kerouac jack - włóczędzy dharmy
TRANSCRIPT
Jack Kerouac (1922-1969) kronikarz, ikona beat generation, autor tej nazwy. Jego
twórczość stała się głosem nieufnej wobec autorytetów młodzieży amerykańskiej lat
pięćdziesiątych i do dziś znajduje entuzjastycznych zwolenników w kolejnych pokoleniach.
$#guid{584EDE5A-9B8A-415D-9151-87465CA9F2CB}#$
JACK KEROUAC
Włóczędzy Dharmy
przełożył Marek Barski
Zrealizowano w ramach Programu Operacyjnego „Promocja Czytelnictwa” ogłoszonego przez Ministra
Kultury i Dziedzictwa Narodowego Płatne ze środków finansowych Biblioteki Narodowej
Tytuł oryginału: The Dharma Bums
Copyright © renewed Stella Kerouac and Jan Kerouac, 1986
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo W.A.B., 2006
Copyright © for the Polish translation by Dom Wydawniczy Rebis, 1994
Wydanie II, przejrzane
Warszawa 2006
Dedykuję mistrzowi Han-szanowi
1
Błąd! Nie można odnaleźć źródła odwołania.
Pod koniec września 1955 roku wskoczyłem w samo południe do pociągu
towarowego, jadącego na północ w kierunku Santa Barbara, i pożegnałem Los Angeles na
platformie wagonu, kontemplując na wznak, z wypchanym tobołkiem pod głową i
założonymi nogami, sunące po niebie obłoki. Był to lokalny pociąg, który kończył bieg w
Santa Barbara, toteż zamierzałem przespać się na plaży i rano złapać miejscowy skład,
odchodzący do San Luis Obispo, lub nawet pierwszorzędny towarowy o siódmej, jadący
bezpośrednio do San Francisco. Gdzieś w pobliżu Camarillo, gdzie postradał zmysły, leczył
się w szpitalu psychiatrycznym i powrócił do zdrowia Charlie Parker, zjechaliśmy na boczny
tor, by przepuścić pociąg nadjeżdżający z przeciwka. Wtedy to wskoczył do wagonu
niepozorny, chudy włóczęga. Nieco zaskoczony moją obecnością usadowił się na drugim
końcu platformy i położył w milczeniu, podkładając pod głowę swój nędzny tłumoczek i nie
spuszczając ze mnie wzroku. Niebawem rozległ się przeszywający gwizd, gdy jadący na
wschód towarowy przetoczył się z dudnieniem po głównym torze, i ruszyliśmy dalej.
Powietrze oziębiło się i znad morza nadpływała mgła, gęstniejąca nad ciepłymi dolinami na
wybrzeżu. Zarówno niepozorny włóczęga, jak i ja zrazu opatuliliśmy się ciepłymi ciuchami,
ale na zimnej stalowej podłodze nie zdało się to na nic, toteż wstaliśmy obaj i
przechadzaliśmy się tam i z powrotem, podskakując i klepiąc się po ramionach dla
rozgrzewki, każdy w swoim kącie wagonu. Wkrótce zjechaliśmy znów na boczny tor na
węźle kolejowym w pewnym miasteczku. Gdy tak staliśmy na bocznicy, pomyślałem, że
potrzeba mi butelczyny tokaju, by wypełnić sobie zimną wieczorną podróż do Santa Barbara.
- Czy popilnujesz mi rzeczy, kiedy pobiegnę kupić wino? - zapytałem włóczęgę.
- Jasne - odparł.
Zeskoczyłem na pobocze i przebiegłem przez autostradę 101 do sklepu, gdzie kupiłem
oprócz butelki wina chleb i trochę cukierków. Wróciłem pędem do pociągu, który stał jeszcze
kwadrans na bocznicy w ciepłym, nasłonecznionym miejscu. Wiedziałem jednak, że wraz z
zapadającym zmierzchem nadejdzie chłód. Chudy włóczęga usiadł w swym zakątku do
mizernej kolacji, złożonej z maleńkiej puszki sardynek. Zrobiło mi się go żal, więc
podszedłem doń i powiedziałem:
- Może napijesz się trochę wina na rozgrzewkę? A może poczęstujesz się chlebem z
serem?
- Jasne - odrzekł.
Odniosłem wrażenie, że jego stłumiony, łagodny głos dochodzi jakby ze środka
zamkniętego pudełka. Pomyślałem, że bierze się to stąd, iż mój rozmówca jest nieskory
uwierzyć w swoje siły. Ser kupiłem trzy dni temu w Мехісо City, zanim wyruszyłem w długą
drogę tanim autobusem, kursującym do samej granicy w El Paso, przejeżdżając dwa tysiące
mil z okładem przez takie miasta, jak Zacatecas, Durango i Chihuahua. Włóczęga zjadł z
apetytem chleb z serem i napił się wina ze smakiem i wdzięcznością. Sprawiło mi to radość.
Przypomniałem sobie wersy z Sutry diamentowej
2
, która mówi: „Praktykuj miłosierdzie, nie
przywiązując wagi do tego, by zrozumieć, czym jest dobroczynność, gdyż miłosierdzie to
tylko słowo”.
1 Znamy dwóch chińskich mistrzów cz’an (chińskiego buddyzmu) o imieniu Han-szan, czyli „Mroźna Góra”: 1) Han-szan (ok. VII-IX w.) to sławny chiński poeta. O jego
życiu nie da się powiedzieć nic pewnego. Ta sama niepewność dotyczy przypisywanych mu około 300 wierszy, pisanych na ścianach jaskini, skałach i drzewach, a
zebranych w tomie Wiersze z zimnej góry (pierwsze wydanie w 1189 roku). 2) Han-szan Te-cz’ing (1546-1623), znany z wielokrotnych wglądów medytacyjnych (satori).
Autor słynnego poematu ‘Oczyszczaj swój umysł’. W Polsce ukazała się jego autobiografia ‘Podróż w krainie Dharmy’ (Wrocław 1995).
2 Sutra diamentowa to jeden z najpopularniejszych tekstów buddyzmu mahajany. Stanowi dziewiąty rozdział Sutry doskonałości mądrości w 100 000 wersów. Składa się z
300 wersów. Podkreśla nierealność świata. Był to pierwszy tekst w historii, jaki został wydrukowany. Stało się to w 868 roku, po opracowaniu techniki druku przez chińskich
buddystów. Na polski Sutrę tłumaczyli H. Smagacz i M. Mejor.
Byłem wówczas bardzo gorliwy i osiągnąłem niemal doskonałość w praktykowaniu
codziennej modlitwy. Dopiero później stałem się małym hipokrytą, trochę zmęczonym
odklepywaniem pacierzy niedowiarkiem i cynikiem, który nie przykłada zbyt wielkiej wagi
do czczych słów. Obecnie, z wiekiem, jestem jakby bardziej bezstronny... Lecz wówczas
wierzyłem naprawdę w miłosierdzie, dobroć, pokorę i gorliwość, w bezgraniczny spokój,
mądrość i ekstazę. Wierzyłem w to, że jestem starożytnym bhikku
*
, który we współczesnym
ubraniu wędruje po świecie (zwykle zataczając łuk od Nowego Jorku do Мехісо City i San
Francisco), ażeby zatoczyć krąg Prawdy czy Dharmy i zasłużyć na to, by zostać przyszłym
buddą (przebudzonym) i przyszłym bohaterem w raju. W owym czasie nie znałem jeszcze
Japhy’ego Rudera
3
, z którym los zetknął mnie w tydzień później, ani też nie słyszałem nic o
„włóczęgach Dharmy”, chociaż sam byłem doskonałym włóczęgą Dharmy i uważałem siebie
za świętego wędrowca. Spotkanie z niepozornym włóczęgą w wagonie umocniło mnie w
wierze, gdy po rozgrzewającym winie rozwiązał mu się język, a on wdał się ze mną w długą
rozmowę i w końcu wyjął małą karteczkę z modlitwą świętej Teresy
4
, w której obiecywała, że
powróci po śmierci na ziemię, co objawi się deszczem róż spadających z nieba, i pozostanie
tutaj na zawsze, by służyć wszystkim żyjącym stworzeniom.
- Skąd to masz? - zapytałem.
- Och, wyciąłem tę modlitwę z jakiegoś magazynu w pewnej czytelni w Los Angeles
kilka lat temu. Odtąd nie rozstaję się z nią.
- I czytasz ją, siedząc po turecku w wagonie towarowym?
- Kilka razy dziennie.
Nie powiedział nic ponadto i nie rozwodził się więcej na temat świętej Teresy. Nie
wywyższał się z powodu swojej religijności i nie mówił prawie nic o sobie. Należał do ludzi,
którzy nie przywiązują większej wagi do tego, czy przechodzą główną ulicą, czy błądzą w
dzielnicy nędzy. Jeśli jakiś gliniarz szturchnie takiego włóczęgę, ten oddali się w pośpiechu i
zniknie w tłumie. A kiedy na dworcu towarowym kręci się zbyt wielu ładowaczy, żaden z
nich nie wypatrzy niepozornego włóczęgi, który zaszył się w krzakach, wyczekując na
sposobność, by wskoczyć ukradkiem do wagonu. Gdy powiedziałem mojemu
współpasażerowi, że zamierzam następnej nocy podróżować Zipperem, wspaniałym
towarowym, który pędzi jak błyskawica, odparł:
- Ach, masz na myśli Midnight Ghost?
- Czy tak nazywasz Zippera?
- Pewnie byłeś kolejarzem? - odpowiedział pytaniem.
- Tak, byłem krótko hamulcowym na SP
*
.
- Cóż, włóczędzy nazywają ten pociąg Midnight Ghost”
*
, bo jeśli zamelinujesz się na
nim wieczorem w LA, rano wysiądziesz w San Francisco, tak szybko mknie ta maszyna.
- Osiemdziesiąt mil na godzinę, tatuśku.
- Racja, ale też można przemarznąć w nim na kość, kiedy pędzi wzdłuż wybrzeża na
północ do Gavioty i skręca za Surf.
- Racja, że skręca za Surf, a potem mknie przez góry na południe za Margarita.
- Tak, racja. Jeździłem Midnight Ghost tyle razy, że nie zliczę.
- Ile lat temu opuściłeś dom?
* Słownik terminów buddyjskich, opracowany na podstawie wydawnictwa „Buddyzm”, Kraków 1987, znajduje się na końcu książki (przyp. tłum.).
3 Japhy Ryder - w rzeczywistości Gary Snyder (ur. 1930), wybitny poeta amerykański z kręgu Beat Generation, tłumacz wierszy Han-szana, laureat Nagrody Pulitzera (1975)
za tom wierszy Turtle Isłand. Od ponad pół wieku praktykuje zen. Na polski jego wiersze tłumaczyli m.in. T. Truszkowska, A. Małecka, P. Zowisło i J. Sieradzan.
4 Teresa z Lisieux (1873-1897), właściwie Maria Franciszka Teresa Martin, francuska mistyczka i karmelitanka, najbardziej znana święta katolicka XIX wieku. Wywarła
wielki wpływ na chrześcijaństwo XX wieku. Autorka Dziejów duszy i Żółtego zeszytu.
* Southern Pacific (przyp. tłum.)
* Midnight Ghost, czyli Nocny Duch (przyp. tłum.)
- Więcej niż zliczę, jak myślę. A pochodzę z Ohio. Pociąg ruszył. Wiatr znów niósł
chłód i mgłę, toteż przez następne półtorej godziny robiliśmy wszystko, co w ludzkiej mocy,
by nie zamarznąć na śmierć i przestać szczękać zębami. Opatuliłem się grubo i starałem się
medytować o cieple, o rzeczywistym cieple Boga, ażeby siłą woli pokonać zimno. A kiedy to
zawiodło, zacząłem podskakiwać i wymachiwać rękami, przytupywałem, klaskałem w dłonie
i śpiewałem. Niepozorny włóczęga okazał się bardziej cierpliwy niż ja i wylegiwał się po
prostu przez resztę podróży, rozmyślając o swoich sprawach. Szczękałem zębami, zsiniały mi
wargi. Wreszcie wypatrzyliśmy z ulgą wyłaniające się z mroku znajome góry wokół Santa
Barbara. Wkrótce pociąg zatrzymał się na torowisku. Tutaj noc była ciepła i gwiaździsta.
Rozgrzaliśmy się więc szybko.
Pożegnałem niepozornego włóczęgę świętej Teresy na skrzyżowaniu, gdzie
wyskoczyliśmy z pociągu. Zamierzałem przenocować na plaży opatulony kocami, gdzieś
dalej u podnóża klifu, by nie wyśledzili mnie gliniarze i nie zabrali do aresztu.
Nad żarem ogniska piekłem kiełbaski na świeżo ściętych i naostrzonych przeze mnie
patykach, natomiast w dołkach z żarem podgrzałem puszkę fasoli i drugą z makaronem z
serem. Po wyśmienitej kolacji napiłem się wina, które niedawno kupiłem, i rozkoszowałem
się jedną z najprzyjemniejszych nocy w moim życiu. Brodziłem w wodzie i zamoczyłem się
trochę, a potem stałem z podniesioną głową, wpatrując się we wspaniałe nocne niebo -
wszechświat Awalokiteśwary, mroczny kosmos rozświetlony diamentami gwiazd, jakże
cudowny.
- Więc, Ray - powiedziałem zadowolony - zostało ci ledwie parę mil do celu.
Osiągniesz go!
Biegałem boso, tylko w kąpielówkach, rozczochrany i szczęśliwy, skakałem w blasku
księżyca, plułem, piłem wino i śpiewałem na cały głos, ciesząc się życiem. Samotny i
swobodny na dzikiej plaży tańczyłem na miękkim piasku, ukołysany szumem fal i
oczarowany migotaniem dziewiczych gwiazd o ciepłym blasku. Gwiazdy odbijały się na
grzbietach fal, tańcząc wraz ze mną, zarówno na niebie, jak i w zwierciadle oceanu.
Rozpalone w żarze puszki były tak gorące, że nie mogłem wyjąć ich gołymi rękami.
Włożyłem więc dobre, stare kolejarskie rękawice, by nie oparzyć dłoni, to wszystko.
Czekając, aż jedzenie w puszkach nieco ostygnie, popijałem wino i rozmyślałem. Siedziałem
ze skrzyżowanymi nogami i zastanawiałem się nad swoim życiem. Tu czy tam, jaką to
stanowiło różnicę? Co przyniesie mi przyszłość?
Wino zaostrzyło apetyt. Rzuciłem się więc łapczywie na pieczone kiełbaski,
obgryzając je na opalonym patyku. Potem wypakowałem z tłumoczka starą łychę i zagłębiłem
ją w puszce, pochłaniając z apetytem - mniam! mniam! - gorącą fasolę z wieprzowinką i
makaronem, przyprawiając jedzenie odrobiną morskiego piasku, który przykleił się do łyżki.
„Ile ziarenek piasku znajduje się na tej plaży? - zastanawiałem się. - Patrzcie! Na
niebie jest tyle gwiazd, ile ziarenek piasku! (Mniam, mniam!) A w takim razie ileż ludzkich
istot, ileż stworzeń żyło we wszechświecie od samego początku świata? Czemu ubrdałem
sobie, że można policzyć ziarenka piasku na tej plaży i na każdej planecie we wszechświecie i
w każdym z dziesięciu tysięcy mroźnych kosmosów, skoro tej niezmiernej sumy ziarenek
piasku nie da się wyliczyć ani w systemie IBM, ani w systemie Burroughsa? (Łyk wina.) Nie
wiem dokładnie, ale to musi być, licho wie, ile trylionów czy sekstylionów gwiazd, a może
niewiernych, spadających niezliczonymi kaskadami z nieba, płonących róż, które słodka
święta Teresa i ów niepozorny staruszek ukazali ci na niebie wraz z przeczystymi liliami!”
Po kolacji wytarłem usta czerwoną apaszką, którą zawiązałem na szyi, i zmyłem
naczynia w słonej morskiej wodzie. Potem wałęsałem się trochę po plaży, kopiąc pecyny
mokrego piasku, wytarłem naczynia, zapakowałem je wraz ze starą łyżką z powrotem do
przeżartego solą tobołka i położyłem się na plaży, otuliwszy kocem. Obudziłem się nagle w
środku nocy, zadając sobie pytanie: „Och, gdzie jestem? Co to za dziwny mecz koszykówki,
który rozgrywam z wiecznością wraz z tymi wszystkimi wesołymi dziewczętami w starym
domu mojego życia, pod który właśnie ktoś podkłada ogień? Czy się pali?” Okazało się, że to
tylko fale przypływu rozbijają się gwałtownie tuż przy moim kocu.
„Jestem nieugięty i odwieczny jak koncha” - powtarzałem sobie i zasnąłem. Śniło mi się, że z
ogromnego bochenka życia pozostały mi trzy ostatnie kromeczki oddechu... „Ach, biedny
ludzki umyśle - mówiłem - biedny samotniku na plaży nad ogromnym oceanem, którego
bacznie obserwuje wszystkowiedzący Bóg.” I śniłem potem o swoim dawnym domu w Nowej
Anglii, o moich malutkich kociętach, próbujących dogonić mnie na drogach całej Ameryki, i
o mojej matce, niosącej tobołek na plecach, i o ojcu goniącym widmowy pociąg. Śniłem, a
kiedy się obudziłem o szarzejącym świcie, ujrzałem to, czego się spodziewałem (już dawno, a
teraz potwierdziło się, kiedy zauważyłem, że widnokrąg przesuwa się, jakby dekorator sceny
starał się pośpiesznie umieścić wszystko na swoim miejscu, by przekonać mnie, że świat jest
rzeczywisty), po czym obojętnie przewróciłem się na drugi bok i znów zasnąłem.
- Wszystko jedno - usłyszałem swój własny głos płynący w pustce, w której
pogrążyłem się podczas snu.
Niepozorny włóczęga świętej Teresy był pierwszym włóczęgą Dharmy, którego w
ogóle spotkałem. Następnym okazał się Japhy Ryder, przywódca wszystkich włóczęgów
Dharmy, który ukuł to określenie. Japhy Ryder pochodził ze wschodniego Oregonu, z serca
puszczy, gdzie mieszkał z rodzicami i siostrą. Był prawdziwym chłopcem z lasów, drwalem i
farmerem, który interesował się życiem zwierząt i wiedzą indiańską, więc gdy wreszcie dostał
się do college’u, dzięki swemu uporowi i wytrwałości, miał już solidne podstawy, by
rozpocząć poważne studia antropologiczne, a później badać mity indyjskie i starożytne teksty
hinduskie. Wreszcie nauczył się języka chińskiego i japońskiego i poświęcił studiowaniu
religii Wschodu, odkrywając pierwotnych włóczęgów Dharmy, wędrownych mnichów zen w
Chinach i Japonii. W tym samym czasie ten szalony chłopak z północnego zachodu Ameryki
zainteresował się, wyłącznie z idealistycznych pobudek, staromodnym anarchizmem, który
głosili związkowcy z IWW
*
i nauczył się grać na gitarze i śpiewać stare pieśni pracy, co nie
kłóciło się z jego zamiłowaniem do hinduskich pieśni i ballad folkowych. Zobaczyłem go
pierwszy raz na ulicy w San Francisco. Minął właśnie tydzień, jak przejechałem
błyskawicznie przygodnym wozem resztę drogi z Santa Barbara do San Francisco. Z
pewnością nie uwierzycie, ale podwiozła mnie piękna młoda blondynka w śnieżnobiałym
skąpym kostiumie kąpielowym; była boso, a na kostce nosiła złotą bransoletę.
Uszczęśliwiony rozsiadłem się wygodnie w jej nowiutkim cynamonowoczerwonym lincolnie
mercury. Dziewczyna pędziła jak szalona do samego City, gdyż odczuwała silny głód
benzedryny, ale kiedy powiedziałem, że mam trochę pastylek w zapasie, zawołała tylko:
„Wariat!” i gnała dalej. Kiedy zobaczyłem Japhy’ego, od razu zwróciłem uwagę na jego
osobliwy sposób chodzenia, bowiem nawet przechadzając się po ulicy, stawiał długie,
zamaszyste kroki śpieszącego przez góry wędrowca. Na plecach miał mały plecak, wypchany
książkami, szczoteczkami do zębów i wszystkim tym, co składało się na niezbędny zestaw
pod nazwą „jadąc do miasta”, który zawsze musiał znajdować się w jego bagażu, gdy
wybierał się do wielkiego miasta. Natomiast gdy wyruszał na wędrówkę, zabierał ogromny
plecak, do którego upychał śpiwór, poncho i komplet garnków. O tym wszystkim
dowiedziałem się później, gdy nasza znajomość przerodziła się w zażyłą przyjaźń. Nosił
kozią bródkę i miał skośne zielone oczy, co nadawało jego twarzy orientalny wyraz. Wcale
jednak nie wyglądał na przedstawiciela cyganerii i zawsze daleki był od tego, by uchodzić za
cygana (pieczeniarza, który kręci się wśród artystów).
Japhy był żylasty, ogorzały, krzepki i szczery. Witał się głośno i zagadywał
wszystkich wokoło, nawet do włóczęgów przechodzących ulicą wykrzykiwał „Halo!”
* Skrót od: Industrial Workers of the World - Światowa Organizacja Pracowników Przemysłowych (przyp. tłum.).
Odpowiadał z własnej inicjatywy na wszelkie pytania błyskotliwie i z polotem, mierząc
wzrokiem swego rozmówcę.
- Gdzie poznałeś Raya Smitha
5
? - zapytano go teraz, gdy weszliśmy z plaży do
ulubionego baru hipstersów.
- Och, zawsze spotykam moich bodhisattwów na ulicy! - wykrzyknął i zamówił piwo.
To była wspaniała, z niejednego względu historyczna noc. On i kilku jeszcze poetów
(sam również pisał wiersze i tłumaczył chińskich i japońskich poetów na język angielski)
miało wystąpić na mityngu poetyckim w galerii Six
6
w śródmieściu. W barze spotkali się
wszyscy i wprowadzili w świetny nastrój. W hałaśliwym tłumie wyróżniał się człowiek, który
zupełnie nie wyglądał na poetę, choć w samej rzeczy był nim. Wśród pozostałych poetów
znajdowali się zarówno postępowi intelektualiści w okularach w rogowej oprawie, pyszniący
się swymi niesfornymi czarnymi czuprynami, na wzór Alvaha Goldbooka
7
, jak i delikatni,
bladzi i przystojni lirycy w rodzaju Іkе’а O’Shaya
8
(chodził w garniturze) czy też upozowani
na renesansowych włoskich pięknoduchów niczym Francis DaPavia
9
(o wyglądzie
młodziutkiego księdza, który właśnie otrzymał święcenia kapłańskie) albo niemodni
anarchiści z przepaskami na długich włosach, jak Rheinhold Cacoethes
10
, lub tłuste cymbały
w okularach, w stylu Warrena Coughlina
11
. Towarzyszyła im nieprzeliczona trzódka
zapowiadających się dopiero poetów, którzy szurając zdartymi butami, stali w ciżbie w
rozmaitych ubraniach, nierzadko rozdartych na rękawie, czy w połatanych sztruksowych
marynarkach, z książkami sterczącymi z kieszeni. Japhy miał na sobie zwykły roboczy
kombinezon, który kupił w jednym ze sklepów Goodwilla z używaną odzieżą. Nosił go
zarówno podczas górskich wspinaczek, jak i w czasie wędrówki autostopem na Wybrzeżu,
gdy zdarzało się, że musiał spędzić noc pod gołym niebem. To prawda, że w plecaku nosił
śmieszną zieloną czapkę, którą zwykle wkładał na głowę, gdy szykował się do wspinaczki u
stóp jakiejś góry, jodłując niczym Tyrolczyk. Miał także bardzo drogie, odpowiednie do tych
wypraw buty, z których był bardzo dumny, sprowadzone z Włoch. Teraz stąpał w nich ciężko
po zakurzonej posadzce niczym przedpotopowy drwal.
Japhy nie był wysoki, miał zaledwie pięć stóp i siedem cali wzrostu. Jednak był silny,
krzepki, szybki i muskularny. Jego twarz przypominała maskę żałobnika pogrążonego w bólu,
ale w jego oczach skrzyły się iskierki jak w oczach rozbawionego chińskiego mędrca, dzięki
czemu, w połączeniu ze bródką, jego przystojna twarz wydawała się mniej surowa.
Zęby miał lekko pożółkłe, zaniedbane od leśnego dzieciństwa, ale nie było to
widoczne, toteż nie przejmował się tym i otwierał usta szeroko, gdy parskał śmiechem,
rozbawiony opowiadanym dowcipem. Czasem tylko popadał w zadumę i po prostu wpatrywał
się smutno w podłogę jak człowiek strugający drewno. Zdarzało się, że bywał wesoły. Okazał
pełne sympatii zainteresowanie moją osobą oraz historią o niepozornym włóczędze świętej
Teresy, a także wysłuchał ze zrozumieniem mojej opowieści o podróżach pociągami
towarowymi i autostopem i o wędrówkach w lesie. Uznał od razu, że jestem wielkim
bodhisattwą, co oznaczało „bardzo mądrą istotę” lub „bardzo mądrego anioła”, i dodał, że
5 Ray Smith - powieściowe alter ego autora.
6 W Six Gallery w San Francisco jesienią 1955 roku odbył się słynny wieczór poetycki, w którym wzięli udział A. Ginsberg, G. Snyder, M. McClure, P. Lamantia i P.
Whalen. Spotkanie prowadził K. Rexroth. Wydarzenie to uznaje się za początek Beat Generation. Wówczas Ginsberg po raz pierwszy odczytał swój słynny poemat Skowyt..
7 Alvah Goldbook - w rzeczywistości Allen Ginsberg (1926-1997), wybitny amerykański poeta z kręgu Beat Generation, autor legendarnego poematu Skowyt (1955),
wydanego w samych tylko Stanach Zjednoczonych w około półmilionowym nakładzie. Na polski jego wiersze tłumaczyli m.in. T. Truszkowska, B. Baran, G. Musiał, J.
Sieradzan i P. Kolasa.
8 Ike O’Shay - w rzeczywistości Michael McClure (ur. 1932), amerykański poeta i dramaturg z kręgu Beat Generation.
9 Francis DaPavia - w rzeczywistości Philip Lamantia (1927-2005), amerykański poeta i wykładowca z kręgu Beat Generation.
10 Rheinhold Cacoethes - w rzeczywistości Kenneth Rexroth (1905-1982), amerykański poeta, tłumacz i eseista; jeden z pierwszych wprowadził do amerykańskiej poezji
haiku.
11 Warren Coughlin - w rzeczywistości Philip Whalen (1923-2002), amerykański poeta i kapłan zen, opat kalifornijskiego ośrodka Hartford. Na polski jego wiersze
tłumaczył J. Sieradzan.
upiększam świat swoją szczerością. Obaj wielbiliśmy to samo święte bóstwo -
Awalokiteśwarę, znane w mitologii japońskiej jako Kwannon – Jedenastogłowa
12
. Japhy znał
wszystkie tajemnice mahajany, hinajany, lamaizmu
13
, czyli buddyzmu tybetańskiego,
buddyzmu chińskiego i japońskiego, a nawet birmańskiego. Przestrzegłem go od razu, że nie
mam zielonego pojęcia o mitologii buddyjskiej, nie znam wszystkich nazw i lokalnych
kolorytów buddyzmu, ale interesuję się szczególnie pierwszą z czterech szlachetnych prawd
Śakjamuniego - prawdą, która mówi, że „życie jest cierpieniem”. Dodałem, że jestem również
zainteresowany trzecią ze szlachetnych prawd, która sugeruje, iż „cierpienie można
uśmierzyć”, w co nie mogłem uwierzyć do końca. jeszcze nie zgłębiłem świętych pism
Lankawatary
14
, które ukazują nam, że tylko umysł jest rzeczywisty, a wszelkie cierpienie jest
jedynie złudzeniem. Dzięki pracy umysłu, powiada świątobliwy mędrzec Lankawatara,
można uśmierzyć cierpienie.)
Jednym z kumpli Japhy’ego był wzmiankowany już przeze mnie grubas o złotym
sercu, Warren Coughlin, wielka góra poetyckiego miecha, ważący sto osiemdziesiąt funtów, o
którym Japhy głosił (z paluszkiem na ustach), że to niespotykany dziwoląg.
- Kto to jest?
- To mój najlepszy przyjaciel, odkąd poznaliśmy się w Oregonie wiele lat temu. Zrazu
można pomyśleć, że jest tępy i głupi, ale w rzeczywistości to prawdziwy brylant. Przekonasz
się o tym. Nie zostawi na tobie suchej nitki! A gdy staniesz okoniem, zasypie cię słowami, nie
dopuszczając do głosu.
- Dlaczego?
- Bo Warren Coughlin jest wielkim, tajemniczym bodhisattwą. Myślę nawet, że jest
reinkarnacją Asagni
15
, słynnego uczonego Złotego Wieku, który zgłębił tajniki mahajany.
- A ja kim jestem?
- Być może kozłem.
- Kozłem?
- A może Ubłoconą Gębą?
- Kim jest Ubłocona Gęba?
- Ubłocona Gęba oznacza, że masz błoto na swojej umorusanej koziej twarzy. Jak
zareagowałbyś, gdyby ktoś zadał pytanie: „Czy pies ma naturę Buddy?”
16
, i usłyszał w
odpowiedzi: „Hau!”?
- Powiedziałbym, że jest w tym za dużo durnego buddyzmu zen.
To trochę ubodło Japhy’ego.
- Posłuchaj, Japhy! - powiedziałem. - Nie jestem buddystą zen, jestem poważnym
buddystą. Jestem niemodnym marzycielem, który stchórzył przed groźną późniejszą mahajaną
i pozostał wierny hinajanie.
Sprzeczaliśmy się długo w noc. Wysunąłem argument, że buddyzm zen skupia się
raczej na wprawianiu w zakłopotanie intelektu, gdyż jego główny cel stanowi przeobrażenie
umysłu w niezwykły zmysł, postrzegający iluzyjność wszystkich rzeczy, a nie praktykowanie
miłosierdzia.
12 Awalokiteśwara z jedenastoma głowami jest tylko jedną z licznych postaci tego bóstwa. W Japonii najpopularniejsza jest żeńska, antropomorficzna postać Kwannon
(Awalokiteśwara indyjski jest bóstwem męskim).
13 Lamaizm (dosłownie „filozofia lamów”) to błędna nazwa buddyzmu tybetańskiego, czyli tantrajany.
14 Nie chodzi o mędrca Lankawatarę, lecz o Sutrę zstąpienia na Lankę (Lankawatara-sutra), jedno z najważniejszych pism buddyzmu mahajany. Tekst powstał około III-IV
wieku n.e. w Indiach. W dialogu między Buddą Sakjamunim a bodhi-sattwą Mahamatim omawia kluczowe pojęcia mahajany. Podkreśla nierealność świata.
15 Chodzi nie o Asagnę, lecz Asangę (ok. IV/V w.), wybitnego egzegetę buddyzmu mahajany, współtwórcę systemu filozoficznego jogaćary.
16 Koan to temat do medytacji, jaki zazwyczaj jako pierwszy mistrz cz’an zadaje uczniowi do rozwiązania. Odwołuje się do historii znanej w cz’anie, kiedy to na pytanie:
Czy pies ma naturę buddy?, padła odpowiedź wu („nie”). Zob. hasło „koan” w słowniku terminów buddyjskich na końcu książki.
- To oznacza - narzekałem - że wszyscy ci mistrzowie zen nurzają swych uczniów w
błocie tylko z tego powodu, że nie umieją oni odpowiedzieć na ich głupie zagadki, oparte na
grze słów.
- W istocie chodzi o to, że nauczyciele zen pragną, ażeby uczniowie uświadomili
sobie, iż błoto jest cenniejsze od słów.
Nie potrafię jednak odtworzyć w pełnej krasie (choć spróbuję) wszystkich
błyskotliwych powiedzeń, wtrąceń i niuansów, którymi szpikował swoje wywody, sprawiając,
że w trakcie dysputy siedziałem jak na szpilkach, a jego słowa naprawdę szlifowały coś w
mojej kryształowej głowie, zmieniając me dotychczasowe plany życiowe. W każdym razie
dołączyłem tego wieczoru do bandy ryczących poetów, którzy czytali swoje wiersze w galerii
Six.
Mityng, obok innych wydarzeń artystycznych, zainicjował narodziny nowego ruchu:
San Francisco Poetry Renaissance, który przeszedł do historii poezji amerykańskiej. W Six
zgromadzili się wszyscy. To była naprawdę szalona noc. Uwijałem się jak w ukropie,
zbierając dziesięciocentówki i monety ćwierćdolarowe od raczej sztywnej publiczności, która
tłoczyła się w galerii, i podając zamawiającym kalifornijskiego burgunda. Mocny trunek
sprawił, że o jedenastej, gdy Alvah Goldbook czytał, skamląc płaczliwie, swój najnowszy
poemat Skowyt, już zupełnie pijany, wyciągając ramiona ku górze niczym skrzydła wielkiego
ptaka, wszyscy dopingowali go: „Leć! Leć! Leć!” (jak podczas jam session), a stary
Rheinhold Cacoethes, ojciec wszystkich poetów z Frisco, płakał z radości. Japhy czytał swoje
piękne wiersze o Kojocie - bogu Indian północnoamerykańskich z płaskowyżu (tak sądzę) i
wreszcie bogu Indian z północnego zachodu, Kwakiutlów i wszystkich innych szczepów.
- „Pieprzę cię! - zaśpiewał Kojot i uciekł!” - czytał Japhy, a słuchacze, choć różnili się
między sobą, wyli z radości jak jeden mąż, gdyż brudne słowo „pieprzyć” miało dla nich moc
oczyszczającą.
A przecież Japhy napisał również wiele subtelnych lirycznych wierszy, jak choćby ten
o niedźwiedziach zjadających jagody, które ukazywały jego miłość do zwierząt, czy jak te
niezwykłe tajemnicze wersy o wole na mongolskiej drodze, które świadczyły o jego
znajomości literatury Wschodu lub nawet nawiązywały wprost do przemyśleń Hstian-tsanga,
słynnego chińskiego mnicha, który wędrował ongiś z Chin do Tybetu, Lanczou, Kaszgaru i
Mongolii, niosąc kadzidełko w ręku. Potem Japhy popisywał się niewybrednymi żartami
rodem z podrzędnego baru, czytając „z chrypką” kilka wierszy o Kojocie doręczającym ze
sklepu zamówione towary. Ale nie poprzestał na tym i w następnym utworze wyraził swoje
anarchistyczne poglądy na temat tego, w jaki sposób Amerykanie starają się żyć po
amerykańsku, pisząc o pasażerach z biletami miesięcznymi, uwięzionych we wspaniałych
salonach, które urządzono, ścinając piłami motorowymi biedne drzewa (nawiązał także do
swoich przeżyć z czasów, gdy pracował na północy jako drwal). Jego głęboki głos
rozbrzmiewał donośnie i na swój sposób odważnie niczym głosy dawnych amerykańskich
bohaterów i mówców. Wyrażała się w nim szczera i mocna ludzka nadzieja, co mi się
podobało, zwłaszcza że pozostali poeci byli albo nazbyt wykwintni w swym estetyzmie, albo
zbyt rozhisteryzowani i zarazem cyniczni w swej rezygnacji, czy zbyt abstrakcyjni w swej
prywatności, lub rozpolitykowani, albo niezrozumiali, jak Coughlin (wielki Coughlin,
mówiący o „nieoczyszczonym procesie”, chociaż gdziekolwiek Coughlin wypowiadał te
rewelacje, dostrzegałem zawsze w jego poglądach wyraźne wpływy buddyjskie i idealizm
Japhy’ego, które odcisnęły silne piętno na jego osobowości w czasie, gdy studiowali razem w
jednym college’u, wpływając wzajemnie na siebie i dzieląc wspólne ideały, tak jak ja
dzieliłem idee z Alvahem i mniej apokaliptycznymi i zawiłymi, choć w żadnym razie nie
bardziej sympatycznymi i smutnymi poetami, z którymi studiowałem na wschodzie).
Tymczasem dziesiątki osób w ciemnej galerii wytężały słuch, ażeby nie uronić słów
zdumiewającego poety, podczas gdy ja przepychałem się w tłumie z ogromnym dzbanem
burgunda, odwrócony plecami do sceny, namawiając słuchaczy, by wypili kielicha. A
ponieważ sam miałem już trochę w czubie, siadałem czasem z boku podestu i wyrażałem
głośnymi okrzykami aprobaty swój zachwyt lub bez niczyjej zachęty wygłaszałem
komentarze do wierszy, ale pośród ogólnej zabawy moje zachowanie nie budziło żadnego
sprzeciwu. To była naprawdę wspaniała noc. Subtelny Francis DaPavia recytował, wertując
smukłymi białymi palcami cieniutkie jak łupina cebuli żółte oraz różowe stroniczki, wydane
pośmiertnie wiersze swego przyjaciela Altmana, który spożył za dużo pejotlu w Chihuahua (a
może zmarł na polio, nie pamiętam już), ale nie wygłosił żadnego ze swoich wierszy, oprócz
uroczej elegii - poświęconej pamięci zmarłego młodo poety - łzawej niczym Cervantes w
rozdziale siódmym Don Kichota. Autor czytał ją przesadnie delikatnie, jak angielski
arystokrata, czym doprowadzał mnie do łez ze śmiechu, który z trudem tłumiłem. Jednak
później, kiedy poznałem Francisa, polubiłem go.
Wypatrzyłem nagle wśród publiczności Rosie Buchanan
17
, śliczną dziewczynę o
rudych, krótko obciętych włosach i smukłej sylwetce - przechodzonego przez wszystkich
kociaka i wesołą przyjaciółkę bywalców plaży, która pozowała jako modelka wielu
malarzom. Sama była pisarką i aż kipiała z podniecenia na mój widok, gdyż była śmiertelnie
zakochana w moim starym kumplu Codym
18
.
- Hej, Rosie, jest wspaniale - zawołałem, a dziewczyna wypiła duży haust wprost z
mojego ogromnego dzbana i spojrzała na mnie rozjaśnionym wzrokiem.
Cody stał za nią i obejmował ją w talii.
Na scenę wszedł Rheinhold Cacoethes. Nosił przepaskę na włosach i wyświechtany
stary płaszcz. Palnął krótką, zabawną mówkę swoim szczekliwym głosikiem i przedstawił
następnego autora. Ale, podkreślmy to, dopiero o wpół do dwunastej przeczytano wszystkie
wiersze i wielu spośród obecnych zaczęło piać z zachwytu nad tym wydarzeniem - tak jak
Cacoethes, który zastanawiał się już, roniąc łzy szczęścia, jakie będzie kolejne objawienie
amerykańskiej poezji. Otoczyliśmy go i po krótkim namyśle pojechaliśmy wszyscy kilkoma
samochodami do chińskiej dzielnicy na bajeczną kolację, złożoną ze smakowitych chińskich
dań, którą jedliśmy chińskimi pałeczkami, dyskutując zawzięcie do późnej nocy. Wszystko to
mogło się zdarzyć tylko w jednej z najwspanialszych chińskich restauracji w San Francisco,
w ulubionym lokalu Japhy’ego Nam Yuen. To tu Japhy zapoznał mnie z kuchnią chińską i
nauczył, jak jeść pałeczkami, a także opowiedział mnóstwo anegdot o wędrownych mnichach
zen. Czułem się w jego towarzystwie tak radośnie (wypiliśmy też butelkę wina), że
podszedłem do starego kucharza, który stał w progu kuchni, i zagadnąłem go:
- Dlaczego Bodhidharma
19
przybył z zachodu? (Bodhidharma był Hindusem, który
szerzył buddyzm na wschodzie w Chinach.)
- Nie obchodzi mnie to - odparł chiński kuchmistrz, uśmiechając się z przymkniętymi
powiekami.
Powiedziałem o tym Japhy’emu, który odrzekł:
- To doskonała odpowiedź, absolutnie doskonała. Chyba... teraz rozumiesz, co mam
na myśli, gdy mówię o zen.
Musiałem się jeszcze wiele nauczyć. W następnym tygodniu miałem okazję poznać z
pierwszej ręki zdumiewającą metodę Japhy’ego, która zalecała traktowanie dziewcząt
zgodnie z regułą wędrownych mnichów zen.
17
Rosie Buchanan - w rzeczywistości Natalie Jackson. Pisarka i modelka, przyjaciółka Neala Cassady’ego z okresu powstania Beat Generation.
18
Cody Pomeroy - w rzeczywistości Neal Cassady (1926-1968). Kultowa postać Beat Generation i ruchu psychodelicznego lat sześćdziesiątych XX wieku. Jako Dean
Moriarty pojawia się także w innej powieści Kerouca W drodze. Za życia znany był tylko w niewielkim kręgu. Autobiografia The First Third ukazała się dopiero po jego
śmierci.
19
Bodhidharma (ok. 470-534/43), indyjski nauczyciel medytacji, uznawany za twórcę chińskiego buddyzmu cz’an. Słowa „Dlaczego Bodhidharma przybył z zachodu?” to
jeden z najsłynniejszych koanów, często zadawany do rozwiązania uczniowi przez mistrza cz’an (zen).
W Berkeley mieszkałem z Alvahem Goldbookiem w drewnianej chatce, obrośniętej
pnącymi różami, stojącej na zapleczu jego większego domu przy Milvia Street. Każdego
ranka siadałem na zbutwiałej werandzie, pochylonej ze starości, ażeby czytać Sutrę
diamentową. W przyległym ogródku rosło mnóstwo krzaczków pomidorów, obwieszonych
dojrzałymi owocami, bujnie pleniła się mięta, której woń przepełniała powietrze. Lubiłem
również przesiadywać pod pięknym starym drzewem, rosnącym nieopodal, i medytować,
zwłaszcza w rozgwieżdżone, chłodne październikowe noce kalifornijskie, jakich nie ma na
całym świecie.
W małej przytulnej kuchni znajdowała się kuchenka gazowa, ale nie mieliśmy
lodówki, co nam nie przeszkadzało. We wspaniałej malutkiej łazience stała wanna i była
gorąca woda. W dużym pokoju, wyłożonym słomianymi matami i poduszkami do siedzenia,
leżały nasze materace i wszędzie piętrzyły się sterty książek, setki książek, poczynając od
Katullusa, poprzez Pounda, a kończąc na Blythu. No i oczywiście znajdowała się tu wspaniała
kolekcja płyt, albumy Bacha i Beethovena (a nawet album Elli Fitzgerald z Clarkiem Terrym,
który znakomicie grał na trąbce). Płyty puszczaliśmy na dobrym gramofonie z trzema
szybkościami, grającym wystarczająco głośno, by rozwalić dach, który był z dykty, podobnie
jak ściany. Pewnej pijackiej nocy w duchu zen w wybuchu radości przedziurawiłem pięścią
ścianę, a Coughlin, idąc za moim przykładem, przebił się przez nią głową prawie na wylot.
