via appia #3/4

90

Upload: michal-olejarski

Post on 07-Feb-2016

238 views

Category:

Documents


1 download

DESCRIPTION

Kwartalnik kulturalny przygotowywany przez osoby powiązane z Forum Literackim Inkaustus.pl. Opowiadania, poezja, publicystyka i wszelkie wymiary kultury tylko u nas!

TRANSCRIPT

Page 1: Via Appia #3/4
Page 2: Via Appia #3/4

Witajcie drodzy czytelnicy!

Pomimo wielu perturbacji, kolejna Via Appia ujrzała w końcu światło dzienne. Ze względu na opóźnione wydanie postanowiliśmy, że obecny numer będzie fuzją trójki, która po-winna pojawić się w listopadzie, oraz czwórki, przewidzianej naluty. Przepraszamy za taki niespodziewany zwrot akcji, ale nie znikamy! Co to, to nie! (Konkurencja ma pozwolenie na jęki.)

Inkaustus się zmienia, a Via Appia wraz z nim. Podjęliśmy się wielu prac, które mają na celu rozwinąć i udoskonalić forum. Tempo, które so-bie narzuciliśmy, jest niemal szaleńcze. Wy, niestety, jeszcze nie możecie nawet przypuszczać, co dla Was szykujemy, ale o tym przekonacie się już wkrótce! Mamy ambitne plany, ale tylko dzięki Wam i z Wami będziemy w stanie rozwijać się w społeczność, która nie ogranicza się wyłącznie do form literackich, ale również obejmuje inne przejawy życia kulturalnego. Bądźcie z nami i zapraszajcie znajomych. Każdy tu znajdzie coś dla siebie!

W tym numerze mamy kilka bardzo ciekawych publikacji: relację ze znanej z poprzednich numerów wystawy Polish InvadARTs, która zawitała również do Polski, a dokładnie opanowała na chwilę Kołobrzeg. Kolejną perełką jest wywiad z początkującą artystką, która już teraz posiada na swoim koncie wiele sukcesów i poważnie pracuje na kolejne. (Trzymamy kciuki!)

Oczywiście nie zabraknie również dobrych opowiadań oraz wierszy, w tym kolejnej części “Ścieżki Lilith”, a także zwycięskich opowiadań z pojedynków międzyportalowych, jakie toczą się pomiędzy FL Inkaustus i Klubem Pisarskim IKAR. Walki są zażarte i bijemy się dzielnie!

Nie męcząc dalej przydługim wstępem - zapraszam do lektury.

Michał “Zguba“ Olejarski

PS.Nie, nie próbuję Was hipnotyzować wzrokiem, chociaż byłaby to niezła

forma promocji. Przyznaję. Po prostu stwierdziłem, że jako osoba za wstępniak odpowiedzialna, powinienem pokazać moją facjatę.

Redakcja:Artur “Kot” BiałackiDominika “Lilith” MaliszewskaPrzemek “rootsrat” MałachaMichał “Zguba” Olejarski

Przy numerze pomagali:Joanna “Triss” BaronŁukasz “Disaster” Nowosielski

Kontakt:[email protected]

2

Page 3: Via Appia #3/4

3

SPIS TReŚCIW Odcinkach

Prezent ślubny cz. 3 .....................................................................................................5

Ścieżka Lilith cz. 2 .....................................................................................................14

Przeprowadzka ...........................................................................................................24

Aniele, Pójdę za Tobą ................................................................................................28

Gremlin .......................................................................................................................34

Przystań ......................................................................................................................41

Szalony ........................................................................................................................48

Udawany erotyk ........................................................................................................56

Przyleciały Ptaki ........................................................................................................57

Anorexia Nervosa ......................................................................................................58

Ogłoszenie ..................................................................................................................59

Poeta zawsze chodzi głodny .....................................................................................60

Oddział Szósty ...........................................................................................................61

Moment ......................................................................................................................62

Constans .....................................................................................................................63

Reminiscencje ............................................................................................................64

Klasycznie i od tyłu ...................................................................................................65

Ostatnia Warta ...........................................................................................................66

Dziewczyna czytająca List ........................................................................................68

Wywiad z Anną Różą Kołacką .................................................................................70

Fabryka pozytywnych emocji w Kołobrzegu .........................................................76

Koncert Tarji Tururen ...............................................................................................80

Relacja z Zamojskich Spotkań z Fantastyką...........................................................82

W Odcinkach

OpOWiadania

pOezja

ShOrty

pOgranicza

publicyStyka

Page 4: Via Appia #3/4
Page 5: Via Appia #3/4

Pora była popołudniowa. Owady sen-nie bzyczały w koronie starej lipy. Wawrzyńcowa chałupa była duża i niska, miało się wrażenie, że porosła mchem

słomiana strzecha wspiera się na plecionym z gałęzi płocie. Z wnętrza dobiegały odgłosy popołudniowej krzątaniny. Sam Wawrzyniec siedział na ławeczce pod ścianą i wyplatał sobie ze słomy nowe łapcie.

- Witajcie – odezwał się odkładając robotę, – co was, panie wiedźmin, sprowadza w moje skromne progi?

- Chciałem z wami, Wawrzyńcu, pogadać.- A co złapaliście już strzygę? Bo ostatnio jakoś

o niej nie słychać.- W pewnym sensie. Można tu gdzieś u was

pomówić na osobności.- A juści. W stodole.Wawrzyniec zamknął wierzeje. W smugach

słonecznego blasku, przesączającego się przez sz-pary między belkami, wirował nieśpiesznie kurz.

- No mówcie panie wiedźmin, bo ciekawość. Dlaczego przyprowadziliście z sobą tę panienkę?

- Właśnie. Znacie Monikę?- Jużci. Kto by jej nie znał? Przecie to takie do-

bre dziecko.- A gdybym wam powiedział, że to jest strzyga?- Nie może być – wawrzyniec podrapał się

w głowę. – Musi być, żartujecie panie wiedźmin.- Pozwolisz, Moniko? – Jaszczur zwrócił się

do dziewczyny, która odpowiedziała bladym uśmiechem. Rozwiązała tasiemkę pod szyją i zsunęła odzienie odsłaniając ramiona, plecy i zgrabne delikatne piersi.

- Dyć panienko, co robicie? – Wawrzyniec przełknął głośno ślinę.

- Przecież nie będę tego wiecznie cerowała – powiedziała koncentrując się.

Przemiana nastąpiła jak zwykle nagle, przez skórę, która pociemniała, wyrżnęły się na ple-cach dwa rzędy kolców, a z pomiędzy puszystych włosów wychynęły czerwone rogi. Wawrzyniec cofał się powoli a jego twarz wyrażała czyste, pierwotne przerażenie. Wreszcie, gdy strzyga podniosła na niego pomarańczowe szparki oczu,

potknął się o koryto i runął jak długi.- Spokojnie Wawrzyńcu nie jest groźna –

uspokoił go Jaszczur. – Odkąd pije eliksir, choćby chciała, nie może wam wyrządzić krzywdy . Nie musicie się jej bać.

Wawrzyniec zawahał się zanim chwycił dłoń strzygi, która pomogła mu wstać.

-Tego to bym się w życiu nie spodział – strach powoli puszczał Wawrzyńca, – że to akurat ty Moniko.

- No widzicie – strzyga odsłoniła w uśmiechu dwa rzędy szpiczastych, drapieżnie wyglądających zębów – na mnie padło.

- Bogowie – stary chłop złapał się za głowę i po-woli usiadł na odwróconym korycie. – Myśmy cię dziecko kazali zabić. My nie wiedzieli, że to tak.

- Spokojnie Wawrzyńcu. Monika jest niezwykła. Nie miałem jeszcze takiego przypadku. Gdyby to była zwyczajna strzyga nie zawahałbym się, ale ona jest już częściowo uleczona. Nie uwierzycie, bo ja sam nie wierzę, co ją uratowało.

- Miłość – powiedziała strzyga, powoli wymawiając głoski. – Tak jak w bajce.

- Mogę zdjąć klątwę – wiedźmin przysiadł obok Wawrzyńca.

- To bardzo dobrze. Bardzo dobrze. – Przytaknął chłop. – Dołożymy wam coś do obiecanej sumy. Biedne dziecko – spojrzał na strzygę.

- Panie Wawrzyniec, gdyby tylko o pieniądze chodziło. Tu chodzi o czas. Żeby odczarować strzygę, trzeba znaleźć tego, kto ją przeklął a ja nie mam czasu. Na południu w Kawiarze zbiera się na wojnę i muszę tam być. Eliksiru ochron-nego też starczy najwyżej na kilka tygodni.

- Pomóżcie jej – Wawrzyniec poszurał chwilę łapciami po klepisku. – Tu już nie chodzi o spokój wioski. Nie możemy skrzywdzić tego dziecka.

Strzyga pocałowała z wdzięcznością pomarszc-zony policzek starego wieśniaka. Wawrzyniec stwierdził, że tak naprawdę, z bliska, wcale nie jest straszna.

Doszli do wniosku, że muszą pokazać Monikę Łapie. Wysłano więc po niego jedno z licznych wnucząt Wawrzyńca. Ale Łapa wiele nie zobaczył. Zemdlał bowiem, ledwie ujrzał 5

PReZeNT ŚLUBNy CZ. 3Autor: GorzkiblotnicA

Page 6: Via Appia #3/4

strzygę, narobiwszy przedtem w gacie.

Chłopi jak to chłopi. Na okazję pozbycia się Voldemorta, zorganizowali w karczmie wiejską zabawę. Było żarcie, piwo i muzyka. Karczmę ubrano starannie zielonymi gałęziami a u powały, jako główną atrakcję, ktoś uwiązał podarte i okop-cone buty czarnoksiężnika. Jaszczur pewnie bez żalu zrezygnowałby z tej atrakcji, gdyby nie usilne namowy Hermiony. Kobiety z reguły bywają uparte, a Hermiona pod tym względem była nieodrodną córą swego gatunku. Dziewc-zyna ubrała się dość gustownie, nie całkiem ludz-kie detale maskując długą do kostek spódnicą, i zawiązaną do tyłu chustką. Do stołu przysiadł się Łapa.

- Panie wiedźmin, mam do was sprawę.- No to mówcie panie Łapa.- Ale to jest, tego, ja bym wolał, bez urazy,

w cztery oczy - zająknął się patrząc wymownie w stronę Hermiony,

Jaszczur szepnął coś dziewczynie do ucha, uśmiechnęła się, wstała i poszła w stronę szynk-wasu.

- Dobrze, mówcie panie Łapa.- Bo widzicie panie wiedźmin, ze sprawą strzygi

trza się pośpieszyć.- Przecie strzyga już nie groźna, odkąd pije elik-

siry, a mówiłem wam, że na odczarowanie potr-zeba czasu.

- To musicie się pospieszyć – Łapa podrapał się za uchem. - Ktoś naciska wójta, żeby zrobić Monice próbę srebra. Cokolwiek by to miało znaczyć.

- To i nawet dobrze. – mruknął wiedźmin. – Sz-koda tylko że tak wcześnie.

- Myślałem że to źle.- Niekoniecznie. Wiecie co znaczy „próba sre-

bra”? - Ja prosty chłop jestem, to i nie wiem.- To proste – począł tłumaczyć Jaszczur. –

Wszystkie istoty zrodzone przez czarną magię są z reguły wielopostaciowe i co gorsza, lubią przybierać ludzkie kształty. Trzeba je więc jakoś odróżnić, a musicie wiedzieć że niek-tóre nie reagują bezpośrednio na srebro, tak jak nasza Monika zanim zaczęła pić eliksir. – Łapa zaczerwienił się na wspomnienie ostatniej przy-gody. – Dlatego oparto się na innej właściwości

srebra. Jeśli użyć odpowiedniego zaklęcia ochronnego, to srebrny miecz nie skalec-

zy chronionego człowieka, jeśli jest to

zaś istota z czarnej magii, zaklęcie ochronne nie zadziała i miecz zrobi swoje.

- To już po naszej Moniczce. – westchnął boleśnie Łapa

- Niekoniecznie – sprostował wiedźmin. – Próbę robi się dość często, ale niewielu wie o jej drugiej stronie. Jeśli miecz trzyma ten kto rzucił klątwę, nastąpi reakcja odwrotna, która zniszczy właśnie jego,a klątwa w ten sposób zdejmie się sama. Trze-ba tylko znaleźć właściwego gościa. – Wiedźmin podrapał się w łuskowaty policzek – Zaraz , zaraz. Ale skąd oni tam wiedzą o Monice? Przecież nie donosiliście o strzydze do miasta?

- Widać ktoś doniósł. – Chłop przysunął się bliżej i rozejrzawszy bojaźliwie kontynuował szeptem – Mój zięć, znaczy się mąż mojej najstarszej córki, jest odźwiernym w ratuszu. Mówi że podsłuchał przypadkiem, jak jakiś czarodziej rozmawiał o tym z naszym karczmarzem. Że to niby on, znaczy nasz karczmarz, miałby tę próbę robić. Ale dlaczego właśnie on, tego już nie dosłyszał. Może bym mu i nie wierzył, ale wczoraj wezwali mnie do starostwa i wypytywali właśnie o Monikę.

- Spodziewałem się tego. Ten wasz karczmarz od początku mi się nie podobał. Może być że to faktycznie on. Coście im odpowiedzieli?

- Ano, udałem że o niczym nie wiem.- Dobrzeście uczynili.

Młody Błażej, zwany powszechnie Łasicą, poruszył się i jęknął. Bolało go wszystko, najbardziej zaś głowa i twarz. Na dodatek było mu zimno, mokro i coś straszliwie śmierdziało. Poruszył się jeszcze raz i znów jęknął. Wresz-cie z wysiłkiem wstał, opierając się na łokciu. Zaśmierdziało silniej a ręka trafiła w coś rzadkiego i lepkiego. Zaklął niewyrażanie, skonstatowawszy, że to w czym zanurzył dłoń, jest świeżym krowim plackiem w którym przed chwilą leżał. Z obrzy-dzeniem wytarł rękę o kępkę trawy. Drugą czystą dotknął twarzy. Nos był ewidentnie złamany, chociaż zimne błoto karczemnego podwórza zatrzymało już krwawienie. Podrapał się niemra-wo w głowę i mruknął jeszcze jedno dość pospolite przekleństwo na wspomnienie własnej głupoty. Bo głupie było już samo to, że poleźli w pięciu z Waligórą, Rympałą i paroma pomniejszymi rzezimieszkami do karczmy z myślą sprowo-kowania bijatyki. Jeszcze głupszy był pomysł zaczepienia Hermiony. Łasica podłożył jej nogę a kiedy upadła upuszczając misę z gotowanym mięsem, Waligóra przycisnął ją kolanem, zadarł 6

Page 7: Via Appia #3/4

spódnicę i szarpnął za ogon, wyprężając go na całą długość i prezentując siedzącym przy stole. Wybuchnęli śmiechem. Hermiona wyszarpnęła się i uciekła zawstydzona. Łasica zobaczył jak Jaszczur podchodzi do Waligóry i szturcha go lekko w ramię. Na widok nieruchomej jak maska twarzy wiedźmina zaczął się w nim budzić in-stynkt samozachowawczy.

- Czego kmiotku? – spytał Waligóra odwracając się.

- Przed chwilą obraziłeś moją przyjaciółkę.- No i co z tego – osiłek wstał prostując swoje

zwaliste ciało, Jaszczur sięgał mu zaledwie do piersi, ale jego paskudny uśmiech stanowczo nie zwiastował nic dobrego. – Obrońca uciśnionych dziwek się znalazł.

Waligóra zamachnął się i ze zdziwieniem skonstatował, że jego wielka pięść trafiła w powi-etrze. Reszty nie zdążył skonstatować, gdyż kole-jne wypadki następowały zbyt szybko. Kopniak wymierzony w goleń spowodował, że padł na ko-lana, kolejny cios zgruchotał mu nos. Wykręcone ręce wyszły ze stawów z paskudnym chrupotem. Ostatnią rzeczą którą zobaczył, były zbliżające się deski podłogi. Pozostali rzucili się na Jaszc-zura i może nawet mieliby jakieś szanse, gdy-by któryś nie zgarnął palących się na wiszącej desce świec. Kiedy połapali się, że wiedźmin widzi w ciemności było już za późno. Dostawali łomot, aż trzeszczało. Łasica przeczuwając klęskę próbował cichcem, na czworakach, wymknąć się z karczmy, ale tuż przy drzwiach natknął się na czyjeś nogi. Spojrzał w górę. Zdążył dostrzec parę fosforyzujących zielono oczu Hermiony. Trwało to tylko chwilę, poczym pole widzenia przysłonił mu rozpędzony, duży, okrągły przedmiot, który zderzył się z jego twarzą. Przed oczyma zajaśniał mu błękitny błysk, potem była już tylko ciemność.

Wracali ścieżką przez cichy las. Księżyc barwił wierzchołki drzew srebrem. Jaszczur szedł milczący.

- Słuchaj Hermiono – odezwał się wreszcie, – Przepraszam, że popsułem ci zabawę. Nie powin-ienem cię był odsyłać od stołu. To miał być twój wieczór, a ja schrzaniłem.

- No co ty. Przecież nie możesz mnie pilnować jak małej dziewczynki. A z resztą – dodała po namyśle dziwnie lekko, – było świetnie. Wreszcie dokopałam Łasicy. Żebyś widział, jaką miał minę, zanim mu przydzwoniłam patelnią. Jesteśmy dobraną parą, co?

Wzięła osłupiałego Jaszczura pod rękę i poszli na skróty, wprost przez wilgotną od rosy łąkę.

Stworek tańczył. Dzieciaki które hałasowały biegając po podwórzu znachorowej chałupy, siedziały teraz w kółku, zapatrzone z rozdzi-awionymi gębami. Składał się z dwu szyszek oraz kilku gałązek i tańczył, posłuszny nieznac-znym ruchom Jaszczurowej dłoni. Antoni mógł wreszcie spokojnie osłuchiwać i ostukiwać swoich pacjentów, których przyszło dziś nadz-wyczaj sporo w związku z wczorajszą zabawą. Na ławce pod ścianą siedzieli rzędem Łasica, Rympała, i Waligóra, szczególnie poszkodowany był ten ostatni. Prawie całą twarz zakrywał mu płócienny opatrunek, a obie ręce miał nierucho-mo przybandażowane do ciała. Hermiona która po wczorajszej rozróbie nabrała widać wiary w siebie, przeparadowała przed nimi w krótkiej kiecce a szpiczaste uszy sterczały na dumnie pod-niesionej głowie. Przechodząc obok Waligóry, prychnęła po kociemu. Ten przygarbił się tylko i jęknął. Jaszczur zostawił dzieciakom tańczącego oraz wyczyniającego akrobatyczne sztuczki lud-ka i poszedł do chaty. Znachor czyścił właśnie przecięty wrzód jakiemuś starszemu gospodar-zowi i obsobaczał go przy okazji za to, że wiedzi-ony miejscowym przesądem, okładał chore miejsce kurzym łajnem, doprowadzając tym sa-mym do zakażenia.

- Antoni, nie przydała by ci się czasem pomoc? – spytał. – Bo na ławeczce siedzi kilku gości specjalnych.

- Ty ich tak urządziłeś?- Przy niewielkiej pomocy Hermiony.- To dlatego ona dziś taka bojowa. – domyślił

się zielarz – Dobra. Bierz się za nich. Waligóra wszedł na wezwanie. Zobaczywszy

zbliżającego się Jaszczura, chciał się wycofać, ale został usadzony na ławie pod piecem.

- No cóż przyjacielu, znów się spotykamy. – odezwał się wiedźmin odwijając bandaże. – Paskudne zwichnięcia obu rąk. Ciekawe gdzieś się tego nabawił?

Obmacał stawy, specjalnie nie zachowując zbyt-niej ostrożności. Waligóra zajęczał spod płócien przysłaniających twarz.

- Muszę cię nastawić – ciągnął dalej – to dość bolesny zabieg. Mógłbym cię znieczulić, ale ty przecież lubisz ból.

Chrupnęła nastawiana kość, osiłek zawył i zemdlał. Jaszczur ocucił go bez 7

Page 8: Via Appia #3/4

pośpiechu.- No jak było? Przyjemne? – spytał jadowicie. –

Teraz pora na drugą rączkę.Pacjent pobladł i spocił się jak mysz. Znów

chrupnęła kość. Tym razem Waligóra zdążył się zeszczać zanim stracił przytomność. Wiedźmin ponownie go docucił.

- Popatrz, zafajdałeś podłogę. Ale nic to. Myślę że użyłeś już przyjemności za wszystkie czasy. No nie martw się tak okropnie, teraz już tylko drobiażdżek. Naprostujemy ci tylko nosek, boś nim wczoraj tak akuratnie zarył w podłogę, cud żeś dziury nie zrobił.

Odwinął bandaże z pokancerowanej twarzy, za-nim dotknął przekrzywionego nosa Waligóra się rozpłakał.

- Myślę przyjacielu, że wyniosłeś należytą naukę z tej lekcji. – zakończył bandażując twarz osiłka który płakał jak bóbr a łzy mieszały się z krwią poruszonego, ale już prostego nosa.

Waligóra skinął głową i zebrał się niezdarnie z ławy. Do chałupy wpadła Hermiona.

- Królewscy przyjechali po Monikę – wydyszała wzburzona. – Mieszowór zabarykadował się z nią w kuźni.

Sytuacja była raczej patowa. Kuźnia wymu-rowana z kamienia nie posiadała okien, ani in-nych otworów z wyjątkiem wrót, które teraz były zawarte. Tuż za nimi siedział kowal z kuszą obserwując przedpole przez wąską szczelinę, akurat taką by mógł przelecieć przez nią bełt. Po przeciwnej stronie gościńca kryli się za swoim wozem strażnicy z miasteczka w liczbie czter-ech ze swoim dowódcą. Widać było wyraźnie, że żaden z nich nie marzy o czynach bohaterskich, nagradzanych zwykle pośmiertnym odznacze-niem. Innymi słowy ani jeden z nich nie próbował wyściubić nawet nosa zza osłony. Dowódca próbował pertraktować z krewkim kowalem, ale obrzucony wiązką dość pospolitych przekleństw, dotyczących sposobu jego poczęcia, dał sobie spokój. Zasadniczo więc nie działo się nic oprócz tego, że zgromadził się już znaczny tłumek gapiów trzymających się jednak w rozsądnej odległości od linii strzału. Jaszczur wyłowił z pomiędzy nich Łapę i Wawrzyńca.

- Hej, wy tam! – Zawołał. – Nie strzelać idziemy do was. Mieszowór ty też odłóż tą kuszę.

Trzymając ręce szeroko na znak że nie ukry-wa w nich broni, wyszedł pomiędzy kuźnię

a strażników.

- Który tam dowodzi? - zapytał - Ja. – odezwał się najstarszy stopniem.- Wyjdź, pogadamy. Dowódca z niejakim ociąganiem wylazł zza

wozu.- O co chodzi?- Przyjechalim po strzygę – powiedział – a ten

ciemny kmiot zabarykadował się z nią w kuźni i z kuszy strzela. Ej posiedzisz ty w wieży za utrudnianie pracy organom ścigania. – Wrzasnął wygrażając w stronę wrót zaciśniętym kułakiem.

- Przyjdź tu po mnie obsrańcu – odgryzł się kowal.

- Spokój! – warknął wiedźmin.- Zaraz, zaraz – odezwał się Wawrzyniec. –

Przecie my strzygi nie zgłaszali. Znaczy się u nas takowej niema.

- Możeście i nie zgłaszali, ale jaśnie oświecony pan kasztelan dostał w tej sprawie list. Anoni-mowy.

- A odkąd to kasztelan anonimy czytuje? – spytał Jaszczur z przekąsem.

- Przeto kazał strzygę na zamek doprowadzić- ciągnął strażnik. - Tam czarodziej zrobi jej próbę srebra i wtedy wszystko się okaże. A tak poza wszystkim, skoro twierdzicie że tu strzygi nie ma, to co wy tu robicie, mości panie wiedźmin? Możeście tu przyjechali dla podratowania zdrow-ia?

- Nie wasza to rzecz.- Może i nie moja. Moją jest doprowadzić

gamratkę. Jeśli będzie trzeba weźmiemy siłą.Jaszczur przybliżył twarz do oblicza strażnika.- Ale masz jakieś wsparcie? – spytał szeptem.

– Pamiętasz mnie? Wiesz że jeśli dobędę żelaza, nikt z was nie wróci żywy?

Dowódca cofnął się o krok. Poznał go. - Dziewczyna zostanie u nas, a czarodziej będzie

musiał tu pofatygować swoje szacowne dupsko – dokończył wiedźmin na głos.

- Ale tu nie ma aresztu – nieśmiało zaoponował któryś ze strażników.

- To nic. Monika poczeka w świetlicy. Łapa jej przypilnuje.

- A popilnuję – potwierdził Łapa.- Każ swoim poodkładać kusze, tak żebym je

widział. Idę po dziewczynę. Nie próbuj żadnych sztuczek, bo będzie jatka.

Przeszedł plac i zniknął w kuźni. Po niejakim czasie wyszedł a za nim Monika z Mieszoworem.

Słońce schowało się za horyzont. Złoto – czerwo-8

Page 9: Via Appia #3/4

na łuna zachodnia przesączona przez małe szybki w oknach, rozlewała się kałużą na przeciwległej, bielonej ścianie świetlicy. Łapa siedział na progu i nie bardzo przejmował się rolą strażnika, która mu przypadła. Z krzywego jałowcowego kija strugał laskę.

- Jaszczur idzie – odezwała się Hermiona wyglądając przez okno. Strzyga skinęła głową.

Wiedźmin wszedł bez słowa. Zajrzał w stojący na stole dzbanek i dopił z niego resztę kompotu z rabarbaru.

- Jaszczur. Jak ty właściwie spławiłeś tych strażników – spytała Hermina by przerwać ciężkie milczenie.

- Ten dowódca spotkał mnie już kiedyś. To stare dzieje. Zatrzymałem się w małej mieścinie. Miała taką dziwną nazwę. Bodaj Krik Riwer, czy coś w tym rodzaju. To było dawno. Ten dowódca chyba zaczynał dopiero służbę, mleko miał jeszc-ze pod nosem. Komuś się nie podobałem, ktoś wyciągnął żelazo, no i dalej poszło już samo.

Pamiętał słoneczny, ale jeszcze chłodny po-ranek i ten malutki, ale schludny, zmyty nocnym deszczem, brukowany ryneczek. Jadł śniadanie w maleńkiej gospodzie. Były tam zaledwie dwa stoły. Gdyby wyszedł trochę wcześniej nic by się nie zdarzyło. Ale nie wyszedł. Przed gospodę zajechali z hałasem jacyś konni. Dużo później dowiedział się że była to zgraja terroryzująca okoliczne wioski. Wsypali się do karczmy. Jeden z nich, wysoki, o twarzy i złotych włosach cheruba, spróbował go sprowokować kpiąc z niego. Jaszc-zur popatrzył mu w oczy z politowaniem i wyszedł nie dobywając broni, żegnany śmiechami i gwiz-dem. Nie chciał rozlewu krwi. Znów nic by się nie stało gdyby tamten nie posunął się ciut za daleko. Kopniak nie sięgnął celu. Syknęła stal. Chłopak o twarzy cheruba zgiął się w pół, gdy padał, jeszcze patrzył z niedowierzaniem na swój rozchlastany brzuch. Pozostali ruszyli zaślepieni gniewem. Byli zbyt młodzi, zbyt pewni siebie i zbyt niedoświadczeni. Walka trwała krótko. Nad rynkiem znów zapanowała cisza. Wiedźmin wytarł zbroczone krwią ostrze o odzienie jednego z zabitych. Rozległ się jęk. Jedno z ciał poruszyło się słabo. Drugi jęk. Podszedł. To była dziew-czyna. Kasztanowe włosy przykrywały twarz. Odgarnął je. Dziewczyna chwyciła go za rękaw zakrwawioną dłonią. Na pomoc było za późno. Nie posiadł jeszcze wtedy mocy wzorca.

- Boję się – wyszeptała.Po chwili jej brązowe oczy zgasły. Jaszczur

zamknął je dłonią. Wstał. W bramie chował się młodziutki strażnik. Przeszedł obok niego, widział przerażenie malujące się na gładkiej jeszcze nieopierzonej twarzy.

- Dwanaście ciał zostało wtedy na bruku. Byli zbyt głupi i za głupotę słono zapłacili. – zakończył w zamyśleniu– Ale ja nie o tym. Posłuchaj Mon-iko. – odezwał się, przysuwając sobie krzesło i siadając na nim okrakiem – Nie mam dobrych wiadomości. Dotąd nie wiem kto rzucił na cie-bie klątwę. Podejrzewam że to karczmarz, ale pewności nie mam. Eliksir nie osłoni cię od miec-za jeśli się mylę.

Dziewczyna patrzyła na niego spokojnie, sprawiała wrażenie że straciła wolę walki.

- Posłuchaj. Musisz uciekać – wziął ją za rękę – Łapa nie będzie próbował cię zatrzymać. Elik-siru ochronnego też starczy ci na jakiś czas. Bierz Myszowora i uciekajcie. Macie jeszcze cały dzień. Gdy znów tu przyjadą, będziecie daleko.

Milczała dłuższą chwilę, kiedy się odezwała, jej głos był cichy, ale spokojny.

- Nie Jaszczur. To się musi skończyć. Tak czy inaczej. Nie chcę żyć w ten sposób. Zrobiłeś co mogłeś. Jeśli masz rację to dobrze. Jeśli nie… Tak czy inaczej to się musi tu skończyć.

Drzwi z karczemnych pokoi do wynajęcia wychodziły na podwórze. Czarodziej oczywiście zajął je wszystkie. W sieni przy schodach nudził się wynajęty osiłek. Jaszczur zastukał we framugę.

- Czego – najemnik niemrawo wstał ze stołka. Wzrost miał zaiste imponujący. Wiedźmin sięgał mu zaledwie ramion.

- Ja do czarodzieja. Mógłbyś mnie zapowiedzieć.- Do jaśnie pana czarodzieja – poprawił fagas.

– Poza tym, pan właśnie śniada a w ogóle życzył sobie nikogo nie wpuszczać. Zmiataj oberwańcu.

Jaszczur wydobył spod odzienia pękatą sakiewkę którą dostał w mieście, chwilę ważył ją trzymając za rzemień. Oczy osiłka zaświeciły chciwością. Twardy woreczek opisał krótki łuk i z niemiłym dźwiękiem zdzielił pedla w głowę. Ten chwilę trwał z wyrazem zdziwienia na twar-zy, po czym osunął się na podłogę.

- Poznaj siłę swoich pieniędzy – mruknął wiedźmin chowając sakiewkę. Wciągnął zwiotczałe ciało pod schody, wszedł na górę i zastukał.

- Mówiłem, żeby nikogo nie wpuszczać – rozległo się z za drzwi.

Czarodziej pochłaniał górę jajec- 9

Page 10: Via Appia #3/4

znicy na boczku. Był gruby. Wielu ludzi o nad-miernej tuszy zachowuje jednak czar osobisty, jakby rozświetlało ich od wewnątrz jakieś ukryte piękno. Czarodzieja niestety to nie dotyczyło. Był gruby w jakiś taki obleśny, ośliniony sposób. Wyglądał jak wielki, odziany w miękki szlafrok, śmierdzący wieprz.

- Jemioła, czego chcesz. Mówiłem żebyś tu nie przyłaził bez wezwania.- powiedział nie odwracając się.

- Jemioła nie przyjdzie, leży pod schodami. Powinieneś lepiej dobierać ludzi.

Czarodziej odwrócił się gwałtownie, oszałamiacz świsnął w powietrzu. Jaszczur odbił go z łatwością. Ze stołu posypały się drzazgi a jajecznica wyfrunęła, zdobiąc sufit gustowną plamą.

- Kiedyś krzywdę sobie zrobisz tymi czarami. - Czego chcesz – powiedział czarodziej odrobinę

zbyt piskliwie.- Pogadać.Drugi oszałamiacz nie zdążył wystartować.

Rozległa się niewielka eksplozja. Tłusty magik popatrzył na to co zostało z jego różdżki. Głośno przełknął ślinę.

- Mówiłem żebyś uważał.- Kim jesteś? – spytał. – Wiedźmini nie mają

takiej mocy.- Jestem Jaszczur. Wiedźmin Jaszczur.Czarodziej pobladł, a oczy rozszerzyły mu się

strachem.- Ty przesłuchiwałeś Czarnoksiężnika Wasyla?- Co tam u niego? Nadal siedzi w wariackim sz-

pitaliku? - Zrobiłeś z niego warzywo.- A kij z nim, zasłużył sobie. No ale do rzeczy.

Jak mi się zdaje, przyjechałeś robić próbę sre-bra? Mów kto cię wynajął. – Jaszczur znienacka chwycił magika za kołnierz.

- Nie wiem panie – zaskamlał tamten. – Dostałem pieniądze przez posłańca.

Wiedźmin puścił go i magik znów klapnął na stołek. Na kołku wbitym w drzwi wisiał krótki miecz w ozdobnej pochwie. Jaszczur wydobył go popatrzył na ostrze pod światło.

- Srebrny, – odezwał się czarnoksiężnik – pier-wszej próby. Dałem za niego dwieście florenów.

- Przepłaciłeś. To ma być srebro? – przesunął dłonią nad klingą która rozpadła się na drobne

odłamki, odsłaniając swą właściwą naturę dość cienko posrebrzonego brązu. Podniósł jeden

ułomek i podsunął pod sam nos tłuściocha

– przecież zaszlachtowałbyś tą dziewczynę, nie dając jej nawet szansy.

- Powiedziano mi, że to na pewno strzyga.- A jeśli nie.- Co za różnica. Jedna wieśniaczka mniej czy

więcej.Ciemny pokój pojaśniał, kiedy błękitna klinga

Jaszczurowego miecza, odbijając promienie po-rannego słońca, znalazła się pół cala od tłustego podgardla. Czarodziej przywarł plecami do ściany, wpatrzony w zimne jak u węża źrenice wiedźmina.

- Wiesz co? Powinienem cię teraz zarżnąć jak wieprzka. Zanim twój mocodawca znalazłby dru-giego takiego po szkółce niedzielnej na twoje miejsce, miałbym trochę czasu by dokończyć to co zacząłem. Zresztą i tak nie cierpię nadętych, domorosłych magików

- Nie zabijaj mnie.- Daj mi choć jeden powód dla którego mam

tego nie robić, obmierzła gnido.Umysł magika wyszedł z otępienia i zaczął

pracować gorączkowo.- Dlatego że ty też jesteś czarodziejem?- Kiepski powód, ale niech będzie. - Klinga

odsunęła się powoli od obwisłego podgardla. – Użyjesz mojego miecza, a jeśli spróbujesz zrobić coś nie tak przy rytuale, będę cię musiał skrzywdzić. Bądź pewny, to co zrobiłem Wasy-lowi to niewinne igraszki. Ty będziesz mógł mu zazdrościć

Czarodziej odetchnął odpiąwszy guzik pod szyją.

- T.. To jest mirthil? – spytał ni w gruszkę ni w pietruszkę wskazując na ostrze.

Zgrzyt specjalnej osełki z diamentowego pro-szku jest sam w sobie dość nieprzyjemny a już szczególnie wtedy, gdy trwa dostatecznie długo.

- Jaszczur co ty do cholery robisz? – nie wytrzymała wreszcie Hermina. – Zgrzytasz tak przez całe popołudnie. Zwariować można od tego.

- Przepraszam – powiedział wiedźmin odkładając miecz. Całe posłanie zajmowały porozkładane księgi. – Próbuję coś wymyślić.

- Byłeś w karczmie?- Gadałem z karczmarzem. Tylko że nic z tego

nie wynika. Rozumiesz Hermino, ja nadal nie jest-em pewien czy to on rzucił klątwę. Jeśli się mylę, zaszlachtuje jutro Monikę na oczach całej wioski. Popatrz – wskazał porozkładane książki. – Ponad tysiąc lat magii, i co? I nic! Nic się nie da zrobić.

