza-sowym aresztowaniu na okres trzech miesięcy.

W sprawie wydarzeń, które były związane z  pożarem hur-towni w W., wykonywano kolejne czynności śledcze. Doprowadziły one do oskarżenia Konrada  C. o zbrodnicze podpalenie i usiło-wanie zabójstwa. Pomimo przy-znania się mężczyzny do okra-dania hurtowni, akt oskarżenia nie objął tych czynów. Właściciel hurtowni nie był w  stanie wyli-czyć strat i  nie skłaniał się do oskarżenia Konrada  C. o  ten czyn. Przyczyn takiej postawy było więcej. Prawnik repre-zentujący właściciela hurtowni Edwarda A. nie chciał, aby w fir-mie ubezpieczeniowej, która

Page 39: egzekucjA 360 - Magazyn Detektyw · dotarli na Mostową. Tam, w okolicach mostu św. rocha, jak twierdzi poli-cja, zostali nagrani przez kamery monitoringu po raz ostatni o godzinie

nr 8/2016 39

łATwy zARoBEk

wypłaciła już odszkodowanie za pożar, pojawiły się wątpliwo-ści co do wyceny strat, a  takie powstałyby, gdyby rozpoczął się proces o  okradanie hurtowni. Ponadto nie wiadomo było, jak taką sytuację potraktuje urząd skarbowy. Adwokat wynajęty przez Edwarda A. doradził więc, aby ten przyjął i potwierdził, że nie był okradany. W  ten sposób czyn, który był powodem całe-go ciągu poważnych przestępstw popełnionych przez Konrada C., w  końcowym efekcie nie zaist-niał w sądzie jako zarzut, pomi-mo że istniał protokół i  film z nagraniem jego przyznania się do winy.

Konrad  C. przed sądem odwołał swoje wyjaśnienia skła-dane wcześniej i nie przyznawał się do zarzucanych czynów, naj-pierw odmawiając wyjaśnień, a  potem twierdząc, że złożył je pod przymusem. Oskarżył też policjantów o  to, że wymusili na nim zeznania, strasząc go, że zostanie przekazany Ukrainie i  tam będzie odsiadywał wyrok, bo usiłował nielegalnie prze-kroczyć granicę tego państwa. Policjanci mieli go straszyć, że w  ukraińskim więzieniu czeka go ciężki los, ponieważ pobił i okradł Ukraińca. Przyznanie się

do innych przestępstw popełnio-nych w Polsce miało go uchronić przed wydaniem go Ukrainie.

Sąd nie dał wiary tym oskar-żeniom i  nie wszczęto żadnej sprawy przeciwko policjan-tom. Nagrane kamerą zeznania Konrada  C. uznano za wiary-godne, opisujące rzeczywisty przebieg wydarzeń i  motywy, które nim kierowały. W  lipcu 2014 roku skazano go na łączną karę 15 lat pozbawienia wolno-ści. Pomimo złożonej apelacji wymiar kary został utrzymany przez sąd wyższej instancji.

Proces był dość trudny, bo opierał się na skąpym materiale dowodowym i wielu poszlakach. Prawda była taka, że gdyby Konrad C. nie przyznał się pod-czas pierwszego przesłuchania i  gdyby policjanci nie zareje-strowali tego kamerą wideo, bardzo prawdopodobne było, że nie udałoby się oskarżyć go o te przestępstwa popełnione w W.

Ciekawostką w  tej sprawie jest także fakt, iż policjantom nie udało się odnaleźć patrolu policyjnego z  W., który feralnej nocy wylegitymował Konrada C. Wszczęto w komendzie postępo-wanie wyjaśniające, ale nawet ono nie rozwikłało tej zagad-ki. Uznano, że patrol, pomimo

posiadania takiego obowiązku, nie wprowadził do sytemu infor-macji o legitymowaniu tej osoby, najwyraźniej ze zwyczajnego lenistwa. Potem – podobnie jak Konrad C. – brnął dalej w kłam-stwie, nie przyznając się do spo-tkania go tego wieczora.

Za ironię losu należy uznać okoliczność, iż gdyby nie zatrzymanie przez ów patrol, Konrad  C. nie bałby się tego, że jego czyny zostaną ujawnio-ne i  nie rozpocząłby ucieczki, która doprowadziła do rozwikła-nia całej sprawy. W  tej sprawie to Konrad  C., brnąc w  kolejne przestępstwa, okazał się swoim największym wrogiem. ■

dariusz Gizak

Niektóre okoliczności zdarzeń i  inic-jały osób zostały zmienione.

Page 40: egzekucjA 360 - Magazyn Detektyw · dotarli na Mostową. Tam, w okolicach mostu św. rocha, jak twierdzi poli-cja, zostali nagrani przez kamery monitoringu po raz ostatni o godzinie

nr 8/201640

nie żałuję swojego czynu i  jestem przekonana, że postą-piłam słusznie i  sprawiedliwie… Bo kto inny, jeśli nie ja, miałby walczyć o moją sprawiedliwość. Zrobiłam to wszyst-ko z nienawiści do społeczeństwa… nie zamierzałam zabi-jać tych konkretnych osób, było mi obojętne, kto zginie.

Dziewczynaz ciężarówkiAnna PACUłA

Page 41: egzekucjA 360 - Magazyn Detektyw · dotarli na Mostową. Tam, w okolicach mostu św. rocha, jak twierdzi poli-cja, zostali nagrani przez kamery monitoringu po raz ostatni o godzinie

nr 8/2016 41

CzyNy NIE SłowA

W Polsce, a  dokład-niej w  Warszawie, rok 1973 był cza-sem wytężonej pra-cy przy budowie Dworca Centralne-

go. Tymczasem nasi południowi sąsiedzi, a dokładniej mieszkańcy Pragi, także byli skupieni wokół wydarzenia związanego ze środ-kiem transportu… Okazało się bowiem, że życie można stra-cić, czekając na przystanku autobusowym…

Kobieta za kierownicą!

Był 10 lipca 1973 roku. Zwyczajny dzień. Jedną z  ulic czechosłowackiej

Pragi sunie ciężarówka wypoży-czona na jeden dzień z Praskiego Centrum Transportu. Nagle samochód zmienia tor jazdy. Dokładnie przed słupkiem przy-stanku tramwajowego wjeżdża na chodnik pełen ludzi i  jedzie dalej… Zatrzymuje się dopiero na rogu ulicy. Za kierownicą siedzi 22-letnia Olga Hepnarová.

Przybyli na miejsce funk-cjonariusze nie wierzą w  to, co widzą. Pytają młodą kobietę: – Hamulce ci się zacięły? Zasnęłaś za kierownicą?

Olga wzrusza ramionami i jakby od niechcenia odpowiada: – Umyślnie wjechałam na chod-nik, to moja zemsta na społeczeń-stwie za to, jak traktowało mnie całe życie.

Oficjalne aresztowanie Hepna-rovej nastąpiło o godzinie 14.00. Kilka godzin później rozpoczęło się przesłuchanie. Było dość cha-otyczne. Kobieta wyznała: – Jeśli miałabym wyrazić się zwięźle co do swoich konkretnych zamiarów dotyczących wypadku, odpowia-dam, że chciałam zostać winną śmierci większej liczby osób za pomocą środka transportu. Poza tym nie mam nic istotnego do dodania… Nie żałuję tego, co dziś stało się tam na ulicy. Nie zamie-rzałam zabijać tych konkretnych osób, było mi obojętne, kto zginie.

Wyznanie młodej kobiety wprowadziło wszystkich w  osłu-pienie. Widać było, że działała

w  sposób przemyślany i  zapla-nowany. Pod kołami ciężarówki na miejscu zginęły trzy osoby. Kolejne trzy w szpitalu lub w dro-dze do niego. Morderczyni tłu-maczyła, że były to osoby przy-padkowe. Nie miało dla niej zna-czenia, w  kogo wjedzie, chciała się tylko „zemścić na społeczeń-stwie”. Tłumaczyła: – Jeśli spo-łeczeństwo ma sumienie niszczyć jednostkę, działa to w obie strony, jednostka może bez żadnych opo-rów i wyrzutów sumienia niszczyć społeczeństwo.

Trudno było uwierzyć w słowa młodej kobiety. Podejrzewano, że była pod wpływem narkoty-ków albo ktoś nią manipulował. Kolejne przesłuchanie z 13  lipca nie wniosło jednak żadnych nowych informacji. A  może jeszcze bardziej zaskoczyło? Spodziewano się, że dziewczyna przez dwa dni wszystko przemy-śli, zechce mówić, a przynajmniej wykaże skruchę i żal. Jednak nic takiego nie nastąpiło. Olga wyglą-dała na zdziwioną, kiedy usły-szała pytanie, czy żałuje swojego czynu.

– Jestem przekonana, że postą-piłam słusznie… Na pewno nie był to akt desperacji, przeciw-nie – wynikał z  mojego zdrowe-go rozsądku – odpowiadała bez zawahania. Hepnarová cały czas mówiła o  krzywdzie, jaka ją spotkała. Podczas później-szych przesłuchań i  rozmów z  psychologami, bardzo mało jej wypowiedzi miało pozytywny wydźwięk. Postanowiono dokład-niej przyjrzeć się jej przeszłości, prześwietlić rodzinę i znajomych. Funkcjonariusze zostali posta-wieni na równe nogi. Przełożeni i  społeczeństwo oczekiwało od nich, żeby jak najszybciej odpo-wiedzieli na pytanie: dlaczego?

Szalona dziewczyna

Rodzice Olgi nie należeli do żadnej partii politycznej. Ojciec był emerytowanym

urzędnikiem bankowym, a matka stomatologiem. Sama Olga dekla-rowała, że nie ma sprecyzowa-nych poglądów politycznych. Zapewniała, że jej czyn nie wyni-

kał z pobudek politycznych (taka ewentualność także była brana pod uwagę).

Hepnarová nie wypowiada-ła się dobrze o  swoim dzieciń-stwie. Rodziców określała jako ludzi bezdusznych. Wyznała, że bardzo źle ją traktowali i  czę-sto bili. Podobno okrutne wobec niej były nawet babcie. W szkole także nie miała lekko – kary cie-lesne, wymierzane przez nauczy-cieli, były na porządku dziennym. Koleżanki i koledzy szydzili z niej, mówili na nią np. „babochłop”. To wszystko powodowało, że dziew-czyna często wagarowała. Często zmieniała szkoły, co tylko pogar-szało sytuację.

W czerwcu 1964 roku Olga połknęła 10 tabletek na uspoko-jenie. Chciała popełnić samobój-stwo. Nieprzytomną Olgę znala-zła siostra. Udało się ją uratować. W szpitalu tłumaczyła, że pomy-liła leki.

Hepnarová bez wątpienia sprawiała problemy wychowaw-cze. Podobno sama domagała się, aby umieścić ją w  szpitalu psy-chiatrycznym („wolę to niż prze-bywanie w  domu”). Trafiła tam, kiedy miała 14 lat. Chwaliła sobie nauczycieli. Twierdziła, że mieli więcej cierpliwości niż ci z „nor-malnej” szkoły. Prawdopodobnie dzięki temu udało się jej skoń-czyć przyszpitalną podstawówkę. Z  koleżankami układało się jej różnie. Raczej nie przepadała za ich towarzystwem. Jedne jej nie lubiły, a  inne rozbudziły w  niej świadomość seksualną. Olga nigdy się nad tym nie zastanawia-ła, ale ewidentnie ciągnęło ją bar-dziej do kobiet niż mężczyzn…

★ ★ ★

Z wiekiem narastało w Oldze poczucie nienawiści do ludzi i  skrytość. Jedyne

o  czym marzyła po ukończe-niu osiemnastego roku życia, to wyprowadzka z  domu. Chciała usamodzielnić się, dlatego kiedy tylko ukończyła introligatorską szkołę zawodową, zaczęła szukać pracy – najpierw w  wyuczonym fachu, a później gdziekolwiek.

Page 42: egzekucjA 360 - Magazyn Detektyw · dotarli na Mostową. Tam, w okolicach mostu św. rocha, jak twierdzi poli-cja, zostali nagrani przez kamery monitoringu po raz ostatni o godzinie

nr 8/201642

CzyNy NIE SłowA

Nigdzie nie mogła zagrzać dłużej miejsca. Nie lubiła kole-gów i koleżanek z pracy, a  i ona nie cieszyła się ich sympatią. Przełożeni nie mieli o niej dobre-go zdania, dziwili się, że udało jej się ukończyć zawodówkę.

Po kilku nieudanych próbach usamodzielnienia się wróciła na rodzinne łono. Matka podsunęła jej pomysł, aby zrobiła prawo jazdy. Nie mogła wiedzieć, że w  przyszłości ta umiejętność przyczyni się do śmierci kilku osób…

Olga szamotała się, szukała pracy, pogrążała w  niechęci do świata. Rok 1970 uważała za naj-gorszy w  swoim życiu. Wtedy też podpaliła domek letniskowy, który jej ojciec odziedziczył po swoich rodzicach. Winę udo-wodniono jej dopiero po trzech latach. Dlaczego?

– Chciałam się zemścić przede wszystkim na ojcu, którego uważa-łam za główną przyczynę swoich kłopotów rodzinnych – tłumaczyła.

Oldze nie podobało się także to, że domek był powodem kłótni między rodzicami. Matka naci-skała, aby go sprzedać, a  ojciec nie chciał o  tym słyszeć. Córka wzięła sprawy w  swoje ręce. Polała dom benzyną i  podpali-ła. Na szczęście budynek udało się uratować. Czy wiedziała, że w  środku przebywa jej siostra? Później wyznała, że nie miała o  tym pojęcia, ale specjalnie nie przejęła się tym faktem.

★ ★ ★

Rok 1971 był dla niej prze-łomowy. Postanowiła, że zamieszka w  Olešku pod

Pragą. Swoje gniazdko mościła w malutkim domku letniskowym o  wymiarach trzy na trzy metry. Sąsiedzi uważali ją za szalo-ną. Mówili o  niej – dziwaczka. Nikomu nie kłaniała się ani nie dziękowała za drobne przysługi. Nie rozumieli jej ani starsi, ani rówieśnicy. Zresztą ona nie szu-kała z nikim kontaktu.

Była bardzo zadowolona z  życia w  Olešku: – W  końcu nie byłam zmuszona zadawać się z  tymi, z  którymi nie chcia-

łam… – wyznała. Życie w nowym miejscu satysfakcjonowało ją, jednak nieprzystosowany do niskich temperatur budynek nie sprzyjał pomieszkiwaniu zimą. Dlatego postanowiła przenieść się do hotelu pracowniczego. Mieszkanie w  Olešku nasilało jej problemy w  pracy (Miejskim Zakładzie Transportowym Poczty i  Telekomunikacji), z  powodu spóźnień wynikających z  niedo-godnego dojazdu. Chociaż nie był to oczywiście jedyny powód nie najlepszych relacji z  inny-mi. Olga była trudną dziewczy-ną. Podobnie jak w  poprzednich zakładach pracy nie była lubia-na, nie miała przyjaciół, ale i nie szukała towarzystwa. Pracowała jako kierowca i  niezbyt dobrze wywiązywała się z powierzonych jej zadań. Do tego miała kilka kolizji drogowych, z czego zdecy-dowana większość była z jej winy.