Mniej więcej milę stąd - schodząc Milvia Street, a potem wspinając się zboczem w
kierunku kampusu za Uniwersytetem Kalifornijskim - znajdował się na zapleczu dużego
starego domu przy zacisznej ulicy (Hillegass) domek, w którym mieszkał Japhy. Ciasna
chatka, znacznie mniejsza od naszej, licząca zaledwie dwadzieścia jardów kwadratowych,
stała właściwie pusta. W pokoju nie było żadnych krzeseł, nawet sentymentalnego fotela na
biegunach, lecz jedynie słomiane maty, które wyrażały upodobanie Japhy’ego do prostego
zakonnego życia. W narożniku stał słynny plecak, pełen czystych garnków i garnuszków,
powkładanych jeden w drugi, dopasowanych tak, by zabierały jak najmniej miejsca, i
owiniętych w niebieską apaszkę, zawiązaną na supeł. Obok leżały japońskie drewniaki,
których nigdy nie nosił, gdyż w domu chodził tylko w czarnych mnisich skarpetach, w
których stąpał miękko po swych pięknych matach. Innymi słowy - po prostu zakątek na cztery
paluchy z jednej strony i kciuk z drugiej. Przepiękne książki, wiele z nich w językach
orientalnych, wszystkie sutry, komentarze do sutr, dzieła wszystkie D. T. Suzukiego
20
oraz
kunsztowne czterotomowe wydanie japońskich haiku stały na pomarańczowym obrotowym
stojaczku. Posiadał również niezmiernie bogatą kolekcję poezji światowej. W rzeczy samej,
gdyby włamał się do jego domku złodziej, nie znalazłby nic wartościowego oprócz książek.
Wszystkie ubrania Japhy’ego były znoszone, wyświechtane i połatane, a kupował je w
radosnej gorączce w sklepach Goodwilla z używaną odzieżą lub magazynie Armii Zbawienia,
od razu w większej ilości. Wybierał w stercie starych łachów pocerowane wełniane skarpety,
sprane podkoszulki, dżinsy, koszule robocze, mokasyny, golfy, które wkładał jeden na drugi,
szczególnie na czas zimnych górskich nocy w paśmie Sierra Nevada w Kalifornii, w Górach
Kaskadowych w stanie Waszyngton czy w Oregonie, gdy wędrował całymi tygodniami przez
góry, lasy i doliny, choć w plecaku miał ledwie kilka funtów prowiantu.
Pewnego słonecznego dnia odwiedziłem go w tej jego samotni, gdzie jak zwykle
położył na słomianej macie pomarańczową kratownicę, która służyła zarazem jako stół i
obrus. Na ceratce parowała przyjaźnie filiżanka herbaty, nad którą pochylił swoją skupioną
twarz. Tego popołudnia starał się odczytać ideogramy chińskiego poety Han-szana, którego
wiersze tłumaczył na język angielski.
Adres Japhy’ego otrzymałem od Coughlina. Kiedy przybyłem na miejsce, ujrzałem
duży dom (mieszkała w nim właścicielka posesji), przed którym stał na trawniku stary rower
20
Daisetzu Teitaro Suzuki (1870-1966), najbardziej znany na Zachodzie popularyzator zen, autor fundamentalnych Esejów z buddyzmu zen (t. 1-3, 1927-34). Na polski
przełożono m.in. jego Wprowadzenie do buddyzmu zen (Warszawa 1979) i Przestrzeń zen (Kraków 2004).
Japhy’ego. Potem zobaczyłem skalny ogródek, a w nim kilka osobliwych otoczaków i skałek,
a także śmiesznych karłowatych drzewek, które Japhy wykopał w trakcie górskich
wspinaczek i przesadził do swej japońskiej herbaciarni na wolnym powietrzu czy - jak
powiadał - do „ogrodu przed herbaciarnią”, gdzie już rosła niewysoka sosenka, szumiąca
kojąco nad jego małym domostwem.
Nie widziałem dotychczas tak pełnej spokoju sceny, jak ów widok w to późne, rześkie
popołudnie, rozjarzone krwawym blaskiem zachodzącego słońca, kiedy otworzyłem drzwi i
ukazał mi się Japhy siedzący ze skrzyżowanymi nogami na słomianej macie w głębi pokoju.
Okulary na nosie, książka na kolanach, mały imbryczek i filiżanka parującej herbaty na
ceratce sprawiły, że wyglądał jak stary chiński mędrzec. Usłyszawszy skrzypnięcie drzwi,
podniósł spokojnie oczy i rozpogodził się na mój widok.
- Wejdź, Ray! - zaprosił i ponownie pochylił się nad chińskim tekstem.
- Co robisz? - spytałem.
- Tłumaczę wspaniały wiersz Han-szana Mroźna Góra, który powstał tysiąc lat temu, a
poeta napisał go na skalnym zboczu w niedostępnych górach setki mil od siedzib ludzkich.
- Och!
- Zdejmij buty, Ray! Kiedykolwiek przyjdziesz do tego domu, musisz zzuć buty.
Popatrz na te słomiane maty! Przecież mógłbyś je podeptać swoimi buciorami!
Ściągnąłem zatem moje niebieskie trampki i zostawiłem je przy drzwiach. Japhy
rzucił mi poduszkę, więc usiadłem po turecku pod drewnianym parawanikiem. Gospodarz
poczęstował mnie filiżanką gorącej herbaty.
- Czy czytałeś Księgę herbaty? - zapytał.
- Nie, co to jest?
- To rozprawa naukowa, która przekazuje wiedzę dwóch tysięcy lat na temat
zaparzania herbaty. Niektóre opisy skutku pierwszego, a potem drugiego i trzeciego łyku
herbaty są wprost fantastyczne i pełne ekstazy.
- Goście podniecają się z byle powodu, co nie?
- Napij się herbaty, a zrozumiesz sam! To dobra zielona herbata.
Herbata była rzeczywiście wyśmienita. Gdy wypiłem kilka łyków, rozgrzałem się
natychmiast i poczułem, że ogarnia mnie spokój.
- Czy chcesz, żebym przeczytał ci fragment poematu
Han-szana? - Tak.
- Czy wiesz, że Han-szan był uczonym, który do tego stopnia znienawidził życie w
wielkim mieście, że opuścił stolicę i zaszył się w górskim pustkowiu?
- Brzmi to tak, jakbyś mówił o sobie.
- W tamtych czasach było to naprawdę możliwe. Han-szan zamieszkał w pieczarze
nieopodal buddyjskiego klasztoru w Tang Hsing w okręgu Tien Tai, a jedynym człowiekiem,
którego widywał, był Szy-te, śmieszny mnich zen, który zamiatał codziennie klasztorny
dziedziniec miotełką ze słomy. Szy-te był również poetą, ale pisał niewiele. Od czasu do
czasu Han-szan schodził z Mroźnej Góry w swym wyświechtanym skórzanym ubraniu.
Wstępował niekiedy do ciepłej kuchni, oczekując cierpliwie na strawę. Lecz nigdy żaden
mnich nie nakarmił Han-szana, gdyż ten nie chciał się podporządkować regule nakazującej
mnichom przybyć na głos gongu, który wzywał zakonników na posiłek trzy razy dziennie.
Zrozumiesz, dlaczego Han-szan zbuntował się przeciwko klasztornej regule i wszelkim
regułom obowiązującym w świecie ludzi, kiedy przytoczę ci pewne jego wypowiedzi, w
których... Słuchaj uważnie, a ja pokażę ci w tej księdze właściwe ideogramy i przetłumaczę je
z języka chińskiego.
Pochyliłem się nad nim, zerkając mu przez ramię, kiedy odczytywał ogromne,
podobne do śladów kruka chińskie znaki:
Wspinam się na szczyt Mroźnej Góry,
ścieżka prowadzi wciąż wyżej i wyżej,
długa gardziel wąwozu dławi się piargiem
i otoczakami,
mgła podnosi się nad wysoką trawą,
bełkocze coś wartki potok,
mech jest śliski, choć nie padał deszcz,
sosna szumi, choć wiatr ucichł.
Czy jeszcze ktoś zdoła zerwać więzy świata
i usiądzie ze mną pośród białych obłoków?
- Och!
- Siedząc uważnie moje tłumaczenie, zauważyłeś tylko pięć znaków w każdej linii, a
ja muszę wstawić jeszcze przyimki, przedimki i tak dalej.
- Dlaczego nie przetłumaczysz wiersza dosłownie, pięć znaków, pięć słów? Co
oznacza te pięć znaków?
- Znak wspinaczki, znak wskazujący w górę, znak zimna, znak góry, znak ścieżki.
- Więc posłuchaj tego: „Wspinam się na szczyt Mroźnej Góry”.
- Tak, ale w jaki sposób poradziłbyś sobie ze znakiem długości, znakiem wąwozu,
znakiem lawiny, znakiem piargu i otoczaków?
- Gdzie występują te znaki?
- W trzeciej linijce. Czy nie oddałbyś tego tak: „długa gardziel wąwozu dławi się
piargiem i otoczakami”?
- To brzmi nawet lepiej.
- No tak, myślałem o tym, ale muszę przełożyć ten fragment zgodnie z wymogami
tutejszych chińskich uczonych z uniwerku, a zarazem oddać go przejrzyście w języku
angielskim.
- Chłopie, tutaj jest naprawdę wspaniale - powiedziałem, rozglądając się po
przytulnym wnętrzu. - Siedzisz sobie tak spokojnie w to ciche popołudnie, studiując chińskie
wiersze...
- Ray, powinieneś wybrać się ze mną w góry! Co myślisz o wspinaczce na
Matterhorn?
- Wspaniale! Gdzie to jest?
- W najwyższym paśmie gór Sierra Nevada. Wybierzemy się tam z Henrym
Morleyem, który zawiezie nas swoim samochodem nad jezioro, skąd ruszymy już tylko z
plecakami. Mogę nieść cały prowiant i sprzęt w swoim plecaku. A ty mógłbyś pożyczyć mały
plecak od Alvaha i zabrać skarpety, buty, no i resztę ekwipunku.
- Co mówią te znaki?
- Mówią, że Han-szan zszedł ze swej góry po wielu latach, by zobaczyć się z
krewnymi w mieście:
Aż do tej pory mieszkałem na Mroźnej Górze (et cetera)... Wczoraj odwiedziłem
starych przyjaciół i rodzinę, której nie widziałem od łat; więcej niż połowa moich bliskich
odeszła już do Żółtych Źródeł.
- To znaczy, że większość jego przyjaciół i krewnych zmarła, Żółte Źródła to śmierć...
O poranku spotykam znów swój samotny cień. Nie mogę studiować księgi, gdyż oczy
mam pełne łez.
- Jakbym widział ciebie, Japhy. Ty także studiujesz z oczyma pełnymi łez.
- Mam suche oczy!
- Na pewno? Czy nie popłyną z nich znów łzy?
- Na pewno tak, Ray... ale posłuchaj dalej:
W górach jest zimno, zawsze bywa zimno w górach, nie tylko w tym roku.
- Zrozum, on jest naprawdę wysoko, pewnie dwanaście albo trzynaście tysięcy stóp
nad poziomem morza, a może jeszcze wyżej, gdy mówi:
Wieczny śnieg na wysokich turniach,
ciemne leśne wąwozy w deszczu lub śniegu,
trawa wyrasta pod koniec czerwca,
liście spadają z drzew na początku sierpnia,
a ja bujam na wysokościach jak ćpun...
- Jak ćpun?
- To moje własne interpretacje. W rzeczy samej Han-szan powiada, że buja na
wysokościach jak zmysłowy kochanek, ale uwspółcześniłem i to.
- Wspaniale.
Zdziwiłem się, dlaczego Japhy wybrał Han-szana na swego bohatera.
- Być może dlatego - wyjaśnił - że był poetą, człowiekiem gór i buddystą, który
poświęcił się medytacji nad istotą bytu. Poza tym także wegetarianinem, choć nawiasem
mówiąc, nie upierałbym się, że niejedzenie mięsa to szczególna cnota. Być wegetarianinem w
dzisiejszym świecie to jakby dzielić włos na czworo, skoro wszystkie czujące stworzenia
zjadają wszystko, co da się spożyć. Wybrałem Han-szana również dlatego, że był
samotnikiem, który wyrzekł się świata i wiódł życie czyste i prawe, zgodnie ze swoją naturą.
- Mówisz to tak żarliwie, jakbyś pragnął pójść w jego ślady.
- Tak samo jak ty, Ray. Pamiętam doskonale, co opowiadałeś mi o czasach, gdy
próbowałeś żyć samotnie w lasach Karoliny Północnej, poświęcając się medytacji.
Japhy był bardzo smutny, przybity. Nigdy dotąd nie widziałem go w takim nastroju.
Melancholijny, cichy i zamyślony przyglądał mi się z troską. Jego głos brzmiał czule jak głos
matki. Zdawało się, że Japhy przemawia z oddali do jakiegoś biednego, usychającego z
tęsknoty stworzenia (mnie), które pragnie wysłuchać jego przesłania, choć nie kierował
swych słów do kogoś szczególnego... raczej mówił tak, jakby znajdował się w transie.
- Czy medytowałeś dzisiaj?
- Tak. Najpierw medytowałem o świcie, jeszcze przed śniadaniem. Zawsze też
medytuję długo po południu, dopóki ktoś mi nie przeszkodzi.
- Kto przerywa ci medytację?
- Och, różni ludzie. Czasami Coughlin, a wczoraj przyszli Alvah i Roi Sturlason
21
. A
poza tym odwiedziła mnie pewna dziewczyna, z którą swawoliłem w jab-jum.
- Jab-jum? Co to jest?
- Naprawdę nie wiesz nic o jab-jum, Smith? W takim razie wyjaśnię ci to później.
Wydawało mi się, że jest zbyt smutny, aby rozmawiać ze mną o jab-jum, o którym
dowiedziałem się wszystkiego podczas jednego z naszych późniejszych spotkań.
Rozmawialiśmy przez dłuższy czas o Han-szanie i o jego wierszach, które pisał na skałach.
Nieco zmęczony, zamierzałem wyjść z przyjacielem Japhy’ego Roiem Sturlasonem,
przystojnym wysokim blondynem, który przyszedł podyskutować o planowanej wspólnie
podróży do Japonii. Roi Sturlason bardzo interesował się skalnym ogrodem Ryoanji w
klasztorze Shokokuji w Kioto, który tworzą same głazy, rozrzucone, a może ułożone jakby
zgodnie z mistycznym planem jego twórcy. Tysiące turystów i mnichów przybywa rokrocznie
do klasztoru, by obejrzeć ten niezwykły ogród, i wpatrując się w głazy na piasku, osiągnąć
prawdziwy spokój ducha. Nigdy dotąd nie spotkałem tak niezwykle żarliwego i poważnego
człowieka jak Roi Sturlason. Nigdy więcej już go nie widziałem, gdyż wkrótce poleciał do
21
Roi Sturlason - w rzeczywistości Will Petersen (1928-1994), amerykański malarz, rysownik, fotograf, tłumacz z japońskiego, wykładowca uniwersytecki, wydawca
wierszy Kerouaca, autor sławnego eseju Stone Garden, inspirowanego duchem filozofii zen.
Japonii. Nie zapomnę jednak tego, co powiedział, kiedy zapytałem o głazy w skalnym
ogrodzie.
- Kto ułożył te zwyczajne kamienie w ten niezwykły sposób, wydobywając ich
nieporównywalne piękno?
- Nikt nie wie tego z pewnością. Być może jakiś mnich albo mnisi, bardzo dawno
temu. Można dostrzec tajemniczą formę w układzie tych skałek. Wszak tylko poprzez formę
uświadamiamy sobie pustkę.
Pokazał mi zdjęcie, na którym zobaczyłem głazy na wyrównanym piasku,
wyglądające jak wyspy na morzu, o urwistych brzegach. Skalny ogród znajdował się na
wewnętrznym dziedzińcu klasztornym. Potem Roi pokazał mi plan skalnego ogrodu na
wykresie. Zwrócił uwagę na geometryczną logikę i układ poszczególnych elementów w
stosunku do całości, wybijając na pierwszy plan zwrot „samotna indywidualność”, i porównał
skałki do „talentów wyrzuconych w przestrzeń”. Wyrażenia te zaczerpnął z buddyjskich
koanów, które nie interesowały mnie tak bardzo, jak on sam. Przede wszystkim nadzwyczaj
gościnny i miły Japhy, który zagotował wodę w czajniku na hałasującym prymusie, zaparzył
świeżą herbatę i poczęstował nas z niskim pokłonem drugą filiżanką wybornego napoju.
Jakże różnił się ten spokojny wieczór od zgiełkliwego mityngu poetów.
Nazajutrz, około północy, Coughlin, Alvah i ja wpadliśmy na pomysł, by kupić
butelkę burgunda i wypić ją u Japhy’ego.
- Co on teraz porabia? - zapytałem.
- Och - odparł Coughlin - prawdopodobnie studiuje lub bieduje, przekonajmy się!
Po drodze kupiliśmy wino w sklepie przy Shattuck Avenue i wkrótce zobaczyłem
znów nędzny angielski rower na trawniku.
- Na tym starym gracie Japhy, jak zwykle z plecakiem, krąży przez cały dzień wte i
wewte po Berkeley - powiedział Coughlin. - Na tym samym rowerze jeździł także w
Oregonie, gdy studiował w Reed College. Był tam zadomowionym gościem. Gdy przyjeżdżał,
rozkręcała się prawdziwa zabawa. Piliśmy wino i swawoliliśmy z dziewczynami, a potem
wyskakiwaliśmy przez okno i robiliśmy stare studenckie kawały w całym mieście.
- Jezu! On jest niesamowity! - rzekł Alvah, z podziwu przygryzając wargę.
Z troskliwym zainteresowaniem wyraził swoje zdanie na temat zmiennego
zachowania naszego przyjaciela, który - choć zwykle bywał spokojny jak mnich - nieraz
okazywał się wesołym rozrabiaką.
Przeszliśmy znów przez wąskie drzwi, a Japhy spojrzał w naszą stronę bez zdziwienia,
podniósłszy głowę znad książki, którą czytał, siedząc ze skrzyżowanymi nogami.
Zauważyłem, że tym razem studiował wiersze amerykańskich poetów. Miał na nosie okulary,
jak zwykle podczas lektury, i powitał nas tylko pełnym zdziwienia, powściągliwym „Ach!”
Zdjęliśmy buty i usiedliśmy obok niego. Ale najpierw, gdy wyciągnąłem ku niemu rękę, w
której trzymałem butelkę, Japhy ryknął nagle: „Jaaa!” i wyskoczył wysoko w górę, lądując
przede mną w pozycji wojownika ze sztyletem w ręce, którym dźgnął lekko butelkę, aż
brzęknęło szkło. Nigdy dotąd nie widziałem tak wspaniałego skoku, nie licząc oczywiście
skoków pomylonych akrobatów, ryzykujących życie dla poklasku. To był skok górskiej
kozicy, którą, jak sądzę, stał się Japhy na moment. Przywodził na myśl japońskiego samuraja
- ów odgłos przypominający ryk, nagły skok, pozycja, którą przybrał w momencie lądowania,
i wyraz udawanego gniewu na śmiesznie wykrzywionej twarzy i w wybałuszonych oczach.
Odniosłem wrażenie, iż w ten sposób dał wyraz swojemu niezadowoleniu, że przerwaliśmy
jego studia nad poezją, i skrzywił się na widok butelki, która mogła sprawić, że upije się i nie
dokończy zaplanowanej lektury. Ale już bez protestu sam otworzył flaszkę i wypił spory łyk
wina.
Przez bite cztery godziny siedzieliśmy po turecku, pijąc wino i przekrzykując się
wzajemnie. Była to jedna z najbardziej zabawnych nocy. A przebiegała mnie więcej tak:
JAPHY: Więc, Coughlin, ty wypierdku, co robisz?
COUGHLIN: Nic.
ALVAH: Jakie dziwne masz książki! Hm, Pound, czy podoba ci się Pound?
JAPHY: Owszem. Gdyby jeszcze ten stary dupek nie splugawił Li Po
22
, nazywając go
jego japońskim imieniem! Ale w rzeczy samej to mój ulubiony poeta.
RAY (ja): Pound? Ten pretensjonalny dziwak nie może być twoim faworytem w
poezji.
JAPHY: Napij się jeszcze wina, Smith! Trujesz bez sensu. Kto jest twoim ulubionym
poetą, Alvah?
RAY: Dlaczego mnie nikt nie zapyta o ulubionego poetę? Ja sam znam się lepiej na
poezji niż wy wszyscy razem wzięci!
JAPHY: Czy to prawda?
ALVAH: Możliwe. Czy czytałeś nowy tomik wierszy Raya, które napisał w
Meksyku? „Koło żywego mięsa obraca się w pustce, wydalając sparaliżowane twarze,
jeżozwierze, słonie, ludzi, meteoryty, głupców, nonsens...”
RAY: To nie jest tak!
JAPHY: Skoro mówimy o mięsie, czy czytaliście nowy wiersz...
I tak bez końca, aż wreszcie dyskusja przerodziła się w szalone święto gadulstwa i
wrzasku, a wreszcie w święto śpiewu, podczas którego turlaliśmy się ze śmiechu po podłodze.
Skończyło się na tym, że Coughlin, Alvah i ja wytoczyliśmy się na cichą ulicę, obejmując się
ramionami i śpiewając: „Eli, Eli!” wysokimi przepitymi głosami. W pewnej chwili rozbiliśmy
w drobny mak pustą butelkę, a Japhy, stojąc na progu swego domku, usłyszawszy brzęk
tłuczonego szkła, roześmiał się serdecznie. Mimo wszystko przeszkodziliśmy mu w lekturze
poezji, więc gryzłem się z tego powodu aż do następnego wieczoru, kiedy to niespodziewanie
przyprowadził do nas prześliczną dziewczynę i kazał się jej rozebrać do naga, a ona zrobiła to
bez wahania.
Rozbieranka bardzo pasowała do poglądów Japhy’ego na temat kobiet i uprawiania
miłości. Nie wspomniałem wcześniej, że tego dnia odwiedził go pod wieczór pewien artysta
rockowy, a dziewczyna przyszła nieco później. Była wysoką blondynką. Miała na sobie
tybetański płaszcz z drewnianymi guzikami i kalosze. Rozmawialiśmy właściwie o
wszystkim. W pewnej chwili dziewczyna zainteresowała się planowaną przez Japhy’ego
wspinaczką na Matterhorn i zapytała:
- Czy mogę pójść z wami? - niczym rasowa alpinistka.
- Pyywnie - odparł śmiesznie Japhy, jakby opowiadał dowcip, naśladując wymowę
drwala, a na stare lata farmera Bumiego Byersa, którego poznał na Północnym Zachodzie. -
Pyywnie, chodź z nami, a przelecimy cię na wysokości dziesięciu tysięcy stóp!
Powiedział to w tak zabawny i naturalny sposób, że dziewczyna wcale nie była
zaszokowana, przeciwnie, wydawała się nawet zadowolona, jakby w rzeczy samej jego słowa
sprawiły jej przyjemność.
Teraz, również bez skrępowania, przyprowadził Princess, tak miała na imię, do nas.
Był już wieczór, około ósmej. Piliśmy w milczeniu herbatę, czytaliśmy poezje i pisaliśmy
wiersze na maszynie, gdy Alvah pokazał gestem, abym spojrzał w okno. Na podwórze
wjechali na rowerach Japhy i Princess, dziewczyna o popielatych oczach i złocistych włosach.
Była piękna i miała najwyżej dwadzieścia lat. Muszę jeszcze dodać, że była zwariowana na
punkcie seksu i szalała za mężczyznami, toteż Japhy bez trudności namówił ją na jab-jum.
- Więc naprawdę nie wiesz, co to takiego jab-jum, Smith? - zagrzmiał Japhy,
wkraczając z przytupem do środka i ściskając Princess za rękę. - Przyprowadziłem Princess,
ażeby pokazać ci, co to jest jab-jum, chłopie! - Odpowiada mi to - odparłem - cokolwiek to
22
Li Po albo Li T’ai-po (ok. 699/701-762), najbardziej znany poeta chiński. Nie chcąc zostać urzędnikiem, upijał się do nieprzytomności. Najbardziej znana anegdota głosi,
że pijany wpadł do wody, chcąc objąć odbijający się w niej księżyc.
jest. Znałem Princess mniej więcej od roku i również szalałem za nią. Dziwnym zbiegiem
okoliczności ta cudowna dziewczyna poznała w tym samym czasie Japhy’ego i zakochała się
w nim na zabój, więc robiła wszystko, czego od niej zażądał. Zawsze, gdy wpadali do nas
goście, zasłaniałem moją czerwoną apaszką lampkę ścienną, by stworzyć nastrojowy
półmrok, w którym tak miło gawędzi się przy winie. I tym razem przyćmiłem światło i
poszedłem do kuchni po butelkę wina. Gdy wróciłem do pokoju, zobaczyłem, nie wierząc
własnym oczom, że Alvah i Japhy rozbierają się, rozrzucając ubranie na wszystkie strony.
Princess była już naga. W przyćmionym, czerwonym świetle ściennej lampki jej biała skóra
wyglądała jak śnieg w krwawym blasku zachodzącego słońca.
- Do diabła, co się dzieje?
- To jest właśnie jab-jum, Smith! - rzekł Japhy, usiadł na poduszce ze skrzyżowanymi
nogami i skinął na Princess, która podeszła doń i usadowiła się na jego udach, obejmując go
za szyję. Trwali tak przez chwilę, nie czyniąc żadnego ruchu. Japhy wcale nie był
zdenerwowany ani zawstydzony. Siedział po prostu, jak sądził, w najbardziej doskonałej
pozycji.
- To właśnie robią mnisi w klasztorach Tybetu. To święta ceremonia, która odbywa się
przed szeregiem śpiewających kapłanów
23
. Zgromadzeni w świątyni mnisi modlą się i
recytują: OM MANI PADME HUM, co znaczy: Niechaj stanie się piorun w mrocznej
pustce
24
. Ja jestem piorunem, a Princess mroczną pustką, rozumiesz?
- Ale co ona myśli o tym wszystkim? - krzyknąłem prawie z rozpaczą.
Jak bardzo byłem idealistyczny w swej miłości do tej dziewczyny, próbując od
zeszłego roku zwalczyć pokusę jej uwiedzenia i cierpiąc z tego powodu niewysłowione
katusze, bo przecież była taka młoda i w ogóle...
- Przecież to jest cudowne - odrzekła Princess. - Chodź i sam spróbuj!
- Ale ja nie potrafię siedzieć w ten sposób.
Japhy siedział w pozycji lotosu, jak to określił, przyciskając zewnętrzne kostki stóp do
wewnętrznych powierzchni ud skrzyżowanych nóg. Alvah usiadł, również próbując zewrzeć
ściśle kostki stóp z udami, by zastygnąć w pozycji lotosu. W końcu ból w udach stał się tak
nieznośny, że Japhy przetoczył się wraz z Princess na materac, na którym obaj - Alvah i
Japhy - zaczęli obmacywać jej ciało. Wciąż nie mogłem uwierzyć własnym oczom.
- Rozbierz się i dołącz do nas, Smith! - kusił Japhy.
Od roku żyłem w celibacie, w którym wytrwałem, żywiąc głębokie przekonanie, że
żądza jest główną przyczyną wszelkiego cierpienia i śmierci, stanowi praprzyczynę narodzin.
W rzeczy samej nigdy nie okłamywałem się, twierdząc, że pożądanie jest odrażające, a nawet
okrutne.
- Piękne dziewczyny chodzą po trupach - powtarzałem sobie nieraz, kiedy
mimowolnie oglądałem się za nieprawdopodobnie urodziwymi Meksykankami.
Wstrzemięźliwość seksualna przyczyniła się do tego, że prowadziłem życie spokojne,
które dawało mi wiele radości. Tego jednak było za wiele. Wstydziłem się rozebrać, bo nigdy
nie robiłem tego w obecności więcej niż jednej osoby. A co dopiero w towarzystwie
nagusieńkiej nimfy pośród nagich faunów! Ale Japhy gwizdał na wszystko i niebawem
uszczęśliwił Princess, a potem przeleciał ją Alvah, którego oczy w przyćmionym czerwonym
świetle były równie poważne, jak wtedy, gdy czytał wiersze. Zdobyłem się jedynie na to, by
wtrącić:
23
W rzeczywistości praktyka medytacyjna w zjednoczeniu seksualnym jab-jum, zwana w sanskrycie karmamudrą, nie odbywa się publicznie, lecz prywatnie. Jest uważana
za tajemną i z tego powodu jest niechętnie przekazywana w zasadniczo ascetycznym buddyzmie tybetańskim. Dotyczy to również Zachodu. Kerouac ma jednak rację, kiedy
pisze dalej iż kobiety, które oddawały się lamom, wierzyły, że w ten sposób zdobywają zasługę.
24
Sanskryckie słowa mantry OM MANI PADME HUM znaczą „Om klejnot w lotosie hum”. Jest to mantra bodhisattwy Awalokiteśwary. Najpopularniejsza jest w Tybecie,
gdzie wykuwa się ją na kamieniach.
- Czy nie zapomnieliście, że ja również mam ochotę popracować trochę w jej
ramionach?
- Wspaniale! Naprzód!
Zatem położyłem się na podłodze w ubraniu i najpierw pocałowałem ją w rękę, potem
musnąłem wargami jej przegub, przesuwając usta coraz wyżej. Wreszcie całowałem ją
wszędzie, a ona śmiała się i płakała z rozkoszy, której doznawało jej rozpalone ciało. W
końcu zapomniałem o buddyjskim celibacie, któremu zawdzięczałem swój wewnętrzny
spokój.
- Smith, nie ufam żadnemu rodzajowi buddyzmu ani żadnemu systemowi
filozoficznemu lub społecznemu, który potępia seks - oznajmił bardzo uczenie Japhy, który
siedział nago w lotosie, paląc papierosa Buli Durham (papierosy stanowiły elementarną
cząstkę jego prostego, „niewymyślnego” życia).
Skończyło się na tym, że przenieśliśmy się do kuchni, gdzie, wciąż nago, piliśmy
kawę, potem Princess położyła się na podłodze, unosząc kolana do ramion, a ja grzmociłem ją
bez opamiętania. Później wzięliśmy wspólną gorącą kąpiel w wannie, skąd przysłuchiwałem
się, jak Alvah i Japhy dyskutowali o wolnej miłości i orgiach seksualnych, którym hołdują
wyznawcy zen
25
.
- Hej, Princess, będziemy to robić w każdy czwartek? - krzyczał Japhy. - Będziemy to
robić regularnie?
- Tak! - odkrzyknęła Princess z wanny.
Uwierzcie mi, że dziewczyna była naprawdę zadowolona, a wyraziła to tak:
- Gdy to robię, czuję się tak, jakbym była matką wszystkich istot, która musi
opiekować się swoimi maleństwami.
- Sama jesteś takim ślicznym maleństwem.
- Nie, ja jestem starą matką ziemią. Jestem bodhisattwą. Była odrobinę szalona. Gdy
usłyszałem w jej ustach słowo „bodhisattwą”, zdałem sobie nagle sprawę z tego, że pragnęła
zostać równie wielkim buddystą, jak Japhy. Jednak będąc dziewczyną, mogła wyrazić to w
jedyny dostępny kobiecie sposób - w świętej ceremonii jab-jum, wywodzącej się z tradycji
tybetańskiego buddyzmu. Nie było w tym nic złego.
Alvah był niezmiernie zadowolony i poparł bez reszty ideę „wieczorków
czwartkowych”, a i mnie spodobał się ten pomysł.
- Alvah, Princess mówi, że jest bodhisattwą.
- Z pewnością.
- Powiada też, że jest matką nas wszystkich.
- W Tybecie i starożytnych Indiach było wiele kobiet bodhisattwów - powiedział
Japhy. - Bardzo często przyjmowano na służbę w klasztorach i świętych jaskiniach młode
dziewczęta, które traktowano jak święte nałożnice. Oddawały się mnichom, zdobywając w
ten sposób wielką zasługę, jak również medytowały. Wiele spośród nich zostawało
bodhisattwami. Wszyscy bodhisattwowie, zarówno mężczyźni, jak i kobiety medytowali,
pościli, urządzali „balety” na wzór naszych „wieczorków czwartkowych”, potem ucztowali,
pili, znów dyskutowali, wędrowali, mieszkali w wiharach
26
w porze deszczowej i sypiali pod
gołym niebem w porze suchej, a przede wszystkim nie mieli żadnych zahamowań
seksualnych - i to właśnie tak mi się zawsze podobało w religiach Wschodu. Podobna
swoboda seksualna panowała wśród Indian w naszym kraju, czego dowiedziałem się,
przeprowadzając badania nad obyczajami plemiennymi... Czy wiecie, że kiedy dorastałem w
Oregonie, wcale nie czułem się Amerykaninem, który ślepo wierzy w wyidealizowaną
25
Orgie seksualne z pewnością nie są ulubioną formą działalności buddystów zen. Skoro jednak w początkowym okresie buddyzmu w Mongolii jab-jum uważano za
zachętę do wolnej miłości, to nie można wykluczyć, że podobnie uważali niektórzy amerykańscy buddyści.
26
Wihara - klasztor buddyjski w Indiach. Podczas trwającej trzy miesiące pory deszczowej mnisi praktykowali w wiharach medytację.
koncepcję życia na przedmieściu i powściągliwość seksualną oraz w powszechną, ponurą
cenzurę prasową wszystkich naszych prawdziwie humanistycznych wartości? A kiedy
odkryłem buddyzm, pojąłem nagle, że żyłem już kiedyś, niezmiernie dawno temu, w
poprzednim wcieleniu, a teraz z powodu swych błędów i złych uczynków popadłem w
poniżenie i w obecnej postaci muszę wieść o wiele żałośniejszą egzystencję. Moja zła karma
sprawiła, że urodziłem się w Ameryce, gdzie ludzie nie potrafią się bawić i nie wierzą w nic,
a zwłaszcza w wolność. Dlatego też zawsze sympatyzowałem z wszelkimi ruchami
wolnościowymi, nawet z anarchizmem na północnym zachodzie, zawsze podziwiałem
bohaterów przeszłości, takich jak zamordowani w masakrze pod Everett, a także innych
buntowników...
Skończyło się na długiej gorącej dyskusji o wszystkim. Princess ubrała się. Odjechali
z Japhym na rowerach, a Alvah dalej gawędził ze mną w przyćmionym czerwonym świetle.
- Ale wiesz, Ray, nasz Japhy jest naprawdę inteligentny, to najbardziej szalony,
sprytny i swobodny chłopak, jakiego znamy. A najbardziej kocham w nim to, że jest wielkim
bohaterem Zachodniego Wybrzeża. Czy wiesz, chłopie, że choć bywałem tu i ówdzie w ciągu
ostatnich dwóch lat, nie spotkałem nikogo innego o tak wielkiej wiedzy i błyskotliwej
inteligencji, nikogo bardziej predestynowanego do tego, by być wielką nadzieją Zachodniego
Wybrzeża. Obok solidnych podstaw, myślę o studiach orientalistycznych oraz głębokiej
znajomości Pounda, doświadczył wizji po spożyciu pejotlu i wspina się w górach, medytując
jak bhikku, aha! Japhy Ryder jest wspaniałym nowym bohaterem amerykańskiej kultury.
- Jest szalony! - zgodziłem się. - A poza tym podoba mi się w nim to, że staje się taki
skupiony i cichy, kiedy ogarnia go smutek...
- Jezu! Zastanawiam się nieraz, co będzie z nim pod koniec jego życia.
- Myślę, że skończy jak Han-szan, dożywając swych dni samotnie w górach i pisząc
wiersze na skałkach lub wyśpiewując je pielgrzymom przybyłym do jego samotni.
- Albo może pojedzie do Hollywood i zostanie gwiazdorem filmowym. Tak
przypuszczam, bo powiedział mi kiedyś: „Alvah, czy wiesz, że nigdy nie pomyślałem o tym,
by zagrać w filmie i zostać gwiazdą kina, chociaż potrafię wszystko, stary, nawet jeśli dotąd
nie próbowałem tego?” Wierzę mu, że potrafi wszystko. Czy widziałeś, w jaki sposób otuliła
go swym ciałem Princess?
- Och, oczywiście!
Tej samej nocy, gdy Alvah zasnął, usiadłem pod starym drzewem, które rosło na
podwórzu, i wpatrywałem się w gwiazdy, a potem przymknąłem oczy, ażeby pomedytować, i
próbowałem uspokoić się po tym wszystkim, co zaszło tego wieczoru.
Początkowo jednak Alvah nie mógł zasnąć, więc wyszedł na dwór. Położył się na
wznak na trawie i wpatrywał w niebo.
- Ogromne, ciężkie chmury płyną w ciemności nad nami. To uświadamia mi, że
żyjemy na rzeczywistej planecie.
- Zamknij oczy, a zobaczysz coś więcej niż tylko chmury.
- Nie rozumiem, co chcesz przez to powiedzieć! - odburknął urażony.
Zawsze irytowały go moje małe wykłady na temat ekstatycznego spełnienia w
samadhi, czyli w stanie, w którym znajdzie się jogin, gdy w trakcie medytacji tak wyciszy
umysł, że wyjdzie poza swoje granice i ujrzy wewnętrznym wzrokiem pewnego rodzaju
wielopostaciową wieczystą moc, która pulsuje w miejscu żałosnych, tylko pozornie
rzeczywistych obrazów i form. A jeśli, drogi czytelniku, twierdzisz, że ponosi mnie fantazja,
wróć tutaj za miliard lat i spróbuj wtedy zaprzeczyć! Bo czym jest czas?
- Czy nie sądzisz, że ciekawiej jest być kimś takim jak Japhy, który ma dziewczyn na
kopy i olbrzymią wiedzę, i szczęście, i naprawdę coś robi, niż przesiadywać bez sensu pod
drzewem? - ironizował Alvah.
- Nie! - zaprzeczyłem stanowczo, będąc pewien, że Japhy zgodziłby się ze mną. -
Wszystko, co robi Japhy, to tylko zabawa w pustce.
- Nie sądzę.
- Założę się, że tak właśnie jest. Wybieram się z nim w góry w przyszłym tygodniu,
więc przekonam się o tym na własne oczy i zdam ci relację ze wszystkiego.
- Cóż - westchnienie - jeśli o mnie chodzi, to zamierzam pozostać Alvahem
Goldbookiem, a zresztą do diabła z tym buddyjskim gównem!
- Pożałujesz jeszcze tych słów! Dlaczego nie próbujesz zrozumieć tego, co staram się
powiedzieć? Przecież to jedynie sześć zmysłów stwarza w twoim umyśle złudzenie, że nie
tylko posiadasz sześć zmysłów, ale że również dzięki nim kontaktujesz się ze światem, który
cię otacza. Gdybyś nie miał oczu, nie widziałbyś mnie. Gdybyś nie posiadał uszu, nie
usłyszałbyś przelatującego samolotu. Gdybyś nie miał nosa, nie mógłbyś poczuć nocą
zapachu mięty. Gdyby nie zmysł smaku na języku, nie wyczułbyś różnicy w smaku potraw.
Gdybyś nie posiadał ciała i zmysłu dotyku, nie mógłbyś się rozkoszować ciałem Princess. A
jeśli nie ma mnie, samolotu, Princess, świadomości, nie ma w ogóle nic. Na Boga, czy
zamierzasz przez całe życie trwać w złudzeniu?
- Tak, właśnie tego chcę! Dziękuję Bogu za to, że stworzył świat w miejsce pustki.
- No cóż, mam dla ciebie nowinę, że stało się odwrotnie, to pustka została stworzona z
czegoś, jeśli istotnie Bóg maczał w tym palce. Pustka powstała z dharmakaji
27
, czyli ciała
Prawdy, i tym właśnie jest pustka, i wszystkim tym, o co się kłócimy, sprzeczamy i o czym
rozprawiamy tak długo w noc. Idę spać!
- Tak, czasem dostrzegam błysk iluminacji w tym, co próbujesz mi powiedzieć, ale,
uwierz mi, więcej dowiedziałem się o satori
28
od Princess niż z twoich kwiecistych słów.
- To satori twojego słabego ciała, rozpustniku!
- Znam odkupiciela mego żywota.
- Jakiego odkupiciela? Jakiego żywota?
- Och, dajmy temu wreszcie spokój, żyjmy po prostu!
- Nonsens! Kiedyś myślałem podobnie, Alvah, i byłem tak samo nieszczęśliwy i
zachłanny, jak ty teraz. Jedyne, co chcesz robić, to uciec stąd, gzić się, dać komuś wpieprz i
pieprzyć się, wreszcie zestarzeć, chorować, pozwolić się pochłonąć samsarze i stać się na
koniec tym pieprzonym nieśmiertelnym mięsem samsary, które odrodzi się w kolejnym
wcieleniu, tworząc jeszcze jedno ogniwo w łańcuchu narodzin i śmierci, z którego nigdy się
nie uwolnisz.
- To nie brzmi przyjemnie. Ludzie płaczą, a jednak próbują żyć, jak potrafią. Twój
buddyzm doprowadził cię do tego, że nawet nie masz pewności, kim jesteś. Sprawił też, że
lękałeś się rozebrać, by wziąć udział w zwykłej zdrowej orgietce.
- Przecież w końcu rozebrałem się, prawda?
- Ale z wielkimi oporami. Lepiej zapomnijmy o tym!
Alvah poszedł spać. Siedziałem z przymkniętymi oczami pod drzewem i myślałem:
„Nie myślę już”, ale ponieważ musiałem wszystko przemyśleć, nie przestałem myśleć. W
końcu wyciszyłem umysł na tyle, że poczułem, jak przepływa przeze mnie fala radości, gdy
uświadomiłem sobie, że cały ów zamęt był tylko snem. Teraz zły sen przeminął, więc
przestałem się martwić. Nie byłem już „sobą” i modliłem się do Boga czy Tathagaty, aby
ofiarował mi dosyć czasu i mądrości, a także siły, bo zamierzam głosić ludziom to, co
poznałem (nawet teraz nie czynię tego właściwie). Wszystkie cierpiące istoty muszą
dowiedzieć się ode mnie o tym, co wiem, gdyż ta wiedza uśmierzy ich ból. Stare drzewo
pochylało się nade mną niczym żywa istota. Słyszałem mysz, która popiskiwała cichutko w
27
Pustka i dharmakaja to synonimy.
28
Satori (jap.) to intuicyjny wgląd w naturę rzeczy, przelotne doświadczenie oświecenia.
ogrodzie, gdzieś pod liśćmi. Dachy Berkeley wyglądały jak posępne żywe stworzenia, w
których ciałach zamieszkały żałosne zjawy z nieśmiertelnych niebios, jakby lękały się ukazać
swoje prawdziwe oblicza. Po pewnym czasie udałem się wreszcie na spoczynek; wolny od
wspomnień o Princess, uwolniony od pożądania, obojętny na czyjąkolwiek dezaprobatę i
pełen zadowolenia, zapadłem w głęboki sen.