- Daj spokój zrobiłeś co mogłeś.10

Page 11: Via Appia #3/4

- No właśnie. Wybiłem dotąd ze dwa tuziny strzyg i nie było żadnych problemów, a kiedy chcę tą jedną ocalić, to nic nie da się zrobić.

- Posłuchaj Jaszczur – odezwała się po chwili Hermina – To co wreszcie z tym karczmarzem?

- Taka klątwa zawsze pozostawia ślad. U niego tego śladu nie ma. Skądś jednak ma pewność co do Moniki, tak jakby przy tym był. Prawie nic mi nie powiedział a nie mogłem go naciskać, ale mam wrażenie że za tym ktoś stoi. Próbowałem go sprowokować, ale to były żołnierz, zbyt cwany. Na dodatek Monika zamiast brać Mieszowora i uciekać stąd jak najdalej, czeka chyba na cud. Ja do cholery nie jestem cudotwórcą. – Sięgnął po broń i znów zaczął zgrzytać osełką po ostrzu.

- Odłóż wreszcie ten cholerny miecz - zeźliła się Hermiona.

- To co mam do wszystkich diabłów robić?!- Nie krzycz na mnie! – wrzasnęła dziewczyna.

Narastające napięcia ostatnich dni spowodowało że rozpłakała się histerycznie.

- Przepraszam Hermiono – powiedział wiedźmin, przytulając ją. – Wiem że i tobie jest ciężko. Zżyłaś się z Moniką.

Uspokajała się powoli. Wreszcie podniosła na niego jeszcze mokre oczy.

- Jaszczur?- Tak.- A jeśli Monika jutro umrze, czy jej dusza

dostąpi szczęścia w tym innym życiu?- Tak. Klątwa działa tylko po tej stronie.- To dobrze. – powiedziała - Jaszczur?- Tak.- Słyszałam kiedyś nad rzeką jak grasz. Mógłbyś

zagrać dla mnie?- Dobrze. – Wydobył z torby instrument

przypominający wiązkę coraz krótszych drewn-ianych rurek i w wieczorną ciszę popłynęła cicha melodia.

Ciepły letni dzień chylił się ku zachodowi. Jaszczur szedł w stronę rzeki, rozwieszając na drzewach pojedyncze włosy z końskiej grzywy. Wyszedł by coś robić, zaczynał już wariować od tego czekania. Zakreślał w ten sposób krąg wokół małej dolinki ze skarpą nadrzeczną. Z końskim włosiem wiązało się dość proste, choć skutec-zne zaklęcie, które miało uchronić polankę przed wścibskimi oczyma przypadkowych obserwa-torów. Jaszczur zawiesił kolejny włos na chro-powatej korze starej sosny i wyszeptał formułę

zaklęcia. Od płynącej nieopodal rzeki dobiegł głośny plusk. Wiedźmin rozsunął ostrożnie krza-ki. W wodzie pływała dziewczyna. Nie była to Hermina. Jasne włosy otaczały wystającą ponad wodę głowę, a nisko stojące słońce sprawiało, że wydawała się pływać w roztopionym złocie. Dziewczyna przekręciła się na wznak, zastygła w bezruchu i pozwoliła unosić się wodzie. Wresz-cie wyszła na brzeg. Słońce złotem i czerwienią obrysowało jej smukłą sylwetkę. Jaszczur poczuł elektryzujący dreszcz przeszywający ciało. Zapragnął objąć dłońmi talię dziewczyny, tuż nad ślicznie zarysowanymi biodrami i poczuć dotyk aksamitnej skóry osłaniającej sprężyste, jędrne ciało. Dziewczyna wykręciła z włosów resztę wody, przeciągnęła się rozkosznie zakładając ręce za głowę, po czym nałożywszy przyodziewek na mokrą skórę zniknęła w lesie. Jaszczur stał jeszcze chwilę w krzaku z bardzo głupawą mina, wreszcie wzruszył ramionami i poszedł rozkładać kolejne włosy.

Poranek wstał mglisty i chłodny, mimo to jednak na placu przed świetlicą zgromadziła się prawie cała społeczność wioski. Jaszczur rozejrzał się. Zbrojnych wokół było sporo. Widać ostrzeżono ich zawczasu, bo każdy w pogotowiu trzymał załadowaną kuszę. Za wyniesionym ze świetlicy stołem siedziało kilku możnie odzianych jegomościów. Wśród nich zasiadał sam kasz-telan, oraz czarodziej. Na środku wytyczonego przez stojących kołem strażników placu stał pień a w poprzek niego świecił błękitną klingą Jaszc-zurowy miecz. Łapa wyprowadził Monikę. Była spokojna. Ubrana w długą, prostą, białą sukienkę wyglądała niemal dostojnie. Stanęła pośrodku. Czarodziej wyrecytował formułę zaklęcia. Z tłumu wystąpił karczmarz. Jaszczur poczuł jak wilgotnieją mu dłonie. Monika uklęknęła, wzięła miecz i rękojeścią do przodu wyciągnęła w stronę oprawcy. Przez tłum przebiegł szmer. W oczach karczmarza, który za czasów gdy wojował niejed-no widział, pojawiło się zdziwienie. Wziął miecz. Strzyga pochyliła głowę.

- To nie on. – szepnął Jaszczur. Hermiona zacisnęła palce na jego dłoni.

Karczmarz jednak opuścił ostrze. -To nie strzyga. Dotknęła srebra – powiedział

głośno, odkładając miecz – dla mnie dowód jest wystarczający.

Tłum zaszemrał głośniej. Tłusty czarnoksiężnik naradzał się chwilę 11

Page 12: Via Appia #3/4

z kasztelanem.- To żaden dowód – powiedział wstając – Ja

dokończę próby.- Jaszczur nie – szepnęła Hermiona widząc że

wokół palców wiedźmina pojawia się niebieska-wa poświata.

Monika podała miecz, czarodziej ujął rękojeść i wrzasnął przeraźliwie. Ostrze zalśniło oślepiającym błękitem. Dłoń mężczyzny rozsypała się na popiół. Miecz upadł ale reakcja odwrotna trwała spopielając maga, który miotał się z dzikim wrzaskiem szukając ratunku. Widok był potworny, jego ciało rozpadało się a on wciąż jeszcze żył. Hermiona wcisnęła twarz w rękaw wiedźminowej kurtki.

- Pomóż mu – szepnęła.- Tego nie da się zatrzymać.Czarodziej zawył po raz ostatni nieludzko

i rozsypał się w kupkę dymiącego popiołu. Jaszc-zur rozepchnął osłupiałych strażników i wyszedł na środek.

- Widzieliście co zaszło? – spytał podnosząc swój miecz. – Klątwa została zdjęta. Ona nie jest już strzygą. Myślę że nikt w to teraz nie wątpi.

Jaszczur dla czystej już maniery grzebnął os-tatni raz łopatą, i popatrzył na owoc swej dwud-niowej pracy z takim zadowoleniem, jakby stworzył dzieło sztuki. Bo i dobre przygotowanie magicznego kręgu na zarośniętej krzakami, nad-rzecznej polanie wymagało sporo trudu. Istniały wprawdzie zaklęcia, którymi można by się posłużyć, ale były one niezbyt dokładne. Kond-wiramus zwykł mawiać, że za pomocą magii łatwiej zbudować miasto, niż wykopać dołek. Wiedźmin przeciągnął się z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku. Wbił łopatę w brzeg, rozdział się i z przyjemnością zanurzył w chłodnej wodzie. Rzeka w tym miejscu tworzyła zakole, a głęboka była na tyle, by woda sięgała mu po pierś. Popływał chwilę, po czym ułożył się całkowicie odprężony nieruchomo na wodzie i z tą niewzruszoną pewnością że nikt mu nie będzie przeszkadzał zamknął oczy.

- Hej Jaszczur, jaka woda?Wiedźmin poruszył się gwałtownie i zachłysnął.

Na brzegu stała Hermiona.- Wybacz – powiedział z głupią miną, zanurzy-

wszy się po szyję. – musiałem przysnąć. Nic nie czułaś po drodze?

- Wiem, założyłeś straszaka. - Nie działa? – zdziwił się Jaszczur

- Działa. Ale połapałam się i użyłam przeciwzaklęcia - Hermiona zanurzyła stopę w wodzie. Próba wypadła widać pomyślnie, bo ściągnęła kieckę. Przy koszuli zawahała się chwilę.

- W sumie i tak mnie już widziałeś – wzruszyła ramionami i naga, pięknym susem skoczyła do wody.

Wynurzyła się po chwili parskając. Wyglądała jak zmoczony kot.

- Myślałem że koty nie lubią wody. - Widać nie wszystkie. Myślisz że w tym –

przejechała pod włos po zmoczonym futrze – nie jest gorąco? Przecież muszę to też jakoś utrzymywać w czystości. Co myślisz, że będę się lizała? – dodała ironicznie. Złapała się za nos i zanurzyła ponownie.

12

Page 13: Via Appia #3/4

13

WyWIAD I GALERIA PRAC

ANNy RóŻy KOŁACKIEJ

NA STRONIE - 70.

Page 14: Via Appia #3/4

Niespodziewanie poczuła jak długie, szponiaste dłonie rozrywają skalną podłogę jaskini i brutalnie wciągają ją pod ziemię. Chciała krzyczeć,

wołać o pomoc, lecz z szeroko otwartych ust nie wydobył się żaden dźwięk. Rozpaczliwie szukała bezpiecznego ciała Samaela, jednak znów była sama. Po chwili zniknęła w czarnej przestrzeni, która rozwarła się pod nią.

Gdy odzyskała przytomność leżała pośród błękitnych obłoków, które kotłowały się wokół niej, unosząc się to znów opadając. Widziała przed sobą tylko nieskończoność wypełnioną niebieskawą, migotliwą mgłą. Wszystko było ulotne i wciąż wirowało. Błędne ogniki unosiły się nad jej głową z cichym szumem, rozświetlając ciemność.

- Lilith - usłyszała nagle ten sam głos, który przemówił do niej już kiedyś w Ogrodzie. - Spójrz...

Mgła rozstąpiła się, ukazując jej wielki ogień, którego płomienie wzbijały się ku niebu w postaci wirujących kolumn. Świszczący szum wypełniał powietrze, a ostry wiatr nieustannie szarpał długimi włosami Lilith. Poczuła nieznośny ból. Wtem słupy ognia przesunęły się, a towarzyszył temu ogłuszający grzmot piorunów. Przed sobą zobaczyła szczelinę gigantycznej otchłani zalanej czarną, cuchnącą mazią. Co rusz wydostawały się z niej szponiaste dłonie, pokraczne kończyny i głowy o ślepiach błyszczących nienawiścią. Z ich rozwartych paszczy wyrywał się raz po raz dziki ryk, zlewając się w zwierzęcy jazgot.

- Jakie straszne miejsce! - Zasłoniła usta dłońmi. - Nie mogę na to patrzeć.

- Dlaczego tak się boisz i lękasz z powodu tego miejsca i cierpienia?

- Nie wiem – cofnęła się niespokojnie, czując jak łzy spływają jej po policzkach. - A jednak czuję wielki smutek i żal, gdy widzę ich uwięzionych w tej strasznej otchłani.

- Zaiste jesteś tą, na którą czekaliśmy. Choć jeszcze o tym nie wiesz jesteś tą, która

uwolni zniewolone, przedwieczne Is-

toty Mroku. Spójrz tylko! - Płonące kolumny zawirowały z szumem, spychając w dół szarpiące się w ciemnościach Demony i Bestie. - Miejsce to jest więzieniem, w którym zamknięto twych braci i towarzyszy. Będą tu trzymani na wieki, jeśli im nie pomożesz.

- Moich braci? Towarzyszy? Ja jestem sama! - wykrzyczała, trzęsąc się ze złości.

- Zaiste nosisz w sobie silne serce przepełnione Mocą Mroku. Ty, której kłaniać się będą wszelkie Demony, Bestie i Potwory! Przebudź się!

W tym samym momencie czerwony penta-gram zabłysnął na jej czole, otulając całe ciało purpurowym płomieniem. Demony uwięzione w cuchnącej smole, widząc to, zawyły jeszc-ze głośniej, wyciągając ku niej poparzone łapy. Spoglądała na ich cierpienie w milczeniu i tylko po policzkach spływały jej łzy.

- Gdy nadejdzie czas wrócę tu. Obiecuję. Nagle wszystko ustało. Wizja rozmyła się

pod powiekami, niczym dawno zapomniany sen. Niepewnie otworzyła oczy. Znów leżała na twardym posłaniu w jaskini nad brzegiem mor-za. Przełknęła głośno ślinę, odwracając z trudem pobladłą twarz, by sprawdzić czy Samael leży przy niej. Nie było go jednak nigdzie. W zimnej jaskini była sama.

- Samaelu - schowała zapłakaną twarz w dłoniach. - Samaelu.

Jednakże Upadły Anioł nie przychodził. Ma-jestatyczna i dumna postać nie wyłoniła się spoza płomieni ogniska, a władczy i męski głos nie wlał otuchy w jej samotne serce.

Chrzęst krzyżujących się mieczy i zbroi wypełniał ciężkie od krwi powietrze. Wszystko drżało. Huk raz po raz unosił się nad polem bit-wy. Desperacja w oczach walczących Aniołów mieszała się ze strachem. Wciąż na nowo nacierały na wojska broniące Stwórcy.

- Naprzód! - krzyczał Anioł, wznosząc za-krwawiony miecz. - Za naszą dumę! Za nasz hon-or!

Jego siła była potężna, a energia nie miała sobie 14

ŚCIeżKA LILITH CZ. 2Autor: Dominika “Lilith” Maliszewska

Page 15: Via Appia #3/4

równych. Nieustannie uderzał mieczem, łupał, ciął i przebijał na wylot. Pragnął zwycięstwa. Pragnął, by Duch zrozumiał jak bardzo nie chce się kłaniać marnemu człowiekowi. Nagle pośród tej wielkiej bitwy, pośród złączonych w śmiertelnym uścisku ciał i unoszących się ku niebu zakrwawionych os-trzy, pojawiło się oślepiające białe światło.

- Dosyć! Wystarczy, Samaelu. Nie ma już przy mnie miejsca dla was.

Potężny głos, który wszystkich ogłuszył rozległ się nad krainą sprawiając, że wszyscy zamarli w bezruchu.

- Panie, wysłuchaj nas chociaż. - Znam pychę waszych serc. Znam dumę,

która was wypełnia. Nie chcę już na nią patrzeć. Odejdźcie, albo sam was wygnam po wsze czasy!

- Nigdy! - Rozległy się głosy w tłumie. - Nigdy nie odejdziemy.

- Mamy prawo tu być.- Nie uczyniliśmy nic złego.- Cisza! - Głos zadudnił im w uszach. - Przekli-

nam was i wasze potomstwo. Przeklinam waszą pychę i dumę. Przeklinam was, albowiem mnie zdradziliście.

- Miej litość, Panie - Anioł padł na kolana.- Nie ma litości dla takich jak wy! Niebo spłynęło

krwią waszych braci. Zburzyliście porządek wszechrzeczy. Nie ma dla was litości.

Potężna eksplozja białej energii rozerwała ciała zbuntowanych Aniołów na strzępy. Tylko najsil-niejsi przeżyli. Ich skrzydła poczerniały, a ciała zapadły się w chmurach, osuwając się w dół.

- Dlaczego? - jęknął Anioł, wpatrując się w jasne światło pośrodku pola bitwy.

Nie uzyskał jednak odpowiedzi. Wraz z ciałami wielu innych Aniołów, wśród setek tysięcy czarnych piór zaczął spadać na ziemię. Serce przepełniała mu rozpacz, a łzy mieszały się z krwią. Tamtego dnia poprzysiągł, że poświęcenie jego towarzyszy nigdy nie zostanie zapomniane.

Przebudziła się zlana potem. Czuła bolesny skurcz w dole brzucha. Zadrżała wypełniona nieznośnym niepokojem o tego, którego kochała najbardziej na świecie.

To był tylko sen - pomyślała z ulgą. - To był tylko sen.

Przewróciła się na plecy, oddychając z wyraźnym trudem.

- Teraz rozumiem dlaczego musiałeś odejść - wyszeptała w ciemność. - Rozumiem, Samaelu.

Noc była ciemna i cicha. Czarne chmury zasnuły niebo, a wiatr gnał je w kierunku morza, którego zimne fale roztrzaskiwały się o skalne wybrzeże. Stanęła w całkowitych ciemnościach tuż przy wejściu do jaskini. Deszcz dużymi, ciężkimi kro-plami roztrzaskiwał się o jej wyciągniętą dłoń. Czuła przyjemne zimno. Czarna otchłań nocy przyprawiała ją o dreszcze. Jedynie płomienie ogniska w głębi jaskini rozświetlały gęsty mrok. Zadrżała.

Bez względu na powód, dla którego ciemność istnieje, jest naprawdę straszna i przerażająca - pomyślała. - Pochłania każdą, choćby najmniejszą cząstkę mnie. Czy kiedykolwiek poczuję się bezpieczna w tej absolutnej ciemności? W niej wszystko tak banalnie łatwo się wygina, znika i przekręca. Boję się wejść w mrok nocy przerażona myślą o tym, co w sobie kryje...

Wzdrygnęła się z zimna. Wyrwana z rozmyślań rozejrzała się wokoło, nie rozumiejąc jak znalazła się w strumieniach deszczu daleko od wejścia do jaskini. Z mocno bijącym sercem zaczęła szukać bezpiecznego światła ogniska. W szarych smugach ulewy dojrzała je dopiero po długiej chwili. Ostrożnie stawiając nogi ruszyła przed sie-bie.

- Nie bój się - potężny głos rozbrzmiał wśród szumu deszczu. - Niech noc stanie się twoim sprzymierzeńcem.

Zatrzymała się z wahaniem. - Nauczę się ciemności - wyszeptała w mrok. -

Nauczę się czerpać z niej moc.

Czasem siadała u wejścia ogromnej jaskini, wpatrując się w horyzont. Jej serce paliła bolesna świadomość, że Ziemia jest całkowicie pusta. Je-dyne zwierzęta, jakie się rodziły były zamknięte za murem edenu. Nieliczne rośliny, które porastały pustynię wyrosły z nasion rozsianych przez wiatr. Nie było na Ziemi niczego ponad wysokie góry, rwące rzeki i skarłowaciałe drzewa. Ciszę, która otulała krainę nie przerywał słodki śpiew ptaków, żaden stukot kopyt, ani ryk nocnych łowców. Gdzieś w oddali kwitły kwiaty edenu. Małe lwiątka bawiły się wesoło w trawie, a tuż obok spokojnie pasły się antylopy. Czy Duch odkrył podstęp Samaela? Czy zobaczył w łonie ewy dziecko Upadłego Anioła? Może przegonił ich z Ogrodu? Kogo stworzy w zamian za pierwszych ludzi, którzy okazali się niedoskonali?

Siedząc na zimnym kamieniu otulo-na czarnym całunem Samaela nie raz 15

Page 16: Via Appia #3/4

myślała, że eden musiał jej się tylko przyśnić. Przecież w tej martwej krainie nie mógł istnieć Ogród, w którym drzewa dawały soczyste owoce, a Słońce nigdy nie chyliło się ku zachodowi. Ani przez chwilę nie tęskniła jednak za bogactwem edenu. Wiedziała, że podjęła jedyną słuszną decyzję. Musiała tylko wytrwać w tej wszecho-becnej ciszy i samotności do powrotu Samaela. To przecież nie mogło potrwać już długo. Nagle usłyszała potężne uderzenia kopyt. Zamarła nasłuchując. Coś wielkiego zbliżało się do niej. Powoli uniosła się z ziemi, wpatrując się w długie rogi i wielki łeb byka. Niczym zjawa wyłonił się prosto z białej mgły. Na jego grzbiecie siedziała przepiękna kobieta o lnianych, długich włosach. Głębokie, zielone oczy emanowały niezwykłym ciepłem i spokojem.

- Witaj, Agrat Lilit - cichy głos wlewał się do jej samotnego serca niczym najcudowniejszy balsam. - W końcu mamy przyjemność się spotkać.

- Kim jesteś? - Wyszeptała.- Jam jest Matką Wszechrzeczy. To ja wzywam

dusze, by powstały i do mnie przybyły. Albowiem jam jest duszą Natury, która daje wszelkie życie. Ode mnie wszystko wychodzi i do mnie powrócić musi.

- Twoje imię to Wielka Bogini...- Niecierpliwie czekałam na nasze ponowne

spotkanie. - Uśmiechnęła się łagodnieLilith wpatrywała się w nią, zupełnie oczarowa-

na ciepłą aurą, która ją otaczała.- Kiedyś już byłam blisko ciebie. Kiedyś już

patrzyłam ci w oczy. Mogłam tylko przypuszczać jak potężna stanie się twa moc.

- Powiesz mi o przyszłości? - Zapytała szeptem.- Zrobię to zanim będzie za późno. Zanim moi

wyznawcy zostaną zgładzeni, a moje wnętrzności zostaną rozdarte na wszystkie strony świata - czar-ny byk, na którym siedziała, uklęknął. - Chodź ze mną.

Wielka Bogini z łatwością wciągnęła ją na jego grzbiet. Wtem mgła otoczyła ich szczel-nie ze wszystkich stron, a kiedy Lilith znów była w stanie cokolwiek ujrzeć siedziała sama na byku. Setki węży wiło się pomiędzy kopytami. Unosiły ku niej głowy, to znów znikały we mgle. Były wielkie, a ich złote ślepia błyszczały złowieszczo w ciemnościach.

- Lilith - głos Bogini wołał ją z daleka. - Lilith.Bała się, lecz zeskoczyła z bezpiecznego grz-

bietu byka prosto między węże. Pełzały po ziemi między jej stopami. Oplatały się

wokół kostek. W końcu w jasnym strumieniu sre-brzystego światła dostrzegła kobietę w ciąży. Po jej ciele pełzały węże. Oplatały smukłą szyję i wydat-ny brzuch.

- Jesteś Wielką Matką...- Moje łono jest płodne i jasne. Wyda na świat

życie, wyda na świat światłość. Moim jest czas nadziei i czas radości. W moich ramionach leży ziemia i niebo, a w żyłach płyną wszystkie wody oceanów i rzek. Moje serce nadaje rytm porom roku. Spójrz jak wiele wam dałam, albowiem ko-cham życie i jestem pełna mocy. - Uniosła na nią błękitne niczym niebo oczy. - Wszystko wokół ciebie dopiero przebudzi się do życia. W każdym ziarnku ziemi jest siła, w każdej kropli wody jest zaklęta energia. A jednak nadejdą czasy, kiedy wszystko się zmieni.

Nagle jej ciało zaczęło gwałtownie kurczyć się i chudnąć. Długie włosy, dotąd koloru złotego zboża, stały się teraz białe. Dłonie i twarz pokryły głębokie zmarszczki, a oczy stały się czarne nic-zym noc.

- Jesteś Staruchą...- Nadejdzie czas, w którym wszystko zacznie

przekwitać, a Moc zesłabnie. Ziemia rozpruta i podeptana nie będzie chciała rodzić. Zwierzęta uciekną w najwyższe góry. Wszystkie kwiaty przekwitną, wszystkie drzewa zrzucą liście. Bo-gate w życie łono naszej Wielkiej Matki przesta-nie rodzić. Jej ramiona będą skrępowane, jej oczy przysłonięte czarnym woalem. Ja zaś będę spoglądać spośród czarnych chmur, wypatrując naszych sprzymierzeńców.

Do jej uszu dobiegły ciche uderzenia wielkich łap. W ciemnościach błysnęły złote ślepia. Pół ludzie - pół wilki zaczęły wyłaniać się z mroku. Z wyszczerzonych wściekle pysków ściekała ciepła krew. Ogarnięta strachem cofnęła się.

- Nie musisz się ich bać, Lilith - Starucha patrzyła jak klękają pokornie. - Ty nie musisz się ich obawiać. Nadejdzie czas, że wbrew swej naturze staniesz się ich orędowniczką. Pomożesz im obronić Ziemię przed ostatecznym upadkiem. Moje kochane dzieci Lupini, staną się jej Strażnikami. Głęboko zakorzeniłam w nich gniew i złość. Mają zabijać wszystko, co tylko w jakiś sposób szkodziłoby Wielkiej Matce. Będę obserwować. - Przed nimi pojawiła się kamienna studnia, na której tafli błyszczała tarcza ubywającego księżyca. - Kiedy nadejdzie czas Lupini obronią Ziemię.

- Ale przed czym?- Ach, Agrat Lilit. - Starucha pogłaskała pieszc-16

Page 17: Via Appia #3/4

zotliwie Lupina po wielkim, pokrytym szarą sierścią łbie. - Jeszcze niewiele rozumiesz. Masz na to czas, będziesz bowiem żyć przez wiele stuleci. Twoje imię zaś będzie wysławiane ponad wszyst-kie plemiona, ponad wszystkie krainy. Będą się ciebie obawiać i będą cię czcić.

- Mnie...? Ja nic nie znaczę!- Twoim przeznaczeniem jest być Gwiazdą

Bliźniaczą Samaela. Twoja Moc jest ogromna, choć stanie się ciemniejsza niż noc, gorętsza niż płomienie ognia, a będzie miała kolor świeżo pr-zelanej krwi.

- Gwiazdą Bliźniaczą? - Wasze przeznaczenie jest nierozerwalnie

ze sobą splecione. - Starucha pozwoliła wężom oplatać się wokół szyi i ramion.

- Czemu mi o tym mówisz?- Albowiem w twych rękach spoczną losy świata.

Pamiętaj o moich słowach, Agrat Lilit. Będę tu. Będę czekać. Kiedy nadejdzie dzień, w którym wypełni się przepowiednia, odnajdziesz drogę. Obiecuję.

Otworzyła oczy. Znowu siedziała przy wejściu do jaskini, wpatrując się w mleczną mgłę. Zupełnie tak, jakby nic się nie stało. Niespokojne serce uderzało jak młotem i tylko policzki miała jeszcze mokre od łez.

- Ode mnie? - Spojrzała na pokryte ranami dłonie. - Ode mnie ma zależeć przyszłość tego świata?

Rozgrzane słońcem fale roztrzaskiwały się o ka-mienny brzeg. Wiatr gnał chmury w głąb lądu, niosąc ze sobą słonawy smak wody. Lilith siedziała na wielkim kamieniu, wpatrując się w skrzącą się taflę morza. Czekała, choć nie była pewna, czy ktoś ją kiedykolwiek odnajdzie. Tęskniła, choć rozsądek podpowiadał jej, że Samael nie wróci tak szybko. Wtem usłyszała głośne nawoływania. Ktoś jej szukał, przekrzykując huk fal.

To niemożliwe! - Ruszyła biegiem w górę ur-wiska. - Samael nie mógł tak po prostu wrócić. Nie mógł! Nikogo nie ma. Nikogo już nie ma poza mną na całej Ziemi. Jestem sama. Zupełnie sama!

Wtem dostrzegła dwa Demony wędrujące przez kamienną pustynię rozgrzaną gorącymi promie-niami słońca. Pierwszy z nich, Mewet, był De-monem Ognia. Duże, opasłe ciało gęsto pokryte było twardymi łuskami koloru krwi. Miał grube, krótkie ręce zakończone palcami bez paznokci, a czerwone oczy przypominały ślepia węży. Drugi

zaś, Reszew, był Demonem Powietrza. Na plecach miał złożone duże skrzydła ptaka, a pomiędzy długimi palcami posiadał zielonkawe błony. Całe ciało pokryte było malutkimi piórkami. Oczy miał okrągłe i wyłupiaste, niczym u drapieżnej sowy.

Nareszcie! - Pomyślała, prostując się. - Naresz-cie do mnie przyszli. Samael dotrzymał obietnicy!

- Jestem tutaj - odezwała się.Kiedy ją spostrzegli, przystanęli zaskoczeni.

Piękno i delikatność Lilith wywarły na nich ol-brzymie wrażenie. Zwiedzili cały świat, jednakże tak cudownej i ulotnej istoty jeszcze nie spotkali. Była niczym poranny wietrzyk bawiący się rosą na płatkach kwiatów i niczym pierwsze promie-nie wschodzącego słońca. Jej piękna nie dało się opisać żadnymi słowami, gdyż nie była ani bóst-wem ani człowiekiem. Wypełnieni podziwem i czcią dla dziewczyny uklękli przed nią, schylając nisko głowy. Popatrzyła na nich niepewnie, po czym uśmiechnęła się uspokojona i przyklękła przed nimi, dotykając dłońmi ich dużych głów.

- Witajcie i bądźcie pozdrowieni - wyszeptała zdumiona drżeniem swego głosu. - Jestem szczęśliwa, mogąc was powitać.

Reszew uniósł ku niej twarz i uśmiechnął się, pokazując rząd ostrych niczym igły zębów.

- Przybyliśmy, albowiem tak nam rozkazał nasz Pan, Odwieczny Wróg. Pozostaniemy przy tobie aż do momentu, w którym Kain stanie się mężczyzną - odezwał się głosem, przypominającym szum wi-atru w konarach drzew.

- To dla nas zaszczyt, piękna Lilith, by móc być z tobą. - Mewet skłonił głowę, mówiąc głosem, który do złudzenia przypominał trzask płonącego ogniska.

- Chodźcie ze mną i posilcie się.Do jaskini doszli w milczeniu. Kiedy weszli

do środka okazało się, że niepilnowane ognisko wygasło.

- Nie martw się, Pani. - Mewet wrzucił w popiół nazbierane gałęzie, a pod wpływem jednego dotknięcia ręki wzniecił się wielki ogień.

- Nie mam dużo jedzenia - mówiła, podając im jagody.

- Sami o siebie zadbamy. Przybyliśmy bowiem, by ci służyć, nie zaś abyś ty nam służyła - odparł Reszew.

- Książę Ciemności przesyła ci pozdrowienia. - Słowa Meweta zlewały się z trzaskiem ogniska.

- Kto...? - Zapytała, nie rozumiejąc.- Nasz dowódca, Samael, Książę

Ciemności. 17

Page 18: Via Appia #3/4

- Samael - przez chwilę wpatrywała się w De-mona Ognia. - Czy wiecie gdzie on jest?

- Wraz z Demonami i Bestiami tworzy wielką przestrzeń, zwaną Drugim Piekłem. Tylko dzięki jego mocy możemy w ogóle myśleć o jakiejkol-wiek przyszłości w tamtym wymiarze. To będzie nasz własny świat - tłumaczył Demon Powietrza.

- Wybraliśmy go na naszego przywódcę, al-bowiem był najważniejszym z Aniołów w Drugim Niebie i posiadł największą Moc.

- Czy wy też przybywacie z Drugiego Piekła?- Tak, choć wielu naszych braci jeszcze tuła się

po Ziemi. Wszystkie Moce Wszechświata sku-mulowane są w Drugim Piekle i trudno nam je okiełznać. Nawet Upadli Aniołowie boją się, że sobie nie poradzą. Wszystko musi mieć swój czas, a budowa miasta wciąż trwa. - Reszew uśmiechnął się. - Nie jest łatwo okiełznać tak wiele niszczyciel-skich energii, niemniej żywimy nadzieję, że tam odnajdziemy nasze miejsce, którego nie mieliśmy ani w Drugim Niebie, ani w tym świecie.

- Mówiono mi, że w waszych dłoniach spocznie władza nad tym światem, czemu więc wycofujecie się do innego wymiaru?

- Albowiem nasz czas jeszcze nie nadszedł, Pani. Musimy jeszcze czekać, urosnąć w siłę, poznać naszą Moc. Zapewne nawet sam Książę Ciemności nie wie jak długo będziemy uśpieni, za-nim ruszymy do bitwy, w której walczyć będziemy o to, co nam się należy.

- Ten świat został stworzony dla człowieka.- Nie obchodzą mnie Potomkowie Adama -

mruknął Mewet. - żywię do nich głęboką pogardę. Ich natura nie pozwoli im być szczęśliwymi, gdyż za każdym razem kiedy będą sięgać po radość, zostaną straceni przez Zło. A kiedy znów będą dążyć ku Mrokowi w ich życiu pojawi się Do-bro. Tak więc będą tkwić między Światłem a Ciemnością, niezdolni do żadnych, godnych choćby wspomnienia, czynów.

- Ludzie są słabi. Nie znają mocy Magii, a nawet kiedy nasi bracia, Upadli Aniołowie, nauczyli ich nią władać, nie umieli ją właściwie spożytkować - mówił wyraźnie wzburzony Reszew. - Cierpliwie nauczali Dzieci ewy wszystkiego, co jest im potr-zebne do przeżycia. Przekazali im wiedzę o Ma-gii, astrologii, sztuki władania bronią, lecznictwa, budowy domów, oni zaś obrócili się przeciwko sobie, a nawet przeciwko samym Aniołom. Teraz

prowadzą między sobą wojny. To ich zdradziec-ka natura pociągnęła ich ku upadkowi…

- Nienawidzę cię - znów uderzył kamieniem o jego czaszkę. - Nienawidzę cię! Dlaczego on mnie nie pokochał tak samo jak ciebie?

Pośrodku szczerego pola nikt nie mógł ich zobaczyć. W szale, który go ogarnął roztrzaskał czaszkę brata ciężkim kamieniem, czując jak łzy goryczy spływają mu strumieniami po policzkach.

- Dlaczego nie zasłużyłem na twoją miłość? - Zacisnął dłonie wokół głowy. - Czemu mnie odrzuciłeś? Odpowiedz!

Lilith z krzykiem poderwała się na posłaniu. Przez dłuższą chwilę nie mogła pozbierać myśli. Szum morza bardzo powoli wlewał w jej serce spokój, przypominając, że to wszystko było tylko snem.

Wciąż te koszmary - pomyślała. - Wiem, że mają jakieś znaczenie, lecz nie potrafię ich zrozumieć.

Podniosła się, wychodząc na zewnątrz jaski-ni. Stanęła w świetle srebrnego księżyca, którego światło migotliwie odbijało się od morskich fal. Przez dłuższą chwilę obserwowała Reszewa, który wspinał się z trudem po kamienistym brzegu. W końcu nie wytrzymała i ruszyła przed sie-bie. Zimny wiatr gnał ciężkie chmury od morza, zwiastując zbliżającą się ulewę i unosząc jej długie, czerwone włosy ku górze. Kiedy tylko ją dostrzegł, zatrzymała się, zsuwając z ramion czarny całun. Jej nagie, śnieżnobiałe ciało mocno kontrastowało z czernią nocy. Chwilę wpatrywała się w jego oczy, uśmiechając się. Spoglądał na nią z dzikim pożądaniem i ślepą fascynacją, a mimo to nie potrafił się nawet poruszyć. Jej biodra kołysały się miękko, a ich widok przyprawiał go o dreszcze. Stanęła naprzeciwko niego, a on oszołomiony jej pięknem opadł na kolana.

- Teraz weź mnie - szepnęła, opierając mu dłonie na ramionach i zmuszając go, by ułożył się na zi-emi. - Weź moje ciało, przyjmij rozkosz, którą chcę ci dać.

Usiadła na nim okrakiem. Reszew jęknął cicho, przymykając powieki.

- Jak wilk z wilczycą, jak jeleń z łanią - odrzuciła do tyłu głowę - w odwiecznym rytuale życia.

Wiatr lekko szarpał długimi, czerwonymi włosami Lilith, gdy wraz z Demonami wędrowała przez pustynię. Nie chcieli jej zdradzić, gdzie zamierzają się udać, ani co czeka ich na końcu wędrówki. Widziała jednak na twarzach Demonów lekkie poddenerwowanie. Nie była tylko pewna czego dotyczy. Szli już tak długo, a oni wciąż się 18

Page 19: Via Appia #3/4

nie odezwali. Słońce z wolna zaczęło chylić się ku zachodowi, gdy Lilith przystanęła nagle zaskoc-zona. Coś wyjątkowego było w tym miejscu. Czuła wyraźnie mrowienie wzdłuż nóg i dłoni. Mewet uśmiechnął się zachęcająco.