W miejscu pracy miał też miej-sce pewien znaczący dla niej epi-zod. Poznała tam kobietę, w któ-rej się zakochała. Uczucie nie było odwzajemnione, ponieważ koleżanka miała już partnerkę. Niemniej, czasami kobiety uma-wiały się na kolację albo na tańce. Ta niedopowiedziana relacja trwała dwa lata. Koleżanka nie mówiła źle o Hepnarovej, chociaż nie zaprzeczała, że jest osobą skrytą, małomówną i bardzo spe-cyficzną. Czuła, że jest bardzo nieszczęśliwa. Pewnego razu, latem 1972 roku, Olga oznajmi-ła, że chce jej podarować swój domek w Olešku. Była to szokują-ca propozycja, ponieważ bardzo go lubiła. Koleżanka odmówiła, ale dała się zaciągnąć na wizy-tę do Oleška. Po miłym wieczo-rze, każda spędziła noc w swoim łóżku. Musiało to rozczarować Hepnarovą: nad ranem stanęła nad koleżanką z  nożem w  ręku, oznajmiając, że chce popełnić samobójstwo. Ta przerażona uciekła, przyrzekając sobie, że nigdy więcej nie spotka się z  tą szaloną dziewczyną.

Niedługo później Olga poznała na ulicy Miroslava. Mężczyznę ujęło coś w  tej istocie o  magne-tycznych oczach, w  których on widział też niewypowiedziany

ból. Hepnarová za swoje nie-szczęścia obwiniała głównie rodziców. Matkę, która czasem ją odwiedzała w Olešku, potrafiła wypędzić, nie szczędząc gorzkich słów. Kobieta wyznała później, że Olga od maleńkości była inna niż wszystkie dzieci. Przyznała, że nigdy nie udało się jej do niej dotrzeć. Tłumaczyła, że wszystkie jej pytania córka zbywała milcze-niem. – Taki zamknięty w  sobie typ. Kobieta nie zgodziła się z zarzutem Olgi, że była w domu krzywdzona. Zapewniała, że byli normalną rodziną, gdzie dzieci mają wszystko, czego potrzebują. A to, że czasem rodzice się pokłó-cą? Cóż w tym dziwnego?

Także ojciec Hepnarovej przy-znał, że nie miał z  córką najlep-szych relacji. Nie potrafił zrozu-mieć, dlaczego córka ciągle kła-mała. Przyznał, że owszem, karał ją za to fizycznie, ale ona i  tak pozostawała odporna na siłowe argumenty.

Siostra o  relacjach z  Olgą niechętnie się wypowiadała. Tłumaczyła, że były sobie obojęt-ne. Właściwie nie miały wspól-nych tematów. Przyznawała, że Olga sprawiała problemy, za co dostawała od rodziców solidne lanie. W  końcu trafiła do szpi-tala psychiatrycznego i  wróciła z niego zmieniona – jeszcze gor-sza. Kobieta potwierdziła jednak słowa siostry, że relacje w  jej rodzinie nie należały do udanych.

★ ★ ★

Hepnarová wyznała, że myśli samobójcze miała już od lat szkolnych,

a  z  wiekiem nic się nie zmie-niło. Depresyjne myśli pogłę-biły się zimą 1972-1973 roku. Przeprowadziła się wtedy do hotelu pracowniczego. Okazało się też, że w tym samym miejscu mieszka Miroslav, z  którym cza-sami się spotykała. Olga zamiesz-kała w  dwuosobowym pokoju. Nie potrafiła dogadać się z pierw-szą sublokatorką. Z  kolejną było trochę lepiej, ale chyba tylko dla-tego, że kobiety nie wchodziły sobie w  drogę. W  innych miesz-kańcach hotelu też nie wzbudzała

Page 43: egzekucjA 360 - Magazyn Detektyw · dotarli na Mostową. Tam, w okolicach mostu św. rocha, jak twierdzi poli-cja, zostali nagrani przez kamery monitoringu po raz ostatni o godzinie

nr 8/2016 43

CzyNy NIE SłowA

sympatii. Chociaż jedna z  nich przyglądała się jej z  zacieka-wieniem. Do czasu… Pewnego razu Olga podwiozła ją do jej rodziców. Kobiety po drodze roz-mawiały. Koleżanka wyznała, że bardzo kocha swoich rodzi-ców, na co Hepnarová stwier-dziła, że jej zdaniem wszystkich rodziców powinno się wymordo-wać, a  dzieci oddać do domów dziecka. To wyznanie było dla koleżanki pierwszym sygnałem ostrzegawczym, że z Olgą jest coś nie tak. Potwierdziło się to wio-sną 1973 roku, kiedy Hepnarová przechadzała się po gzymsie na wysokości piątego piętra.

Natomiast Miroslavowi Olga – mimo różnych dziwactw – podo-bała się. Chętnie opowiadał o niej jako o swojej dziewczynie, czego ona nie komentowała. Z  cza-sem zaczął jednak dostrzegać w  niej inność – nieco dla niego krępującą. Zauważył, że kobieta nie czerpie satysfakcji z  ich kon-taktów seksualnych. Postanowił więc poznać ją ze swoją znajo-mą, pracującą w  szpitalu psy-chiatrycznym. Początkowo nieuf-na Hepnarová zaczęła zadręczać nowo poznaną kobietę. Snuła swoje opowieści o pustce ludzkiej egzystencji i  rozczarowaniach, których doświadczyła w  dzie-ciństwie. Wyznała, że bardziej interesują ją kobiety. Ich kontakt urwał się pod koniec maja 1973 roku. Wtedy Olga była pochłonię-ta obmyślaniem „zemsty na spo-łeczeństwie”. Nie rozważała: czy to zrobić. Ta decyzja już została podjęta. Teraz tylko rozważała, w  jaki sposób to zrobi. Później wyznała, że miała różne pomy-sły, np. spowodowanie wybuchu w  miejscu publicznym, strzela-nina (jeśli udałoby jej się dostać broń) – z  celowaniem we wła-snych rodziców jako pierwsze ofiary.

Miroslav o  tym nie wiedział, ale domyślał się, że coś złego dzieje się z  dziewczyną – coraz bardziej „zapadała” się w  sobie, miała czarne myśli i  była prze-konana, że ludzie jej nienawi-dzą. Namówił ją na wizytę u psy-chiatry. Niestety okazała się ona porażką. Miroslav wymyślił więc,

że powinni wyrwać się razem na wakacje. Wybrali się na urlop w drugiej połowie czerwca 1973 roku.

Misterny plan

Wiosną 1973 roku Olga Hepnarová zaczęła wpro- wadzać zmiany w swoim

życiu. Po pierwsze sprzedała domek w  Olešku. Za otrzymaną gotówkę kupiła trabanta. Jazda własnym samochodem sprawiała jej niewypowiedzianą przyjem-ność. Chodziła do pracy, miała tam co robić, bo zaczął się sezon dla polewaczek, którymi jeź-dziła, ale z  każdym tygodniem coraz bardziej sobie folgowała. Po urlopie powinna stawić się 2  lipca. Nie zrobiła tego, ani nie dostarczyła zwolnienia lekarskie-go. Później okazało się, że na przełomie czerwca i  lipca stara-ła się o  pracę kierowcy autobu-su. Snuła fantazje: – W  momen-cie kiedy w pojeździe byłoby dużo

pasażerów, mogłabym specjalnie zrzucić go gdzieś do wąwozu. Pracy nie dostała. Niestety nie przeszkodziło jej to, aby „zemstę na społeczeństwie” zrealizować w inny sposób.

W weekend poprzedzają-cy tragiczne wydarzenie, miała już dokładnie obmyślony plan. Wiedziała, skąd wypożyczy samochód i  dokąd nim poje-dzie. Napisała też list do prasy: „Potraktujcie proszę ten list jako dowód. Został napisany jako obro-na przed ewentualnym znieważe-niem czy ośmieszeniem mojego czynu (...) Dziś, dnia 8.07. z pełną prędkością wjadę w  tłum ludzi. (...) Będę winna śmierci x osób. Zostanę osądzona i  ukarana. A  oto moja spowiedź. (...) Przez 13 lat dorastałam w szponach tak zwanej dobrej rodziny. Byłam bita i dręczona. (...) Mam przezwiska „babochłop”, „mumia”, „tarzan”, „upadły anioł”, „kamienny kwia-tek”, „śpiąca laleczka”. Moi prze-śladowcy byli bezlitośni. (...)

Page 44: egzekucjA 360 - Magazyn Detektyw · dotarli na Mostową. Tam, w okolicach mostu św. rocha, jak twierdzi poli-cja, zostali nagrani przez kamery monitoringu po raz ostatni o godzinie

nr 8/201644

CzyNy NIE SłowA

Odkąd pamiętam, zawsze byłam samotna. Nie mam przyjaciół i nigdy mieć nie będę. Popadłam w  rozpacz, wynikiem są moje ucieczki. Ucieczki z domu, szko-ły, życia. (...) Jestem w  gorszej sytuacji niż Murzyn w  Ameryce. Dlaczego? Dlatego, że jestem sama. Tysiące razy byłam linczo-wana. (...) Bilans osobisty: jestem kaleką seksualną. Nie jestem zdolna do stworzenia normalne-go związku. Jestem człowiekiem zniszczonym przez ludzi. Mam więc wybór: zabić siebie lub zabić innych. I  decyduję następująco: odpłacę swoim wrogom. Byłoby to dla was zbyt tanie, gdybym odeszła jako nieznany zabójca.(…) A oto mój wyrok:

Ja Olga Hepnarová, ofiara waszego bestialstwa, skazuję was na śmierć przez przejechanie i  oświadczam, że tych x ofiar to i tak za mało za moje życie.

Acta non verba (czyny nie słowa – przyp. red.).

A na koniec mam jedno życze-nie. Szanowni dziennikarze, podajcie proszę treść tego listu do wiadomości publicznej lub prze-każcie ją przynajmniej pisarzowi Branaldowi, kiedy będzie praco-wał nad kolejną książką o współ-czesnych zbrodniarzach”.

Hepnarová wysłała listy do dwóch różnych redakcji we wtorek 10 lipca 1973 roku. Do skrzynki pocztowej podjechała wypożyczoną rano ciężarówką…

W nocy z poniedziałku na wto-rek zdążyła jeszcze pozbyć się swojego trabanta. Pojechała nim na skraj przepaści i  zrzuciła go. Jak później wyjaśniła – nie chcia-ła, aby trafił w ręce niewłaściwej osoby.

Za karę

Śledczy pytali Hepnarovą, czy po wypożyczeniu samo-chodu miała wątpliwości.

Nie miała. Wyjaśniła tylko, że roz-ważała jeszcze zmianę lokalizacji. Jako miejsce zdarzenia rozpatry-wała trzy miejsca, jednak odcinek przed placem Strossmayera od początku wydawał jej się „naj-rozsądniejszy”. Była tam dobra droga, która pozwalała rozpędzić

się i zazwyczaj panował tam duży ruch. Okazuje się, że pierwsza próba była nieudana, bo na przy-stanku stał tramwaj, ludzie byli rozproszeni, co nie gwarantowa-ło pomyślnego rozwoju zdarzeń. Hepnarová zrobiła kółko i  wró-ciła w  to samo miejsce. Było tak, jak zaplanowała: – Skręciłam na chodnik, wyprostowałam kie-rownicę, jechałam po chodniku i  przejeżdżałam stojących tam ludzi. Kierunek jazdy po chodniku, wzdłuż muru, utrzymywałam aż do końca, czyli do chwili, kiedy przejechałam już wszystkich ludzi, którzy tam byli. Wjechałam w słu-pek przystankowy. Potem samo-chód się zatrzymał. Po wszystkim spojrzała w  lusterko wsteczne i  sprawdziła „wynik” swojego działania. Uspokojona czekała już tylko na aresztowanie.

Świadkowie zdarzenia nie wierzyli własnym oczom… Byli przekonani, że kierująca cięża-rówką osoba straciła panowa-nie nad pojazdem albo zasłabła. Wydawało się, że innego wytłu-maczenia nie ma. Jednak było…

★ ★ ★

Krwawa zemsta Olgi po- chłonęła na miejscu życie trzech osób, kolejne trzy

zmarły w drodze do szpitala lub już w szpitalu. Niestety nie był to ostateczny bilans tej tragedii…

Podczas przesłuchania kobieta cały czas podkreślała, że działała świadomie. Rozjechanie ludzi cię-żarówką planowała od jakiegoś czasu. Chciała wyrównać rachun-ki ze społeczeństwem, ponieważ, jak mówiła, zachowanie społe-czeństwa wobec niej było bestial-skie. Dokładnie zdawała sobie sprawę z  konsekwencji swojego czynu. Na pytanie, czy ma świa-domość, jaką może ponieść karę, bez wahania odpowiedziała: – Chętnie przyjęłabym nawet karę śmierci. Zastanawiałam się nawet nad samobójstwem, jak co druga osoba zresztą. Zarzuciłam jednak ten pomysł, jest według mnie zbyt tani.

Oskarżenie, jakie usłyszała, przyjęła ze spokojem. Prosiła, aby powiadomić jej znajomego

Miroslava, natomiast nie życzyła sobie informowania rodziny.

Podczas późniejszego przesłu-chania mówiła o  swoim życiu, przebiegu wypadku i  godzi-nach poprzedzających go. Odpowiadała na liczne pytania i nie sprzeciwiała się, by jej wypo-wiedzi były nagrywane na taśmę magnetofonową. Kilka razy powtórzyła, że nie żałuje tego, co zrobiła i  zdaje sobie sprawę z konsekwencji czynu. Oznajmiła, że myśl o  zbrodni, którą popeł-niła, towarzyszyła jej od 10 lat. Podsumowała to w  ten sposób: – Oznacza to, że wówczas znajdo-wałam sie w takiej samej sytuacji jak dzisiaj. (...) Nie byłam świad-kiem żadnego masowego wypadku drogowego, który by mnie zain-spirował, nie było zresztą takiej potrzeby. (...) Nie chciałam przeje-chać przypadkowego, pojedyncze-go pieszego. Musiałam zrobić coś, co będzie miało jakąś wartość, a  przejechanie pojedynczego pie-szego, potrącenie jakiejś babci, to rzecz, do której chyba nawet nie byłabym zdolna.

Oczywiście postanowiono zbadać kondycję psychiczną Hepnarovej, ale najpierw spraw-dzono, czy nie była pod wpły-wem alkoholu lub narkotyków. Nie była.

Cała historia mroziła krew w  żyłach i  wydawała się wręcz absurdalna. Czekano, aż praw-da wyjdzie na jaw, ale w  tej historii nie było drugiego dna. Hepnarová już wszystko powie-działa. Funkcjonariusze patrzyli na nią i  nie dowierzali. Widzieli w  niej nawet ładną dziewczynę, drobnej budowy, oczytaną, może tylko dziwnie chodzącą.

Dwa dni od tragedii w szpita-lu zmarła kolejna, siódma ofia-ra. Społeczeństwo nie potrafiło odpowiedzieć sobie na pytanie, dlaczego młoda dziewczyna wjechała samochodem w  grupę ludzi. Pojawiły się plotki, że zro-biła to z  powodu nieszczęśliwej miłości. Banalne i  nieprawdzi-we. Zakochany w  niej Miroslav wspierał Olgę. Kiedy tylko dowie-dział się, że została aresztowa-na, napisał do niej list, a później zamknął się na kilka dni w poko-

Page 45: egzekucjA 360 - Magazyn Detektyw · dotarli na Mostową. Tam, w okolicach mostu św. rocha, jak twierdzi poli-cja, zostali nagrani przez kamery monitoringu po raz ostatni o godzinie

nr 8/2016 45

CzyNy NIE SłowA

ju hotelu pracowniczego i napisał książkę w obronie godności Olgi Hepnarovej. Próbował ją zrozu-mieć i wytłumaczyć. Twierdził, że zna ją najlepiej i prosił, aby doku-ment dołączyć do akt sprawy. Tak się jednak nie stało. Zamiast tego do akt została włączona ich wcze-śniejsza korespondencja.