Nadszedł dzień, w którym wyruszyliśmy na naszą wielką wspinaczkę. Późnym
popołudniem przyjechał Japhy na swoim starym rowerze. Pożyczyliśmy od Alvaha plecak i
umocowaliśmy go na bagażniku. Spakowałem swetry i grube skarpety do mojego plecaczka.
Jednak nie miałem butów odpowiednich do wspinaczki, toteż Japhy pożyczył mi swoje stare,
ale mocne tenisówki. Moje były już nazbyt sfatygowane.
- Takie lekkie buty nieźle nadają się w góry. Będziesz mógł w nich z łatwością
przeskakiwać z kamienia na kamień. Oczywiście, w niektórych miejscach będziemy musieli
zmienić obuwie.
- Co będziemy jeść? Czy zabrałeś prowiant?
- Hm, za chwileczkę przejdziemy do prowiantu, Raaay (niekiedy zwracał się do mnie
po imieniu, a gdy to robił, wymawiał moje imię przeciągle i ze smutkiem, jakby miał na
uwadze moje dobro). - Mam dla ciebie śpiwór. Co prawda, nie jest taki wygodny jak mój i,
naturalnie, o wiele cięższy, ale w ubraniu i przy wielkim ognisku będzie ci w nim ciepło.
- Zgoda na ciepłe ciuchy, ale dlaczego mamy zaraz rozpalać wielkie ognisko, przecież
to dopiero październik?
- Tak, ale w październiku bywają już przymrozki.
- W nocy?
- Tak, właśnie nocą. W dzień bywa zwykle przyjemnie ciepło. Czy wiesz, że stary
John Muir zwykł włóczyć się po górach tylko w starym płaszczu wojskowym i z papierową
torbą, pełną czerstwego chleba, który moczył w wodzie, by zaspokoić głód, a jego łazęga
trwała całymi miesiącami?
- Mój Boże, musiał być naprawdę wytrzymały!
- A teraz co do prowiantu... Otóż wybrałem się na targ w Crystal Palace przy Market
Street i kupiłem kaszę, bułgarkę, czyli grubo zmieloną bułgarską pszenicę, do której dodam
plasterki bekonu, i krojony chleb. Przygotuję wspaniałą kolację dla naszej trójki, bo Morley
idzie z nami. Kupiłem też herbatę. Wiem, że uwielbiasz filiżankę gorącej herbaty pod
rozgwieżdżonym, zimnym niebem. Mam również budyń czekoladowy, nie ten błyskawiczny
erzac, tylko budyń z prawdziwej czekolady, który wsypię do garnuszka z wrzącą wodą i
zamieszam nad ogniskiem, a potem ochłodzę w śniegu.
- No, chłopie!
- Pomyślałem sobie, że tym razem kupię zamiast ryżu, który zwykle zabieram w góry,
właśnie bułgarkę i przyrządzę coś wykwintnego, specjalnie dla ciebie, Raaay. Do bułgarki
dodam różne suszone jarzyny, które kupiłem w sklepie dla narciarzy. Kolację i śniadanie
zjemy już w drodze. Kupiłem również wielką torbę orzeszków ziemnych i rodzynek, które
wspaniale regenerują siły, a ponadto torebkę suszonych śliwek i moreli. To powinno nam
wystarczyć.
I pokazał mi wcale nie tak znów dużą torbę, do której zapakował zakupioną żywność,
mającą wystarczyć dla trzech dorosłych mężczyzn na dwadzieścia cztery godziny trudnej
górskiej wspinaczki.
- Zapamiętaj, że wybierając się w góry, nie powinieneś dźwigać zbyt dużego ciężaru,
to podstawowa rzecz. A te oto paczuszki - wskazał na plecaki - są już wystarczająco ciężkie.
- Ale, na Boga, przecież w tej małej torbie nie ma dosyć żywności dla nas trzech!
- Ależ tak, wystarczy jej z pewnością, bo kasza spęcznieje w wodzie.
- Czy weźmiemy wino?
- Nie, nie kupiłem nawet jednej butelki; wiesz, kiedy człowiek przebywa na dużej
wysokości i jest utrudzony wspinaczką, wcale nie pragnie alkoholu.
Nie uwierzyłem w to, ale nie zaprotestowałem. Przytroczyliśmy mój bagaż do ramy i
poprowadziliśmy rower przez kampus, a potem wzdłuż krawężnika do domku Japhy’ego.
Kiedy pogłębił się cień wieży zegarowej Uniwersytetu Kalifornijskiego i nastał
chłodny, piękny jak w arabskich baśniach „z tysiąca i jednej nocy” zmierzch, wyruszyliśmy w
drogę. Biły dzwony, a kryształowe powietrze przesycał zapach eukaliptusów, cyprysów i
pozostałych drzew, które rosły na wzgórzach.
- Zanosi się na to, że w górach będzie zimna noc - powiedział Japhy, który czuł się
wspaniale, a kiedy zapytałem go o „wieczorek czwartkowy” z Princess w przyszłym
tygodniu, wybuchnął gromkim śmiechem.
- Chyba wiesz, że zabawiałem się z Princess w jab-jum już dwa razy od zeszłej nocy.
Ona przychodzi, kiedy zechce, chłopie, i nigdy nie trzeba jej o to prosić. Więc zadowalam
bodhisattwę.
Japhy rozgadał się i opowiedział mi o swoim dzieciństwie w Oregonie.
- Wiedliśmy prawdziwie surowe życie w chacie z okrąglaków. W mroźne zimowe
poranki rozbieraliśmy się do mycia i ubieraliśmy przy piecu na oczach wszystkich
domowników. Dlatego też nie podoba mi się, że wstydzisz się rozbierać. Chodzi mi o to, że
nie jestem ani wstydliwy, ani nieśmiały.
- Co zwykle robiłeś, kiedy uczyłeś się w college’u?
- Zawsze latem zatrudniałem się jako strażnik leśny w górach. Moim zadaniem było
wypatrywanie pożaru. To właśnie powinieneś robić w lecie, Smith! Zimą jeździłem dużo na
nartach, a niekiedy popisywałem się, chodząc na szczudłach po kampusie, z czego byłem
niezmiernie dumny. Zdobyłem również kilka szczytów górskich. Kilka razy próbowałem
wejść na Rainiera, wreszcie udało mi się zdobyć ten szczyt i upamiętnić swoje nazwisko na
tabliczce jego zdobywców. Niewielu alpinistom udało się tam wejść. Na tabliczce było ledwie
kilka nazwisk, wierz mi! Zdobyłem też wszystkie szczyty w Górach Kaskadowych, zarówno
w sezonie, jak i w zimie. Pracowałem także przy wyrębie lasu. Smith, muszę ci wszystko
opowiedzieć o romantycznym życiu na północnym zachodzie, gdzie zatrudniłem się przy
wyrębie, tak jak ty opowiedziałeś mi o swojej włóczędze kolejowej. To trzeba samemu
przeżyć! Najpierw jazda wąskotorową kolejką o mroźnym, śnieżnym poranku. Nie jest ci
zimno, bo masz żołądek pełen naleśników z syropem klonowym i gorącej czarnej kawy.
Potem wchodzisz do lasu z siekierą, żeby powalić pierwsze tego poranka drzewo. Tego nie
można z niczym porównać.
- Twoja opowieść przypomina mi moje marzenia o wielkim północnym zachodzie.
Indiańskie plemię Kwakiutlów, Górską Policję Konną...
- Kwakiutlowie żyją jeszcze w Kanadzie w Kolumbii Brytyjskiej. Czasem spotykałem
ich na szlaku.
Prowadziliśmy rower małymi uliczkami, mijając po drodze rozmaite studenckie
spelunki i kafejki. Zajrzeliśmy nawet do Robbiego, aby sprawdzić, czy nie ma w środku
kogoś znajomego. Spotkaliśmy tam Alvaha, który dorabiał na pół etatu jako kierowca
autobusu. W naszych znoszonych ubraniach wyglądaliśmy niezbyt swojsko na terenie
kampusu. Japhy’ego uważano nawet za ekscentryka, co wydaje mi się normalne u
mieszkańców kampusu i studentów z college’ów, którzy wzdrygają się na widok człowieka z
krwi i kości. College to typowa szkoła wyższa, gwarantująca po jej ukończeniu niezłą
posadkę byle miernocie z klasy średniej, której aspiracje znajdują doskonały wyraz w rzędach
zamożnych domów z przystrzyżonym trawnikiem od frontu i wielkim telewizorem w salonie,
gdzie wszyscy oglądają to samo i myślą to samo. Ale nieokiełznani, swobodni barbarzyńcy,
jak Japhy, buszują niczym drapieżniki w przepastnych lasach, by usłyszeć głos wołającego na
puszczy, osiągnąć ekstazę równą jasności gwiazd i odkryć mroczny, tajemniczy rodowód
nieznanej pierwotnej cywilizacji, która nie pozostawiła żadnych śladów.
- Wszyscy ci ludzie - mawiał Japhy - mają wyłożone białymi kafelkami ubikacje,
gdzie wydalają, niczym górskie niedźwiedzie, wielkie cuchnące gówna. Wszystko jednak
zostaje spłukane do wygodnych rur kanalizacyjnych, więc nikt z nich nie myśli więcej o
gównie ani też nie uświadamia sobie, że sam zrodził się z gówna, cywety i morskiej piany. Za
to spędzają oni cały dzień na nieustannym myciu rąk śmietankowymi mydełkami, które
pragną w sekrecie zjeść w łazience.
Miał milion pomysłów. Na wszystko znajdował wyjaśnienie.
Doszliśmy do jego małego domku o zmierzchu. W powietrzu unosił się zapach dymu i
palonych liści. Kiedy już spakowaliśmy wszystko, wybraliśmy się do Henry’ego Morleya
29
,
który miał samochód. Ten wspaniale wykształcony okularnik był jeszcze bardziej
ekscentryczny i częściej naruszał reguły obowiązujące na terenie kampusu niż Japhy. Był
bibliotekarzem, mieszkał wspólnie z przyjaciółmi, a poza tym lubił wspinaczkę. Jego
jednoizbowy, otoczony trawnikiem domek był pełen książek i zdjęć z wypraw
wysokogórskich. Niewielki pokoik zagracały plecaki, górskie buciory, narty. Zdumiewał
mnie sposób mówienia Morleya - otóż wyrażał się on zupełnie tak samo, jak krytyk
Rheinhold Cacoethes, który wywarł nań olbrzymi wpływ, odkąd zostali wielkimi
przyjaciółmi i zdobyli wspólnie wiele szczytów. Właściwie nie dałbym głowy, czy to Morley
naśladował Cacoethesa, czy też Rheinhold upodobnił się do Henry’ego. Przeczuwałem, że to
Morley wpłynął na osobowość krytyka. Jego błyskotliwe, szalenie dowcipne, sarkastyczne i,
zdawałoby się, świetnie wyważone, pełne obrazowych porównań tyrady były podszyte tym
samym tanim blichtrem, co popisy oratorskie Rheinholda Cacoethesa.
Kiedy przyszliśmy do Morleya, zebrało się właśnie u niego grono dziwnych
przyjaciół, wśród których znaleźli się Chinka i Niemiec, i jeszcze kilku studentów
zagranicznych. Morley oznajmił:
- Zabieram w góry mój nadmuchiwany materac! Jeśli chcecie, chłopaki, śpijcie na
twardej zimnej ziemi, ale ja wydałem szesnaście dolców w sklepie marynarki wojennej w
Oakland na ten materac i przejeździłem cały dzień, zastanawiając się, czy deskorolkę lub
dwie deskorolki, używane równocześnie, można w sensie technicznym określić jako „pojazd
na drodze”...
A potem palnął nieprawdopodobną mówkę, której ani ja, ani nikt z gości nie mógł w
żaden sposób zrozumieć, bo w istocie wygłosił żart tak bardzo osobisty i sekretny, że tylko on
sam znał klucz do jego znaczenia. Więc gadał i gadał, plotąc trzy po trzy i zachłystując się z
zachwytu nad tą żonglerką słów, której nikt nie słuchał. Ale mnie podobało się to jego
osobliwe słowolejstwo. Przeraziliśmy się jednak, gdy zobaczyliśmy ogromny stos rzeczy,
które zamierzał taszczyć w góry - mnóstwo konserw, kilka czekanów, nadmuchiwany materac
i sporo zupełnie zbędnego ekwipunku.
- Masz prawo zabrać tę ciężką siekierę, ale nie wydaje mi się, żebyśmy chcieli rąbać
drzewa, Morley. A konserwy zawierają mnóstwo zwykłej wody, którą będziesz niósł na
własnych plecach. Czy nie przyszło ci do głowy, że na miejscu jest dosyć wody w potokach?
- No cóż, wydawało mi się, że chińskie zrazy w sosie własnym będą wspaniale
smakowały w górach, dlatego kupiłem te wszystkie puszki.
- Wziąłem dosyć jedzenia dla nas trzech. Ruszajmy! Morley stracił wiele czasu,
strzępiąc język po próżnicy i szukając różnych drobiazgów. Długo też trwało pakowanie jego
nieporęcznego tobołu, w końcu jednak pożegnaliśmy się z przyjaciółmi gospodarza,
wsiedliśmy do małego samochodu i około dziesiątej ruszyliśmy w kierunku Tracy, a potem
Bridgeport, skąd przejechaliśmy jeszcze osiem mil do szlaku nad jeziorem.
29
Henry Morley - w rzeczywistości John Montgomery. Przyjaciel Kerouaca i Snydera. Opublikował wspomnienia o Kerouacu (1970).
Usadowiłem się na tylnym siedzeniu, a Japhy z przodu obok Morleya; obaj prowadzili
ożywioną rozmowę. Jak miałem się przekonać w niedalekiej przyszłości, z Morleya był istny
wariat, świszczypała, który zapuka do drzwi bez względu na porę dnia czy nocy z kwartą
ajerkoniaku, oczekując, że wypijesz to świństwo. Ale ja zwykle kazałem mu (to było już
później, gdy się zaprzyjaźniliśmy) jechać niby to do sklepu monopolowego, a w
rzeczywistości z wizytą do pewnej dziewczyny, do której wzdychał. Sam jej widok działał
nań jak smoczek na niemowlaka. Pukaliśmy do drzwi, dziewczyna otwierała, ale kiedy
zobaczyła, kto przyszedł, natychmiast je zatrzaskiwała. Jednak do naszego domku wracaliśmy
już spokojnie.
- O co jej chodzi?
- Och, to długa historia - odpowiadał Morley wymijająco, więc nigdy nie pojąłem, co
zaszło.
Innego dnia, wiedząc, że Alvah nie ma przyzwoitego posłania, pojawił się jak upiór w
drzwiach z ogromnym podwójnym łóżkiem, gdy właśnie niewinnie parzyliśmy poranną kawę.
Gdy tylko odjechał, zataszczyliśmy łoże w pocie czoła do stodoły. On także przywiózł kiedyś
jakieś zdekompletowane deski i jeszcze parę gratów, i te nieprawdopodobne półki na książki.
Po wielu latach naszej znajomości wciąż miałem z nim trzy światy, zwłaszcza gdy
wyprowadzał się ze swego domu w Contra Costa (którego był właścicielem i który wynajął),
gdzie spędziłem niewiarygodnie mozolne dni, pomagając mu za dwa dolary na godzinę
wynosić ciężkie wiadra szlamu, który on sam wybierał rękoma w pocie czoła ze swojej
zalanej piwnicy - czarny i utytłany w błocie jak Król Mułu Tartarilouak mieszkający pod
mostem Paratioalaouakak. Na jego twarzy malował się tajemniczy uśmiech jakby psotnej
uciechy. Nieraz widywałem ten figlarny grymas. Kiedyś przejeżdżaliśmy przez jakieś małe
miasteczko, gdzie zachciało się nam lodów. Wysiedliśmy z samochodu, który nas podwiózł, i
paradowaliśmy z rożkami lodów główną ulicą miasteczka (Morley wędrował z wiadrami i
grabiami w ręku), wzbudzając zainteresowanie mieszkańców, w których oczach
wyglądaliśmy jak para staroświeckich komediantów z zapomnianego hollywoodzkiego filmu
lub robotnicy bielący wapnem drzewa w sadzie. Niesamowita postać pod każdym względem!
Teraz Morley wiózł nas do Tracy, lawirując na zatłoczonej pojazdami czteropasmowej
autostradzie. Temu niezmordowanemu gadule ani na chwilę nie zamykały się usta, na każde
słowo Japhy’ego odpowiadał dziesięcioma. Wyglądało to mniej więcej tak - Japhy powiedział
na przykład: „Na Boga, chyba naprawdę ostatnio rozmiłowałem się w nauce. Myślę, że
poczytam coś z dziedziny ornitologii w przyszłym tygodniu...”, a Morley na to: „Tylko ktoś,
kto nie ma dziewczyny opalonej jak na Riwierze, może rozmiłować się w nauce”.
Wciąż plótł te swoje kapitalne idiotyzmy, zawsze głuchy na racje oponentów. W
trakcie jazdy bezustannie spoglądał na Japhy’ego, przed którym popisywał się swymi
oracjami. Nie mogłem pojąć, skąd się wziął pod kalifornijskim niebem ten jedyny w swoim
rodzaju błazen-lingwista, który teraz popisywał się przed nami ekwilibrystyką słowną. Kiedy
Japhy napomknął coś o śpiworach, Morley wsunął nogi do jednego, zaczął przebierać nimi w
środku, udając, że maszeruje, i wykrzykiwał:
- Koniec z gęsią skórką, będę odtąd sypiał pod chmurką! Niech no tylko sobie kupię
leciutki, cieplutki, jasnoniebieski śpiwór francuski. Kupię go w Vancouver, hej, będzie w sam
raz dla Daisy Mae. Ale, do Kanady nie nadaje się wcale! Wszyscy wiedzieć chcą, czy to jej
dziadek był tym odkrywcą, który spotkał Eskimoskę z cieplutkim noskiem. A ja jestem z
bieguna północnego!
- O czym on pieprzy?! - wykrzyknąłem z tylnego siedzenia, a Japhy odkrzyknął:
- Po prostu gada jak nakręcony!
Powiedziałem chłopakom, że miałem lekki atak zakrzepicy (thrombophlebitis), która
powoduje zakrzepy krwi w naczyniach krwionośnych, i boję się, że jutro nie podołam
wspinaczce. Nie chodzi o utykanie, ale obawiam się, że pogorszy mi się, gdy będziemy
schodzić ze szczytu. Morley zapytał:
- Czy thrombophlebitis wpływa w szczególny sposób na odlewanie?
Odparowałem, napomykając o tępakach z zachodu, a on rzekł:
- Jestem tępakiem z zachodu... Posłuchaj, jakie uprzedzenia wyniosłem z Anglii.
- Jesteś szalony, Morley.
- Zgoda, może i jestem szalony, ale nawet jeśli, to i tak wszędzie pozostawię po sobie
dobrą pamięć. - A potem dodał, jakby od niechcenia: - No tak, jestem wielce rad, że będę się
wspinał z dwoma poetami. Sam zamierzam napisać książkę o Ragusie, nadmorskiej republice
w okresie późnego średniowiecza, w której rozwiązano problemy klasowe, powierzając
stanowisko sekretarza stanu Machiavellemu. Było to oczywiście możliwe dzięki wpływom
tureckim.
- Oczywiście - zgodziliśmy się.
Wtedy Morley zadał głośno pytanie pod własnym adresem:
- Czy możesz zaklepać sobie święta w domku z osobliwym starym kominem z
czerwonej cegły, skoro do Bożego Narodzenia pozostało zaledwie osiemnaście milionów
sekund?
- Jasne! - Japhy roześmiał się.
- Jasne! - odpowiedział sobie Morley, kręcąc kierownicą w obie strony na wirażach. -
Wyślą po nas zaprzężony w renifery autobus Greyhounda, specjalnie przeznaczony dla
uczestników posezonowej otwartej Konferencji Szczęścia w głębi gór Sierra Nevada, która
odbędzie się dziesięć tysięcy pięćset sześćdziesiąt jardów od najbardziej prymitywnego
hotelu. To metoda nowocześniejsza niż psychoanaliza i złudnie prosta. Ale jeśli zgubisz bilet
powrotny, możesz zostać gnomem. Okażmy więc swoją wdzięczność, bo krążą już plotki, że
na zebraniach związku aktorów wycierają sobie gęby krociami osób pozbawionych
członkostwa. Innymi słowy, oczywista, Smith - dodał odwracając się do tyłu - odkrywając w
sobie od nowa pierwotne uczucia, otrzymasz dar od... kogoś drugiego. Czy trochę syropu
klonowego poprawi ci nastrój?
- Jasne, Henry.
Oto cały Morley. Tymczasem samochód wspinał się po stokach wzgórz. Mijaliśmy
ponure miasta, zatrzymując się czasem, by zatankować. Na ulicach widzieliśmy jedynie
bandy wyrostków w skórzanych kurtkach i niebieskich dżinsach. Wyglądali jak Elvis Presley
i wystawali godzinami na ulicy, czekając na okazję, by komuś dołożyć. Lecz przez uchyloną
szybkę słyszeliśmy już szum bystrych, czystych potoków i czuliśmy, że wysokie góry są
niedaleko. Nadeszła piękna, gwiaździsta noc i wreszcie wjechaliśmy na wąską wiejską drogę,
która biegła u podnóża gór. Na poboczu rosły wysokie sosny. Gdzieniegdzie pojawiły się
skały. W powietrzu wyczuwało się lekki przymrozek i majestatyczną wspaniałość. Właśnie
rozpoczął się sezon łowiecki i w przydrożnym szynku, gdzie wstąpiliśmy, by napić się czegoś
na rozgrzewkę, spotkaliśmy wielu myśliwych w czerwonych czapeczkach i wełnianych
koszulach. W samochodach wieźli strzelby myśliwskie i pudła z nabojami i wyglądali na
prawdziwych zapaleńców, gdy rozpytywali nas gorączkowo, czy nie widzieliśmy gdzieś
jelenia.
Morley nie mógł powstrzymać gadulstwa w czasie jazdy, nadając bez przerwy:
- No tak, Ryder! Może okrzykniemy cię lordem Alfredem Tennysonem podczas
naszego małego party na korcie tenisowym na Wybrzeżu. Wielbiciele wyniosą cię na
piedestał, okrzykną prorokiem cyganerii, wstąpisz w poczet rycerzy Okrągłego Stołu na
miejsce Amadisa z Galii i dostąpisz nadzwyczajnych splendorów w małym królestwie
Moorish, które zostało sprzedane Etiopii za siedemnaście tysięcy wielbłądów i tysiąc
sześciuset piechurów w czasach, kiedy Cezar ssał jeszcze cycuszki swej mamusi...
I nagle ujrzeliśmy w świetle reflektorów jelenia; przypatrywał się nam badawczo
przez chwilę, zanim skoczył w gęstwinę na poboczu drogi i zniknął w diamentowej ciszy lasu
(którą usłyszeliśmy, gdy Morley zgasił silnik). W tej samej chwili dobiegł odgłos jego kopyt.
Pomyślałem, że jeleń zmierza do ostoi wśród mgieł, gdzie mógłby go wykryć tylko indiański
tropiciel. Dotarliśmy wreszcie do prawdziwej głuszy. Morley zauważył, że znajdujemy się
mniej więcej na wysokości trzech tysięcy stóp. Słyszeliśmy zewsząd szum potoków
spływających po roziskrzonych mrozem skałach.
- Hej, jelonku! - zawołałem do niewidocznego zwierzęcia. - Nie martw się, nie
będziemy strzelać do ciebie!
Wstąpiliśmy do baru dzięki moim naleganiom.
- Nie ma nic lepszego, by pokrzepić duszę o północy w tej mroźnej górskiej krainie,
niż kielich rozgrzewającego czerwonego portwajnu, tak mocnego jak sycony miód sir Artura!
- Okay, Smith - powiedział Japhy - ale wydaje mi się, j że nie powinniśmy pić podczas
wędrówki.
- Ach, komu to zaszkodzi?
- No dobrze, ale pomyśl jednak o pieniądzach, które zaoszczędziliśmy, kupując tanią
żywność na weekend. Czy naprawdę zamierzasz je przepić?
- Oto historia mojego życia, niedługa, niekrótka, raz na wozie, raz pod wozem, bieda
aż piszczy...
Weszliśmy do szynku, który wyglądał jak typowy zajazd w góralskim stylu i
przypominał szwajcarski domek wypoczynkowy z drewnianymi głowami łosi i modelem
jelenia na werandzie. W środku kłębili się myśliwi przybywający zewsząd na otwarcie sezonu
łowieckiego, wszyscy zalani, rozgorączkowani jutrzejszym polowaniem, żądni krwi. Falująca
masa cieni w zadymionym barze. Zajęliśmy miejsca i zamówiliśmy portwajn. W myśliwskiej
krainie whisky nikt nie pijał porto, toteż zdziwiony barman przyniósł z uśmiechem zakurzoną
butelkę Christian Brothers i nalał nam dwa wielkie kielichy (Morley był abstynentem).
Wypiliśmy i poczuliśmy się wspaniale.
- Ach - westchnął Japhy, rozgrzany winem i nocną atmosferą - wkrótce powrócę na
północ, by odwiedzić deszczowe lasy i wiecznie zachmurzone góry mojego dzieciństwa, i
starych, zgorzkniałych przyjaciół, zarówno intelektualistów, jak i drwali, starych druhów od
wypitki. Na Boga, Ray, jeśli nie pojedziesz tam ze mną, albo i beze mnie, wyrzekniesz się
kawałka prawdziwego życia! A potem wyjadę do Japonii i będę wędrował samotnie po tym
górzystym kraju, odwiedzając starożytne klasztory, zapomniane w górach, i sędziwych
mędrców, którzy przeżyli więcej niż sto lat i modlą się do bogini Kwannon i w szałasach, i
medytują tak pilnie, że kiedy budzą się z medytacyjnego odrętwienia, wybuchają
niepohamowanym śmiechem na widok wszystkiego, co się porusza. Ale to nie znaczy, że nie
kocham Ameryki, na Boga, choć nienawidzę z całego serca tych przeklętych myśliwych,
którym chodzi tylko o to, by wymierzyć ze strzelby do bezbronnego, czującego stworzenia i
zamordować je z zimną krwią. A przecież każde czujące stworzenie, każda żywa istota, którą
zabiją ci gnoje, musi odrodzić się tysiące razy, by cierpieć horror samsary. Niech ich
wszystkich szlag trafi!
- Słyszysz to, Morley? Co o tym myślisz, Henry?
- W buddyzmie interesują mnie tylko ryciny, które oglądam z odrobiną melancholii w
sercu, choć muszę przyznać, że poruszają mnie niektóre wiersze Cacoethesa, gdzie opisuje
wspinaczkę w górach, uderzając w szaleńczą nutę buddyzmu, mimo że nie obchodzą mnie za
bardzo fragmenty, w których wyznaje swoją wiarę.
W rzeczy samej nie robiło mu to żadnej różnicy.
- Jestem bezstronny. - Roześmiał się uradowany, łypiąc na nas złośliwie.
- Buddyzm jest bezstronny! - zawołał Japhy.
- Dobrą stroną tego portwajnu jest to, że nie będziemy musieli leczyć kaca jogurtem,
jak po whisky. Wiecie, że czuję się trochę a fortiori, rozczarowany tym, że nie ma tutaj
benedyktynki czy wina z piwnic trapistów, a wokół unoszą się jedynie święte opary i duchy
Christian Brothers, braci chrześcijan. Czuję się także nieco przytłoczony pobytem w tym
dziwnym barze, który wygląda jak miejsce wybicia piłki baseballowej podczas meczu klubów
Ciardi i Bread Loaf, taki tu panuje hałas, albo raczej jak ormiański sklep, w którym kupisz
wszystko. Ależ tu gwarno, przypomina mi to wszystko zgromadzenie mających jak najlepsze
intencje nieokrzesanych protestantów, którzy wyjechali na wycieczkę do burdelu, by zabawić
się z dziewczynkami, ale nie mają pojęcia, jak się zakłada prezerwatywę. Tacy ludzie zawsze
będą skończonymi dupkami! - dodał uradowany, jakby nagle doznał olśnienia.
- Tutejsze mleko musi być wyśmienite. Chyba żyje tu więcej krów niż ludzi.
Widziałeś te wielkie stada? Te krowy to odmiana rasy angielskiej. Nie ucieszył mnie widok
tych bydląt na szosie. Największy ryzykant nie będzie jechał tu szybciej niż trzydzieści cztery
mile na godzinę.
- No tak, Japhy - zakonkludował Morley. - Ufam, że sprawisz sobie garnitur
firmowany przez braci Brooks, kiedy już osiądziesz na ciepłej posadzie... i żywię nadzieję, że
przestaniesz wyprawiać ekscesy na tych swoich artystycznych balangach, gdzie... - przerwał,
gdyż do baru weszło kilka rozbawionych dziewczyn. - Młodzi myśliwi! To z tej przyczyny
otwiera się przez rok cały szparka dziewczyny, by wejść mógł gość mały... - dokończył ze
śmiechem.
Myśliwi pozazdrościli, że przekomarzamy się przyjaźnie i rozmawiamy cicho o
sprawach osobistych, i przyłączyli się do nas. Wkrótce wszyscy zaczęli się przekrzykiwać,
wygłaszając długie i zabawne przemówienia na temat jeleni. Każdy myśliwy miał swoją
teorię, każdy wiedział, gdzie są jelenie i jak wytropić te biedne zwierzęta. Kiedy
oznajmiliśmy, że przybyliśmy do tej krainy łowów wcale nie po to, by zabijać zwierzynę, lecz
wspinać się w górach, uznali nas za beznadziejnych dziwaków i zostawili w spokoju.
Wypiliśmy z Japhym dwie butelki wina, co wprawiło nas w świetny humor. Wróciliśmy do
samochodu. Morley zapalił silnik i ruszyliśmy w drogę. Samochód wspinał się wciąż wyżej i
wyżej. Rosły tu wyższe drzewa, a powietrze stało się zimniejsze. Około drugiej w nocy
doszliśmy do wniosku, że do Bridgeport pozostał jeszcze szmat drogi, więc przenocujemy w
lesie, gdzie doczekamy do świtu.
- A o świcie pojedziemy dalej. Tymczasem zjedzmy trochę razowego chleba z serem -
powiedział Japhy, wyjmując skibki, które wrzucił do plecaka w ostatniej chwili. - Zjemy je
również rano na śniadanie, zaoszczędzając bułgarkę i suchy prowiant na jutrzejszy posiłek na
wysokości dziesięciu tysięcy stóp.
Cudownie. Morley prowadził samochód po górskiej serpentynie, usłanej ostrymi
sosnowymi igłami, spadającymi z niezwykle rozłożystych drzew, także jodeł i sosen
wysokich na sto stóp, które utworzyły nad drogą naturalny zielony baldachim. Na gałązkach i
igliwiu skrzył się szron. Wszędzie panowała uroczysta cisza, którą z rzadka przerywał jakiś
szelest w zaroślach, gdzie prawdopodobnie spłoszony królik stawał słupka, nadsłuchując
niespokojnie warkotu silnika naszego samochodu.
Rozłożyłem śpiwór na igliwiu. Zzułem buty, pozostając w skarpetach z powodu
zimna, i uszczęśliwiony wsunąłem się do śpiwora. Patrząc na piękne wysokopienne drzewa,
pomyślałem: „Ach, co za wspaniała noc, zaraz zasnę słodko. Jakie to wspaniałe miejsce do
medytacji. Jak głębokie będą medytacje w tej niezwykłej ciszy w krainie Nigdzie”.
Japhy zawołał do mnie z samochodu:
- Posłuchaj, co się zdarzyło! Mister Morley zapomniał śpiwora!
- Co?... No i co teraz?
Rozmawiali o tym, bawiąc się bezmyślnie latarkami, I choć mróz dawał się we znaki.
Potem Japhy zbliżył się do mnie i powiedział:
- Wyłaź ze śpiwora, Smith! Musimy spać we trójkę na naszych dwóch rozpiętych i
rozłożonych na ziemi śpiworach. A niech to szlag! Przemarzniemy na kość.
- Co? Przecież zimno będzie ciągnęło od ziemi.
- Cóż, Henry nie może spać w samochodzie, w którym nie ma ogrzewania, bo
zamarzłby na śmierć.
- Ale, do diabła, tak się cieszyłem, że będę spał sam pod gołym niebem! - skamlałem,
gramoląc się ze śpiwora.
Wzułem prędko buty, a Japhy połączył dwa śpiwory i rozłożył na ziemi niby wielkie
poncho, na którym mieliśmy przeczekać do świtu mroźną noc w górach. Wylosowałem
miejsce w środku, co mogło stanowić pewną ochronę przed zamarznięciem w lodowatym
blasku gwiazd, które zdawały się drwić z ludzkiej słabości. Wsunąłem się już na miejsce, gdy
usłyszałem, jak Morley nadmuchuje z uporem maniaka swój materac. A kiedy się wreszcie
położył, zaczął natychmiast wzdychać z powodu niewygody i przewracać się z boku na bok,
na wznak i na brzuch, tak i siak, wiercąc się i pojękując. A wszystko to działo się pod gołym
niebem i na mrozie, w lodowatym blasku bezlitosnych gwiazd. Tymczasem Japhy, który leżał
wygodnie z drugiej strony i nie musiał znosić tych wszystkich poszturchiwań i poruszeń w
prawo, w lewo wytrącających mnie ze snu, chrapał aż miło. W końcu Morley, który nie zdołał
zasnąć, wstał i poszedł do samochodu, przypuszczalnie po to, by pogadać z samym sobą w
ten swój zwariowany sposób. Tylko na krótko udało mi się zmrużyć oko, bo jednak Morley
wrócił na materac, przykrył się swoją częścią śpiwora jak plandeką i znów wzdychał,
pojękiwał i kręcił się, przewracając z boku na bok aż do świtu. Bezsenność sprawiła, że
zacząłem rozmyślać o wiecznych prawdach. A pierwszą rzeczą, jaką zobaczyłem, gdy
otworzyłem oczy, był blask Aurory, która właśnie rozjaśniła wschodnie rąbki szaty Amidy. I
wkrótce nastąpiła pobudka. Ach, ten szalony Morley! Jak się okazało, był to zaledwie
początek (jak się o tym wkrótce przekonacie) niemiłych przygód tego nadzwyczajnego
człowieka, jedynego prawdopodobnie alpinisty w historii świata, który zapomniał zabrać w
góry śpiwora.
Jezusie - pomyślałem - dlaczego zamiast śpiwora nie zapomniał zabrać swego
koszmarnego nadmuchiwanego materaca?”
Odkąd wyruszyliśmy, Morley co pewien czas jodłował jak Tyrolczyk w
nieoczekiwanych miejscach. To jego prościutkie: „Jodilejhi!” rozlegało się tak wiele razy, że
stało się sygnałem całej eskapady. Najpierw jodłował, gdy żegnał się ze swymi chińskimi i
niemieckimi przyjaciółmi, później rozległo się: „Jodilejhi!” w samochodzie, gdy wiózł nas na
spotkanie z górami, a potem w barze. „Jodilejhi!” O świtaniu, gdy Japhy zerwał się ze snu i
pobiegł nazbierać chrustu na rozpałkę i drewna na ognisko, Morley także przebudził się z
płytkiego, niespokojnego snu, ziewnął i wydobył z gardła donośne: „Jodilejhi!”, które
rozległo się echem w odległych dolinach. Też wstałem. Powinniśmy trzymać się razem. Był
taki ziąb, że zaczęliśmy podskakiwać w miejscu i wymachiwać rękami, by się trochę
rozgrzać, podobnie jak robiłem to ze smutnym włóczęgą w wagonie towarowym na
Południowym Wybrzeżu. Japhy szybko nanosił drewna i rozniecił wspaniałe ognisko, przy
którym usiedliśmy, grzejąc przemarznięte plecy. Wkrótce rozmawialiśmy i pokrzykiwaliśmy
ochoczo. Był cudowny poranek - pierwotne, złocistoczerwone snopy wschodzącego słońca
rozbłysnęły nad wzgórzem, spływając w skośnych kaskadach nad oszronionymi drzewami jak
święty blask w katedrze. Zewsząd podnosiły się ku słońcu opary mgły. Ze wszystkich stron
dobiegał potężny, tajemniczy grzmot bystrych potoków, przypuszczalnie lekko oblodzonych
przy brzegu. Wspaniała kraina, obfitująca w pstrągi. Wkrótce sam jodłowałem. Gdy Japhy
oddalił się w poszukiwaniu drewna, a Morley wydzierał się:,Jodilejhi! Jodilejhi!”, Japhy
odpowiedział zwykłym „Huu!” Wyjaśnił mi, że tak nawołują się w górach Indianie. Zresztą
brzmiało to bardziej swojsko. Więc sam zacząłem hukać jak Indianin.
Niebawem wsiedliśmy do samochodu i ruszyliśmy dalej. Na śniadanie zjedliśmy chleb
z serem. Tego poranka Morley zachowywał się podobnie jak w nocy. Wiercił się i hałasował.
Choć może jego głos, kiedy tak bezustannie trajkotał, uderzając czasem w fałszywy, śmieszny
ton oczytanego pyszałka, pobrzmiewał chwilami oryginalnie. A to dzięki świeżości poranka,
która niewątpliwie wyostrzyła dowcip Morleya i wpłynęła na barwę jego głosu. Tak brzmi
tylko lekko schrypnięty głos człowieka wstającego bardzo wcześnie, a można dosłuchać się w
nim odrobiny smutku i zarazem pożądania. Tak rozbrzmiewa głos człowieka witającego
nowy dzień. W słonecznym świetle ustąpił nocny chłód. Razowy chleb smakował wspaniale,
wszak upiekła go żona Seana Monahana
30
, właściciela przytulnego domku w Corte Madera,
w którym wszyscy trzej mogliśmy zawsze pomieszkać za darmo. Ser, ostry cheddar, był
równie wyśmienity. Lecz poranna przekąska wydała mi się nader skromna, toteż kiedy
zostawiliśmy już za sobą ludzkie sadyby, zacząłem marzyć o normalnym gorącym śniadaniu.
Wtem, gdy minęliśmy niewielki mostek nad potokiem, ujrzeliśmy na poboczu drogi mały
domek pod ogromnymi drzewiastymi jałowcami. Z komina unosił się dym, a neonowy szyld i
wywieszka w oknie zapraszały na naleśniki i gorącą kawę.
- Wstąpmy tutaj! Na Boga, musimy zjeść solidne śniadanie, jeśli zamierzamy wspinać
się przez cały dzień.
Wszystkim spodobał się mój pomysł i weszliśmy do środka. Usiedliśmy na werandzie
i zamówiliśmy gorący posiłek u miłej kobiety, która okazała się wesolutką gadułą, jak zwykle
ludzie żyjący na głuchej wsi.
- Co, chłopaki, wybieracie się dziś na polowanie?
- Nie - odparł Japhy. - Zamierzamy wejść na Matterhorn.
- Na Matterhorn! Nie zrobiłabym tego nawet za tysiąc dolarów!
Tymczasem poszedłem do drewnianej wygódki, stojącej za domkiem, i umyłem się
pod kranem. Rozkosznie lodowata woda sprawiła, że zaczęła piec mnie twarz. Potem napiłem
się wody z kubeczka. Poczułem, jak ziębi mnie w żołądku niczym topniejący sopel lodu, i
usiadłem na ławeczce przepełniony radością, pragnąc, by ta piękna chwila trwała wiecznie.
Kudłate psy naszczekiwały w złocistoczerwonym świetle słońca, które prześwitywało
ukośnie przez korony jodeł i sosen. Patrzyłem na ośnieżone góry, połyskujące w oddali. To
tam wznosił się pośród innych szczytów Matterhorn. Kiedy wróciłem na oszkloną werandę,
na stole parowały gorące naleśniki. Polałem syropem moje trzy krążki masła i
rozsmarowałem na naleśniku, który zawinąłem i pokroiłem. Siorbnąłem trochę gorącej kawy i
spałaszowałem wszystko w mig. Henry i Japhy również zjedli naleśniki w milczeniu. Po
śniadaniu umyliśmy się w tej niewiarygodnie lodowatej wodzie. Tymczasem zjawili się
myśliwi w swych wysokich butach i wełnianych koszulach. Ale nie były to lekkomyślne,
pijane zuchy, jakich spotkaliśmy wczoraj, lecz srodzy, żądni krwi tropiciele, którzy zamierzali
zapolować zaraz po śniadaniu. Prowadzono tutaj również wyszynk, ale tego ranka nikogo nie
nęcił alkohol. Wróciliśmy do samochodu, przejechaliśmy przez następny mostek nad
potokiem. Potem minęliśmy łąkę, na której stały szałasy góralskie i pasło się kilka krów.
Wreszcie wjechaliśmy w dolinę, skąd mogliśmy dojrzeć wyraźnie na południu Matterhorn.
Jego dwa ostre, wyszczerbione szczyty wznosiły się groźnie wśród ośnieżonych turni.
- Oto nasz przyjaciel - oznajmił Morley z prawdziwą dumą. - Czy nie wygląda jak
alpejczyk? Posiadam ogromny zbiór fotografii ośnieżonych gór, który powinieneś kiedyś
obejrzeć.
- Podobają mi się tylko autentyki! - oświadczył Japhy, spoglądając uroczyście na góry.
Jego spojrzenie, wybiegające hen, daleko, i stłumione westchnienie, które wydarło mu
się z piersi, unaoczniły mi, że wrócił znów do domu, którym były dlań te wspaniałe góry.
30 Sean Monahan - w rzeczywistości Locke McCarkle, przyjaciel Kerouaca i Snydera. Mieszkał w Mili Valley, niedaleko domu, który obaj od niego wynajmowali. Z
zawodu był cieślą. Praktykował buddyzm.
Bridgeport to niewielkie, senne miasteczko, jakby przyniesione do tej doliny z Nowej
Anglii. Znajdują się dwie restauracje, dwie stacje benzynowe, szkoła, wszystko na poboczu
autostrady 395, która prowadzi z Bishop do Carson City w Newadzie.
Kolejna zwłoka w podróży nastąpiła z winy Morleya, który postanowił znaleźć w
Bridgeport otwarty sklep, gdzie mógłby kupić śpiwór lub przynajmniej brezentowy
pokrowiec czy nieprzemakalne płótno. Uznał bowiem, że musi okryć się czymś w nocy na
wysokości dziewięciu tysięcy stóp, skoro przemarzł na kość na wysokości ledwie czterech
tysięcy. Ostatnia mroźna noc uświadomiła mu, że śpiwór był sprawą życia i śmierci. Kiedy
Morley szukał sklepu, prażyłem się z Japhym w słońcu, które już o dziesiątej rano
przypiekało niemiłosiernie. Siedzieliśmy na trawniku przed szkołą, obserwując niewielki ruch
na szosie i autostopowicza, młodego Indianina, który próbował daremnie złapać wóz jadący
na północ. Rozmawialiśmy o nim ciepło.