- Nie bój się.- Trudno było nam je namówić na spotkanie

z tobą - chichotał Reszew.Dziewczyna rozejrzała się niepewnie wokoło.

Pojedyncze kępki trawy wystawały spomiędzy kamieni. Kilka skarłowaciałych drzewek i kałuża, w której odbijała się jej twarz. Niby nic nadzwyc-zajnego, a jednak czuła, że zaraz coś się wydarzy.

Pierwszy pojawił się Duch Wiatru pod postacią silnego podmuchu powietrza. Krążył wokół niej, niespokojnie pomrukując. Następnie przybył Duch Wody. W małej kałuży przed nią zaczęła falować i bulgotać woda. Duch Ziemi utworzył głęboką dziurę, w której wirowała ziemia zmiesza-na z kamieniami. Ostatni przybył Duch Ognia. Mała kępka trawy zapłonęła wysokim, strzelistym płomieniem. Przypatrywała się temu wszystkiemu w całkowitym zdumieniu.

- Nie bój się. - Mewet położył dłoń na jej ra-mieniu.

- Kogo nam tu przyprowadziliście? - Zahuczał Duch Wiatru. - Widzieliśmy już niejednego Po-tomka Adama.

- Ona nie jest Potomkiem Adama - oburzył się Demon Powietrza. - Ona jest...

- Jestem Lilith - przerwała mu. - Stwórca ulepił mnie z pierwiastków nieczystych. Jestem pierwszą Demonicą. Jestem tą, która miała służyć Adamowi, ale również tą, która wybrała wolność.

Duch Ognia uniósł się jeszcze wyżej, a woda z kałuży przelała się, otaczając jej stopy.

- Nie wolno ci bluźnić. Nikogo takiego w edenie nie było! Nikogo.

- Byłam pierwszą kobietą, która stąpała po Ogrodzie.

- Bramy Raju były dla nas zamknięte, ale kiedy Stwórca opuścił to miejsce w końcu mogliśmy się wszystkiemu przyjrzeć. Był tam tylko Adam i ewa, nikt więcej.

- Macie rację. Poznaliście pierwszych ludzi. Teraz poznaliście pierwszą Demonicę. Opuściłam tamto miejsce zanim upadł Raj i zanim z żebra Adama stworzono ewę.

- Jaki był powód dla którego stamtąd odeszłaś? - dopytywał się Duch Ziemi.

- Po prostu - westchnęła. - Wybrałam wolność.- To dowód najwyższej odwagi - przyznał Duch

Wiatru. - Wolność niesie ze sobą cierpienie.Lilith uśmiechnęła się smutno, opuszczając

głowę.- To, co teraz się stanie musi zostać między

nami - zaczął Duch Ziemi. - Nikomu nie wolno wiedzieć, że Duchy Przyrody otworzyły twe trze-cie oko.

Zanim zdążyła cokolwiek odpowiedzieć spod jej nóg wydostały się potężne słupy ziemi. Owinęły ją, zatapiając w sobie. W chwilę potem dołączyła do nich zimna woda. Razem z ziemią zmieszały się, zgniatając jej ciało w morderczym uścisku. Nie mogła się poruszyć, ani nawet złapać głębszego oddechu.

- Zaufaj nam, Lilith - krzyknął nad nią Duch Wiatru.

Wtem wokół niej zaczął szaleć olbrzymi płomień, którego nie zgasiła woda, ziemia, ani nawet silny wiatr. Próbowała się wyszarpnąć. Przestraszyła się. Raz po raz traciła oddech, bo woda zmieszana z ziemią wlewała się do jej ust i nosa. Chciała krzyknąć, jednak żywioły ścisnęły jej pierś tak, że niemal straciła przytomność.

- Zaufaj nam - powtórzyły Duchy.Głowa pękała jej z bólu. Przeraźliwe, dojmujące

kłucie potęgowało się szczególnie pośrodku czoła. W końcu zwolniła uścisk.

- Ufam wam - wyszeptała resztką sił.W tym samym momencie Duch Wiatru

dołączył do pozostałych żywiołów oplatających jej ciało.

- My, Cztery żywioły Ziemi - usłyszała ich głosy - przekazujemy ci naszą moc.

Ból po środku czoła stał się nie do wytrzy-mania. Wrzasnęła rozdzierająco. Myślała, że cierpienie nie będzie miało końca, gdy nagle poczuła ciepłą krew spływającą po twarzy. Duchy zniknęły tak niespodziewanie jak się pojawiły. Li-lith stała jeszcze chwilę, oplatając brzuch ramion-ami. Gwałtowny skurcz żołądka spowodował, że zwymiotowała. Kaszląc i zanosząc się płaczem, opadła na plecy, tracąc przytomność. Tak oto Lil-ith nauczyła się spostrzegać w czterech żywiołach natury sprzymierzeńców. Potrafiła wyłącznie siłą woli zmusić wodę, by wybiła małym strumykiem pośrodku skały lub ruchem ręki przemieszczała ogromne głazy. Bawiła ją też zabawa z roślinami, kiedy prosiła w magicznych rytuałach kwiaty, aby rozkwitały pod stopami, a drzewa aby pochylały ku niej gałęzie z soczystymi owocami. Była nic-zym dziecko, które stawia pierwsze kroki w nieznanym świecie, a czas jej nauki, 19

Page 20: Via Appia #3/4

choć jeszcze o tym nie wiedziała, dobiegał końca.

Miała sen. Dziwny sen, w którym biegła przez długi, ciemny korytarz wielkiej świątyni. Była późna noc i wkoło nie było nikogo, kto mógłby ją powstrzymać. Wszystko tonęło w ciszy, którą mąciły tylko jej kroki. Czuła jak w żyłach pulsuje jej czysta nienawiść i wściekłość. Moc wirowała wokół niczym wzburzone płomienie ognia na wi-etrze. Przyspieszyła, ściskając w dłoni zakrwawi-ony miecz.

- Nie ukryjesz się przede mną! - Wrzeszczała rozwścieczona, a echo odbijało się o wysokie ściany z kamienia. - Znajdę cię, gdziekolwiek się ukryjesz!

Gwałtownie zatrzymała się przed wysokimi drz-wiami. Czerwone płomienie buchnęły z ogromną siłą, rozsadzając drewniane wrota. Wewnątrz za-topionej w ciemnościach komnaty stał kamienny ołtarz. W żelaznych trójnogach wygaszono ogień. Potężne posągi Rogatego Boga i Wielkiej Bogini majaczyły w oddali oświetlone tylko kilkoma woskowymi świecami. Stanęła pośrodku świątyni, nasłuchując. Ciało drżało ze złości, której nie umiała opanować.

- Wiem, że tu jesteś! Za ciężko cię zraniłam, żebyś był w stanie ukryć przede mną swą moc.

Wtem dostrzegła ledwie wyczuwalne falowanie wzburzonej strachem aury. Znalazła go. Naresz-cie! W jednej chwili rzuciła się na skuloną postać wciśniętą trwożliwie w najdalszy kąt. Purpu-rowy ogień zawirował, uderzając z potworną siłą w wycieńczonego mężczyznę. Usłyszała tylko rozdzierający krzyk. Zalane krwią ciało, popar-zone płomieniem i poszarpane od miecza, wiło się na zimnej posadzce. Nie mogła rozpoznać twarzy, za bardzo była zniekształcona. Krew lała się z oczu, uszu i nosa. Przypatrywała się przez chwilę jak jęcząc i zawodząc wije się u jej stóp.

- Nie daruję ci zdrady - syknęła, zamykając na szyi mężczyzny zimną dłoń. - Choć miną całe stu-lecia nigdy nie przestanę na ciebie polować. Za to, co mi wyrządziłeś bądź przeklęty...

Noc była ciepła, a czarny nieboskłon rozjaśniały setki gwiazd, kiedy obudziła się z niespokojnego snu. Uniosła się i ruszyła w kierunku wyjścia. Wyszła z jaskini, by wykąpać się w morzu. Wiel-ka tarcza księżyca odbijała się w czarnych falach.

Z wolna ściągnęła czarny całun, który cicho zsunął się na ziemię i weszła do wody.

W pobliżu wyczuwała obecność Demo-

na Ognia. Nagle usłyszała plusk wody, nad którą sunął duży płomień. Wiedziała, że nie musi się bać. Stanęła na brzegu, wyczekując przybycia Demona. Mewet klęknął przed nią z nabrzmiałą męskością gotową, by się w niej zagłębić. Uśmiechnęła się, widząc jego dzikie podniecenie, gdy wpatrywał się w jej jasnoróżowe sutki, kontrastujące z mlecznobiałą skórą. Westchnął cicho z zachwy-tem. Lilith nie protestowała, gdy mocno ją uchwycił i zawiesił tuż nad rozgrzaną męskością. Objęła go nogami w pasie. Przez chwilę wpatrywali się sobie w oczy. Ufała mu, wiedziała, że nie zrobi jej krzy-wdy. Nowo przebudzone pożądanie wypełniło ją po same brzegi. Zachęcająco poruszyła biodrami, gotowa mu się oddać. Z gardła Lilith wydarł się cichy jęk rozkoszy, kiedy Mewet opuścił ją na sie-bie

- Nie przestawaj - szepnęła. - Wiesz, że robię to tylko dla chwili, w której obudzisz w moim łonie życie.

- Także i po to tutaj zostaliśmy zesłani. - Demon powoli unosił ją i opuszczał w swoich dłoniach. Bezwiednie objęła dłońmi piersi i zaczęła je ściskać, pieszcząc palcami sutki. Jęki rozkoszy przerodziły się w krzyki. Chciała jeszcze więcej tej nieopisanej rozkoszy. Jeszcze więcej! Całe jej jest-estwo pragnęło wspólnego spełnienia. Złapała za potylicę Meweta i przycisnęła jego usta do swoich. Całowali się i kochali jednocześnie. Ich biodra połączyły się w jednym rytmie. Ich oddechy zlały się w jeden przytłumiony szmer. Po ciele Lilith spływały perliste krople potu. Odrzuciła do tyłu głowę, gdy Demon zacisnął mocno dłonie na jej biodrach i wszedł w nią cały, przyspieszając.

- O tak! Nie spiesz się! Niech ta chwila trwa! Mewet czuł jak serce wali mu w klatce piersio-

wej. Przyspieszył jeszcze bardziej. Lilith przylgnęła do niego całym ciałem. Ich spełnienie było bliskie. W przypływie spazmu rozkoszy przeorała paznok-ciami plecy i ramiona kochanka, zdrapując z nich skórę, aż do krwi. Nagła fala orgazmu przepełniła ich w tym samym momencie. Z gardła Demona wyrwał się krótki okrzyk. Chwilę później delikat-nie położył Lilith na plechach i złożył na jej ustach pocałunek. Przesunęła dłonią wzdłuż brzucha, uśmiechając się.

- Teraz jest we mnie życie wielkiego Demona, któremu przekażę część Mocy Ciemności. To dziecię będzie nosić imię Adramelech, co oznacza - Król Ognia.

Pewnego późnego wieczoru przebudziła się 20

Page 21: Via Appia #3/4

z lekkiej drzemki, czując mocne skurcze mięśni brzucha. W świetle dogasających płomieni ognis-ka zobaczyła nad sobą skupione twarze Demonów.

- Co się dzieje? - szepnęła, zaciskając kurczowo pięści. - Co się dzieje z moim dzieckiem?

- Nie martw się, Pani. O wszystko się zatroszc-zymy - odparł Reszew.

Nie pamiętała wszystkiego z tego, co działo się później. Traciła przytomność z dojmującego bólu. Mewet zmieniał zimne okłady na jej rozpalonym gorączką czole. Wszystko toczyło się bardzo pow-oli. Demony jednak ani przez chwilę nie zostawiły jej samej. Dopiero kiedy na horyzoncie rozbłysły pierwsze promienie wschodzącego Słońca na wpółprzytomna z bólu wreszcie usłyszała krzyk swego pierwszego dziecka. Adramelech żył i De-mony mogły wrócić do Drugiego Piekła.

21

zamOjSkie SpOtkania z FantaStyką 2010

relacja na StrOnie - 82.

Page 22: Via Appia #3/4

O inspiracji Oraz O swOjej Ostatniej książce mówi marcin BrzOstOwski:

Pamiętam, że któregoś wieczoru, siedząc sam w domu, sięgnąłem po książkę z utworami Andrzeja Bursy. Przeczytałem kilka wierszy i nagle dostrzegłem niewielką miniaturę, pt. “Szachy”.

Przeczytałem ją kilkanaście razy i doznałem swoistego olśnienia. Zachwyciłem się tym, jak można w bardzo krótki sposób zapisać ciekawą historię, jakby zrobić fotograficzne zdjęcie pewnej sytuacji. Poraził mnie także sposób, w jaki Bursa opowiedział wyrwane z życia zdarzenie, przetwarzając je jednocześnie na język ironii i groteski.

Pamiętam, że wcisnęło mnie kompletnie w parkiet i postanowiłem przelać na papier swoje doświadczenia i swoje wyobrażenia w podobny sposób. To znaczy sfotografować pewne realne i nierealne sytuacje, dodając do nich szczyptę ironii, groteski, czy też wręcz surrealizmu. Przykładem niech będzie tytułowa “Szafa wychodzi, ja zostaję”, opowiadająca o kolesiu, który właśnie wychodzi na randkę i zasięga zdania szafy na temat stosownego ubioru na taką okazję. Przecież nikt normalny nie uwierzy, że się gada z szafą! Niestety za dużo naczytałem się w życiu Kurta Vonneguta, Borisa Viana, czy Rolanda Topora, aby patrzeć na świat wyłącznie trzeźwo i w stan-dardowy sposób. Może nie jest to normalne, ale polecam wszystkim lekki odjazd, żeby nie zwariować.

Uprawiana przeze mnie groteska pozwoliła mi na podjęcie, tzw. ciężkich tematów i jednocześnie zwolniła mnie z mentorskiego tonu, którego szczerze nienawidzę.

Dlatego też w “Szach-Macie” można przeczytać, m.in. o równouprawnieniu kobiet i mężczyzn, które przy-biera nieraz patologiczne oblicze, o samozwańczych autorytetach, które rozprawiają o najważniejszych rzec-zach, a jednocześnie nie potrafią zamknąć zamka w rozporku, czy też o porażającej obłudzie w relacjach międzyludzkich.

Jednak najmilsze memu sercu są miniatury poświęcone, np. rozmowom głównego bohatera z kulkami, czy też krwiożerczej relacji pomiędzy człowiekiem a pajacykiem. Jeśli ktoś ma ochotę na godzinną jazdę bez trzyman-ki po meandrach naszej duszy i na dodatek chce poprawić sobie humor, to “Szach-Mat” jest lekturą właśnie dla niego.

„Jestem świeżo po lekturze kolejnej książki Brzostowskiego i muszę

powiedzieć, że odpadłam. Czegoś podobnego w polskiej literaturze

jeszcze nie czytałem. Za każdym razem zaskakuje mnie czymś innym.

Tym razem była to niewielka książeczka “Szach-Mat! czyli Szafa wy-

chodzi, ja zostaję”. Krótkie opowiadania, każde z ostrym przesłaniem.

Mocno undergroundowa lektura.”

Cytat z www.forumksiążki.pl

„Książkę czyta się jednym tchem. Błyskotliwe teksty, lekki styl i mnóst-

wo wnikliwych obserwacji dotyczących świata, w którym żyjemy i nas

samych (niestety). Wszystko podane w formie krótkich opowiadań.

Uwielbiam twórczość Andrzeja Bursy, do którego odnosi się autor

i muszę przyznać, że genialnie oddał on swoją książką hołd mojemu

ukochanemu poecie.”Cytat z www.yesbook.pl

„Wyjątkowo interesująca książka.

Najbardziej pasuje do niej określenie

“inteligentna satyra”. W najkrótszych

opowiadaniach autor ujmuje absurdy

świata, w dłuższych czuć głębszą

refleksję nad kondycją człowieka.

Polecam.”

Cytat z Księgarni Wydawnictwa

Radwan

Page 23: Via Appia #3/4

23

O autOrze:

Marcin „Szach-Mat” Brzostowski – urodzony (piiiip), autor powieści “Pozytywnie nieoblic-zalni”, “Radio “Miłość” nadaje!” , “I tak skończymy w więzieniu! czyli Tryptyk Polski (bez trzeciej części)” oraz zbioru miniatur “Szach-Mat! czyli Szafa wychodzi, ja zostaję” .

Laureat konkursu Ad Absurdum zorganizowanego przez wydawnictwo Indigo. Fragment na-grodzonego tekstu opublikowano w książce „Śmiertelnie absurdalne zebranie edycja 2007/08”. Prozaik, poeta, mistrz groteski.

www.Brzostowski.com.pl

Page 24: Via Appia #3/4

Chcieliśmy oderwać się od codzienności, odpocząć, to miały być wakacje – i były, aż do momentu, kiedy Łysek – koń Wieśka – zaczął gadać. I to nie jakieś

tam „cześć, jak się masz” tylko od razu z grubej rury.

- Kopsnij szluga – rozejrzałem się zdziwiony, ob-ora jak obora, trzy krowy, cielak i koń, wzruszyłem ramionami i wróciłem do uwiązywania krów.

- Ty, koleś, nie odstawiaj pantomimy tylko daj zajarać – widziałem, widziałem to wyraźnie: mówił do mnie koń, a w dodatku uśmiechał się szczerząc zęby.

Klepisko wyrżnęło mnie w dupę – dzięki Bogu za wyściółkę ze słomy – zaciśnięta na krawędzi żłobu dłoń uratowała mnie przed totalnym upad-kiem, a przez głowę przedefilowały mi niezbyt miłe, ale racjonalne wyjaśnienia: wylew, guz mózgu, schizofrenia… Strach chwycił mnie za gardło i myślę, że otarłem się o zawał. Ratunek przyszedł z najmniej oczekiwanej strony.

- Nie strasz człowieka, Łysol – powiedziała krowa, obok której siedziałem. – Jestem Mela. Cześć – przedstawiła się zwracając się wprost do mnie i – przysięgam! – uśmiechnęła się.

- Ja pierdolę… - wyrwało mi się coś pomiędzy szeptem, a jękiem.

- Zajebiste imię, stary – ucieszył się koń. Albo mi się wydawało, albo w jego głosie pobrzmiewała złośliwa ironia.

- Daj mu chwilę, nich odsapnie – Mela realizowała się w roli mediatora.

Dali mi chwilę, pozbierałem się i stanąłem na drżących nogach. Chrząknąłem.

- Patrz, będzie przemawiał – zupełnie wyraźnie zakpił ze mnie Łysek. Moja obrończyni posłała mu mordercze spojrzenie.

- Nie wiem jak… - zacząłem niepewnie. – Nie jestem pewien, czy…

- Czy to nie sen? Majak, ułuda, zwidy, halu-cynacje, omamy? – spytała aksamitnie kojącym głosem moja nowa psychoterapeutka. – Cóż –

kontynuowała widząc moje skinienie – log-iczny ciąg przyczynowo skutkowy, nieza-

burzone poczucie upływu czasu i niezredukowana szczegółowość otoczenia mówią nam, że jeśli to rzeczywiście omamy, to najwyższej klasy.

- Ręka w górę, kto chce przypalić to samo, co on – dobiegło mnie zza krowiego zadka i jeśli mnie słuch nie mylił, towarzyszył temu rechot dwóch, trzech, czterech głosów… Popisy erudycyjne krowy i dowcipy konia przyciągnęły jeszcze kilku słuchaczy – przez drzwi, do środka wsadził głowę stary osioł, a w okienku między oborą i chlewem zobaczyłem świński ryj. I wszyscy się śmiali. Ze mnie.

- To się nie dzieje. To nie możliwe – krzyknąłem. – Robicie mnie w konia!

Mój okrzyk podziałał na towarzystwo jak granat, zwalając ich z nóg. Osioł próbował oprzeć się o drzwi, ale wstrząsany konwulsjami osunął się na ziemię. Świnia nie próbowała utrzymać równowagi, tylko klepnęła na bok, zanosząc się rechotem. Mela walczyła ze sobą długo – myślę, że nie chciała być nieuprzejma – zaciskała pysk, starała się wstrzymywać oddech, schowała łeb do koryta. Udawało jej się do chwili, kiedy pod na-porem powietrza wypychanego skurczami płuc, jej wargi ustąpiły i wydobyło się z nich iście końskie prychnięcie. Tama runęła.

Wśród nieokiełznanego wybuchu radości zauważyłem, że jedynym, który się nie śmieje jest koń. Walcząc o oddech, między jednym, a dru-gim haustem powietrza, świnia rzuciła w jego ki-erunku:

- Ale… ci… dosrał – i pogrążyła się z powrotem w nieopanowanej radości.

- No, zajebisty żart. Koń by się uśmiał – rzucił 24

PRZePROWADZKAAutor: cAstorp

praca zwycięska w pierwszym pojedynku międzyportalowym.

Opowiadanie reprezentujące

klub pisarski ikar

Page 25: Via Appia #3/4

kwaśno, przez zaciśnięte zęby jedyny smutas w to-warzystwie.

Mój mózg otrząsnął się ze stuporu i poddał wesołości. Drugi raz wylądowałem na ziemi, dławiąc się własnym oddechem. Kiedy fala opadła, ciągle byłem tak słaby, że potrzebowałem pomocy obu rąk, żeby podnieść się z podłogi. Chwiałem się na czterech łapach, a obok dogorywali moi towar-zysze niedoli.

- Słuchajcie, muszę iść powiedzieć Marioli – rzuciłem, przeciskając się obok osła.

Trudno powiedzieć czy wszedłem, czy też zatoczyłem się do domu. Wstrząsany sporady-cznym chichotem stanąłem w drzwiach oparty o framugę.

- Piłeś? – ni to spytała, ni to zdiagnozowała moja narzeczona. Nie wiem dlaczego, ale uznałem jej uwagę za bardzo zabawną, a ona patrzyła na mnie z politowaniem. W głębi ducha uznałem, że w za-sadzie to jej wina i postanowiłem się nie spieszyć. Niech czeka. W końcu, to był jej pomysł. Cały ten wyjazd na wieś, a przy okazji przysługa. Jej wujek, czy stryjek – Wiesiek – musiał wyjechać na kilka dni i mieliśmy się zając jego „bydlątkami”. Wakacje marzeń dla spędzającego dnie za biurkiem mieszc-zucha. W każdym razie tak twierdziła Mariola. To niech czeka.

- Musisz iść ze mną do obory – udało mi się w końcu opanować. Towarzyszka mego życia obrzuciła mnie taksującym spojrzeniem, zobaczyła moje załzawione od śmiechu oczy i musiała chyba uznać, że to „figlarne spojrzenie”.

- Nie jestem pewna, czy mam ochotę na to, o czym myślisz – byłem z siebie dumny, że powstrzymałem się od śmiechu. No, prawie.

- To nie o to chodzi, kochanie.- To, o co chodzi? – dlaczego tak trudno jest

rozmawiać z kobietami? Nie było mi do śmiechu, kiedy w końcu udało mi się ją przekonać.

- To jest Mela, to Łysek, pozostałych państwa jeszcze nie znam z imienia. To moja narzeczo-na, Mariola – zapadła cisza i z jakiegoś powodu miałem wrażenie, że robię z siebie idiotę. Szc-zególnie wyraźnie widziałem to w oczach Marioli. Koń-nicpoń całkiem autentycznie szarpnął łbem i parsknął. Jak dla mnie bez żadnego obcego ak-centu – po prostu jak koń. Musiałem mieć wybit-nie głupią minę, bo końskie rżenie przeszło gładko w całkiem ludzki chichot.

Już pół godziny później, cali obolali ze śmiechu mogliśmy zacząć normalnie rozmawiać. Muszę przyznać, że Mariolka okazała się być nad wyraz

twardą babką – wytrzymała całe pięć minut zanim pogrążyła się dzikiej radości.

- W życiu się tak nie uśmiałam – wyszeptała moja obolała narzeczona. Kiedy tarzała się po kl-episku, nie zwracając uwagi na słomę w włosach, zanosząca się śmiechem, taka podobała mi się najbardziej.

- Podobno śmiech stymuluje natlenianie mózgu – pochwaliła się oczytaniem Mela.

- Po takiej dawce zachodzi ryzyko hiperwentyl-acji – nie ustępował jej erudycją Bill. Imię osła było przyczyną jednej z wielu fal śmiechu. Chociaż tr-zeba uczciwie przyznać, że po pierwszych dwóch, nie potrzebowaliśmy specjalnie śmiesznych pow-odów.

- Ktoś wyjrzy, co z Łysolem? – koń musiał nas opuścić, bo atak radości spowodował u niego ciężką czkawkę, która w całej swej krasie była nie do zniesienia zarówno dla niego, jak i dla nas. Usunięcie sprzed naszych oczy konia z czkawką, prawdopodobnie uratowało życie kilku uczest-ników zabawy.

- Jestem, jestem – zameldowała się zguba.- Jeśli ktoś powie „o wilku mowa”, zabiję – bard-

zo ryzykownie zagrała świnia.- Ciiiii… Cicho, spokojnie. Oddychamy

głęboko, nie ma powodów do śmiechu – mimo tych zapewnień i uspokajającego głosu za-wodowego psychoanalityka, znów znaleźliśmy się na krawędzi szaleństwa. – Ciiii…

- Jak to się stało, że mówicie? Bo to chyba nie jest powszechne? – przekazywany z pokolenia na pokolenie – ale tylko po kądzieli – gen rozsądku i umiejętności gaszenia uśmiechu jednym słowem i spojrzeniem uchronił nas przed skok-iem w przepaść. Dobrze wybrałem narzeczoną. A z resztą – nie ważne, kto kogo wybrał.

- Nie, nie jest – Portos miał całkiem miły głos, kiedy się nie śmiał. W ogóle nie przypominał chrząkania. – Ale nie wiemy dlaczego. Pierwszy był Bill i on nas nauczył – osioł skinął głową jakby przyjmował hołd. – Ale próby z innymi zwierzętami, z innych gospodarstw nigdy się nie powiodły.

- Ani be, ani me, stary. Totalna klapa, człowieku.- Jakiś czynnik rozwoju, stymulacji inteli-

gencji potrzebnej do wykształcenia mowy jest obecny lokalnie. Niestety, nie udało się nam go wyizolować – Bill był wyraźnie smutny. W jakiś sposób przypominał naukowca, marzącego o rozwiązaniu problemu głodu na Świecie.

- To znaczy, że wy… - wkurzało mnie 25

Page 26: Via Appia #3/4

to, że byłem wyraźnie mniej błyskotliwy od star-ego osła. – Od jak dawna? – rzuciłem niemal oskarżycielskim tonem.

- Od lat. Od wielu lat – kojącym tonem rzuciła krowa. – Ale to nieistotne.

- Od lat? To znaczy, że kiedy byliśmy tu w zeszłym roku i tu w oborze… O Boże! – nie wiedzieć czemu, zawstydziła się Mariola. Ja poczułem się dumny.

- To, dlaczego nikomu nie powiedzieliście? – zmieniłem szybko temat. – Wiesiek wie?

- Nikt nie wie. Zdecydowaliśmy, że poczekamy.- Ale przecież… - popatrzyłem na moich ro-

zmówców – mogło się zdarzyć, że ktoś z was… No – popatrzyłem wymownie na Portosa – wiecie chyba, po co ludzie hodują świnie?

- Wiemy – Bill gładko wszedł w rolę przywódcy i rzecznika – ale przyjęliśmy postawę fatalistycz-nego stoicyzmu.

Już miałem spytać, o czym do cholery mówi, kiedy zobaczyłem, że wszyscy – włączając Mariolą – kiwają głowami ze zrozumieniem i akceptacją. Byłem chyba jedynym idiotą w towarzystwie, więc postanowiłem się nie ujawniać.

- No tak – skomentowałem z mądrą miną – ale dlaczego rozmawiacie z nami?

Cisza, jaka zapadła i ciężkie westchnienie osła, przygotowującego się do dłuższej wypowiedzi powiedziały mi, że zadałem właściwie pytanie. Miałem wrażenie, że Bill rozsiada się wygod-nie w fotelu, zapala fajkę i gładzi się po brodzie. Oczywiście nie robił żadnej z tych rzeczy, bo był osłem, ale pauza i tak była efektowna.

- To się zaczęło prawie dziesięć lat temu. Nie pamiętam początku ani nie znam jego przyc-zyny. Moje pierwsze wspomnienie, to budząca się świadomość. Niedługo potem, nie tylko umiałem formułować myśli ale nauczyłem się też wypowiadać. Mówiąc sam do siebie, przebudziłem Melę, potem Łyska i innych.

- Nigdy ci tego nie zapomnę, stary. Przybij piątkę – mimo że byłem ciekaw, jak to może wyglądać, do przybijania nie doszło, bo krowa znów posłała koniowi karcące spojrzenie. – Dobra, rozumiem. Morda w kubeł – powiedział Łysek i wsadził łeb do wiadra z obrokiem.

- Ciekawe jest zagadnienie naszej wiedzy – kontynuował Bill. – Nie czytamy książek, nie mamy Internetu ani telewizji, ale w jakiś sposób

się rozwijamy. Po prostu rozmawiamy, a nowe idee i pojęcia pojawiają się same. Mam na

ten temat kilka teorii, ale…

- Rozumiem – wtrąciłem szybko. – Nie mamy teraz na to czasu – bałem się, że osioł powie, że jestem za głupi, by te teorie zrozumieć. I pewnie miałby rację. Całe szczęście, Bill był uprzejmy i przytaknął.

- Tak, masz rację. Będziemy mieli na to czas później, jeśli… Na czym to ja skończyłem? A, tak. W każdym razie, chcieliśmy się ujawnić, dużo o tym rozmawialiśmy, ale w końcu zdecydowaliśmy, że poczekamy. Wiesław nie planował chyba kolacji z żadnego z nas, a z drugiej strony, z czasem nasza wiedza się powiększa, dlatego wierzyliśmy, że wkrótce zrozumiemy zarówno przyczynę, jak i cel naszej odmienności.

- Czy to znaczy, że już wiecie i dlatego z nami rozmawiacie? – wyraziła także moje przypuszcze-nia Mariola.

- Niestety, nie – westchnęła Mela.- Niestety – zawtórował jej Bill. – Sytuację się

zmieniła. Nie mam więcej czasu. Chcemy was prosić o pomoc. Wiesław się zakochał.

- Co?! – parsknąłem. – Wiesiek ma sześćdziesiątkę na karku… - ugryzłem się w język i żeby nie zostać posądzony o dyskryminację z po-wodu wieku, dodałem szybko – A jeśli nawet, to chyba dobrze, nie?

- Zajebiście. Miłość to piękna rzecz, stary – dobiegł nas stłumiony przez kubeł głos.

- No to, w czym problem?- Ona nie chce mieszkać na wsi, więc on prz-

eprowadzi się do niej – wyjaśnił osioł.- Acha – połączyła puzzle Mariola – Wiesiek chce

sprzedać gospodarkę, a my mamy go przekonać, żeby tego nie robił.

- Tak – potwierdziła Mela.- Nie – prawie równocześnie zaprzeczył Bill.- Tak, chce sprzedać, nie, nie chcemy go od tego

odwodzić – wyjaśniła zamieszanie świnia.- Facet pragnie szczęścia, a my mielibyśmy

próbować go powstrzymać? – kolejny raz nie wytrzymał Łysek. – Przecież to byłoby zwykłe świństwo. – I dodał w kierunku chlewu – Pardąsik, Portos.

Portos machnął racicą, że w porządku.- To jak wam pomóc? – postanowiłem przerwać

tę przyjacielską wymianę uprzejmości.- Musicie kupić gospodarstwo od Wiesława –

wyrzucił z siebie osioł.Towarzystwo pozwoliło mi i Marioli

przedyskutować sprawę na osobności, ale zamiast dyskusji odstawiliśmy małą kłótnię. Bo moja nar-zeczona chciała to zrobić.26

Page 27: Via Appia #3/4

- Przecież wiesz, że jestem miejskim stworze-niem. życie na wsi, to nie ja – powiedziałem, ale jasne było, że do niej nie trafiam. – Przyjechać tu na urlop, dobra, fajnie, ale to, że jadę na wakacje do egiptu nie znaczy, że chciałbym tam mieszkać.

- To, co? Mamy je sprzedać do rzeźni? – moja nar-zeczona pokazała w całej krasie swoją umiejętność szantażu emocjonalnego.

- Nie, może znajdziemy kogoś innego…- Kogo? I jak go przekonasz, żeby zostawił zwi-

erzaki w spokoju? – mimo zacietrzewienia, Ma-riola przedstawiła całkiem sensowne argumenty. – A jak zaczniesz jednego i drugiego przekonywać, że te konie i krowy gadają, to jak myślisz, jak szyb-ko to się rozniesie?

Miałem wrażenie – jak w wielu innych dyskus-jach – że nieważne, co powiem. Stałem na z góry straconej pozycji. Walczyłem chyba tylko o honor.

- Ale ja nie chcę mieszkać na wsi. Mieliśmy pla-ny…

- Jesteś głupi i uparty jak… - Mariolka rozejrzała się dookoła szukając natchnienia, które nie przychodziło – jak…

- Jakbyście mnie potrzebowali, to będę nad rzeką – wsadzając łeb przez drzwi, powiedział osioł.

***

Dlatego właśnie, sześć miesięcy temu, mimo moich protestów przeprowadziliśmy się na wieś. Czy to była dobra decyzja? Z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że na pewno nie dla naszego związku.

Mariola coraz więcej czasu spędzała z Łyskiem, śmiejąc się z jego najbardziej idiotycznych dow-cipów. Spięta i pełna obaw kobieta, którą znałem, przeistoczyła się w szukającą wrażeń hipiskę, regu-larnie popalającą trawkę do spółki z koniem.

żal i frustracja bardzo zbliżyły mnie do Meli. Jej kojąca osobowość i aksamitny głos były dokładnie tym, czego potrzebowałem. Spędzaliśmy całe dnie na rozmowach, aż zorientowałem się, że je-stem w najbardziej udanym i satysfakcjonującym związku w moim życiu. I wygląda na to, że jest to uczucie odwzajemnione.

Jest jednak coś, co sprawia, że Mela nie jest szczęśliwa, a nasz związek nie jest kompletny, coś, czego ja nie potrafię jej dać. Dlatego ty się tu znalazłeś – żeby zrobić dla niej to, czego ja nie mogę. Bill twierdzi, że jeśli będę do ciebie dużo mówił, to już za kilka tygodni prawdopodobnie będziesz świadomy. Wtedy też zdecydujemy, jak

będziesz miał na imię, bo propozycja Łyska była chyba zbyt… dosłowna. No, ale zobaczymy. Może jednak spodoba ci się imię „Fernando”.

27

Page 28: Via Appia #3/4

Wieża powoli pięła się w górę. Mały budowniczy wyciągał co chwilę ku budowli swoją dziecięcą, pulchną rączkę, aby dodać kole-

jny segment. Na buzi wypisane miał takie skupi-enie i zaangażowanie, jak gdyby był to prawdziwy budynek a on, jako jego konstruktor, był odpow-iedzialny za bezpieczeństwo lokatorów. Wprawny-mi, pełnymi opanowania ruchami chłopiec kładł na szczyt każdy topornie wyciosany, bardziej wyślizgany od zużycia niż wyheblowany klocek.

Rozległo się radosne szczekanie. Do po-mieszczenia, w którym powstawała wieża, wbiegł pies. Niewielkich rozmiarów kundel o dość długiej sierści, za to bardzo ruchliwy. Ta właśnie ruchliwość popchnęła go prosto na budowlę. Drewniane klocki rozsypały się po całej izbie. Chłopiec zmarszczył czoło, posyłając pełne iry-tacji spojrzenie ku zwierzęciu.