Kiedy Miroslav bronił „dobre-go imienia” Hepnarovej, w  szpi-talu po długim cierpieniu (był październik) zmarła ósma – ostat-nia ofiara Olgi.

★ ★ ★

Sierpień, wrzesień i  paź-dziernik 1973 roku to czas, kiedy Hepnarovą zajmo-

wały się osoby próbujące usta-lić stan zdrowia psychicznego kobiety. Badano ją aż dziewięć razy. Opinia psychiatryczna i psy-chologiczna na jej temat liczyła w sumie 78 stron.

– Co pani czuła bezpośrednio po popełnieniu czynu? – pytano ją.

– Ulgę, że mi się udało. To uczu-cie trwa zresztą do dziś… Po pro-stu warto było – odpowiadała.

Nie bała się wyroku: – Jeśli dostanę karę śmierci, przynajmniej nie będę musiała dłużej przebywać na świecie. Jaki sens miałoby dla mnie dalsze życie?

Olga miała dużą potrzebę opowiadania o swoich udrękach, konfliktach i cierpieniach. Jednak badający ją lekarze orzekli, że nie miała poważnych zaburzeń psychicznych, które mogłyby wpłynąć na utratę lub obniże-nie świadomości swoich czynów. Zauważyli jedynie zaburzenia charakteru i  osobowości wraz z tendencją do dewiacji płciowej. Zdiagnozowali, że przestępstwa dokonała po długich rozważa-niach i  starannych przygotowa-niach. Miała też świadomość konsekwencji swojego czynu: – Krótko przed dokonaniem zbrod-ni, jak i  podczas niej i  po niej, postępowała racjonalnie, zacho-wała zimną krew, nie przejawia-ła oznak zaburzeń świadomości. (…) Nie była pod wpływem uro-jeń, halucynacji czy chorobowych zaburzeń nastroju. Z  tego wynika,

że w  czasie popełnienia przestęp-stwa była w stanie zorientować się, że jej działanie jest niebezpieczne dla społeczeństwa i nad nim zapa-nować. (…) Motywacją oskarżonej do popełnienia przestępstwa była zemsta na społeczeństwie, wyni-kająca z  przewlekłej, narastającej nienawiści do ludzi. (…) Czyn, którego się dopuściła, zaspokaja jej tendencje agresywne i destrukcyjne oraz chęć wykazania się czymś wyjątkowym. (…) Wyklucza się decyzję o leczeniu oskarżonej.

Hepnarová czekała na proces. W więziennej celi spisywała myśli (w  tym specyficznym dzienniku nazywała siebie sprawiedliwym mścicielem). Swojego adwokata cały czas dopytywała o  termin rozprawy, zupełnie tak, jakby nie mogła się doczekać. Machina ruszyła 2 kwietnia 1974 roku. Olga została oskarżona o  umyśl-ne pozbawienie życia ośmiu osób, ciężki uszczerbek na zdrowiu u  sześciu innych oraz spowodo-wanie lekkich obrażeń u  kolej-nych sześciu osób. Dodatkowo miała odpowiadać za podpalenie wiejskiego rodzinnego domku.

Przed sądem kobieta dalej cią-gnęła swoją opowieść o nieszczę-śliwym życiu, o  traktowaniu jej jak „chłopca do bicia”. Swoimi zeznaniami szokowała. Na pyta-nie, czemu do realizacji swojego planu nie użyła samochodu służ-bowego, odpowiedziała, analizu-jąc budowę pojazdu: – Przy jego pomocy nie udałoby mi się potrą-cić tylu osób.

Kolejnego dnia na rozprawie mieli stawić się rodzice i  siostra Olgi. W ostatniej chwili odmówi-li. W  sądzie odczytano protoko-ły z  ich wcześniejszych zeznań. Hepnarová wszystko komentowa-ła. Według nich byli normalną rodziną, a  sporadyczne kłótnie nie były niczym nadzwyczaj-nym. Olga miała inne zdanie… Do zeznań większości świadków, m.in. z  miejsca pracy, wypad-ku czy zamieszkania odnosiła się natomiast sporadycznie. Jej obrońca, który oprócz prawa skończył także psychologię, pro-wadził walkę na słowa z  rzecz-nikiem biegłych. W  mowie koń-cowej zawnioskował albo o  spo-

rządzenie nowej opinii biegłych psychiatrów i  psychologów, albo – jeśli sąd dojdzie do innego wnio-sku – zastosowanie nadzwyczaj-nego złagodzenia kary ze wzglę-du na ograniczoną poczytalność. Tymczasem Hepnarová zażądała kary śmierci.

6 kwietnia 1974 roku zapadł wyrok – kara śmierci. Oczywiście przysługiwała jej jeszcze możli-wość apelacji. Olga zapowiedzia-ła, że nie zamierza się odwoły-wać, na co jej obrońca powie-dział: – Oskarżona nie jest w sta-nie w tej chwili należycie odnieść się do kwestii apelacji.

12 maja 1974 roku matka morderczyni, przy pomocy mecenasa, wniosła apelację do Sądu Najwyższego. Co zadzi-wiające, sama Olga zgodziła się, by rozpatrzono odwołanie. Sąd jednak nie zmienił wyro-ku. Niezmordowany obrońca Hepnarovej walczył dalej. Starał się o ułaskawienie swojej klient-ki i  próbował doprowadzić do wznowienia postępowania na podstawie powołania nowych faktów i  dowodów. Zażarta walka o życie morderczyni trwa-ła do 7 marca 1975 roku. Jednak nic nie zmieniło się w  tej spra-wie. Kat zapisał datę egzekucji Hepnarovej: 12 marca 1975 roku. Olga już miesiąc wcześniej na zwitku papieru toaletowego napi-sała: „Wszystko skończone”. ■

Anna Pacuła

Page 46: egzekucjA 360 - Magazyn Detektyw · dotarli na Mostową. Tam, w okolicach mostu św. rocha, jak twierdzi poli-cja, zostali nagrani przez kamery monitoringu po raz ostatni o godzinie

nr 8/201646

Istnieje wiele historii o  duchach i  miejscach nawiedzonych, choć brak jest na ogół jakichkolwiek namacalnych dowodów ich istnienia. Zazwyczaj mowa jest o  tym, że „ktoś” „coś” słyszał lub widział, lub zna kogoś, kto podobno „coś” słyszał lub widział… „Łowcy duchów” wierzą w  takie opowieści, często odwołujące się do mrocz-nej historii danego miejsca, w  którym ponoć straszy. Chętnie też sprawdzają to na własnej skórze. Takich miejsc nie brakuje także w Wielkopolsce.

WielkopolskieZJAWyAgnieszka kozAk

Page 47: egzekucjA 360 - Magazyn Detektyw · dotarli na Mostową. Tam, w okolicach mostu św. rocha, jak twierdzi poli-cja, zostali nagrani przez kamery monitoringu po raz ostatni o godzinie

nr 8/2016 47

łowCy dUChów

Zamek Królewski w  Poz-naniu, wzniesiony przez Przemysława II, to naj-

starsza zachowana rezyden-cja królewska w  Polsce. Jego budowa rozpoczęła się przed 1290 rokiem, lecz kilka lat póź-niej tragiczna śmierć władcy na jakiś czas przerwała prace. Nad dalszą realizacją czuwa-li książęta głogowscy. Dzięki nim i  Kazimierzowi Wielkiemu wszystkie prace ukończono przed 1337 rokiem. W  tam-tych czasach była to największa świecka budowla.

Jaką historię skrywają te średniowieczne mury? Zamek w Poznaniu, jak każdy porządny zamek w  Polsce, ma swojego ducha, a  nawet dwa! Jednym jest zjawa księżnej Ludgardy, żony Przemysława II. Legenda głosi, że kobieta została zamor-dowana właśnie w poznańskim zamku. Jedni twierdzą, że zabił ją mąż, inni – że nie uczynił tego osobiście, ale wydał „stosow-ny” rozkaz. Motywem zbrodni miała być bezpłodność małżon-ki. Przemysław miał ambitne plany zjednoczenia rozbitych ziem polskich, a  do szczęścia brakowało mu tylko męskiego potomka, dziedzica rodu.

Niedługo po śmierci kobie-ty w  zamku zaczęły dziać się dziwne rzeczy: nocą na murach pojawiał się cień Ludgardy, odzianej w  białą, powłóczystą szatę. Podobno pod murami zamku widywano także cień rycerza w  czarnej zbroi i  na czarnym koniu. Owym „czar-nym rycerzem” miał być niejaki Dobiesław z  rodu Zarembów, który za życia nosił czarną zbro-ję. Legenda głosi, że kochał się w Ludgardzie. Niektórzy ponoć widzieli go w  katedrze w  cza-sie żałobnego nabożeństwa po śmierci księżnej. Stał skry-ty za filarem i  wpatrywał się w trumnę.

Przemysław II zmarł tragicz-nie w  1296 roku w  Rogoźnie. Podania ludowe głoszą, że była to kara za zamordowanie żony. Kolejnym dowodem na klątwę, jaka miała na nim zaciążyć, jest fakt, że mimo posiadania

jeszcze dwóch żon i  usilnych starań, nigdy nie doczekał się męskiego potomka.

Za murami kościoła

Kościół św. Piotra i Pawła w  Rąbiniu pochodzi z  czasów późnego goty-

ku. Wzniesiony został w  miej-scu wcześniejszej świątyni romańskiej – z  jej pozostało-ści czerpano budulec. W  1648 roku dobudowano do niego dwie kaplice. Wejście kościoła po obu stronach zdobią tablice VII i  VIII stacji Kopaszewskiej Drogi Krzyżowej. Są to repliki, ponieważ oryginały znajdują się w kopaszewskiej kaplicy.

To niby zwyczajny kościół z historią, jakich wiele w Polsce. Tymczasem działy się tam rze-czy niezwykłe… Praktycznie wszyscy okoliczni mieszkańcy wiedzieli o duchu, który nawie-dzał plebanię. Sprawa wyszła jednak poza parafialne grani-ce w  2009 roku, kiedy ksiądz poinformował o  tym wiernych z ambony.

– Podczas mszy proboszcz powiedział nam o duchach nawie-dzających plebanię i  poprosił nas o modlitwę. Podobno później miał trochę spokoju… Jednak zjawa nie dawała za wygraną – opowiadała jedna z  parafianek wielkopolskiego Rąbinia.

Ludzie od dawna gadali o niesłychanych rzeczach, które

dzieją się w  plebanii, chociaż jeden z  wcześniejszych księży, urzędujący tam ponad 20 lat, nic o  duchach nie mówił. Kolejny duchowny wytrwał 6 czy 7 lat, ale podobno wyprowadził się właśnie przez ducha. Natomiast następny ksiądz, już po kilku

miesiącach od objęcia parafii, podzielił się swoimi spostrze-żeniami z  parafianami. Mówił, że na plebanii światła same się zapalały i  gasły. Telewizor sam z siebie zmieniał kanały. Drzwi zamykały się na klucz, a z  róż-nych miejsc dobiegały hałasy.

Przed zjawami duchow-ny ostrzegał także elektry-ków pracujących na plebanii. Tłumaczył, żeby się ich nie bać, bo duch krzywdy nie robi, tylko lubi się ujawniać. Twardzi męż-czyźni na te wieści wzruszali tylko ramionami. Nie takie rze-czy w życiu widzieli…

Proboszcz deklarował, że ze zjawami miał problem jeden z  goszczących na plebanii kle-ryków. Podobno czuł czyjąś obecność. Bywało, że nie mógł otworzyć drzwi, mimo iż nie były zamknięte na klucz. Innym razem po pokoju wirował jego biret.

Cała wieś próbowała ustalić, czyja zjawa i  dlaczego nawie-dza plebanię. Pierwsza na myśl przychodziła hrabina Zofia Chłapowska (Rąbiń i  okolice były jej rodowymi dobrami). Urodzona w  1824 roku Zofia odebrała staranne wykształce-nie. Była bardzo blisko związa-na z rodzicami. Kiedy wyszła za mąż za niezbyt urodziwego Jana Koźmiana, krążyły plotki, że nie jest szczęśliwa. Pogłoskom prze-czą rodzinne zbiory korespon-dencji, z  których wynika, że małżonkowie byli wobec siebie bardzo czuli. Niestety, kobieta była dość kruchej i niestabilnej konstrukcji psychicznej, aby nie powiedzieć, że miała problemy psychiczne… Często wpadała w  melancholię i  zmagała się z depresją. Zaburzenia umysło-we doprowadziły ją do samobój-stwa. Popełniła je w  paździer-niku 1853 roku. Pochowano ją w  rodzinnych grobach przy kościele w  Rąbiniu. Dwa lata później, przy drodze, którą szedł kondukt pogrzebowy, posta-wiono kapliczki drogi krzy-żowej. 16-kilometrowa trasa Kopaszewskiej Drogi Krzyżowej wiodła przez pola, lasy i  łąki. Płaskorzeźby poszczególnych

Czy wiesz, że… Przemysław II był pierwszym królem Polski po rozbiciu dzielnicowym. To właśnie  on  po  raz  pierwszy  użył symbolu  orła  białego  jako  godła państwowego. Było to w 1295 roku, podczas koronacji władcy. 

Page 48: egzekucjA 360 - Magazyn Detektyw · dotarli na Mostową. Tam, w okolicach mostu św. rocha, jak twierdzi poli-cja, zostali nagrani przez kamery monitoringu po raz ostatni o godzinie

nr 8/201648

łowCy dUChów

stacji sprowadzono z  Paryża, gdzie wykonane zostały w  jed-nej z  modniejszych wówczas pracowni. Po śmierci żony Jan Koźmian przez jakiś czas prze-bywał w Kopaszewie, gdzie ota-czał opieką swoich poddanych. Utworzył tam m.in. ochronkę dla dzieci. Ostatecznie poświę-cił się kapłaństwu.

Podczas II wojny świato-wej niemiecki zarządca wydał Józefowi Kasprzykowi i  jego synowi Antoniemu polecenie zburzenia dwóch kapliczek. Kiedy mężczyźni odmówili wykonania polecenia, zostali pobici tak dotkliwie, że przez miesiąc nie byli zdolni do pracy. Ostatecznie kapliczki i  tak zburzono.

Kopaczewska Droga Krzy-żowa została odbudowana i uro- czyście poświęcona w  1997 roku.

Inna teoria mówi, że to wcale nie nieszczęśliwy duch Zofii Chłapowskiej nawiedza plebanię w  Rąbiniu. Zjawy pojawiają się za sprawą stare-go, średniowiecznego cmenta-rza, który archeolodzy odkryli pod świątynią. Z  badań można wnioskować, że kościół został wzniesiony w  miejscu dawne-go cmentarza przykościelnego, związanego z  wcześniejszym kościołem romańskim. W  jed-nym z wykopów odkryto szcząt-ki dziecka, które częściowo znajdowały się pod kamiennym fundamentem późnogotyckiego kościoła. Pozwala to stwierdzić, że przed rozbudową kościoła nie ekshumowano znajdujących się tam grobów.

Jest jeszcze jedna plotka – tajemnicza zjawa to ponoć duch pewnej dziewki, która dawno temu została skrzywdzona przez proboszcza i  teraz mści się na innych księżach.