- To właśnie najbardziej mi się podoba, włóczęga autostopem. Jesteś wówczas
naprawdę wolny. Wyobraź sobie, że jesteś tym Indianinem i podróżujesz autostopem. Do
diabła, Smith, podejdźmy do niego, porozmawiajmy z nim i życzmy mu szczęścia!
Indianin nie był zbyt rozmowny, ale też nie okazywał niechęci wobec nas. Powiedział,
że stracił wiele czasu na autostradzie 395. Życzyliśmy mu szczęścia. Tymczasem Morley
przepadł bez śladu.
- Co on robi tak długo, budzi właściciela sklepu?
Wreszcie Morley wrócił i oznajmił, że nie udało mu się nic kupić. Może jedynie
pożyczyć kilka koców w schronisku nad jeziorem. Wsiedliśmy do samochodu, zjechaliśmy z
powrotem na szosę i skierowaliśmy się na południe, gdzie wznosiły się na tle błękitnego nieba
nietknięte ludzką stopą ośnieżone szczyty. Jechaliśmy teraz wzdłuż brzegów Twin Lakes i
zatrzymaliśmy się przed drewnianą, pomalowaną na biało gospodą nad jeziorem. W górskim
schronisku Morley wypożyczył dwa koce po pięć dolarów za noc. Gdy odjeżdżaliśmy, psy
szczekały, a w drzwiach gospody stała kobieta z rękami na biodrach, która odprowadziła nas
spojrzeniem. Jechaliśmy w tumanach kurzu, ale jezioro miało odcień najczystszego błękitu.
W przejrzystej toni odbijały się wyraźnie skały i wzgórza. Wkrótce okazało się, że na szosie
są prowadzone roboty drogowe. Zobaczyliśmy z daleka tumany pyłu przed nami, w miejscu
gdzie wiodła ścieżka nad jeziorem. Japhy powiedział, że po przejściu potoku, który wpada do
jeziora, gęstwiny na stoku, dojdziemy do właściwego szlaku.
Zaparkowaliśmy samochód, wyładowaliśmy cały ekwipunek i rozłożyliśmy go na
słońcu. Japhy przepakował mój plecak i oznajmił, że jeśli jest teraz dla mnie za ciężki, to
mogę od razu wskoczyć do jeziora i utopić się. Zachowywał się poważnie jak przywódca, i to
sprawiło mi największą przyjemność. Potem z tą samą chłopięcą powagą wstąpił w obłok
pyłu na drodze i zakreślił czekanem wielkie koło. Po chwili zaczął rysować coś wewnątrz
kręgu.
- Co to jest?
- Rysuję magiczną mandalę, która nie tylko wesprze nas swoją mocą podczas
wspinaczki, ale sprawi, gdy dodam kilka właściwych znaków i zaśpiewam mantry, że będę
mógł przepowiedzieć przyszłość.
- Co to jest mandala?
- To buddyjski obraz w kształcie koła, w którym przedstawione są różne przedmioty i
znaki. Krąg wyraża pustkę, a przedmioty symbolizują iluzję. Niekiedy można zobaczyć
mandale namalowane nad głową bodhisattwy i odczytać historię jego oświecenia, studiując
symbole. Mandala ma tybetański rodowód
31
.
Miałem na nogach tenisówki. Wyjąłem z plecaka czarny francuski beret, który
dostałem od Japhy’ego, włożyłem go lekko na bakier i zarzuciłem plecak na ramiona, gotów
31 Mandala pojawiła się w tantrze buddyjskiej w Indiach, nie w Tybecie. Jej symbolika jest bardzo złożona. Zob. odpowiednie hasło w słowniku terminów buddyjskich na
końcu książki.
do drogi. W tenisówkach i berecie czułem się bardziej jak malarz z kręgów bohemy niż
alpinista. Ale Japhy wyglądał jeszcze bardziej osobliwie w zielonym tyrolskim kapelusiku i w
pięknych wysokich butach. Zarazem czarodziejsko i gburowato. Widzę wciąż jego samotną
postać na tle gór, z ciężkim plecakiem, z czekanem w ręku. Mam też inną wizję: kryształowy
poranek w wysokich, pustynnych górach. Gdzieś daleko zielenią się jodły, które ocieniają
skaliste zbocza. Jeszcze dalej wznoszą się ośnieżone iglice prawie niewidocznych szczytów.
Trochę niżej zielona kosodrzewina, a przez jej gęstwinę przedziera się z trudem Japhy w
tyrolskim kapelusiku z piórkiem, uginając się pod olbrzymim plecakiem, ale za to trzyma
kwiatek w ręce, którą jednocześnie przytrzymuje na piersi pasek od plecaka. Trawa zieleni się
wśród głazów. W oddali widać osuwający się w dół piarg, który tworzy głęboką szramę na
zboczu oświetlonym porannym słońcem. Oczy Japhy’ego roziskrza radość, wszak podąża on
wybraną drogą, a towarzyszą mu w niej jego bohaterowie John Muir, Han-szan i Szy-te, Li Po
i John Burroughs, Paul Bunyan i Kropotkin. Z daleka wędrowiec wydaje się niepozorny i ma
śmiesznie wystający brzuch, ale nie z tego powodu, że jest grubasem - przyczyną jest lekka
skolioza. Nadrabia jednak niedostatki fizyczne, stawiając długie, szybkie kroki, jak wysoki
mężczyzna (co odkryłem, podążając w ślad za nim). Japhy ma szerokie ramiona i mocno
sklepioną pierś.
- O przezłoty Japhy, czuję się dziś wspaniale! - powiedziałem, gdy zamknęliśmy za
sobą drzwi samochodu i ruszyliśmy w trójkę drogą wijącą się nad jeziorem.
Szliśmy bezładnie jak maruderzy, jakby nie starczało nam drogi.
- Czy nie jest tu o niebo lepiej niż w The Place? Tam, jeśli upijesz się w taki cudownie
świeży sobotni poranek, mąci ci się wzrok i nękają cię mdłości. A tutaj spacerujemy
swobodnie nad czystym jeziorem, oddychając wspaniałym powietrzem. Na Boga, w tym jest
haiku!
- Wstrętem przejmują mnie wszelkie porównania, Smith! - zbeształ mnie Japhy,
cytując Cervantesa i obdarzając moje nieodpowiednie buty wymownym spojrzeniem
buddysty zen.
- Nie ma żadnej cholernej różnicy, czy pijesz w The Place, czy też wspinasz się w
tenisówkach na Matterhorn. To wciąż ta sama stara pustka, chłopie!
Zadumałem się nad jego słowami i uświadomiłem sobie, że ma rację. Wszelkie
porównania bywają zwodnicze, przecież wszystko jest tym samym, czyli iluzją w pustce.
Jednak czułem się wspaniale i nagle uzmysłowiłem sobie, że podczas tej wyprawy (mimo
obrzmiałych stóp) przeżyję niezwykłe chwile, a wspinaczka być może sprawi, że przestanę
pić, a nawet zmienię zupełnie sposób życia.
- Japhy, jestem rad, że cię poznałem. Z pewnością nauczę się, jak pakować rzeczy do
plecaka i jak się zachować w górach, a kiedy będę miał dość cywilizacji, zaszyję się gdzieś
wśród tych skał. Istotnie, jestem wdzięczny losowi, że skrzyżował nasze drogi.
- Ja także jestem rad, że poznałem ciebie, Smith, bo dzięki tobie nauczyłem się pisać
spontanicznie i tak dalej.
- Ach, to nic takiego.
- Dla mnie to wiele znaczy. Idźmy, chłopcy, trochę szybciej! Nie wolno nam
zmarnować ani chwili.
Niedługo dotarliśmy do miejsca, gdzie unosiły się tumany żółtego pyłu, które wzbijały
pracujące koparki. W kabinach koparek dostrzegliśmy grubych, spoconych operatorów,
przeklinających na czym świat stoi tę swoją cholerną robotę. Nawet nas nie zauważyli. W
wysokie góry wybraliby się jedynie za podwójną dniówkę, a dzisiaj, w sobotę - za poczwórną
zapłatą.
Roześmialiśmy się na samą myśl o tym. Wstydziłem się trochę mojego błazeńskiego
beretu, ale operatorzy koparek byli zbyt pochłonięci swoją piekielną robotą, by zwrócić
uwagę na nas. Minęliśmy koparki i doszliśmy do ostatniego, drewnianego sklepiku na szlaku.
Ten mały góralski domek stał przy samym krańcu jeziora, a otaczało go z obu stron podgórze
w kształcie litery V. Odpoczęliśmy chwilę na schodkach, wszak przeszliśmy blisko cztery
mile - co prawda, równą drogą. Kupiliśmy w góralskim sklepiku cukierki, krakersy, colę i
parę innych drobiazgów. Potem Morley, który nie przestał strzępić języka ani na moment
przez całe cztery mile, zerknął figlarnie na swój ekwipunek, wyglądający niezmiernie okazale
(wszak niósł ogromny nadmuchiwany materac, z którego na szczęście wypuścił powietrze),
rozejrzał się wokół, posapując, jak zwykł to robić w bibliotece, i przypomniał sobie nagle, że
zapomniał spuścić wodę z chłodnicy.
- Więc zapomniał spuścić wodę z chłodnicy? - powiedziałem, dostrzegając
konsternację przyjaciół, choć zupełnie nie znałem się na samochodach. - Więc on zapomniał
puścić się spódnicy?
- Nie, to znaczy, że jeśli w nocy będzie mróz, ta cholerna chłodnica eksploduje i nie
będziemy mogli wrócić do domu. Za to będziemy musieli przejść na piechotę dwanaście mil
do Bridgeport i wszystko, wszyściutko odłożyć na później.
- No cóż, może w nocy nie będzie tak zimno?
- Nie ma się co łudzić! - rzekł Morley, a ja od tej chwili dostawałem kręćka,
wyobrażając sobie nieustannie, czego jeszcze mógł zapomnieć, co zepsuć, czym nas
zdenerwować, jak opóźnić marsz, zmusić wszystkich do krążenia w kółko i koniec końców
sprawić, że nigdy nie osiągniemy celu naszej raczej nieskomplikowanej wyprawy.
- Co zrobisz? Co zrobimy... wrócimy cztery mile?
- Pójdę sam, spuszczę wodę z chłodnicy i wrócę waszym śladem. Spotkamy się
wieczorem w obozowisku.
- A ja rozpalę wielkie ognisko. Zacznij jodłować, kiedy zobaczysz z daleka blask
płomieni. Odpowiemy ci także jodłowaniem i tym sposobem doprowadzimy do obozu.
- To proste.
- Pamiętaj jednak, że musisz dotrzeć do obozu, nim zapadnie noc!
- Zdążę przed nocą. Zaraz wyruszam w drogę.
A jednak zrobiło mi się żal nieszczęsnego, śmiesznego Henry’ego Morleya.
- Niech diabli wezmą chłodnicę! Chodź z nami!
- Jeśli w nocy woda zamarznie w chłodnicy, będę musiał kupić nową, która kosztuje
bardzo dużo. No cóż, Smith, niestety, muszę wrócić. Plącze mi się po głowie wiele myśli, z
którymi chciałbym was zapoznać zaraz po powrocie. Do diabła, już wyruszam! Pamiętajcie,
żeby nie wrzeszczeć na pszczoły i nie skrzywdzić psa! A kiedy goście na przyjęciu na
świeżym powietrzu rozbiorą się do naga, nie oglądajcie się za gołymi dupami, bo oślepi was
słońce, dostaniecie kopniaka i wylądujecie wśród skrzynek z owocami, z których posypią się
na trawę pomarańcze.
I w takim nastroju, nie zawracając już nam więcej głowy, ruszył wreszcie w drogę. A
odchodząc, wymachiwał rękami, pomrukiwał i mówił coś do siebie. Pokiwaliśmy mu na
odchodne:
- Do zobaczenia, Henry! Pośpiesz się!
Ale on nie odpowiedział. Odszedł, po prostu wzruszając ramionami.
- Wiesz - powiedziałem do Japhy’ego - myślę, że to nie robi mu różnicy. On po prostu
czerpie radość z tego, że wędruje i zapomina o bożym świecie.
- Nigdy nie ustaje w przechwałkach i widzi rzeczy takimi, jakie są, zupełnie jak
Czuang-cy.
Śmiałem się z Japhym do rozpuku, wyobrażając sobie, jak samotny Henry przechwala
się głośno, pokonując raz jeszcze tę samą drogę.
- Ruszajmy zatem! - rzekł Japhy. - Gdy zmęczę się, niosąc ten wielki plecak,
zamienimy się!
- Jestem gotów. Człowieku, daj mi ten plecak od razu, mam ochotę nieść coś
ciężkiego. Nie masz pojęcia, jak świetnie się czuję. Dalejże, w drogę!
Zamieniliśmy się plecakami i ruszyliśmy.
Obaj czuliśmy się wspaniale i prowadziliśmy wysmakowany dyskurs o wszystkim.
Rozmawialiśmy o literaturze, górach, dziewczynach, Princess, poetach japońskich.
Powspominaliśmy trochę. Uświadomiłem sobie nagle, że roztargnienie Morleya okazało się
prawdziwym błogosławieństwem. Dzięki temu, że Henry zapomniał spuścić wodę z
chłodnicy, mogliśmy wreszcie porozmawiać po ludzku. Wcześniej gadatliwy bibliotekarz nie
pozwolił Japhy’emu dojść do słowa, plotąc bez ustanku trzy po trzy, zachłystując się własnym
krasomówstwem. Japhy przypominał mi Mikę’a, mojego kumpla z lat chłopięcych, który
również lubił przewodzić. Naprawdę poważny jak Buck Jones. Zawsze wpatrzony w daleki
horyzont jak Natty Bumppo. Zarazem wyczulony na wszystko, co działo się wokół,
ostrzegający mnie, gdy trzasnęła gałązka. Nieraz zapobiegł nieszczęściu, radząc: „Tutaj jest
za głęboko. Lepiej poszukajmy brodu w dole strumienia!”, czy przestrzegając: „Uważaj, tutaj
musi być głęboki muł, choć wydaje się płytko. Lepiej obejdźmy to bagno!” Czasem wydawał
się śmiertelnie poważny, czasem wprost promieniał radością. Puszczańskie dzieciństwo, które
spędził w głębokich lasach wschodniego Oregonu, odbijało się zarówno w jego charakterze,
jak i postępowaniu. Wędrował swobodnie niczym tropiciel. Rozmawiał z równą swobodą i
rozwagą. Podążając w ślad za nim, zauważyłem, że stopy stawia leciutko do środka jak ja.
Natomiast kiedy się wspinał, rozstawiał stopy szeroko jak Chaplin, aby posuwając się
mozolnie w przód, zrównoważyć ciężar ciała. Przeszliśmy po błotnistym dnie zarastającej
rzeki, przedzierając się przez gęste zarośla i wierzbinę. Kiedy dobrnęliśmy na drugi brzeg,
byliśmy zupełnie mokrzy. Odnaleźliśmy wyraźnie oznakowany szlak, który został niedawno
oczyszczony z kamieni. Jednak gdy dotarliśmy do miejsca, gdzie niedawno stoczyła się mała
lawina skalna, Japhy z wielką ostrożnością zepchnął głaz, który zatarasował drogę, i
powiedział:
- Sam pracowałem w ekipie, która znakowała szlaki, i nie mogę teraz zrozumieć, jak
można było wyznaczyć równie niebezpieczną trasę.
Kiedy wspięliśmy się wyżej, w dole ukazało się jezioro. I nagle ujrzeliśmy w
przejrzystej toni bijące w głębi źródła, podobne do czarnych studni. Mogliśmy dojrzeć z
wysoka, jak ptaki muskają wodę, rozbryzgując ją w locie.
- Tutaj jest tak pięknie jak o wczesnym poranku w Chinach. Wydaje mi się, że mam
pięć lat i wierzę, że będę żył wiecznie - opiewałem tę wspaniałą chwilę, mając nieodpartą
ochotę, aby usiąść na szlaku, wyciągnąć notes z kieszeni i naszkicować coś na ten temat.
- Spójrz - zawtórował mi Japhy - na te pożółkłe osiki. I zapamiętaj haiku...
Znów rozmawiamy o życiu literackim - pożółkłe osiki...
- Przemierzając tę krainę, powinieneś zrozumieć, na czym polegała doskonałość
prawdziwych pereł haiku, które pisali dawni poeci Wschodu, wędrując beztrosko jak
niewinne dzieci. Pisali o wszystkim, co widzieli, nie przywiązując wagi do literackiej
ekspresji i wyobraźni.
Układaliśmy haiku, wspinając się po krętej, wijącej się ścieżce i na zarośniętym stoku.
Głazy na zboczu - dlaczego nie staczają się po stromej skale? - powiedziałem.
- Może to jest prawdziwe haiku? Ale chyba jest troszeczkę zbyt skomplikowane -
rzekł Japhy. - Prawdziwe haiku musi być proste jak owsianka i sprawić, że objawi ci się jakaś
zwykła prawda, tak jak w tym chyba najwspanialszym haiku, które kiedykolwiek powstało:
Wróbel zostawia mokre ślady na werandzie.
- Napisał to Shiki
32
. W twoim umyśle powstaje wizja mokrych śladów. Tych kilka
słów sprawia, że wyobrażasz sobie tamten deszczowy dzień i niemal czujesz zapach mokrych
igieł sosnowych.
- Powiedz jeszcze jakieś haiku!
- Postanowiłem ułożyć coś sam. Posłuchaj!
Jezioro pode mną,
czarne źródła w głębi,
czarne studnie...
- Nie, to nie jest haiku, do diabła, zawsze trzeba piekielnie uważać, gdy układa się
haiku.
- Czy nie chodzi o to, by układać haiku spontanicznie, w nagłym olśnieniu?
- Spójrz tutaj! - zawołał Japhy. - To górski łubin. Zwróć uwagę, jak delikatnie błękitną
barwę mają kwiaty. A tutaj rosną czerwone maki kalifornijskie. Cała łąka wygląda jak
namalowana. Popatrz tu! Przy samej ścieżce rośnie wspaniała biała sosna. Napatrz się do syta,
bo wyżej już tych cudów nie zobaczysz!
- Na pewno dużo wiesz o ptakach i drzewach, w ogóle o przyrodzie...
- Uczyłem się przez całe życie.
Wkrótce powróciliśmy do wspinaczki i rozmawialiśmy znów o błahych rzeczach,
prześcigając się w głupich, zabawnych powiedzonkach, sypiąc żarcikami na okrągło. Zza
zakrętu wyłoniła się nagle zacieniona polana i strumień groźnie pieniący się wśród głazów,
który toczył się z łoskotem, tworząc bystrza i wodospady. Powalone drzewo utworzyło
doskonały most nad rwącą wodą. Weszliśmy na nie i położyliśmy się na pniu, opuszczając
głowy ku strumieniowi, który bryzgał nam w twarze i zmoczył włosy, zupełnie jakbyśmy
pochylili się nad wodotryskiem. Leżałem tak przez dłuższą chwilę, ciesząc się przyjemnym
chłodem.
- To przypomina mi reklamę piwa Rainier! - wykrzyknął Japhy.
- Pozostańmy tutaj przez chwilę!
- Chłopie, mamy jeszcze długą drogę przed sobą!
- Ale nie jestem zmęczony!
- Będziesz, tygrysie.
- Nadzwyczajnie podobała mi się droga, w której dzikości było coś odwiecznego.
Wspinaliśmy się zboczem porośniętym trawą, nad którym unosił się starożytny tuman złotego
pyłu. Nad skałkami trzepotały motyle. Wiatr poszeptywał w migotliwym tańcu nad
rozgrzanymi w słońcu głazami. Wstąpiliśmy nagle w chłodny, cienisty szpaler
wysokopiennych drzew, gdzie panował półmrok. Niebawem jezioro, które pozostawiliśmy w
dole, wyglądało już jak błyszcząca miniaturka. Jednak ciemne źródła podobne do czarnych
studni wciąż były doskonale widoczne. Równie wyraziste zdawały się olbrzymie cienie, które
rzucały na powierzchnię jeziora chmury sunące po niebie, i tragicznie maleńka droga, którą
wracał do samochodu nieszczęsny Morley.
- Czy widzisz gdzieś w dole Morleya? - Japhy rozglądał się długo.
- Dostrzegam obłoczek kurzu. Może to on już wraca.
Wydawało mi się, że kiedyś, w starożytności, wędrowałem tak wśród skał na łące,
gdzie błękitniał skoszony łubin, a potem powracałem nagle nad huczący potok, który
przegradzały powalone drzewa niczym gałęziste mostki. Rwąca woda obryzgiwała kładki i
korciła wzrok podmorską zielenią. Odczuwałem jakąś niewyrażalną tęsknotę, która rozrywała
mi serce dziwnymi wspomnieniami. Odnosiłem wrażenie, jakbym żył już kiedyś i wędrował
32 Masaoka Shiki (1867-1902) - japoński poeta haiku i tanka.
tym samym szlakiem w podobnych warunkach z bodhisattwą, który towarzyszył mi w
podróży podjętej z ważnego powodu. Teraz czułem się tak, jakbym się położył obok ścieżki i
wspominał zamierzchłą peregrynację. Być może sprawił to widok lasów, które wyglądają
zawsze tak swojsko, jak twarz zmarłego dawno krewnego, jak pradawny sen, jak zapomniana
pieśń, którą niesie nurt wodny. Jednak najbardziej przypominają odwieczną, zapisaną złotymi
zgłoskami w pamięci prawdę utraconego dzieciństwa i przemijanie, i wszystkie żyjące
niegdyś istoty, i ból rozdzierający serce przed milionami lat. Wysoko nade mną płynęły
obłoki, zdając się poświadczać (odwieczną samotną wędrówką po bezkresnym niebie) tę
przeogromną tęsknotę. Przebłyski dawnych wspomnień wywołały najpierw ekstazę, a potem
wszechogarniające znużenie. Poczułem się niezmiernie senny, jakbym miał zasnąć na zawsze
wśród tych wysokich traw. Byliśmy tym bardziej zmęczeni, im wyżej się wspinaliśmy.
Zaprzestaliśmy rozmów i szliśmy w milczeniu jak prawdziwi alpiniści, którym sprawia
radość sam wysiłek. Mniej więcej po półgodzinie Japhy zauważył:
- Lubię taką drogę. Idziemy po prostu, nie odczuwając potrzeby rozmowy, jakbyśmy
byli zwierzętami i porozumiewali się telepatycznie.
Wspinaliśmy się mozolnie, pogrążeni we własnych myślach, Japhy stawiał stopy jak
słynny Gazotsky, zsuwając je do środka, ja tymczasem sam odkryłem własny sposób
wspinaczki, który polegał na cierpliwym, powolnym posuwaniu się w górę drobnymi
kroczkami. Jednak w ciągu godziny udawało mi się przejść zaledwie milę, toteż zawsze
zostawałem około trzydziestu jardów z tyłu. Więc kiedy znów zaczęliśmy układać haiku,
musieliśmy odkrzykiwać sobie niczym marynarze - z rufy na dziób i odwrotnie. Niebawem
skończył się oznakowany szlak i wyszliśmy na niezrównanie piękną łąkę jak ze snu. Pośrodku
ukwieconego obszaru lśnił w słońcu prześliczny górski staw. A dalej były już tylko skały. I
nic prócz skał. I nic prócz skał.
- Odtąd właściwą drogę będą wskazywały nam jedynie kopczyki.
- Jakie kopczyki?
- Czy widzisz te kamienie?
- Czy widzę te kamienie! Na Boga, człowieku, przecież widzę przed sobą pięć mil
kamieni, które zagradzają drogę na tę górę.
- Spójrz na stertę kamieni poukładanych jeden na drugim na tym dużym głazie pod
sosną! To jest właśnie kopczyk, który ustawili inni wspinacze, może nawet ja sam w
pięćdziesiątym czwartym, choć nie jestem tego pewien. Teraz musimy przeskakiwać z głazu
na głaz, wypatrując bystrym okiem kopczyków, a wkrótce odkryjemy, jak trzymać się
właściwego szlaku. Chociaż, oczywiście, drogę wskazuje nam przede wszystkim ta ogromna
skała wysoko przed nami, za którą rozciąga się płaskowyż.
- Płaskowyż? Mój Boże, więc to jeszcze nie jest szczyt?
- Oczywiście że nie. Najpierw musimy wdrapać się na płaskowyż i pokonać osuwisko,
a po przebyciu piargu i minięciu potężnych skał ujrzymy ostatni alpejski staw, nie większy od
tego oczka w dole. I dopiero wtedy rozpoczniemy finałowe podejście, najtrudniejsze do
pokonania tysiąc stóp. I wejdziemy prawie prościutko na wierzchołek świata, skąd
zobaczymy całą Kalifornię i nawet część Newady. Tam dopiero wiatr przewietrzy ci gatki.
- Uch, ile to zajmie czasu?
- Przed wieczorem musimy rozbić obóz na tym płaskowyżu, tam przenocujemy.
Nazywam to miejsce płaskowyżem, ale to tylko półka skalna między wzniesieniami.
Jednak miejsce, gdzie skończył się szlak, było tak piękne, że powiedziałem:
- Chłopie, popatrz!
I pokazałem ręką na łąkę jak ze snu, sosny na jej skraju, górski staw, popołudniowe
obłoki, prześwietlone słońcem.
- Dlaczego nie zostaniemy na nocleg tutaj? Nigdy dotąd nie widziałem piękniejszego
miejsca na postój.
- Tutaj jest za blisko. To, oczywiście, wspaniałe miejsce, lecz jutro rano, gdy się
obudzimy, możemy ujrzeć ze trzy tuziny nauczycieli, którzy wybrali się na wycieczkę konną
w góry, smażących jajecznicę na bekonie na naszym uroczysku. Musimy dojść tam, gdzie nie
spotkamy żadnej ludzkiej istoty, a jeśli tak, niech mnie gęś kopnie! No, możemy ostatecznie
spotkać jednego czy dwóch wspinaczy, ale nie spodziewam się ich o tej porze roku. Czy
wiesz, że w każdej chwili może spaść śnieg? Jeśli spadnie tej nocy, to będzie to nasz ostatni
wieczór.
- Więc żegnaj, Japhy! Ale przynajmniej odpocznijmy tutaj, napijmy się wody i
popodziwiajmy piękno tej łąki.
Odczuwaliśmy zmęczenie, ale i radość. Położyliśmy się na trawie i odpoczywaliśmy
po znojnej wspinaczce. Potem zamieniliśmy się plecakami i gotowi znów do drogi,
zarzuciliśmy je ochoczo na ramiona. Niemal natychmiast skończyła się trawa i weszliśmy na
rumowisko skalne. Odtąd musieliśmy przeskakiwać z kamienia na kamień, wspinając się
wciąż wyżej i wyżej. W ten sposób przebyliśmy kamienny wąwóz, który ciągnął się przez
pięć mil. Zlani potem sforsowaliśmy strome ściany kamiennej doliny i dotarliśmy do
podnóża, jak się wydawało, ogromnej skały, która wyglądała niby kamienna twarz.
- Co jest za tą skałą, podobną do skamieniałego oblicza? - zapytałem.
- Rośnie wysoka trawa, krzewią się zarośla, leżą rozrzucone głazy, toczą się
przepiękne potoki, oblodzone nawet w dzień, tu i ówdzie bieli się spłacheć śniegu, stoją
potężne drzewa, a także spoczywa olbrzymi głaz, tak duży jakby ustawiono jedna na drugiej
dwie chatki Alvaha. W pewnym miejscu skała nachyla się, tworząc jakby wklęsłą jaskinię. W
tej niszy rozbijemy obóz, rozpalimy duże ognisko, które rozgrzeje ścianę. To tam przebiega
górna granica występowania lasu i trawy. Na wysokości dziewięciu tysięcy stóp.
Zwinnie jak w tańcu przeskakiwałem z kamienia na kamień w lekkich tenisówkach.
Dopiero po chwili zauważyłem, jak sprężyście skacze Japhy. On niemal płynął w powietrzu,
posuwiście i lekko. Spróbowałem go naśladować, ale uświadomiłem sobie szybko, że skacze
mi się łatwiej, gdy sam spontanicznie wybieram głazy i wybijam się po swojemu.
- Sekret tego rodzaju wspinaczki - powiedział Japhy - kryje się w zen. Nie zastanawiaj
się, tańcz po prostu na skałkach. To najłatwiejsza rzecz na świecie. O wiele prostsza niż
chodzenie po płaskiej ziemi, która jest tak monotonna. Tutaj przy każdym kroku musisz
rozstrzygnąć problem, jak bezpiecznie przeskoczyć na następny kamień, musisz wybrać
właściwy głaz. To właśnie jest zen.
W tym rzeczywiście było zen.
Rozmawialiśmy niewiele. Doskwierały sforsowane mięśnie nóg. Przejście tej długiej
skalnej doliny zajęło nam około trzech godzin. Nastało późne popołudnie. Niebo nabrało
ciemnobursztynowej barwy. Na surowych głazach kładły się długie, złowieszcze cienie.
Pomimo to posępna kamienna dolina nie wzbudziła we mnie lęku, ale wywołała ponownie w
mojej duszy przeczucie nieśmiertelności. Widoczne na skałach kopczyki wskazywały drogę.
Łatwo je zauważyć, gdy stanie się na głazie i spojrzy przed siebie. Kopczyk tworzyły zwykle
dwa płaskie kamienie, ustawione jeden na drugim, na których leżał nierzadko - dla dekoracji -
mały okrągły kamień. Szybko nabrałem wprawy w odszukiwaniu tych górskich
drogowskazów i dzięki kopczykom wyrobiłem sobie pojęcie o kierunku wspinaczki.
Zdobywcy gór ustawili je, by zaoszczędzić swym następcom niepotrzebnej drogi w tej
rozległej dolinie. W miarę jak się wspinaliśmy, grzmiący, bystry potok zmienił się w wąską,
spokojną strugę, która wypływała z czarnego zagłębienia w szarej skale.
Mimo ciężkich plecaków przeskakiwaliśmy po kamieniach bez wysiłku, nie upadając
ani razu - w co zapewne trudno będzie uwierzyć czytelnikowi. Sądzę, że przed upadkiem
chroniło nas to, że poruszaliśmy się w rytmie tańca. Niekiedy oglądałem się za siebie. Za
każdym razem zdumiewało mnie, że wspięliśmy się tak wysoko, przekraczając kolejne, wciąż
nowe górskie widnokręgi. Prześliczny park w dole, do którego wiódł oznakowany szlak,
przypominał z tej wysokości niewielką dolinę w Lesie Ardeńskim. Wkrótce wspinaczka stała
się bardziej uciążliwa, słońce czerwieńsze, i ujrzeliśmy spłachetki śniegu w cieniu skał.
Dotarliśmy do miejsca, gdzie skalna twarz zdawała się patrzeć na nas z wysoka. W tejże
chwili zobaczyłem, że Japhy zrzuca plecak, więc ochoczo poszedłem w jego ślady, kończąc
swój taniec na głazach.
- Tutaj pozostawimy na razie ekwipunek i wdrapiemy się kilkaset stóp w górę, gdzie,
jak widzisz stąd, znajduje się nisza na skalnym występie i stary obóz. Pamiętam to miejsce. W
rzeczy samej możesz tutaj posiedzieć w spokoju, odpocząć albo trzepać kapucyna! Ja lubię
wałęsać się sam. Powałęsam się więc w pobliżu.
Okay! Zmieniłem przemoczone skarpetki i przebrałem się w suchy podkoszulek.
Potem usiadłem po turecku, odpoczywając i pogwizdując przez mniej więcej pół godziny.
Istotnie spędziłem czas bardzo przyjemnie. Niebawem wrócił Japhy i oznajmił, że znalazł
stary obóz. Pomyślałem, że teraz czeka nas króciutka wycieczka, ale droga na miejsce
noclegu była mozolna i zajęła nam prawie godzinę. Musieliśmy wchodzić po skałach, wspiąć
się na płaskowyż i przejść jeszcze około dwustu jardów po trawie aż do miejsca, gdzie
wznosiła się wśród sosen potężna jak wieża skała. Patrząc w zachwycie na spłachetki śniegu
pośród trawy, szemrzące potoki i olbrzymie, milczące zbocza skalistych gór, wznoszących się
z obu stron, wsłuchując się w szum wiatru, wdychając kryształowe powietrze, przesycone
upojną wonią wrzosu, uznałem, że Ziemia jest przewspaniała. Przebyliśmy w bród uroczy
potoczek o krystalicznie czystej wodzie, nie głębszy niż długość dłoni, i weszliśmy na
olbrzymią skałę. W miejscu, gdzie obozowali nasi poprzednicy, poniewierały się zwęglone
polana.
- A gdzie jest nasz szczyt?
- Stąd nie można go zobaczyć, ale - odpowiedział Japhy, wskazując na rozległy
płaskowyż i gardziel wąwozu, w którą osuwał się piarg skręcający w prawo - jeśli
przejdziemy ze dwie mile po tym osuwisku, znajdziemy się u jego podnóża.
- Auu! Hej! Ho, ho! Przecież wejście zajmie nam cały dzień.
- Nie, jeśli pójdziesz ze mną, Smith!
- No dobrze, Ryderku, więc będzie okay?
- Okay, Smitheńku! A teraz powinniśmy wreszcie prawdziwie odpocząć, rozweselić
się, przygotować kolację i poczekać na naszego Morleyka!
Rozpakowaliśmy plecaki i wyłożyliśmy prowiant. Zapaliliśmy i byliśmy radzi tej
pięknej chwili. O tej porze góry przybrały różowy odcień, który zdawał się osnuwać te srogie
skały delikatnymi smugami światła zachodzącego słońca. Wietrzejące od niepamiętnych
czasów postrzępione turnie wznosiły się groźnie nad naszymi głowami, budząc we mnie
przedwieczny lęk.
- Te góry są tak ciche - powiedziałem.
- Tak, człowieku! Czy wiesz, że dla mnie góra jest Buddą rozmyślającym cierpliwie
przez setki tysięcy lat w zupełnej ciszy, w doskonałym milczeniu, jakby modlił się za
wszystkie czujące istoty i czekał, aż przyjdziemy doń i wyciszymy wszelkie nasze troski i
szaleństwa.
Japhy wyjął herbatę, oryginalną chińską herbatę, i wlał trochę wody do blaszanki.
Potem rozniecił nieduże ognisko, bo słońce jeszcze nie zaszło. Umocował długi kij pomiędzy
kamieniami w ten sposób, ażeby można było zawiesić blaszankę nad ogniem. Niebawem
woda zaczęła wrzeć i Japhy zalał nią herbatę w blaszanych kubkach. Sam zaczerpnąłem wody
z potoku, która była zimna, czysta jak śnieg i kryształowa niczym przejrzyste oczy nieba. I
zaprawdę muszę przyznać, że nigdy dotąd nie piłem smaczniejszej herbaty, gdyż nie tylko
wspaniale gasiła pragnienie, ale również przyjemnie rozgrzewała żołądek.
- Teraz chyba pojmujesz orientalną namiętność do herbaty - powiedział Japhy. -
Księga herbaty, o której ci już wspominałem, mówi, że pierwszy łyk świeżego naparu herbaty
wywołuje radość, drugi zadowolenie, trzeci pogodę ducha, czwarty szaleństwo, a piąty
ekstazę.
- Jak zwykle stary, dobry przyjaciel.
Obozowaliśmy pod cudowną skałą. Wznosiła się na trzydzieści stóp. Była prawie
doskonale kwadratowa. Rosły na niej powyginane przez wiatr drzewa, zwieszające kręte
gałęzie do naszej niszy. U samej podstawy skała tworzyła wklęsłość, która stanowiła również
doskonałe schronienie w razie deszczu.
- Skąd się tutaj wzięła ta niesamowita cholerna skała?
- Przypuszczalnie pozostawił ją cofający się lodowiec. Spójrz na to śnieżne pole!
- Tak?
- To lodowiec, który przyniósł ten ogromny głaz. Nieważne, czy było właśnie tak, czy
też stoczył się on z nie - i prawdopodobnie wysokich prehistorycznych gór, o których
niewiele wiemy. Być może ów kamienny kolos wylądował tutaj, gdy z głębi ziemi wyłonił się
cały łańcuch skalny podczas wstrząsu górotwórczego w okresie jurajskim. Ray, skoro już tu
jesteś, przypomnij sobie, jak piłeś herbatę w saloniku w Berkeley. Tutaj, w górach, tworzy się
i burzy porządek świata. Spójrz na tych cierpliwych buddów, patrzących na nas w milczeniu.
- A ty dotarłeś tu samotnie...
- Trwało to wówczas całe tygodnie. Wspinałem się samotnie jak John Muir,
wypatrując żył kwarcu w skałach, lub zbierałem kwiaty, by przystroić obozowisko, albo po
prostu spacerowałem nago i śpiewałem, a potem przyrządzałem kolację, śmiejąc się głośno na
tym pustkowiu.
- Japhy, przyznaję, że jesteś najszczęśliwszym człowiekiem na świecie, no i
oczywiście najwspanialszym, na Boga, najwspanialszym. Jakże jestem szczęśliwy, że uczę się
tego wszystkiego. To piękne miejsce sprawia, że chciałbym ofiarować coś z głębi serca. Czy
wiesz, że mam własną modlitwę, którą zazwyczaj zmawiam w samotności?
- Jaką?
- Siadam ze skrzyżowanymi nogami i wymieniam imiona wszystkich moich
przyjaciół, krewnych i wrogów, starając się nie wyrażać gniewu, wdzięczności czy
jakiegokolwiek innego uczucia. Wypowiadam wówczas taką mniej więcej formułę: „Japhy
Ryder, jednako obojętny, jednako kochany, niech jednako stanie się buddą”, a potem
wymieniam dalej: „David O. Selznick
33
, jednako obojętny, jednako kochany, niech jednako
stanie się buddą”. Podałem tylko przykład, bo nigdy nie wymieniłem nazwiska Davida O.
Selznicka, a wymieniam jedynie imiona ludzi, których znam. A to z prostej przyczyny, że
wypowiadając słowa: „Niech jednako stanie się buddą”, staram się przywołać w pamięci ich
twarze, oczy, tak jak ty, kiedy myślisz o Morleyu, od razu przypominasz sobie jego niebieskie
oczy za szkłami okularów. „Niech jednako stanie się buddą” - powtarzasz, myśląc o jego
oczach, i istotnie dostrzegasz tajemnicę pogody i prawdy jego drogi do oświecenia. A potem
myślisz o oczach twego wroga i kontynuujesz sentencję: „Niech jednako...”
- To wspaniałe, Ray! - Japhy otworzył swój notatnik i zapisał moją modlitwę,
potrząsając z podziwu głową. - To naprawdę, naprawdę wspaniałe. Nauczę tej modlitwy
mnichów, których spotkam w Japonii. Nic ci nie dolega, Ray, jedyny szkopuł w tym, że nigdy
nie przebywałeś w takich miejscach jak to. Pozwalałeś dotąd, aby świat topił cię w gównie, i
cierpiałeś z tego powodu... chociaż, jak mówiłem, wstrętem przejmują mnie wszelkie
porównania, ale to, o czym teraz mówimy, jest prawdą.
Wyjął z plecaka grubo mieloną bułgarską pszenicę i kilka paczuszek z suszonymi
warzywami i wsypał do garnka, by ugotować je o zmierzchu. Zaniepokojeni nieobecnością
Morleya nadsłuchiwaliśmy, czy nie jodłuje gdzieś w oddali. A ponieważ wokół panowała
cisza, zaczęliśmy się martwić o niego.
33 David Oliver Selznick (1902-1965), producent filmu Przeminęło z wiatrem, za który otrzymał Oscara.
- Gdyby spotkało go najgorsze, psiakrew, gdyby spadł z głazu i złamał nogę, będzie
musiał zaczekać na naszą pomoc, bo nie ma nikogo innego w tych górach. To byłoby
niebezpieczne... Ja poradziłbym sobie sam, ale jestem naprawdę dobry, jestem jak górska
kozica.
- Czuję głód.
- Ja też, do diabła! Chciałbym, żeby Morley już przyszedł. Powałęsajmy się dookoła,
zjedzmy trochę śniegu, napijmy się wody i zaczekajmy!
Przespacerowaliśmy się zatem na drugi kraniec płaskowyżu i wróciliśmy. Słońce
zaszło już za zachodnią ścianę naszej doliny. Robiło się coraz ciemniej i zimniej. Skały i
niebo różowiły się jeszcze, ale przez liczne prześwity skalne kładły się już purpurowe cienie.
Wzeszły pierwsze blade gwiazdy. I nagle usłyszeliśmy dalekie: „Jodilejhi”. Japhy zręcznie
wskoczył na jeden z głazów, pokrzykując: „Huu! Huu! Huu!” Odpowiedziało nam znów
jodłowanie.
- Jak daleko jest stąd?
- Mój Boże, wnioskuję ze słyszalności głosu, że jeszcze nie wystartował. Chyba nawet
nie doszedł do kamiennej doliny. Na pewno nie zdoła dotrzeć tutaj przed nocą.
- Co zatem zrobimy?
- Usiądźmy na skale nad uskokiem i nawołujmy go przez godzinę. Weźmiemy
orzeszki ziemne i rodzynki i schrupiemy je, czekając na Morleya. Być może nie jest tak
daleko, jak myślę.
Weszliśmy na wzniesienie, skąd widzieliśmy całą dolinę jak na dłoni. Japhy usiadł w
pełnym lotosie, wyjął drewniany różaniec medytacyjny i modlił się. Modlitwa polegała na
tym, że po prostu przesuwał koraliki palcami i wpatrywał się nieruchomo w przestrzeń.
Usadowiłem się najlepiej, jak umiałem, na sąsiedniej skale. Obaj medytowaliśmy w zupełnym
milczeniu. Ja rozmyślałem z zamkniętymi oczami. Cisza ogłuszyła mnie niczym potężny
grzmot. W tym miejscu nie było słychać nawet swarliwego bełkotania potoku, które
wygłuszyły skały. Usłyszeliśmy znów melancholijne jodłowanie i odpowiedzieliśmy czym
prędzej. Głos Morleya wydawał się coraz słabszy i odleglejszy. Kiedy otworzyłem oczy,
niebo przybrało już barwę ciemnopurpurową. Świeciły gwiazdy. Pogrążyłem się w głębokiej
medytacji, odczuwając w głębi ducha, że góry są naprawdę buddami i naszymi przyjaciółmi.
Zdało mi się niesamowite, że w tej przeogromnej dolinie przebywa tylko trzech ludzi.
Uderzyła mnie mistyczna liczba „trzy”, która oznaczała trzy ciała - nirmana-kaję, sambhoga-
kaję i dharma-kaję. Modliłem się o bezpieczeństwo Morleya, a w rzeczy samej o wieczne
szczęście dla tego biednego niezdary. Raz tylko otworzyłem oczy i ujrzałem Japhy’ego, który
trwał nieugięcie na skale, równie nieruchomy jak głaz. Wyglądał tak zabawnie, że omal nie
roześmiałem się głośno. Ponieważ jednak góry były istotnie pełne powagi, toteż i ja
pozostałem poważny, a mój bezgłośny śmiech był równie uroczysty.