- Przez ciebie będę musiał budować wszystko od nowa – burknął pod nosem. Zagarnął rozrzu-cone po podłodze klocki w jedno miejsce.

Ledwie wznowił budowę, stanęła nad nim mama.

- Jacusiu, pora iść do łóżka.- Mamo, muszę dokończyć moją wieżę! Głupi

Azor mi zepsuł, trzeba od nowa... - tłumaczył, rzucając klockiem w psa.

- Kochanie, jest już późno. Pamiętaj, że jutro znów musisz wcześnie wstać. Gąski trzeba zaprowadzić na łąkę.

- Pamiętam, pamiętam – zapewnił mamę. Wiedział, że nic nie wskóra, że mama nie ulegnie, nie pozwoli mu pobawić się dłużej. Posprzątał posłusznie klocki. Podnosząc ten, którym rzucił w Azora, pogłaskał psa po głowie tak, jakby jed-nak chciał go przeprosić.

Pościel była przyjemnie ciepła. Mama co wieczór kładła pierzynę na kaflowym piecu aby Jacek mógł położyć się do ciepłego, przytulnego łóżka i nie marzł w chłodne noce. Bardzo to lubił. Dawało

mu to poczucie komfortu i bezpieczeństwa, czuł się otoczony naprawdę troskliwą,

matczyną opieką. Ciepło i miękkość poduszki oraz pierzyny usypiały Jacka.

Mimo że mama kończyła już opowiadać bajkę, dochodząc do „i żyli długo i szczęśliwie”, oczy Jac-ka wciąż raźno biegały po suficie. Był już senny, lecz jeszcze nie uśpiony.

- Mamusiu, gdzie jest Marysia? Nie ma jej już od kilku dni... Dokąd poszła?

Twarz kobiety zastygła na chwilę i zbladła.Nadszedł. Nie dało się tego uniknąć. Nadszedł

ten dzień, w którym dziecku przestały wystarczać lakoniczne wyjaśnienia nieobecności jego siostry w domu.

- Synku – przeszło jej po dłuższej chwili przez ściśnięte gardło – twoja siostra odeszła. Nie wróci już do nas.

- Ale dlaczego? Już nas nie kocha? - spytał Jacek z wyraźnym żalem w głosie.

„Już nas nie kocha?”. To pytanie ukłuło Janinę prosto w serce.

- Kochanie, Marysia była bardzo, bardzo chora. Pan Bóg zabrał ją do siebie żeby nie musiała już więcej cierpieć.

Janina zdała sobie sprawę, że właśnie zdaje jeden z najtrudniejszych egzaminów zbycia matką. Sześcioletnie dziecko jest w stanie odczytać najgłębiej ukrywane emocje, jest na nie wrażliwe bardziej niż dorosły człowiek. Powinna ważyć teraz każde słowo. Każdy gest przemyśleć, nie pozwolić emocjom na przejęcie kontroli nad mimiką. Patrzeć dziecku prosto w oczy, nie ukrywać przed nim twarzy. Nieustannym kontaktem wzrokowym budować w nim poczucie bezpieczeństwa. Jedna łza, jeden skurcz mięśnia policzkowego i wszystko 28

ANIeLe, PóJDę ZA TOBąAutor: ŁukAsz “DisAster” nowosielski

praca zwycięska w drugim poje-dynku międzyportalowym.

Opowiadanie reprezentujące

Fl inkaustus

Page 29: Via Appia #3/4

na nic.- Gdzie ona teraz jest? - dociekał malec.- W niebie – odparła Janina jakby automatyc-

znie i zgodnie z utartym schematem odpowiada-nia dzieciom na tego typu pytania. - Jest teraz aniołem, synku. Tak, jak każdy dobry człowiek, który odszedł do Pana Boga.

Wiedziała już, jakie będzie następne pytanie jej małego synka.

Będzie dobrze. Powinno być. Obejdzie się bez szoku i płaczu syna. Ona też powinna jakoś swój płacz powstrzymać.

- Kim są anioły? - pytanie padło zgodnie z przy-puszczeniami matki.

- Anioły to istoty, którymi stają się ludzie, kiedy Bóg zabiera ich do siebie do nieba. Są piękne. Mają białe szaty a na plecach skrzydła.

Jacek przez kilka sekund analizował usłyszane słowa, marszcząc poważnie swoje dziecięce czoło.

- Co one robią tam, w niebie? - spytał w końcu.Kobieta poczuła ulgę. Dostała szansę poprow-

adzenia rozmowy w sposób, który powinien odwieść dziecko od negatywnego postrzegania śmierci siostry.

- Opiekują się nami. Obserwują nas z góry i pilnują, aby nie działa się nam żadna krzywda. Każdy człowiek ma swojego własnego anioła stróża, który o niego dba. Ty masz takiego anioła

i ja go mam. Marysia też go miała a teraz pewnie sama jest dla kogoś stróżem. Śpij już, kochanie.

Janina pocałowała synka w czoło, okryła go szc-zelnie pierzyną i wyszła, gasząc po drodze świecę.

Poranek, mimo późnego już lata, był bardzo ciepły. Słońce obudziło Jacka, rażąc promieniami jego zaspane oczy. Ledwo minął kwadrans, a już chłopiec maszerował ochoczo w stronę łąki. Na pyzatej buzi, tuż pod małym zadartym noskiem, malował się dziecięcy, beztroski uśmiech. Bo jak tu się nie cieszyć z tak ładnego nieba i ogrzewającego twarz słońca? W za dużym, szarym kubrac-zku było mu odrobinę za gorąco. Długą, urwaną z rosnącej przy chacie jabłoni gałęzią rysował na nieporośniętej trawą ziemi kreskę. Wierzył, że w ten sposób łatwiej będzie gęsiom podążać za nim i dzięki temu żadna z nich się nie zgubi.

Dotarłszy na miejsce, Jacek usadowił się na wielkim kamieniu w cieniu imponujących rozmi-arów drzewa. Spojrzał na niebo. Oczy rozbłysnęły mu radośnie na widok niezliczonych, puchatych obłoków, płynących spokojnie po błękicie. Tu owca, tam kubek, jeszcze dalej łódka z małym żaglem. Wyobraźnia podsuwała zachwyconemu dziecku coraz to nowe interpretacje snujących się leniwie kształtów.

Opuścił wzrok na łąkę. Przez chwilę nie był pewien, czy to, co tam zobaczył nie było tylko omamem wywołanym przez przypatrywanie się chmurom odbijającym jaskrawe światło słońca. Po łące, wśród maków przechadzała się nadz-wyczajna postać. Jasna bijącym od niej białym blaskiem, poruszająca się tak, jakby nie szła po ziemi, ale unosiła się tuż nad nią. Jakby delikatnie stąpała po powietrzu.

- Ma skrzydła! - powiedział Jacek sam do sie-bie. Z fascynacją wypisaną na twarzy obserwował spacerującą osobę.

Anioł! Najprawdziwszy anioł, pomyślał. Dokładnie taki, o jakim wczoraj przed snem opowiadała mu mama! Pobiegł co sił w nogach. Z każdą sekundą przybliżał się do anioła. Z każdą sekundą bał się coraz bardziej, że widziadło zniknie. Przestraszy się, spłoszy i ucieknie.

A jednak nie uciekł. Chłopiec zatrzymał się tuż przed nim. Nie od razu przyjrzał mu się z blis-ka. Musiał się pochylić,oprzeć ręce na kolanach i złapać oddech. Dopiero później podniósł wzrok. Anioł patrzył na niego i uśmiechał się serdec-znie.

- Witaj, Jacku – powiedział spokojnym, 29

Page 30: Via Appia #3/4

przyjemnie brzmiącym głosem.- Dzień dobry – nieśmiało przywitał się

chłopiec. - Czy jesteś aniołem?- Tak, jestem. Przybiegłeś do mnie co sił, cieszę

się, że się mnie nie boisz.Trudno było określić, czy anioł jest kobietą,

czy mężczyzną. Jacek jeszcze nigdy nie widział osoby o tak trudnej do określenia płci. Postać miała gładką, zupełnie pozbawioną jakichkolwiek zmarszczek twarz. Ozdabiał ją stale goszczący na ustach serdeczny uśmiech. Pozbawiona rękawów szata odkrywała jego ramiona. Ale co zza tychże ramion wystawało! Jacek na ten widok nie posiadał się z radości. Przecież to skrzydła! Wiel-kie, białe, cudowne skrzydła! Przypomniał sobie, jak mówiła mu o nich mama i chwilę później z satysfakcją uznał, że ma najmądrzejszą mamę na świecie.

Dopiero po kilku chwilach dotarło do chłopca, że skrzydlata postać zwróciła się do niego po imieniu. Znała go.

- Skąd wiesz, że mam na imię Jacek? - spytał podejrzliwie.

- Wiem, ponieważ znam cię dobrze. Często tu przychodzę i patrzę, jak siedzisz na kamieniu i pil-nujesz swoich gąsek.

- Jesteś moim aniołem stróżem? - Jacek, nieco bardziej ośmielony, odważył się podejść bliżej.

Skrzydlaty roześmiał się pobłażliwie, a jednocześnie sympatycznie. Wyciągnął rękę w stronę chłopca i pieszczotliwie zmierzwił mu jasną czuprynę.

- Jeśli chcesz, mogę nim być – odparł z nieodłącznym uśmiechem, na co Jacek odpowiedział pospiesznym skinieniem głowy.

- Po co przychodzisz tu, na łąkę? - dociekał chłopiec.

- Bo tutaj jest pięknie. - Anioł rozmarzonym wzrokiem omiótł otaczający ich krajobraz.

Jacek rozejrzał się dookoła nieco zbity z tropu. Niewielka łąka, gdzieniegdzie rozłożyste drzewa o wielkich, silnych konarach, rzucające cień na miejscami obgryzioną przez zwierzęta trawę. Dalej pas pól uprawnych świeżo po żniwach a za nim las. Widok, który oglądany przez całe krótkie życie, nie robił na Jacku żadnego wrażenia. Nic specjalnego, uznał.

- Nic specjalnego – powtórzył na głos swoje myśli. - Pola, łąka, drzewa. Jak wszędzie.

Tymi słowami wyraźnie zdziwił swojego rozmówcę.

- Chodź. Pokażę ci coś.

Skrzydlaty wybrał najwyższe drzewo i poprowadził chłopca w jego stronę.

- Wejdźmy na nie! - zachęcił z fascynacją w głosie.

- To drzewo jest ogromne! Na pewno spadnę! Nie chcę, boję się. - Jacek oczami wyobraźni widział już siebie poobijanego, leżącego na trawie w cieniu wielkiej, liściastej korony.

- Nie bój się, nic ci się nie stanie. Będę teraz twoim aniołem stróżem; zadbam o to, byś nie spadł, obiecuję. – Anioł puścił oko do chłopca, zdobywając w jednej sekundzie jego bezgraniczne zaufanie.

Wspinali się razem. Chłopiec pierwszy, trochę niepewnie. Tuż za nim skrzydlaty opiekun – cały czas mając na niego oko. Kiedy Jacek rozejrzał się i zobaczył okolicę z wysokości najwyższego drze-wa na łące, omal nie spadł z wrażenia. Widział to samo, co zawsze. Tę samą przestrzeń, którą odwiedził w życiu setki razy. Wszystko jednak wyglądało teraz inaczej. Było piękne, bogate w kol-ory, radosne. Było wyjątkowe. Poczuł podmuch na twarzy, usłyszał wiatr szalejący w liściach. Nigdy nie czuł się tak istotną częścią tego, co go otacza. Aż do teraz.

- Widzisz? Właśnie dla takich widoków tu przychodzę.

Chłopiec był zbyt pochłonięty widokiem, żeby wdawać się w rozmowę. Nie spuszczając wzroku z krajobrazu, kiwnął jedynie głową na znak, że widzi.

- Pójdę już. A ty powinieneś wrócić do swoich gęsi, bo zostały bez opieki. Zejdźmy.

Janina siedziała na ławce przed domem w to-warzystwie sąsiadki – starej Ziębikowej. Zaabsor-bowane rozmową, nie od razu zauważyły, że Jacek właśnie zdobył szczyt pokaźnej jabłoni, rosnącej na podwórku.

- Jezus Maryja, toż on spadnie zaraz! - Zerwała się z ławki Ziębikowa, trzymając się za głowę.

Janina, starając się zachować spokój, wzięła sąsiadkę za ramiona i zmusiła do powrotu do pozycji siedzącej. Mając na względzie kłopoty Ziębikowej z chodzeniem, nie chciała dopuścić do tego, by stara kobieta w panice nadwyrężyła swoje nie pierwszej młodości stawy. Kiedy matce Jacka udało się usadzić kobietę, sama pobiegła w stronę drzewa.

- Jacek! - krzyczała nerwowym głosem – Zejdź tu szybko! Zejdź, słyszysz?!30

Page 31: Via Appia #3/4

Omal nie zemdlała ze strachu, kiedy syn, wykonując polecenie, zaczął brawurowo zeskakiwać z konaru na konar niczym wiewiór-ka. Ledwie stopy chłopca dotknęły ziemi, matka złapawszy go za ramiona, przyciągnęła do siebie.

- Jacek, co ci do głowy strzeliło? - Matka była bliska płaczu.

- Mamuś, tam jest tak pięknie! - tłumaczył, palcem wskazującym pokazując nieokreśloną przestrzeń.

- Dziecko drogie, przecież ty nigdy po drzewach nie chodziłeś! Nigdy nie potrafiłeś!

- Anioł mnie nauczył i już umiem. - Chłopiec wzruszył ramionami, jakby wyjaśniał najbardziej pospolitą na świecie sytuację.

- Kochanie, jaki znowu anioł?...- Taki, o którym mi opowiadałaś. Przyszedł

dziś na łąkę. Chodziłem z nim po drzewach a on powiedział, że może być moim stróżem – relacjonował z właściwym dziecku zapałem.

Ziębikowa może i miała sfatygowane kości, ale na pewno nie była głucha, toteż usłyszała słowa chłopca doskonale. Dokuśtykała pod drzewo, gdzie znajdowała się matka z dzieckiem.

- Powiedz, dzieciaczku, po co ten anioł do ciebie przyszedł? Czego chciał?

- Na miłość boską, niechże pani da spokój. Przecież uroiło mu się to wszystko. Głupio zrobiłam, naopowiadałam dziecku przed snem o aniołach ze skrzydłami i teraz mu się roi w głowie nie wiadomo, co.

- Nie, nie, moja droga. Dzieci nie kłamią. Sam by tego nie wymyślił – mówiła zafascynowana opowieściami chłopca staruszka. - Pan Bóg anioła zesłał chłopcu, znaczy się przekazać mu coś chciał. Święte dziecko! Niech czeka tu, ja po księdza polecę, raz dwa wrócę!

Janina złapała Ziębikową za rękaw i z trudem utrzymała zaaferowaną staruszkę w miejscu.

- Opamiętajże się, kobieto! - krzyknęła zdener-wowana. - Dziecku się przywidziało Bóg wie, co a ty już do księdza biegniesz!

Stara kobieta dołożyła wszelkich starań, by mimiką twarzy dać Janinie do zrozumienia, że poczuła się urażona.

- Jak uważasz – przemówiła oficjalnym tonem – Ale niech się Bóg nad tobą zlituje, jeśli dziec-ka świadectwo ignorujesz. A ty, chłopczyku – tu zwróciła się do Jacka, zmieniając ton na o wiele bardziej serdeczny – jeśli znów spotkasz anioła, uproś go o wstawiennictwo u Pana Jezusa, żeby mi ulżył w chorobie, bo nogi moje już stare i nie dają

rady mnie nosić.Obróciła się na pięcie i odeszła powolnym

krokiem, utykając nieco.

Kolejny poranek był znacznie chłodniejszy i mniej słoneczny. Wilgotna trawa zdradzała, że w nocy padał deszcz. Jacek siedział na kamieniu. Wokół niego gęsi skubały morką trawę, jednak chłopiec nie pilnował ich wcale. Gdyby z krzaków wyskoczył lis i zaatakowałby je, chłopiec nawet by nie zauważył. Wzrokiem sięgał w dal, nieustan-nie wypatrując spacerującego po łące anioła z nadzieją, że ów pojawi się ponownie.

Jest! Tam, niedaleko drzewa, na które wczoraj razem się wspinali! Chłopiec z okrzykiem radości ruszył ku skrzydlatej postaci. Anioł, kiedy go zauważył, uśmiechnął się przyjaźnie i pomachał ręką na powitanie.

Spędzili na rozmowie dużo czasu. Siedząc na gałęzi najwyższego z drzew, podziwiali wiejski krajobraz. Gęsi, pozbawione uwagi opiekuna, spacerowały po zagrodzie, którą ten pomysłowo wykonał z patyków i sznurka.

- Powiedz mi, aniele, czy inni też Cię widzą? Każdy może zobaczyć anioła?– spytał Jacek w pewnym momencie.

- Nie każdy. To przywilej ludzi wrażliwych, dostrzegających piękno. Patrzących sercem.

- To znaczy, że ja taki jestem?Skrzydlaty, wyraźnie rozbawiony, poprawił mu

grzywkę, opadającą na oczy.- Jesteś bardzo młody. Jesteś jak księga z pusty-

mi kartami. Póki tych kart nie wypełnił ból i niegodziwość, łatwiej jest ci otworzyć serce na piękno. - Anioł poczuł, że mimo metafor, którymi się posłużył, chłopiec zrozumiał wszystko.

Jacek kilka razy próbował niepostrzeżenie wyrwać z anielskich skrzydeł choć jedno piórko, aby po powrocie do domu przedstawić matce dowód na to, że nie kłamał, kiedy opowiadał jej wczoraj, co zdarzyło się na łące. Ani razu nie udało mu się jednak zrobić tego wystarczająco dyskretnie.

- Aniele, chciałem cię o coś prosić – nieśmiało powiedział Jacek.

- Słucham.- Znajoma mojej mamy, pani Ziębikowa choruje

na nogi. Jest już stara, ma kłopoty z chodzeniem. Czy mógłbyś jej pomóc? Ona jedyna uwierzyła mi, że cię spotkałem... - powiedział błagalnym tonem, mając nadzieję, że os- 31

Page 32: Via Appia #3/4

tatnie zdanie będzie przekonującym argumentem.- Nie mogę tego zrobić, nie mam takich

możliwości. Nie potrafię uzdrawiać ludzi. - Anioł starał się odmówić łagodnie, by nie rozczarować dziecka zbyt boleśnie.

- Ale przecież mógłbyś poprosić Pana Boga...- Jacku, gdyby Bóg miał wszystkim tak

pomagać, to ludzie doszliby do wniosku, że wys-tarczy poprosić go, a on da im wszystko, czego ty-lko zapragną. Staliby się wtedy próżni i leniwi. Ale może sam spróbowałbyś pomóc tej kobiecie? Nie można zawsze liczyć na cud. Zanim zwrócisz się do Boga o pomoc dla kogoś, zastanów się, jak ty możesz temu komuś pomóc.

Skrzydlaty rozejrzał się, szukając czegoś wz-rokiem.

- Zobacz – wskazał palcem – tamta gałąź jest prosta i gruba. Wydaje się też być bardzo mocna. Spróbuj wystrugać z niej laskę dla pani Ziębikowej. Na pewno doceni twoją pomoc.

Jackowi nie trzeba było dwa razy powtarzać. Oczy mu rozbłysły jak szklane kulki. Kiwnął szyb-ko głową i niezwłocznie zabrał się do pracy.

Anioł pożegnał się i zostawił chłopca samego.

Odprowadziwszy gęsi, Jacek nawet nie zajrzał do domu. Ciekawość reakcji pani Ziębikowej na jego prezent zaprowadziła chłopca prosto do sąsiadki. Przybiegł z takim zapałem, że aż uderzył głową w drzwi, potykając się o betonowy stopień. Kobieta musiała usłyszeć uderzenie, bo kilka sekund później stała już przed masującym guz na głowie Jackiem i minę miała, jakby patrzyła na płonącą stodołę.

- Na miłość boską, dziecko, co ty wyprawiasz?...Chłopiec wstał i otrzepał się z kurzu. Podniósł

drewnianą laskę, którą upuścił przed chwilą. Wyciągnął trzymające prezent ręce w stronę Ziębikowej tak, jakby był królem, który przeka-zuje uroczyście miecz swemu nowemu rycerzowi. Wtedy zdał sobie sprawę, że kompletnie nie wie, co powiedzieć.

- żeby pani było lżej chodzić – wytłumaczył lakonicznie, ubolewając nieco nad tym, że nie zastanowił się wcześniej, co ma mówić.

Kobieta z lekkim niedowierzaniem przyjęła laskę, spojrzawszy najpierw na nią, później na dziecko.

- Jacusiu... Ty to sam...? - Łzy cisnęły się kobie-cie do oczu.

- Sam. Anioł powiedział, żeby nie liczyć na cud, tylko samemu pomagać. - Jacek

wyszczerzył zęby w życzliwym uśmiechu.- Mój kochany. - Sąsiadka tuliła chłopca jak

własnego syna, którego nie widziała całe lata. - Nikt mi nigdy nie zrobił takiej miłej niespod-zianki. Pójdziesz do nieba za to twoje dobre serce. Pójdziesz na pewno!

Następnego dnia wstał dużo wcześniej niż zw-ykle. Miał szczęście, mama jeszcze spała. Na pal-cach wymknął się do spiżarni, skąd zabrał trochę chleba, ser i trzy duże jabłka. Zawinął wszystko w starą, połataną koszulę, po czym końce materiału zawiązał na supeł.

Nie zabierając ze sobą gęsi, pobiegł na łąkę. Zajął swoje stałe miejsce na kamieniu i czekał na skrzyd-latego towarzysza.

Anioł długo się nie pojawiał, a może to zniecier-pliwionemu Jackowi czas tak się dłużył. Kiedy w końcu się pokazał, chłopiec wystrzelił biegiem w jego stronę jakby był goniony przez wilka. Led-wo anioł zauważył, że Jacek biegnie w jego stronę, już chłopiec stał przed nim zdyszany. Popatrzył na dziecko i zmarszczył czoło.

- Co tu robisz tak wcześnie? Co masz w tym tobołku? - spytał podejrzliwie.

Jacek zdmuchnął włosy z oczu i wyprężył się, jakby zależało mu na jak najlepszym zaprezentow-aniu się rozmówcy.

- Prowiant - odparł Jacek z uśmiechem.- Prowiant? - Anioł powtórzył, jakby nie był

pewny czy dosłyszał odpowiedź.- Tak. Chlebek, serek i jabłuszka! - chłopiec

wymienił zawartość tobołka, uśmiechając się nieustannie. - Mogłem jeszcze trochę mleka zabrać... - powiedział bardziej sam do siebie, niż do anioła.

- O! A gdzie się wybierasz, co?- Idę z tobą. Do nieba. - Jacek brzmiał stanow-

czo, jakby nie brał pod uwagę żadnego sprzeciwu.Anioł zdębiał.- Co takiego? Ze mną? Do nieba? Chłopcze, nie

możesz ze mną iść. Ludziom nie wolno ot tak sobie chodzić na wycieczki do nieba...

- Ale pani Ziębikowa powiedziała, że mogę! że na pewno pójdę! Powiedziała „Pójdziesz do nieba za to twoje dobre serce”!

Ku irytacji chłopca, skrzydlaty wybuchł śmiechem. Śmiał się i śmiał a Jacek z każdą minutą coraz bardziej czuł się ofiarą głupiego żartu.

- Jacku, pani Ziębikowa powiedziała tak, ale nie miała na myśli, że pójdziesz do nieba teraz - zaczął tłumaczyć anioł, kiedy już ochłonął. - Chodziło 32

Page 33: Via Appia #3/4

jej o to, że za swoją dobroć zasłużyłeś na niebo po śmierci. ech, głuptasie...

- To kiedy będę mógł z tobą pójść? - dociekał Jacek, obrażony.

- Pójdziesz ze mną, kiedy się zestarzejesz i nie dasz już rady spełniać dobrych uczynków – powiedział anioł półżartem, licząc że uda mu się rozluźnić w dziecku napięcie.

Jacek spuścił głowę. Był smutny i rozczarowany. Wiedział jednak, że rzeczywiście tak musi być. Taka jest kolej rzeczy i musiał się z tym pogodzić. Uznał, że nie ma sensu się smucić, trzeba cierpli-wie czekać na tę starość, starając się jak najpilniej pracować na niebo.

Kiedy podniósł głowę, jego uwagę przykuła stojąca na skraju łąki postać. Był to starszy mężczyzna, ubrany zbyt elegancko, by być mieszkańcem wsi. Bródkę miał przyciętą w sz-pic. Reszty twarzy nie było widać, schowana była w cieniu kapelusza. Jegomość, patrząc na Jacka i anioła, jakby notował coś na arkuszu papieru.

Chłopiec zastygł w bezruchu ze wzrokiem wbi-tym w człowieka.

- Czy on też cię widzi? - spytał szeptem.- Możliwe – odparł anioł.Trwali tak w miejscu, dopóki mężczyzna nie

skończył zapełniać kartki i nie oddalił się spac-erowym krokiem. Zanim zniknął chłopcu z oczu, odwrócił się jeszcze i pomachał mu. Jackowi wydało się, że człowiek puścił też do niego oko i się uśmiechnął, ale tego już nie był pewien.

33

anna róża kOłackana StrOnie - 70.

Page 34: Via Appia #3/4

Gremlin, czyli ja

Cześć. Na imię mi... no właśnie. Tu zaczynają się schody. Gdybyście za-pytali o to moja mamę, na pewno musiałaby się starannie zastanowić.

Miałem nazywać się Michał. Ale kiedy tatuś został oddelegowany do urzędu, w celu prawnego uwi-arygodnienia faktu moich narodzin, na śmierć zapomniał, jakie imię wybrali z mamą po długich pertraktacjach. Próbował dzwonić, ale mama przekonana, że dawka promieniowania z telefonu może zabić noworodka, wyłączyła go, zawinęła w cztery ręczniki i schowała w pralce. (Potem nat-uralnie o tym zapomniała i uprała razem z moimi śpioszkami). Wracając do sedna... tata nie chcąc się zbłaźnić przed urzędniczką i zastanawiać się nad imieniem pierworodnego, rozejrzał się po pokoju i pierwsze w oczy rzuciło mu się pudełko po herba-cie. Ono stało się wyrocznią. Dlatego też tytułują mnie Anatolem. Cieszę się w sumie, że nie nazy-wam się dajmy na to Lipton, ewentualnie Tchibo, wszak pani zza biurka mogła lubić kawę. Kiedy prawda wyszła na jaw mama uznała, że widocznie Gwiazdy tak chciały (przechodziła etap fascynacji astrologią). Gorzej poszło z babcią, która zrobiła rodzicom awanturę, zastanawiała się nawet, czy nie odebrać im praw do opieki nade mną. Po dłuższym namyśle dała im czas na rehabilitację i naukę „zawodu”. Jak łatwo się domyślić obiektem zajęć praktyczno-technicznych stałem się ja.

W trakcie szkolenia nie wiadomo kiedy przylgnęło do mnie przezwisko „Gremlin” i zostało do dziś. Dlaczego? Nie mnie o to py-tajcie. Sam chciałbym, aby ktoś mi to wyjaśnił. Zastanawiacie się pewnie, skąd ja to wszystko wiem? Otóż, w zamian za pokręconych do granic możliwości rodziców, dostałem coś w rodzaju bonusu. Pamiętam wszystko to, co działo się, kiedy byłem małym Gremlinkiem. Na przykład, jak rodzice zostawili mnie w markecie, bo mama zobaczyła promocję zupek chińskich (musi-

cie wiedzieć, że na początku małżeństwa odżywiali się tylko nimi). Darłem się

wniebogłosy, wołając ich, ale - nie wiedzieć, cze-mu - nikt mnie nie rozumiał. Kasjerki pochylały się nad moim koślawym wózkiem (jedno koło odpadło nie wiadomo kiedy i tata w zastępstwie przymocował taśmą klejącą inne, od zabawkowej wywrotki, które trochę nie pasowało rozmiarem) i zastanawiały się na głos, czy może jestem głodny, a może mam pełną pieluchę. Nie powiem, żeby się myliły w obu tych kwestiach, ale głównie byłem zły na nieodpowiedzialnych rodziców. Tak wspo-minam najwcześniejsze czasy, potem niewiele się zmieniło.

Chcielibyście może coś wiedzieć o sprawcach tego zamieszania? Poznali się, kiedy tata zamyślił się nad rozmiarami wszechświata i o mało co nie wlazł pod rozpędzony samochód masarni „Świński ogonek i synowie”. Mama, co dziwne, okazała przytomność umysłu i podłożyła mu nogę, przez co tata zrobił jej karczemną awanturę na ulicy, bo połamał okulary przewracając się na bruk. Młoda wówczas studentka psychologii powaliła infor-matyka na kolana tekstem „Czymże są pańskie okulary wobec wszechrzeczy?”. Do dziś tego nie rozumiem. Ale owocem wszechrzeczy chyba je-stem ja, albo coś pokręciłem. Czasem trudno ich zrozumieć. Dziś przed ludźmi udają, że są normal-ni. Nie dajcie się zwieść pozorom. Czy normalne matki podlewają pieczeń i pieką w piekarniku fi-kusa? Chyba nie bardzo.

W gruncie rzeczy moje życie jest całkiem znośne, uwierzcie, czasem bywa zabawnie. Gdyby nie jed-na mała sprawa. Jak mówi moja babcia, w beczce miodu łyżka dziegciu. Nie wiem, co to ten cały dziegieć, ale mój nazwa się Gemlin Numer Dwa. Jest podobno samiczką, ma lat prawie trzy i głos syreny okrętowej. Miała być moim bratem, ale ta-cie chyba nie weszły jakieś dane na serwer. Może to jakiś wybitnie paskudny wirus? Trojan? Nie wiem, ki diabeł, ale uwierzcie, okropniejszej mutacji nie widzieliście. Przed ludźmi, a zwłaszcza rodzicami, zgrywa rudowłosego aniołka. Tak, akurat! Kupid-ynek od siedmiu boleści. Gdy tylko zostaje sama, staje się mistrzem destrukcji, a huragan Katrina to przy niej lekki wietrzyk. Jak łatwo się domyślić, po 34

GReMLINAutor: kArolinA “kApr ys“ chojnAckA

Page 35: Via Appia #3/4

wszystkim udaje niewiniątko i z buzią w podkówkę wyciąga oskarżycielsko paluch w moją stronę. Nikt nie domyśla się, co za podstępna z niej żmija. Ale to się kiedyś skończy. Przyłapię ją na gorącym uc-zynku, a wtedy rodzice oddadzą ją do schroniska- tam, gdzie jej miejsce. Niech Bóg ma w opiece inne zwierzęta.

mamy kota

Dosłownie i w przenośni. Z tą jednak różnicą, że tego metaforycznego od zawsze, a takiego futrza-stego od wczoraj. Raz w życiu Mały Gremlin się na coś przydał. Wracając

z podwórka znalazła pod blokiem kotka, który przeraźliwie miauczał i trząsł się z zimna. Dam głowę, że tak naprawdę trząsł się, bo zobaczył moją siostrę. Złapała go wpół i niemiłosiernie ściskając zawlokła do domu, wśród jęków i pisków miniaturowego tygrysa. Mama złapała się za głowę i kazała wynosić, razem z kocurem. Tu najmłodsza latorośl naszego rodu dała wspaniały pokaz możliwości swoich płuc i oświadczyła, że ucieknie z domu, jeśli kotek nie zostanie u nas. Tata był w delegacji, a mama, z braku pedagogic-znego wsparcia, wycofała się na z góry upatrzone pozycje, czyli najzwyczajniej w świecie wymiękła i kazała mi pędzić na jednej nodze do sklepu zoologicznego, po środek na pchły.

Nie wiem, czemu kazała na jednej nodze, ale uwierzcie, to strasznie trudne. Trzy razy omal nie spadłem ze schodów! Poza tym zeszło mi o wiele dłużej niż gdybym biegł normalnie. Nie wspomnę o tym, że wścibskie sąsiadki znowu się rozgadały o rozwydrzonej młodzieży i nowomodnych wymysłach. Swoją drogą, muszę zapytać mamę, kto lub co to jest „szatanista”.

Kotek został odpchlony, wykąpany i nakarmio-ny. Gdybym nie interweniował, mama zmusiłaby go do jedzenia sztućcami dla lalek. Zamiast mleka zaserwowały mu kanapkę z serem. Ach, te baby.

Pozostał problem z imieniem dla niego. Młody Gremlin chciał go nazwać Hannah, od imienia tej durnej blondynki z telewizji. Niedoczekanie! Kotek został nazwany Leon. Gremlin się pobeczał i twierdzi, że w serduszku jest Hannah. Niech jej będzie, byle to z serduszka nie wyłaziło na wier-zch, bo jak kot zacznie wyć, tak jak ta pseudo-pio-senkarka, to ja się wyprowadzam. Mam nadzieję, że do tego nie dojdzie. Lubię to nasze mieszkanko w bloku, Rodziców, ba, ich to nawet kocham. A Gremlin... No cóż, może z tego kiedyś wyrośnie.

Próbuję ją nauczyć ludzkich zachowań, ale póki co jest odporna na wszelką pożyteczną wiedzę. Czy wy zdajecie sobie sprawę, że ona nawet czytać nie umie? Taki wstyd. A jak przestała robić w końcu w pieluchy, to mama aż upiekła tort. No, powiedz-my, że to był tort. Zaczytała się podczas pieczenia i jak dla mnie to był całkiem spory kawałek węgla. Zasugerowałem oddanie go biednym na opał, na zimę, ale mój pomysł przyjęto bez entuzjazmu, a nawet dostałem po uszach. Ja czasem komplet-nie nie rozumiem tych dorosłych. Najpierw całe życie uczą mnie, że trzeba wspierać biednych i potrzebujących, a jak im chciałem taki ładny kawał węgla oddać, żeby nie marzli, to było źle.

Kolejny problem powstał, kiedy Leona trzeba było położyć gdzieś spać. Ja oczywiście chciałem, żeby u mnie, Mały Gremlin chciał go umieścić, w swoim różowym wózku dla lalek, a mama sprzeciwiła się obu propozycjom, mówiąc, że koty wysysają niemowlętom oddech. Na nic zdały się tłumaczenia, że niemowlęta z nas żadne i to od paru dobrych lat.

Lasagne ze szpinakiem

Tata wrócił. Mama, niezrażona porażkami kuli-narnymi, zamknęła się na dwie godziny w kuchni ze stosem książek kucharskich pożyczonych od sąsiadek z całego bloku. Na drzwiach wywiesiła kartkę: „Nieupoważnionym wstęp wzbronio-ny, złamanie zakazu grozi śmiercią, kalectwem lub nieustającym rozwolnieniem”. Przerażeni ta perspektywą nawet się tam nie zbliżaliśmy. Wolałem nie myśleć, co będzie efektem tych eksperymentów. Miałem tylko nadzieję, że nie będzie miało zdolności poruszania i nie wynajdzie koła. Z mamą w kuchni wszystko było możliwe.