Parafianie niechętnie opo-wiadają o  duchach. Może boją się zemsty zjawy. A  może nie chcą, aby ktoś szydził, że są dorośli, a wierzą w duchy. Nawet sam proboszcz, który mówił na mszy o dziwnych rzeczach, jakie miały się dziać w  plebanii, nie chciał na ten temat rozmawiać

z  dziennikarzami. Stwierdził, że jest to wewnętrzna sprawa parafii. Dodał, że parafia jest jak rodzina, a  przecież spraw rodzinnych nie omawia się na publicznym forum. Według informacji udzielonej przez pro-boszcza, duch przestał zresztą już straszyć. Czyżby przestraszył się zainteresowania mediów?

★ ★ ★

Duchy zwykle mieszkają w  zamkach, na cmenta-rzach czy w  opuszczo-

nych domach. Kościoły są dość nietypowymi miejscami, w  któ-rych się ukazują. Tymczasem jeden z  nich upodobał sobie wspaniałą barokową poznańską farę. Została ona zbudowana w  latach 1651-1701 dla zako-nu jezuitów w miejscu dawnego kościoła św. Stanisława Biskupa i  Męczennika, który okazał się być za mały dla zakonników.

Ozdobą kościoła są organy wykonane w  latach 1872-1876. Była to dość kosztowna inwesty-cja. W  połowie sfinansowała ją tajemnicza starsza dama, która zastrzegła sobie anonimowość. To właśnie z  tymi organami wiąże się postać zjawy… Jest nią podobno duch ofiarodawczyni. W  2000 roku, podczas nagry-wania płyty z  utworami orga-nowymi, widział ją organmistrz farny: – Stałem przy organach. Na schodach do nich prowadzą-cych panowały egipskie ciemno-ści. Za dnia jest tam trudno wdra-pać się starszym osobom, a  co dopiero nocą. Nagle, jakby znikąd, pojawiła się starsza, ubrana na czarno kobieta. Nogi się pode mną ugięły. Wrażenie było niesamowi-te. Pokazałem jej tylko, że ma być cicho. Stanęła sztywno z  boku. Była bardzo stara. Przygarbiona, trzęsąca się, wspierała się na lasce. Gdy nagranie się zakończy-ło, podszedłem do niej i  zapyta-łem, co tutaj robi. „Przyszłam do fary” – powiedziała. Dała się spro-wadzić na dół. Chciałem ją nawet odprowadzić do domu, ale nie chciała. Powiedziała, że mieszka niedaleko. Potem jakby się rozpły-nęła. Była 1.00 w nocy…

Tajemniczą zjawę podobno widziało jeszcze kilka innych osób. Wierzący w  duchy twier-dzą, że dama co jakiś czas przy-bywa do kościoła, aby nacieszyć się dźwiękami muzyki organowej i sprawdzić, czy jej dar jest oto-czony odpowiednią opieką.

★ ★ ★

Być może duch z  Rąbinia i  zjawa fundatorki orga-nów z  poznańskiej fary

na dobre opuszczą kościel-ne mury, tak jak duch kawale-ra maltańskiego, który nawie-dzał Bazylikę Archikatedralną pw. Świętych Apostołów Piotra i  Pawła na Ostrowie Tumskim. Zjawa, zmarłego w  1543 roku Wawrzyńca Powodowskiego (kawalera maltańskiego), miała się tam ukazywać pomiędzy 1543 a 1544 rokiem. Mężczyzna został pochowany w  obecnej kaplicy Matki Boskiej Częstochowskiej i  św. Stanisława Kostki. Wspo-minał o  tym Edward Raczyń-ski we „Wspomnieniach Wiel-kopolskich”: – Po śmierci przez rok cały (dziwny pobożnymi i  tajemniczymi zjawieniami) z grobu wychodził i podczas mszy uroczystych śpiewanych u  wiel-kiego ołtarza, z dobytym mieczem podczas ewangelii świętej, między stallami prałatów i  kanoników a  stallami niższego duchowień-stwa widocznie stawał. Zaś po ukończeniu mszy – niknął.

Dlaczego duch Wawrzyńca Powodowskiego przez rok nie zaznał spokoju? Była to ponoć pokuta, ponieważ za życia zaniedbywał obowiązki religijne i  podawał się za komandora, którym w istocie nie był.

Na jednym z  filarów katedry znajduje się tablica, gdzie napi-sano: „25 kwietnia 1544 roku po odprawieniu specjalnego nabo-żeństwa duch Wawrzyńca znik-nął i już więcej się nie pojawił”.

★ ★ ★

Z duchem sami poradzili sobie bernardyni, sprowa-dzeni do Poznania w 1456

roku. Braciszkowie prowadzili

Page 49: egzekucjA 360 - Magazyn Detektyw · dotarli na Mostową. Tam, w okolicach mostu św. rocha, jak twierdzi poli-cja, zostali nagrani przez kamery monitoringu po raz ostatni o godzinie

nr 8/2016 49

łowCy dUChów

kronikę, w  której zapisali, że niepokoi ich dziwne zjawisko. Według nich diabeł, któremu było nie w  smak, że pojawi-li się w  Poznaniu, starał się ich wygnać. Przebierał się za zakonnika i straszył nowicjuszy, mając nadzieję, że w ten sposób wykurzy ich z klasztoru. Potem zaczął straszyć niewiasty, które prały w  rzece. Ponoć zachowy-wał się bardzo lubieżnie, obna-żał się i  zachęcał do nierządu. Braciszkowie postanowili roz-prawić się ze zjawą. Zasadzili się na niego, chcąc go złapać, ale on ich przechytrzył – przy-brał postać osła, wskoczył do Warty i  słuch wszelki po nim zaginął.

Bernardyni mieli spokój aż do 1610 roku, kiedy to w koście-le pochowano pewnego szlach-cica. Od tego czasu w  koście-le pojawiał się duch zmarłego z  włócznią w  dłoni i  na koniu. Najczęściej wtedy, kiedy zakon-nicy byli zatopieni w modlitwie. Braciszkowie tym razem długo nie czekali na rozwój wydarzeń. Pozbyli się zwłok szlachcica z  kościelnego grobu… Pomysł okazał się skuteczny.

Mroczna historia szpitala w Owińskach

W podpoznańskich Owiń–skach znajduje się budynek nieistniejące-

go już w  tym miejscu szpitala psychiatrycznego. Dużo wcze-śniej znajdował się tam klasztor cystersów, ufundowany w 1250 roku przez księcia poznańskie-go Przemysława i  jego brata Bolesława Pobożnego. Niestety w  wyniku antypolskich i  anty-kościelnych działań rządu pru-skiego opactwo zlikwidowano.

Zakład psychiatryczny utwo-rzono w  Owińskach w  styczniu 1838 roku. Był to pierwszy tego typu obiekt w  Wielkopolsce. W  1871 roku przebywało tam 120 osób, natomiast w  1939 roku aż 1100 pacjentów. Po wybuchu wojny szpital zlikwido-wano. Później znajdował się tam Zakład Wychowawczy, a od 1952 do 1994 roku Ośrodek Szkolno-

-Wychowawczy dla Niewidomych Dzieci.

Obecnie zniszczony i  zdewa-stowany budynek świeci pustka-mi. Mimo to przyciąga fotogra-fów, szukających ciekawych ujęć oraz… łowców duchów. Podobno w opuszczonym szpitalu słychać diaboliczne chichoty i  jęki, a po murach przemykają cienie. Skąd duchy w  tym zapomnianym miejscu? Jeśli pojawiają się tam, to zapewne ma to związek z tra-gicznymi wydarzeniami, jakie miały miejsce w listopadzie 1939 roku. Otóż po wybuchu II wojny światowej zakład zaczęto likwi-dować… Chorych (dorosłych i dzieci) początkowo wywożono do Fortu VII w Poznaniu, gdzie znajdował się pierwszy na tere-nie Polski hitlerowski obóz kon-centracyjny. Założył go Herbert Lange. Kierował nim tylko przez tydzień, ale w tym czasie zdążył przygotować pierwszą w  histo-rii komorę gazową. Doskonale wiedział, kto będzie w  niej zamordowany…

Sukcesywnie dowożeni pa- cjenci byli zagazowywani. Po pewnym czasie z  chory-mi nie „fatygowano” się już do Poznania. Podjeżdżała po nich specjalna ciężarówka uszczel-niana blachą, do której dopro-wadzano gaz z  butli umiejsco-wionych na zewnątrz pojazdu… Ciała zamordowanych zakopy-wano w  lasach koło Rożnowa – robili to więźniowie Fortu VII.

Naziści potrzebowali jeńców do pracy, chorzy ludzie nie byli im potrzebni, dlatego posta-nowiono natychmiast się ich pozbyć. Robiono to w  ramach akcji T4, E-Aktion – był to pro-gram realizowany w  III Rzeszy w  latach 1939-1944, polegają-cy na fizycznej „eliminacji życia niewartego życia”. Akcja ta była także nazywana „eutanazją” osób upośledzonych – stąd skrót E-Aktion. Natomiast skrót P4 pochodzi od adresu biura tego makabrycznego przedsięwzięcia mieszczącego się w Berlinie przy Tiergartenstraße 4. Mordowano m.in. chorych na schizofrenię, niektóre postacie padaczki, otę-pienie, osoby niepoczytalne, cho-

rych przebywających w  zakła-dach opiekuńczych dłużej niż 5 lat, osoby z wrodzonymi zabu-rzeniami rozwojowymi. T4 była pierwszym masowym mordem ludności dokonanym przez nazi-stowskie państwo niemieckie, podczas którego opracowano „technologię” zbiorowego zabija-nia, zastosowaną później w nie-mieckich obozach zagłady.

Nie jest też tajemnicą, że hitle-rowcy planowali stworzenie ide-alnej rasy. Jeszcze przed wojną przygotowali akcję uśmiercania pacjentów szpitali psychiatrycz-nych. Około 20 września 1939 roku w „Grand Hotelu” w Sopocie odbyła się narada z  udziałem Hitlera, na której przedstawił on plany dotyczące likwidacji na terenie Niemiec osób umysło-wo chorych. Wychodził z  zało-żenia, że wpłynie to na utrzyma-nie „czystości niemieckiej krwi”. W Wielkopolsce pierwsi „na listę” trafili pacjenci właśnie ze szpita-la w Owińskach i Poznaniu.

Ta mroczna historia szpita-la psychiatrycznego jest faktem. Jednak pytanie „czy tam stra-szy?”, budzi skrajne emocje. Jedni zdecydowanie twierdzą, że tak, zaznaczając, że dziwne zjawiska nasilają się w  listopa-dzie, w  rocznicę tragicznych wydarzeń. Żądni wrażeń odwie-dzają opuszczone mury, robią zdjęcia, analizują, czy widać na nich coś w rodzaju tajemniczych postaci. ■

Agnieszka kozak

Page 50: egzekucjA 360 - Magazyn Detektyw · dotarli na Mostową. Tam, w okolicach mostu św. rocha, jak twierdzi poli-cja, zostali nagrani przez kamery monitoringu po raz ostatni o godzinie

nr 8/201650

Wyrazista, pociągła twarz, regularne rysy, chorobliwie błyszczące oczy i  stanowczy głos. Czasami wydawało się, że ma w sobie coś demonicznego, zwłaszcza gdy mówił

o  zabijaniu. Jan Kowalkowski pozosta-wił ponad 200 stron wspomnień. Opisuje w nich, jak likwidował kolaborantów, fol-ksdojczów i „niewinną” Anielicę.

kat zdrajcówMarcin CyMERyS

Page 51: egzekucjA 360 - Magazyn Detektyw · dotarli na Mostową. Tam, w okolicach mostu św. rocha, jak twierdzi poli-cja, zostali nagrani przez kamery monitoringu po raz ostatni o godzinie

nr 8/2016 51

EGzEkUToR

Lucyna Kowalkowska nie zdążyła poznać teścia. Za jego syna, Macieja, wyszła już po śmierci Jana Kowalkowskiego, pseu-donim „Halszka” w  1967

roku. Pamiątki po teściu, które-go pseudonimem nazwano jedną z  ulic na osiedlu Kurdwanów w  Krakowie, pani Lucyna trzy-ma w starej, czarnej teczce. – Tu jest cały „Halszka”. Jego przekleń-stwem było to, że w  okres wojny wkroczył jako 18-letni chłopak. Jego osobowość dopiero się kształ-towała. Był niezwykle odważny, sprawny fizycznie i bystry. Honor i  ojczyzna zawsze były obecne na jego ustach. Dlatego jak mało kto nadawał się do likwidacji zdraj-ców. W  moich wyobrażeniach jawi się jako człowiek o  krew-kim charakterze, niczym Bohun z „Ogniem i mieczem” – porównu-je kobieta, kładąc dłoń na skórza-nym obiciu teczki.

Znajdują się w  niej odzna-czenia, zdjęcia, mapy i  frag-menty jego wspomnień pisane w  latach 50. – Pomagały upo-rać się z  dręczącymi go wspo-mnieniami z  okresu wojny. Od męża wiem, że siadał do zapisków, kiedy tylko mógł, notował nawet na świstkach papieru – opowiada Kowalkowska.

Zebrane wspomnienia zaty-tułowano „Likwidacja zdrajców Narodu Polskiego w  Krakowie”. Na ponad 200 stronach maszyno-pisu zapisana jest historia czło-wieka, który razem ze swoim oddziałem zajmował się likwida-cją kolaborantów i zdrajców.

Synowa porucznika „Halszki” przyznaje, że jej teść miał pro-blem z odnalezieniem się w powo-jennej rzeczywistości. Ożenił się, miał dzieci, ale nie potrafił w pełni wejść w rolę męża i ojca. – Umiał przepraszać. Jak nabroił, zawsze wracał do domu z wielkim bukietem kwiatów – dodaje.

„Halszka” okazuje się mężczyzną

Inaczej „Halszkę” wspominał jeden z redaktorów „Gazety Krakowskiej”, który spotkał

się z  nim na krótko przed jego śmiercią. Dziennikarz tak opi-sał to spotkanie: „Zapamiętałem wyrazistą, pociągłą twarz, regu-larne rysy, błyszczące choro-bliwie oczy, głos stanowczy… Wydawało się niekiedy, że ma w  sobie coś demonicznego. Zwłaszcza gdy mówił o  zabi-janiu” – czytamy na łamach dziennika.

Zwierzchnikiem Kowalkow-skiego w konspiracji z ramienia Kierownictwa Walki Cywilnej był Tadeusz Seweryn, pseudo-nim „Socha”, etnograf, malarz i  badacz sztuki ludowej. Z  jego polecenia „Halszka” zajął się dywersją, najbardziej niebez-pieczną dziedziną spośród kon-spiracyjnych działań. Uczył młodych adeptów konspiracji obchodzenia się z bronią, mate-riałami wybuchowymi, dokony-wania aktów sabotażu.

Pseudonim „Halszka” pocho-dzi od imienia jednej z młodzień-czych miłości Kowalkowskiego. Związana jest z  nim zresz-tą zabawna historia opisana we wspomnieniach poruczni-ka. Jeden z  żołnierzy na wieść o tym, że jego oddział ma odwie-dzić „Halszka”, zaczął się stroić, z  nadzieją, że gościem będzie atrakcyjna kobieta. Po wizycie Kowalkowskiego wystrojony żoł-nierz na długo pozostał obiek-tem żartów kolegów.

Dla 20-letniego Jana nie było sytuacji bez wyjścia. Gdy aresz-towano go w  łapance ulicznej, uciekł, wyskakując przez okno z  drugiego piętra i  łamiąc przy tym obie kości piętowe.