Podziwiałem piękno krajobrazu. O zmierzchu słoneczny róż przeszedł w głęboką
purpurę. Dźwięk ciszy przypominał pluskanie diamentowych fal w kryształowych
przedsionkach naszych uszu, tak kojące, że mogło uśmierzyć człowieka tysiącletniego.
Modliłem się za Japhy’ego, za jego przyszłe bezpieczeństwo i szczęście, a nawet w intencji,
by osiągnął stan buddy, do czego dążył. Modliłem się zupełnie serio, jakby pod wpływem
halucynacji, pełen radości i szczęścia.
„Skały to przestrzeń - pomyślałem. - A przestrzeń jest złudzeniem.”
W mojej głowie kłębiły się miliony myśli. Japhy również uległ nastrojowi tej
niezwykłej chwili. Zaskoczyło mnie to, że medytuje z otwartymi oczami. A jeszcze bardziej
zdumiewało mnie, że ten potężny, niepozorny facet, który studiował orientalną poezję,
antropologię i ornitologię, i wszystko, co tylko opisano w książkach, i był zarazem takim
ryzykantem górskich szlaków - wydobył nagle z zanadrza swój przepiękny drewniany
różaniec i modli się uroczyście jak starożytny święty na pustyni. Wydawało się to szczególnie
niezwykłe w Ameryce lotnisk i stalowni. „Świat nie wydaje się taki zły, jeśli Japhy jest obok”
- pomyślałem z radością. Wystarczająco dokuczał mi ból mięśni i niezaspokojony głód, a
ciemne skały wokół potęgowały przeświadczenie, że w pobliżu nie ma nikogo, kto mógłby
ukoić ludzką samotność pocałunkami czy czułymi słówkami. Pozostawało mi jedynie wrócić
do medytacji i modlić się za cały świat, czynić to wraz z drugim, równie żarliwym
młodzieńcem, który także urodził się, jak wszyscy ludzie, po to, by umrzeć. Nasze modły
sprawią, przyjaciele, że gdzieś tam w niezmierzonej przestrzeni rozbłyśnie iskierka
nieśmiertelnego światła na Drodze Mlecznej, które dostrzegamy naszymi oczami duszy,
pozbawionymi zawiści. Miałem przeczucie, że Japhy zna wszystkie moje myśli, ale było to
bez znaczenia, bo milczenie, które zapanowało pomiędzy nami, przypominało złotą górę,
złotego Buddę.
- Jodilejhi! - zaśpiewał Morley, kiedy zapadła już noc. Wówczas Japhy powiedział:
- No cóż! Wnoszę z biegu spraw, że on wciąż jest bardzo daleko. Myślę wszak, że jest
na tyle rozsądny, by rozbić swój własny obóz. Zatem wracajmy i ugotujmy kolację!
- Okay!
Zawołaliśmy jeszcze kilka razy: „Huu!” dla pewności i pozostawiliśmy Morleya na tę
noc samemu sobie. Wiedzieliśmy, że ma dość rozsądku, by nie wędrować po skałach nocą. I
jak się później okazało, rzeczywiście rozbił obóz. Rozłożył dwa koce na swoim dmuchanym
materacu i przenocował na owej niezrównanie cudownej łące, na której był przepiękny staw i
rosły sosny, o czym opowiedział nam nazajutrz.
Szukałem chrustu, by rozpalić ogień, potem zbierałem suche gałęzie, a na koniec
znosiłem grubsze polana, których wszędzie było w bród. Rozpaliliśmy ognisko tak wielkie, że
mógłby je dostrzec nawet z odległości pięciu mil nasz samotny Morley, gdyby nie to, że
obozowaliśmy za głazem skalnym, która zasłaniała nas przed jego wzrokiem. Ogień rzucał
potężny snop płomieni na skałę, która wchłaniała żar i rozgrzewała powietrze. Z pewnością
czulibyśmy się jak w ogrzanym pokoju, gdyby nie to, że szczypało nas w nosach, które
wyziębiliśmy, chodząc po opał i wodę. Japhy wsypał bułgarkę do garnka i mieszał w czasie
gotowania. Jednocześnie przyrządził budyń czekoladowy w garnuszku, który wydobył z
mojego plecaka. Zaparzył również herbatę. Potem wyjął podwójny zestaw chińskich pałeczek
i niebawem pałaszowaliśmy gotowe potrawy, wybuchając raz po raz serdecznym śmiechem.
Nigdy dotąd nie jadłem tak smacznej kolacji. Wysoko nad pomarańczową poświatą ognia
płonęły zimnym, srebrnym i błękitnym blaskiem niezliczone gwiazdy, zarówno samotne
słońca, jak i świecące nisko planety, jak Wenus, ale przede wszystkim przykuwała wzrok
niepojęta, niedająca się ogarnąć ludzkim rozumem Droga Mleczna, migotliwie mroźna. Tylko
płomienie ogniska były ciepłe, żółte, przyjazne. I zgodnie z tym, co wyprorokował Japhy, nie
miałem w ogóle ochoty na alkohol, a nawet zupełnie zapomniałem o jego istnieniu na tej
wysokości, po takim wysiłku, w tak rześkim powietrzu, które upajało wystarczająco mocno,
by w ogóle nie mieć chęci na jakikolwiek trunek. Kolacja była wyśmienita. Posiłek zawsze
lepiej smakuje, gdy spożywa się go pałeczkami, a nie pożera łapczywie. Oto powód, dla
którego prawo o przetrwaniu gatunków ma pełne zastosowanie w Chinach. Jeśli nie umiesz
posługiwać się pałeczkami i nie jesz dostatecznie szybko z jednej miski, umrzesz z głodu.
Skończyłem jednak jeść, pomagając sobie palcami.
Zaraz po kolacji Japhy wyczyścił pilnie garnki druciakiem i nakazał mi przynieść
wody, której zaczerpnąłem do blaszanki pozostawionej przez naszych poprzedników. Przez
chwilę przyglądałem się gwiazdom odbijającym się w rozlewisku. Wróciłem z ośnieżonymi
butami. Japhy zmywał naczynia w przegotowanej wodzie.
- Zwykle nie zmywam naczyń, ale po prostu zawijam w moją niebieską apaszkę, gdyż
to nie ma znaczenia... one przecież nie doceniają tej odrobiny mądrości zawartej w reklamach
płynów do mycia naczyń, powstające w biurowcu firmy Urber i Urber na Madison Avenue,
przed którym stoi słynna statua nepalskiej antylopy. A niech tam, do diabła! Wywrócę świat
na opak, chłopie, a nawet diabłu zawiążę wstążkę na ogonie, jeśli miałbym skłamać, że nie
mam ochoty odszukać gwiazd na mojej mapie nieba i sprawdzić, które z nich są widoczne tej
nocy. Spójrz, oto Psy Gończe, tak niezliczone, jak twoje ulubione sutry surangamijskie!
34
-
Rozłożył mapę nieba i obrócił ją zgodnie ze wskazówką kompasu. Przypatrywał się
gwiazdom nad nami i gwiazdom w atlasie.
- Teraz jest dokładnie dwudziesta czterdzieści osiem.
- Skąd wiesz?
- Gdyby tak nie było, Syriusz znajdowałby się w innym miejscu... Wiesz, co mi się w
tobie najbardziej podoba, Ray? Nie przypuszczałbyś, ale to ty obudziłeś we mnie chęć
poznania prawdziwego języka tego kraju, języka robotników, kolejarzy, drwali. Czy
przysłuchiwałeś się kiedyś, jak ci faceci rozmawiają?
- Jasne. Poznałem kiedyś w Houston w Teksasie kierowcę wielkiej ciężarówki, jadącej
z próbnym ładunkiem. Zabrał mnie z szosy tuż przez północą, gdy jakiś pedałek, właściciel
motelu zwanego w okolicy „naszym kochanym ślicznym pałacykiem”, odmówił mi noclegu,
wykrzykując, że w tych szmatach mogę u niego spać co najwyżej na podłodze. Zmyłem się
więc stamtąd i po niecałej godzinie oczekiwania na pustej autostradzie zobaczyłem, że
nadjeżdża wyładowana ciężarówka, którą, jak się okazało, prowadził Indianin z plemienia
Czirokezów. Tak przynajmniej powiedział, choć nazywał się zwyczajnie Johnson albo Ally
Reynolds czy jakoś tak. I palnął mniej więcej taką mówkę: „No, chłopaczku, dałem drapaka z
chaty, gdy ty jeszcze rąbałeś w pieluchy, no i zamelinowałem się tu na zachodzie, gdzie omal
mi nie odbiło, kiedy się mordowałem na tych pierdolonych teksaskich polach naftowych!” A
gdy mówił, podkreślał każde słowo, modulując głos i zaciskając pięści, skubiąc swoje ubranie
i niemal obrywając guziki. A na dodatek brał do ręki narzędzia i zaraz odkładał, naciskał
odruchowo gaz lub hamulec, toteż wstrząsy jego ciężarówki, pędzącej z szybkością
siedemdziesięciu mil na godzinę, i ryk silnika, który pracował na najwyższych obrotach,
równały się impetowi, z jakim toczyła się jego opowieść, tak przecież wspaniała, że
nazwałbym ją bez wahania poezją.
- To właśnie mam na myśli. Powinieneś usłyszeć, jak mówi Bumie Byers z krainy
Skagit. Ray, musisz tam pojechać!
- Okay! Pojadę tam.
Japhy, który studiował mapę nieba i przechylił się nieznacznie w przód, aby zerknąć
przez zwisające gałęzie starych górskich drzew, wyglądał ze swą kozią bródką na tle potężnej
skały jak stary chiński mistrz zen, medytujący na pustkowiu. Pochylił się na klęczkach,
spoglądając w niebo, jakby zastanawiał się nad tekstem świętej sutry, którą zdawał się
trzymać w ręku. Wkrótce Japhy podreptał na ośnieżony brzeg strumienia i przyniósł
wystudzony budyń czekoladowy, który był zimny jak lód i tak smakowity, że nie sposób
oddać tego słowami. Zmietliśmy wszystko w mig, oblizując się ze smakiem.
- Może powinniśmy zostawić trochę dla Morleya?
- Ach, nie utrzyma się do jego przyjścia, roztopi się w porannym słońcu.
Ogień przestał huczeć i żarzyły się jedynie czerwone, na wpół zwęglone polana. Gdy
płomienie przygasły, wzmógł się lodowaty ziąb tej kryształowej nocy, ale woń dymiących
bierwion nadała jej wyborny posmak, tak jak budyniowi czekoladowemu.
Wybrałem się na krótką, samotną przechadzkę nad oblodzonym potokiem. Usiadłem
na pniu, by pomedytować naprzeciwko majestatycznej, ciemnej ściany gór. Było jednak zbyt
zimno, toteż wstałem po chwili. Gdy wróciłem, ujrzałem Japhy’ego, klęczącego i
wypatrującego gwiazd. Otaczał go pomarańczowy blask, który ogień rzucał na skałę. Przyszło
mi na myśl, że tutaj, dziesięć tysięcy stóp ponad pełnym zgiełku światem, mam przed oczyma
żywy obraz pokoju i zdrowego rozsądku. Odkryłem następną zdumiewającą cechę charakteru
34 Cykl kilku pism mahajany, dotyczących heroicznej (w sanskrycie śurangama) kontemplacji (samadhi). Najważniejsze z nich to Surangama-samadhi-sutra. Szczególną
popularnością cykl ten cieszył się w Chinach.
Japhy’ego - czułe i miłosierne serce. Wszak zawsze obdarzał ludzi, zawsze praktykował to, co
buddyści nazywają paramita dana
35
- doskonałym miłosierdziem.
Gdy wróciłem znad potoku i usiadłem przy ognisku, rzekł:
- No tak, Smith, a więc nadszedł czas, ażebyś nosił swój własny różaniec medytacyjny
z drewnianych paciorków. Weź w takim razie!
Wręczył mi różaniec z brązowych drewnianych koralików, nanizanych na mocną
czarną nić, które wieńczył duży koral, zasupłany w piękny węzeł.
- Och, nie mogę przyjąć tak pięknej rzeczy... Czy ten różaniec pochodzi z Japonii?
- Mam drugi, czarny. Smith, ta modlitwa, którą ofiarowałeś mi dzisiaj, jest na pewno
warta tego sznurka paciorków, więc przyjmij go, proszę cię.
Potem wymościł niszę gałęziami i rozłożył na nich poncho. Następnie sprawdził, czy
jego śpiwór znajduje się dalej od ogniska niż mój i czy będzie mi ciepło. Zawsze praktykował
dobroczynność. I naprawdę czegoś mnie nauczył, toteż po powrocie z gór podarowałem mu w
podzięce nowy podkoszulek, który wypatrzyłem w sklepie Goodwilla. Japhy zrewanżował się
natychmiast, kupując mi plastikowy pojemnik na żywność. Więc dla żartu wręczyłem mu
olbrzymi kwiat, który zerwałem w ogródku u Alvaha. Przysięgam, że następnego dnia
przyniósł mi bukiecik kwiatów, których nazbierał z ulicznego klombu w Berkeley.
- I możesz zatrzymać moje tenisówki - powiedział. - Mam drugą parę. Są, co prawda,
trochę starsze, ale równie dobre.
- Nie mogę przyjąć tych wszystkich rzeczy.
- Smith, nie zdajesz sobie sprawy z tego, że praktykowanie dobroczynności to wielki
przywilej.
Powiedział to w czarujący sposób. Jego słowa nie miały nic wspólnego z pięknymi
gwiazdkowymi opakowaniami i świętami; brzmiały raczej smutno. Ale jego prezenty, zwykle
stare, używane, nieco sfatygowane, zawsze okazywały się użyteczne, choć naznaczone
smutkiem ofiarodawcy.
Na godzinę przed północą wśliznęliśmy się do śpiworów. Rozmawialiśmy przez
chwilę, dopóki nie usłyszałem chrapania w odpowiedzi na zadane pytanie. Kiedy Japhy już
spał, dziękowałem Bogu, leżąc na wznak i wpatrując się w gwiazdy, że wybrałem się na tę
wspinaczkę. Nogi przestały mnie boleć. Czułem, że mam silne, sprężyste ciało. Trzask
dopalających się polan przypominał mi uwagi Japhy’ego na temat szczęścia. Zerknąłem na
niego. Głowę wsunął głęboko do śpiwora. W niezgłębionej ciemności widziałem jedynie
skuloną sylwetkę, otuloną brezentem i promieniującą pragnieniem czynienia dobra.
Pomyślałem: „Jaką dziwną istotą jest człowiek... Jak mówi Biblia - «któż zna ducha
człowieczego, który spogląda ku górze?» Ten biedny chłopak, dziesięć lat młodszy ode mnie,
sprawił, że patrzę nań jak głupiec, który wyrzekł się wszelkich ideałów i radości, jakim
hołdował poprzednio w niedawnych latach ciągłego pijaństwa i rozczarowań. O co się
troszczył, skoro nie miał pieniędzy? Ale przecież on wcale nie potrzebował pieniędzy.
Wszystkim, czego pragnął, był plecak pełen foliowych woreczków z suchym prowiantem i
para wygodnych butów. To wystarczało, ażeby wyruszyć w drogę i cieszyć się przywilejami
milionera w równie pięknym otoczeniu, jak to górskie pustkowie. Zresztą czyż chory na
artretyzm milioner mógłby wejść na tę cudowną skałę, skoro nam, młodym, wspinaczka
zajęła cały dzień?” I przyrzekłem sobie, że zacznę nowe życie. Powędruję z plecakiem na
zachód, potem udam się w góry na wschodzie kraju i na pustynię i przysięgam, że nie zboczę
z prawej ścieżki.
Gdy tylko wsunąłem głowę do śpiwora, zapadłem w głęboki sen. Obudziłem się o
świtaniu, dygocząc z zimna. Chłód ziemi przesączył się przez poncho i śpiwór i przeniknął do
kości, wyziębiając ciało aż do bólu żeber. Przy każdym oddechu unosiła się z moich ust para.
35
Danaparamita to w sanskrycie doskonała szczodrość. Jest to jedna z podstaw etyki mahajany. Za najwyższy przejaw szczodrości uważa się dawanie Dharmy.
Przewróciłem się na drugi bok i zasnąłem powtórnie. Miałem obojętne, zimne sny, jak
lodowata woda, szczęśliwe sny bez koszmarów.
Gdy obudziłem się znów, nad turniami na wschodzie prześwitywał już pierwszy
pomarańczowy blask słońca, prześwietlając pachnące żywicą gałęzie sosen. Poczułem się,
jakbym był znów małym chłopcem, który obudził się po to, ażeby się bawić przez całą
sobotę, kiedy tylko włoży ubranko. Japhy już śpiewał, rozgrzewając ręce nad małym
ogniskiem. Na ziemi bielił się siwy szron. Wtem Japhy zerwał się na równe nogi i wrzasnął:
- Jodilejhi!
Na Boga, usłyszeliśmy natychmiast jodłowanie Morleya ze znacznie bliższej
odległości niż zeszłego wieczoru.
- Henry jest już w drodze! Obudź się, Smith, i napij się gorącej herbaty, a wnet się
rozgrzejesz!
Wyjąłem ze śpiwora tenisówki, w którym wcale nie zwilgotniały, i wzułem je. A
potem włożyłem beret i biegałem dla rozgrzewki po trawie. Skakałem też niczym kozica po
głazach. Zobaczyłem, że w nocy zamarzł płytki potok. Tylko środkiem ledwie ciurkał wąski
bulgoczący strumyczek. Poczułem ssanie w żołądku, więc napiłem się kryształowej wody, a
potem przemyłem twarz w lodowatej krynicy. Nie ma nic wspanialszego niż przemyć o
poranku twarz w lodowatym górskim potoku. Wróciłem do obozu, gdy Japhy właśnie
podgrzewał resztki wczorajszej kolacji, które okazały się całkiem smaczne. Po śniadaniu
stanęliśmy na krawędzi skały i pohukiwaliśmy na Morleya, który wyłonił się nagle w
odległości około dwóch mil. Maleńka figurka w kamiennej dolinie. Ruchoma kukiełka w
bezgranicznej pustce.
- Ten punkcik w dole to nasz dowcipny kolega Mori - zażartował Japhy tym swoim
śmiesznym głosem drwala który tak doskonale naśladował.
Mniej więcej po dwóch godzinach Morley zbliżył się do nas na tyle, że mogliśmy z
nim rozmawiać, gdy wspinał się na skałę.
- Przybywam z polecenia Towarzystwa Dobroczynności, które wysłało mnie po to,
ażebym sprawdził, chłopcy, czy przypięliście niebieskie wstążeczki do koszul. Podobno
zostało mnóstwo różowej lemoniady. Lord Mountbatten już bardzo się niecierpliwi. Nie
przypuszczam, by przeprowadzono śledztwo w sprawie ostatnich zamieszek na Środkowym
Wschodzie, nikt też nie nauczy się dziękować za filiżankę kawy. Sądzę jednak, że para takich
dystyngowanych dżentelmenów powinna pamiętać o przestrzeganiu manier... - I tak dalej, i
tak dalej.
Plótł trzy po trzy, mieląc ozorem po próżnicy, utrudzony poranną wspinaczką w
ostrym słońcu.
- Hej, Morley, czy jesteś gotów wejść na Matterhorn?
- Będę gotów, gdy tylko zmienię te mokre skarpetki!
Wyruszyliśmy około południa, zostawiając wypchane plecaki w obozie, gdzie
prawdopodobnie nie zjawi się nikt aż do przyszłego roku. Zabraliśmy tylko prowiant i zestaw
środków pierwszej pomocy. Posuwaliśmy się piargową doliną, która ciągnęła się dalej, niż to
wyglądało na pierwszy rzut oka. Migiem przeleciało południe i niebawem mój zegarek
wskazywał drugą. Tymczasem słońce nabrało bardziej złocistego blasku i zerwał się wiatr.
Gnębiła mnie myśl, jakim sposobem zdołamy wejść na tę górę do wieczora. Zapytałem o to
Japhy’ego, który odparł:
- Masz rację, musimy się śpieszyć!
- Może lepiej zapomnieć o wszystkim i zawrócić do domu?
- Och, Tygrysku, wpierw wbiegniemy na ten pagórek, a potem wrócimy do domu!
Piargowa dolina ciągnęła się długo, długo, długo. A pod koniec wspinaczki osuwisko
stało się tak strome, iż obawiałem się, że spadnę. Śliskie głazy usuwały się spod nóg, toteż
wkrótce rozbolały mnie niemiłosiernie kostki, które i tak dokuczały mi z powodu
wczorajszego nadwerężenia. Ale Morley trzymał się dzielnie i gadał bez ustanku.
Podziwiałem jego ogromną wytrzymałość. Japhy zdjął spodnie i prawie nagi wyglądał jak
Hindus. Owiązał tylko wokół bioder zwiniętą odzież. Wchodził samotnie, wyprzedzając nas o
ponad ćwierć mili. Niekiedy przystawał i czekał przez chwilę, aż go dogonimy. Potem znów
pędził naprzód, chcąc zdobyć szczyt jeszcze dzisiaj. Morley szedł około pięćdziesięciu jardów
przede mną. A ja nie śpieszyłem się. Jednak późnym popołudniem zwiększyłem tempo, chcąc
wyprzedzić Morleya i dołączyć do Japhy’ego. Znajdowaliśmy się teraz na wysokości około
jedenastu tysięcy stóp. Było zimno. Wszędzie leżał śnieg. Widzieliśmy stąd ogromne,
ośnieżone grzbiety górskie na wschodzie i rozległe doliny, nad którymi wznosiły się nagie
turnie. Już prawie dotarliśmy do najwyższego miejsca w Kalifornii
*
. W pewnej chwili, tak jak
wszyscy, musiałem gramolić się na czworakach na wąskim występie wokół beczkowatej
skały. Umierałem ze strachu, że spadnę - uskok był głęboki na sto stóp, dość, ażeby skręcić
kark. Nieco niżej znajdowała się wąska półka, o którą spadający mógł się odbić, by pomachać
ręką kolegom na skale, zanim runie w przepaść głęboką na tysiąc stóp. Wiatr wzmógł się.
Jednak przez cały dzień, jeszcze silniej niż dnia poprzedniego, przepełniały mnie przeczucia
czy wręcz wspomnienia, budzące w mojej duszy przeświadczenie, że już kiedyś wspinałem
się na te skały w zgoła innym celu - o wiele poważniejszym, choć bardziej zwyczajnym.
Wreszcie dotarliśmy do podnóża Matterhornu, gdzie ujrzeliśmy górski staw, jaki niezmiernie
rzadko oglądają ludzkie oczy. Przepiękny, znany tylko garstce alpinistów - znajdował się na
wysokości jedenastu tysięcy stóp, a jego ośnieżone brzegi otaczały łany kwiatów rosnących
na prześlicznej wysokogórskiej łące, jaką można tylko wyśnić; rzuciłem się na nią
natychmiast, zdejmując buty. Japhy dotarł tutaj pół godziny wcześniej. Chłodny wiatr ostudził
jego zgrzane ciało, toteż ubrał się, by nie zmarznąć. Morley dołączył do nas po chwili,
uśmiechając się szeroko. Siedzieliśmy wśród kwiecia, spoglądając na groźny stromy piarg,
schodzący z turni Matterhornu.
- Nie wygląda tak strasznie, pokonamy go! - powiedziałem z radością.
- Nie, Ray, to wcale nie jest takie pewne. Piarg jest groźniejszy, niż się wydaje. Czy
wiesz, że ma więcej niż tysiąc stóp wysokości?
- To dużo?
- Jeśli nie ruszymy tam w dwa razy większym niż dotąd tempie, nie zdołamy zejść do
naszego obozu przed zmrokiem i nie dotrzemy do samochodu, który stoi przy domku
myśliwskim, przed północą, ale dopiero jutro o świcie.
- Fiuuu!
- Jestem zmęczony - rzekł Morley. - Ani myślę próbować.
- Racja - powiedziałem - dla mnie górska wspinaczka to nie zdobywanie szczytów, ale
po prostu swobodna łazęga.
- Cóż, ja pójdę - rzekł Japhy.
- No, jeśli tak, to pójdę z tobą.
- A ty, Morley?
- Nie wydaje mi się, bym doszedł tak daleko. Zaczekam na was tutaj.
Obawiałem się jednak, że nadzwyczaj porywisty wiat uniemożliwi nam dalszą
wspinaczkę, gdy wdrapiemy się już kilkaset stóp na strome zbocze.
Japhy podał mi torebkę orzeszków ziemnych i rodzynek.
- To będzie twoje paliwo, chłopie. Czy jesteś gotów Ray, wspinać się w zdwojonym
tempie?
- Gotów! Co powiedziałbym chłopakom z The Place, gdybym przeszedł cały ten szlak
i poddał się w ostatniej chwili?
- Jest już późno, więc pośpieszmy się!
* Według autora. W rzeczywistości najwyższy szczyt w Kalifornii w paśmie Sierra Nevada to Whitney (przyp. tłum.)
Japhy ruszył zdecydowanie, a potem biegł nawet, gdy trzeba było omijać wielkie
głazy. Piarg to długie osuwisko skał i piasku, niezwykle trudne do pokonania, bo nieustannie
staczają się zeń małe kamienne lawiny. Zdawało mi się po kilku krokach, że wdrapujemy się
coraz wyżej i wyżej na straszliwy dźwig, podobny do tego, na którym dławiłem się ze strachu
swego czasu, gdy wałęsałem się po Kalifornii. Otóż operator niebosiężnego dźwigu zgodził
się za pewną sumę podnieść mnie wysoko, ażebym mógł zobaczyć ziemię z lotu ptaka. Teraz
także drżałem ze strachu, jak wówczas na maleńkiej platformie wielkiego podnośnika. Aż
zaparło mi oddech, kiedy odwróciłem się i zobaczyłem Kalifornię pod błękitnym sklepieniem
nieba, po którym płynęły złowieszcze chmury. W tej chwili widziałem bezgraniczną
perspektywę odległych dolin, a nawet płaskowyże, które wznosiły się już w Newadzie.
Przerażała mnie sama myśl o tym, by spojrzeć w dół, gdzie na wyśnionej łące nad maleńkim
górskim stawem czekał Morley. „Och, dlaczego nie zostałem z poczciwym Henrym?” -
pomyślałem. Opanował mnie nagle przeraźliwy lęk wysokości, toteż przywarłem silnie do
skały. Obawiałem się, że silniejszy podmuch wiatru zdmuchnie mnie w przepaść.
Przypomniałem sobie z niezwykłą wyrazistością wszystkie nocne koszmary senne, które
wiązały się z upadkiem w górach lub spadaniem z wysokich budowli. Mimo że
odpoczywaliśmy co dwadzieścia kroków, byliśmy obaj skrajnie wyczerpani.
- To z powodu wysokości, Ray - rzekł Japhy, siadając obok mnie. - Zjedzmy trochę
orzeszków ziemnych i rodzynek, a zaraz poczujesz kopa!
Istotnie, za każdym razem, gdy zjadałem garść orzeszków i rodzynek, czułem
potężnego kopa, który z miejsca stawiał mnie na nogi i pozwalał na zrobienie kolejnych
dwudziestu, trzydziestu kroków w górę. Potem znów padaliśmy na skały, wypompowani,
zlani potem mimo porywistych zimnych podmuchów wiatru, i siedząc wysoko, na samym
szczycie świata, pociągaliśmy nosami jak zziębnięci w późne sobotnie popołudnie chłopcy,
rozgrywający swój ostatni zimowy mecz. Tymczasem wiatr zaczął zawodzić niczym wicher z
filmów o tajemnicach Tybetu. Urwisko stało się dla mnie zbyt strome. Bałem się obejrzeć za
siebie, a kiedy wreszcie zerknąłem w dół, byłem już tak wysoko, że nie mogłem dostrzec
Morleya nad maleńkim górskim stawem.
- Pośpiesz się! - krzyknął Japhy, który wyprzedził mnie o sto stóp. - Robi się okropnie
późno!
Spojrzałem na szczyt. Pomyślałem, że zdobędziemy go w ciągu pięciu minut.
- Za pół godziny powinniśmy być na szczycie! - zawołał Japhy.
Nie uwierzyłem mu. Jednak po pięciu minutach szalonej wspinaczki padłem bez sił.
Spojrzałem w górę. Do szczytu było wciąż daleko. Nie spodobało mi się, że wiatr nagle
przygonił tutaj chmury chyba z całego świata; otuliły one szczyt niczym gęsta mgła.
- Czy nie spadniemy w tej mgle? - mruczałem markotnie. - Boże, czemu się
wpakowałem w tę kabałę?
Japhy wkrótce mnie prześcignął, ale zostawił mi torebkę orzeszków i rodzynek, którą
wręczył mi z wyrazem subtelnej powagi na twarzy, jakby zdecydował się wejść na szczyt,
choćby nawet miał zginąć. Zaniechał nawet krótkich odpoczynków i wkrótce wyprzedzał
mnie mniej więcej o długość boiska piłkarskiego, czyli o całe sto jardów. Jego sylwetka
szybko malała wysoko nade mną. Obejrzałem się za siebie w popłochu, jak żona Lota.
- Tutaj jest za wysoko! - wrzasnąłem do Japhy’ego, owładnięty nagłą paniką.
Nie usłyszał mnie jednak. Wdrapałem się kilka stóp w górę i opadłem bez sił na
brzuch, ześlizgując się odrobinę.
- Tutaj jest za wysoko! - krzyknąłem znów.
Byłem śmiertelnie przerażony. Gdybym zaczął się zsuwać po piargu, mógłbym
wywołać kamienną lawinę. Ale ta przeklęta kozica górska - Japhy - radziła sobie wspaniale.
Widziałem z dołu, jak skacze we mgle ze skały na skałę, wyżej i wyżej, aż migają podeszwy
jego butów. „Jak mogę włóczyć się z takim szaleńcem?” - pomyślałem, ale desperacko
podążyłem za nim. Wreszcie wspiąłem się na występ skalny, na którym mogłem usiąść w
miarę wygodnie, nie obawiając się, że zaraz runę w przepaść. Zaparłem się łokciami, by
utrzymać się na półce pomimo porywistego wiatru, który spychał mnie w dół. W popłochu
rozejrzałem się wokół. Przyszło mi na myśl, że urządziłem się na amen!
- Zostaję tutaj! - krzyknąłem do Japhy’ego.
- No, dalejże, Smith! Wytrzymaj jeszcze pięć minut! Zostało mi tylko sto stóp!
- Nie idę dalej i kropka! Za wysoko!
Nie odrzekł nic i ruszył dalej. Zobaczyłem, że upadł i dyszy z wyczerpania. Wstał
jednak i wspinał się znów.
Mocniej zaparłem się o skałę i zamknąłem oczy, myśląc: „Co to za życie, które
zmusza nas do tego, że przenosimy się z miejsca na miejsce, zamiast pozostać tam, gdzie się
urodziliśmy, i narażamy swoje biedne, słabe ciało na takie okropności, jak potężne góry, skały
i przepaści?” Zdjęty zgrozą przypomniałem sobie słynne powiedzenie wędrownych mnichów
zen: „Gdy wchodzisz na górę, wspinaj się!” Prawdziwość tego porzekadła sprawiła, że włosy
stanęły mi dęba. Nieraz słuchałem takiej oryginalnej poezji, siedząc na matach Alvaha, ale
nigdy dotąd nie odczułem jej potęgi. Teraz owe słowa sprawiły, że serce zaczęło mi krwawić
z żalu, że w ogóle się urodziłem. „Istotnie, Japhy wchodzący na szczyt turni wspina się w taki
sam sposób, w jaki wieje wiatr. A stary, znużony filozof pozostaje tutaj!” - pomyślałem i
przymknąłem oczy. „No cóż - dopowiedziałem jeszcze - odpocznij i życz mu szczęścia,
wszak nie musisz niczego udowadniać!”
Wtem usłyszałem przepiękne jodłowanie, które w szalejącej wichurze rozbrzmiewało
przedziwnie i niemal mistycznie. Spojrzałem w górę i zobaczyłem, że Japhy stoi na szczycie
Matterhornu i jodłuje, głosząc na cztery strony świata swą triumfalną buddyjską pieśń
zdobywcy szczytów.
To było przepiękne, a zarazem zabawne, choć wcale nie brzmiało zabawnie na tym
znów nie tak zabawnym wierzchołku Kalifornii, który raz po raz ginął w gnanych wiatrem
chmurach. Miałem w tym swój udział - odwagę, wytrzymałość, pot (niemal wyprułem z
siebie flaki, by dojść tak wysoko), a teraz tę pieśń ludzkiego triumfu - śmietankę na czubku
rożka lodów. Nie znalazłem jednak dość siły, by włączyć się w śpiew Japhy’ego. Wkrótce
Japhy przestał jodłować i zniknął mi z oczu. Jak powiedział później, udał się na pobliski
płaski szczyt, który biegł kilka stóp na zachód i kończył się gwałtownym uskokiem, z którego
mógłbym spaść być może aż na posypane trocinami podłogi, które zamiatałem w Virginia
City. To było szaleństwo. Słyszałem, jak Japhy wrzeszczy na mnie, ale zaparłem się jeszcze
mocniej w moim zakątku, trzęsąc się jak osika. Spojrzałem w dół, gdzie nad prześlicznym
stawem odpoczywał zapewne Morley ze źdźbłem trawy w ustach, i powiedziałem na głos:
- Tutaj wyraża się karma trzech ludzi; Japhy Ryder dąży na szczyt góry i zdobywa go,
ja prawie dochodzę do celu, lecz poddaję się, by skulić się w przeklętej jaskini ponownych
narodzin, ale najsprytniejszy ze wszystkich to poeta nad poetami, który leży z nogą założoną
na nogę, wdychając zapach kwiatów, zapatrzony w niebo, zasłuchany w ciurkanie strumieni.
Do diabła, nikt mnie już drugi raz tutaj nie zaciągnie.
Zdumiewała mnie teraz mądrość Morleya. To ci szczwany lis z tego cholernego
kolekcjonera fotografii ośnieżonych szwajcarskich Alp!
Potem nagle wszystko potoczyło się jak we śnie. W jednej szalonej chwili ujrzałem, że
Japhy „zbiega z góry” kolosalnymi, długimi na dwadzieścia stóp skokami, wyhamowując
butami podczas lądowania na skale i odbijając się od razu na pięć stóp w górę, i jodłuje,
żeglując w dół po stokach świata. W nagłym przebłysku uświadomiłem sobie, że - jak sam
nieraz powiadał - „nie można spaść z gór”, i odpowiedziałem jodłowaniem na jego pieśń
triumfu. Wstałem i zacząłem zbiegać za nim, naśladując jego fantastyczne skoki i wybicia; w
ciągu pięciu minut dopędziłem go i obaj (mimo że w tenisówkach z trudem utrzymywałem
równowagę na śliskich głazach, skałach, piasku, tak bardzo jednak pragnąłem opuścić to
niegościnne miejsce, że nie zważałem na niebezpieczeństwo), pokrzykując i skacząc jak
kozice górskie czy nawet jak szaleńcy chińscy sprzed kilku tysięcy lat, spadliśmy niemal
wprost na medytującego Morleya, któremu na nasz widok włosy stanęły dęba. Istotnie, choć
nie mógł w to uwierzyć, jednym nieprawdopodobnym susem, wydając najgłośniejszy w życiu
okrzyk radości, sfrunąłem niemal na brzeg stawu - wbijając się stopami w błoto - i
zadowolony usadowiłem się obok niego. Japhy zdjął tymczasem buty i wytrząsnął z nich
piasek i kamyczki. To było wspaniałe. Zdjąłem również tenisówki i wysypałem parę garści
pyłu wulkanicznego.
- Ach, Japhy, oto dałeś mi ostatnią lekcję, udowadniając, że nie można spaść z gór -
powiedziałem.
- To właśnie mówi porzekadło: „Gdy wchodzisz na górę, wspinaj się!”
- Psiakrew, to twoje triumfalne jodłowanie, gdy zdobyłeś szczyt, to najpiękniejsza
pieśń, jaką kiedykolwiek słyszałem. Szkoda, że nie zabrałem magnetofonu, by ją nagrać.
- Tych rzeczy nie powinni słuchać ludzie, którzy przebywają niżej - rzekł Japhy
poważnie.
- Na Boga, masz rację! Wyobrażam sobie tych wszystkich zapyziałych włóczęgów,
siedzących na poduszkach, wsłuchanych w zwycięską pieśń pogromcy gór. Och, nie zasłużyli
na to. Ale kiedy spojrzałem w górę i zobaczyłem, jak zbiegasz w dół, zrozumiałem nagle
wszystko.
- Ach, dzisiaj Smith przeżył małe satori - powiedział Morley.
- Co robiłeś?
- Przeważnie spałem.
- A niech to diabli, nie wszedłem na szczyt. Teraz wstydzę się tego, ponieważ wiem,
jak zejść z góry, jak wejść na górę, a także to, że nie można spaść z góry, ale jest już za
późno.
- Wrócimy tu przyszłego lata, Ray, i wejdziesz wtedy na szczyt. Czy zdajesz sobie
sprawę z tego, że choć pierwszy raz wspinałeś się w górach, dotarłeś wyżej niż stary weteran
Morley?
- Jasne - rzekł Morley. - Czy nie sądzisz, Japhy, że dzisiejszy wyczyn Smitha
upoważnia nas do nadania mu tytułu Tygrysa?
- O tak - powiedział Japhy, a ja poczułem się niezmiernie dumny.
Byłem Tygrysem.
- Do cholery, następnym razem zostanę Lwem, gdy wejdę na szczyt.
- Ruszajmy, ludzie! Mamy przed sobą długie zejście tym piargiem do obozu, a potem
z plecakami do kamiennej doliny i na szlak nad jeziorem, auu! Mam wątpliwości, czy
zdołamy zejść z gór, nim zapadnie ciemna noc.
- Pogoda nam sprzyja. - Morley wskazał na srebrny księżyc na zaróżowionym,
ciemniejącym błękicie nieba. - Księżyc oświetli nam drogę. Ruszajmy!
Zaczęliśmy schodzić. Gdy zstąpiłem na skalny występ, na którym poprzednio
umierałem ze strachu, teraz byłem radosny jak skowronek, podskakiwałem i tańczyłem, i
naprawdę uwierzyłem, że nie można spaść z góry. Chociaż pewnie zdarza się czasem, że ktoś
spadnie, ja byłem przekonany, że to niemożliwe. Pozostawałem pod wrażeniem lekcji, której
udzielił mi Japhy.
Przepełniała mnie radość, chociaż schodząc w dolinę, straciłem z oczu ogromną
przestrzeń, która zmalała do widoku skał pod stopami. A kiedy o piątej niebo zaczęło szarzeć,
wędrowałem samotnie, zostając z tyłu sto jardów za chłopcami, podśpiewując pod nosem i
dumając nad drobnymi bobkami na jelenim szlaku. Tutaj nic nie zmusza wędrowca do
myślenia, a samotność uwalnia go od niepokoju i trosk. Podążyłem więc tropem jelenich
odchodów, beztroski, z oczyma utkwionymi w ziemię. Zobaczyłem w pewnej chwili, że
zwariowany Japhy, który wspiął się dla zabawy na śnieżne zbocze, zjechał nagle sto jardów,
najpierw na stojąco, a potem już na siedzeniu, krzycząc przy tym z radości. Ściągnął
przemoczone spodnie i owinął je wokół szyi. Te swoje śmieszne spodnie nosił po prostu dla
wygody. A kiedy mu przeszkadzały, zdejmował je. Uwierzcie mi na słowo! Jak przekonałem
się później, kiedy wspinaliśmy się z dziewczynami, nie robiło mu różnicy, czy ktoś ogląda go
w spodniach, czy bez nich. Słyszałem teraz, jak rozmawia z Morleyem w ogromnej dolinie.
Jego głos dawał się rozpoznać nawet spomiędzy skał. Tak pilnie podążałem jelenim szlakiem,
że wkrótce straciłem z oczu przyjaciół i wędrowałem samotnie granią i dnem potoków,
słysząc jednak ich głosy w oddali. Lecz zaufałem instynktowi mojego słodkiego
tysiącletniego jelenia, jak się później okazało, słusznie. Bowiem odwieczny szlak jeleni
zaprowadził mnie o zmierzchu na brzeg znajomego potoku (gdzie zwierzęta przychodziły do
wodopoju od pięciu tysięcy lat) i ujrzałem wesoły, pomarańczowy blask ogniska, które
rozpalił Japhy na wielkiej skale. Księżyc świecił jasno.
- No, chłopcy! Ten księżyc pozwoli nam wynieść dupę cało z opresji. Musimy przejść
jeszcze osiem mil.
Posililiśmy się nieco, wypiliśmy mnóstwo herbaty i spakowaliśmy nasz ekwipunek.
Nigdy dotąd nie przeżyłem szczęśliwszych chwil niż wtedy, gdy podążałem śladami jeleni i
kiedy zarzuciliśmy plecaki na ramiona. Po raz ostatni spojrzałem na drogę, którą przebyliśmy.
Było ciemno, choć oko wykol. Mimo że żywiłem nadzieję, iż wypatrzę rogi mojego
ukochanego jelenia, nie zobaczyłem nic w gęstniejącym mroku. Podziękowałem górom za tę
wspaniałą drogę. Czułem się znów trochę tak jak wtedy, gdy byłem małym chłopcem i
spędziłem cały dzień na samotnej łazędze wśród lasów i pól, a potem wracałem o zmierzchu
do domu, rozmyślając o swoich sprawach, z oczyma utkwionymi w ziemię, szurając nogami i
gwiżdżąc. Tak samo czuli się prawdopodobnie mali Indianie, kiedy podążali za swymi ojcami
maszerującymi wielkimi krokami z Russian River do Shasta dwieście lat temu.
Tak jak ja czuli się też ongiś z pewnością arabscy chłopcy, wędrujący ze swoimi
ojcami, przemierzającymi szlak swych ojców. Przeżywałem znów tę skromną, rozśpiewaną,
radosną samotność, to pociąganie nosem. Czułem się tak beztrosko jak mała dziewczynka,
wioząca na saneczkach swego braciszka do domu, kiedy oboje śpiewają wymyślone przez
siebie piosenki i nagle przewracają się prosto w zaspę, a potem otrzepują ze śniegu. Później
niewinna, szczera twarzyczka dziewczynki spoważnieje w dorosłym świecie, gdy kuchnia
stanie się jej codziennym azylem.
„Czy jest jednak coś poważniejszego niż podążanie śladami jelenia, aby dojść do
swojej wody?” - pomyślałem.