W końcu, gdy już myśleliśmy, że obiad zami-eni się w kolację, mama triumfalnie wychynęła ze swojej czeluści i z rumieńcami dumy na twarzy oświadczyła: Podano do stołu. Cała nasza trój-ka prawie pobiegła do kuchni, w końcu byliśmy głodni jak wilki (doświadczenie nauczyło nas, że mamine twory niby-kulinarne łatwiej zno-si się będąc naprawdę głodnym). Już w progu zwęszyłem niebezpieczeństwo. Coś pachniało co najmniej dziwnie. Nie sądźmy jednak cukierka po papierku- pomyślałem. Zasiedliśmy do stołu z niepewnym wzrokiem. Tata nieśmiało zapytał, co będzie daniem głównym. Odpowiedź dosłownie wmurowała nas w krzesła. La-sagne ze szpinakiem. Zapowiadał się 35

Page 36: Via Appia #3/4

horror w najlepszym wydaniu. Niestety, złe przeczucia okazały się trafne. Na stole pojawiło się coś, co przypominało niebieskie sznurówki zatopione w szarym sosie z grudkami wielkości wiśni. Nad tym pracowała dwie ostatnie godziny? Poczułem, że głód gdzieś się ulotnił. Chyba tata podzielał moje uczucia w stosunku do brei przed nami i lekko marszcząc nos, rzucił strategiczną sugestię dotyczącą zamówienia pizzy. Wtedy mama zamieniła się w Furię. I to chyba w Alekto, siostrę od gniewu. Tata kiedyś opowiadał mi do snu o tych trzech paskudach. Zawsze myślałem, że to bajka, a teraz zacząłem zastanawiać się, czy przypadkiem nie schować się pod stół. Dawno nie widziałem, żeby aż tak się zdenerwowała. Jeszcze nigdy nie przypominała tak bardzo rozjuszonego lwa. Oczy ciskały błyskawice, czekałem tylko, aż obnaży zęby i rzuci się nam do gardeł! Ta wizja zostanie we mnie chyba na bardzo długo. To się podobno nazywa trauma, ale to słowo kojarzy mi się z taką ładną panią, która podrzuca włosami przed kamerą i namawia do kupowania szam-ponu, bo wtedy każdy mężczyzna będzie za nią biegał. Cóż, Małemu Gremlinowi się to kiedyś przyda, inaczej nikt jej nie zechce (wcale się nie dziwię).

Oj, odbiegłem od tematu. Co prawda obyło się bez rękoczynów, ale zostaliśmy wyrzuceni za drzwi kuchni, które zamknęły się za nami z ta-kim impetem, że mało nie wyleciały z futryn. No, ale powiedzcie sami, jak można zjeść niebieskie sznurówki? I jeszcze może powiedzieć, że było pyszne? Przecież to by oznaczało kolejne próby gotowania dziwnych rzeczy. Ciekawe, co jako następne poleciałoby na ruszt. Podeszwy, czy cholewki? Wolę nie wiedzieć. Tata okazał zdrowy rozsądek (czasem nawet jemu się zdarza) i aby nie dopuścić do naszej głodowej śmierci, zabrał nas na hamburgery. Musieliśmy szybko uciekać i zabrać nasze jedzenie na wynos, bo Mały Grem-lin wylał mlecznego shake’a na sukienkę dziewc-zynki, która miała ładniejsze buty niż ona. Czarno widzę przyszłość. Mam nieodparte wrażenie, że za jakieś dziesięć lat będę odwiedzał Gremlina, ale przez kraty i zanosił jej paczki żywnościowe z pilniczkiem ukrytym w chlebie. Nie wiem, jak mama to zniesie, zawsze myślała, że będzie miała ułożoną, śliczną i delikatną córeczkę. Ale nadzieje ją zawiodły. Dobrze, że chociaż ja jestem normal-

ny. Jeszcze nie wiem, kim zostanę, ale na pewno będę bogaty i sławny. Wtedy mama i tata

zamieszkają u mnie i w końcu nie będą

narzekać, że mamy takie małe mieszkanko.

kubuś

Mały Gremlin wrócił dziś z przedszkola, przy-prowadzony przez mamę Lusi (jedna z jej osiem-nastu najlepszych przyjaciółek) i oświadczył całej rodzinie, że ma chłopaka. Reakcje można łatwo przewidzieć. Leon uciekł do mojego poko-ju i schował się pod łóżko. Tata zastygł w bezru-chu z łyżką zupy ogórkowej w połowie drogi i aż okulary zsunęły mu się z nosa. Mama upuściła pokrywkę od garnka na ziemię a ja zacząłem się tak śmiać, że aż zupa uciekła mi nosem i musiałem pobiec do łazienki.

Moja mała siostrzyczka z niewzruszoną powagą na piegowatym obliczu wydała stosowne rozkazy: chce założyć najładniejszą sukienkę, nowe pan-tofelki z kwiatuszkami, a nawet się umyć bez toc-zenia batalii godnej Aleksandra Macedońskiego. Sprawa wydaje się poważna. Zostałem wysłany do cukierni po ciastka dla Kubusia. Jeszcze tego mi brakowało, żebym latał za słodyczami dla abszty-fikanta mojej siostry. Czego się jednak nie robi dla świętego spokoju. Kiedy wróciłem, w domu atmos-fera była wyraźnie nerwowa. Młodej wciąż się nie podobały kucyki, które usiłowała zrobić jej mama. Fakt, nie ma za bardzo doświadczenia, Gremlin na co dzień odmawia jakichkolwiek dłuższych kon-taktów z grzebieniem. Próbowaliśmy ją dyskretnie wypytać, skąd wziął się Kubuś i czy jest przy zd-rowych zmysłach. Okazało się, że są w jednej gru-pie w przedszkolu, a małolata uwiodła chłoptasia... wyrwaniem zęba. Romantyczne, prawda? Kubuś miał ruszającego się mleczaka i straszliwie bał się go wyrwać, co moja siostra zrobiła za niego. Kombinerkami podwędzonymi panu konserwato-rowi. Dreszcz przebiegł mi po grzbiecie, jak o tym usłyszałem, ale najwidoczniej pacjent był zachwy-cony. Na dodatek Gremlin oświadczyła, że zosta-nie lekarzem. Niech ją ręka boska broni...

Po kilku atakach histerii i spazmatycznych płaczach nadeszła wielka chwila. Poszedłem otworzyć drzwi i byłem w niemałym szoku. Stała za nimi jakaś dziewczyna. Nigdy wcześniej jej nie widziałem. Na oko w moim wieku, z dwoma warkoczykami. Ogólnie dziewczyny są głupie i w ogóle, ale ta wyglądała całkiem w porządku. (Ale nic sobie tam nie myślcie!) Musiałem mieć strasznie głupi wyraz twarzy, bo się uśmiechnęła, zarumieniła i powiedziała, że ma na imię Róża i jest siostrą Kuby. Musiałem się poważnie zastanowić, 36

Page 37: Via Appia #3/4

o kim ona mówi. Potem amnezja ustąpiła, bo zobaczyłem płową czuprynkę, która nieśmiało wychyliła się zza kolan Róży. Wypchnęła go przed siebie prawie siłą, w końcu się pokazał. Koszu-la w paseczki i krawacik, wypastowane buciki, a w spoconej łapce trzymał bukiecik wymiętych kwiatków. Skądś mi były znajome... Tak się na nie zagapiłem, że nawet nie zauważyłem, kiedy Róża zbiegła po schodach i wyszła. Nie, żeby mi zależało, ale chciałem być miły i zaprosić ją do środka.

Rodzina powitała Kubusia z pełną powagą, myślę, że Gremlin wydała odpowiednie zarządzenie. Chłopczyk lekko przerażony, ale dał kwiaty mojej siostrze, a ta nachyliła się w jego stronę obnażając drobne, mocne jak u łasicy ząbki. Byłem pewny, że go ugryzie i niewinny malec wykrwawi się na naszym dywanie. Już miałem rzucić się mu na pomoc, ale usłyszałem głośny cmok. Gremlin go pocałowała! Oboje się zaczer-wienili jak piwonie. A propos kwiatów. Pod blok-iem na cały głos rozdarła się sąsiadka z parteru, że jej ktoś ukradł roślinki z doniczki. Już wiem, skąd ja znałem ten bukiecik... Dżentelmen, kurzy jego pyszczek. W końcu, po części oficjalnej młoda para została zwolniona do pokoju. Kiedy Kubuś wychodził (dostałem misję odprowadzenia go do domu) przeprowadziłem z nim męską rozmowę. Zapytałem, co tak naprawdę widzi w mojej sio-strze. Wiecie, co się okazało? Wyznał mi cichut-kim, lekko załamanym głosikiem: „Odkąd jestem chłopakiem Ani, przestała mnie bić” Tak to histo-ria rodem z telenoweli pokazała drugie, mroczne dno. Pozostaje mi powiedzieć jedno; Panie, wid-zisz i nie grzmisz!!

krewetka

Musicie wiedzieć, że moja mama ma bard-zo dużą rodzinę, która ostatnio jeszcze się powiększyła. Wujek i ciocia mają nowe dziecko. Podobno dziewczyna. Kolejna baba! Tata kiedyś mi mówił, jak to się nazywa... Takie babskie rządy. O, już wiem! Matriarchat. To pewnie jak decydują faceci, to to się nazywa tatarchat? W każdym razie postanowili, że nas odwiedzą i pokażą nam Zosię.

Od rana w domu był istny Armagedon. Dlac-zego? Trzeba się pochwalić, jak mama wzorowo prowadzi dom. Dostaliśmy polecenie, by nie zachowywać się jak Neandertalczycy, jeść normal-nie, wydawać z siebie ludzkie odgłosy, nie plamić ubrań, nie wchodzić na wujka, nie mówić nikomu, że obiad był zamówiony na wynos z restauracji

na rogu, nie pokazywać języka, nie gryźć niko-go, (to do Młodego Gremlina, nie do mnie!). Od tych wszystkich zakazów, nakazów i przykazów zakręciło mi się w głowie. Zanim mama skończyła litanię, zapomniałem jej początku. Tata przez prawie godzinę tłumaczył Ance, że musi założyć sukienkę i pozwolić się uczesać, bo dziecko się przestraszy, że nie wspomnę o cioci, która na pewno po urodzeniu małej ma zszargane nerwy. Udało mu się w końcu, po złożeniu kilku obiet-nic, o których pod żadnym pozorem nie może dowiedzieć się mama, bo znowu zaczęłaby wykład o porażkach pedagogicznych. Coś mi się wydaje, że my oboje jesteśmy dwie największe porażki w dziejach. W tym samym czasie mama toczyła w kuchni batalię z mikrofalówką, w której chciała odgrzać obiad. Oczywiście nie miała o tym zielo-nego pojęcia. Pospieszyłem na ratunek, jak się okazało w ostatniej chwili, bo mama w desperacji chciała wyrzucić kuchenkę do śmieci. Nieużywane dotąd urządzenie nie było podłączone do prądu. I jak niby miało zadziałać? Chomik miał biegać w kółku i ja napędzać, czy co? My nawet nie mamy chomika. Tylko kota, ale on jest za leniwy, żeby biegać gdziekolwiek. Opanowałem żywioł, jedze-nie już się grzało. Tata zdyszany wpadł do kuchni i oznajmił, że Anka jest gotowa do w miarę bez-piecznego użytku.

Właśnie wtedy rozległ się dzwonek do drz-wi. To się nazywa wyczucie czasu. Mama w far-tuszku, udając zmęczoną gotowaniem gosposię, potruchtała by otworzyć. Radosny pisk na dwa kobiece głosy oznajmił, że to goście, na których czekamy. Baby czasami zachowują się jak małe dzieci, nawet jeśli już od dawna maja własne po-tomstwo. Ciocia Paulina trzymała na rękach małe zawiniątko, które od czasu do czasu niepokojąco się poruszało. Zza jej pleców wyglądał wujek Pi-otrek, który cały pękał z dumy, bo rodzice chwalili jego nowo narodzoną córę. Zresztą, tak samo jak i ciocia, która nie miała już tak ogromnego brzucha jak wtedy, gdy widziałem ją ostatnio. Przysięgam, ona nie chodziła, tylko się toczyła. Wyglądała jak wąż boa z Małego Księcia, po połknięciu słonia. No, może trochę mniej przypominała kape-lusz. Usiedliśmy wszyscy w salonie, rozmowa oczywiście dotyczyła małej Zosi, której jeszcze nawet dokładnie nie widziałem, bo ciocia cały czas trzymała ją zawiniętą w jakiś koc. Strasznie nudna była ta gadanina. Czasem nawet obrzydliwa. Nie rozumiem, jak można 37

Page 38: Via Appia #3/4

ekscytować się kupką, jej kolorem i konsystencją. Albo czy mała ulewa serkiem. Cokolwiek by to nie znaczyło. Mama rozpływała się nad urodą Zosi i cioci, po której podobno wcale nie widać, że tak niedawno była ciężarna. Wujkowi i tacie chyba trochę się nudziło, tak jak mnie i Małemu Grem-linowi. Wreszcie tata nie wytrzymał i szturchnął mamę, przypominając jej o „gotującym się” obiedzie. Kiedy poszła wyjąć jedzenie z mikro-fali, z zawiniątka na ręku cioci zaczęły dobiegać dziwnie zwierzęce dźwięki. Coś jakby koza. Albo owca. To chyba znaczy, że się obudziła. Wywiązał się ciekawy dialog między matką, a córką:

- Wyspało się moje maleństwo?- Bee- Taak, teraz mamusia nakarmi... - Beeee- ... i przewinie.- Beeeeeeeeeeeee- Tak, skarbie. Też cię kocham.- Beeeeeeeeeeeeeeeeeeeee!

Ja nie wiem. Albo ciocia jest poliglotką i rozumie nawet język kóz albo udaje, że wie, o co chodzi. Kiedy bek przybrał na sile, odwróciła się i zaczęła karmić Zosię. Piersią. To dziwne. I obrzydliwe. Ja na pewno nie jadałem w taki sposób! Ale małej chyba to nie przeszkadzało, bo odgłosy ucichły. Dziecku to jednak niewiele do szczęścia potrze-ba. Zatkać dziób byle piersią, z której leci mleko i już jest zadowolone. Kiedy się najadła, została delikatnie położona na kanapie i wysupłana z koca, a na koniec rozebrana do rosołu, bo jak się okazało, zrobiła kupę. Fuj. W końcu miałem okazję przyjrzeć się temu stworkowi z bliska. Małe, grube, różowe, z podkulonymi nóżkami, prawie bez włosów.

- I jak, Gremlin? Podoba ci się nasz okruszek? – zapytał wujek, widząc, jak bacznie się przyglądam.

- Wygląda jak... jak krewetka. - Kiedyś bab-cia pokazywała mi w supermarkecie takie małe różowe robaczki w zamrażalniku. Podobno się to je, ale ja jakoś nie wziąłbym tego do ust. Zanim zdążyłem dokończyć ostatni wyraz, tata huknął mnie w tył głowy. Wujek położył się na kanapie ze śmiechu, a ciocia chichotała w kocyk Zosi.

- No, ale co w tym takiego śmiesznego? I czemu mnie bijesz, tato?

- Rafał, młody ma rację - wziął mnie w obronę wujek. – Ona naprawdę wygląda trochę jak

mała krewetka.

I w ten sposób do Zośki, zanim jeszcze nauczyła się chodzić lub mówić, przylgnęła ksywka. Opowieść rozeszła się w całej rodzinie Przekorów. Ona chyba kiedyś urwie mi za to głowę. Bo kto chciałby mieć przezwisko jak jakiś paskudny rob-al?

Tymczasem mama wyjęła obiad i podała do stołu. Widziałem niepewne spojrzenia naszych gości, ale nie chcieli urażać siostry. Pierwsze kęsy przełknęli z kamiennymi twarzami, po chwili pojawił się uśmiech. Smakowało wyśmienicie. Kucharz naprawdę wiedział, co robi. Wujek chy-ba nie do końca dowierzał takiemu progresowi w kwestii talentu kulinarnego mamy, bo zapytał:

- Martuś, sama gotowałaś?- Tak, oczywiście, że ona. Nie wychodziła z kuch-

ni od samego rana – wyrwał się z odpowiedzią ojciec.

Wujek pokiwał tylko głową i jadł dalej w milc-zeniu, dziwnie się uśmiechając. Nie tak łatwo ich oszukać.

Po obiedzie mama, tym razem samodzielnie, zrobiła kawę. Stawiając tacę na stół, zmarszczyła czoło. To nieomylny znak, że się nad czymś bardzo mocno zastanawia. Jednak rozmyślania przerwał jej dzwonek do drzwi. Poszła otworzyć, a z przed-pokoju dobiegł donośny, dźwięczny głos:

- Dzień dobry, pani Przekorowa. Pani zamawiała w naszej restauracji pełny zestaw obiadowy, ale mąż zapomniał zabrać deser. O, to jest pani ciasto. Dziękuję, do widzenia.

Gość wyrzucał z siebie słowa, niczym karabin maszynowy. Mama nie zdążyła powiedzieć ani jed-nego. Drzwi trzasnęły cicho, a mama z rumieńcem na twarzy godnym gaździnek z Zakopanego wróciła do salonu z kartonem przewiązanym wstążeczką, w którym był kawał pysznego cia-sta. Nikt nawet się nie zaśmiał. Szkoda nam było mamy. Nie wyszła jej taka misterna mistyfikacja. Tak bardzo się starała zrobić na bracie wrażenie. Wujek chyba też to rozumiał, bo wychodząc pocałował mamę w policzek i powiedział:

- Martula, gotować nie musi umieć każdy. Ale kawę robisz najlepszą na świecie. I najlepiej wy-chowujesz Gremliny.

Na jej twarzy wykwitł uśmiech, pierwszy od przyjścia posłańca z restauracji. Wujek ma stuprocentową rację. Kto jak kto, ale ona wy-chowuje nas najlepiej. Mały Gremlin nikogo nie ugryzł.

38

Page 39: Via Appia #3/4

szopen

Rodzice bardzo dbają o krzewienie w nas miłości do ojczyzny i kultywowanie tradycji narodowych. Łączy się z tym zapoznawanie nas z elementami polskiej kultury. Ostatnio, w ramach kończącego się roku szopenowskiego mama i tata bez przer-wy zabierali nas na jakieś niby koncerty. Nudne to było okropnie. Wyfraczeni panowie na pod-estach siedzieli przy fortepianach i znęcali się nad instrumentami oraz słuchaczami. Ciągle grali, grali, grali. Wszystkie utwory podobne do siebie, jak dwie krople wody, muzycy także. Na widow-ni ludzie starzy, w wieku naszych rodziców. Jak któryś z nich skończył (poznaje się to po tym, że wstają z tej ławeczki przy fortepianie i kłaniają się tak nisko, że praktycznie zamiatają czupry-nami podłogę), to wszyscy bili brawo i wzdych-ali w zachwycie. Ja ziewałem. No sami powiedz-cie, ile można? To klasyczne brzękolenie jest nie do zniesienia na dłuższą metę. Jakby tego było mało, mama na każde takie wystąpienie kazała nam się stroić. Musiałem zakładać garnitur, białą koszule, świecące buty i stawiać na czubku głowy takiego kukuryka taty żelem do włosów. Mówię wam, koszmar. Jakby mnie tak koledzy z pod-wórka zobaczyli w takim ubraniu, to chyba by się śmiali ze mnie do końca życia, albo i dłużej. Anka znowu musiała zakładać sukienkę, lakierki, mama toczyła wielkie batalie o grzebień i spinki. Nierzadko w domu rozlegał się płacz i zgrzytanie zębów, niekoniecznie w wykonaniu Małego Grem-lina. Myślę, że rodzice także mieli dość. Zarówno muzyki, jak i problemów z zaciąganiem nas na te wieczorki. Którejś niedzieli mama oświadczyła, że ten jest ostatni i więcej nie będzie nas zmuszała. Obiecała nawet, że jeśli bez histerii tam pójdziemy i zachowamy się, jak przystało na młodych, dobrze wychowanych ludzi, to ma dla nas przygotowaną niespodziankę. Niespodzianki, wiadomo, lubi każdy, więc staraliśmy się z całych sił. Nawet nam się udało. Nie ziewałem pełną buzią, jak to miało miejsce w poprzednich sytuacjach, ale dyskretnie zasłaniałem usta dłonią, a Anka nie kopała ludzi siedzących przed nią. (Kiedyś zostawiła kształtny odcisk podeszwy buta na tyle sukni pewnej bardzo eleganckiej pani). Strasznie długo to trwało, ale w końcu zabrzmiały ostatnie dźwięki, publiczność wyklaskała ile trzeba i można było wyjść.

Rodzice uznali, że byliśmy na tyle grzeczni, by nagroda nas nie ominęła. Poszliśmy do małej knajpki, do której oni kiedyś chodzili na randki.

Chcieli nam pokazać miejsce ze swojej młodości. Wnętrze całkowicie mnie zaskoczyło. Było takie ładne i nowoczesne. Wyobrażałem sobie, że tam będzie inaczej. Może czarno- biało, a może tak, jak w niektórych filmach w telewizji: panie w długich sukniach i spiętych włosach i panowie z bronią u boku? Tak mi się kojarzyła młodość rodziców, to przecież było tak dawno temu, a „Złoty Lew” wygląda jak wszystkie inne lokale dzisiaj.

Trafiliśmy na wieczorek talentów. Jakiś komik stojąc na prowizorycznie skleconej scence opowiadał dowcipy, ale żadnego nie słyszałem, bo mama cały czas robiła się czerwona i zatykała mi uszy. Szkoda, bo wszyscy inni pokładali się ze śmiechu. Był też brzuchomówca z lalką o imieniu Józek, której na koniec występu odpadła głowa. Osobiście uważam, że tak było lepiej, bo Józek okropnie klął. Później wystąpił pan żonglujący piłeczkami, ale cały czas wypadały mu z rąk. Na koniec na scenę wtoczył się troszeczkę pijany mężczyzna i zaproponował wszystkim ciekawą zabawę. Chciał śpiewać kawałki piosenek, a widownia miała zgadywać tytuły i wykonawcę. W nagrodę miał postawić zwycięzcy „kolejkę”. Ja i Mały Gremlin zawsze chcieliśmy mieć kolejkę, więc musieliśmy odgadnąć jak najwięcej. Jak byłem młodszy, bardzo chciałem zostać maszynistą. Pod-pity gość wziął mikrofon, odchrząknął i łamiącym się głosem zaśpiewał:

Daj mi daj mi buzi na zabawie tejpotem potem drinka Ci postawieBędziesz, będziesz moją już dziewczynką,gdy oznaczę Cię malinką

Zanim ktokolwiek zdążył się odezwać, Anka z szybkością pocisku wystrzeliła łapsko w górę i wrzasnęła na cały głos: „Ja wiem!”. Czułem nadchodzące nieszczęście, ale nie sądziłem, że będzie ono aż takiego kalibru. Kiedy już wszyscy zwrócili wzrok na nasz stolik, widziałem przerażenie w oczach rodziców. I słusznie. Mały Gremlin z wielką pewnością w piskliwym głosiku powiedziała głośno: „To jest Sopen! etiuda re-wolucyjna!”. Takiego śmiechu nie słyszałem daw-no. Złoty Lew zatrząsł się w posadach. Mama nie czekała na dalszy rozwój wypadków. Jedną ręką złapała zdezorientowanego tatę, drugą Gremlina i wybiegła z lokalu. Podążyłem za nimi. Gonił mnie śmiech zgromadzonych gości i powtar-zane jak echo „Szopen”. Mama, czerwona ze wstydu ciągnęła Ankę do domu, która 39

Page 40: Via Appia #3/4

zadawała się nie rozumieć, jakiego wstydu narobiła naszej rodzinie. Zapytała nawet, czy dostaniemy tę kolejkę. Rodzice pominęli to wymownym mil-czeniem i od razu wpakowali nas do łóżek, nawet nie każąc myć zębów, a to do nich zdecydowanie niepodobne. Usłyszałem tylko, jak wychodząc z naszego pokoju mama mruczy sama do siebie: „Taki wstyd, nigdy więcej, nigdy więcej!”. W ra-mach kary za ujmę na honorze rodu Przekorów, przez miesiąc codziennie będziemy musieli słuchać muzyki klasycznej, w tym nieszczęsnego Szopena. Tylko czemu ja też? To Gremlin strzeliła gafę stulecia, a ja, jak zawsze muszę cierpieć za nią. Głupia odpowiedzialność zbiorowa. Zresztą, rodzice są sami sobie winni. Po co nas zabierali na te wszystkie koncerty?

40

artyStyczna inWazja na kOłObrzeg!

na StrOnie - 76.

Page 41: Via Appia #3/4

Przystań. Rozumiana nie w sensie polece-nia do natychmiastowego zatrzymania się, a jako miejsce do cumowania wiel-kich statków, małych stateczków, niew-

ielkich łódek i jeszcze mniejszych łódeczek.Ot, takiego domu, do którego wraca się

z utęsknieniem z dalekiej podróży. Gdzie czeka ktoś bliski. Ktoś, komu każdego dnia powierza się swój los. Kto tęskni za nami tak samo mocno, jak my za nim.

Ta niewielka przystań, kiedyś tętniąca życiem, a dziś zapuszczona plątanina długich platform ze spróchniałych starością desek, właśnie czymś ta-kim była dla wszystkich swych dzieci – dużych i małych łódek.

Powołał ją do życia w zamierzchłych czasach nagły przebłysk czyjegoś geniuszu, a potem długa i wyczerpująca praca robotników, którzy przez wiele dni i nocy ogarniali chaos. To wszystko doprowadziło do wdrożenia tak wymarzonego i dopracowanego pod każdym względem projektu. Przez wiele lat od tego momentu, stanowiła dumę tej części Wielkiego Morza, lecz przede wszyst-kim mieszkańców okolicznych wsi, którzy czerpali z niej korzyści. Napędzała bowiem rzesze turys-tów, chętnie spędzających wolne chwile, kąpiąc się w błękitnej i krystalicznie czystej wodzie lub wypływając na rejsy po morzu w zacumowanych u przystani stateczkach i łódkach.

Dziś sytuacja zmieniła się. Przystań nie jest już dumą tej części wybrzeża. Ba, nawet mieszkający od dawien dawna ludzie opuścili swe domostwa i poszli w świat. Za pracą. Za chlebem. Ucieczka turystów doprowadziła bowiem wiele rodzin do bankructwa.

Miejsce to straciło swą świetność i blask. Zagubiło tak ciężko i z wielkim trudem wypracowaną pozycję, jaką miało w tym regionie, na korzyść wybudowanej kilkadziesiąt kilometrów dalej innej przystani. Od wielu lat, z wyjątkiem tej jednej do dziś zacumowanej łodzi, nie gościła w swoich pro-gach żadnej z pływających jednostek, choć zdarzało się niejednokrotnie, że mnóstwo ich przepływało obok. Lecz nie w jej ramionach znajdowały schro-

nienie. Stąd z roku na rok starzała się coraz szyb-ciej, a czas i nieustanne fale morza zostawiały na niej ślady swoich zębów.

Nieubłaganie.Oto typowy przykład, jak łatwo stracić coś,

czego się nie docenia.I jak wielka jest siła przywiązania. Nie idzie

tu wcale o przywiązanie w znaczeniu, które au-tomatycznie kojarzy się ze skrępowaniem ruchów, ograniczeniem swobody, czy też pewnym rodza-jem utrudnienia.

A o uczucie.Była bowiem dla nas wszystkim, co

posiadałyśmy. Matką, która czekała na brzegu na swe córki. A my po dniach, czy też nawet tygod-niach nieobecności podczas których pływaliśmy z zamożnymi klientami po morzach i ocean-ach, z wielką ochotą wracałyśmy w jej objęcia. I niezależnie od pory roku czy też panującej aury zawsze miałyśmy w niej oparcie. Dawała nam otuchę i ciepło, których niejednokrotnie tak bard-zo potrzebowałyśmy, a do których przyszło nam tęsknić, będąc z dala od niej.

Nigdy nas nie odrzuciła. Nie zdarzyło się też, aby zapomniała o którejkolwiek z nas. Zawsze, gdy przycumowywałyśmy do niej otaczała nas spokojem błękitnej fali, kołysząc do snu byśmy mogły zregenerować siły. Uspokoić nerwy.

I regenerowałyśmy.Uspakajałyśmy się.Jednakże pewnego dnia wszystkie nas prze-

niesiono kilka kilometrów dalej. W zupełnie nieznane miejsce. Tam, gdzie powstała dwa razy większa przystań.

Każdą z nas przywiązano tam nawet do innego palika.

Był to koniec świata. Odtąd bowiem stałyśmy się niewolnicami nowej przystani. Nigdy się z tym faktem nie pogodziłyśmy. Lecz nic na to nie mogłyśmy poradzić. Pozostała tęsknota i żal. No i my. A wśród nas jedna piękna, wręcz zachwycająca swym widokiem i wdziękiem z ja-kim płynęła po falach. Gdy tylko pojawiła się wśród nas, jej powab wniósł nowy 41

PRZySTAńAutor: pAweŁ bronicki

Page 42: Via Appia #3/4

powiew w smętne życie.Nie pasowała do nas od samego początku,

czyli od pamiętnego dnia, w którym na dobre zadomowiła się pomiędzy nami. Nie widać na niej było żadnych śladów, jakie zostawić powin-ny bezlitosne zęby czasu, chociaż taka powinna być kolej rzeczy. Wszystko dlatego, że wykonana została w pracowni samego mistrza. I w tym chyba należy upatrywać źródło niesnasek, kon-fliktów, ale też i rozlicznych peanów, zachwytów i wzruszeń, jakich dostarczała nam od momentu swojego przybycia.

To stara jak świat historia znana nie tylko w tym porcie i przekazywana z pokolenia na pokolenie, jak baśń, klechda, mitologiczna historia scalająca generacje.

Myślę, że kiedy wpływała do jakiegokolwiek in-nego portu na świecie, działo się za każdym ra-zem to samo, co stało się wtedy, gdy wpłynęła do naszej przystani. Powoli i z majestatem, godnym najpiękniejszych na świecie rzeczy, przecinała la-zurowe i spienione na brzegach fale. To jeszcze bardziej dodawało jej uroku. Ale i przysparzało wielu wrogów. Ci, jakże często patrzyli na nią oc-zami nienawiści, jak na konkurencję, która zaraz odeśle inne łodzie do lamusa i zgarnie wszyst-kich dotychczasowych i potencjalnie przyszłych klientów, czyli wczasowiczów.

Ja też tak myślałam. Pomimo tego, że wiekiem zaliczyć ją można było do najstarszej wśród nas grupy wiekowej, to jednak pod względem wyglądu, urody, estetyki i wykonania wiele z nas biła na głowę. Przy tym doprowadzała do małego zawrotu głowy i rumieńców zazdrości szczególnie najmłodsze moje koleżanki.

Jej lekkość i zwinność ruchów była nie do opisania. Tak delikatnie dotykała połaci wody, że wyglądała, jakby unosiła się na niewidocznych skrzydłach tuż nad nią. Jak ptak. Jej wyważona pod każdym względem i w najdrobniejszym swym szczególe sylwetka, lśniące, białe deski pokładu i burt oraz strzeliste maszty z rozpiętymi arkuszami białych żagli, dodawały jej niesamowi-tego uroku. Tworzyło to tak piękną kompozycję, że nawet najcudowniejszy opis nie oddałby tego, co prezentowała sobą, płynąc po morzu. Nic więc dziwnego, że ta jej witalność spływająca z każdego zakamarka jej sylwetki powodowały, że natych-miast stała się obiektem naszej zazdrości. I nagle

poczułyśmy się stetryczałymi staruszkami, choć wcale nie miałyśmy sędziwego wieku.

Gdybym miała jednym słowem wyrazić

to, co sobą prezentowała, to musiałabym chyba użyć słowa – bóstwo.

Szybko znaleziono dla niej miejsce. Zacumowała obok koleżanek przeznaczonych do połowu ryb. Brudnych. Czarnych. Niekiedy ohydnych.

Biel desek, z których została zrobiona wyróżniała ją wśród innych łodzi, niczym mewę pośród wron. A złoty napis „Kasandra” na dziobie w blasku słońca rzucał piękną poświatę na lekko kołyszące się morze. I właśnie dlatego od początku czuła się bardzo nieswojo w tym towarzystwie.

Jej przeznaczeniem nie było przecież wożenie złowionych ryb. Zupełnie do innych celów została stworzona. Miała bowiem przewozić turystów po morzach i oceanach, by dawać im

tym rozkosz. Zapomnienie. Otuchę. Nadzieję. Wiarę. Fantastyczne wrażenia i niezapomniane chwile.

Pragnęła pływać. Ze wszech miar nic tylko pływać. Pływać. Wciąż być na morzu. Ciąć fale i pokonywać kolejne mile morskie na pełnych żaglach. Ale nie dane jej to było. Cóż, nic na to nie mogła poradzić.

Niestety, nie zawsze można mieć to, co się chce. Trzeba wtedy cieszyć się tym, co się posiada.

Dlatego wciąż marzyła o innej przystani, do której mogłaby przypływać i czuć się przy niej, jak mówiła, dowartościowana. Nie po to wszak została stworzona, aby teraz stać w bezruchu. Na dodatek ta stalowa linka, którą przymocowana była do nabrzeża, ciążyła jak tona ołowiu. Lecz przede wszystkim potężnym brzemieniem wchodziła w psychikę. Jakże często ją w duchu przeklinała nie mogąc zrozumieć tego stanu rzeczy. Pragnęła przy tym, aby nagle niewidzialna siła rozerwała ją na strzępy i dała jej wolność, by mogła dryfować…, dryfować…, dryfować… i szukać w samotności ukojenia oraz wymarzonej przystani, przy której żaden ruch nie byłby skrępowany. Gdzie mogłaby puścić wodze fantazji.

Modliła się nawet o to do Boga Mórz i Oceanów. Bezskutecznie. Zaczęła nawet wątpić w jego istnie-nie i moc sprawczą. Przyszła też myśl, że jednak źle została wychowana, w dzieciństwie nikczem-nie oszukana, nauczona idealistycznego podejścia, które w zderzeniu z okrutną rzeczywistością poniosło totalną klęskę. Lecz to i tak nic nie zmieniło. Nie wyzwoliło jej z okrutnych objęć stalowej linki. Za to niesamowicie oswobodziło jej fantazję.

Tylko jak długo można żyć marzeniami? Tym bardziej, że dni mijały i nic pozytywnego się nie 42

Page 43: Via Appia #3/4

wydarzyło, a każdy następny z racji oczekiwan-ia wymarzonego i wyimaginowanego końca był dłuższy od poprzedniego.

Koleżanki w żaden sposób nie potrafiły tego zrozumieć, więc zazwyczaj naśmiewały się z niej. Często też plotkowały. Z początku bardzo sobie brała to wszystko do serca, ale z czasem przywykła do zaczepek i uodporniła na mocne słowa czy wręcz obelgi rzucane pod jej adresem. Zazdrościła im jednak rejsów na całe długie dni i noce, gdy ona musiała zostawać sama. Niekiedy bardzo pragnęła zamienić z którąkolwiek z nich kilku słów, które byłyby otuchą, wybawieniem od złych, okrutnych i katastroficznych myśli. Działo się tak głównie w nocy, w czasie kiedy niektóre z nich regenerowały siły przed kolejnymi rejsami, czy też odpoczywały po ciężkich wyprawach w morze.

Niestety i to nie było jej dane.Jednakże pomimo wielokrotnych utyskiwań,

złośliwości i niesprzyjających losów, nie zatraciła swych marzeń, utwierdzając się w przekonaniu, że któregoś dnia szczęście uśmiechnie się również do niej, a marzenia się urzeczywistnią.

Nie wiedziała, że przyjdzie jej na tę chwilę czekać aż dziewiętnaście długich lat.