W  1943 roku jako 22-latek wstąpił do zgrupowania Armii Krajowej „Żelbet”. Został tam mianowany dowódcą oddzia-łu sabotażowo-dywersyjnego, wykonującego w Krakowie wyro-ki Cywilnego Sądu Specjalnego.

Na koncie miał około 30 wyroków śmierci. Zabijał kon-fidentów gestapo i  zdrajców wysługujących się hitlerowcom.

O organizowaniu akcji swo-jego oddziału „Halszka” pisze w  pamiętniku. To nie jest jedy-ne źródło wiedzy na ten temat. W  archiwum krakowskiego

Zakładu Medycyny Sądowej zachowało się dziewięć proto-kołów sekcji zwłok osób, na któ-rych wykonano wyroki śmierci. Dzięki nim wiemy, jak w czasie drugiej wojny światowej likwi-dowano wrogów narodu.

Śmierć w ósmym miesiącu ciąży

Dwudziestego ósmego wrze- śnia 1944 roku z  rąk egzekutorów od postrza-

łu w  szyję zginął Karol  K., syn właściciela odlewni metali przy ul. Mogilskiej 74. Mężczyzna został skazany na śmierć, ponieważ doniósł Niemcom na firmę braci  S., w  której przechowywano broń.

Celem grupy „Halszki” był też Karol  T., żołnierz Armii Krajowej. Od jakiegoś czasu wśród osób, z którymi współpra-cował w konspiracji, dochodziło do aresztowań. W  celu wyja-śnienia sprawy dokonano pro-wokacji, zdradzając Karolowi T. miejsce przetrzymywania broni. Podejrzenia okazały się słusz-ne. Jakiś czas później gestapo przeprowadziło rewizję w  tym mieszkaniu. Dla ludzi „Halszki” był to znak, że Karol T. kolabo-ruje z Niemcami.

Został zwabiony do warsztatu na ul. Powiśle, gdzie po zrewido-waniu znaleziono kompromitu-jące go zaświadczenie z gestapo. Nie ma informacji, jak wykona-no wyrok. Wiadomo jedynie, że zwłoki zakopano pod podłogą warsztatu.

5 października 1944 roku w  gabinecie dentystycznym przy ul. Karmelickiej 12 został uduszony dentysta Eugeniusz  P. Zamachu dokonano w gabinecie pełnym ludzi. Były tam dwie współpracownice i  pacjenci w  poczekalni. Prawdopodobnie dlatego wyrok wykonano po cichu, dusząc zdrajcę przy pomocy sznura.

Miesiąc później celem „Hal-szki” był Jan L., autor donosu do gestapo. Jego zapisek zdradzał, że w  piekarni przy ul. Koletek 10 jest warsztat produkujący broń dla powstańczej Warszawy.

Page 52: egzekucjA 360 - Magazyn Detektyw · dotarli na Mostową. Tam, w okolicach mostu św. rocha, jak twierdzi poli-cja, zostali nagrani przez kamery monitoringu po raz ostatni o godzinie

nr 8/201652

EGzEkUToR

Donos był anonimowy, ale usta-lono, że autorem był prawdo-podobnie L., bo kilka dni wcze-śniej został zwolniony z  pracy w  tej piekarni za kradzież. Ludzie Kowalkowskiego prze-brani w  niemieckie mundury, po przyjściu do domu L. przy ul. Karmelickiej zastali tylko żonę podejrzanego. Kobieta zapytana o piekarnię oświadczyła, że znaj-duje się tam warsztat produkują-cy broń. Po uzyskaniu tej infor-macji jeden patrol udał się na ul. Sołtyka, gdzie pracował jej mąż, a drugi pozostał w pobliżu ich domu. Po przekazaniu przez łącznika, że zastrzelony został Jan  L., drugi patrol zastrzelił żonę, która była w ósmym miesią-cu ciąży. – W tym miejscu można się zastanowić nad kwestiami moralno-etycznymi związanymi z  wykonywaniem wyroków przez Państwo Podziemne. Zastrzelenie młodej kobiety, wydawałoby się zupełnie przypadkowej, do tego ciężarnej, jest w  świetle współ-czesnych zasad etycznych niewy-obrażalne – ocenia prof. Tomasz Konopka, kierownik Zakładu Medycyny Sądowej w Krakowie. Prof. Konopka z  zamiłowania jest historykiem. Zbiera informa-cje na temat działalności oddzia-łu „Halszki” i ofiar egzekutora.

Dodaje, że nie można jed-nak rozpatrywać spraw z  okre-su okupacji, mierząc je zasada-mi moralności obowiązującymi w  czasach pokoju. – W  czasie wojny hitlerowcy w  ponad 100 publicznych egzekucjach zabili

1600 osób. Kilka tysięcy więź-niów z  Montelupich rozstrze-lano w  Przegorzałach, forcie Krzesławice i  innych miejscach. Osiem tysięcy osób zabito w obo-zach w  Płaszowie i  Prokocimiu, a  ponad 60 tysięcy mieszkań-ców Krakowa zginęło w obozach koncentracyjnych. Zapewne więk-szość z  nich poniosła śmierć wskutek donosów współobywa-teli. Wykonanie wyroku było w  tamtej rzeczywistości nie tyle karą czy zemstą, ale miało na celu wyeliminowanie osoby, przez którą ginęli z rąk Niemców kolejni Polacy – wyjaśnia prof. Konopka.

Co do słuszności działań „kata zdrajców” nie ma wątpliwości również dr Tomasz Stachów z Muzeum Historycznego Miasta Krakowa.

– Były to nieraz momenty dra-matyczne, bo ci ludzie do końca zarzekali się, że są niewinni i bła-gali o  litość. Nie można było sobie pozwolić na moment waha-nia – mówi Tomasz Stachów, kurator wystawy „Walczące Miasto 1939-1945”. Znalazły się na niej m.in. pamiątki po Janie Kowalkowskim, jego liczne foto-grafie i  konspiracyjne rozkazy mianowania go na kolejne stop-nie wojskowe.

We wspomnieniach, „Halszka” pisze o  wyroku na kobiecie, którą nazwał „Anielicą”. Była to Lilli  A., uduszona przy ul.  Długiej 52. Policjant współ-pracujący z  podziemiem wyle-gitymował ją. Kobieta pokazała

legitymację gestapo, w  której znajdowała się lista kilkunastu nazwisk i adresów osób związa-nych z ruchem oporu. „Halszka” opisuje ją: „Duże wyraziste oczy, stanowiące mocny akcent na tle ślicznej twarzyczki (ze zdję-cia)”. Na żywo kobieta zrobiła na Kowalkowskim jeszcze więk-sze wrażenie. Napisał we wspo-mnieniach: „Była jeszcze ład-niejsza niż na zdjęciu. W  miej-scach czarno-białych światłocie-ni fotografii grały kolory: błękit oczu, złociste pukle włosów, zgrabna dziewczęca figurka”. Dalej stwierdza, że nie mógł się pogodzić z tym, że tak niewinnie wyglądająca osoba jest agentem gestapo.

Musiał wypić cyjanek

Wykonanie wyroku przez uduszenie, a  nie przez rozstrzelanie, miało

zapewne na celu uniknięcie hała-su, bo wyrok wykonano w  nie-mieckiej dzielnicy. Ważne było także uniknięcie egzekucji odwe-towych. W tym akurat przypadku działanie okazało się skuteczne – lekarz wykonujący sekcję pobrał wymaz z dróg rodnych do bada-nia mikroskopowego. Oznacza to, że sprawa została potrakto-wana jak pospolite zabójstwo, a nie działanie Podziemia – tłu-maczy prof. Tomasz Konopka.

Wyroki wykonywano również bardziej nietypowymi sposoba-mi. Władysław B., artysta malarz i  rzeźbiarz, za wydanie gesta-

Page 53: egzekucjA 360 - Magazyn Detektyw · dotarli na Mostową. Tam, w okolicach mostu św. rocha, jak twierdzi poli-cja, zostali nagrani przez kamery monitoringu po raz ostatni o godzinie

nr 8/2016 53

EGzEkUToR

REkLAMA

po kilku osób z  kurii biskupiej, po przesłuchaniu musiał wypić cyjanek. Jego zwłoki zakopano pod podłogą warsztatu.

Na życzenie dowództwa, „Halszka” opracował również plan zamachu na generalne-go gubernatora okupowanych ziem polskich Hansa Franka, który miał zostać zastrzelony z  wieżyczki kamienicy na rogu ulic Bernardyńskiej i  Smoczej, w  chwili wyjazdu z  Wawelu. Z  zamachu zrezygnowano, oba-wiając się egzekucji odwetowych na dużą skalę.

Niemiecka załoga opuściła Wawel 18 stycznia 1945 roku, dzień po ucieczce Hansa Franka. Na początku zamek chroniło zaledwie kilku strażaków, któ-rzy przybyli ugasić niewiel-ki pożar centrali telefonicznej. W  czasie gdy Armia Czerwona wkraczała do Krakowa, pomi-mo zakazu podjęcia jakichkol-wiek akcji, „Halszka” wraz ze swoją grupą dywersyjną opa-nował Wawel. Bezpośrednio po

wyzwoleniu Krakowa podjął się ochrony znajdujących się tam dóbr przed rodzimymi i obcymi grabieżcami.

Dokumenty na temat życia „Halszki” po wojnie znajdują się w  archiwum Instytutu Pamięci Narodowej w Wieliczce. Wynika z  nich, że Kowalkowski na krótko wstąpił do milicji. Od 1946 roku należał do zrzesze-nia Wolność i  Niezawisłość. Później imał się różnych zajęć, m.in. prowadził sklep z  owo-cami przy ul. Zwierzynieckiej. Miał również fabrykę guzików „Krakowianka”.

Byłym katem zdrajców inte-resowała się po wojnie bezpieka. Kowalkowski był kandydatem na tajnego współpracownika. Z  dokumentów IPN nie wyni-ka jednak, aby został agentem. Służby chciały, żeby informował ich o tym, co dzieje się z ludźmi ze środowiska byłej konspiracji. „Halszka” nie zdradzał im jed-nak kluczowych informacji.

Zmarł w  1967 roku na raka. Jest pochowany na Cmentarzu Podgórskim w  Krakowie. Jego syn Maciej mieszka w Krakowie. Nie chciał się z  nami spotkać. Lucyna Kowalkowska nie chce zdradzać szczegółów z  życia „Halszki” po wojnie. Wiadomo jednak, że młodość w cieniu wyro-ków śmierci odbiła się na całym jego późniejszym życiu. – Ktoś to jednak musiał robić – podsumo-wuje synowa „Halszki”. ■

Marcin Cymerys

w wersji na czytniki

WWW.DETEKTYW.EU

3,90PLn z

VATod

Page 54: egzekucjA 360 - Magazyn Detektyw · dotarli na Mostową. Tam, w okolicach mostu św. rocha, jak twierdzi poli-cja, zostali nagrani przez kamery monitoringu po raz ostatni o godzinie

nr 8/201654

diamenty ze względu na wygląd i  wartość od stuleci są przedmiotem pożądania. Od najdawniejszych cza-sów ludzie byli gotowi łamać dla nich zasady moralne, kraść, a nawet zabijać. Z jednej strony piękne kamienie były oznaką bogactwa i szczęścia, z drugiej zaś przyno-siły pecha, nieszczęście, a nawet śmierć.

PrzeklętediamentyRyszard BoRkowSkI

Te najsłynniejsze i najpięk-niejsze klejnoty należa-ły kiedyś do Afrodyty – bogini miłości, piękności i płodności. Dawni Grecy przypisywali im magicz-

ną i  leczniczą moc. Nazywali je też adamos – niezniszczalne. Ale dopiero Rzymianie zaczęli two-rzyć z  nich biżuterię dla boga-tych arystokratów. W  Indiach, Grecji i  w  krajach arabskich

wierzy się, że diamenty z natury są trujące. Arabowie uważają, że jeśli wręczony kobiecie kamień kruszeje i matowieje, dowodzi to jej zdrady. Drogocenne kamie-nie zdobiły insygnia królewskie, szyje pięknych pań i  komnaty zamkowe. Wprawdzie cieszyły oko właścicieli, ale nie zawsze przynosiły one ludziom szczę-ście. Niejednokrotnie były oku-pione cierpieniem i krwią. Stąd

już tylko krok do opowieści o klątwach, jakimi naznaczone są niektóre kamienie.

Popularny jak Mona Lisa

Bodaj najbardziej pecho-wym kamieniem szla-chetnym świata jest

diament Hope – największy kolorowy diament na świecie, który jako jedyny zmienia swój kolor na czerwony. Jak wyni-ka ze statystyk, obok Mony Lisy w  Luwrze, to najczęściej oglądane dzieło sztuki na świe-cie. Choć w języku angielskim jego nazwa oznacza nadzieję, to jednak dzieje tego kamie-nia przeczą temu znaczeniu. Diament Hope znany jest nie tylko ze swojej wielkości, ale i  klątwy, która dopadała każ-dego właściciela. Jego dzieje są zawiłe i  pełne niedomó-wień. Dociekliwi kronikarze doliczyli się aż 126 ofiar!

Jego pierwszym właści-cielem był francuski kupiec – podróżnik Jean-Baptiste Tavernier, który przywiózł go do Paryża ze swojej szóstej podró-ży do Indii. Jak głosi legen-da, diament został ukradzio-ny z  czoła hinduskiego bożka poświęconego Rama Sicie. Indyjscy kapłani oburzeni świętokradztwem i  zuchwało-ścią złodzieja nałożyli na niego klątwę. Początkowo miała doty-czyć tylko złodzieja. Jednak gdy  diament nie został zwró-cony kapłanom, klątwa zaczęła prześladować wszystkie osoby, które miały z  nim styczność. Tavernier w 1668 roku sprzedał go królowi Francji Ludwikowi XIV i… szybko padł ofiarą tego kamienia. Wprawdzie za pie-niądze uzyskane ze sprzedaży diamentu udało mu się spłacić długi rodzinne, niemniej – jak wynika z przekazów historycz-nych – jego życie miało tragicz-ny koniec. Podobno został roz-szarpany przez hordę dzikich psów w okolicach Moskwy.

Ludwik XIV tylko raz nosił ten kamień i… dopadła go klą-twa. Stracił znaczną część kró-lestwa, pochował swoje dzie-

Page 55: egzekucjA 360 - Magazyn Detektyw · dotarli na Mostową. Tam, w okolicach mostu św. rocha, jak twierdzi poli-cja, zostali nagrani przez kamery monitoringu po raz ostatni o godzinie

nr 8/2016 55

wIERzyć – NIE wIERzyć?

ci, dwójkę wnuków i prawnuka, sam w  końcu zmarł na gan-grenę. Jego następca i  kolejny właściciel diamentu – prawnuk Ludwik XV – zmarł w  samot-ności i  ciężkich męczarniach. Ponoć jego ciało wydawało tak okropny odór, że służba nie mogła wytrzymać z  nim w  jed-nym pomieszczeniu. Kolejni wła-ściciele – król Ludwik XVI i jego żona Maria Antonina – zginęli na szafocie. Diament został zra-bowany z  francuskiego skarbca w 1792 roku i nie wiadomo, co działo się z nim przez następne lata. Kiedy w 1812 roku odnale-ziono go w  Amsterdamie, trafił na… kolejnego złodzieja – tym razem syna właściciela zakła-du, do którego oddano klej-not w  celu wyszlifowania go po latach poniewierki. Ojciec mężczyzny – uczciwy człowiek – zmarł zaraz po tym, jak dowie-dział się o przestępstwie, a sam złodziej popełnił samobójstwo, dręczony poczuciem winy za śmierć ojca i  hańbę, jaką okrył rodzinę.