Zeszliśmy na skały i schodziliśmy ciągnącą się pięć mil kamienną doliną. W czystym
świetle księżyca taniec na głazach nie był trudny. Skały bieliły się w srebrzystej poświacie, tu
i ówdzie zacienione czarnymi łatkami. Wszystko lśniło w blasku księżyca piękną,
niepokalaną bielą. Niekiedy widzieliśmy srebrną wstęgę potoku. Poniżej rosły sosny
otaczające cudowną jak we śnie łąkę i górski staw.
Nagle nogi odmówiły mi posłuszeństwa. Przywołałem Japhy’ego i przeprosiłem za
kłopot. Nie mogłem już skakać. Miałem pęcherze na stopach, których nie mogły ochronić
zwykłe tenisówki, więc Japhy zamienił się ze mną butami. W jego lekkich, ochronnych
butach mogłem znów skakać z kamienia na kamień, nie odczuwając wcale bólu, który tak mi
dokuczał, kiedy miałem tenisówki na nogach. Dając mi je, Japhy doznał również ulgi, gdyż
lekkość, z jaką skakał po głazach, sprawiała mu radość. Zdawało się nam, że przebędziemy w
mig kamienną dolinę. Jednak każdy krok sprawiał nam ból, byliśmy straszliwie zmęczeni.
Objuczeni ciężkimi plecakami napinaliśmy zbyt mocno mięśnie, toteż wkrótce przesilone
lędźwie zaczęły dokuczać nam niemiłosiernie, zmieniając zejście z gór, które często bywa
trudniejsze niż wspinaczka na szczyt, w istną mordęgę. Mieliśmy jeszcze do pokonania
tysiące głazów, choć niekiedy szlak wiódł po piasku. Jednak wnet drogę zagradzały skały, na
które musieliśmy się wspinać, a potem znów przeskakiwać z kamienia na kamień. Wreszcie
zostawiliśmy za sobą ostatnie głazy i szliśmy piaszczystą ścieżką. Później przedzieraliśmy się
poprzez trudne do przebycia zarośla, które niekiedy trzeba było obejść dookoła. Zdarzało mi
czasem utknąć w ich gąszczu. Przeklinałem wówczas głośno, usiłując uwolnić zaplątany w
zaroślach plecak. Nawet nie próbowaliśmy rozmawiać. Boczyłem się trochę na Japhy’ego i
Morleya, którzy nie chcieli się zatrzymać choćby na krótki odpoczynek, bo jak twierdzili,
było to zbyt niebezpieczne.
- Przecież świeci księżyc! Możemy nawet przespać się tutaj.
- Nie, musimy dojść do samochodu tej nocy.
- Zatrzymajmy się chociaż na chwilę. Nie mogę już iść dalej.
- Okay! Staniemy na minutkę.
Nie odpoczywali jednak dość długo, ażebym mógł naprawdę odsapnąć, toteż zdawało
mi się, że zachowują się histerycznie. Zacząłem ich przeklinać, a nawet w pewnej chwili
wygarnąłem Japhy’emu:
- Po kiego licha mordujemy się w ten sposób! Sądzisz, że to zabawne? („Co za
kretyńskie pomysły” - dodałem w myśli).
Wyczerpanie zmienia wiele spraw. Być może teraz, kiedy zupełnie opadłem z sił,
odwieczne prawdy, wyrażające się w blasku księżyca na skałach, w dzikiej gęstwinie, w
rumowiskach skalnych, głazach i kopczykach i w tej przerażającej kamiennej dolinie,
obrzeżonej pionowymi ścianami, wzmogły potworne zmęczenie. Gdy niemal wydostaliśmy
się stamtąd, choć jeszcze niezupełnie, moje utrudzone nogi domagały się, ażebym
natychmiast rzucił się na ziemię i odpoczął choćby przez parę chwil.
- Dalejże, Ray, dobijamy już do końca!
Istotnie, uświadomiłem sobie, brak mi już energii, o czym wiedziałem od dawna.
Pomimo to odczuwałem radość. Kiedy wróciliśmy na alpejską łąkę, położyłem się na brzuchu
i napiłem wody. W milczeniu wracałem do sił, ale Japhy i Morley rozmawiali głośno,
martwiąc się o to, czy zdążymy przejść resztę szlaku w wyznaczonym czasie.
- Ach, przestańmy się zamartwiać! Jest piękna noc. Po prostu przeforsowaliśmy się
trochę. Napijmy się kryształowej wody i połóżmy na pięć, a nawet dziesięć minut. Musimy
trochę zadbać o siebie.
Zacząłem odrobinę filozofować. I rzeczywiście, Japhy przyznał mi rację i zgodził się
na dłuższy odpoczynek, który przywrócił mi siły. Już bez trudu schodziłem do stawu,
napawając się urodą krajobrazu. Blask księżyca przenikał przez gęste listowie i tworzył
świetlisty wzór na plecach Morleya i Japhy’ego, którzy szli przede mną. Plecaki
podskakiwały rytmicznie na naszych plecach (hop! hop!), gdy szliśmy miarowym krokiem
wciąż w dół, wybijając swingującą melodię górskiego szlaku. Uderzyło mnie piękno potoku
w blasku księżyca, który rozświetlał rozpryskujące się kaskady spadającej wody, śnieżnobiałą
pianę wartkiej bystrzycy i czarne jak smoła drzewa nad jej brzegiem, tworzące zaczarowany
raj cieni i światła. Mróz zelżał i ociepliło się. A bałem się już, że odmrożę sobie nos. Wokół
cudownie pachniało. Czułem przyjemną, rześką woń górskiego stawu, kwiatów i pyłu
unoszącego się w dolinie. Wszystko miało zapach lodu, śniegu i skał pozbawionych serca.
Wszędzie unosiła się woń nagrzanego słońcem lasu, nasyconego zarazem słonecznymi
promieniami i blaskiem księżyca, przemieszana z zapachem kwiatów, słomy, mułu, wszelkich
wspaniałości ziemi. Chociaż zejście sprawiało mi przyjemność, wkrótce poczułem się znów
wyczerpany jak poprzednio, a nawet jeszcze bardziej niż w kamiennej dolinie. Jednak
przepiękne oczko w dole, które przebłyskiwało niczym mała, słodka lampka, sprawiało, że to
zmęczenie było przyjemne. Morley i Japhy rozprawiali nieustannie o tym, że musimy dotrzeć
jak najprędzej do samochodu. Istotnie, nagle - niby w szczęśliwym śnie, co uwalnia od
nocnego koszmaru - wyszliśmy na drogę, przy której stały drewniane domy, a pod drzewami
parkowały auta. Samochód Morleya stał w tym samym miejscu, gdzie go zostawiliśmy.
- To cieplutkie powietrze świadczy o tym - rzekł Morley, wskakując do samochodu,
gdy postawiliśmy plecaki na ziemi - że zeszłej nocy wcale nie było tutaj mrozu.
Niepotrzebnie wracałem, by spuścić wodę z chłodnicy.
- No tak, a gdyby jednak zamarzła?
Morley poszedł kupić olej silnikowy w sklepie, gdzie dowiedział się, że nie tylko nie
było mrozu, ale też, że poprzednia noc należała do najcieplejszych w tym roku.
- Całe to zawracanie głowy nie miało najmniejszego sensu - powiedziałem.
Ale nie przejęliśmy się tym. Byliśmy głodni.
- Pojedźmy do Bridgeport i wstąpmy do jakiegoś baru na hamburgera z frytkami i
gorącą kawę - zaproponowałem.
Jechaliśmy brzegiem jeziora zapyloną drogą, oświetloną jasnym światłem księżyca.
Zatrzymaliśmy się na krótko przy zajeździe, gdzie Morley zwrócił wypożyczone koce a
potem ruszyliśmy do miasteczka. Biedny Japhy wreszcie odsłonił swoją piętę Achillesową.
Ten krępy, szorstki w obejściu facet, który nie lękał się niczego, mógł wędrować samotnie w
górach przez całe tygodnie i zbiegał ze szczytów jak kozica, bał się teraz wejść do restauracji,
gdyż goście w środku byli zbyt elegancko ubrani. Roześmialiśmy się z Morleyem.
- Czy to ważne? - powiedziałem. - Wejdziemy po prostu i zjemy coś.
Jednak Japhy upierał się, że lokal wygląda zbyt elegancko, i nalegał, by wstąpić do
„robotniczej” restauracji po drugiej stronie autostrady. Udaliśmy się więc tam, lecz okazało
się, że to podrzędna knajpa z leniwymi kelnerkami, które przez pięć minut nie pofatygowały
się nawet, by podać nam menu. Rozzłościłem się i rzekłem:
- Wróćmy do tamtego lokalu! Czego się boisz, Japhy? Czy to ważne, jak jesteśmy
ubrani? Ty wiesz wszystko o górach, a ja wiem wszystko o tym, gdzie można coś zjeść.
Ponieważ posprzeczaliśmy się trochę, poczułem się źle. Japhy zgodził się pójść do
jeszcze innego lokalu, który bardziej nam odpowiadał. Po jednej stronie, w barze, pili myśliwi
w koktajlowym świetle, a po drugiej znajdowała się sala restauracyjna z długim kontuarem i
mnóstwem stołów, przy których posilały się rozbawione rodziny, reprezentujące różne klasy
społeczne.
Serwowano tu urozmaicone i smaczne dania; można było zjeść pstrąga z potoku i
wszystko, na co tylko przyszłaby nam ochota. Jak zauważyłem, Japhy skąpił dziesięciu
centów ponad zaplanowaną kwotę. Wstąpiłem do baru i zamówiłem szklaneczkę portwajnu,
którą postawiłem na kontuarze w sali restauracyjnej, gdzie usiedliśmy na wysokich stołkach.
Japhy: „Czy jesteś pewien, że wolno to zrobić?”) Droczyłem się z nim przez chwilę i
wreszcie poprawił mu się nastrój.
- Twój problem, Japhy, polega na tym, że jesteś anarchistą, który boi się wytwornego
towarzystwa. Czy to ważne, co ktoś ma na sobie? Sam mówiłeś, że wstrętem przejmują cię
wszelkie porównania.
- Cóż, Smith, po prostu to miejsce wydawało mi się pełne bogatych starych dupków, a
ceny zbyt wysokie. Przyznaję, że boję się zamożnych Amerykanów. Jestem starym bhikku i
nie chcę mieć nic wspólnego z tymi przeżartymi bogaczami, do diabła! Przez całe życie
byłem biedakiem i nigdy nie przyzwyczaję się do niektórych rzeczy.
- Twoje słabostki są godne podziwu. Wobec tego ja stawiam obiad.
Zamówiłem wspaniały posiłek: wieprzowe kotlety z pieczonymi ziemniakami i sałatą,
gorące bułeczki z rodzynkami, a na deser ciasto z jagodami. Byliśmy naprawdę głodni i
należało nam się uczciwe żarcie. Po obiedzie udaliśmy się do sklepu z trunkami, gdzie
kupiłem butelkę muszkatelu. Stary sklepikarz i jego tłusty kumpel popatrzyli na nas zdumieni.
- Gdzie was diabeł nosił, chłopaki?
- Wracamy z Matterhornu, ot co! - powiedziałem z dumą.
Zaskoczeni wybałuszyli na nas gały. Czułem się wspaniale, toteż kupiłem jeszcze
cygaro, zapaliłem i dodałem:
- Dwanaście tysięcy stóp wysokości. A wróciliśmy stamtąd z niezłym apetytem.
Mamy się wspaniale, a to wino akurat nam pasuje.
Staruszek rozdziawił gębę, bo byliśmy brudni, ogorzali od słońca i wyglądaliśmy
raczej dziko. Nie odrzekł już nic. Widocznie pomyślał, że jesteśmy szaleni.
Wsiedliśmy do samochodu i ruszyliśmy w stronę San Francisco, pijąc, żartując i
opowiadając wesołe dykteryjki. Morley prowadził wspaniale tej nocy i nie budził nas swoją
zwykłą gadaniną, gdy w końcu o szarzejącym świcie zasnęliśmy kamiennym snem, już na
ulicach Berkeley. W pewnej chwili zostałem obudzony jak małe dziecko i usłyszałem, że
jesteśmy w domu. Wysiadłem chwiejnie z samochodu i słaniając się na nogach, przeszedłem
po trawie do domku, gdzie rozłożyłem koce, zwinąłem się w kłębek i zapadłem natychmiast
w głęboki, krzepiący sen bez snów, który trwał aż do następnego popołudnia. Kiedy
obudziłem się nazajutrz, krew krążyła już swobodnie w moich stopach. Pokonałem krwawe
skrzepy egzystencji. Czułem się bardzo szczęśliwy.
Kiedy wstałem, nie mogłem powstrzymać uśmiechu na wspomnienie Japhy’ego, który
słaniając się z wyczerpania, przed elegancką restauracją umierał ze strachu, że nie wpuszczą
nas do środka. Po raz pierwszy i zarazem ostatni widziałem wówczas, że czegoś się jednak
bał. Zamierzałem mu tyle opowiedzieć, gdy przyjdzie. Jednak zdarzyło się coś niezwykłego.
Najpierw Alvah wyszedł na kilka godzin. Czytałem właśnie, gdy przyjechała na rowerze
Princess.
- Gdzie są wszyscy? - spytała.
- Jak długo zostaniesz?
- Zaraz wybywam. Przyjechałam tylko zatelefonować do matki.
- No to dzwoń.
- Okay!
Poszliśmy do automatu telefonicznego, który znajdował się zaraz za rogiem na stacji
benzynowej. Princess powiedziała matce, że wróci do domu za dwie godziny. Gdy
wracaliśmy, objąłem ją, a ona jęknęła: „Uuuch, nie wytrzymam już dłużej!” i prawie
przewróciła mnie na pobocze drogi, próbując zedrzeć ze mnie koszulę, i to akurat, gdy
przechodziła jakaś staruszka, która spojrzała ze zgorszeniem w naszym kierunku. Kiedy
kobiecinka minęła nas, przywarliśmy gwałtownie do siebie i zaczęliśmy całować się
namiętnie. Potem pobiegliśmy co sił do domku, gdzie po prostu kochaliśmy się przez godzinę
na materacu. Alvah wrócił w trakcie naszego wspólnego spełnienia. Princess obdarzyła mnie
swą miłością bodhisattwy. Tradycyjnie wykąpaliśmy się razem. Czuliśmy się radośnie w
gorącej kąpieli. Przekomarzaliśmy się i namydliliśmy sobie wzajemnie plecy. Biedna Princess
zastanawiała się nad każdym wypowiadanym słowem. Naprawdę czułem się z nią dobrze.
Współczułem tej dziewczynie, a nawet przestrzegłem ją:
- Odtąd nie szalej i więcej nie puszczaj się z piętnastoma chłopami na górskim
szczycie!
Japhy zawitał, gdy Princess już poszła. A potem zjawił się jeszcze Coughlin i nagle
(wypiliśmy wino) rozkręciło się prawdziwe szalone party. Zabawa zaczęła się tym, że nieco
podchmieleni (Coughlin i ja) zerwaliśmy w ogrodzie naręcza niewiarygodnie olbrzymich
kwiatów i nieśliśmy je wraz z nową butelką wina ulicą, pohukując po indiańsku, wykrzykując
przy tym haiku i doznając satori na widok każdego przechodnia, który się do nas uśmiechnął.
- Przeszliśmy pięć mil, niosąc olbrzymi kwiat! - krzyczał Coughlin, którego zdążyłem
polubić.
Miał wygląd naiwnego uczniaka czy tłuściocha z reklamy telewizyjnej, ale był
równym gościem. Poszliśmy odwiedzić pewnego znajomego profesora z wydziału filologii
angielskiej Uniwersytetu Kalifornijskiego. Coughlin zdjął buty i tańczył boso na trawniku
przed domem zdumionego profesora, którego istotnie trochę przestraszył, choć w rzeczy
samej cieszył się już opinią świetnego poety. Potem wróciliśmy boso do domku około
dziesiątej wieczorem, niosąc przez cały czas wspaniałe kwiaty i kilka butelek wina. Tego dnia
otrzymałem przekazem pocztowym trzysta dolarów stypendium, więc powiedziałem do
Japhy’ego:
- Nauczyłem się już wszystkiego, jestem gotów. Czy nie wybierzesz się ze mną do
Oakland, by służyć mi radą przy kupnie plecaka, ubrań i koniecznego ekwipunku na wyprawę
na pustynię?
- Dobrze, pożyczę wóz od Morleya i przyjadę po ciebie rano, ale teraz napijmy się
jeszcze wina!
Przesłoniłem żarówkę swoją czerwoną apaszką, by w pokoju zapanował nastrojowy
półmrok, i napełniliśmy kieliszki. Tej nocy prowadziliśmy wspaniałe rozmowy. Najpierw
Japhy opowiedział o tym, jak był marynarzem na statku handlowym i włóczył się w dokach
portowych w Nowym Jorku ze sztyletem u pasa, bodajże w 1948 roku, czym zaskoczył
zupełnie zarówno Alvaha, jak i mnie. Potem wyjawił jeszcze jedną historię ze swego życia,
wzruszającą opowieść o dziewczynie, w której był zakochany i z którą mieszkał w Kalifornii.
- Mój Boże, gdy wyjechała, ścigałem ją przez trzy tysiące mil!
- Opowiedz mi o Wielkiej Śliwce, Japh! - wykrzyknął Coughlin.
Japhy zaczął mówić bez zwłoki:
- Kiedy zapytano pewnego razu mistrza zen, Wielką Śliwkę, jakie jest znaczenie
buddyzmu, wymienił prędko kwiaty, wierzbowe bazie, pędy bambusa, lnianą nić. Innymi
słowy, chłopcze, miał na myśli ogólną ekstazę, ekstazę umysłu, bo umysł to po prostu świat,
cholera! Potem mistrz zen, Przodek Konia, oznajmił: „To umysł jest buddą!” Dodał także:
„To nie umysł jest buddą!” Na koniec, mówiąc o swym uczniu Wielkiej Śliwce, powiedział:
„Śliwka dojrzała!”
- Cóż, to jest bardzo interesujące - rzekł Alvah - ale „оu sont les neiges d’antan”
*
- Poniekąd zgadzam się z tobą, ponieważ szkopuł w tym, że ludzie ci patrzyli na
kwiaty, jakby śnili, ale przecież cały ten cholerny świat jest realny, choć Smith, Goldbook i
wszyscy inni zachowują się, jakby był snem, psiakrew, a wszyscy jedynie śnili. Ból, miłość
czy niebezpieczeństwo przywraca nas znów do rzeczywistości. Czyż nie tak było, Ray, gdy
leżałeś śmiertelnie przerażony na wąskim występie skalnym?
- Wszystko było prawdziwe, okay!
- Dlatego żołnierze walczący na froncie są zawsze bohaterami. Byli dla mnie zawsze
prawdziwymi bohaterami i zawsze będą, bez względu na moje pacyfistyczne poglądy.
Żołnierze w obliczu śmierci muszą być stale czujni w rzeczywistości, która równie dobrze
może okazać się prawdziwa, co złudna. Doprawdy, to dla nich bez różnicy. Sutra diamentowa
mówi: „Nie rozmyślaj o prawdziwości egzystencji ani o jej nierzeczywistości”. Chyba mniej
więcej tak. W końcu skruszą się kajdany, a policyjne pałki zostaną rzucone w kąt, więc
postarajmy się uwolnić!
- Prezydent Stanów Zjednoczonych dostanie nagle zeza i uniesie się w powietrze! -
krzyknąłem.
- A sardele obrócą się w proch! - wrzasnął Coughlin.
- Zardzewiały most Golden Gate skrzypi o zachodzie słońca - dodał Alvah.
- A sardele obrócą się w proch! - upierał się Coughlin.
- Daj jeszcze pociągnąć z butelki. Huhu! Ha! - Japhy podskoczył z radości. - Czytałem
Whitmana, posłuchajcie, co mówi: „Radujcie się, niewolnicy, drżyjcie, zamorscy despoci!”
Whitman wyraża w swej pieśni postawę barda, szalonego wyznawcy zen. Jest bardem ze
starożytnych pustynnych ścieżek, który przepowiada, że wkrótce świat będzie pełen
wędrowców z plecakami, włóczęgów Dharmy, odmawiających swego podpisu pod
powszechnym nakazem konsumpcji dóbr produkcyjnych, a także przymusowej pracy, która
* Francois Villon, Gdzież są niegdysiejsze śniegi?, przeł. Tadeusz Boy-Żeleński (przyp. tłum.)
daje przywilej konsumpcji tego całego gówna, tych wszystkich pieprzonych lodówek,
telewizorów, samochodów (a potem jeszcze nowszych, fantastycznych modeli), szamponów,
odżywek do włosów i dezodorantów, których ludzie wcale nie pragną, tak samo jak nie
pragną tej ogromnej góry odpadków w śmietniku, rosnącej co tydzień od nowa. Wszyscy są
więźniami systemu pracy-produkcji-konsumpcji. Mam wizję wielkiej rewolucji plecaków,
której dokonają tysiące, a nawet miliony młodych Amerykanów, wędrujących z plecakami po
kraju, wyruszających w góry, by medytować i modlić się samotnie, rozśmieszających dzieci i
niosących radość starcom, uszczęśliwiających młode dziewczęta i umiejących sprawić, że
nieco starsze dziewczyny poczują się szczęśliwsze. Widzę już tych szalonych wędrowców
zen, którzy piszą wiersze w drodze, kiedy tylko przyjdzie im na to ochota, są życzliwi wobec
wszystkich ludzi i swymi nieoczekiwanymi uczynkami podtrzymują w duszach zwykłych
ludzi marzenie o wiecznej powszechnej wolności wszystkich istot bez wyjątku... I to właśnie
tak bardzo mi się podoba w tych dwóch facetach ze Wschodniego Wybrzeża, o którym
myślałem, że jest już martwe, ale dzięki wam, Goldbook i Smith, bo mówię o was, wniosło
nowy powiew do...
- Za to my uważaliśmy, że Zachodnie Wybrzeże jest martwe.
- Naprawdę wnieśliście świeży powiew. Czy jesteście świadomi, że jurajski czysty
granit gór Sierra Nevada z niebotycznymi drzewami iglastymi i polodowcowymi stawami,
które spotykaliśmy w drodze, daje najsilniejszy wyraz temu, jak prawdziwie wielka i mądra
będzie Ameryka dzięki energii, bogactwu i przestrzeni tej ziemi skupionej w Dharmie?
- Och - wtrącił Alvah - pieprzmy tę starą, zmęczoną Dharmę.
- Ho! Wszystko, czego nam trzeba, to ruchome zendo, w którym stary bodhisattwa,
wędrujący z miejsca na miejsce, zawsze znajdzie nocleg wśród przyjaciół i ugotuje papkę
ryżową.
Chłopcy się weselili, ktoś zasnął po chwili. Jack ugotował ryż, gościnnie otwiera
drzwi... - wyrecytowałem.
- Co to jest?
- To wiersz, który sam napisałem.
Chłopcy siedzą w gaju,
od rana pilnie słuchają,
jak naucza Budda o kluczach,
które sprawiają cuda.
Drodzy chłopcy, zaraz was nauczę,
jak rozpoznać właściwe klucze,
bo jest ich tak wiele,
a Drzwi tylko jedne, przyjaciele.
Pszczoły jeden tylko mają ul,
wiec uciszmy umysł jak ból
I zaczerpnijmy ze źródła radości,
które bije w Pałacu Mądrości.
A ja, chłopaki drogie,
klnę się przed Bogiem,
wyjaśnię Dharmę w sposób prostszy,
przysięgam, że jej smak od wina słodszy.
Uczmy się Dharmy na wrzosowisku,
uczmy się Dharmy przy ognisku.
Tam gdzie świecą gwiazdy,
niech wędrowiec dąży do Prawdy.
Nawet w śpieszącym tłumie,
a także w Arizonie w Yumie,
siedząc pod samotnym drzewem,
zachwycając się ptaka śpiewem.
Przekazuje wam klucz do Drzwi - Dharmę,
która mówi, że śnisz,
bo Umysł stwarza świat
i wszystkie stworzenia,
by doświadczyły śmierci i cierpienia.
- Ach, to jest zbyt pesymistyczne i przypomina koszmar senny - powiedział Alvah. -
Chociaż rymy są doskonałe jak u Melville’a.
- Zbudujemy ruchome zendo dla pijanych winem uczniów Buddy, gdzie będą mogli
przenocować i nauczą się pić herbatę w należyty sposób, tak jak robi to Ray, i nauczą się
medytacji, którą zaniedbujesz ostatnio, Alvah, a ja będę ojcem przełożonym zendo i będę
posiadał wielki dzban pełen świerszczy.
- Jakich świerszczy?
- Tak, sir, właśnie to. Sieć klasztorów, w których moglibyśmy prowadzić życie
mnichów, medytować. Powinniśmy prowadzić własne schroniska w Sierra Nevada i w
Górach Kaskadowych, a nawet, jak powiada Ray, w Meksyku. Ale przede wszystkim musimy
zgromadzić wspaniałe, szalone gangi świętych, którzy spotykaliby się, by wypić, dyskutować
czy modlić się i stać się źródłem łaski, z którego, tak jak tej nocy, płynęłyby ku światu fale
zbawczej dobroci. Wreszcie powinniśmy skupić wokół siebie kobiety, także żony, żyć
religijnie w niewielkich chatach, jak żyli kiedyś purytanie. Kto ośmieli się twierdzić, że
amerykańscy gliniarze, republikanie czy demokraci mają prawo wskazywać ludziom, jak
mają żyć?
- O jakich świerszczach mówiłeś?
- Wielki dzban pełen świerszczy... Nalej mi jeszcze drinka, Coughlin!...nie dłuższych
niż jedna dziesiąta cala i z długimi białymi czułkami i... wyhodowanych przeze mnie samego.
Małe, cierpiące stworzenia w przejrzystym naczyniu, które będą cudownie śpiewać, gdy
dorosną. Chcę pływać w rzece i pić kozie mleko, rozmawiać z kapłanami i czytać chińskie
książki, i wałęsać się w dolinach, gawędząc z farmerami i wiejskimi dziećmi. Powinniśmy
zbierać się na kilkutygodniowe praktykowanie w naszym zendo, podczas którego twoja
świadomość roztopi się w nieskończoności niby cynowa zabawka, a ty jak dobry żołnierz
scalisz ją z powrotem, nawet nie otwierając oczu. Oczywiście, jeśli praktykowałeś właściwie.
Czy słyszałeś mój ostatni wiersz, Goldbook?
- Mów!
Matko, siostro, córko chorego starca,
dziewico w podartej bluzce,
głodna, bosa,
jestem także głodny,
ale mogę ci ofiarować ten wiersz
- Piękny, piękny.
- Chcę jeździć na rowerze w skwarny dzień, nosić pakistańskie skórzane sandały,
wrzeszczeć na ogolonych mnichów zen, którym zaczynają odrastać włosy, stojących pokornie
w swych cienkich letnich szatach z konopi, chcę zamieszkać w złotych pawilonach świątyń
buddyjskich, pić piwo, pożegnać się z przyjaciółmi przed podróżą, pojechać do Jokohamy,
azjatyckiego portu pełnego zgiełku, mętów i okrętów, łudzić się, pracować, wrócić, pojechać,
pojechać do Japonii, wrócić do USA, przeczytać Hakuina
36
, zgrzytać zębami ze złości, a
jednak utrzymać przez cały czas dyscyplinę, nie wyjeżdżając nigdzie i uczyć się… uczyć się
tego, że moje ciało jest znużone i chore, i opada z sił, jak ciało każdej istoty, która musi
umrzeć, i w ten sposób dowiedzieć się wszystkiego o Hakuyu.
- Kim jest Hakuyu?
- Jego imię oznacza Białą Zasłonę, a więc tego, który żyje na wzgórzach za północną
Białą Wodą, gdzie zamierzam pójść na włóczęgę. Na Boga, musi być tam wiele sosnowych
wąwozów o urwistych ścianach, mnóstwo bambusowych dolin i skalnych urwisk.
- Pójdę z tobą! (To ja.)
- Przeczytam ci o Hakuinie, który odwiedził tego starca, który mieszkał w jaskini,
gdzie spał wraz z jeleniem, i żywił się kasztanami. Stary mędrzec powiedział Hakuinowi,
ażeby zaprzestał medytacji, rozmyślań nad koanami, jak powiada Ray, i zamiast zajmować się
tymi mglistymi sprawami, po prostu nauczył się, jak zasypiać i jak się budzić. A jego słowa
brzmiały następująco: „Kiedy udajesz się na spoczynek, połóż się prosto, nie rozchylając nóg,
i głęboko oddychaj. Potem skup uwagę na punkcie, który znajduje się półtora cala poniżej
pępka, aż poczujesz, że zgromadziła się tam kulista energia. Wówczas oddychaj prawidłowo,
poczynając od stóp, i oczyść się poprzez oddech. Skoncentruj się na tym, by uwierzyć bez
reszty w to, że w owym punkcie poniżej pępka znajduje się Czysta Kraina Amidy
37
, czyli
ośrodek umysłu. A kiedy się obudzisz, zacznij świadomie oddychać, odpręż się i rozmyślaj o
tym samym przez cały czas, próbując widzieć”.
- To właśnie mi odpowiada. Widzieć! - powiedział Alvah. - To prawdziwe
wskazówki. Co jeszcze?
- „Dalej, rzekł pustelnik, nie zawracaj już sobie głowy rozmyślaniem o niczym, tylko
po prostu odżywiaj się dobrze, ale nie jedz za dużo, sypiaj dobrze, a stary Hakuyu mówi ci, że
stosując się do moich rad, przeżyjesz tak jak ja trzysta lat, a oceniam, że mam przed sobą
jeszcze pięćset lat życia.”
- Na Boga, domyślam się, że on wciąż żyje, jeśli istniał naprawdę.
- Albo pastuch kopnął jego psa! - wtrącił ni w pięć, ni w dziewięć Coughlin.
- Założę się, że odnajdę tę jaskinię w Japonii.
- Nie można żyć na tym świecie, ale też nie ma dokąd pójść - Coughlin zaśmiał się.
- Co to znaczy? - zapytałem.
- To znaczy, że krzesło, na którym siedzę, jest lwim tronem, a lew chodzi głodny i
ryczy.
- Co on mówi?
- Powiada: „Rahula! Rahula!
38
Twarz Chwały! Przeżułem i połknąłem wszechświat!”
- Nonsens! - wykrzyknąłem.
- Wyjeżdżam do hrabstwa Marin na kilka tygodni - powiedział Japhy. - Obejdę setki
razy Tamalpais, by oczyścić atmosferę i poskromić zwyczaje tamtejszych duchów recytacją
świętej sutry. Co o tym myślisz, Alvah?
- Myślę, że to wszystko to cudowna halucynacja, na dodatek z rodzaju tych, które
uwielbiam.
- Alvah, twój problem polega na tym, że praktykujesz za mało nocnych zazen,
zwłaszcza gdy jest zimno, bowiem te właśnie posiedzenia medytacyjne mają największe
znaczenie. Poza tym powinieneś ożenić się i wychowywać dzieci o różnych kolorach skóry,
36 Hakuin Ekaku (1686-1769) (jap. „Spowity w biel mądry żuraw”). Wybitny japoński mistrz zen, najwybitniejszy przedstawiciel szkoły rinzai, wybitny malarz, kaligraf,
rzeźbiarz i karykaturzysta zwany „ojcem współczesnego japońskiego zen”.
37 Czysta Kraina Amitabhy (jap. Amida) w buddyzmie mahajany to Sukhawati, czysty wymiar rzeczywistości, w którym odradzają się czciciele Amitabhy, aby oczyszczać
swój umysł i zrealizować oświecenie. W buddyzmie indyjskim była synonimem nirwany.
38 Rahula (w sanskrycie „więzy”) to imię syna Buddy Śakjamuniego, a także jednego z bóstw strażniczych w buddyzmie tantrycznym.
raczkujące pośród szpargałów, rękopisów i pledów z samodziału, i uśmiechać się ciepło na
widok mamusi karmiącej piersią dzidziusia na tej nędznej słomianej macie. Zbuduj sam albo
wynajmij niewielką chałupkę w pobliżu miasta, żyj oszczędnie, od czasu do czasu idź na
tańce do remizy, pisz wiersze i wałęsaj się wśród wzgórz, naucz się piłować deski i poplotkuj
z babunią, przeklęty głupcze, nanieś chrustu z lasu, klaszcz w ręce, śpiewając hymny w
wiejskim kościele, ciesz się łaską bożą, bierz lekcje sztuki układania kwiatów, podlewaj
chryzantemy w ogródku przed domem i ożeń się, ożeń z wesołą, przyjazną, wrażliwą i pełną
współczucia dla wszystkich cierpiących istot dziewczyną, która nie dałaby złamanego grosza
za to, by jak większość panienek z frisco, marzących jedynie o zabawie, chodzić co wieczór
do lokalu na kieliszek martini, i nie przywiązywałaby żadnej wagi do tych wszystkich
idiotycznych urządzeń mechanicznych, ułatwiających pracę w kuchni...
- Och - westchnął Alvah - i co jeszcze?
- Rozmyślaj o jaskółkach śmigających nad stodołą i nocnych złodziejach
zakradających się na pole. Czy Ray powiedział ci, że od wczoraj przetłumaczyłem jeszcze
jedną strofę Han-szana? Posłuchaj:
Mój dom to Mroźna Góra, dom bez fundamentów i ścian, wiedzie doń sześcioro drzwi
otwartych ze wszystkich stron.
W sieni widzę błękitne niebo, Ściana wschodnia zderza się ze ścianą zachodnią, a w
pokojach nie ma mebli. Kiedy jest zimno, rozniecam ognisko, gdy jestem głodny, gotuję
trochę zielska. Gardzę chciwym bogaczem, który posiada ogromną stodołę i rozległe
pastwiska, lecz osadził dożywotnio w więzieniu samego siebie... Pomysł, to mogło się
zdarzyć tobie.
Potem Japhy wziął do ręki gitarę i śpiewał piosenki. Później sam próbowałem
zaimprowizować coś na gitarze, szarpiąc struny na staroświecką modłę, bębniąc na nich
koniuszkami palców - tam, tam, tam - i skomponowałem piosenkę o pociągu towarowym
Midnight Ghost.
- Zaśpiewałeś o nocnej podróży towarowym Midnight Ghost przez Kalifornię, Smith...
Ale czy wiesz, co myślę o tym? Gorące, bardzo gorące! Bambus wyrasta wysoko na
czterdzieści stóp od ziemi i pnie się w górę w chłodzie i skwarze, tylko po to, ażeby gromada
mnichów mogła wygrywać na fletach z łodygi bambusowej i recytować sutry przy wtórze
jednostajnego bębnienia, przypominającego monotonne tańce Kwakiutlów, riffy wygrywane
na dzwonkach i wybijane pałeczkami. To wszystko rozbrzmiewa jak potężna pieśń
prehistorycznego kojota... Musicie wszystko uporządkować w swych umysłach, świry, ażeby
powrócić do czasów, gdy ludzie parzyli się z niedźwiedziami i rozmawiali z bizonami, na
Boga! Daj jeszcze kielicha, koleś! Zacerujcie skarpetki, chłopcy, i pastujcie buty!
Ale jakby nie dość tego, Coughlin oznajmił zupełnie spokojnie, siedząc z nogą
założoną na nogę:
- Naostrzcie ołówki, zapnijcie rozporki, wyglansujcie buty, poprawcie krawaty,
umyjcie zęby, uczeszcie włosy, zamiećcie podłogi, zjedzcie jagodowe ciasto, otwórzcie oczy!
- Zjedzcie jajogłowe miasto! - powiedział poważnie Alvah, kładąc palec na ustach.
- Staram się o tym pamiętać przez cały czas, by próbować ze wszystkich sił, ale
drzewo rododendronowe jest tylko na wpół oświecone, mrówki i pszczoły to komuniści, a w
trolejbusie jest nudno.
- A mali Japończycy w tokijskim metrze śpiewają: „Jaki śliczny Pan Kleks”! -
zawołałem.
- A góry trwają w zupełnej niewiedzy, więc nie porzucę cięęę... Zdejmij buty i
schowaj do kieszeniii! Odpowiedziałem już teraz na wszystkie twoje pytania, niedobrze, daj
mi kielicha, mauvais sujet.
- Nie wycofuj się, frajerze! - krzyknąłem już zupełnie pijany.
- Spróbuj osiągnąć oświecenie, nie wycofując się na aardvark - rzekł Coughlin. - Nie
bądź frajerem przez całe życie, ofermo! Czy rozumiesz wreszcie? Mój lew jest syty, toteż śpię
u jego boku.
- Och - westchnął Alvah. - Chciałbym zapisać to wszystko.
Byłem zdumiony, naprawdę zdumiony nagłym, cudownym „stuk! stuk!” w mojej
otępiałej mózgownicy. Wszyscy byli pijani i oszołomieni. To była szalona noc. Skończyło się
tym, że podczas bijatyki z Coughlinem wybiliśmy kilka dziur w ścianach z dykty i omal nie
przewróciliśmy całego domku. Nazajutrz Alvah szalał ze złości. W trakcie walki złamałem
biednemu Coughlinowi nogę - Za to mnie wbiła się głęboko w ciało straszliwa calowa
drzazga, która wyszła dopiero po roku. Tymczasem w pewnej chwili pojawił się w progu
Morley, który wyglądał jak zjawa, niosąc pod pachami dwie kwarty jogurtu. Japhy opuścił
towarzystwo około drugiej w nocy, mówiąc, że wróci rano i zawiezie mnie do miasta, gdzie
kupimy pustynny ekwipunek. Szaleni wyznawcy zen czuli się wspaniale. Wypiliśmy morze
alkoholu i popłynęliśmy. A jednak w tym wszystkim kryła się pewna mądrość, którą być
może odkryjesz, jeśli wybierzesz się pewnej nocy na spacer podmiejskimi ulicami i mijając
dom za domem, zobaczysz, że w każdym z nich znajduje się w jasno oświetlonym salonie
mały prostokąt telewizora z niebieskim ekranem, w który wpatruje się cała rodzina, i w
każdym domu oglądają prawdopodobnie ten sam show. Nikt nie rozmawia, wszędzie panuje
milczenie, jakby telewizor uciszył tych wszystkich ludzi, pozbawiając ich zdolności do życia i
myślenia. Wszystkie podmiejskie ulice są o tej porze takie same. Psy szczekają na ciebie,
ponieważ idziesz pieszo, zamiast jechać samochodem jak wszyscy. Podczas tego spaceru
zrozumiesz, co miałem na myśli, mówiąc, że wkrótce wszyscy ludzie będą odczuwać i myśleć
w ten sam sposób, a szaleni wędrowcy zen wyruszą znów na zapylone drogi, podążając na
pustkowia z uśmiechem na swych zakurzonych wargach. Tylko jedno chciałbym powiedzieć
ludziom oglądającym telewizję - milionom oczu patrzącym Jednym Okiem. Wszak nie ranią
nikogo, kiedy siedzą przed tym Okiem! Ale żaden z nich nie był Japhym... Wyobrażam go
sobie w przyszłości, gdy wędruje z pełnym plecakiem podmiejskimi ulicami, mijając okna
niebieskie od telewizorów. Idzie samotnie, w głowie plączą mu się j dziwne myśli... Tylko
jego myśli nie naelektryzował Pan Przełącznik. Być może znalazłem odpowiedź w moim
wierszu, poświęconym małemu Buddzie:
Któż dworuje sobie z nas wielce, z ludzi tłoczących się w kolejce, zamkniętych w
mieszkaniach ponurych na pustyni jak w pułapce szczury? - zapytał Montana Slim w jaskini
lwa, zatroskany problemem tym, jak uwolnić świat od zła. Czy to Bóg jest sprawcą
szaleństwa, gdy ogarnia człowieka? Ach, nie! On jest tylko dawcą życia krętego jak rzeka.
Wszak dał mu ogród wspaniały, by uprawiał go ku pożytkowi. A potem zesłał powodzie i
zniszczył piony człowiekowi. Pomódl się za nas, dobry kolego, nie brudząc umysłu czystego.
To pustka igra z Dickiem i Harrym jak sztukmistrz stary. Pustka gra w ludzkie kości na
obrotowej scenie wieczności.
Przyszło mi na myśl, że wreszcie mogłem dowiedzieć się czegoś od tych włóczęgów
Dharmy.
Jednak miałem swoje własne przemyślenia na ten temat, które nie miały nic
wspólnego z „szalonymi” koncepcjami moich przyjaciół. Zamierzałem skompletować
ekwipunek, konieczny, by spać, mieszkać, gotować i jeść, i zapakować swoją „kuchnię” i
„sypialnię” do plecaka, i powędrować na pustkowie.
Tam żyć w całkowitej samotności i wyciszyć umysł, by osiągnąć stan doskonałej
pustki i być zupełnie bezstronnym wobec wszelkich idei. Zamierzałem również modlić się - i
tylko się modlić - po prostu modlić się za wszystkie żyjące istoty. Uważałem, że modlitwa
stanowi jedyną przyzwoitą działalność, jaka pozostała ludzkości. Zejść w dolinę rzeki, udać
się na pustynię, wspinać się w górach czy zamieszkać w jakiejś chacie w Meksyku lub w
drewnianym domku w Adirondack i po prostu odpoczywać, być życzliwym i nic więcej,
praktykować to, co w Chinach taoiści nazywają „niedziałaniem”. Takie miałem plany.
Naprawdę chciałem być wolny i nie przemęczać się zbytnio niczym. Nie przejąłem się też
ideą Japhy’ego, by żyć we wspólnocie (oceniłem, że będzie lepiej, jeśli uznam to niejako z
góry za mrzonkę), ani też nie oszołomiły mnie idee Alvaha, by używać życia za wszelką cenę,
gdyż słodkie znużenie łatwo przeradza się w gorycz - zresztą i tak w końcu nadchodzi śmierć.
Kiedy rano Japhy przyjechał po mnie wozem Morleya, wciąż rozmyślałem o tym
wszystkim. Do Oakland zabrał się z nami również Alvah. Najpierw udaliśmy się do tanich
sklepów Goodwilla i magazynów Armii Zbawienia, by kupić kilka flanelowych koszul (po
pięćdziesiąt centów za sztukę) i podkoszulki. Włożyliśmy od razu kolorowe podkoszulki i
włóczyliśmy się po mieście w jasnym porannym słońcu. Japhy odezwał się nagle:
- Wiecie, ziemia jest młodą planetą, więc nie ma czym się martwić! (To prawda.)
Przetrząsaliśmy więc wszystkie tanie sklepiki z używaną odzieżą, przerzucając sterty
połatanych i wypranych koszul wszystkich łazęgów biedujących w slumsach. Kupiłem
skarpetki i parę szkockich podkolanówek, które sięgają jednak do pół uda, więc przydadzą się
podczas zimnych nocy, gdy będę medytował na mrozie. Nabyłem również za dziewięćdziesiąt
centów brezentową kurtkę, zapinaną na zamek błyskawiczny.