W swoim dotychczasowym, krótkim życiu udało jej się zrobić błyskotliwą karierę. Miała ku temu predyspozycje, więc na początku los uśmiechnął się do niej, a zbieg okoliczności zezwolił jej na realizację marzeń. Przez ostatnich kilka lat nic in-nego nie robiła, wychodziła tylko w morze. Ileż to razy wypływała w rejsy, po wzburzonych niejed-nokrotnie morzach i oceanach, trudno zliczyć. Nie liczyła ich, bo najbardziej ze wszystkich rzeczy na świecie właśnie to lubiła robić. Nie przeszkadzało jej, że bardzo często wracała zmęczona i za chwilę musiała znów wypływać. Nie skarżyła się na swój los, bo to było jej przeznaczeniem. Zdawała sobie z tego sprawę, dlatego też nawet nie pisnęła ani razu, choć niekiedy miała dosyć tego galopu, do którego zapędził ją właściciel. A była dosłownie rozchw-ytywana. Nie tylko świadczyła usługi w zakresie transportu, lecz jakże często była wykorzystywana jako miejsce do

organizacji różnych imprez. Ileż to świąt, we-sel, powitań Nowego Roku, czy też zwyczajnych towarzyskich spotkań zostało zorganizowanych na jej pokładzie? Dlatego była bardzo dochodowa i właściciel nie zamierzał tego zmieniać. Stąd żyło jej się dobrze, choć bardzo intensywnie. Lecz dzięki tej intensywności czas płynął, jak mgnienie oka.

Szczęście jednak, jak to zazwyczaj w życiu bywa,

nie trwało długo. Po pięciu a może sześciu latach, czar prysnął. Jej właściciel niespodziewanie zmarł. To spadło na nią, jak grom z jasnego nieba. Z początku ta sytuacja nie zapowiadała jakich-kolwiek kłopotów. Niemniej jednak los spłatał jej figla i z czasem wyszła na jaw okrutna prawda. A to za sprawą problemów finansowych rodz-iny jej właściciela. życie ponad stan, rozdawanie lekką ręką pieniędzy na prawo i lewo, w końcu nieokiełznany pociąg do hazardu, wszystko to ra-zem przyczyniło się do bankructwa tak życiowego, jak i finansowego jednego z najbogatszych ludzi na świecie.

Dlatego też jego spadkobiercy miast pławić się w dobrobycie musieli bardzo szybko sprzedać prawie cały jego majątek. Wśród nich niestety była i „Kasandra”, która pomimo swoich lat i tak okazała się najbardziej dochodowym przed-miotem w kolekcji nieboszczyka. Zakupił ją ktoś zupełnie nieznany i wylicytował nawet za bardzo wysoką cenę. Sprzedano ją za kwotę, za jaką można byłoby spokojnie kupić nowszy model łodzi z lep-szym wyposażeniem od tego, jakie posiadała.

Nowy właściciel wcale jej nie posiadł dla re-alizacji tego, do czego była stworzona. Inny mu przyświecał cel. Zamierzał bowiem traktować ją jako maskotkę. Dekoracyjny element wystroju portu. Zabawkę dla snobów.

W taki oto sposób znalazła się przy tej przystani.Rodzinie poprzedniego właściciela

podreperowała budżet. Było to złudne, bo kwota, jaką otrzymali oni za „Kasandrę” w całości została przeznaczona na spłatę karcianych i ruletkowych długów a także narosłych od nich gigantycznych odsetek. Sobie zaś zapewniła tym, używając ter-minologii boiskowej, strzał do własnej bramki.

Tak oto skazana została na banicję. Poniewierkę.Tymczasem dni mijały i nie widać było

żadnych przesłanek wskazujących na choć minimalną poprawę jej losu. Sztormy, coraz bardziej wzbierające na sile, zapaliły w niej jednak iskierkę wiary, która roznieciła płomień nadziei rychłego wyjścia z impasu. Zaczęła coraz inten-sywniej wysilać intelekt i poszukiwać skutecznej metody ratunku z sytuacji, w jakiej się znalazła. Upatrywała swoją szansę w szalejącej nawałnicy.

Niestety, kiedy tonący chwyta się brzytwy, to najczęściej rani się i to bardzo mocno. Nie było in-aczej i w tym przypadku. Wszystko wydawało się jakby dopracowane do końca i zapięte na ostatni guzik. Plan obmyślony w najdrobniejszym szczególe. Opracowany perfekcyjnie, 43

Page 44: Via Appia #3/4

a jednak coś musiało nawalić. Gdzieś znalazło się słabe ogniwo. To ono przyczyniło się do tego, że cały misterny plan spalił na panewce.

Co ją zgubiło? Być może nie przewidziała wszyst-kich czynników mających wpływ na wykonanie tego zadania? A może zabrakło doświadczenia?

Plan wydawał się bardzo prosty. I do zreal-izowania nawet przez laika. W czasie sztormu należało bowiem mocno napierać na linę, aby puściła urwawszy się w połowie, a wówczas fala sama poniesie w głąb morza, a może nawet do oceanu?! Nikt przy zdrowych zmysłach nie wyjdzie w taką pogodę i nie będzie zatrzymywał samotnie odpływającej łodzi, więc będzie mogła wreszcie dryfować sama jedna, aż znajdzie w końcu swoją wymarzoną przystań. Taką z dala od szumu, hałasu i zgiełku, by móc tam pozostać nie zauważona do końca swoich dni.

Już oczami wyobraźni widziała siebie zacumowaną do maleńkiej drewnianej przystani zaszytej gdzieś daleko wśród sitowia i tataraku.

Gdyby wiedziała, że los skojarzy ją z taką przystanią dopiero za połowę dekady, to pewnie nigdy nie siliłaby się na tak desperacki krok. Tym bardziej, że zamiast się uwolnić,

jeszcze bardziej się pogrążyła. W czasie sztor-mu, miast popłynąć na otwarte morze, najpierw przewróciła się, a potem, gdy wiatr i burza ustały, nie mogąc wyprostować się ponownie, zaczęła dryfować kilem do góry.

Gdyby pozostawiła wszystko biegowi cza-su, plan być może udałby się. żywioł zapewne dokończyłby dzieła. I byłaby wolna. Bezgranicznie wolna. Swobodna. Niczym nieskrępowana. A tak leżała do góry dnem. Nadal niestety skrępowana tą uwierającą stalową linką, którą była przytwi-erdzona do przystani.

Na szczęście koszmar nie trwał długo. Gdy ulewa się skończyła, a wiatr ucichł, mały, kilku-letni chłopczyk, przyprowadził na brzeg kilku mężczyzn. Ci przy pomocy specjalistycznego sprzętu odwrócili ją, a potem przez długie godz-iny wypompowywali z niej wodę, aż w końcu nie było w niej ani kropli. Czuła się bardzo nieswojo. Po pierwsze była cała przemoczona. Na dodatek z każdego miejsca jej pokładu unosił się smród gnijących desek.

Wtedy chyba uświadomiła sobie, że teraz już była zupełnie pogrzebana. żywcem.

Nie mniej jednak swemu wybawcy była bard-zo wdzięczna. Za życie. Nie chciała wszak

opuszczać tego padołu. Przynajmniej nie

w tym momencie. Co innego odejść na wieczną wachtę z honorem – podczas rejsu na pełnych żaglach po wzburzonym morzu, no i koniecznie po długiej i wyczerpującej walce z żywiołami – oto ideał śmierci każdej łodzi. Ale nie w porcie pod-czas burzy i sztormu. Przyjmując, że ostatecznie (z braku laku) byłoby to do zniesienia, to przytwi-erdzona stalową linką do nabrzeża (?!) – nie, tego by nie zniosła. Spaliłaby się ze wstydu. Taka śmierć nie przystoi żadnej łajbie, a tym bardziej takiej, jak ona. Szanujmy się!

I po tym jakże traumatycznym przeżyciu postanowiła zmienić taktykę. Od tego momen-tu zamiast oficjalnie mówić o swoich marze-niach, schowała je głęboko, nie afiszując się nimi. Jednocześnie próbowała też znaleźć przystań w jednej ze swoich sąsiadek. Doszła bowiem do wniosku, że tak będzie najwłaściwiej.

Zdecydowała przeczekać ten trudny okres aż do nastania kolejnej szansy na znalezienie swej przystani. Wciąż karmiła się bowiem wiarą w to, że on nadejdzie. I przyrzekła sobie, że tym razem nie zachowa się tak nonszalancko i wykorzysta nadarzającą się okazję.

Nastawienie jej współtowarzyszek do niej także zmieniło się od tego momentu. Przestały bow-iem upatrywać w niej konkurentkę. Tym, co się wydarzyło straciła wszak wszelkie walory piękna, czyli nikomu już nie zagrażała. Staczała się ku zwyczajnemu wrakowi. Powoli przeistaczała się w stertę stęchłych desek. Śmierć coraz bardziej zaczęła zaglądać jej w oczy. Czas robił swoje i zarówno ona, jak i jej koleżanki dobrze zdawały sobie z tego sprawę.

Dla niej to był koszmar, a one zacierały ręce, że w końcu powinęła jej się noga.

Szukając przystani wśród swoich koleżanek starała się w jakiś sposób zrozumieć ich myślenie. One niestety nie chciały zbytnio pomóc. Traktowały ją częstokroć jak trędowatą, dlatego też tułała się od łodzi do łodzi, nie mogąc znaleźć wymarzonej przystani. A jeżeli nawet zdarzyło się, że już była blisko jej znalezienia, to bardzo szybko okazywało się, że związek między nimi jest nietrwały i kruchy. Stąd przy pierwszej, lepszej okazji rozpadał się jak bryła lodu pod wpływem pierwszych wiosennych promieni słońca.

I tak błąkała się „Kasandra” po akwenie.Aż nagle, pewnego dnia znalazła łódź, która

chociaż zbierała ryby wyławiane przez ludzi, to jednak pragnęła znaleźć swoją przystań.

Miało to miejsce chyba w trzy lata po tym, jak 44

Page 45: Via Appia #3/4

po raz pierwszy zawitała w tym porcie. Jakaż była szczęśliwa, że w końcu jest ktoś, kto ją rozumie. Jednakże znów się pomyliła. Bardzo szybko bow-iem okazało się, że jej koleżanka co innego robi i co innego myśli. Dlatego musiała zerwać z nią stosunki dyplomatyczne.

Stara prawda mówi, że szukając daleko znajduje się blisko. Tak było też w tym przypadku.

Chyba w czwartym roku pobytu w tym akwe-nie znaleziono dla niej nowego właściciela. Wieść o tym rozeszła się po porcie lotem błyskawicy wiele dni wcześniej. Wszyscy o tym mówili. Jak to w życiu bywa, zainteresowana, czyli ona, dowiedziała się o tym ostatnia. Tradycyjnie. Z ust jednej z koleżanek, która chcąc jej dopiec z sarka-zmem opowiedziała to, co wszyscy już dawno wiedzieli.

Poczuła się, jakby jej kto napluł w twarz. Ni-estety, musiała przełknąć tę gorzką pigułkę.

Lecz rzeczywistość dopiero miała ją zaskoczyć. Jej nowym właścicielem stał się nastoletni chłopak. Ten sam, który swego czasu uratował ją podczas pamiętnego sztormu, kiedy to wywróciła się do góry nogami.

Od tego momentu losy ich na wiele lat zostały związane. „Kasandra” zaczęła z nim regularnie wypływać w morze.

Znowu odżyła. Jakże ciężko jej było po tak długiej przerwie wrócić do czynności, których od dawna nie wykonywała. Stąd z początku była trochę spięta, ale jej nowy właściciel i sternik zara-zem doskonale to rozumiał i cierpliwie czekał, aż odzyska stary wigor. A ona w podzięce za ową cierpliwość robiła wszystko, by jak najszybciej wrócić do starej świetności.

Jednakże czasu się nie da oszukać, dlatego nie było to już to samo, co kiedyś. Wszak wiek nie ten sam. A i doświadczenia życiowe znacznie ją postarzały. Nie mniej jednak, nie zapomniała jak się pływa pod żaglami i z czasem zaczęła znów robić to perfekcyjnie.

Domyślacie się na pewno czym to dla niej było? Wszystkim, czego pragnęła w życiu. Upatrywała też w tym swoją szansę odnalezienia przystani i zre-alizowania swojego najskrytszego marzenia. Rejsy stanowiły też dla niej szansę oderwania się od sza-rej rzeczywistości. Znów mogła poczuć się młoda i zrozumieć jak bardzo w tym doku zestarzała się. Na szczęście powierzchownie. Zewnętrznie. Bo dusza wciąż czuła się wolna. Swobodna. Swawol-na. Wyzwolona.

Pewnego dnia podsłuchała rozmowę pomiędzy

dwiema jej koleżankami, które wiele lat dłużej przebywały w porcie. Niewiele rozumiała z tego, co mówiły, bo tamte nie chcąc, aby je słyszano rozmawiały szeptem. Strzępy słów docierały do niej i z nich to wyłaniał się obraz, który jeszcze bardziej zagrzewał ją do walki o swoje marzenia. Jeszcze mocniej przyprawiał o szybsze bicie serca.

Rozmowa dotyczyła jakiejś starej, opuszczonej przystani. Samotnej, znajdującej się gdzieś na południu. Przy której wszystkie stojące w tym porcie statki kiedyś cumowały. Co ją najbardziej w ich konwersacji zaskoczyło, to fakt, że bardzo ciepło wypowiadały się o poprzednim swoim miejscu pobytu. To był pozytywny objaw i od tego momentu zmieniła zdanie na temat swoich współtowarzyszek. Zawsze uważała je za bez-duszne istoty. Teraz okazało się, że to nie jest tak, jak myślała.

Jak łatwo pozory mogą zmylić.Odtąd niczym innym nie potrafiła żyć, jak tym,

co usłyszała. Zaczęła upatrywać w tej historii os-tatniej swojej deski ratunku.

Los tym razem nie kazał jej długo czekać. Na szczęście.

Już w szóstym roku pobytu w porcie odnalazła swą przystań. Dokładnie tę z opowieści snutych przez jej koleżanki. Jak zawsze w tego typu sytu-acjach nie obyło się bez ślepego losu. Przypadku. Gdyby zaplanowała wszystko w najdrobniejszym szczególe, na pewno ów plan ponownie spaliłby na panewce, a tak łut szczęścia przyczynił się do realizacji marzeń.

Tak to już jest w życiu. Nieraz szczęście jest blisko, a jednocześnie daleko. Tu było odwrotnie – szukane daleko okazało się być blisko.

I znowu wszystko odbyło się w sposób prosty. Ach, ta prostota prześladująca ją przez całe życie. Wypłynęła z portu prowadzona spokojną ręką swego właściciela. Zaraz po zgubieniu brzegu okazało się, że fala zaczęła się niespokojnie burzyć i znosić ich w kierunku południowym. Sternik za żadne skarby nie potrafił opanować dryfującej „Kasandry”. Przez jakiś czas próbował manewrować, ale w końcu wyczerpany zdał się ostatecznie na łaskę wiatru. Ten szybko zawiał go w odludne, nieznane mu dotąd miejsce położone w niewielkiej zatoczce. To w niej łódź zatrzymała się przy bardzo nadwyrężonych zębami czasu des-kach. Okres świetności miały już niestety dawno za sobą.

„Kasandra” od razu zrozumiała gdzie jest. Przystań, do której dobiła identyc- 45

Page 46: Via Appia #3/4

zna była z opisem tej, o której usłyszała podczas nocnych szeptów współtowarzyszek.

Coś urokliwego było w tej zapuszczonej i pełnej podgniłych desek Przystani. „Kasandra” natych-miast to wyczuła. A i druga strona nie pozostała obojętna na szepty serc. Dlatego też od pier-wszego wejrzenia zakochały się w sobie. Praw-dopodobnie doszło do scalenia się w jedność wszystkich podobnych do siebie doświadczeń życiowych zarówno jednej jak i drugiej strony. Wiatr niespodzianie ucichł. A wszystko to w takt im tylko słyszalnych dźwięków wydobywanych prosto z głębi serc. Prawie nieruchoma fala, z jed-nej strony kołysała łódź, a z drugiej delikatnie obmywała swoimi lekko spienionymi lazurowymi grzywami grube i drewniane nogi, na których stała w wodzie. Na dodatek ten tatarak, który tak pięknie komponował się z lazurem wybrzeża. I stanowił naturalną ścianę, za którą jak za par-awanem, schowana była Przystań.

„Kasandra” dopiero teraz zrozumiała, dlaczego nie miała okazji jej zobaczyć, pomimo wielokrot-nego przepływania w pobliżu.

I zdawało się, że sielanka potrwa wieczność. Rzeczywistość jednak znowu musiała brutalnie zaingerować w jej życie.

Po odzyskaniu przytomności umysłu, właściciel wykorzystując poprawę pogody, postanowił wyruszyć w powrotną drogę. Wiedział, że rodzice będą się o niego martwić, gdy nie wróci do domu na czas. Dlatego nie chciał narażać ich na zmartwienia.

Nim „Kasandra” zorientowała się w sytuacji, szybko odbił od brzegu, nie czekając na nic i nie słuchając protestów swojej łodzi.

Późno już było, gdy dobrnęli do miejsca stac-jonowania. Jej sternik i jednocześnie właściciel spieszył się bardzo, gdyż był mocno spóźniony. Dlatego też niedbale i w pośpiechu przywiązał łódź do brzegu i pobiegł w stronę posesji znajdującej się w niewielkim oddaleniu od portu. Wiatr tej nocy w ogóle nie wiał a lazur wody był niesamo-wicie spokojny i płaski jak blat stołu.

Było już dawno po północy, nim się zorientowała, że nie jest dobrze przywiązana do palika. Nagła myśl uwolnienia, zupełnego wyswobodzenia, pojawiła się tak szybko, jak zorientowanie się, co jest grane. Trochę czasu minęło zanim całkowicie wyzwoliła się z pętów. Był już ranek. Na horyz-

oncie świtało. Przyniosło to jednak lekki pow-iew wiatru, który, im bliżej było do wschodu

słońca, tym mocniej rozkołysał fale. To jej

pasowało, bo miał on być sprzymierzeńcem w uc-ieczce, która powoli się realizowała.

Z każdą kolejną chwilą oddalała się od tego miejsca.

Nagły impuls wyzwolił coś, co ścisnęło ją w dołku i w tym momencie zawładnęły nią sprzeczności. Tak znienawidzone miejsce stało się nagle niesa-mowicie bliskie. A wraz z tym uczuciem pojawiło się zwątpienie, czy aby robi dobrze. Właściwie, w zgodzie z. No właśnie z czym? Sumieniem? Co nią bardziej targa: serce czy rozum? Nawet kilka łez pojawiło się na policzkach. Nie były to łzy szczęścia. Całe dotychczasowe życie, nagle przewinęło się przez jej pamięć, jak film puszczony w przyspieszonym tempie. Chwilę trwała ta retro-spekcja.

Na szczęście napierająca na burtę coraz mocniejsza fala szybko przywróciła ją do rzeczywistości. To był znak, że znalazła się zbyt daleko, by wspominać. że trzeba zacząć trzeźwo myśleć. Słońce właśnie wychynęło trzy części swej tarczy ponad widnokrąg. Daleko

już była od brzegu, który nie wiedzieć kiedy zniknął za horyzontem. Nie było więc już możliwości odwrotu. A co zostało? Stawienie czoła nowym wyzwaniom.

Otarła więc łzy z oczu i pomknęła w kierunku swojego przeznaczenia, by w ten sposób spełnić marzenie życia. W stronę dawno już zapomnianej i powoli wyniszczanej przez zęby czasu i naturę niewielkiej Przystani,

Po wielogodzinnej tułaczce i poszukiwaniach właściwej drogi znalazła w końcu cel swej podróży. Zanim nastał zmierzch zakotwiczyła przy jed-nej z wielu spróchniałych desek. I tak po latach tęsknoty znalazła się w objęciach swojej ukochan-ej Przystani. A ta, jak matka utuliła, ukoiła i dała schronienie, odpoczynek, azyl.

Podobno lepiej późno niż wcale. Szczególnie jeśli ów moment zapiera dech. Wyciska łzy nawet z największych twardzieli i wyzwala nie lada emocje.

Dziś nadal tam jest. Lazurowa i delikatna fala unosi ją na swych lekko spienionych grzywach. I nie musi być przytwierdzona na stałe do palików, albowiem dryfuje tak swobodnie, że nie ma szans na odpłynięcie.

Pomimo, że podobno czas leczy rany, to jed-nak nadal ma awersję do stalowych linek, którymi łodzie przytwierdza się do nabrzeża. Linek, tak krępujących ruch i swobodę.

Unosząc się i kołysząc z boku na bok często 46

Page 47: Via Appia #3/4

prowadzi ożywione dyskusje ze swoją ukochaną Przystanią. Na różne tematy.

Podobno z tamtego blichtru nie zostało jej już nic. No, może wspomnienie. Nawet złoty napis na rufie dawno wyblakł i pokryły go wszędobylskie wodorosty.

Na szczęście zostały te kształty! eh, wciąż zachwycające i nadal uosabiające piękno. Niezmi-enne. I tylko po nich można rozpoznać, że to ona.

Toruń, listopad 1990 roku.

47pO tym naS pOznaSz

Page 48: Via Appia #3/4

Dwie godziny po północy to pora, o której ulica Przybyszewskiego jest miejscem zupełnie innym, niż za dnia. Tutaj nawet w głowie przechod-

nia o słabo rozwiniętej wyobraźni surrealizm zostaje podniesiony do potęgi entej i bezlitośnie naciera na jego zdrowy rozsądek oraz trzeźwe postrzeganie rzeczywistości.

Nocą trudno spotkać człowieka. Większość mieszkańców w tej okolicy to ludzie starsi i dzieci, a więc osoby, które raczej nie preferują nocnego życia. Zwykle kręci się tu kilka bezpańskich psów. O tej porze nie ma ani jednego. Jedynymi nocnymi gośćmi na Przybyszewskiego są czasem szukające pożywienia lisy, przychodzące z pobliskiego lasu.

Ulica nie jest długa. Patrząc w jej głąb zdaje się, jakby była ślepa i zakończona drewnianą ścianą. W rzeczywistości widzi się całkiem spory, stary budynek, usytuowany właśnie w taki sposób, że zdaje się on być jej zakończeniem. Tymczasem w rzeczywistości ulica Przybyszewskiego skręca tuż przed nim pod kątem prostym. Mimo to, owe złudzenie budzi pewien klaustrofobiczny dyskom-fort. Jest tutaj sporo starych, drewnianych domów, szczególnie na początku. Wąskie chodniki już prawie nie istnieją. Pokryte przez nieusuwaną od lat trawę i chwasty, zniknęły już niemal całkowicie ze świadomości mieszkańców. Rozjeżdżona kołami samochodów, a przez to nierówna powi-erzchnia pokryta staromodną, popękaną trylinką utwierdza w przekonaniu, że czas płynie tu bardzo wolno.

Dające niewiele światła latarnie zdawały się ignorować niektóre zakamarki. Nieoświetlone fragmenty przestrzeni we władanie objął gęsty, niemal namacalny mrok. Przerażone umysły płodzą w nim wygłodniałe wilki, duchy lub bezwzględnych gwałcicieli.

Najbardziej działają na wyobraźnię drzewa. Rosnące przy ogrodzeniach posesji lub tuż za nimi, pochylają się nad ulicą niczym olbrzymie potwory nad bezbronną ofiarą. Kiedy szumią drażnione

nocnym wiatrem, ma się wrażenie, jakby krzyczały. Czasami można usłyszeć ich

wrzaski i groźby. Świst wśród liści, każący wynosić się stąd jak najszybciej.

O drugiej nad ranem ulicą Przybyszews-kiego wracał do domu młody, dziewiętnastoletni mężczyzna. Dawid. Zgarbiony, z rękami wbitymi w kieszenie, niespiesznym chodem kierował się ku domowi. Ubrany od stóp do głów w czerń, nie wyróżniał się w mroku ulicy. Na głowę naciągnięty miał głęboki kaptur. Wydostające się spod niego długie blond włosy opadały na twarz. Ograniczało to znacznie widoczność chłopaka, lecz było mu wszystko jedno. W tym świetle bez okularów, których nie nosił mimo że powinien, i tak niew-iele widział. Poza tym, jako dla utalentowanego malarza, mroczna aura tego miejsca, wspomaga-na utrudnionym widzeniem, była niezwykle inspirująca.

Szedł trochę zygzakiem. Nie było to jednak spowodowane tańczącym we krwi alkoholem, pitym jeszcze pół godziny temu na imprezie. Da-wid omijał bowiem prawie dwumetrowe szpony, wbijane w podłoże przez olbrzymie łapy, należące do drzewnego monstrum. Jakkolwiek obojętny był na takie sytuacje, instynkt samozachowaw-czy nakazywał mu na wszelki wypadek obchodzić je łukiem. Przed nosem przeleciała chłopakowi wrona z rozpłatanym korpusem. Wiszące na żyle ptasie serce prześliznęło się z mlaśnięciem po jego policzku. Nie przejął się tym. Szedł dalej. Dom już niedaleko. Drzewa nie dawały za wygraną. Rzygały Dawidowi wprost pod nogi czymś wyglądającym na żywicę wymieszaną z kawałkami surowego, przeżutego mięsa. Idąc, rozglądał się na boki, łypiąc spod kaptura. Wszystko to już znał. Wszyst-ko już widział. Nic nie było w stanie go przerazić. Właściwie nawet nie powinno, bo czy można drżeć ze strachu oglądając film grozy, do którego własnoręcznie napisało się scenariusz?

Stanąwszy przed drzwiami wejściowymi, wyjął z kieszeni klucz. Drzwi miały wprawdzie dwa zamki, jednak Dawid nie przywiązywał do tego wagi; nosił jeden klucz. Do jednego z zamków. Wbił go w gałkę oczną, znajdującą się tuż pod 48

SZALONyAutor: ŁukAsz “DisAster” nowosielski

Page 49: Via Appia #3/4

klamką. Wyszły na niej małe, czerwone żyłki, po czym oko rozlało się po powierzchni drzwi i jego resztki spłynęły w dół. Chłopak, przekręcając klucz, westchnął z poirytowaniem. Miał już tego dość. Co za dużo, to niezdrowo.

Po wejściu do mieszkania wszystko ustąpiło. Stół był stołem, nie wyrastała z niego głowa, która próbowałaby ugryźć chłopaka, gdyby zechciał sięgnąć po stojący na blacie kubek z zimną herbatą. Na żyrandolu nie wisiał obdarty ze skóry kot, ściskający zębami żarówkę. Wszystko w normie.

Nie chciało mu się spać. Okno w jego pokoju wychodziło na wschód, a więc było od strony ulicy. Otworzył je na oścież. Lubił nocą stanąć przy nim i patrzeć na sąsiednie domy. Mieszkał tu od urodze-nia. Ta okolica działała na jego emocje niezwykle intensywnie. Pobudzała w nim to, czego nie byli w stanie pobudzić ludzie, których w większości nie znosił. Dostrzegał w niej tajemniczość i kli-mat niezauważalne dla przeciętnego obserwatora. Kochał to miejsce. Czuł się jego częścią.

Zamknął okno i rzucił się na łóżko. Leżał kilka minut, gapiąc się w sufit i rozmyślając.

Czy to, co spotkało go w drodze do domu było wystarczająco dobre?

Wystarczająco surrealistyczne?Czy było wystarczająco chore?Po namyśle uznał, że było.

Dawid, kiedy uznał, że malarstwo jest jego drogą, sposobem na życie i szansą na przetrwanie dla jego indywidualności, poświęcił część swojego pokoju na pracownię. Mieszkał nadal w domu rodziców a oni nie byli w stanie odstąpić mu w tym celu żadnego z pomieszczeń. Wziął więc sprawy w swoje ręce. Samodzielnie postawił w rogu swojego pokoju dwie ścianki z płyt gip-sowych, tworząc wewnątrz niego klitkę, będącą odtąd pracownią malarską. Zamykał się tam nier-az na całe dnie, czasem nawet noce. Tak też było i tym razem. Nie było mowy o spaniu. W drodze powrotnej z imprezy przyszedł do niego Obraz, a kiedy Obrazy przychodziły do Dawida, musiał je powoływać do życia na płótnie.

***

Następnego dnia koło południa zjawił się u Da-wida Karol, kolega ze szkoły. Jedna z nielicznych osób, które chłopak tolerował. Wpadł sprawdzić, czy po wczorajszej imprezie wszystko z Dawidem w porządku. Zeszłego wieczora raczyli się bowiem

podejrzanym trunkiem autorstwa wujka Karo-la. Jako że człowiek ten lubił eksperymentować, z alkoholem spod jego ręki trzeba było uważać. Chłopcy sobie wczoraj nie żałowali, toteż wyrzuty sumienia nakazały Karolowi zajrzeć do Krałleja i sprawdzić, czy ma się dobrze. Krałlej to ksywka Dawida, używana raczej bez jego aprobaty. Nie trudno domyślić się, iż powodem jej istnienia jest zainteresowanie okultyzmem. Nie, żeby Dawid starał się zgłębiać czarną magię czy rozmawiać z duchami. Po prostu lubił czasem o tym poczytać i posiadał na te tematy całkiem sporą wiedzę.

Przyjście Karola nie zdołało oderwać artysty od płótna. Drzwi koledze otworzyła matka chłopaka.

- Cześć, Krałlej! - rzucił wesoło kumpel, wchodząc do pracowni. Choć może „wchodząc” to za dużo powiedziane. Raczej stając w futrynie drzwi, bo pomieszczenie było naprawdę malutkie.

Dawid przerwał malowanie i odwrócił głowę, ukazując gościowi swoje blade oblicze o zaczer-wienionych ze zmęczenia oczach.

- Cześć – odpowiedział charakterystycznym dla siebie przyciszonym głosem.

- Wpadłem zobaczyć, czy ci wczorajszy spe-cyfik wujka nie zaszkodził, ale widzę, że nawet ululać cię nie dał rady. Masz mocny łeb, chłopie. Dzwoniłem do Przemka, koleś od rana haftuje. Dostał gorączki, drgawki ma... - przerwał mono-log, widząc płótno.

Wpatrywał się w nie długo, a Dawid w niego, obserwując reakcję.

- Stary, jesteś szalony – stwierdził kumpel trochę z ironią, a trochę z podziwem.

- Uznam to za komplement – odparł Krałlej. - Przepraszam cię, chyba muszę się przespać.

- Jasne, że musisz! Widziałeś, jak wyglądasz? Jak ghul. Nie możesz całymi dniami malować, odpocznij w końcu. Zresztą i tak wpadłem tylko na chwilę w drodze do apteki. Muszę kupić jakieś prochy, bo mnie kac zabije. Trzymaj się!

- Na razie.Kolega poklepał przyjacielsko Dawida po

ramieniu i skierował swoje kroki ku wyjściu. Wychodząc, rzucił jeszcze raz okiem na powstający obraz.

- Słowo daję, Krałlej, jesteś świr. ***

Koło godziny piętnastej Dawida obudził telefon. Karol dzwonił. 49

Page 50: Via Appia #3/4

- Stary, wybacz, że przerywam ci sjestę, ale jest sprawa nie cierpiąca zwłoki.

- No? - Krałlej zasygnalizował, że zamienia się w słuch.

- Pamiętasz ten bar na obrzeżach miasta, który upadł zeszłej zimy?

- Pamiętam.- Kojarzysz gościa, który był właścicielem,

prawda? No wiesz, taki nawiedzony, stary metal...- Kojarzę. I co?- Spotkałem go jakieś pół godziny temu.

Rozmawialiśmy trochę, okazuje się, że nas pamięta!

- Nic dziwnego, mało komu sprzedał tyle piwa, co nam – odparł Krałlej, na co kumpel zaśmiał się do swoich wspomnień.

- No i ten koleś rozkręca nowy interes. Kupił lokal, tym razem bliżej centrum miasta. Chce otworzyć tam coś w stylu knajpy dla fanów hor-roru. Wiesz, kufle w kształcie czaszki, Freddy Krueger na szyldzie, tego typu bajery.

- Super – powiedział Dawid, choć bez przeko-nania w głosie.

- Super to będzie jak ci powiem, jaką propozycję mam ci od niego przekazać! - chłopak prawie kipiał z podniecenia tematem. - Facet pamiętał, że malujesz te swoje dziwactwa. I tu jest sedno sprawy: chciałby mieć w nowym lokalu dekoracje twojego autorstwa! Kazał dać ci jego numer, żebyście się umówili na spotkanie i ustalili wa-runki współpracy. Łap więc szybko coś do pisania. Człowieku, ale ci się trafiło!

Krałlej zapisał numer telefonu na okładce gazety, po czym podziękował, pożegnał się i rozłączył. Wahał się przez chwilę. Doszedł do wniosku, iż jako artysta właśnie został postawiony przed nie lada dylematem.

Andrzej zwany Kolcem miał okropnie wkurzający dzwonek przy drzwiach. W erze for-matu mp3 technika pozwala ludziom na wprow-adzanie w życie najgłupszych pomysłów. Taka to właśnie refleksja naszła Dawida, kiedy po wciśnięciu przycisku przy futrynie drzwi wejściowych rozległ się opętańczy, kobiecy wr-zask. Po chwili drzwi otworzył wysoki, zarośnięty, długowłosy osobnik w rozciągniętej koszulce z napisem „Burzum”.

- Witam. Ja w sprawie... Gospodarz nie dał mu dokończyć.

- Siemanko! Właź! - wesoło przywitał Da-wida i objąwszy go jak dobrego przyjacie-

la, poprowadził w głąb mieszkania.Weszli do ciemnego, osobliwie urządzonego

pomieszczenia stanowiącego salon. Kolec dbał w swym domu o klimat – nie dało się temu zaprzeczyć. Krałlej starał się rozejrzeć jak naj-dyskretniej. Podłogę zdobił czarny dywan z wielką białą czaszką, ściany pokryte były plakatami ka-pel black metalowych, na środku pomieszczenia znajdował się niski stolik ze szklanym blatem, na którym leżał włączony laptop. Oprócz komputera znajdowało się na stoliku kilka świec, a na półkach jeszcze kilka gadżetów zdradzających, że Andrzej podziela mroczne hobby Krałleja.

Usiedli przy butelce taniego wina i ustalili, co było do ustalenia.

Człekokształtne, skrzydlate stworzenie zwisało bezwładnie. Jego nogi rozpływały się niczym ro-zpuszczona plastelina, kapiąc ciężkimi kroplami i tworząc mętną kałużę tuż pod ciałem. Jedno jego z cienkich, błoniastych skrzydeł koloru brunat-nego przebijał hak zainstalowany na czymś, co przypominało szubienicę. Otaczał go tłum bezrękich ludzi o szarej skórze pozbawionej włosów. Tańczyli wokół rozpuszczających się zwłok, jakby były godnym najwyższej czci totemem. Stopami uderzali w ziemię pokrytą poskręcanymi jelitami. A wszystko tak prawdziwe. Tak realistyczne.

Ściany nowego lokalu Kolca w znacznej już części pokryte były najbardziej wyszukanymi ob-rzydlistwami, jakie tylko przyszły Dawidowi do głowy. Właściciel oglądał malunki, paląc papiero-sa i kiwał głową z uznaniem.

- Zajebiste, człowieku. Jesteś wielki.Dawid zszedł z pięciostopniowej drabinki,

którą ułatwiał sobie dotarcie do wyższych par-tii ściany i stanął obok Kolca, aby przyjrzeć się powstającemu dziełu. Patrzył krytycznie na ścianę, po czym wygłosił opinię:

- Może być.Wlazł z powrotem na drabinę i kontynuował

malowanie.- Skąd ty to wszystko bierzesz? - zainteresował

się Kolec. - Śnią ci się takie dziwactwa, czy jak?Chłopak znów przerwał, obrócił się plecami do

ściany i przysiadł na szczycie drabinki.- Wyobrażam sobie. I już. Tylko czasem

wyobraźnia wymyka mi się spod kontroli...ale przez to jest mi tylko łatwiej z niej korzystać.

- Jak to wymyka spod kontroli?- Nie uwierzysz mi, ale czasem bywa tak, że ona

wychodzi na zewnątrz i mnie otacza. Widuję jej 50

Page 51: Via Appia #3/4

wytwory...- Poważnie? - w Andrzeju odezwało się jego

uwielbienie do spraw metafizycznych, temat na poważnie go zaintrygował.