W Londynie w roku 1830 dia-ment kupił bankier Henry Philipp Hope. Od jego nazwiska wła-śnie pochodzi nazwa klejnotu. Co ciekawe – to właśnie jego nie dotknął przypisywany diamento-wi mroczny wpływ. Jednak nie-którzy zwracają uwagę, że rodzi-na bankiera „wzięła pech na sie-bie”. Syn Hope’a, spadkobierca brylantu, został porzucony przez żonę i zbankrutował. Inny krewny Hope’a zbankrutował i  postrze-lił się w  nogę tak niefortunnie, że musiano mu ją amputować. Kilku następnych właścicieli dia-mentu popełniło samobójstwo. Jeden z  jego rosyjskich posia-daczy, książę Katinowski został zamordowany przez anarchistę. Generał Lasolle, w którego posia-daniu znalazł się diament, zginął w bitwie pod Lodi. Sułtan Turcji, Abdul Hamid, został zmuszony do abdykacji.

W 1912 roku amerykański magnat, Edward Beale McLean, zapłacił 180 tysięcy dolarów za kamień, który kupił dla żony, kolekcjonerki brylantów. Może to przypadek, ale… wkrótce zmarła

jego matka i  dwoje służących. Później dziewięcioletniego syna przejechał samochód, a  córka zmarła po przedawkowaniu środ-ków nasennych. Sam McLean rozwiódł się z  żoną i  dopełnił żywota w  szpitalu psychiatrycz-nym. Po śmierci wdowy po panu Edwardzie wszystkie jej klejnoty kupił najsłynniejszy amerykański jubiler Harry Winston. Według legendy, przed klątwą Hope można uciec, oddając komuś klejnot. To on przerwał ten pechowy ciąg zdarzeń w momen-cie, kiedy w  1958 roku przeka-zał diament do największego na świecie muzeum – Smithsonian Institution w Waszyngtonie, gdzie można podziwiać go do dzisiaj. Zanim tam jednak trafił i klątwa przestała działać, pech dopadł listonosza, który  dostarczył diament do  muzeum. Uległ on dwóm wypadkom samocho-dowym – w pierwszym ciężarówka zmiażdżyła mu nogę, w  drugim doznał poważnej kontuzji głowy. Po wyjściu ze  szpitala jego dom spłonął w  pożarze. Diament Hope, przechowywany jest w  specjalnym sejfie i  od ponad pół wieku nie był „sprawcą” żad-nych nieszczęść!

Tylko Bóg lub kobieta może nosić go bezkarnie

W londyńskim Muzeum Tower możemy obej-rzeć jeden z  naj-

słynniejszych diamentów na świecie: Koh-i-Noor (z  języ-ka perskiego – Góra Światła). Jego pochodzenie owiane jest tajemnicą. Nie wiadomo kto, gdzie i  kiedy go znalazł. Wedle legendy został odkryty na czole chłopca porzuconego nad brze-giem rzeki Jamuna. Noworodka zaniesiono wraz z  diamentem na dwór władcy. Dziecko oka-zało się Karną, synem Boga Słońca. Piękny kamień (został osadzony w posągu boga Sziwy na miejscu trzeciego oka – tzw. oka olśnienia). Pierwsze infor-macje o  nim pochodzą z  1304 roku, kiedy był już własnością radży Malwy.

Wedle przekazywanej z poko-lenia na pokolenie klątwy-le-gendy ten piękny kamień mogą nosić tylko kobiety. Hinduski tekst z 1304 roku ostrzegał: „Kto posiada ten diament, zawładnie światem, ale zazna też jego nie-szczęść. Tylko Bóg lub kobieta może nosić go bezkarnie”. Klątwa chyba działa… Brytyjska monar-chini – Królowa Matka – żyła 101 lat, a prawie wszyscy mężczyźni, którzy byli jego posiadaczami, prędzej czy później tracili wła-dzę, a niekiedy nawet życie.

Przez stulecia przechodził z  rąk do rąk jako łup wojenny. W XVIII wieku król perski Nadir Shah zginął podczas zamachu wkrótce po zdobyciu kamienia. Potem jeden z  jego generałów wywiózł diament do Afganistanu. Tam Koh-i-Noor zniknął, by po jakimś czasie nieoczekiwanie pojawić się w  Pendżabie. Znów przynosił choroby i śmierć swoim kolejnym właścicielom – walczy-li o  niego Afgańczycy, Persowie, Hindusi i  Sikhowie. Ostatecznie w 1911 roku osadzono go w koro-nie królowej Marii. W 1937 roku kamień przeniesiono do innej korony – wykonanej specjal-nie na koronację Elżbiety, żony Jerzego  VI, ostatniej cesarzowej Indii. Od tamtej pory zdobi koro-nę królowych brytyjskich.

★ ★ ★

Ezoterycy twierdzą, że struktura chemiczna mine- rałów ma właściwość

zapamiętywania silnych emocji, jakie odczuwamy. Gdy wzburzo-na osoba nosi kamień, może on przejąć jej negatywne wibracje, a potem emanować nimi na inne osoby. Im twardszy i  większy jest kamień, tym trudniej jest zmienić zakodowane w  nim emocje. Być może z tego powo-du biorą się opowieści o  klą-twach, które ciążą na najsłyn-niejszych diamentach świata. Niektóre z nich były świadkami wojen, zbrodni, knowań i  spi-sków… ■

Ryszard Borkowski

Page 56: egzekucjA 360 - Magazyn Detektyw · dotarli na Mostową. Tam, w okolicach mostu św. rocha, jak twierdzi poli-cja, zostali nagrani przez kamery monitoringu po raz ostatni o godzinie

nr 8/201656

Zbiorowa wyobraźnia sterroryzowanego miasta nadawała sprawcy morderstwa wręcz nieludzkie cechy. Tymczasem na ławie oskarżonych zasiadł młodzieniec o  wyglądzie trzynastolatka, który po

ogłoszeniu wyroku rozpłakał się jak małe dziecko. Ludzie nie dali się omamić. „nic to nie zmienia – mówiono w mieście. – To potwór! Zło potrafi płatać okrutne figle, kryjąc się pod maską niewiniątka”.

Potwór z SeattleTadeusz wójCIAk

Page 57: egzekucjA 360 - Magazyn Detektyw · dotarli na Mostową. Tam, w okolicach mostu św. rocha, jak twierdzi poli-cja, zostali nagrani przez kamery monitoringu po raz ostatni o godzinie

nr 8/2016 57

ChoRA FASCyNACjA

Reporterzy stacji tele-wizyjnej KIRO-7 tak wspominają tragedię: – To był szok. Wszyscy w  mieście mówili tylko o  tym. Strzelaniny zda-

rzają się nawet u  nas w  Seattle, ale w tej dobrej dzielnicy to rzad-kość. Zaskakująca była również pora zdarzenia. No i  trudno było uwierzyć, że ofiarą padł tak wspaniały człowiek… Słyszało się głosy: „Nikt z  nas nie czuje się już bezpiecznie. Każdego może spotkać taki los”... Ludzie chcieli mieć udział w  złapaniu zabójcy, który zamordował dla czystej przyjemności.

egzekucja na skrzyżowaniu

Ofiarą przypadkowego zamachu padł Yancy Noll, 42-letni sprzedawca

w dziale win popularnego super-marketu. Zginął 31 sierpnia 2012 roku, gdy wracał z  pracy o  godzinie siódmej wieczorem i znajdował się już blisko domu. Zjechał swym starym subaru z  trasy międzystanowej numer 5 na ulicę w  północnej części Seattle. Jak zeznali świadkowie, stał spokojnie na czerwonym świetle. Nic nie wskazywało na to, że wszedł w jakiś ryzykowny kontakt, słowny czy wzrokowy, z kimś na drodze.

Strzały padły niespodzie-wanie z  odkrytego sportowego bmw, stojącego z  lewej strony. Zamachowiec strzelał przez szybę po stronie pasażera. Cztery pociski utkwiły w głowie ofiary, w  tym jeden w  skroni. Zaskoczony Noll chyba nawet nie zdążył zdać sobie sprawy, że umiera.

Był jeszcze piąty pocisk, na którym w  domu sąsiadującym ze skrzyżowaniem, niemal nie poślizgnęła się 92-letnia Patricia Schulmeister. Pocisk leżał na podłodze hallu, w pobliżu kuch-ni. Staruszka miała szczęście, że ją ominął, przebijając najpierw płot, następnie okno, a w końcu wiszącą na ścianie oszkloną fotografię jej kota. Odbił się od

niej i  wylądował na podłodze. Pani Patricia wzięła pocisk do ręki, wyszła przed dom i wręczy-ła ciepły jeszcze kawałek metalu policjantom, już zabezpieczają-cym miejsce zbrodni.

Świadkami zamachu byli Kevin Watts i Angelo Rama, wra-cający do domu po zajęciach na uniwersytecie. Ich samochód otwierał kolejkę pojazdów stoją-cych na światłach. Za plecami mieli subaru, a  z  lewej bmw. Najpierw usłyszeli pięć wystrza-łów, zobaczyli w  tylnym luster-ku osuwającego się człowieka, a  następnie ze zdumieniem obserwowali, jak kierowca bmw dodał gazu i pomknął na pobliską trasę szybkiego ruchu. Siedzący za kierownicą Watts zareagował impulsywnie, wbrew zaleceniom policji, doradzającej w  takich sytuacjach zachowanie zimnej krwi i  trzymanie się z  daleka od uzbrojonego napastnika. Jak zeznał potem, wraz z  kole-gą odrzucili zdrowy rozsądek i  ruszyli za bmw. Nie osiągnę-li jednak wiele. Sportowe auto było znacznie szybsze, a kierow-ca niewątpliwie doświadczony, bo rozwinął maksymalną pręd-kość i  błyskawicznie zniknął wśród aut na autostradzie.

Obaj studenci mieli jednak kilka sekund cennego czasu, by przyjrzeć się pojazdowi i  kie-rowcy. Dzięki ich spostrzeże-niom spod ołówka policyjne-go grafika wyszedł wyjątko-wo udany portret pamięciowy mordercy. Drobny, filigrano-wej budowy, z  rysami twarzy charakterystycznymi dla ludzi pochodzących z wschodniej Azji, z  gęstymi czarnymi włosami, bez zarostu, w  dużych „policyj-nych” ciemnych okularach. Auto marki BMW Convertible, przy-puszczalnie serii M4, w kolorze srebrnym, z  misternymi kołpa-kami, też w kolorze srebrnym.

Policja natychmiast wyko-rzystała te informacje. Do akcji przystąpił zespół kierowany przez dwoje doświadczonych detektywów. Poczynając od tego wieczoru, Frank Clark i  Dana Duffy mieli nie spocząć przez wiele tygodni, a  sprawę uznali

za zakończoną dopiero dwa lata później, gdy z  poczuciem speł-nionego obowiązku, choć nie bez głębokiego smutku, opusz-czali budynek sądu.

Człowiek z sercem

Następnego dnia portret pamięciowy i opis samo-chodu zostały opubli-

kowane przez media. „Należy zwracać uwagę na sportowe BMW bez bocznej prawej szyby” – przekazywali sobie ludzie, poruszeni i  wzburzeni wiado-mością o tragedii w mieście.

„On już dawno ukrył ten samochód. Może też zdążył wstawić szybę”... – twierdzili niektórzy.

Detektywi Clark i Duffy zaję-li się zbieraniem informacji o zastrzelonym. Nie mieli z tym najmniejszych kłopotów, bo – oprócz jego narzeczonej zgłosiło się wielu przyjaciół Yancy Nolla. Od razu można było wykluczyć, że tragiczne zdarzenie mogło być wynikiem „road rage”, czyli agresji anonimowych napastni-ków w ruchu drogowym.

– Yancy jeździł ostrożnie, jak dziadek – stwierdził Brad Kenny, jego najbliższy przyja-ciel. – Należał do rzadkiej kate-gorii mądrych, spokojnych i  roz-ważnych kierowców. Na szosie zachowywał się tak, jak w życiu. Kochał ludzi, przyrodę i zwierzę-ta. Wszystkim okazywał zawsze wiele serca. To wykluczone, by tamtego wieczoru złamał swoje zasady, wszedł z kimś w konflikt, prowokując taki koniec…

Yancy Noll był wysportowa-nym mężczyzną. Wolny czas spędzał w  lasach i  nad jezio-rami, jakich wiele w  okolicach Seattle. Znał wszystkie trasy turystyczne w pobliskich górach. Na wędrówki wyruszał prze-ważnie w  kolegami, najczęściej z Bradem, a niekiedy zabierał ze sobą kundelka o  imieniu Lola. Po jego śmierci zamieszczono wiele zdjęć w gazetach i w tele-wizji. Na jednym z nich szeroko uśmiechał się przystojny bru-net o  miłej twarzy, w  wełnianej czapce pokrytej śniegiem…

Page 58: egzekucjA 360 - Magazyn Detektyw · dotarli na Mostową. Tam, w okolicach mostu św. rocha, jak twierdzi poli-cja, zostali nagrani przez kamery monitoringu po raz ostatni o godzinie

nr 8/201658

ChoRA FASCyNACjA

Geniusz w potrzasku

W tamte wrześniowe dni 2012 roku policji zale-żało na tym, by nie

dopuścić do kolejnej tragedii w  mieście. Przecież morderca ciągle był wśród ludzi.

W ciągu dwóch tygodni, które upłynęły od brutalnej egzekucji na skrzyżowaniu 15th Avenue i  75th Street, policja otrzymała kilkaset donosów na temat srebr-nego bmw i ciemnowłosego kie-rowcy. Ale dopiero 14 września wpłynęła informacja na wagę sukcesu. Zadzwoniła anonimo-wa kobieta, wystawiając mło-dego właściciela opisywanego pojazdu. Mieszkał zaledwie kilka przecznic od miejsca zbrodni. Jego wygląd niemal dokładnie odpowiadał wyglądowi mężczy-zny z portretu pamięciowego.

Dzięki temu w  kręgu zain-teresowania detektywów zna-lazł się Dinh Bowman, 30-letni inżynier, właściciel firmy Vague Industries zajmującej się pro-dukcją robotów. Z  zebranych informacji wyłaniał się obraz młodego człowieka o  wyjątko-wych talentach, niemal geniu-sza. Miał zaledwie dwanaście lat, gdy wstąpił do college’u. W  czasie studiów konstruował wymyślne maszynerie, prze-ważnie niemające zastosowania w  praktyce, ale po uzyskaniu dyplomu uruchomił własny biz-nes elektroniczny. W 2007 roku, podczas konferencji dla ludzi sukcesu, poznał Jennifer, wyso-ką szczupłą blondynkę, dentyst-kę z  doskonałą renomą. Ślub wzięli rok później.

Dinh był synem imigrant-ki z  Wietnamu i  Amerykanina, inżyniera z  zakładów Boeinga. Po matce odziedziczył wszystkie cechy wyglądu. Średniego wzro-stu, szczupły, okrągły na twa-rzy, ze skośnymi oczami i gęstą, czarną czupryną idealnie paso-wał do opisu kierowcy, który sierpniowego wieczoru postawił na nogi całe Seattle.