Potem pojechaliśmy do ogromnego magazynu Marynarki Wojennej w Oakland, gdzie
w głębi sklepu wisiały na hakach śpiwory i znajdowało się wszystko, czego potrzebuje
myśliwy i rybak, a także wyposażenie turysty, włączając słynny nadmuchiwany materac
Morleya, pojemniki na wodę, latarki, namioty, strzelby, menażki, kalosze oraz tysiąc i jeden
drobiazgów, przydatnych podczas wędrówki. W całym tym galimatiasie wyszukaliśmy
ekwipunek dla bhikku. Japhy kupił aluminiowy kociołek z uchwytem i podarował mi go. Ten
aluminiowy garnek nigdy się nie przypala, więc doskonale nadaje się do gotowania nad
obozowym ogniskiem. Wybrał też dla mnie wspaniały drelichowy śpiwór, zapinany na zamek
błyskawiczny, który otwierał się również od środka. Potem jeszcze nowiuteńki plecak, z
którego byłem niezmiernie dumny.
- Dam ci stary pokrowiec od mojego śpiwora - powiedział.
Kupiłem także małe plastikowe okulary przeciwsłoneczne, sam nie wiem po kiego
licha, i zupełnie nowe kolejarskie rękawice. Doszedłem do wniosku, że mam dość par butów
w domu rodzinnym na wschodzie, dokąd zawsze jeżdżę na Boże Narodzenie. Chociaż być
może powinienem kupić parę włoskich butów górskich, takich jak te, które nosi Japhy.
Po powrocie z zakupów w Oakland pojechaliśmy do sklepu narciarskiego w Berkeley.
Kiedy weszliśmy do środka i pojawił się przy nas sprzedawca, Japhy powiedział tym
zabawnym głosem drwala, który nieraz naśladował:
- Wyekwipujcie mnie, przyjaciele, na spotkanie apokalipsy!
I zaprowadził mnie na zaplecze sklepu, gdzie wybrał nylonowe poncho z kapturem,
tak obszerne, że mogło okryć również plecak (upodabniając mnie do olbrzymiego garbatego
mnicha), i chroniące skutecznie przed deszczem. Było tak duże, że nadawało się doskonale na
szczeniacki namiot, a także mogło służyć jako doskonała podkładka pod śpiwór. Poza tym
kupiłem butelkę polietylenową z zakręcanym wieczkiem, która nadawała się świetnie (jak
wmówiłem sobie) do przenoszenia miodu wybieranego z górskich barci. Jednak używałem jej
przeważnie jako bukłaka na wino, a później, kiedy zarobiłem trochę forsy - jako manierki na
whisky. Nabyłem też plastikowy shaker, który okazał się bardzo przydatny podczas
wędrówki. Wystarczyło wsypać doń mleko w proszku i zalać je wodą ze strumienia, a po
zmiksowaniu miałem szklankę mleka. Kupiłem również paczkę suszonej żywności. Byłem
teraz doskonale wyekwipowany na spotkanie apokalipsy - wcale nie żartuję! Bo jeśli bomba
atomowa spadnie tej nocy na San Francisco, pozostanie mi tylko wywędrować stąd, skoro to
okaże się możliwe, z zapasem suchego prowiantu w plecaku. Po prostu zabiorę swoją
„kuchnię” i „sypialnię” ze sobą, nie kłopocząc się już niczym. Ostatni poważny nabytek
stanowiły garnki. Wybrałem dwa duże - łatwo można było włożyć jeden w drugi - do tego
pokrywkę z uchwytem, która mogła służyć zarazem jako patelnia. Dokupiłem jeszcze
blaszane kubki i mały aluminiowy niezbędnik. Japhy zrobił mi kolejny prezent, ofiarowując
regulowaną nabierkę, którą kupił dla siebie. Wyjął kleszcze i odkręcił uchwyt, wydłużając go
o parę cali, po czym powiedział:
- Jeśli zechcesz nabrać zupy z garnka zawieszonego nad dużym ogniskiem, wystarczy,
że przedłużysz uchwyt!
Poczułem się, jakbym się narodził na nowo.
Włożyłem nową flanelową koszulę na nowy podkoszulek, nowe skarpetki, a potem
dżinsy, i zapakowałem wszystko do plecaka, w który nie wetknąłbyś teraz nawet szpilki.
Wybrałem się na nocną przechadzkę ulicami San Francisco, by sprawdzić, jak sobie poradzę z
ciężkim plecakiem na ramionach. Wałęsałem się najpierw po Mission Street, a potem
poszedłem na Skid Row Third Street, by uraczyć się smakowitymi świeżymi pączkami i kawą
i pogawędzić ze znajomymi łazęgami, którzy wydawali się bardzo podekscytowani i
wypytywali mnie nieustannie, czy wybieram się na poszukiwanie uranu. Nie zamierzałem
wygłaszać przemówień na temat moich planów, wszak planowałem szukać skarbów po
stokroć cenniejszych dla ludzkości niż jakaś tam radioaktywna ruda, ale nie wyprowadziłem
nikogo z błędu. Włóczykije przekrzykiwali się wzajemnie:
- Chłopcze, musisz tylko dojść do Kolorado i wyjąć z plecaka mały śliczny licznik
Geigera, a staniesz się milionerem!
Każdy biedaczyna z dzielnicy nędzy pragnie zostać milionerem.
- Mnóstwo uranu jest także w Jukonie!
- I na południu w okolicy Chihuahua - dodał jakiś staruszek. - Założę się o dużą forsę,
że uran znajduje się w Chihuahua.
Oddaliłem się prędko i spacerowałem szczęśliwy po San Francisco, dźwigając swój
ogromny plecak. Potem odwiedziłem Rosie i Cody’ego. Zdumiał mnie wygląd Rosie, która
przypominała szkielet obciągnięty skórą, a jej wytrzeszczone oczy były pełne przerażenia.
- Co się stało?
Cody nie pozwolił mi z nią porozmawiać i zaciągnął mnie do drugiego pokoju.
- Ona wygląda tak od czterdziestu ośmiu godzin.
- Co jej jest?
- Mówi, że sporządziła wykaz naszych imion i litanię naszych grzechów, a potem
próbowała spłukać tę listę w ubikacji w biurze, gdzie pracuje, ale długa papierowa wstęga
zatkała ustęp i posłano po jakiegoś typa, by przepchał klozet. Rosie utrzymuje, że to był
fałszywy hydraulik, że nosił mundur i naprawdę był gliniarzem. Zabrał ją na posterunek i
teraz, jak powiada, zaaresztują nas wszystkich. Ona ma po prostu bzika, to wszystko!
Cody był moim starym kumplem, u którego na strychu przemieszkałem ładnych parę
lat.
- Czy widziałeś ślady na jej rękach? - Tak.
Od razu spostrzegłem jej pokaleczone ręce.
- Rosie próbowała podciąć sobie żyły jakimś starym tępym nożem. Martwię się
stanem biedaczki. Czy mógłbyś jej popilnować, gdy pójdę do roboty?
- Och, człowieku...
- Och, człowieku, och ty! Nie bądź taki! Wiesz, co powiada Biblia? „Nawet ku
ostatniemu z tych...”
- W porządku, ale miałem zamiar trochę się zabawić wieczorem...
- Zabawa to nie wszystko. Czasem trzeba być odpowiedzialnym, rozumiesz?
Straciłem więc okazję, by pokazać swój wspaniały nowy plecak w The Place. Cody
zawiózł mnie do kafeterii na placyku Van Ness, gdzie kupiłem za jego pieniądze trochę
kanapek dla Rosie. Wróciłem sam i próbowałem namówić ją do przełknięcia choćby kilku
kęsów.
Siedziała w kuchni i wpatrywała się we mnie z przerażeniem w oczach.
- Nie zdajesz sobie sprawy, co to znaczy - powiedziała. - Teraz już wiedzą wszystko o
tobie!
- Kto?
- O tobie! - podkreśliła.
- O mnie?
- O tobie i Alvahu, i Codym, a nawet o Japhym Ryderze, o was wszystkich, i o mnie.
Wiedzą o wszystkich, którzy przychodzą do The Place. Jutro, jeśli nie wcześniej, aresztują
nas co do jednego.
Spoglądała w kierunku drzwi z jawnym strachem.
- Dlaczego pocięłaś sobie ręce? Czy miałaś jakiś ważny powód?
- Tak. Zrobiłam to, ponieważ chcę umrzeć. Uwierz mi, że wkrótce zacznie się wielka
nowa rewolucja policyjna.
- To nieprawda. Za to zbliża się wielka rewolucja plecaków - powiedziałem ze
śmiechem, nie zdając sobie zupełnie sprawy z powagi sytuacji.
Istotnie - ani Cody, ani ja nie mieliśmy za grosz rozumu. Powinniśmy byli się
zorientować, widząc jej pocięte ręce, jak daleko zamierzała się posunąć.
- Posłuchaj mnie - zacząłem, ale nie chciała słuchać.
- Czyż nie widzisz, co się dzieje?! - krzyczała, wpatrując się we mnie szeroko
rozwartymi oczyma, jakby w swym straszliwym szaleństwie próbowała zmusić mnie siłą
telepatii do uwierzenia, że wszystko, co mówi, jest prawdą. Stała pośrodku małej kuchni,
wznosząc swe wychudzone niczym u szkieletu ręce w błagalnym geście, jakby próbowała
wytłumaczyć mi coś niesłychanie ważnego. Jej rude włosy zdawały się unosić i falować w
powietrzu. Trzęsła się cała jak osika, zwierając rozpaczliwie drżące nogi, ażeby nie upaść. Od
czasu do czasu zasłaniała twarz.
- To wszystko to cholerne brednie! - krzyknąłem i nagle poczułem się tak samo, jak
wówczas, gdy próbuję wyjaśnić ludziom Dharmę.
Alvah, moja matka, moi bliscy, przyjaciółki, nikt właściwie nigdy nie słuchał tego, co
mam do powiedzenia. Za to żądali, ażebym to ja wysłuchał ich, gdyż, jak sądzili, mieli patent
na prawdę. Mnie traktowali jako głupiego młodzieniaszka, który nie rozumie poważnych
zasad, jakim rządzi się ten bardzo ważny, bardzo rzeczywisty świat.
- Policja uderzy i aresztuje nas wszystkich! Ale nie poprzestanie na uwięzieniu, lecz
będzie przesłuchiwać nas przez całe tygodnie, a może nawet lata, aż wyśpiewamy wszystkie
zbrodnie i grzechy, które popełniliśmy. To pajęczyna, która oplata świat we wszystkich
kierunkach.
W końcu zaaresztują wszystkich w North Beach, ba, nawet w Greenwich Village, a
później w Paryżu. W końcu wszystkich zamkną w więzieniach. Czy nie rozumiesz, że to
zaledwie początek?
Podskakiwała przy lada szmerze, myśląc, że już nadchodzą gliniarze.
- Dlaczego nie chcesz mnie posłuchać... - zaczynałem, lecz za każdym razem
hipnotyzowała mnie swymi wytrzeszczonymi z przerażenia oczyma, sprawiając, że niemal
wierzyłem przez moment w to, w co ona sama wierzyła bez zastrzeżeń, poddając się
całkowicie działaniu niszczycielskiej siły swego chorego umysłu.
- Rosie, przestań wygadywać bzdury, przecież wzięłaś te idiotyzmy z sufitu. Czy nie
rozumiesz, że całe nasze życie jest po prostu snem? Dlaczego się tak przejmujesz iluzjami,
zamiast po prostu zaufać Bogu? Bóg jest w tobie, głupia!
- Och, Ray, oni cię zabiją! Widzę jasno, że wszystkie religijne zgromadzenia są na ich
usługach i współpracują z nimi. To zaledwie początek. Za tym przecież stoi Rosja, co jest
skrzętnie ukrywane... I jeszcze coś... Słyszałam o promieniowaniu i o tym, co się zdarzy, gdy
wszyscy będziemy spać. Och, Ray, świat już nigdy nie będzie taki sam!
- Jaki świat? Czym się ma różnić od obecnego? Przestań, proszę, przerażasz mnie! Na
Boga, wcale się nie boję, ale nie chcę słyszeć już nic na ten temat.
Wyszedłem zły. Kupiłem kilka butelek wina, pobiegłem po Kowboja i paru
znajomych muzyków i przyprowadziłem całą pakę do mieszkania Rosie i Cody’ego.
- Napij się wina, wlej trochę mądrości do swojej głupiej łepetyny!
- Nie! Nie zamierzam się upić. Wino to niezdrowy trunek, wypala żołądek, otępia
mózg. Muszę ci powiedzieć, że coś jest z tobą nie tak. Straciłeś wrażliwość, nie zdajesz sobie
sprawy, co się stanie.
- Daj spokój!
- To moja ostatnia noc na ziemi - dodała. Wypiłem wino z muzykami. Rozmawialiśmy
prawie do północy. Rosie zachowywała się na pozór normalnie. Leżała na kanapie, włączyła
się do rozmowy, a nawet się roześmiała. Zjadła też kanapki i wypiła trochę herbaty, którą
zaparzyłem. Kiedy muzycy już poszli, rozłożyłem mój nowy śpiwór w kuchni na podłodze i
zdrzemnąłem się. Wydawało się, że wszystko jest w porządku. Jednak po powrocie
Cody’ego, gdy już poszedłem do domu, a Cody zasnął, Rosie weszła na dach, wybiła ręką
świetlik i przecięła sobie żyły ostrym odłamkiem szkła. Potem siedziała na dachu do świtu,
krwawiąc, aż rano sąsiedzi zawiadomili policję. Kiedy policjanci wbiegli na dach, by jej
pomóc, stało się to, co przewidywała: ujrzała wielkich gliniarzy, którzy przyszli aresztować
nas wszystkich, i zaczęła uciekać po krawędzi dachu. Młody policjant, Irlandczyk, stojący na
podnośniku, zdołał pochwycić za brzeg jej szlafroka, ale dziewczyna wyśliznęła się z niego i
spadła nago na bruk z wysokości sześciu pięter. Muzycy, którzy mieszkali w suterenie i
przegadali całą noc, puszczając płyty, usłyszeli głuchy odgłos upadku. Wyjrzeli przez
okienko i poraził ich straszliwy widok.
- Człowieku, to nas załamało, nie mogliśmy już w ogóle grać tego dnia.
Muzycy po prostu zaciągnęli zasłony i trzęśli się jak w febrze. Cody spał... Kiedy
usłyszałem o tym strasznym nieszczęściu nazajutrz i zobaczyłem w gazecie fotografię z
zaznaczonym krzyżykiem w miejscu, gdzie na chodniku wylądowała Rosie, poraziła mnie
nagła myśl: „Gdyby tylko mnie posłuchała... Chyba zresztą mówiłem do niej niemądrze.
Czyżby moje rady były tak głupie i dziecinne? Czy nie powinienem teraz przeprowadzić
rachunku sumienia?”
Zrobiłem tak. W następnym tygodniu spakowałem się i postanowiłem wyruszyć w
drogę, by wyrwać się z tego miasta niewiedzy, jakim jest współczesna metropolia.
Pożegnałem Japhy’ego i pozostałych kumpli i wskoczyłem do pociągu towarowego jadącego
do LA. Biedna Rosie, była przerażająco pewna, że świat jest realny, a jej strach prawdziwy! A
co teraz było rzeczywiste? „W końcu - pomyślałem - ona jest teraz w niebie i już wie.”
To właśnie powiedziałem sobie:
- Jestem w drodze do nieba.
Nagle stało się dla mnie jasne, że jeszcze wielu rzeczy muszę się nauczyć w swoim
życiu. Jak wspomniałem, widziałem się z Japhym, zanim wyjechałem z San Francisco.
Spacerowaliśmy pełni smutku po parku w Chinatown. Zjedliśmy kolację w restauracji Nam
Yuen. Wyszliśmy stamtąd o świcie. Potem usiedliśmy na mokrej od rosy trawie. Był już
niedzielny ranek i kilku murzyńskich kaznodziejów wygłaszało kazania na trawniku do
przypadkowych osób, przeważnie do obojętnych Chińczyków, którzy wybrali się z dziećmi
do parku, by mogły się wyhasać na trawie, oraz do włóczęgów, którzy, zdawało się, nawet
słuchali. Stojąca w rozkroku gruba czarnoskóra olbrzymka, podobna do Ma Rainey, gromiła
słuchaczy w swoim kazaniu, które wykrzykiwała żałośliwie, tak jak to robią pieśniarze
bluesa, zresztą przepięknie. Powinna wygłaszać kazania w kościele, ale nie mogła tego czynić
z na pozór błahego powodu - od czasu do czasu odruchowo spluwała aż na brzeg trawnika,
wywołując nawet tu sensację, a cóż dopiero byłoby w kościele?
- Powiadam wam, że Pan weźmie was pod swoją opiekę, jeśli rozpoznacie nowe pole
duchowe... Taaak!
Nagłe poruszenie w tłumie, gdy grubaska odwraca się i pluje na odległość dziesięciu
stóp ogromną bańkę śliny.
- Spójrz! - powiedziałem do Japhy’ego. - Ona nie mogłaby tego robić w kościele. To
jej jedyna wada jako kaznodziei dopóty, dopóki istnieją kościoły, ale, chłopie, czy
kiedykolwiek słyszałeś lepszego mówcę?
- Racja - odparł Japhy. - Ale nie odpowiada mi to całe dzieło Jezusa, o którym ona
mówi.
- Co złego wnosi dzieło Jezusa? Czyż Jezus nie mówił o niebie? Czy niebo nie jest
tym samym co nirwana Buddy?
- Tylko ty tak to interpretujesz, Smith
39
.
- Japhy, miałem powiedzieć Rosie o paru sprawach, ale czułem jakiś podświadomy
zakaz, który nie pozwolił mi mówić. Myślę, że powodem jest schizma buddyzmu i
chrześcijaństwa, Wschodu i Zachodu. Do czego ta przeklęta różnica prowadzi? Przecież
wszyscy jesteśmy teraz w niebie, prawda?
- Kto to powiedział?
- Czy obecnie przebywamy w nirwanie, czy też nie? - Jesteśmy teraz zarazem w
nirwanie i samsarze.
- Słowa, słowa, a co znaczy słowo? Nirwanę pod inną nazwą. A poza tym, czyż nie
słyszysz, chłopie, że ta wielka stara baba woła do ciebie, że oto dostałeś nowe pole, nowe
pole Buddy?
Japhy tak był dumny ze swojej wypowiedzi, że zmrużył oczy z zadowolenia i
uśmiechał się.
- Wszędzie rozciągają się pola Buddy. We wszystkich stronach świata leżą pola
każdego z nas, a Rosie była kwiatem, któremu pozwoliliśmy zwiędnąć.
- Nigdy nie mówiłeś bardziej prawdziwie, Ray. Wielka starucha zauważyła nas -
szczególnie moją skromną osobę - i podeszła. Zwracała się do mnie „kochanie”.
- Czytam w twoich oczach, że rozumiesz każde słowo, które wypowiadam, kochanie.
Chcę, ażebyś wiedział o tym, że pragnę jedynie, byś trafił do nieba i był szczęśliwy. Chcę,
ażebyś zrozumiał każde moje słowo.
- Słyszę i rozumiem.
Po drugiej stronie ulicy wznosiła się nowa buddyjska świątynia, którą budowali
młodzi Chińczycy, zrzeszeni w Izbie Handlowej Chinatown. Pewnej nocy zjawiłem się na
budowie świątyni pijany i zabrałem się wraz z nimi energicznie do pracy, która polegała na
pchaniu taczek z piaskiem. Ci młodzi ludzie byli przesiąknięci do szpiku kości idealizmem,
jak śmiało patrzący w przyszłość bohaterowie powieści Sinclaira Lewisa. Mieszkali we
wspaniałych domach, ale wkładali wytarte dżinsy, by pracować przy budowie świątyni, tak
jak oczekuje się tego po chłopakach ze Środkowego Zachodu, żyjących gdzieś w
prowincjonalnej mieścinie pośrodku prerii, wyglądających jota w jotę tak samo jak ich
bożyszcze z wiecznie pogodną twarzą - aktor Richard Nixon. Za to tutaj, w sercu ogromnie
przemądrzałego małego miasteczka Chinatown ci młodzi Chińczycy robili to samo, co ich
uśmiechnięci rówieśnicy ze Środkowego Zachodu, ale kościół, który wznosili, był świątynią
Buddy. Dziwne, lecz Japhy nie interesował się buddyzmem z chińskiej dzielnicy San
Francisco, ponieważ wyznawano tu buddyzm tradycyjny, a nie zen - intelektualny,
artystyczny buddyzm, który ukochał. Próbowałem uświadomić mu, że obie te gałęzie
wyrastają z jednego pnia i w rzeczy samej nie różnią się wcale, w restauracji, w której
39
Japhy Ryder (G. Snyder) ma rację: niebo chrześcijan nie jest tym samym, co buddyjska nirwana. Buddyzm stawia znak równości między niebiosami różnych religii,
wynosząc ponad nie nirwanę i czyste krainy buddów.
jedliśmy chińskimi pałeczkami i dobrze się bawiliśmy. Potem pożegnaliśmy się. Nie byłem
pewien, czy go jeszcze zobaczę.
Za czarną olbrzymką stał kaznodzieja, który kołysał się rytmicznie, wykrzykując z
zamkniętymi oczyma:
- To racja!
Stara Murzynka powiedziała:
- Błogosławię was, chłopcy, za to, że wysłuchaliście moich słów. Nie zapomnijcie o
tym, że wszelkie sprawy wydają się sprawiedliwe i dobre tym, którzy miłują Boga, tym,
którzy zostali powołani w imię Pana, by spełnić jego Dzieło. (List do Rzymian, osiem,
osiemnaście, pistolety!) Pamiętajcie, że czeka tam na was nowe pole! I nie zapomnijcie
spełnić obowiązku, który wyznaczył wam los. Czy słyszycie?
- Tak, proszę pani! Do zobaczenia!
I pożegnałem Japhy’ego. Spędziłem kilka dni u rodziny Cody’ego, wałęsając się
pośród wzgórz. Cody był straszliwie przygnębiony z powodu samobójstwa Rosie. Wyznał mi,
że musiał modlić się za Rosie za dnia i w nocy w tym decydującym okresie, dopóki dusza
samobójczyni wciąż przebywała na ziemi, gotowa już do drogi do czyśćca lub piekła.
- Musimy sprawić, by jej dusza poszła do czyśćca, chłopie.
Więc współmodliłem się o to, kiedy zasypiałem na trawniku przed jego domem,
skulony w swym nowym śpiworze. A w dzień zapisywałem w kieszonkowym notesiku
wierszyki, które deklamowały jego dzieci: „Muu! muu! Idę do domu... ple, ple... kocham
ciebie... pi, pi, pi! bardziej niż ty... fik, myk... w nosek prztyk!”
Tymczasem Cody poradził mi:
- Nie pij tyle tego starego wina!
W poniedziałek późnym popołudniem czekałem na stacji przetokowej na Zippera,
który przybywa planowo o szesnastej trzydzieści. Okazało się, że tego dnia Zipper nie jeździ,
toteż musiałem czekać aż do siódmej trzydzieści na przyjazd nocnego pociągu towarowego
Midnight Ghost. W tym czasie błyskawicznie, by zdążyć przed zmierzchem, podgrzałem
puszkę makaronu na maleńkim indiańskim ognisku z gałązek płożących się przy torowisku i
zjadłem kolację. Wkrótce nadjechał Midnight Ghost. Życzliwy zwrotniczy przestrzegł mnie,
ażebym raczej nie próbował dostać się do wagonu, jeśli na wiadukcie będzie stał „pies” z
latarką sygnalizacyjną, który wypatrzy z góry każdego włóczęgę na platformie i zatelefonuje
do Watsonville, by wyrzucono intruza z pociągu.
- W zimie chłopaki włamują się do zapieczętowanych wagonów przez wybite okienka
i tłuką butelki na podłodze, dewastując pociąg.
Chyłkiem pobiegłem na wschodni kraniec dworca towarowego, uginając się pod
ciężkim plecakiem, i dostałem się na Midnight Ghost tuż za wiaduktem, na którym stał
„pies”. Rozłożyłem śpiwór, zzułem buty i wpakowałem je pod zrolowany płaszcz, który
służył mi przez resztę nocy za podgłówek. Potem wśliznąłem się do śpiwora i spałem
mocnym, zdrowym snem przez całą drogę do Watsonville, gdzie ukrywałem się w zaroślach,
popijając whisky z wodą, aż pociąg ruszył dalej. Wskoczyłem znów do wagonu i spałem
przez całą noc w czasie nieprawdopodobnego lotu wzdłuż Zachodniego Wybrzeża i... O
Buddo, który władasz blaskiem księżyca, o Chrystusie, który władasz gwiazdami na morzu,
morze, Surf, Tangair, Gaviota, ten pociąg pędzący osiemdziesiąt mil na godzinę i ja skulony
w śpiworze, gdzie mi cieplutko jak u Pana Boga za piecem... Frunę niemal wraz z tym
pociągiem, by zdążyć do domu na święta Bożego Narodzenia. Obudziłem się dopiero o
siódmej rano, gdy pociąg zwolnił na dworcu w LA. Wzułem natychmiast buty i zarzuciłem
plecak na ramiona, przygotowując się, by wyskoczyć z wagonu. I wtedy zobaczyłem
kolejarza, który pomachał mi ręką i zawołał:
- Witamy w LA!
Zamierzałem jak najszybciej wydostać się z miasta, nad którym wisiał gęsty smog,
który sprawił, że łzawiły mi oczy. Słońce prażyło niemiłosiernie, a w powietrzu unosił się
smród. LA to istnie piekło! A poza tym byłem przeziębiony. Chyba zaraziłem się od
dzieciaków Cody’ego sławną kalifornijską grypą, bo czułem się podle. Zaczerpnąłem w
dłonie odrobinę zimnej wody, wyciekającej z wagonu-chłodni, i spryskałem twarz, a potem
umyłem zęby, przyczesałem się i ruszyłem na przechadzkę po LA, by jakoś zabić czas do
siódmej trzydzieści wieczorem, o której zamierzałem zabrać się Zipperem do Yumy w
Arizonie. Oczekiwanie na Zippera okropnie mi się dłużyło. Przesiedziałem większość czasu
w kawiarniach w dzielnicy biedaków, również na South Main Street, gdzie kawa kosztowała
zaledwie siedemnaście centów.
O zmierzchu starałem się ukryć w jakimś bezpiecznym zakątku i zaczekać na pociąg.
Zobaczyłem nagle, że włóczęga siedzący w drzwiach jednego z wagonów przypatruje mi się
ze szczególną uwagą. Podszedłem, by zamienić z nim kilka słów. Włóczęga powiedział, że
jest byłym marynarzem z New Jersey. Po chwili wyjął z kieszeni kartkę i oznajmił, że
przeczyta coś na temat pociągów towarowych. Zerknąłem na papier. Zauważyłem motto nad
tekstem, słowa Buddy, cytat z Digha Nikajaw
40
. Uśmiechnąłem się, nie powiedziałem nic.
Włóczęga mówił ze swadą i nie pił jak inni. Ten romantyczny obieżyświat wyznał:
- Oto co mi najbardziej odpowiada. Wolałbym raczej przeskakiwać z towarowego na
towarowy, włócząc się po całym kraju, podgrzewać puszki z jedzeniem nad ogniskiem, niż
być bogaczem, który ma wspaniały dom i posadę. Jestem zadowolony z życia. Polubiłem
nawet swój artretyzm. Przeleżałem w szpitalu ładnych parę lat. A potem sam znalazłem
sposób i wyleczyłem się. I odtąd jestem w drodze.
- Jak wyleczyłeś swój artretyzm? Ja cierpię na zakrzepicę.
- Naprawdę? Zatem mój sposób pomoże także tobie. Po prostu stój codziennie na
głowie przez trzy minuty, a może nawet przez pięć minut. Sam, każdego ranka zaraz po
przebudzeniu, nieważne, czy będzie to w dolinie rzeki, czy w pędzącym pociągu, rozkładam
matę i stoję na głowie, licząc do pięciuset. To mniej więcej trzy minuty, prawda?
Był bardzo zaniepokojony tym, czy istotnie liczenie do pięciuset trwa równe trzy
minuty. Wydało mi się to dziwne. Pomyślałem, że bardzo się musiał przejmować swoimi
ocenami szkolnymi.
- Tak, coś koło tego - odparłem.
- Po prostu rób to każdego dnia, a twoja zakrzepica przejdzie jak ręką odjął. Tak jak
mój artretyzm. Mam czterdziestkę. Pamiętaj również o tym, by codziennie przed snem wypić
kubek gorącego mleka z miodem. Zawsze zabieram w drogę słoik miodu (wyjął taki słoik ze
swego plecaka). Mieszam mleko z miodem w puszce, podgrzewam nad ogniskiem i piję przed
snem. Stosuję te dwa środki i to pomaga.
- Okay!
Ślubowałem stosować się do jego rad, gdyż był buddą. Kuracja ta przyniosła
wspaniałe wyniki. Otóż mniej więcej po trzech miesiącach zakrzepica ustąpiła całkowicie, a
jej objawy już nigdy nie powróciły, co wydaje się zdumiewające. Kiedy próbowałem o tym
powiedzieć lekarzom, brali mnie za wariata. Włóczęga Dharmy! Włóczęga Dharmy! Nigdy
nie zapomnę tego żydowskiego eksmarynarza z Paterson w New Jersey, który został
dożywotnim włóczęgą. Nieważne, kim był ten obieżyświat, czytający z kartki słowa Buddy
na pustej platformie w składzie kapiących wagonów-chłodni, które przyjechały znikąd, a
jednak z samego serca Ameryki, tej ciągle wielkiej, magicznej Ameryki, która wzywa do
wędrówki bez celu.
O siódmej trzydzieści nadjechał Zipper. Musiałem ukryć się w zaroślach za słupami
telefonicznymi, gdyż kilku zwrotniczych zestawiało nowy skład pociągu. Zipper wyjechał ze
40
Digha Nikaja to jeden z czterech zbiorów (nikaj) pism zaliczanych do kosza sutr (sutta-pitaka) kanonu palijskiego buddyzmu therawady.
stacji rozrządowej zdumiewająco szybko, toteż mimo ciężkiego pięćdziesięciofuntowego
plecaka puściłem się pędem za uciekającym pociągiem. Z niemałym trudem udało mi się
dobiec do haka cięgłowego, pochwycić go i wciągnąć się na bufor, a potem wspiąć na dach
wagonu-chłodni, z którego zobaczyłem, gdzie znajduje się moja upatrzona platforma. Na
święte kadzidła i wszystkie świece płonące w niebie, kiedy pociąg rozpędził się na dobre,
zacząłem się obawiać, że ten przeklęty sukinsyn, zdolny pociągnąć osiemnaście
zapieczętowanych wagonów z szybkością prawie dwudziestu mil na godzinę, to
przyśpieszając gwałtownie, to znów hamując, zrzuci mnie z dachu chłodni, więc zsunąłem się
z powrotem na bufor. Najpierw musiałem odczepić sprzączkę od plecaka, która zahaczyła o
coś, gdy odbywałem koci spacer po dachu pędzącego wagonu. Przez chwilę wisiałem na
najniższym haku cięgłowym, gotów w każdej chwili runąć na tory, gdyby pociąg właśnie
przyśpieszył. Nie wypuszczając plecaka, który zsunął mi się z ramienia, z zaciśniętej ręki,
odbiłem się, jak najlepiej umiałem, rezygnując z dalszej jazdy i wylądowałem bezpiecznie na
ziemi.
Znalazłem się w głębi przemysłowej dżungli LA. Musiałem przez całą noc znosić
nieznośny, wstrętny smog i spać w rowie „pod płotem” z drutu, budzony nieustannie przez
łoskot Southern Pacific i zwrotniczych z Santa Fe, którzy przetaczali pociągi. Przewracałem
się z boku na bok do północy, kiedy to mgła opadła i mogłem wreszcie odetchnąć czystszym
powietrzem (rozmyślając i modląc się w śpiworze). Jednak wkrótce opar ponownie osnuł
miasto i smog stał się jeszcze gęstszy, a na domiar złego pojawiła się trująca biała chmura. W
śpiworze było zbyt gorąco, by zasnąć, a pod gołym niebem mokro i zimno. Znosiłem ten
całonocny koszmar aż do świtu, gdy pobłogosławił mnie jakiś maleńki ptak.
Musiałem czym prędzej wydostać się LA. Stosując się do rad mojego przyjaciela
włóczęgi, stanąłem na głowie, opierając się o drucianą siatkę, by nie upaść do tyłu. Trochę się
rozgrzałem. Potem poszedłem na przystanek autobusowy (ścieżkami i bocznymi uliczkami) i
wsiadłem do taniego autobusu, kursującego do oddalonego o dwadzieścia pięć mil Riverside.
Gliniarze patrzyli podejrzliwie na mój olbrzymi plecak. Wszystko zdawało się niezmiernie
odległe od niedawnej wędrówki z Japhym Ryderem, kiedy to obozowaliśmy wysoko w
górach pod pogodnymi, śpiewającymi gwiazdami.
- Dopiero po dwudziestu pięciu milach jazdy autobusem smog rozproszył się i
wreszcie w Riverside słońce było wyraźnie widoczne. Tuż przed miastem, gdy autobus
wjechał na most, ujrzałem w zachwycie piaszczystą dolinę, przez którą toczyła się wolno
rzeka. Od razu zacząłem rozglądać się za miejscem na obozowisko, by wypróbować moje
nowe pomysły. Właśnie zamierzałem zejść w dolinę, gdy na wyprażonym przez słońce
przystanku autobusowym zagadnął mnie pewien Murzyn, który widząc mój plecak,
oświadczył, że jest półkrwi Mohikaninem, i przestrzegł:
- Tylko nie zatrzymuj się nad rzeką! W tym mieście są najgorsi gliniarze w całym
stanie. Jeśli cię tam wypatrzą, zabiorą cię do aresztu, chłopcze. Sam chciałbym spać na
dworze dzisiejszej nocy, ale to wbrew prawu.
- Przecież to nie Indie, prawda? - powiedziałem skwaszony i oddaliłem się, by
poszukać innego miejsca na nocleg.
Zrozumiałem, że nie pozostaje mi nic innego - podobnie jak zdarzyło mi się w
wypadku owego „psa” na stacji rozrządowej w San Jose - tylko ukryć się gdzieś w zaroślach.
Roześmiałem się na myśl, co mogłoby się zdarzyć, gdybym był chińskim mędrcem Fuki,
żyjącym w IX wieku, który wędrował po Chinach, nieustannie dzwoniąc dzwonkiem. Jedyną
alternatywę spania pod gołym niebem, jazdy pociągami towarowymi i robienia tego, na co się
ma ochotę, stanowiła potworna wizja domu wariatów, gdzie siedziałbym wraz z setką innych
pacjentów przed ekranem przyjaznego telewizora, oglądając program pod nadzorem
pielęgniarzy. Wszedłem do supermarketu i kupiłem koncentrat soku pomarańczowego, serek
orzechowy i pszenny chleb, by nie umrzeć z głodu do jutra, kiedy to zamierzałem pojechać
dalej autostopem. Tutaj nie czułem się swobodnie. Widziałem wiele policyjnych wozów,
krążących po ulicach, a gliniarze spoglądali za mną podejrzliwie - przylizani, dobrze opłacani
gliniarze w nowiutkich samochodach, wyposażonych w drogie urządzenia radiowe, które
pomagają im wykryć, czy jakiś bhikku zamierza przespać się w zagajniku nad rzeką.
Wdrapałem się na jedno z drzew przy autostradzie, by sprawdzić, czy w pobliżu nie
kręci się jakiś wóz policyjny, po czym zanurkowałem w las. Musiałem przedzierać się przez
suche zarośla, choć wcale nie pragnąłem się bawić jak mały zwiadowca w odnajdywanie
szlaku. Zgodnie z zamierzeniem, wyszedłem wprost na złote piaski rzecznej doliny. Ponad
doliną biegła po moście autostrada, ale nikt nie mógł mnie stamtąd dojrzeć. Przedzierałem się
przez prześwietlony słońcem gąszcz jak ukrywający się przestępca. Gdy dotarłem do rzeki,
zlany potem zanurzyłem nogi w chłodnej wodzie, a kiedy wyszedłem na polankę w
bambusowym gaju, zawahałem się, czy rozniecić ognisko od razu, czy dopiero o zmierzchu,
gdy dym będzie niewidoczny w ciemności. Musiałem też pamiętać, by żar nie był zbyt wielki.
Rozłożyłem poncho i śpiwór na suchych opadłych liściach i rozwidlonych węzłach
bambusowych. W powietrzu unosiły się tumany złotego pyłku, toteż po południu zaczęły
łzawić mi oczy. Byłby to całkiem miły zakątek, gdyby nie dochodził tu ryk ciężarówek
przejeżdżających po moście nad rzeką. Przeziębiłem się i bolały mnie zatoki czołowe, toteż
stałem na głowie przez całe pięć minut. Roześmiałem się:
- Co by sobie ludzie pomyśleli, gdyby zobaczyli mnie w tej pozycji?
W rzeczywistości nie było to zabawne. Czułem się przygnębiony, prawdę mówiąc,
bardzo smutny, tak jak poprzedniej nocy, którą spędziłem pod płotem z drucianej siatki w
przemysłowej dzielnicy LA, krztusząc się od smogu; nawet trochę sobie popłakałem. Zresztą
bezdomny wędrowiec ma wiele powodów do płaczu, gdyż wszystko sprzysięga się przeciwko
niemu.
Zapadł zmrok. Poszedłem zaczerpnąć wody w strumieniu, ale musiałem znów
przedzierać się przez gęstwinę i w drodze powrotnej sporo wylało się z pojemnika.
Zmieszałem w nowym mikserze wodę z koncentratem soku pomarańczowego, potem
posmarowałem serkiem orzechowym pszenny chleb z gruboziarnistej mąki i zjadłem z
apetytem. „Tej nocy - myślałem - będę spał spokojnie i długo i modlił się pod
rozgwieżdżonym niebem, ażeby Bóg obdarzył mnie łaską i sprawił, bym osiągnął stan buddy,
gdy już wykonam swoją pracę w służbie Dharmy. Amen.”
I jakby to było Boże Narodzenie, powiedziałem:
- Niechaj Pan pobłogosławi wszystkim wam i domostwom waszym. Mam nadzieję, że
na każdym dachu siedzą tej nocy pod ogromną jasną gwiazdą aniołowie, czuwając nad
waszym snem, amen...
A potem położyłem się w śpiworze i paląc papierosa przed snem, rozmyślałem:
„Wszystko jest możliwe. Jestem bogiem. Jestem buddą, jestem niedoskonałym Rayem
Smithem, wszystkim równocześnie. Jestem pustą przestrzenią, wszystkimi stworzeniami,
wszystkimi rzeczami. Dopokąd świat istniał, istnieje i będzie trwał, robię wszystko, co należy
zrobić, robiłem wszystko, co należało zrobić, i będę czynił wszystko, co należy uczynić,
wcielając się po skończonym życiu w nowe życie, przechodzące od jednego istnienia w
następne, aż wszystkie istoty osiągną doskonałość i dokona się mój czas. Dlaczego więc mam
się zamartwiać, dlaczego płakać, skoro i tak wszystkie stworzenia będą doskonałe jak
wyzwolony umysł i świadomość bananowych skórek?”
Roześmiałem się na myśl o moich przyjaciołach poetach z San Francisco, którzy
naśladując starożytnych włóczęgów Dharmy, wstąpili na drogę wędrownych mnichów zen.
Zatęskniłem odrobinę za nimi. Zmówiłem również krótką modlitwę za Rosie. Gdyby żyła i
była tutaj, ze mną, może mógłbym powiedzieć biedaczce coś, co zmieniłoby jej
przeświadczenie o nieuniknionej katastrofie. Być może kochałbym się z nią, po prostu nie
mówiąc nic.
Medytowałem długo, siedząc ze skrzyżowanymi nogami, ale ryk ciężarówki wyrwał
mnie ze skupienia. Niebawem, gdy wzeszły gwiazdy, popłynął ku nim dym z małego
indiańskiego ogniska, które roznieciłem na polance.
I spałbym dobrze tej nocy, gdyby nie kłuły mnie węzły bambusa, ukryte pod zeschłym
listowiem, które sprawiły, że przez całą noc przewracałem się z boku na bok.
„Lepiej być wolnym i spać w niewygodzie, niż jako więzień w królewskim łożu!” -
układałem swojskie porzekadła, próbując zasnąć.
Rozpocząłem nowe życie od nowego ekwipunku, jak prawdziwy żółtodziób, istny
Don Kichot o łagodnym sercu. Rankiem przepełniała mnie radość. Rozpocząłem ten dzień od
medytacji i krótkiej modlitwy:
- Błogosławię wszystkim żyjącym istotom, błogosławię wam w niemającej początku
przeszłości, która nie ma kresu, błogosławię w teraźniejszości, która nie ma kresu,
błogosławię w przyszłości, która nie ma kresu.
Ta krótka modlitwa sprawiła, że poczułem się dobrze, wprost idiotycznie dobrze.
Spakowałem rzeczy do plecaka i dotarłem do źródła, które wypływało ze skały po drugiej
stronie autostrady. Napiłem się smacznej krynicznej wody, opłukałem w niej twarz i umyłem
zęby. I byłem już gotów do podróży autostopem, która miała liczyć trzy tysiące mil, bo
wybierałem się aż do Rocky Mount w Karolinie Północnej, gdzie oczekiwała mnie moja
matka, zmywając prawdopodobnie naczynia w swej ukochanej smutnej kuchni.
W tym czasie najpopularniejszym przebojem była piosenka Roya Hamiltona Wszyscy
mają swój dom oprócz mnie. Śpiewałem ją, posuwając się naprzód miarowym, rozkołysanym
krokiem. Gdy dotarłem na drugi kraniec Riverside, stanąłem na autostradzie. Najpierw
podwiózł mnie pięć mil do lotniska za miastem pewien chłopak, jadący z dziewczyną, a
stamtąd zabrał mnie spokojny, małomówny mężczyzna niemal do samego Beaumont.
Niestety, wysiadłem pięć mil przed miastem na dwupasmowej autostradzie, gdzie nikt się nie
zatrzymał, toteż ruszyłem w końcu pieszo, ciesząc się z rześkiego, czystego powietrza. W
Beaumont zjadłem hot dogi, hamburgery i torebkę frytek, a na deser truskawkowy shake
(mleko zmieszane z jajkiem). Spałaszowałem wszystko w mig w barze pełnym chichoczących
nastolatek.
Po drugiej stronie miasta zatrzymałem samochód, który prowadził pewien
Meksykanin imieniem Jaimy. Kierowca okazał się niesamowitym gadułą. Próbował mi
wmówić, że jest synem gubernatora Dolnej Kalifornii w Meksyku, czemu nie dałem wiary.