- Mówię serio. Możesz mnie wziąć za wariata, przywykłem.

- Nie biorę. Wierzę w takie rzeczy. - metal pogrążył się w głębokim zamyśleniu.

- Należysz do mniejszości. Nawet moja własna dziewczyna mi nie wierzy...

Zamilkli na kilka minut, po czym ciszę przerwał Kolec:

- Inni też to widzą?- Nie, nie sądzę. - odparł Dawid.- Szkoda. Mógłbyś wtedy postraszyć dzieciaki tu

i tam – zaśmiał się Andrzej. - Nie przeszkadzam ci już, jadę załatwić lodówki na napoje.

Wbił ręce w kieszenie i wyszedł, pobrzękując grubym łańcuchem przyczepionym do spodni. Po chwili jednak wrócił.

- Jeszcze jedno: na tej ścianie walnij coś spec-jalnego – tu wskazał palcem miejsce, o które mu chodziło. - Wchodząc, klienci będą patrzeć najpi-erw na nią. Niech robi wrażenie. No to na razie!

***

Czasami bywa tak, że wszystko wali się na łeb. Pojawia się poczucie, że oto cały pech świata, ignorując miliardy ludzi, których mógłby sobą obdzielić, skupia się na jednej osobie. Wtedy zasychają nagle wszystkie farby w pracowni. Wt-edy dziesięć złotych wpada do studzienki kanali-zacyjnej. Wtedy napotyka się własną dziewczynę w objęciach najlepszego kumpla. O ile farby i pieniądze są problemami ledwie irytującymi, o tyle ostatnia z wymienionych sytuacji jest tym, po czym długo i w bólach dochodzi się do siebie.

edyta nie była dla Dawida kimś, po kim by długo rozpaczał. Zresztą wróciła właśnie z poby-tu u dalekich krewnych w Szwecji i cholera wie, co i z kim tam robiła. Nią akurat Dawid nie był zaskoczony, ale po Karolu czegoś takiego się nie spodziewał. Zdał sobie sprawę, że od tej pory nie ma nikogo. Nie ma kumpla, ani dziewczyny.

Nie wszedł tego dnia do pracowni ani na sekundę. Do późnego wieczora leżał na wznak, powtarzając naprzemiennie pod nosem słowa „zdzira” i „sukinsyn”. Dopiero późnym wieczorem zwlókł się z łóżka i wyszedł na zewnątrz. Uznał, że dobrze zrobi mu mały spacer.

Nieopodal ulicy Przybyszewskiego znajdowało się niewielkie jezioro. Zbawienie mieszkańców miasta w letnie, upalne dni. Porośnięty dookoła bujną zielenią obszar, będący niezastąpionym kamuflażem dla wagarujących dzieciaków. Kawałek w niewielkim tylko stopniu zmody-fikowanej przed człowieka, uroczej przestrzeni, będącej polem do popisu dla początkujących foto-grafów. Miejsce, gdzie w sobotnie noce resory aut wystawiane były na próbę, czego świadectwem były porozrzucane tu i ówdzie zużyte prezerwaty-wy.

Dawid siedział na wilgotnym piasku i obserwował księżyc, majaczący na tafli lekko mąconej wiatrem wody. Rechot żab walczył z grą pasikoników. Chłopakowi dawało to wymarzoną wprost aurę do pogrążenia się w samotności.

W kieszeni spodni wibrował telefon.

„Internetowa bramka sms: Na pewno nie chcesz mnie już znać. Nie chcę być złośliwy, ale przeboleję to jakoś. Ona jest ważniejsza. Mam nadzieję, że to rozumiesz/ K.”

Karol przynajmniej miał jaja na tyle, żeby podjąć jakikolwiek krok, podsumować jakoś zaistniałą sytuację. edyta natomiast nie odezwała się wcale. Tak, jakby już o Dawidzie nie pamiętała.

To jest ten najgorszy wariant, jeśli chodzi o rozstania: porzucenie połączone z zupełnym brakiem zainteresowania. Najbardziej żałosny i upokarzający sposób postępowania. Wbijający najgrubszą igłę w poczucie wartości porzuca-nego. Dla tych bardziej przekonanych o własnej godności, tym bardziej bolesny. Tym bardziej wołający o jak najdotkliwszą pomstę. Mściwy jest bowiem w głębi umysłu każdy, jednak mało kto godzi się ze swoją ludzką naturą na tyle, by być tego świadomym, lub mieć odwagę to przyznać.

Oko za oko. Taka jest prawdziwa natura człowieka.

W krzakach zaświeciły jaskrawozielone, kocie ślepia. Chłopak zastygł na chwilę w bezruchu, by nie spłoszyć zwierzęcia. Po chwili z zarośli pow-olnym krokiem wyszedł szary kot. Dawid patrzył, jak przechadza się po brzegu jeziora, jak przys-taje co chwilę, aby czyścić językiem łapy. Chłopak zamyślił się.

„Inni też to widzą?”„Nie, nie sądzę.” 51

Page 52: Via Appia #3/4

„Szkoda. Mógłbyś wtedy postraszyć dzieciaki tu i tam”

Zamknął oczy. Trwał tak w najwyższym sku-pieniu, dopóki nie usłyszał histerycznego miauc-zenia. Podniósł powieki. Dookoła napuszonego, wściekle fukającego zwierzęcia wyrósł poruszający się, żyjący jakby własnym życiem drut kolczasty. Falował na wietrze, jak gdyby ważył tyle, co kłak sierści swojej ofiary. Kot szczerzył zęby, od czasu do czasu atakując jakiś niewidzialny cel łapami o wysuniętych pazurach. Drut poruszał się cały czas, otaczając zwierzę, tworząc szczelne więzienie. Ostre końce wystrzeliwały co kilka sekund, raniąc futrzane ciało. Kot darł się jak obdzierany ze skóry. Druciane więzienie zaczęło zmniejszać swój ro-zmiar. Stawało się coraz ciaśniejsze, kolce krążyły coraz szybciej. Kiedy zetknęły się z futrem, nie zatrzymały się ani na chwilę. Cięły skórę, mięśnie i kości, bryzgając krwią na piach. Nagle wycie ucichło. Dawid patrzył na leżącego na brzegu zwi-erzaka. Kot oddychał płytko i szybko, oczy omal nie wyskoczyły mu z oczodołów. Był śmiertelnie przerażony. Zmęczenie i strach nie pozwalały mu się ruszyć.

Dawid uśmiechnął się tryumfalnie. Poczuł, że staje się jeszcze bardziej szalony, niż był dotąd.

Oko za oko.

*** karol

Deszcz atakował szybę z wielką siłą. Pokój oświetlony jedynie przez włączony monitor komputera, jaśniał od czasu do czasu na ułamek sekundy, po czym zawsze następował donośny grzmot. Nie wyszło dzisiaj z kinem. Karol był za-wiedziony. Zamiast towarzystwa swojej nowej, podebranej byłemu już kumplowi dziewczyny, zadowolić się musiał grą komputerową. W kuchni rozległ się hałas, jakby cała zawartość szafek na-gle wypadła na podłogę. Karola obleciał strach. Tym większy, że był akurat sam w domu. Chcąc nie chcąc, swoją uwagę z morderczej bieganiny po korytarzach pełnych hitlerowców przeniósł na kuchnię. Niepewnie otworzył drzwi i nacisnął włącznik światła. Jarzeniówka zamrugała, po czym oświetliła dokładnie leżącą na podłodze zawartość lodówki razem z jej wyjmowanymi,

szklanymi półkami. Zaskoczył chłopaka fakt, iż lodówka była zamknięta. Kiedy otworzył

odklejone kolorowymi karteczkami drz-

wiczki, jego oczy omal nie wydostały się z czaszki a ciało ogarnął paraliż. Stał nieruchomo, gapiąc się na wnętrze urządzenia i pojękując pod no-sem nieartykułowane dźwięki. To, co zobaczył, nie mogło wzbudzić innej reakcji. W lodówce siedziała w kucki naga, ubrana jedynie w majtki edyta. Odwróciła głowę w stronę chłopaka. Spo-jrzenie miała puste, twarz nie wyrażała żadnych uczuć. że w prawej dłoni trzymała kuchenny nóż, zauważył dopiero po chwili. Dziewczyna, nie patrząc na swoje ręce, dźgała nożem własną stopę. W końcu wbiła w nią ostrze po raz ostatni, lecz nie wyciągnęła. Pociągnęła nożem przez stopę, ucinając dwa palce. Nóż przeciął ciało jak masło, nie akceptując oporu kości. edyta na wyciągniętej dłoni podała przerażonemu i zdezorientowanemu chłopakowi odcięty kawałek.

- Zjedz mnie – wyszeptała niemal niesłyszalnym głosem.

Karol odzyskał część zmysłów. Zrozumiał, co widzi, jednak nie był w stanie pojąć jak i dlaczego się to dzieje. Wybiegł z kuchni. Usiadł na podłodze w swoim pokoju. Oddychał głośno i tak intensy-wnie, że rozbolały go płuca. Zlany zimnym potem, trzymał głowę w dłoniach i starał się zebrać myśli.

- To sen – wytłumaczył sam sobie.Zacisnął pięść i uderzył się w twarz. Poczuł ból,

ale się nie obudził.- To sen! Sen, kurwa, sen! - bił się w oko, nos,

policzek, nie zważając na to, że już krwawi. Opadł z sił. Oddychał jeszcze głośniej, chodź sprawiało mu to okropne cierpienie. Zdecydował się zajrzeć do kuchni raz jeszcze. Podniósł się z podłogi i powolnymi krokami zaczął zbliżać się do drzwi. Dłuższą chwilę poświęcił na zbieranie odwagi, by spojrzeć w głąb pomieszczenia. W środku było niemal zupełnie cicho. Tylko tykanie wiszącego za ścianie zegara i ledwo słyszalne szuranie, świadczące o tym, że edyta, czy czymkolwiek to jest, przebywa nadal w kuchni. Karol wziął głęboki oddech i spojrzał.

W rogu kuchni, odwrócona nagimi plecami do wejścia, siedziała w kucki edyta. Obok niej leżał talerz i sztućce. Wszystko w należytym porządku: widelec po lewej stronie, nóż po prawej. Karol zmarszczył czoło, kiedy zauważył, że majtki dziew-czyny zaczynają się wypełniać. Patrzył z niedowi-erzaniem, jak ręka edyty sięga pod przesiąkający krwią materiał. Wyjęła żywe, bijące, lecz odcięte od ciała serce. Delikatnie położyła organ na talerzu.

- Zjedz mnie.Tego już było dla Karola za wiele. Osunął się po 52

Page 53: Via Appia #3/4

ścianie na podłogę i nie zważając na dziewczynę, ukrył twarz w dłoniach i rozpłakał się.

- Dlaczego?... Co się dzieje? Co się ze mną dzieje? - łkał w poczuciu bezradności.

Położył się na podłodze, zwinął niczym embri-on i szlochał. Drżącą dłonią rozcierał po terakocie krew, spływającą z rozbitego nosa.

Kiedy zobaczył, że zjawa zbliża się do niego, podniósł się ostatkiem sił i pobiegł na oślep przez mieszkanie. Poczuł, jak rozbija głową szybę w oknie.

edyta

Nowoczesne, tłumiące dźwięki z zewnątrz okna dawały pełen komfort ciszy w mieszkaniu. Nawet w taką burzę, jak ta. Syreny karetki i policyjnych radiowozów były ledwo słyszalne mimo że w in-nych mieszkaniach słychać je było doskonale.

Pewnie kogoś poraził piorun, stwierdziła edyta, nasłuchując. Kiedy ucichły, włączyła ponownie prostownicę do włosów. Oczywiście zdawała so-bie sprawę, jak nierozważne jest korzystanie z tego typu urządzeń podczas burzy, jednak kobiece pożądanie „piękna zawsze i wszędzie” zwyciężyło.

Rozległ się głuszony przez szybę grzmot i napięcie w gniazdku elektrycznym zniknęło. Zgasły światła w całej okolicy. Piorun uderzył pewnie w któryś ze słupów elektrycznych, pomyślała dziewczyna. Na pokój edyty spłynęła nieprzenikniona ciemność.

Usłyszała kapanie. Coś spadało z góry, rozbryzgując się na panelach podłogowych. Z przerażenia straciła na chwilę oddech, kiedy su-fit wypluł żywy, świecący w ciemności ludzki płód. Ciało podniosło się i stanęło na nóżkach. Nie mogła uwierzyć w to, co widzi. Stała przed nią ludzka postać w tak wczesnej fazie rozwoju, w jakiej nie miałaby prawa istnieć poza łonem matki.

embrion świecił, jakby miał w żołądku żarówkę. Przez cienką skórę prześwitywały narządy wewnętrzne. Widać było każdą żyłkę. Postać zbliżała się chwiejnym krokiem do dziewczyny. edyta spanikowała. Zaczęła wrzeszczeć. Uciekła pod ścianę i krzyczała, zalewając się łzami. Płód szedł cały czas w jej stronę. Wyciągał rączki, jak-by chciał ją objąć. Dziewczyna zamknęła oczy, zacisnęła zęby i pięści. Siedziała tak pod ścianą trzęsąc się i czekała na to, co się stanie. embrion dotknął jej nogi. Poczuła na sobie śliską, wilgotną rękę. Wspinał się po jej ciele. Była zbyt przerażona, by zastanawiać się nad tym, czego jest świadkiem. Zbyt ogarnięta strachem, by rozpatrywać

zaistniałą sytuację w kategorii racjonalności lub jej braku. Stworzenie wdrapało się na wysokość piersi dziewczyny i weszło w nią. edyta patrzyła przerażonymi, pełnymi niezrozumienia oczyma na płód wsiąkający w jej ciało. Nagle spłynął na nią amok. Zaczęła rozrywać odzież na klatce pier-siowej, wbiła paznokcie w skórę. Znów usłyszała kapanie. Na podłogę spadły cztery kolejne płody. Identyczne jak ten, który w nią wszedł.

Psychika edyty znalazła się na krawędzi, po czym runęła w dół, rozsypawszy się niczym domek z kart. Widok ludzkiego płodu działa na kobiety wyjątkowo silnie. Kojarzy się skrajnie dobrze, lub skrajnie źle. Kojarzy się pierwszym badaniem USG, kiedy przyszła matka po raz pierwszy widzi swoje nienarodzone jeszcze dziecko. Albo z aborcją – rozrywaniem żyjącej istoty na kawałki jeszcze w łonie. To natomiast, co widziała i czuła teraz edyta, każdy zdrowy umysł doprowadziłoby do ruiny.

Cztery małe, niewykształcone jeszcze ciałka tańczyły u jej stóp, chwiejąc się na krótkich nóżkach, stawiając kroki powoli i niepewnie. Dziewczyna wydzierała się najgłośniej, jak tylko mogła. A nawet głośniej, niż mogła. Strach dawał jej głosowi zaskakujące możliwości.

Makabryczny kwartet zakończył swoje przed-stawienie. embriony ruszyły na edytę. Kiedy wchodził w nią ostatni z czwórki, nie była już przytomna.

***

Pogoda była prawdziwie letnia. Słońce grzało, nieprzykryte ani jedną chmurką. Swoimi ciepłymi promieniami osuszało kałuże po nocnych, trwających już od kilku dni ulewach. Ubranym w żałobną czerń ludziom idącym w pogrzebowym kondukcie musiało być naprawdę gorąco.

Dawid zdecydował, że nie pójdzie ma mszę i nie weźmie udziału w uroczystym przeniesieniu trumny na cmentarz. Zjawił się dopiero, kiedy składano już ciało do grobowca. Ubrał się sto-sownie do okazji, nie chciał mieć na sobie obur-zonych spojrzeń członków rodziny i przyjaciół zmarłego.

Kiedyś on też był jego przyjacielem...Rozejrzał się dookoła aby zobaczyć, kto

przyszedł na pogrzeb. Nad grobowcem stało wielu ludzi. W większości rodzina. Ciotki, wu-jowie, kuzyni i naturalnie rodzice. Kolegów i koleżanek zmarły miał niewielu, lecz na 53

Page 54: Via Appia #3/4

uroczystości stawili się licznie. Nagle w jednym miejscu ludzie zaczęli się

rozchodzić, tworząc szczelinę w tłoku. Chcieli, by kobieta prowadząca wózek inwalidzki mogła doprowadzić go w pobliże trumny. Na wózku siedziała młoda dziewczyna o pustych, poz-bawionych myśli oczach. Na kolanach miała kawałek materiału, coś jakby fragment małego dywanika. Nie do końca skoordynowanymi ru-chami dłoni pruła materiał, oplatając palce jego pozostałościami. Twarz nie mówiła nic. Jedynie ręka, która nagle zacisnęła się kurczowo na dy-waniku zdradzała, że w dziewczynie istnieją emocje i uczucia. edyta była przy zmysłach na tyle, by zdawać sobie sprawę, gdzie i dlaczego się znajduje ale nic ponadto.

Tylu ludzi, tylu bliższych i dalszych krewnych. Znajomych, kolegów. Tylu przyszło opłakiwać Karola, a nikt tak naprawdę nie ma pojęcia o tym, jak to się stało, że nie żyje. Policyjne śledztwo nie przyniosło skutków. Karola nie ma, edytą opiekuje się już zakład psychiatryczny. Dziewczyna w ogóle nie mówi, nie jest w stanie złożyć zeznań. Nikt nie zdążył dowiedzieć się o ich związku, więc nie było świadków, którzy zasugerowaliby policji, że w sprawę mógłby być zamieszany Dawid. Zresztą, jeśli nawet tacy by się znaleźli, chłopakowi nie dałoby się nic udowodnić. Bo niby jak? W obu domach nie było śladów włamania. Sekcja zwłok wykazała, że autorem ran na twarzy Karola był on sam. Do podobnych wniosków doszli specjaliści, badający edytę.

Dawid mógłby zadrwić z całego świata, opowiadając wszystkim dookoła, jak było naprawdę. Nikt by mu nie uwierzył, a co najwyżej wzięto by go za świra. Uważano go już za takiego od dawna, więc nie odczułby różnicy. Chłopaka bawiło to niezmiernie. Wycofał się z tłumu, by nie kłuć ludzi w oczy swym drwiącym uśmiechem, którego nie potrafił opanować. Tak, był szalony i był z tego dumny.

54

Page 55: Via Appia #3/4

55

POLISH INVADARTSDOKONAŁO INWAZJI NA KOŁOBRZEG!FOTORELACJA NA STORNIE - 76.

Page 56: Via Appia #3/4

56

Gdy się pojawia, wysuwasz język czekając tęsknie, na jego smak w ustach.

Delikatnymi muśnięciamidosięga Twoich warg,topnieje na nich nagle.

Obejmuje kształt Twoichpoliczków, pieści skórędemonicznym chłodem.

Jest ulotny, ale pewny, zimny,towarzyszą mu Twoje dreszczei gorący oddech.

I wiesz, że ten wstęp tozapowiedź wielkiej zamieciw Twoim życiu.

Formujesz go , nadajesz kształty,a on... Śnieg i tak na wiosnę stopnieje.

UDAWANy eROTyKAutor: ADriAnA jAmrozińskA

Kot: - Masz może jakąś historię lub anegdotę związaną z powstaniem tego wiersza?

AJ:- Anegdotę? To poezja spod mostu, tworzona przy tanim winie.

Kot:- Pozwolisz, że o tym powiemy czytelnikom Via Ap-pia?

AJ:- Że nie siadam przy parapecie, nie wpatruję się mel-ancholijnie za okno, w śnieg, nie palę przy tym pa-pierosa, tonąc w dymie i nie piję wina pisząc? To mi zniszczy imidż – uśmiecha się. - Napisz, czemu nie?

Page 57: Via Appia #3/4

57

Witamy w Ojczyźnie,widniało na kratach,klęknąć wypadałoprzed ołtarzem Orła.

Zdjęliśmy szlafroki,opadły jak flagi, gdyodprawialiśmy celnikóww bagażach podręcznych.

Oblizując paszporty,przypomniano nam,by nie kraść pióri zamknąć dzioby.

PRZyLeCIAŁy PTAKIAutor: el tiGre

Page 58: Via Appia #3/4

58

kolejny raz skulonapod brzegiem prześcieradłaoddaje się liczeniu żeberprzesuwam delikatnie palcamipo kruchym wzorze

pierwszesiódmedwunaste

sprawdzam czy kręgównie zakryły zbędne kaloriebadam skrzętnie każdą wypukłość

pierwszydwudziestytrzydziesty-trzeci

lekka jak babie latoulotne wspomnieniezapach perfummarzę by nie ważyć

kilogramydekagramymiligramy

biodra otulam centymetremlustra zasłonamiumysł własnym wyobrażeniem

calecentymetrymilimetry

na ramieniu przysiadł miczerwony motyla na biodrzezawieszę kryształowy różaniecpo skończonej modlitwieo brak apetytu

ANORexIA NeRVOSAAutor: ero

Page 59: Via Appia #3/4

59

w godzinach popołudniowych ze swojego świata uciekła idiotka upraszamy o ostrożność

uciekinierka sprawia dziwne wrażenie patrzy i nie widzinie uśmiecha się do ludzijest sama

jeśli spotkasz idiotkęnie uciekaj z krzykiem nie dokarmiaj banałamiodejdź w spokoju

Wiedz żejej optymizm przegrał z bólem

OGŁOSZeNIeAutor: kArolinA DyjA

Page 60: Via Appia #3/4

60

Wiersze zawszeprzychodzą parami

jak nieszczęściai policja nad ranem

Pierwszy wierszjest dla ciebiekochana

drugi błahyżeby w końcuzarobić

POeTA ZAWSZe CHODZI GŁODNyAutor: mArcin brzostowski

Zapytany o okoliczności powstania wiersza, Marcin

powiedział:

- Niestety żadnej anegdoty nie ma. Życie jest, kurwa,

bardziej trywialne niż poezja...

Page 61: Via Appia #3/4

61

gdy życie zacznie spływać kroplówkąprzybiegnie św. Peregrynnadzieją zdrutuje skrzydłasterylne alby przyniesiepotrzyma za rękękiedy będą kłuli tępymi argumentamipodmucha czule jak matkaby mniej bolało nieszczęście

gdy zamkną się drzwi windyi w podróż ruszysz z myślą ku nowemuwysiadać - szepnie św. Piotr- to wasze niebo

ODDZIAŁ SZóSTyAutor: kheirA

Page 62: Via Appia #3/4

62

W szeleście zeschłych liści myśli giną moje,Myśli swym zasięgiem bezkresne, dalekie.Pod platana cieniem w pół objęty stojęI jestem najszczęśliwszym na Ziemi człowiekiem!

W gęstwinie uczuć, co płynie przez ciałoPierzcha gdzieś daleko goryczy smak słony.I wiem, że ciężko by się umierałoW tej chwili, kiedy z Tobą jestem połączony!

W chaosie podłych wspomnień i dziwnej nostalgiiPrzywoływanych natrętnym cieniem cieni,Czuję, że za chwilę Ciebie wskażą wargi,Jako obiekt westchnień, natchnień i nadziei.

W szumie moich marzeń wspomnienia, jak grajkiSkończywszy ton zgorzkniały, nie tańczą z upojenia.Miłości! Jesteś Księciem, co Kopciuszka z bajkiW kochającą na zawsze Księżniczkę zamienia!

W gąszczu naszych wzruszeń tworzonych prostotąChwil, z których zrodzi się coś bardzo wielkiegoCzuję się najpierwszą na świecie istotą,Bo chyba do szczęścia nie trzeba niczego?!

MOMeNTAutor: pAweŁ bronicki

Page 63: Via Appia #3/4

63

Na palcach jednej dłoni łatwo zliczyć możnaTo, co z upływem czasu postaci nie zmieniaI, gdy rozmyślam nad tym, rachuba ostrożnaKaże mi dla porządku kolejno wymieniać:

DIAMENT, którego pryzmat wiązkę światła chwyta,By malować w powietrzu tęczowe obrazy;ZŁOTO wydarte ziemi, co, jeśli zapytasz, Z próby ognia wychodzi bez najmniejszej skazy;

PRZYJAŹŃ, trwalszą nad granit, której czas nie skruszy,choćby ją przyszło dzielić poprzez kontynentyi MIŁOŚĆ, gdy prawdziwa, której los zawzięty,choćby i miał pół wieku na to, nie naruszy…

CONSTANSAutor: piotr knAsiecki

Okazuje się, że wiersz Piotra ma bardzo ciekawą genezę:- Napisałem to w Nowym Jorku – opowiada - goszcząc na 50-leciu ślubu mojej ciotki, na serwetce po pączku, w ciągu 4 minut. Po ich upływie, jak się okazało, miałem powiedzieć coś mądrego do zebranych w kościele gości. Koszmarne przeżycie!Kot:- Świetna historia! Pozwolisz, że umieszczę ją wraz z wierszem?PK:

- Ależ proszę bardzo. Zaznacz jednak, że literatura powstająca pod przy-musem chwili i na zamówienie niejako, przypomina w swej istocie wyznanie miłości czynione z pistoletem przyłożonym do skroni przez spragnioną deklaracji kochankę... Zanim coś powiesz, sprawdź, czy broń aby na pewno jest nabita.

Page 64: Via Appia #3/4

64

Proszę zamknij oczy,Wspomnij tamten dzień,Kiedy deszcz nas moczył,Tulił brzozy cień.Kiedy szczęście byłoBlisko nas tuż, tuż,A my przeciw-siłąNawałnic i burz.

Spróbuj dotknąć wiary,Skrusz najtwardszy głaz,Aby złe zegaryZatrzymały czas,Który podły każeOpamiętać się.Czy się znów odważęUmiłować Cię?!

Może obnaż duszę,Nie dodając win,To się znów pokuszęO bohaterski czyn,Co jest wiarą w niebieNiosąc nowy czas,W którym z Mnie i CiebieStwarza dwoje Nas?!

Za to otwórz serce,Niech się skończy trenI niech się przewiercęPrzez najgorszy sen.Niech mi się otworzyOkno nowych szans,Nim znów upokorzyBez-nadziei trans.

Albo zatkaj, proszęDalszy upust łez,Nową jakość zgłoszę,I od-żyję bez...I niech się rozpocznieŻycia budzić kwiat,Serce niech odpocznieWchodząc w Nowy Świat?!

ReMINISCeNCJeAutor: pAweŁ bronicki

Page 65: Via Appia #3/4

65

KLASyCZNIe I OD TyŁUAutor: hAyley

Kocham takie wypady na miasto. W piątkowe wieczory bary przepełnione są ludźmi. A co najważniejsze – przys-tojnymi mężczyznami. Cudowne is-

toty o ciałach niczym młodzi bogowie, wciąż przychodzą i odchodzą, uśmiechają się do sw-ych partnerek i kokietują potencjalne zdoby-cze. Piją mocne alkohole, palą grube papierosy i ekscytują się lecącym w telewizji meczem. A ja mogę ich podziwiać. Mogę fantazjować o wspólnie spędzonych chwilach, o upojnych nocach i obficie zakrapianych imprezach przeleżanych w ich ra-mionach.

Cudowne są myśli o posiadaniu swojego własnego przystojniaka. O pocałunkach, o seksie z najbardziej ponętnymi stworzeniami, jakie widział świat. Te ich umięśnione ramiona, sz-erokie torsy i kształtne pośladki... Aż czasem ma się ochotę podbiec i złapać, wgryźć się, wycałować i przywłaszczyć...

– O czym tak myślisz, kochany? – zapytała San-dra, patrząc na moje spodnie, opięte za mocno w wiadomym miejscu.

– O niczym, słońce. Zupełnie o niczym...

Page 66: Via Appia #3/4

Siedziała na piaszczystym wzgórzu i obserwowała, co dzieje się na brzegu morza. A działo się wiele. Plażą szło ol-brzymie stado roślinożerców. Brązowawe

cielska przetaczały się szeroką kolumną po jasno-szarym piasku, zalewając niemal cały widnokrąg. Murmi patrzyła na ten pochód zafascynowa-na. Podwinęła ogon i usadowiła się wygodniej. Wyciągnęła wyżej szyję, aby lepiej widzieć. Każde z tych zwierząt było dziesiątki razy większe od niej. Najbliższe szły kilkaset kroków od jej poster-unku, ale i tak wydawały się kolosami. Stado szło ku wysokiemu słońcu. Na początku pory suchej wędrowało w tamtym kierunku, aby wraz z nastaniem pory deszczowej wracać. Ten widok fascynował swą monotonnością. I tak było od za-wsze.

- Znowu będzie głodno… Zjedzą wszystko – pomyślała.

Murmi przez chwilę próbowała policzyć ile zwierząt idzie w jednym szeregu, ale było to zadanie przekraczające jej możliwości. Miała za zadanie pilnowanie, by ktoś niepożądany nie zbliżył się do wioski. Grupa do której należała, osiedliła się na tym terenie kilka pokoleń temu. Miejsce było bardzo dobre. Osada składała się z kilkudziesięciu skleconych z paprociowych liści chat, chroniących przed zimnem mieszkańców i gniazda. Do lasu oraz do ujścia rzeki było blis-ko, a i na plaży można było czasem znaleźć coś do jedzenia. Stada roślinożerców przechodziły dostatecznie daleko by nie stanowić zagrożenia dla współplemieńców. Co prawda w czasie prze-marszu zjadały wszystko, ale jej grupa nauczyła się już zbierać pożywienie na zapas. Zawsze było tego niewiele, pozwalało jednak przeżyć. Tyle, że od kilku lat wraz z wędrującymi stadami pojawiało się coraz więcej drapieżników. Najgorsze były te nowe, ponoć dawniej ich nie widywano. Były małe w stosunku do roślinożerców, ale większe od największych z plemienia Murmi. Polowały w sta-dach i były niezwykle niebezpieczne. Atakowały

z zaskoczenia i zabijały wszystko, co się ruszało. Nie próbowały się porozumieć,

mimo iż były nico podobne do jej rasy. Gdy się je widziało, trzeba było uciekać. Jej zadanie polegało na ostrzeganiu pozostałych o niebezpieczeństwach. Mocniej chwyciła gruby kij służący do wszczy-nania alarmu. Gdy tylko ich zobaczy, zacznie walić w przyniesiony tu, pusty, spróchniały pień sagowca. Wówczas wszyscy usłyszą, przeniosą jaja z chat do wgrzebanych na tą okoliczność jam i je zakopią. A potem uciekną. Murmi była młoda, nie miała jeszcze własnych jaj, była też zbyt słaba, by znosić pokarm lub chodzić na polowania. Dlatego też siedziała i pilnowała. To było bardzo odpow-iedzialne zajęcie. Od tego czy wypatrzy zagrożenie zależy życie całej osady. Podwinęła mocniej ogon i usiadła tak by wszystko jeszcze lepiej widzieć. Zobaczyła inne zwierzę w stadzie. Podniosła wyżej głowę, ale okazało się, że to tylko pancerno-rogaty. Widywała ich już wcześniej, też jadły rośliny mimo iż wyglądały przerażająco. Wędrowały razem z gi-gantami i nie stanowiły zagrożenia.

Znowu zaczęła rozmyślać. Źle się działo. Wszystko się zmieniało. W wiosce opowiada-li, że kiedyś drapieżniki nie były tak groźne. W lasach było więcej smacznych sagowców i miłorzębów. Pora sucha trwała krócej, a stada roślinożerców nie były tak wielkie. Teraz coraz więcej jej współplemieńców ginęło z rąk nowych drapieżników, a i z coraz mniejszej ilości jaj udawało się odchować młode. Nawet te, które się wylęgły były często chore i odchodziły. To dlatego, że do osady nie przychodzili już obcy. Przynajm-niej tak twierdzili Starsi. Za jej życia, do osady nie przyszedł nikt nowy, oni też nikogo nie spotkali. Gdy była bardzo mała słyszała o drugiej osadzie. Wystarczyło iść kilka mroków w stronę bez słońca. Ale ktoś się tam wybrał i znalazł tylko resztki chat, rozkopane nory i dużo krwi. Nic więcej. Od tam-tego czasu byli tylko oni. A opowiadano jeszcze o innych osadach, z którymi dawniej wymieniano różne rzeczy. Tych osad nie było już od bardzo dawna.

W pobliskich paprociach coś zaszeleściło. Odwróciła się spłoszona w tamtą stronę, jednocześnie mocniej chwytając kij. W gąszczu 66

OSTATNIA WARTAAutor: jAnko

Page 67: Via Appia #3/4

najpierw pojawiła się jedna, potem druga głowa. To bracia, Bume i Humbe. Wracali wraz z innymi z polowania. Za nimi szło jeszcze czterech samców coś ciągnąc.

- Dużo, jedzenie! – Krzyknął Bume.- Złapać? – Zapytała.- Nie. Wziąć. Niepopsute. Może, jeszcze wrócić,

po więcej.Wlekli za sobą oderwany, okrwawiony udziec

roślinożercy. Co prawda, jego właściciel musiał być niezbyt wielkim przedstawicielem swego gatunku, ale i tak było to bardzo dużo jedzenia. Mięso było świeże, ociekało jeszcze krwią. Nie było też stra-towane jak truchła zwierząt, które znaczyły szlak stada.

Grupka myśliwych ciągnęła zdobycz u podnóża jej posterunku, zmierzając do wioski. Patrzyła przez chwilę za nimi. Młody samiec, Amname, odwzajemnił spojrzenie i patrzył nico dłużej niż wymagało tego pozdrowienie. Jeszcze dwie, trzy pory suche i będzie miała własne jaja… Może…

Popatrzyła ponownie na żywą rzekę toczącą się leniwie po plaży. Daleko, w kierunku słońca, cześć roślinożerców odłączyła się od stada, aby ogołocić cypel zieleni, który zbyt głęboko wdarł się na piaszczyste wydmy.

- Wszystko zjeść. Głodne.Sięgnęła po soczysty pęd, których kilka

przyniosło, jakiś czas temu, jedno z najmłodszych w stadzie. żuła go powoli ciesząc się, że zapewne dziś o zmroku będzie mogła zjeść mięso. Trzeba tylko pilnować.

W paprociach nic nie zaszeleściło. Nie zdążyła nawet raz uderzyć kijem w pień. Ból był przeraźliwy. Potwornie ostre zęby zagłębiły się w jej barku, jednym uderzeniem odcinając łapę, z której wypadł bezużyteczny już kij. Oderwana kończyna potoczyła się w dół wzgórza do błotnistej sadzawki zabarwiając ją na czerwono. Bolało, bardzo bolało. Drugi cios zadały potężne szpony wypruwając jej wnętrzności. Wszystko, co jeszcze widziała przesłaniała gęstniejąca, czerwona mgła. Usłyszała jeszcze krzyki współplemieńców, którzy ciągnęli zdobycz. Nie było w nich jednak radości, tylko przerażenie. Ostatnia już leniwa myśl… Nie upilnowała. Zawiodła. To było ważne zadanie.

Murmi umarła nie wiedząc, że nie zawiniła; gdy zginęła, jej osada już nie istniała. Drapieżniki przyszły z innej strony. Nawet gdyby uderzyła w prowizoryczny bęben, nikt w osadzie nie usłyszałby alarmu. Rozgrywającą się rzeż

obserwowały z przerażeniem, tylko dwie pary oczu. Młoda Amsimi i jej brat. Jamę do której się skryli, przykryły liście zawalonej chaty i ciało opiekunki rozszarpywane właśnie przez napast-ników. Starały się wcisnąć jak najgłębiej w zimną norę, byleby tyko nie zostały zauważone.

Minęło wiele pór, setki, tysiące a potem mili-ony. Zniknęły stada roślinożerców, przerażające drapieżniki, a nawet plaża. Zmienił się cały świat. Zniknęło też wzgórze, na którym Murmi spędziła kilka ostatnich godzin swego życia, teraz jest tu wielki kanion. Na jego zboczu, na małej półce, dwóch ludzi oglądało kilka skamieniałych kości, które oszczędził bezlitosny czas.