– Dinh i  Jennifer to wyjątko-wo dobrane małżeństwo – powie-dział detektywom Jesson Matta,

przyjaciel domu. – Stanowią parę o jasno nakreślonych celach życiowych i  o  wielu możliwo-ściach, w  tym finansowych. Ale najważniejsze jest to, że się bardzo kochają i  rozumieją. Jakie mają samochody? O  ile wiem, Dinh jeździł sportowym bmw, ale nie pamiętam koloru…

Detektywi chcieli poznać wię-cej szczegółów. Czas wprawdzie gonił, opinia publiczna domaga-ła się rezultatów śledztwa, ale z drugiej strony należało działać rozważnie. Okazały dom dwoj-ga młodych ludzi sukcesu został poddany całodobowej obserwa-cji, a  każdy ich ruch śledzono. Jeździli samochodami parko-wanymi na podjeździe lub na ulicy. Można się było domyślać, że poszukiwany pojazd, a  więc klucz do sprawy, znajduje się w zamkniętym garażu.

Dopiero po tygodniu obser-wacji drzwi garażu na krótko uniosły się w  górę. To jednak wystarczyło, by dostrzec, że stoi tam srebrne bmw.

Kamienne twarze

O świcie 21 września 2012 roku Dinh i  Jennifer wychodzili z  domu do

pracy, gdy otoczyli ich policjan-ci. Mężczyzna został aresztowa-ny i  zakuty w  kajdanki. Oboje przewieziono na komisariat i umieszczono w dwóch oddziel-nych pokojach przesłuchań.

Od owego wieczoru, gdy zdą-żyli go zauważyć czujni świad-kowie, Bowman najwyraźniej usiłował zmienić wygląd. Po czę-ści mu się to udało. Wyhodował brodę i  wąsy, zapuścił czupry-nę utrzymywaną w  nieładzie. W pokoju przesłuchań przetrzy-mano go przez dwie godziny, celowo, dla zmiękczenia. Połowę czasu spędził w  stanie pozornej beztroski, z  nogami na stole, wpatrzony w  sufit i  ściany, cza-sem podśpiewując pod nosem. W  drugiej godzinie bezczynno-ści zaczął dobijać się do drzwi i wyrażać niepokój.

– Tracę tylko czas, a  moja firma czeka – mówił oskarżyciel-skim tonem.

– Wszystko jest w  idealnym porządku. Trzeba siedzieć i  cze-kać, akurat tak długo, ile potrzeba – zbywał go policjant.

Bowman nie wiedział, że w tym rzekomo traconym przez niego czasie trwało wiele czyn-ności ważnych dla śledztwa. Ekipa przeszukiwała jego dom i  garaż, a  w  sąsiednim pokoju detektywi Clark i  Duffy próbo-wali przesłuchiwać Jennifer. Nic z  tego nie wychodziło. Kobieta ze znudzonym, zimnym wyra-zem twarzy, odpowiadała na każde pytanie tą samą formułką: „Nie wiem. Nie jestem pewna”...

Potem akcja przeniosła się do pokoju obok. Jednak z takim samym skutkiem. Podobnie jak jego żona, Bowman spoglądał na detektywów z  niewzruszo-nym, kamiennym wyrazem twa-rzy, ignorując ich pytania.

Mijały godziny. W miarę upły-wu czasu detektywi zostawia-li go samego, by przyjmować telefony od ekipy przeszukującej dom, garaż, a zwłaszcza sporto-we bmw. Napływające meldunki dawały już całkowitą pewność, że mają właściwego człowieka.

– Chcemy oświadczyć, że zostanie pan postawiony w  stan oskarżenia o popełnienie najcięż-szego przestępstwa – powiedzieli mu pod koniec dnia. I  wresz-cie mogli się przekonać, że ten młody człowiek potrafi jednak mówić.

– O jakie przestępstwo chodzi? – zapytał.

– O morderstwo…– Morderstwo?! Jakie morder-

stwo? Kto został zamordowany?– Zamordowana została nie-

winna istota ludzka…

Zacieranie śladów

Rewizja w garażu i w domu przyniosła oczekiwane dowody. Srebrne bmw

było bez wątpienia samocho-dem z  miejsca przestępstwa. Jego wygląd zgadzał się z  opi-sem świadków. Pojazd miał już nową szybę, ale wymiany doko-nano w sposób tak niedbały, że w  zagłębieniach tkwiły drobin-ki szkła z  przestrzelonej szyby.

Page 59: egzekucjA 360 - Magazyn Detektyw · dotarli na Mostową. Tam, w okolicach mostu św. rocha, jak twierdzi poli-cja, zostali nagrani przez kamery monitoringu po raz ostatni o godzinie

nr 8/2016 59

ChoRA FASCyNACjA

W garażu wyczuwało się zapach farby. Podejrzany wykonał ama-torską robotę. Zamiast oddać auto do fachowca, sam przema-lował te piękne, stylowe kołpaki ze srebrnego na czarny kolor.

Zadbał natomiast o  fachową wymianę szyby. Brała w  tym udział także żona. Rachunek zna-leziony w  jej torebce świadczył o  tym, że już następnego dnia po morderstwie pojechali oboje BMW do odległego o  175 mil Portland w  sąsiednim stanie Oregon i  tam znaleźli warsztat. Wybór miejsca naprawy auta w  mieście tak znacznie odle-głym od ich miejsca zamieszka-nia potwierdzał zamiar zaciera-nia śladów. Detektywi dotarli do warsztatu w  Portland i  uzyskali obszerne zeznanie mechanika, który opisał nie tylko rodzaj wykonanego zlecenia, lecz rów-nież dziwne zachowanie obojga klientów, zwłaszcza blondynki.

– Milczała, nerwowo ściskała dłonie, unikała kontaktu wzro-kowego – zeznał mechanik. – Mężczyznę spytałem, co się stało z szybą. Odpowiedział, że została rozbita podczas próby włamania.

Oprócz szyby, Bowman wymienił również w aucie cztery opony. Detektywi znowu poszli tropem tej wymiany i  pojechali do warsztatu w północnej dziel-nicy Seattle, gdzie pracownik podzielił się z  nimi wątpliwo-ściami na temat nietypowego zlecenia. Właściciel bmw kazał wymienić całkiem nowe i  dro-gie opony firmowe na najtańsze i przeciętnej jakości. W taki spo-sób podejrzany starał się zacie-rać ślady. Dowiedział się z gazet i telewizji, że „paląc opony” pod-czas ucieczki ze skrzyżowania, pozostawił na jezdni charakte-rystyczne ślady. Starał się więc poprzez wymianę opon unie-możliwić identyfikację pojaz-du. Ale nic z  tego nie wyszło. Detektywi odszukali oryginalne opony, ukryte w magazynie jego firmy. Ich trakcja pasowała ide-alnie do śladów pozostawionych na jezdni w miejscu tragedii.

Nie udało się również usu-nąć innych dowodów wiążących Bowmana z  popełnioną zbrod-nią. W  jego domu znaleziono bogaty arsenał różnego rodza-ju broni. Na półkach brakowa-ło tylko pistoletu Glock kaliber

9  mm, z  którego zastrzelony został Yancy Noll. Detektywi mogli się tylko domyślać, że na tę sztukę broni nie dane już im będzie natrafić. Natomiast o  zamiłowaniu właściciela kolekcji do broni palnej i  osią-gnięciu mistrzostwa w jej używa-niu świadczyły dyplomy z  popi-sów strzeleckich oraz upstrzona serduszkami krótka notatka od żony, umieszczona na lodówce: „Dla mojego ukochanego piesz-czoszka, najlepszego rewolwe-rowca na Dzikim Zachodzie”...

Chore obsesje

Podczas rewizji ujawniono tajemnice, które nie muszą zadziwiać w domach ludzi

o  czystym sumieniu. Każdy ma przecież prawo do urządzania własnego „gniazdka” nawet w  najbardziej dziwaczny, tylko jemu właściwy sposób. W  grę wchodzi również przywilej nieograniczonego buszowania w  przestrzeni cybernetycznej i  wyciągania stamtąd choćby najbardziej dziwacznych treści. Wszystko to może mieć sens, ale do momentu, w którym pojawia

Page 60: egzekucjA 360 - Magazyn Detektyw · dotarli na Mostową. Tam, w okolicach mostu św. rocha, jak twierdzi poli-cja, zostali nagrani przez kamery monitoringu po raz ostatni o godzinie

nr 8/201660

ChoRA FASCyNACjA

się podejrzenie o  popełnienie zbrodni, a następnie o podejmo-wanie prób uniknięcia odpowie-dzialności za śmierć człowieka.

Dom Dinha i  Jennifer, od zewnątrz sprawiający wraże-nie imponującej siedziby dwoj-ga doskonale zarabiających profesjonalistów, wewnątrz był zaniedbany i pozbawiony mebli. Rzucał się w  oczy materac na podłodze, sprzęt komputerowy na prostym biurku oraz – rzecz jasna – wspomniany już arsenał broni. Mogło to dziwić w domu dentystki zarabiającej ćwierć miliona dolarów rocznie.

Jednak znacznie bardziej szokowały dowody wskazują-ce na skrywane przed światem zewnętrznym pasje pana domu. Oficjalnie był on inżynierem, wynalazcą, konstruktorem robo-tów. Natomiast w zaciszu domo-wym hodował w  sobie zainte-resowania szokująco odbie-gające od głównego kierunku jego wykształcenia. Rzekomy geniusz zanurzał się bez reszty w internetowym świecie śmierci i zbrodni.

– Zawartość komputerów w domu podejrzanego wskazywa-ła na to, że namiętnie studio-wał metody uśmiercania ludzi – stwierdził detektyw Frank Clark. – Chciał wiedzieć, jak się zabija człowieka. Pasjonowały go również sposoby unikania odpo-wiedzialności za morderstwo. Miał tony materiałów: ściągnięte z  internetu książki i  broszury na temat zabijania, pojedyncze arty-kuły, a  także fotografie i  filmi-ki na ten sam temat. Egzekucje, rozstrzeliwanie, wieszanie, podci-nanie gardeł… Bezmiar chorych obsesji…

Detektywi zwrócili szczególną uwagę na krótki film z  instruk-cją, jak zabić człowieka z broni palnej, strzelając do wroga przez szybę w  samochodzie. „Musicie wyobrazić sobie całkiem real-ne zagrożenie – mówił lektor. – Znajdujecie się w  ruchu dro-gowym, siedzicie w  samocho-dzie, a  ktoś w  innym samocho-dzie podjeżdża do was od strony pasażera i  grozi wam śmiercią. Nie ma wtedy nawet sekundy

do namysłu. Nie ma czasu na opuszczenie szyby. Trzeba strze-lać natychmiast, przez szkło!”

Tę instrukcję Bowman stu-diował zapewne przed wyru-szeniem na polowanie na ulice swego miasta. Natomiast dzień po udanej akcji werto-wał w  Internecie broszurę pod tytułem „Arrest-Proof Yourself” („Zabezpiecz się przed aresz-towaniem”), omawiającą krok po kroku sposoby zacierania śladów zbrodni, pozbywania się użytej broni palnej i  pozostało-ści prochu na rękach. Do poda-nych tam porad zastosował się z dużym poświęceniem, a  także wiarą w bezkarność.

Króliczek z Misiaczkiem

W grudniu 2012 roku, po czterech miesiącach spędzonych w  aresz-

cie, Bowmana przewieziono do sądu na pierwszą rozpra-wę, w  celu przedstawienia mu formalnych zarzutów. Na sali zgromadziło się niemal pięć-dziesięciu członków rodziny, przyjaciół i  bliskich znajomych Yancy Nolla. Po raz pierwszy mogli się przyjrzeć mordercy.

– Patrzyłem na niego wstrzą-śnięty do głębi – wspominał Brad Kenny, najlepszy przyjaciel zamordowanego. – Zachowywał się tak, jakby nic się nie stało. Całkowity spokój i  obojętność. Jakby nie miał nic wspólnego z  tragedią, która zakłóciła nasze życie. Bezwiednie zadawałem

pytania: Dlaczego to zrobiłeś? Co cię do tego skłoniło?

Podczas tego posiedzenia sąd ustalił wysokość poręcze-nia majątkowego na 10 milio-nów dolarów. Wiadomo było, że podejrzanego i  jego rodziny nie będzie stać na taki wysiłek finan-sowy, pozostanie więc w  aresz-cie do rozprawy.

– Nawet nie drgnął mu muskuł twarzy – komentował Brad Kenny. – Zachował spokój jak bezduszna figura z  plastiku, jak robot. Ani śladu strachu, czy też poczucia winy za to, co uczy-nił. Patrząc na niego, czułem, jak gniew wypełnia mnie bez resz-ty. Bałem się, że lada moment wybuchnę.

Natomiast śledczym spokój zakłócało zupełnie co innego. Posiadali już dowody na to, że Binh Bowman potrafi być wyjąt-kowo wrażliwy i  w  pewnych warunkach umie się ożywić, a nawet rozgadać. Dzieje się tak, gdy telefonuje do niego Jennifer. Nagrano setki takich rozmów, w  których ona występuje jako Bunny („Króliczek”), natomiast on jako Snuggle („Misiaczek”, od telewizyjnego misia, rekla-mującego zmiękczający płyn do prania). Podczas tych rozmów oboje w  sposób znaczący zmie-niali tembr i  ton głosu, seple-niąc i roztkliwiając się jak małe dzieci.

– Królicku, królicku, jak ci tam leci? – mówił on.

rozwiązanie zagadki kryminalnej ze str. 64pt. „rzekome niedopatrzenie”

Hagen nie musiał kierować panny Howard i Bradleya na pobra-nie krwi, gdyż współczesna nauka i technika umożliwiają ustalenie DNA, a także różnych cech krwi ludzkiej (w tym oznaczenie grupy i czynnika Rh) na podstawie analizy śliny człowieka. Zarówno panna Howard jak i Bradley podczas przesłuchania palili papie-rosy (w przeciwieństwie do pierwszego przesłuchiwanego Granta) i siłą rzeczy musieli zostawić na ustnikach ślady swojej śliny. Komisarz mógł więc przekazać niedopałki do laboratorium, gdzie w krótkim czasie wykonano badania, umożliwiające bezbłędną identyfikację. Gdyby jednak okazało się, że ślady krwi nie należą do panny Howard lub Bradleya, koniecznym byłoby pobranie pró-bek krwi lub śliny od Johna Granta.

Page 61: egzekucjA 360 - Magazyn Detektyw · dotarli na Mostową. Tam, w okolicach mostu św. rocha, jak twierdzi poli-cja, zostali nagrani przez kamery monitoringu po raz ostatni o godzinie

nr 8/2016 61

ChoRA FASCyNACjA

– U mnie wsystko dobze. A  jak tam mój Misiaczek, moje ciastecko?

– Właśnie wysłałem do Królicka e-maila…

– Ojejku! Brakuje mi ciebie strasnie!

I dalej, w  tym samym stylu, ich rozmowy trwały każdora-zowo po kilkanaście minut. Dziecinne świergolenie dwojga zadowolonych z  siebie milusiń-skich… A  przecież w  tle wciąż była myśl o  strasznej prawdzie, że tych dwoje łączy tajemni-ca okrutnego morderstwa. On zabił. Ona wiedziała o  śmierci niewinnego człowieka i  uczest-niczyła w zacieraniu śladów.

– Śledczy i  personel więzien-ny ostrzegali: tylko nie słuchaj tych nagrań! Można się naba-wić silnych torsji… – wspomi-nała później prokurator Kristin Richardson.