- To chyba któryś z grupy Hipsylofodonów?- Tak, ale tylko przednia kończyna.- Jak myślisz, co to jest?- Nie wiem, zbyt mało tych kości. Może Oryk-

todrom?- Zobaczymy. Zabezpieczmy to.

67

Page 68: Via Appia #3/4

Słońce leniwie chowało się za linią widnokręgu. Postrzępione, czarne chmury, od rana wiszące nad Delft zaczęły żegnać dzień potokiem swoich

łez. Wkrótce deszcz przerodził się w potężną ulewę. Krople jednostajnie uderzały w szybę okna domu Mechelen, tworząc melodię smutku i tęsknoty za słońcem. Jan Vermeer siedział wy-godnie rozłożony na krześle, nieustannie patrząc w zachmurzone niebo. Jego umysł był wolny od jakichkolwiek myśli, rozbrzmiewała w nim je-dynie melancholijna muzyka deszczu. Palce malarza zaciskały się na niewielkiej, mozolnie rzeźbionej w drewnie cedrowym przez jakiegoś bezimiennego rzeźbiarza w odległej Polsce figurce młodej dziewczyny, wpatrującej się w dal, w dłoni ściskającej kartkę papieru. Po jakimś czasie wz-rok Vermeera oderwał się od okna i skierował na trzymaną rzeźbę. Nagle jakaś myśl zrodziła się w jego umyśle. Oczy malarza znów powędrowały w stronę okna. Deszcz przestał w międzyczasie padać, chmury rozwiały się. Ostatnie promienie zachodzącego słońca odbiły się w szybie. Vermeer nie zwracał jednak na to większej uwagi. W jego umyśle myśl zaczęła przeradzać się w historię. Powoli jakby zapadał w trans, zahipnotyzowany opowieścią własnych myśli.

Niemłoda kobieta siedziała na swoim łożu. Obok spoczywała wypełniona owocami misa, jednak dłoń niewiasty ani razu nie skierowała się w jej kierunku. Wzrok kobiety skierowany był na zdobiącą posadzkę mozaikę, choć ta wcale nie podziwiała tego arcydzieła. Jej myśli błądziły w przeszłości i odległych krainach. Przypominała sobie chwilę, ledwie trzy lata po jej ślubie, gdy mąż miał wyjechać na wojnę. Nie musiał. Sam prosił o zgodę na przyłączenie się do szeregów armii. Obiecał, że wróci za kilka miesięcy, najwyżej za rok. Tymczasem minęło już dziewiętnaście długich, spędzonych w samotności lat. Jak chciałaby teraz przebywać z nim, rozwiać wresz-

cie tą monotonię prowadzonego od tak daw-na życia. Nie wychodziła z domu od trzech

miesięcy. Opuszczała go tylko, gdy ktoś zapraszał ją na jakieś przyjęcia, zawsze siedziała jednak z boku i milczała. W środku niemal nie opuszczała swojej niewielkiej komnaty.

Nagle rozbiegane myśli zatrzymały się na chwilę, gdy promienie chylącego się ku zach-odowi słońca padły prosto na twarz kobiety. W jej umyśle pojawiła się chęć wolności, opuszczenia tych czterech ścian, które stanowiły dla niej niemal więzienie. Zapragnęła choć łyku świeżego powi-etrza, nie przesyconego do reszty tym zatęchłym zapachem domu, którzy zdawał się być coraz gorszy z każdym rokiem. Podniosła się z łoża i podeszła do okna, otwierając je zdecydowanym ruchem. Po chwili świeże powietrze wypełniło całą komnatę. Kobieta znów usiadła na łóżku. Jej dłoń skierowała się ku misie z owocami. Nigdy jednak do niej nie dotarła, albowiem nagle przez otwarte okno została wrzucona zwinięta kartka papieru.

68

DZIeWCZyNA CZyTAJąCA LISTAutor: Vesten

Page 69: Via Appia #3/4

Przez chwilę spoglądała na nią bez ruchu. Potem podniosła ją i rozwinęła. Był to list zapisany drob-nym, niewyraźnym pismem. Kobieta zbliżyła się do otwartego okna i w mocnym jeszcze świetle słonecznym zaczęła czytać.

„Droga moja! Ostatnio usłyszałem, że mąż Pani opuścił dom

dziewiętnaście lat temu i nie daje żadnych oznak życia. Jego powrót jest mało prawdopodobny. Musi Pani czuć się samotna, mogę więc przychodzić tutaj co jakiś czas i umilać dłużący się czas rozmową. Stoję w tej chwili pod oknami domu i liczę, że każe Pani służącej, abym został wpuszczony.

Wilhelm z Utrechtu”

Na zimnej twarzy kobiety zagościł uśmiech. Wil-helma poznała czternaście lat wcześniej na jednym z wielu nudnych przyjęć. Był jedyną osobą, która potrafiła ją jeszcze zabawić, wnieść do codziennej monotonii coś innego, niezwyczajnego. Jego listy zawsze były grzeczne i pozorujące jego niewiedzę. Teraz posunął się dalej niż kiedykolwiek. Nigdy jego noga nie zagościła w jej domu, zawsze spo-tykali się na jakiś przyjęciach. Już miała skierować się do drzwi, by polecić służącej otworzyć Wil-helmowi, gdy jej wzrok padł na jeden z owoców, leżących w położonej na łożu misie. Na jabłko. Przez chwilę stanął jej przed oczami eden i grzech ewy. Zawahała się, jednak trwało to jedynie parę sekund. Zmusiła się do zawołania służącej i wyda-nia jej odpowiedniego polecenia. Jednak obraz pierwszej kobiety zrywającej jabłko wciąż nasuwał się do jej myśli.

Wkrótce razem z Wilhelmem siedziała na łożu, rozmawiając na każdy temat, który przyszedł im do głowy. Wszelkie wątpliwości kobiety rozwiały się. Tak mijały długie godziny. Nagle na korytar-zu rozległ się głośny odgłos kroków, jednak byli pewni, że to tylko służąca, niosąca jakiś ciężki przedmiot. Nagle drzwi komnaty otworzyły się z donośnym trzaskiem. Do środka wszedł mąż kobiety. Na sobie miał wciąż mundur oficerski, w ręku trzymał pistolet. Gdy tylko ujrzał Wilhel-ma, lufa skierowała się prosto przeciwko niemu. Padł szybki strzał. Tuż przed nim kobieta podjęła decyzję. Błyskawicznie zasłoniła Wilhelma. Kula trafiła ją prosto w serce. Upadła na ziemię. Przez chwilę mąż stał, spoglądając na ciało swej żony, jakby nie mogąc uwierzyć, iż naprawdę ją zabił. Wreszcie powolnym ruchem załadował pistolet

ponownie i przyłożył sobie do skroni. Wyszeptał tylko krótką modlitwę i nacisnął spust. Wilhelm nie zdążył go powstrzymać. Zginął niemal naty-chmiast.

Wizja nagle rozwiała się. Jan Vermeer znów siedział w pokoju domu Mehelen. Przez chwilę szybko mrugał powiekami, jakby dochodząc do siebie, a następnie odłożył figurkę i poszedł przygotować przybory do malowania, które roz-pocznie już jutro.

Wiedział już, jaki będzie jego kolejny obraz.

69

Page 70: Via Appia #3/4

anna róża kołacka to młoda, bo osiem-nastoletnia zaledwie artystka, która już zaczęła odnosić pierwsze sukcesy w świecie sztuki. Po dwóch wystawach, w tym jednej w poznańskim Centrum Kultury Zamek, stara się dostać na Uniwersytet Artystyczny. Teraz odpowiada na kilka pytań, dzieląc się częścią swej miłości do sztuki.

70

WyWIAD Z ANNą Różą KOŁACKąAutor: joAnnA “triss“ bAron

autoportret

Page 71: Via Appia #3/4

czy możesz podzielić się z nami początkami swojej pasji sztuką?

Właściwie wszystko zaczęło się od rysowania po świeżo wymalowanej ścianie, gdy rodzice nie zdążyli mi przynieść kartek na czas. Rysowałam w zasadzie trochę od zawsze, ale poważniej zaczęłam o tym myśleć dwa, trzy lata temu. Zaczęło się nie-winnie, od portretów, zabaw pastelami, rysowania własnych rąk, próbek odwzorowywania ze zdjęć i wspólnego rysowania z ojcem. Właściwie on był moim pierwszym nauczycielem – jako, że sam hobbystycznie rzeźbi – i do dziś służy mi radą i pomocą, nieraz wyprzedzając oceny wykształconych plastyków. Zresztą moja początkowa pasja nie była zbyt wysublimowana, po prostu lubiłam spędzać długie godziny rysując, czy malując, często nie zastanawiając się nad źródłem mojej pasji. Z czasem to się zmieniło, a podejście do pracy dojrzewało (zresztą ten proces ciągle

trwa).

jaka jest twoja preferowana technika i dlac-zego akurat ta?

Mam słabość do kilku technik. Zdecy-dowanie uwielbiam malować farbami olejny-mi, przyjemność znajdując nawet w duszącym zapachu rozpuszczalnika. To jednak dosyć czasochłonna technika, dlatego do wykony-wania prac typowo studyjnych, wybieram akryl. On pozwala na dosyć szybkie wypełnienie dużej przestrzeni.

ile czasu zajmuje ci stworzenie jednego dzieła?

Często spotykam się z tym pytaniem i jest ono o tyle kłopotliwe, że trudno udzielić na nie jednoznacznej odpowiedzi. Od wielu czyn-ników zależy bowiem ilość czasu spędzona przy sztaludze. Począwszy od formatu papieru czy płótna, wybranej techniki, warunków w pra-cowni, oświetlenia, a na stanie emocjonalnym skończywszy, praca zajmuje mi od paru minut (w przypadku szybkich szkiców), przez długie godz-iny, do kilku dni, a czasem nawet tygodni. W mo-jej krótkiej karierze znalazły się prace napierające na kartkę, wyrzucane ruchami pędzla, ołówka, czy cienkopisu chaotycznie, zdecy-dowanie, szybko, i de-

71

Page 72: Via Appia #3/4

likatne, przemyślane i wypracowane, tworzone bez pośpiechu. Akt twórczy trudno zamknąć w ramach czasu, dlatego absurdem zdają mi się wyznaczone godziny na egzaminie na Akademię Sztuk Pięknych. Jak uczą biografie artystów mini-onych epok są dzieła, które na zawsze artysta po-zostawia niedokończone lub tworzy całe życie. Przykładów nie trzeba daleko szukać – najbardziej znany obraz świata Mona Lisa Leonardo malował wiele lat. Mi również zdarza się pozostawiać prace nieukończonymi, by czekały na dni swego roz-woju. Poza tym przesadą zdaje mi się kierowanie do początkujących artystów sformułowania ,,st-worzenie dzieła’’, ponieważ powinno być ono za-rezerwowane dla malarzy, którzy wzbogacili świat o swój talent, mistrzostwo i genialny koncept – o niezaprzeczalne piękno, a to najczęściej efekt całego życia.

czym się inspirujesz tworząc?

Rzeczywistość implikuje miliony bodźców, a od wrażliwości artysty zależy co go najbardziej zadzi-wia. Zdecydowanie inspirują mnie zjawiska natu-ry, jej cykliczność i zmienność. Zachwyca mnie tchnienie, niewypowiedziana obecność drzew, te wszystkie subtelności przyrody. Nie staram się jednak specjalnie poszukiwać w pejzażach, bo nim uda mi się skończyć pracę, zmienia się. Na kartce często zastyga i tracąc tą fascynującą

mnie autentyczną obecność, przeistaczając ją w kiczowate Landschafty, których na-

produkowano już tysiące. Jak sądzę, czym innym jest czerpanie z natury i wczepianie jej mocy w ab-strakcyjne rysunki, obrazy. Tego chyba poszukuję najbardziej – obecności, mocy doświadczenia. Ludzie często odnoszą się do sztuk plastycznych jako do dziedzin nudnawych, preferując rac-zej przeżywanie. Mistrzowskimi są dla mnie ,,dzieła’’, z których bije przeżycie, które przebijają się do naszego życia, a nie tylko odnoszą się do wydzielonego obszaru sfery kulturalnej. Zatem i doświadczenia, twarze rozmowy, napotykane układy kompozycyjne mnie fascynują. Może to zabrzmieć zabawnie, ale obrazy w mojej głowie tworzą się nieustannie. Czasem przemówi do mnie napotkana podczas zabawy kolorystyka, wielok-rotnie książka, grymas, cienie rysujące się na czyjejś twarzy. Niektóre prace jednak są wynikiem przemyśleń i jakiejś koncepcji, inne znów efektem przypadkowego spotkania z kartką.

jak wyobrażasz sobie swój dalszy rozwój w dziedzinie sztuki?

Szczerze mówiąc nie mam żadnej spójnej wiz-ji. Mogę powiedzieć tylko, jak chciałabym, by mój dalszy rozwój wyglądał i co planuję zrobić, by swe marzenia spełnić. Pragnęłabym przede wszystkim dojść do takiej wprawy technicznej, by

72

Page 73: Via Appia #3/4

niektóre z moich pomysłów nie przerastały moi-ch możliwości, a muszę przyznać, że dziś mam wiele takich, których realizację pozostawiam na później, bo nie czuję się jeszcze gotowa do pracy nad nimi. Mam sporo pomysłów łączących insta-lacje z malarstwem, wymagające dużych powi-erzchni i nakładu zarówno technicznego, jak i finansowego. W tej materii marzą mi się liczne eksperymenty, więc na pewno stanowiłyby one jedne z najważniejszych punktów w moim roz-woju artystycznym. Zdaję sobie jednak sprawę, że współcześnie kondycja plastyków nie wygląda zbyt dobrze, dlatego myślę, że jeśli szczęście mi nie dopisze, będę po prostu szukać pośrednich środków do osiągnięcia twórczego spełnienia. Na pewno starałabym się pozostać na uczelni, bo to chyba daje spore możliwości i kontakty, ale na niej miejsc też jest niewiele, dlatego prawdopodobnie łatwo nie będzie. Nie przejmuję się tym jednak, bo najpierw muszę się dostać na upragnione UA. Trudno mi dziś cokolwiek konkretnego powiedzieć na temat swojej działalności na studiach, bo mam o nich raczej mgliste wyobrażenie. Niemniej jed-nak planuję dużo tworzyć, doskonalić technikę, jednocześnie – mam nadzieję – zwiększając swoje szanse na dostanie się na upragnioną uczelnie, a z tym może być różnie…

73

Page 74: Via Appia #3/4

74

Page 75: Via Appia #3/4

75

Page 76: Via Appia #3/4

Polish InvadARTs to polski kolektyw artystyczny założony przez kilkoro przyjaciół żyjących na emigracji w Wielkiej Brytanii. Trzon kolekty-

wu to zaledwie parę osób, ale grupa regularnie współpracuje z wieloma niezależnymi artystami, organizując różnorodne eventy artystyczne. Jed-nym z większych wydarzeń była interaktywna wystawa, Fabryka Pozytywnych emocji, która odbyła się w czerwcu 2010 r. w Leeds. Widzowie mieli możliwość podziwiać prace z wielu dziedzin sztuki, takich jak: malarstwo, fotografika, ani-macja, film, grafika, ilustracja, literatura, filcow-anie, body painting, street art czy ręcznie robi-ona biżuteria artystyczna. W sumie swoje dzieła zaprezentowało ponad dwudziestu artystów. Wystawie towarzyszyły instalacje video oraz po-kazy tworzenia graffiti z szablonu czy nauka fil-cowania.

Po części artystycznej miało miejsce after-party, gdzie polscy DJ-e do późna zabawiali gości muzyką elektroniczną rożnej maści, od tech-house’u, przez dancehall, po hard i liquid drum’n’bass. Te imprezy taneczne stały się później swoistą tradycją i teraz każda wystawa organi-zowana przez Polish InvadARTs kończy się na parkiecie.

Fabryka okazała się sukcesem. Dla wielu ro-daków mieszkających w Leeds i okolicach była doskonałą odskocznią od szarej, emigracyjnej rzeczywistości. Cel, jaki obrała sobie grupa w ówczesnym okresie, czyli obalenie mitu Polaka-robotnika fizycznego, został osiągnięty. Ludzie przekonali się, że pokolenie post-80 ma w sobie coś więcej, niż tylko

chęć przepra-c o w a n i a

siedmiu 76

FABRyKA POZyTyWNyCH eMOCJI W KOŁOBRZeGUAutor: przemysŁAw “rootsrAt“ mAŁAchA

dwunastogodzinnych zmian tygodniowo, przy taśmie produkcyjnej. A mianowicie, że równie mocno, co strawy fizycznej, pragnie tej duchowej. Co więcej, samo jej sobie dostarcza, realizując art-ystyczne wizje na wszelkie możliwe sposoby.

Pod koniec 2010 r. Polish InvadARTs zdecydowało się zaprezentować część prac z Fab-ryki Pozytywnych emocji w nowo otwartym, sfi-nansowanym częściowo z unijnych funduszy Re-gionalnym Centrum Kultury w Kołobrzegu. 11 grudnia 2010 r. w odbył się tam wernisaż, który pokazem video-reportaży z poprzednich eventow Polish InvadARTs rozpoczął przekrojową wystawę prac z Fabryki. Frekwencja na wernisażu dopisała, pojawiło się sporo osób - a Ci, którym nie udało się dotrzeć, mieli szansę oglądać prace emigrantów jeszcze przez cały miesiąc.

Dyrektor ośrodka, Tadeusz Kielar, bardzo po-zytywnie wyraził się o młodych twórcach, a z jego wypowiedzi wynika, że grudniowa wystawa to zaledwie wstęp do dalszej współpracy z grupą. Warto tu wspomnieć, ze Polish InvadARTs zrzesza artystów-amatorów, którzy czerpią przyjemność z samego procesu tworzenia. Tworzą, bo lubią - traktując to bardziej jako hobby niż poważną, “salonową” sztukę, a jednocześnie nie jest to zwykła l’art pour l’art. Ci młodzi ludzie przede wszystkim wyrażają siebie i swój stosunek do otaczającej rzeczywistości, która nie zawsze bywa kolorowa. Na wielu pracach widać tę bardziej mroczną stronę ludzkiej natury, o której wielu z nas zapo-mina w ferworze codziennych zajęć.

Tym bardziej cieszy więc pozytywny odbiór

Page 77: Via Appia #3/4

77

prezentowanych prac, oznacza bowiem, że sztuka w takiej postaci – niekoniecznie wybitnej, ale na pewno z duszą - trafia do przeciętnego zjadacza chleba i wcale nie trzeba być Picassem czy innym Mickiewiczem, żeby zainteresować publiczność swoją twórczością.

Zgodnie z tradycją, po wernisażu odbyło się Arty-Farty Afterparty. Kołobrzeski klub Anti-dotum pękał w szwach, a na parkiecie nieomal brakło miejsca dla chętnych do zabawy. Im-preza zakończyła się około 4 rano, pomimo pro-testów sporej grupki wciąż spragnionej muzy-cznych wrażeń publiczności, jak i gotowości DJ-ów, żeby tychże wrażeń publiczności dostarczyć. Z zasłyszanych opinii wynika, że była to jedna z lepszych imprez ostatnich miesięcy w Kołobrzegu.

Polish InvadARTs kolejny raz pokazało, że sz-tuka może być odbierana i prezentowana na wielu płaszczyznach i w rożny sposób. Grupa kontyn-uuje działalność, obierając sobie za cel integrację artystów żyjących na emigracji w Wielkiej Bryta-nii. Polish InvadARTs to już rozpoznawalna marka w obrębie hrabstwa West yorkshire, gdzie grupa głównie działa. Więcej! Działa - i nie spoczywa na laurach. Na początku stycznia odbędą się aż dwa finały Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy, or-ganizowane przez Polish InvadARTs (jeden w Hal-

ifaxie 07.01, a drugi w Leeds 08.01), a pod koniec tego samego miesiąca będzie mieć miejsce druga odsłona wystawy Polish your Art, również orga-nizowanej w Halifaxie, w polskim klubie Sofa.

Na 2011 rok jest również planowana kolejna większa wystawa, na miarę Fabryki Pozytywnych emocji, ale grupa nie chce jeszcze zdradzać szczegółów, szykując niespodziankę. Chodzą słuchy o integracji artystycznej z brytyjskim twór-cami, ale cała sprawa jest wciąż owiana aurą tajem-nicy. Jedno jest pewne – warto będzie poczekać na to, co InvadARTsi szykują, jako że poziom orga-nizowanych przez nich imprez nieustannie rośnie i przyciąga coraz to większe rzesze spragnionych zarówno sztuki, jak i rozrywki gości.

Trzymajcie więc rękę na pulsie i obserwujcie poczynania naszych rodaków na Wyspach, bow-iem za każdym razem dostarczają nam oni nieza-pomnianych wrażeń. I, co ważne, robią to w sposób nietypowy; śmiało wychodzą poza utarte schema-ty i bezkompromisowo odrzucają popkulturową płyciznę merytoryczną, pokazując, że młode po-kolenie emigrantów nie jest tak do końca stracone, a wręcz przeciwnie nawet – żyje pełnią życia i ma się całkiem dobrze!

Page 78: Via Appia #3/4

78

Page 79: Via Appia #3/4

79

Page 80: Via Appia #3/4

Pierwszy października 2010 roku był bardzo ważnym dniem w życiu każdego miłośnika ciężkich brzmień. Była woka-listka zespołu Nightwish, Tarja Turunen,

która w 2005 roku rozpoczęła solową karierę, dała wspaniały koncert w warszawskim klubie „Stodoła”. Frekwencja była niesamowita, pojawiły się setki osób, głównie młodzież, ale nie zabrakło również osób w kwiecie wieku. Polska była pier-wszym krajem, który odwiedziła podczas tej trasy koncertowej, a Warszawa pierwszym z dwóch naszych miast, które dostąpiły tego zaszczytu.

Finka została przywitana przez fanów niezw-ykle ciepło. WinterStorm, oficjalny polski fanklub Tarji, przygotował dla Niej niespodziankę, pod postacią: flagi z napisem „We will love you un-til our last breath”, przepięknego bukietu biało – czerwonych kwiatów (czerwone róże i białe goździki), które dostała na pożegnanie,

oraz białych masek, założonych podczas wyk-onywania pierwszego utworu (podobne do tych z „Phantom Of The Opera”).

Delegacja, składająca się z sześciu osób, która wręczała bukiet, wygłosiła również przemowę, w imieniu całego fanklubu.

„Mamy tu dla ciebie bukiet kwiatów od naszego całego fanklubu WinterStorm Polska, które chce-my ci wręczyć. Cóż, po pierwsze myślę, że nie ma potrzeby powtarzać, jak bardzo cię kochamy, ponieważ sama dobrze o tym wiesz. Słowa, które były wypisane na naszej fladze są szczerą prawdą, będziemy cię kochać do naszego ostatniego odd-echu. Chcieliśmy ci po prostu podziękować za to, że dzięki swej muzyce uczyniłaś nasze życie czymś wyjątkowym i pięknym. Dziękujemy z głębi naszych serc (Celeste).”

Szczera, przepełniona uczuciami przemowa niezwykle wzruszyła Tarję.

Kolejka do wejścia zaczęła się tworzyć już po godzinie siedemnastej, mimo, że fani wpuszczani byli do środka dopiero od godziny dziewiętnastej.

Każdy chciał być na miejscu jak najszybciej, żeby móc zająć miejsce możliwie najbliżej

sceny. Organizatorzy koncertu zapewni-80

KONCeRT TARJI TURUReNAutor: kAsiA “Ashke“ siwińskA

li odpowiednie środki ostrożności. Stworzono dwie kolejki, jedną dla mężczyzn, a drugą dla ko-biet. Przybywający na koncert przed wejściem do środka byli z grubsza przeszukiwani, panowie przez panów, a panie przez kobiety. Sala zapełniła się po brzegi stosunkowo szybko, a ci, którym nie udało się dostać do środka mogli oglądać wszystko na ogromnym ekranie zamieszonym w holu, tuż nad wejściem.

Koncert rozpoczął się już o godzinie dwudzi-estej, jednak początkowo występował francus-ko – rosyjski zespół Markize, a później nastąpiła kilkunastominutowa przerwa na zmianę dekoracji sceny i instrumentów. Jedynymi nieprzyjemnymi wydarzeniami, jakie miały miejsce podczas kon-certu, a raczej tuż przed jego rozpoczęciem i pod-czas przerwy były okrzyki młodzieży typu: „gdzie jest krzyż!?”, oraz chwilowe problemy z dźwiękiem podczas wykonywania przez Tarję pierwszego z utworów – „Dark Star”. Na szczęście podczas występów panował względny spokój, polscy fani zachowywali się naprawdę przykładnie.

Pojawienie się na scenie wyczekiwanej przez wszystkich osoby poprzedzało długie, bo ponad siedmiominutowe, intro. Dobór utworów na kon-cert był niezwykle wyszukany i dzięki temu pod-czas widowiska panował wspaniały nastrój. Wiele osób płakało ze wzruszenia, że może posłuchać swojej idolki na własne uszy, zobaczyć ją na sce-nie, szczególnie, że jej umiejętności wokalne są nieprzeciętne i lepiej brzmią na żywo, niż na na-graniach studyjnych.

A oto warszawska setlista:

0. Intro 1. Dark Star 2. My Little Phoenix 3. I Feel Immortal 4. Naiad 5. Falling Awake 6. I Walk Alone 7. Solówka Mike’a Terrany (perkusja) 8. Alex i Kevin Chown 9. Litle Lies 10. Underneath 11. Where Were you Last Night + wkomponowane

Page 81: Via Appia #3/4

81

fragmenty Living on a Prayer i Heaven is a Place on earth 12. Mix: Lappi + Our Great Divide + Damned and Divine 13. The Archive Of Lost Dreams 14. Ciarán’s Well 15. Crimson Deep 16. Stargazers 17. Until My Last Breath 18. Die Alive

Niemal po każdym wykonanym utworze, Tarja znajdowała czas na to, żeby odezwać się do swoi-ch fanów, pożartować z nimi i podziękować za to, że tak ciepło została przyjęta. Wszyscy obecni na koncercie byli zachwyceni tym, co odgrywało się na ich oczach. Turunen zachwyciła ich nie tylko wokalnie, ale również tanecznie. Znalazła nawet chwilę na to, żeby podzielić się z widownią swoimi umiejętnościami gry na pianinie, podczas wyk-onywania jednego z utworów. Jednym z najmilej wspominanych momentów jest sama końcówka, kiedy to wokalistka podnosi rzuconą na scenę polską flagę, jednocześnie przykładając prawą dłoń do serca.

Atmosfera tego wydarzenia była niezwykła. Nie tylko widzowie bawili się wyśmienicie, doskonale widać było, że artystka i jej zespół, również są zad-owoleni z tego powodu. Koncert zakończył się na krótko przed godziną dwudziestą trzecią, jednak niektórzy z fanów zostali na miejscu dużo dłużej, czekając, aż będą mogli zdobyć autografy swojej ulubienicy.

Tuż po zakończeniu się koncertu, grupa wybranych osób, które wygrały konkurs, udała się na spotkanie oko w oko z wokalistką. Mogli z nią spokojnie porozmawiać o tym, co ich ciekawi w Jej twórczości, pobyć blisko Niej choćby przez chwilę.

Aż żal było odchodzić spod sceny. Po twarzach

wielu z obecnych na koncercie ludzi spływały łzy szczęścia, ale również i smutku, że nastąpił już ko-niec tego wspaniałego wydarzenia..

W „Stodole” można było zaopatrzyć się również w rozmaite gadżety z oficjalnego sklepu Tarji Turunen, takie jak płyty „Until My Last Breath”, „What Lies Beneath”, oraz przeróżnego rodzaju koszulki, plakaty i inne akcesoria.

Podczas pobytu w Polsce udzieliła kilka wywi-adów, między innymi dla TVP1 i TVN’u. Kon-certowy weekend Tarji zakończył się dopiero po występie w krakowskim klubie „Studio”, do którego zapewne przybyły takie same rzesze fanów jak do „Stodoły”. Fani z niecierpliwością i nadzieją w sercach oczekują na kolejne koncerty tej wspaniałej wokalistki w naszym kraju, mając nadzieję, że nastąpi to jak najszybciej. Teraz jed-nak jest przed Nią wiele koncertów podczas obec-nej trasy koncertowej.

Autor zdjęcia: Maciej Ściężor

Page 82: Via Appia #3/4

Dni od 16 do 19 września były dla zamojskiego II LO im. Marii Ko-nopnickiej czasem wyjątkowym. Nadejście weekendu nie oczyściło

szkoły z tłumów na korytarzach, a wręcz przeci-wnie – tłumy, jeszcze większe niż zazwyczaj, przebywały w szkolnych murach dniem i nocą. Stało się tak za sprawą kolejnej edycji Zamojskich Spotkań z Fantastyką. Ta trwająca bezustannie od piątku do niedzieli impreza miała charakter kon-wentu. Spotkali się tu miłośnicy fantastki nie ty-lko z Zamojszczyzny, ale i innych rejonów Polski.

Program konwentu, oprócz punktów o tema-tyce fantastycznej w ogóle, składał się również z bloków tematycznych: „mangi i anime” oraz „wampirzo – wilkołaczgo”. Tematem przewodnim było zaś rozstrzygnięcie odwiecznego dylematu

nękającego fanów fantastyki – która z ras jest 82

ReLACJA Z ZAMOJSKICH SPOTKAń Z FANTASTyKąAutor: ŁukAsz “DisAster” nowosielski

silniejsza: wilkołaki, czy wampiry.

Już przy stanowisku, gdzie odbywała się akre-dytacja, doznałem pierwszego miłego zaskoczenia – otrzymałem bardzo ładnie i starannie wykonany informator konwentowy, zawierający szczegółowy i wyczerpujący opis programu imprezy oraz do-brze zredagowany regulamin obowiązujący uczest-ników. Miłą ozdobą broszurki były krótkie opowi-adania wybrane na zasadzie odbytego wcześniej konkursu. Dobre wrażenie robiły również krótkie opisy poszczególnych punktów programu. Miejs-cami trochę niezrozumiałe dla „niewtajemnic-zonych”, ale głównie zabawne i zachęcające.

Kolejną niezwykle przyjemną niespodzianką było przedstawienie teatralne, przygotowane przez Organizatorów z dużym zaangażowaniem i starannością. Nie wiem, czy biorący udział w spektaklu aktorzy posiadają jakieś wykształcenie i wiedzę w tej dziedzinie, ale ich gra była naprawdę dobra. Przedstawienie stanowiło doskonałe wprowadzenie w temat przewodni konwentu, czyli konflikt wampirzo – wilkołaczy. Widowisko pełne humoru (i chyba nie stroniące od improwizacji ;-) ) było w moim odczuciu świetnym pomysłem na rozpoczęcie konwentu.

Oryginalnym dodatkiem było też studio tatuażu. Osobiście nie skorzystałem, ale myślę, że znaleźli się konwentowicze, którzy z entuzjazmem przyjęli taką atrakcję.

Oprócz udziału w prelekcjach prowad-zonych czasem z większym, a czasem mniejszym zaangażowaniem, ale zawsze dość interesujących, można było obejrzeć różnego rodzaju pokazy.

Zobaczyć mogliśmy m.in. widowiskowy fire-show i pokaz walk przygotowany przez Bractwo Rycerskie.

Dla wielbicieli wielkookich bohaterów kreskówek zorganizowano w piątek nocny pokaz anime, zaś ci, którym doskwierał brak macek, oplatających tych bohaterów, mogli w sobotę wybrać się na „Hentai night” ;-)

Program obfitował również w liczne konkursy o tematyce wszelakiej, nie tylko fantastycznej. Miła to rzecz, bowiem z niewielkim trudem można było wygrać upominki ufundowane przez sponsorów

Page 83: Via Appia #3/4

83

wydarzenia. Jednym z nich był konkurs pod wdzięcznym tytułem „Wiejskie impro, czyli zrób z siebie idiotę”, w którym co odważniejsi konwen-towicze mogli wykazać się zdolnością improwiz-acji. Co tam się działo, to trudno opisać.

Mogę jedynie powiedzieć, że zabawa była przed-nia, a kto tych szalonych wygłupów nie widział, niech żałuje ;-) Skoro przy wygłupach jesteśmy, warto wspomnieć też o „Mini playback show”, które odbyło się piątkowej nocy. Tutaj należą się wyrazy podziwu dla panów, zaangażowanych w show. Te układy choreograficzne niczym z boysbandowych teledysków sprzed dekady, te mistrzowskie wcielenie się w muzyków AC/DC – godne pochwały. Wielkie brawa!

Każdy, kto po raz pierwszy przyjedzie na kon-went, już pierwszej nocy jego trwania przekona się, że tu się nie śpi. A jeśli już, to niewiele. Noc była bowiem czasem LARP-ów i sesji rpg, czyli tym, co entuzjastów fantastyki pochłania bez reszty i pozwala im zapomnieć o naszym świecie, a zająć się swoim własnym, fantastycznym.

Konwent miał zarówno swoje plusy, jak i mi-nusy. Wiadomo, nie wszystko zawsze udaje się w stu procentach, lecz tu udało się powiedz-my w dziewięćdziesięciu.

Zacznijmy więc od plusów: przede

Page 84: Via Appia #3/4

w s z y s t -kim przyjazna atmosfera, którą

dało się odczuć w stosunkach tak między uczest-nikami, jak i z obsługą.

Kolejnym walorem był niewątpliwie bo-gato wyposażony Gamesroom, oferujący miłe spędzenie czasu między poszczególnymi punkta-mi programu przy grach planszowych, karcianych itd.

Na pochwałę zasługują autorzy prelekcji, którzy wyczerpująco referowali swoje tematy i prowadzi-li z uczestnikami ciekawe dyskusje. Do plusów należy też zaliczyć to, że konwentowicze mogli posilić się z trzech pobliskich barach za niższą cenę.

Teraz minusy: największym z nich była oczywiście nieobecność jednej z najbarwniejszych postaci polskiej fantastyki – pisarza Jacka Ko-mudy. Sytuacja ta nie była wprawdzie winą ani Organizatorów, ani samego pisarza, ale fakt fak-tem, że ku rozczarowaniu sporej części uczest-ników spotkanie z autorem się nie odbyło.

Kolejną sprawą jest zorganizowany w sobotni wieczór koncert, który odbył się poza murami

goszczącej konwent szkoły. Niewątpliwie wie-lu uczestników zaliczyłoby go raczej do

plusów, jednak podczas jego trwania sz-84

k o l n e sale się wyludniły, co

zadziałało to na szkodę programowi imprezy i zaburzyło porządek prelekcji.

Nie mam wprawdzie porównania, ponieważ nie brałem udziału w poprzednich edycjach ZsZF-u, jednak tegoroczną uważam mimo nielicznych potknięć za udaną. Jako osoba interesująca się fantastyką doraźnie i powierzchownie, bawiłem się całkiem nieźle, mogę więc chyba wysnuć wni-osek, że zagorzali fani wampirów, wilkołaków, an-ime i innych sfer fantastycznego świata bawili się świetnie.

Page 85: Via Appia #3/4

85

WiejSkie imprO (nie pytajcie, O cO chOdziłO...)

Page 86: Via Appia #3/4

86

pOkazy pO zmrOku

Page 87: Via Appia #3/4

87

Page 88: Via Appia #3/4

88

pOkazy bractWa rycerSkiegO

Page 89: Via Appia #3/4

89

Page 90: Via Appia #3/4

We’ll be back - parafrazując Arniego z kultowego “Terminatora”. Żyjemy, mamy się dobrze i nie poddamy się bez walki, a żadne podróbki nam nie groźne.

Zapraszamy na nasze forum!

WWW.INKAUSTUS.PL

I niniejszym, żegnamy się do następnego numeru!

Dzi

ęki u

prze

jmoś

ci A

dria

ny J

amro

zińs

kiej

.