Zło w masce

Proces mordercy rozpoczął się 19 listopada 2014 roku. Dinh Bowman zaskakiwał

wszystkich już od pierwszej chwili. „Potwór z  Seattle”, jak już od ponad dwóch lat mówio-no o  nim w  mieście, przybrał teraz wygląd niewinnego nasto-latka, chyba tylko przez przy-padek zaplątanego w  straszne okoliczności. Na ławie oskar-żonych zasiadł szczupły, młody człowiek, krótko ostrzyżony, ubrany w ciemne spodnie i białą koszulę, o  twarzy zatroskanego o  dobro ogółu, przypominają-cy najlepszego ucznia z  jakiejś renomowanej szkoły.

– Wyglądał na nie więcej niż trzynaście lat… Nikt by nie powiedział, że jest to trzydzie-stoletni mężczyzna, który zabił przypadkowo wybranego człowie-ka i  tak wielu ludziom zburzył spokój. Niektórym, również mnie,

do końca życia – stwierdził Brad Kenny.

Podobne zdanie mieli śledczy i  prokuratorzy. Oskarżonego znali już od ponad dwóch lat jako wyniosłego aroganta i kłam-cę, usiłującego na wszelkie spo-soby zatrzeć ślady po okrutnej zbrodni, zmieniając nawet swój wygląd. Jakże inny był teraz. Z  okazji procesu zrezygnował już z  niedbałego zarostu, zgolił wąsy i  brodę, kazał się ostrzyc krótko. Łatwo osiągnął zamie-rzony efekt.

– Ten chłopiec z  ławy oskar-żonych niewątpliwie nie wyglą-dał na mordercę – skomentowa-ła później prokurator Kristin Richardson. – Ale ludzie związa-ni zawodowo z salą sądową znają tego rodzaju zagrywki. Oskarżeni dają z  siebie wszystko, by przed ławą przysięgłych prezentować się jak uosobienie niewinności. Jeśli nawet nie rozumieją jeszcze tych zasad gry, uczą ich tego adwokaci…

Nadszedł jednak czas brutal-nej prawdy.

– Motywem tej zbrodni nie była chciwość czy zazdrość, jak to się często zdarza. W  tym przypad-ku chodziło o coś bardziej skom-plikowanego i  makabrycznego.

Page 62: egzekucjA 360 - Magazyn Detektyw · dotarli na Mostową. Tam, w okolicach mostu św. rocha, jak twierdzi poli-cja, zostali nagrani przez kamery monitoringu po raz ostatni o godzinie

nr 8/201662

ChoRA FASCyNACjA

Oskarżony postanowił wresz-cie spełnić swe ukryte żądze. Kierowało nim pragnienie zabi-jania. Zabił przypadkowego czło-wieka z czystej ciekawości, a zara-zem dla przyjemności. Chciał wiedzieć, jak to jest, gdy się zabija istotę ludzką. Podniecała go zwią-zana z  tym akcja – powiedziała prokurator.

Na obraz niewiarygodne-go zła, zaprezentowany na sali sądowej, złożyły się zeznania świadków i  prezentacja dowo-dów zebranych w  śledztwie. Był to wyjątkowo obciążający materiał. Podany w  mediach rysopis zgadzający się z  fak-tycznym wyglądem Bowmana. Potwierdzona przez świadków dokumentacja zmian w  srebr-nym bmw, zmierzających do zatarcia śladów zbrodni. I mate-riały z  Internetu, świadczące o  obsesyjnej fascynacji zabija-niem, a  zwłaszcza instruktażo-wy film, pokazujący, jak strzelać w  ruchu ulicznym przez szybę samochodową…

Łgarstwo i histeria

Dinh Bowman słuchał tych słów z  taką samą obojętnością, jak dwa

lata wcześniej, podczas poli-cyjnych przesłuchań. Wyglądał jak uosobienie niewinności. W  ludziach burzyła się krew. Liczni członkowie rodziny i  przyjaciele zastrzelonego Yancy Nolla w  swej naiwno-ści liczyli, że morderca wstanie z miejsca, przyzna się do strasz-nego czynu, może nawet wyrazi głęboką skruchę…

Nikt jednak nie przewidział jego szokującego manewru obronnego i  starannie przygo-towanego zeznania. Zaskakując wszystkich, zajął miejsce na podium dla świadków, by przedstawić swoją wersję wyda-rzeń, poprzedzających strzela-ninę na skrzyżowaniu. Doszło do niebywałego łgarstwa. Odpowiedzialnością za śmierć obciążył swoją ofiarę. Stało się jasne, że Yancy Noll nie tylko stracił życie. W  sądzie próbo-wano nadszarpnąć jego opi-

nię. Morderca posłużył się łgarstwem, oczerniał swą ofiarę.

Dinh Bowman bez trudu wdział na siebie kolejną maskę. Tym razem postanowił wystąpić jako ofiara przemocy w  ruchu drogowym.

– Nigdy przedtem nie czułem takiego zagrożenia. Zostałem zaatakowany. Uciekałem przed potworem. Gdybym się nie obro-nił, straciłbym życie – zeznawał. – Tamten oszalał, bo rzekomo zaje-chałem mu drogę. Wymanewrował tak, że jego samochód jechał równolegle do mojego bmw. „Ty pier… chłopczyku, lepiej się naucz jeździć tą błyszczącą zabawką, chyba że chcesz, abym dał ci nauczkę!”... Krzycząc to, wyko-nał znaczący gest, przykładając palce do skroni. Chwilę potem, cisnął we mnie butelką wina. Dostałem nią w  głowę… Mógł mnie zabić. Pędziliśmy przecież po trasie szybkiego ruchu…

– To obelga! Ten człowiek jest podłym kłamcą! Yancy nigdy nie ścigałby się swoim starym suba-ru z jakimś sportowym samocho-dem – powiedział później Brad Kenny. – On nigdy nie dałby się wyprowadzić z  równowagi, ode-rwać oczu od ruchu na trasie, a  zwłaszcza rzucić w kogoś cięż-kim przedmiotem!

Tymczasem oskarżony zezna-wał dalej, próbując zaprezento-wać się ławie przysięgłych jako niedoszła ofiara.

– Czy obawiał się pan, że on mógł mieć w  samochodzie broń palną? – wspierał go w tym John Browne, jego adwokat, najlepszy obrońca w stanie Waszyngton.

– Och, tak! Byłem przera-żony! Zwłaszcza wówczas, gdy zatrzymaliśmy się na czerwonym świetle, a on pochylił się na chwi-lę, jakby sięgając po jakiś przed-miot na sąsiednim fotelu.

– Czy strzelał pan w  obronie własnej?

– Tak.– Czy zamierzał pan go zabić?– Nie.Mało kto z  obecnych na sali

sądowej mógł uwierzyć w  te łgarstwa. Oskarżony brnął w nie dalej. Przepytywany z  kolei przez prokuratora, nie potrafił

wytłumaczyć, dlaczego uciekł z  miejsca przestępstwa, ukrył narzędzie zbrodni, a potem – już przy pomocy żony – starannie zacierał za sobą ślady.

– A gdzie się podziała ta butel-ka z winem, którą rzekomo dostał pan w głowę? – pytała prokurator.

– Wyrzuciłem ją, razem z pisto-letem – odpowiedział oskarżony.

Po trzech tygodniach procesu Dinh Bowman został uznany za winnego spowodowania śmierci przypadkowo wybranego czło-wieka. Gdy 2 stycznia 2015 roku usłyszał wyrok trzydziestu lat więzienia, rozpłakał się jak małe dziecko i  długo nie mógł uspo-koić szlochu. Wszyscy pomyśleli wtedy, że ten pozbawiony uczuć twardziel o wyglądzie nastolatka wreszcie poczuł skruchę i  zała-mał się na myśl o  bezmiarze wyrządzonego zła. Oczekiwano więc zwyczajowych szczerych przeprosin pod adresem rodzi-ny i  przyjaciół ofiary. Nastąpił jednak zawód. Znów odezwał się arogant, człowiek wyzuty z  zasad moralnych, całkowicie pozbawiony sumienia.

– Jestem wstrząśnięty tym trudnym do zrozumienia faktem, że ława przysięgłych nie uwierzy-ła w  moje słowa… – wykrztusił w porywie szlochu.

Już w pierwszym dniu odby-wania wyroku Dinh Bowman próbował popełnić samobój-stwo, poprzez podcięcie żył na nadgarstkach rąk. Został jednak odratowany.

A Jennifer Bowman? Co z nią?

W Seattle wciąż trudno zapomnieć o  tym dramacie. Uspokojeniu nie sprzyja fakt, że na wolności znajduje się nadal Jennifer. Już rozwiedziona, zaciera za sobą ślady. Zmieniła nazwisko, adres, miejsce pracy. Choć odstąpiono od jej ścigania, opinia publiczna jej nie rozgrze-sza. W  mieście panuje prze-konanie, że ta kobieta nie jest bez winy, powinna więc stanąć przed obliczem wymiaru spra-wiedliwości. ■

Tadeusz wójciak

Page 63: egzekucjA 360 - Magazyn Detektyw · dotarli na Mostową. Tam, w okolicach mostu św. rocha, jak twierdzi poli-cja, zostali nagrani przez kamery monitoringu po raz ostatni o godzinie

nr 8/2016 63

POZIOMO: 1) wymierza sprawiedliwość, 4) nadaje i odbiera, 6) mały defekt, 7) szlachecki zwrot grzecznościowy, 10) zdobi wielbłąda, 12) w piłce nożnej: część boiska, zwł. przed bramką, 13) odprowadzany do więzienia, 18) miasto z Akropolem, 19) szrama, znamię, 20) był walutą Włoch, 21) lud, gmin, 22) symbol, godło, 26) gorący trunek, 27) nagły roz-kwit gospodarczy, 29) przedwczesne rozpoczęcie biegu, 32) okrutnik, 35) stolica Szwajcarii, 36) może być melioracyjny, 37) przestępstwo bis, 38) wizytówka świętego, 39) szlaban na przejeździe kolejowym.PIOnOWO: 1) komfort na szynach, 2) wymuszona umowa, 3) artystyczna lub rozrywko-wa, 4) Anna, aktorka z Krakowa, 5) grupa kierująca armią, 8) imperator z Petersburga, 9) ignorant, 10) przy-gląda się ulicznej scenie, 11) zwi-nięty papier, 13) największy dra-maturg świata, 14) uchodźca, 15) napój bogów, 16) święto solenizanta, 17) kpi ze wszystkiego, 18) uwię-zienie, pozbawienie wolności, 21) schowek pod sufitem, 23) udzielający się nastrój, 24) klęska, porażka, 25) antyczna z winem, 28) prostak, 30) udzielany uchodźcom, 31) zawiera dużo jodu, 32) doprowadza do zaślu-bin, 33) gruby koc, 34) rodzaj zasypki.

(rozwiązanie w numerze)

§

RozRywkA

krzyżowka z paragrafem

krzyżowka z hasłem

wrześniowe wYDAnie „DeTeKTYwA” Do KUPieniA oD 16 SierPniA 2016 r.

Page 64: egzekucjA 360 - Magazyn Detektyw · dotarli na Mostową. Tam, w okolicach mostu św. rocha, jak twierdzi poli-cja, zostali nagrani przez kamery monitoringu po raz ostatni o godzinie

22

MARNy koNIEC TwARdzIELA

SKORPION

Póê nym wie czo rem na Êród miej skim skwe rze po ro Êni´ tym g´ sty mi krza ka mi, dwaj za póê nie ni prze chod nie na tkn´ li si´ na le ̋à cà na zie mi nie przy tom nà ko bie t´, szó stà ju˝ z‑ko lei ofia r´ zdzi cza ∏e go ban dy ty.

Do pie ro na st´p ne go dnia wie czo rem le ka rze ze zwo li li ko mi sa rzo wi Ha mil to no wi na prze s∏u cha nie ran nej ofia ry na pa du i‑gwa∏ tu. lin da An der son za pa mi´ ta ∏a wy glàd twa rzy na past ni ka i‑rów nie˝ na pod sta‑wie jej ze znaƒ spo rzà dzo no ko lej ny por tret pa mi´ cio wy spraw cy. jej opis po kry wa∏ si´ z‑ry so pi sem ban dy ty, prze ka za nym po li cji przez wcze Êniej‑sze ofia ry te go prze st´p cy.

zAGAdkAkRyMINALNA Rzekome niedopatRzenieEdward Robins, właściciel salonu jubiler-

skiego, został zamordowany we własnym mieszkaniu. Starszy pan był wdowcem

i mieszkał sam, dlatego do pomocy w prowadze-niu domu zatrudniał leciwą kobietę, mieszkającą po sąsiedzku. To właśnie ona znalazła zwłoki i zaalarmowała policję. Mieszkanie było splądro-wane, a pancerny sejf, w którym jubiler przecho-wywał prawdopodobnie kosztowności i pieniądze, stał otwarty i  pusty. Lekarz sądowy ustalił, że śmierć Robinsa nastąpiła poprzedniego dnia wie-czorem w  wyniku ciosu nożem prosto w  serce. Podczas szczegółowych ekspertyz technicy krymi-nalistyczni odkryli na ubraniu ofiary ślady krwi innej grupy niż krew zabitego. Przyjęto założenie,

że Robins musiał znać swego zabójcę i sam wpu-ścił go do mieszkania. Badania mechanoskopij-ne drzwi i  zamka nie wykazały bowiem śladów włamania. Logicznym następstwem była hipoteza, że ślady krwi na ubraniu denata pochodzą praw-dopodobnie od zabójcy. Komisarz Hagen wraz z  sierżantem Daltonem rozpoczęli przesłucha-nia osób mogących mieć związek z  zabójstwem. Sąsiadka, która sprzątała w domu Robinsa, wyka-zała się żelaznym alibi, tak więc podejrzenie padło na trzyosobowy personel salonu jubilerskiego.

dLACZeGO?(rozwiązanie w numerze)

Jako pierwszy zeznaje John Grant. Jego rela-cja nie wnosi jednak niczego istotnego. Pracuje u jubilera od roku, był raz w mieszkaniu pryncy-pała i nie posiada alibi na czas, kiedy dokonano zabójstwa. Nie ma pojęcia, kto to mógł zrobić.

Ostatnim z  przesłuchiwanych jest Tom Bradley, wieloletni zaufany pracownik jubilera. Śmierć pracodawcy jest dla niego szokiem. – On nie miał żadnych wrogów! – mówi. Faktem jest jednak, że Bradley również nie ma alibi na poprzedni wieczór.

Jako druga przesłuchiwana jest kasjerka Brenda Howard. Również ona nie może wykazać się prze-konującym alibi. Twierdzi, że pracowała u Robinsa od czterech lat i  kilkakrotnie była w  mieszkaniu pryncypała, oczywiście wyłącznie służbowo. Także ona nie wie, dlaczego zabito szefa.

Komisarz Hagen uważa, że zabójcą jest ktoś z tej trójki, jednak z braku dowodów zwalnia wszyst-kich do domu. Kiedy policjanci zostają sami, sier-żant Dalton z wyrzutem zwraca się do Hagena: – Panie komisarzu, dlaczego nie kazał pan pobrać próbek do badań DNA od panny Howard i od tego Bradleya? – Rzeczywiście mogłem to zrobić, ale to nie było konieczne…

★ ★ ★

Mimo tego rzekomego niedopatrzenia, Hagen już następnego dnia będzie wiedział, czy krew na ubraniu ofiary jest tożsama z  krwią jednego z  podejrzanych, chociaż od żadnego z  nich nie pobrano próbek krwi.