Potem naciągnął mnie na kupno butelki wina, którą po opróżnieniu wyrzucił po prostu z
samochodu przez okno. Przygarbiony, beznadziejny młokos o smutnych oczach, jednak
bardzo miły i trochę szalony. Jechał do Мехісаіі, toteż zboczyłem nieco ze swej trasy, ale i
tak przebyłem szmat drogi w kierunku Arizony.
Gdy przybyliśmy do Саіехісо, znalazłem się w rozgorączkowanym tłumie. W mieście
panował radosny nastrój przedświątecznych zakupów. Wielkie wrażenie zrobiły na mnie
meksykańskie piękności, które krążyły od sklepu do sklepu, udając niewiarygodne zdumienie
za każdym razem, gdy mijaliśmy się po raz kolejny na rozbawionej ulicy. Nigdy nie zapomnę
tych pełnych gracji dziewcząt i ich uroczych kapeluszy. Oniemiały z zachwytu, liżąc lody w
rożku i rozglądając się na wszystkie strony, czekałem na Jaimy’ego, który musiał załatwić
pewną sprawę, ale obiecał, że wróci i zawiezie mnie dalej aż do Мехісаіі w Meksyku, gdzie
miałem poznać jego przyjaciół. Zamierzałem tam zjeść smaczną, niedrogą kolację, a potem
wyruszyć dalej, jeszcze tego wieczoru. Jaimy oczywiście nie pokazał się więcej.
Przekroczyłem więc granicę sam. Szybko minąłem nachalnych kramarzy i skręciłem w
kierunku zbiornika wodnego, chcąc obmyć się z brudu podróży. Jednak jakiś zwariowany
meksykański strażnik w mundurze doszedł do wniosku, że to niedopuszczalne naruszenie
prawa, i powiedział surowo coś, czego nie zrozumiałem. A kiedy odparłem, że nie
wiedziałem (No se), rozgniewał się na dobre.
- Ne sabes police?
Zagroził, że wezwie policję, gdyż wkroczyłem na jego teren. Kiedy później
spostrzegłem wypalone polana i zrozumiałem, że zalałem wodą miejsce, gdzie strażnik zwykł
rozpalać nocą małe ognisko, ogarnął mnie smutek. Ruszyłem więc potulnie błotnistą uliczką,
pełen żalu, uginając się pod ciężkim plecakiem. Strażnik odprowadził mnie smutnym
spojrzeniem.
Wspiąłem się na wzgórze, skąd zobaczyłem podmokłą dolinę, pełną cuchnących
rozlewisk i stawów, poprzecinaną ścieżkami, po których włóczyły się o zmierzchu kobiety i
jelenie. Zauważyłem na pagórku starego żebraka, Chińczyka, który zrobił do mnie oko.
Zaczęliśmy gawędzić. Kiedy oznajmiłem mu, że zamierzam przespać się na tej nizinie
(zamierzałem raczej poszukać miejsca na nocleg gdzieś u stóp wzgórza), popatrzył na mnie z
przerażeniem. Po chwili zaczął demonstrować na migi - gdyż był głuchoniemy - że z
pewnością zostanę obrabowany i zamordowany, jeśli zaryzykuję nocowanie w tej zakazanej
okolicy. Uświadomiłem sobie nagle, że staruszek mówi prawdę. Nie byłem przecież w
Stanach, lecz po drugiej stronie granicy, gdzie inaczej kroi się kiełbasę, a bezdomny
wędrowiec może popaść w tarapaty. Czy znajdę tu spokojny gaj, w którym będę mógł
medytować, żyć wiecznie? Staruszek próbował opowiedzieć mi na migi historię swojego
życia, którą rozumiałem piąte przez dziesiąte. Ruszyłem więc dalej. Pokiwałem mu z
uśmiechem na pożegnanie. Przeszedłem podmokłą dolinkę i wąski drewniany most nad żółtą
rzeką i znalazłem się w ubogim okręgu Мехісаіі, gdzie oczarowali mnie rozbawieni
Meksykanie. Zjadłem w blaszanej miseczce zupę garbanzo z kawałkami cabeza (świńskiej
głowy), przygryzając ostrą zupę wianuszkiem cebolla (cebuli). Na przejściu granicznym
wymieniłem ćwierć dolara na trzy papierowe pesos i mnóstwo bilonu. Rozkoszując się
smaczną kolacją w szynku przy małej błotnistej uliczce, obserwowałem łazęgów, żebraków i
kurwy w kantynie. Chłonąłem wesołą muzykę, kibicowałem zapasom dwóch bęcwałów,
zmagających się czupurnie na wąskiej drodze. Po drugiej stronie ulicy znajdował się uroczy
zakład fryzjerski (Salon de Belleza), w którym oprócz lustra bez ram, wiszącym na
niepomalowanej ścianie, pustych krzeseł i siedemnastoletniej ślicznotki z lokówkami we
włosach, spoglądającej w rozmarzeniu w lustro, oraz leżącej na stoliku peruki był również
wąsacz w skandynawskim swetrze narciarskim. Mężczyzna dłubał w zębach wykałaczką.
Przed sąsiednim lustrem siedział mały chłopiec, który jadł banana. Na chodniku przed
fryzjernią zebrała się czereda dzieci, jak przed kinem. Pomyślałem więc: „Chyba w to
sobotnie popołudnie zgromadziło się tu całe Мехісаіі! Dzięki ci, Panie, za to, że przywróciłeś
mi chęć do życia, dzięki za odradzające się, odwieczne formy zrodzone z twego płodnego
łona”.
Nie wylałem łez na próżno. Wreszcie moje trudy i cierpienia nie pójdą na marne.
Podczas przechadzki kupiłem pieczonego kasztana na patyku, a potem dwie
pomarańcze od dziewczyny w sombrero. Wieczorem przeszedłem znów po moście w
tumanach kurzu i szczęśliwy udałem się w kierunku przejścia granicznego. Ale tu zostałem
zatrzymany przez trzech nieprzyjemnych amerykańskich celników, którzy postanowili
przeszukać mój plecak.
- Co kupiłeś w Meksyku?
- Nic.
Nie uwierzyli mi, myszkowali dalej. Oglądali badawczo opakowanie pieczonego
mięsa od Beaumonta, paczuszki rodzynek, orzeszków ziemnych, marchewkę, puszki
wołowiny i fasolki, jak również krojony chleb z pszenicznego ziarna. Wreszcie, pełni odrazy,
puścili mnie. Całe to zdarzenie okazało się naprawdę zabawne. Celnicy byli przekonani, że
mój plecak jest pełen opium z Sinaloa, odurzających roślin z Mazatlan lub heroiny z Panamy.
Być może sądzili, że przybyłem właśnie stamtąd na piechotę. Nie potrafili ocenić prawdziwie
mojej osoby.
Dotarłem do przystanku Greyhounda i kupiłem bilet do pobliskiego El Centro i
głównej autostrady. Oceniłem, że zdążę na pociąg towarowy Midnight Ghost, który
przejeżdża przez Arizonę, i dojadę do Yumy jeszcze dziś wieczorem. Przenocuję w dolinie
Kolorado, gdzie byłem już kiedyś. Lecz moje plany runęły jak domek z kart.
Daremnie rozglądałem się za Zipperem na dworcu w El Centro. W końcu zapytałem
konduktora, który dawał znak odjazdu samotnej lokomotywie:
- Gdzie jest Zipper?
- Nie kursuje przez El Centro - usłyszałem w odpowiedzi.
Byłem zdumiony własną głupotą.
- Jedyny pociąg towarowy, który jedzie stąd do Yumy, możesz złapać tylko w
Meksyku. Ale ostrzegam cię przed tamtejszą policją. Wytropią cię i wykopią z wagonu, a
potem zapakują do meksykańskiego mamra.
- Doprawdy, mam dość Meksyku! Dzięki!
Udałem się zatem na wielkie skrzyżowanie pośrodku miasta, gdzie samochody
skręcały na wschód do Yumy, i próbowałem coś złapać. Nie dopisywało mi szczęście.
Dopiero po upływie godziny zjechała na pobocze wielka ciężarówka. Z szoferki wysiadł
kierowca z walizką z narzędziami.
- Czy jedzie pan na wschód? - zapytałem.
- Najpierw zabawię trochę w Мехісаіі. Czy znasz może Meksyk?
- Mieszkałem tam przez kilka lat - oświadczyłem.
Przenicował mnie wzrokiem. Był poczciwym, zadowolonym z życia tłuściochem ze
Środkowego Zachodu. Spodobałem mu się.
- Czy zechciałbyś pokazać mi Мехісаіі dziś wieczorem? Potem podwiozę cię do
Tucson.
- Świetnie!
Weszliśmy do szoferki i ruszyliśmy z powrotem do Мехісаіі tą samą drogą, którą
przejechałem autobusem. Jednak warto było zawrócić, by dojechać prosto do Tucson.
Zaparkowaliśmy ciężarówkę w Саіехісо о jedenastej i udaliśmy się do Мехісаіі. Mój
towarzysz trafiłby zapewne do drogich pijackich spelunek dla turystów, gdybym nie
zaprowadził go do prawdziwego, starego meksykańskiego szynku, gdzie można potańczyć za
jednego peso z dziewczyną, napić się tequili i wspaniale zabawić. To była wspaniała noc.
Kierowca bawił się znakomicie. Zrobił sobie zdjęcie z pewną senioritą i wypił około
dwudziestu kieliszków tequili. W środku nocy poznaliśmy kolorowego dziwaka, okropnie
zabawnego facia, który zaprowadził nas do burdelu. Kiedy stamtąd wychodziliśmy,
meksykański gliniarz zabrał mu sprężynowy nóż.
- Ten bękart ukradł mi już trzeci nóż w tym miesiącu - powiedział nasz przewodnik.
Rano Beaudry (kierowca ciężarówki) i ja - obaj na potwornym kacu - wróciliśmy do
wozu. Beaudry nie tracił czasu i ruszył prosto do Yumy, omijając El Centro. Mknęliśmy
najpierw wspaniałą, pustą o tej porze autostradą 98, sto mil, a potem wyjechaliśmy na drogę
numer 80 w Gray Wells. Wkrótce dotarliśmy do Tucson. Przed samą Yumą zatrzymaliśmy się
na mały lunch. Beaudry miał ochotę na duży befsztyk.
- Tylko odpowiednio wielki befsztyk może zatrzymać tę rozpędzoną ciężarówkę!
- Zaparkuj więc w pobliżu jednego z tych supermarketów przy autostradzie, a ja kupię
gruby na dwa cale kotlet z kością. Potem zatrzymamy się na pustyni, rozpalę ognisko i upiekę
największy befsztyk twojego życia.
Bready nie wierzył w to, ale ja byłem przekonany, że uda mi się doskonale wysmażyć
mięso. Zostawiliśmy za sobą światła Tucson i mknęliśmy przez pustynię w krwawym blasku
zachodzącego słońca. Wreszcie Beaudry zatrzymał ciężarówkę. Rozpaliłem ognisko z
suchych gałązek mesquite, a gdy zapadł zmrok, dorzuciłem do ognia trochę grubszych polan.
Próbowałem upiec befsztyk nad żarem, ale szpikulec zajął się ogniem, więc usmażyłem dwa
wielkie płaty mięsa na mojej nowiutkiej patelni-pokrywce. Podałem nóż Beaudry’emu i
zabraliśmy się ochoczo do jedzenia, pomrukując:
- Hmm, och, ach! Ten befsztyk to prawdziwy majstersztyk!
Kupiłem również mleko, toteż popijaliśmy befsztyk mlekiem. Zatem nasza uczta
obfitowała w białko. Siedzieliśmy po turecku na piasku przy małym czerwonozłotym
ognisku, patrząc na mknące autostradą samochody.
- Gdzieżeś to się nauczył tych wszystkich śmiesznych rzeczy? - zapytał Beaudry. -
Powiedziałbym, że to zabawne, ale również praktyczne. Przecież jest w tym jakaś ironia losu.
Oto ja wypruwam z siebie flaki, prowadząc tę ciężarówkę wte i wewte z Ohio do LA i
zarabiam więcej forsy, niż widziałeś przez całe swoje życie włóczęgi. Ale to ty umiesz
cieszyć się życiem i wszystkim, co niesie. I wcale nie musisz pracować ani zarabiać tej fury
pieniędzy. No i kto z nas jest większym mądralą?
Beaudry miał piękny dom w Ohio, żonę, córkę, dwa samochody, garaż, wspaniały
trawnik, maszynę do koszenia trawy i bogato przystrojoną choinkę w każde Boże Narodzenie.
Jednak nie potrafił się z niczego cieszyć, gdyż nie był naprawdę wolny. To smutna prawda.
Wcale to jednak nie znaczyło, że ja byłem lepszym człowiekiem od niego. Niemniej Beaudry
to wspaniały gość. Zresztą polubiliśmy się wzajemnie. W pewnej chwili powiedział:
- No cóż, powiem ci, stary, że przejedziesz ze mną całą drogę do Ohio.
- Och, wspaniale! Więc zawieziesz mnie niemal pod sam dom. Stamtąd pojadę już
prosto jak strzelił do Karoliny Północnej.
- Z początku obawiałem się kontrolerów z towarzystwa asekuracyjnego Markella, bo
jeśli oni odkryją, że wiozę pasażera, stracę z miejsca robotę.
- O, do diabła!
- Ale powiem ci coś! Przyrządziłeś dla mnie ten wyśmienity befsztyk, chociaż to ja
zapłaciłem za mięso. Więc posłuchaj! Powiem im po prostu, jeśli napatoczymy się po drodze
na tych gnojków, żeby wsadzili sobie w dupę tę całą robotę, gdyż jesteś moim przyjacielem, a
ja mam prawo podwieźć przyjaciela!
- Okay! - odpowiedziałem. - A ja pomodlę się i żadna kontrola z towarzystwa
ubezpieczeń Markella nie zatrzyma nas.
- Mamy szansę, że nam się uda, gdyż jest sobota, a do Springfield w Ohio dojedziemy
we wtorek o świcie, jeśli wycisnę z tej ciężarówki, ile się da. A w końcu te nygusy też
wyjeżdżają na weekend.
I naprawdę wycisnął wszystko ze swej ciężarówki! Z pustyni w Arizonie
popędziliśmy do Nowego Meksyku, potem pruliśmy na skróty przez Las Cruces do
Alamogordo, gdzie dokonano pierwszego wybuchu atomowego. Miałem dziwną wizję, gdy
pędziliśmy autostradą. Patrząc na chmury nad górami piętrzącymi się nad Alamogordo,
zobaczyłem nagle słowa jakby wydrukowane na niebie: „Tutaj wszelkie życie jest
niemożliwe”. (Doprawdy w dziwnym miejscu, jak na proroczą wizję.) Dalej przejechaliśmy
przez piękny rezerwat Indian Atascadero, położony wśród wzgórz Nowego Meksyku,
pięknych zielonych dolin, sosen i łąk przypominających rozległe łąki Nowej Anglii. I dalej do
Oklahomy (w pobliżu Bowie, jeszcze w Arizonie, ucięliśmy sobie krótką drzemkę przed
świtem - Beaudry w szoferce, a ja w śpiworze na zimnej czerwonej glinie, pod
rozgwieżdżonym milczącym niebem, wsłuchany w odległe wycie kojota). Po południu
przejechaliśmy już przez całe Arkansas, a potem Missouri i St Louis. Wreszcie w
poniedziałek wieczorem przebyliśmy Illinois i Indianę i dotarliśmy do starego śnieżnego
Ohio, gdzie w oknach farm płonęły świeczki na choinkach, napełniając radością moje serce.
„Hej! - pomyślałem. - Jak cudownie szybko przebyliśmy tę drogę - z gorących ramion
seniority w Мехісаіі do białego Bożego Narodzenia w Ohio.”
Beaudry miał w szoferce wmontowane w tablicę rozdzielczą radio, które grało głośno
przez całą drogę, toteż nie rozmawialiśmy zbyt wiele. On przekrzykiwał muzykę raz po raz,
opowiadając anegdoty, a ja musiałem słuchać. Jego przenikliwy głos dosłownie rozrywał mi
bębenki uszne (szczególnie narażone było lewe ucho), toteż za każdym razem, gdy odzywał
się nagle, podskakiwałem na siedzeniu. Beaudry był wspaniały. W drodze często jedliśmy w
jego ulubionych jadłodajniach dla kierowców, na przykład w Oklahomie delektowałem się
smakowitą pieczenia, która okazała się godna kuchni mojej matki. Jedliśmy i jedli bez końca,
a Beaudry był ciągle głodny. Zresztą ja też. Chyba z powodu mrozu, śniegu na polach, a
przede wszystkim dlatego, że posiłki były nadzwyczaj smaczne.
Jedynie w Independence w Missouri zatrzymaliśmy się na nocleg w hotelu, gdzie
pokój kosztował prawie pięć dolarów od osoby, co stanowiło istny rozbój. Beaudry jednak
musiał się przespać, a ja nie wytrzymałbym w zimnej szoferce, gdzie panowała temperatura
poniżej zera. Kiedy obudziłem się w poniedziałek rano, wyjrzałem przez okno i zobaczyłem
tych wszystkich żądnych sukcesu młodzieńców, ubranych w garnitury dla biznesmenów,
zdążających do biur ubezpieczeniowych, wierzących w to, że kiedyś będą wielcy jak Harry
Truman. W mroźny wtorek o świcie Beaudry podwiózł mnie do śródmieścia Springfield i
pożegnaliśmy się z odrobiną smutku w oczach.
Przekąsiłem coś w bufecie, wypiłem herbatę, przeliczyłem pieniądze i zamówiłem
pokój w hotelu, gdzie runąłem bez sił na łóżko i zapadłem w długi sen. Potem kupiłem bilet
na autobus do Rocky Mount, gdyż jazda autostopem z Ohio do Karoliny Północnej przez
ośnieżone górskie drogi, a szczególnie przez Pasmo Błękitne, wydawała się niemożliwa.
Ponieważ jednak byłem niecierpliwy, postanowiłem jechać autostopem, toteż poprosiłem
kierowcę, by zatrzymał autobus na peryferiach, i wróciłem na dworzec autobusowy. Ale nie
zwrócono mi pieniędzy za niewykorzystany bilet. W rezultacie mojej wariackiej
niecierpliwości musiałem czekać jeszcze osiem godzin na następny autobus, który jechał do
Charleston w Wirginii Zachodniej. Zatem z nudów zacząłem łapać samochody zaraz za
Springfield, mając nadzieję wsiąść do autobusu gdzieś dalej. O zmierzchu ochłodziło się tak
bardzo, że niemal odmroziłem sobie ręce i stopy, stercząc na mrozie przy posępnej drodze.
Wreszcie ktoś podwiózł mnie do małego miasteczka, gdzie czekałem w niewielkiej
poczekalni, w której mieścił się telegraf, dopóki nie przyjechał mój autobus.
Autobus był okropnie zatłoczony i jechał niespiesznie całą noc górską szosą, a o
świcie zaczął się mozolnie wspinać na góry Pasma Błękitnego. Przez szybę oglądałem
przepiękny krajobraz, w którym dominowały przysypane śniegiem drewniane domy. Autobus
zatrzymywał się co chwilę, ruszał ponownie, znów przystawał, przejeżdżał troszkę i zwalniał
znowu, i tak dalej - przez cały boży dzień - aż wjechał na Mount Airy i wreszcie po wielu
trudach dotarł do Raleigh, gdzie przesiadłem się do miejscowego autobusu i poprosiłem
kierowcę, by wysadził mnie na wiejskiej drodze, która prowadzi wśród sosnowych lasów do
domu mojej matki w Big Easonburg Woods.
Wysiadłem przed ósmą i przeszedłem na mrozie trzy mile oświetloną blaskiem
księżyca drogą. Przez jakiś czas obserwowałem lot odrzutowca, który pozostawił smugę
gazów na tarczy księżyca i przedzielił srebrny krąg.
Byłem szczęśliwy, że powracam tutaj w śnieżne Boże Narodzenie. Widziałem
światełka w oknach osamotnionych farm. Upajałem się ciszą lasów. Zasmucały mnie poręby,
nagie i posępne. Przebyłem znów kolejowy szlak, który wiódł w szarobłękitne lasy z moich
snów.
O dziewiątej wkroczyłem z ogromnym plecakiem na podwórko matczynego domu i
zobaczyłem przez oświetlone okno, że matka stoi jak zwykle przy białym emaliowanym
zlewie w kuchni i myje naczynia. Ma smutną minę, gdyż sądzi, że już nie przyjadę
(spóźniłem się). Martwi się i prawdopodobnie myśli: „Biedny Raymond, dlaczego on zawsze
podróżuje autostopem, a ja muszę z tego powodu zamartwiać się na śmierć. Dlaczego nie jest
taki jak wszyscy?” Ja tymczasem, stojąc pośrodku zimnego podwórka i patrząc na nią przez
okno, myślałem o Japhym: „Dlaczego on tak zaciekle nienawidzi białych kafelków nad
zlewem i kuchennej maszynerii, jak to nazywa? Człowiek ma dobre serce bez względu na to,
czy żyje jak włóczęga Dharmy, czy też nie. Współczucie jest sercem buddyzmu”.
Za domem rósł ogromny las sosnowy, w którym zamierzałem tej zimy i wiosną
medytować i szukać samotnie prawdy o istocie wszystkich rzeczy. Byłem bardzo szczęśliwy.
Okrążyłem kilkakrotnie dom i patrzyłem na rozświetloną choinkę przez okno.
Podszedłem do psiej budy i odkryłem, że stary Bob posapuje i drży z zimna.
Zaskomlił z radości, gdy mnie poznał. Odwiązałem psa, który poszczekiwał radośnie i skakał
wokoło mnie. Wszedłem wraz z nim do domu. Objąłem matkę w ciepłej kuchni. Potem
wyszli mi na powitanie siostra i szwagier. Na koniec uściskałem mego małego siostrzeńca
Lou i poczułem, że znów jestem w domu.
Wszyscy przekonywali mnie, ażebym spał na kanapie w salonie, tuż przy ciepłym
piecyku olejowym, ale ja upierałem się, że będę nocował (jak poprzednio) na werandzie z tyłu
domu. Mogłem z owej werandy wyglądać przez sześć okien na nagie ośnieżone poła i
przyległe do nich lasy sosnowe. Sypiałem już tutaj przy otwartych oknach, nawet w mroźne
noce, w swym przytulnym, wysłużonym śpiworze, który rozkładałem na starej kanapce. Gdy
domownicy poszli spać, włożyłem kurtkę, ciepłą czapkę, kolejarskie rękawice i nylonowe
poncho, i jak zakapturzony mnich ruszyłem w blasku księżyca na ośnieżone pola bawełny. Na
ziemi skrzył się srebrzysty mróz. Stary przydrożny cmentarz jaśniał w świetle księżyca.
Dachy sąsiednich farm wyglądały niby przyprószone śniegiem siodła. Gdy wędrowałem
redlinami bawełnianych pól, towarzyszył mi Bob, wielki pies do polowania na ptaki, i
kundelek Sandy z gospodarstwa Joynersów, a także cała gromada błąkających się kundli
(kochają mnie wszystkie psy). Zeszłej wiosny wydeptałem tutaj ścieżkę, chodząc medytować
w las pod ulubioną sosenkę. Odnalazłem ją teraz, jak również dwie młode, równie wysokie
sosny, które tworzyły jakby furtkę do lasu. Zawsze kłaniałem się w tym miejscu, klaszcząc w
ręce, i dziękowałem Awalokiteśwarze za przywilej medytacji w tym lesie. Potem wchodziłem
w gąszcz, a przede mną biegł Bob wyglądający w świetle księżyca jak biały przewodnik. Pod
sosną wciąż leżała moja mata. Poprawiłem pelerynę i zasiadłem do medytacji.
Psy zdawały się również medytować. Wszystkie były spokojne, nieruchome. W
okolicy zatopionej w srebrzystym blasku księżyca panowała mroźna cisza, której nie mącił
nawet szelest królika czy szopa w gęstwinie. Zimna, błogosławiona cisza, w jakiej zastyga
umysł. Jedynie z odległego stąd o pięć mil Sandy Cross dobiegało szczekanie psa. Słyszałem
też słabiutki turkot ciężarówek pędzących nocą po autostradzie 301, około dwunastu mil stąd,
i oczywiście, od czasu do czasu, daleki pogłos diesla pociągu pasażerskiego Atlantic Coast
Line i pociągów towarowych, jadących na północ do Nowego Jorku i na południe na Florydę.
Błogosławiona noc!
Natychmiast zapadłem w wolny od wszelkich myśli trans. Pojąłem w nieświadomym
rozbłysku, że „zastopowałem myślenie”. Westchnąłem głęboko, gdyż nie musiałem już o
niczym myśleć, i poczułem, że moje ciało zatapia się swobodnie w nieuchwytnym
błogosławieństwie, całkowicie wolne od wszelkich doznań. Osiągnąłem zupełne uspokojenie
i pogrążyłem się w ulotnym świecie snu, który śnimy w pustce, tak jak równie nierzeczywisty
świat, w którym żyjemy, bo i on także jest snem. Uwolniłem się od wszelkich myśli w
rodzaju: „Człowiek praktykujący miłosierdzie na pustkowiu wart jest wszystkich świątyń tego
świata”. Odzyskałem świadomość i pogłaskałem starego Boba, który wpatrywał się we mnie
z ukontentowaniem. Wszystkie żyjące i umierające stworzenia, takie jak psy i ja, przychodzą i
odchodzą, przemijając bez śladu. O Boże, przeto w żaden sposób nie możemy przetrwać.
Jakie to dziwne, jakie cenne i dobre dla nas! Jakim koszmarem byłby świat, który istniałby
naprawdę! Bo gdyby świat był rzeczywisty, byłby nieśmiertelny.
Nylonowe poncho chroniło mnie przed zimnem jak jednoosobowy namiot, toteż
przesiedziałem ze skrzyżowanymi nogami mimo późnej pory i mrozu prawie godzinę. Potem
wróciłem do domu, ogrzałem się przy kominku w salonie, nie budząc domowników,
rozłożyłem śpiwór na werandzie i zasnąłem głębokim snem.
Wigilię Bożego Narodzenia spędziłem, popijając wino i oglądając telewizyjne show i
pasterkę, którą transmitowano z katedry Świętego Patryka w Nowym Jorku. Mszę celebrowali
biskupi reprezentujący prześwietne kongregacje i słuszne doktryny, obleczeni w przepyszne,
śnieżnobiałe szaty kapłani, modlący się przed ogromnym, uroczystym ołtarzem, choć nawet
w połowie nie tak wspaniałym jak słomiana mata pod moją sosenką. O północy moja
uradowana matka, siostra i szwagier położyli prezenty pod choinką i bardziej szczerze
wychwalali Boga niż papież wraz ze wszystkimi biskupami, wyśpiewującymi „Gloria in
excelsis Deo” w bazylice watykańskiej. „To przepych dostojników kościelnych - pomyślałem
- sprawił, te zarówno święty Augustyn, jak i mój brat duchowy święty Franciszek wiedli życie
w ubóstwie.”
Pobłogosławił mnie nagle kot Davey, który usadowił się słodko na moich kolanach.
Otworzyłem Biblię i w świetle choinkowych lampek zacząłem czytać Listy świętego Pawła.
- „Pozwól mu być głupcem, ażeby mógł zmądrzeć” - przeczytałem głośno, myśląc o
drogim Japhym, żałując, że nie świętuje wraz ze mną w tę wigilijną noc. - „Już napełniłeś się
duchem Bożym” - powiada święty Paweł. -”Już jesteś bogaty. Święci będą sądzić świat.”
Potem odkryłem prawdziwą perłę poezji piękniejszej niż wiersze poetów z grupy San
Francisco Renaissance of Time: „Mięso dla brzucha, a brzuch dla mięsa, ale Bóg zniweczy
jedno i drugie”.
„Tak - pomyślałem - przepłacasz to ulotne widowisko, jakim jest życie...”
Cały tydzień w ciągu dnia przebywałem w domu sam. Matka musiała wyjechać do
Nowego Jorku na pogrzeb. Siostra i szwagier pracowali. Po południu chodziłem z psami do
sosnowego lasu, czytałem, studiowałem teksty chińskich mędrców, medytowałem w ciepłym
zimowym słońcu. Kiedy wracałem do domu o zmierzchu, przyrządzałem kolację. Codziennie
po zachodzie słońca mocowałem kosz i trenowałem rzuty piłką. Nocą, gdy wszyscy spali,
szedłem znów do lasu, by medytować w blasku gwiazd, a nawet podczas deszczu, przed
którym chroniło mnie obszerne poncho. Las witał mnie zawsze przyjaźnie. Niepoprawny
marzyciel - ulegałem czarowi poezji, pisząc króciutkie wiersze w stylu Emily Dickinson,
takie jak ten:
Rozpalić ogień,
kłamać przed Bogiem,
co za różnica
Szkoda na to życia.
Z nasienia arbuza wyrasta pokusa,
olbrzymia i soczysta –
autokracja oczywista.
- Niechaj wygaśnie wszelkie życie i zapanuje szczęście wieczne! - modliłem się nocą
w lesie. Zmawiałem coraz to inne, bardziej skuteczne modlitwy. Pisałem też więcej wierszy,
szczególnie gdy padał śnieg:
Nie tak często
śnieg święty pada,
sypiąc tak gęsto,
w pokłon święty się układa.
W tym czasie napisałem również „Cztery nieruchomości: 1. Zmurszałe księgi, 2.
Obojętna natura, 3. Pokorne życie, 4. Nieznana nirwana, kup to, chłopie!” W jedno z
nudnych popołudni, kiedy to ani buddyzm, ani poezja czy wino, ani samotność, a nawet
koszykówka nie były w stanie pobudzić mojego leniwego, ale spragnionego ciała, napisałem
utwór „Nic do roboty, koty za płoty, praktycznie blues!”
Pewnego razu obserwowałem kaczki na zrytym przez dziki polu po drugiej stronie
drogi. Była akurat niedziela i w północnokarolińskim radiu wydzierali się podnieceni
kaznodzieje. Napisałem wówczas:
Wyobraź sobie, że robaki
zjadane przez kaczki,
są nieśmiertelne...
To twoje kazanie niedzielne!
We śnie usłyszałem słowa: „Ból to sapanie nałożnicy”. Lecz Szekspir ujmuje to
inaczej: „Ach, przysięgam, ból to twój lodowaty ton”.
Pewnego wieczoru, gdy wyszedłem na podwórze po kolacji i przechadzałem się
pośród ciemności w zimnym, porywistym wietrze, ogarnęło mnie wielkie przygnębienie i
rzuciłem się raptem na ziemię, krzycząc: „Chcę umrzeć!”, gdyż nie miałem nic do roboty na
tej zimnej, samotnej i niegościnnej planecie. Nagle delikatne szczęście oświecenia jak kropla
ciepłego mleka ogrzało moje powieki, i doznałem ukojenia. Uświadomiłem sobie, że tej
prawdy doświadcza obecnie Rosie, a także mój zmarły ojciec i brat, zmarli wujowie, kuzyni i
ciotki. Prawdę tę znają jedynie zmarli, a leży ona poza zasięgiem drzewa Buddy, jak i krzyża
Jezusa. Jeśli uwierzysz, że świat jest nieziemskim kwiatem, będziesz żył. Zrozumiałem
również, że byłem najgorszym włóczęgą na świecie. Moje oczy roziskrzył diamentowy blask.
Kot zamiauczał na lodówce i uświadomiłem sobie, jak rozkosznym darem jest to wszystko.
Nakarmiłem go.
- Po pewnym czasie moje rozmyślania i studia przyniosły owoce. Zaczęło się to pod
koniec stycznia. - Pewnej mroźnej nocy, gdy medytowałem w lesie, zdawało mi się, że w
martwej ciszy rozległy się słowa:
- Wszystko ma swój porządek, zawsze, zawsze, zawsze... Wydałem przeciągłe:
„Jahuu!”, choć była pierwsza w nocy. Psy skoczyły w górę i zaszczekały triumfalnie.
Poczułem się, jakbym sam wykrzyczał to gwiazdom. Klaskałem w ręce i modliłem się:
O mądry i pogodny duchu Przebudzonego,
wszystko ma swój porządek,
zawsze, zawsze, zawsze.
Dzięki ci, dzięki, dzięki.
Amen.
Jeśli nawet przywiązywałem wagę do wieży wampirów (krwi), spermy, kości i
wszelkiego prochu, jakim jest człowiek, poczułem się wolny, więc byłem wolny. Owładnęło
mną nagle nieodparte pragnienie, by napisać do Warrena Coughlina, którego osoba przyszła
mi teraz na myśl. Przypomniałem sobie jego skromność i spokój ducha podczas wrzaskliwej
dysputy, w której Alvah, Japhy i ja przekrzykiwaliśmy się wzajemnie:
- Tak, Coughlin, to jest właśnie świetliste „wieczne teraz”. I to właśnie my
sprawiliśmy, że stało się i trwa, bowiem przenieśliśmy Amerykę jak świetlisty koc w to
jaśniejsze „już nigdzie”.
W lutym ociepliło się, tajał śnieg. Noce w lesie stały się łagodniejsze. Spanie pod
gołym niebem znów niosło radość. Gwiazdy wydawały się większe, wilgotne. Gdy siedziałem
ze skrzyżowanymi nogami pod swoim drzewem, pogrążony w medytacji, powtarzałem jakby
w półśnie:
- Moab? Kim jest Moab?
Budziłem się, ściskając w garści psią sierść. Rozbudzony myślałem: „To tylko różne
manifestacje tej samej pustki - moja senność, sierść, Moab. Wszystko jest jednym ulotnym
snem. Wszystko należy do tej samej pustki. Chwała ci!”
Potem przyzwoliłem, ażeby słowa krążyły swobodnie w moim wyciszonym umyśle,
ćwicząc uparcie myśl: „Jestem pustką, nie różnię się od pustki ani pustka nie różni się ode
mnie, istotnie pustka jest mną!”
W kałuży odbijała się gwiazda. Gdy naplułem do kałuży, gwiazda zniknęła. Czy ta
gwiazda jest rzeczywista?
Nie uświadamiałem sobie faktu, że w każdej chwili mogę powrócić z nocnej
medytacji do nagrzanego pokoju, w którym mój szwagier pali w kominku specjalnie dla mnie,
choć jest już nieco zniecierpliwiony moimi nocnymi łazęgami. Kiedyś zacytowałem mu jakiś
wers, który mówił, że człowiek rośnie poprzez cierpienie, ale odparł z gniewem:
- Jeśli rośniemy dzięki cierpieniu, to powinienem być tak wielki jak dom!
Gdy zachodziłem do wiejskiego sklepu po chleb i mleko, starzy wieśniacy,
przesiadujący wśród bambusowych tyczek i beczek z melasą, pytali:
- Co robisz w lesie?
- Chodzę do lasu, by studiować.
- Czy nie jesteś już trochę za stary, by uczyć się w college?
- No cóż! Chodzę czasem do lasu i po prostu śpię tam. Zaobserwowałem jednak, że
oni sami wałęsają się po polach, markując tylko robotę, kiedy ich żony sądzą, i ciężko
pracują, toteż przestałem się przejmować docinkami tych obiboków. Przeczuwałem, że sami
pragną skrycie sypiać w lesie czy po prostu usiąść pod drzewem i nic nie robić, czego ja
wcale się nie wstydziłem. Zresztą nigdy mi się nie naprzykrzali. W jaki sposób miałem
powiedzieć im, że moja wiedza wywodzi się z prochów zmarłych, z kości, które obmywa w
ziemi nocny deszcz, z naszych przyszłych prochów, i że jest wiedzą, która powstała z
nieśmiertelnego i błogosławionego pierwiastka? Wszystko jedno, czy uwierzyliby mi, czy też
uznaliby moje słowa za majaczenie wariata.
Pewnej nocy podczas straszliwej ulewy, gdy siedziałem w pelerynie pod moją sosną,
skomponowałem do rytmu kropel deszczu uderzających o mój gumowy kaptur piosneczkę:
„Krople deszczu są ekstazą, krople deszczu nie różnią się od ekstazy ani ekstaza nie różni się
od kropel deszczu, taak, ekstaza to krople deszczu, niech pada deszcz, o chmuro!”
Zupełnie nie dbałem o to, co ci żujący tytoń starcy w wiejskim sklepiku na
skrzyżowaniu dróg myślą o mojej ekscentryczności, bo tak czy owak wszyscy zgnijemy w
grobie. Kiedyś nawet wypiłem coś z jednym z tych staruchów. Pojeździliśmy trochę razem po
wiejskich drogach. Opowiedziałem mu szczerze o moich medytacjach w lesie, a staruszek
wydawał się nawet to rozumieć. Powiedział, że sam spróbowałby tego, gdyby miał czas, a
raczej dość odwagi, a ja wyczułem odrobinę zawiści w jego głosie. Wszyscy wiedzą
wszystko.
Po długotrwałych ulewnych deszczach zawitała wreszcie wiosna. Na rozmokłych
polach połyskiwały brunatne kałuże. Ciepły wiatr pędził białe obłoki po pogodnym niebie. I
osuszał pola. W dzień pogoda jak złoto, a nocą przepiękny księżyc. Ciepło. Pewna ośmielona
żaba rechotała swoją pieśń godową o jedenastej w Potoku Buddy, nad którym rozkładałem
swoją nową słomianą matę, na suchej wyległej trawie pod splątanymi pniami dwóch
bliźniaczych drzew, rosnących na polance wśród sosen, przez którą płynął wąski strumyk.
Pewnego dnia przyprowadziłem tutaj mojego małego siostrzeńca Lou. Podniosłem pewien
przedmiot z ziemi i pokazałem mu w milczeniu, a Lou spojrzał z ciekawością i zapytał:
- Co to jest?
Powtórzyłem „to”, czyniąc niewielki ruch ręką, a potem powiedziałem:
- To Tathata.
To jest... „to”! Gdybym powiedział mu, że to sosnowa szyszka, natychmiast
wprawiłbym tymi słowami w ruch jego wyobraźnię, która przywołałaby znaczenie słowa
„szyszka” i zdarzyłoby się to, o czym mówi sutra: „Pustka jest odróżnieniem”.
Chłopczyk odrzekł:
- Podskoczyła mi głowa, mój mózg okulał, a oczy wyglądają jak ogórki i włosy
sterczą w kosmykach, muskają mi policzek.
- Potem zapytał: - Czy nie ułożyłem wiersza? Mały Lou pragnął upamiętnić tę chwilę.
- Okay, ale ułóż raz jeszcze, po prostu opisz to, co widzisz!
- Okay!
Sosny kołyszą,wiatr coś szepcze, ptaki plotą – ćwir! ćwir! Ćwir! a jastrzębie krążą –
kirk! kirk! Kirk!
- Oho, jesteśmy w niebezpieczeństwie!
- Dlaczego?
- Jastrząb krąży. Kirk! kirk! kirk!
- Więc co?
- Kirk! kirk! Nic.
Pociągnąłem z fajki, czując błogi spokój w sercu. Nazywałem ten lasek Gajem
Bliźniaczych Drzew, gdyż na śródleśnej polanie rosły dwa splecione drzewa, które raniły
siebie nawzajem, obejmując się skręconymi pniami. Biały świerk, jaśniejący w ciemności,
wskazywał mi drogę z odległości kilkuset stóp. Wolałem chodzić na przełaj, kierując się białą
koroną tego świerka, niż ciemną ścieżką w gąszczu, którą pokazał mi stary Bob. Pewnej nocy
zgubiłem na tej dróżce różaniec, który podarował mi Japhy. Ale kiedy nazajutrz znalazłem
go, podsumowałem to małe wydarzenie: „Dharmy nie można zgubić, niczego nie można
zgubić na wydeptanej ścieżce”.
Wczesnym rankiem biegałem po polach z psami, wypatrując w bruzdach młodych
kuropatw, zanim do lata obrosną tłuszczem. Cieszyłem się, gdy psy wypłoszyły ptactwo,
zapominając o ścieżce buddyjskiej. Gonitwa z psami sprawiła, że prawie porzuciłem Dharmę
- trawa falowała, gdakały kuropatwy. Ale wkrótce powróciłem do praktykowania dhjany
wiosenną nocą, gdy świecący jasno księżyc zasłaniają raz po raz chmury. Zrozumiałem
wówczas prawdę, którą przekazuje dhjana: „Tutaj, to jest To. To jest świat. To jest niebo.
Szukam nieba poza niebem, a jest tu, bo ten posępny świat to właśnie niebo. Ach, gdybym
tylko mógł zapomnieć o swym ego i poświęcić się zupełnie medytacji, która prowadzi do
wyzwolenia umysłu, przebudzenia i błogosławieństwa wszystkich żyjących istot,
gdziekolwiek cierpią, uwolniłbym się z łańcucha samsary w ekstazie”
41
.
Całymi dniami przesiadywałem na słomianej macie, dopóki nie zmęczyłem się
„niemyśleniem”. Potem miewałem krótkie sny, niekiedy niesamowite. Na przykład jednego
razu śniło mi się, że znajduję się na mrocznym, upiornym strychu. Przenoszę ciężkie walizki,
pełne szarego mięsa, które matka podaje mi z dołu. Skarżyłem się w tym śnie drażliwym
głosem: „Nigdy już nie zejdę na dół!” (by pracować w tym świecie). Zrozumiałem, że byłem
zbyt ślepy, aby dostąpić ekstatycznej radości obcowania z nieskończonym ciałem Prawdy.
Mijały dni. Chodziłem w kombinezonie, nieuczesany, nieogolony, przestając jedynie z
psami i kotami. Prowadziłem szczęśliwe życie człowieka, który odzyskał dzieciństwo.
Tymczasem otrzymałem pozytywną odpowiedź na moją prośbę o zatrudnienie w charakterze
strażnika pożarowego w US Forest Service na Desolation Peak w Górach Kaskadowych w
stanie Waszyngton. Uznałem zatem, że przeniosę się do drewnianego domku Japhy’ego w
marcu, skąd będę miał blisko do pracy, gdy ją podejmę latem.
Rodzina nagabywała mnie zawsze w niedzielę, ażebym wybrał się gdzieś z nimi
samochodem, ale wolałem pozostać samotnie w domu, co wszystkich doprowadzało do szału.
41
Ekstaza nie uwalnia z samsary, gdyż jest (często nieświadomym i zawsze nietrwałym) doświadczeniem mistycznym. Z samsary uwalnia tylko trwały, ugruntowany
wgląd, którego istotą w buddyzmie jest rozpoznanie nieistnienia osobowej jaźni.
Co się z nim dzieje? - pytali. A następnie dochodziły mnie głosy z kuchni na temat płytkości
mojego „buddyzmu”. Potem pakowali się do wozu i wyjeżdżali, a ja wchodziłem do kuchni,
śpiewając na melodię piosenki Franka Sinatry You’re Learning the Blues:
Wszyscy już poszli, stoły są puste.
Zachowywałem się jak pomylony, ale byłem szczęśliwy.
Pewnego niedzielnego popołudnia wybrałem się do lasu z psami, usiadłem do
medytacji i uniosłem dłonie ku górze, czerpiąc pełnymi garściami słoneczne światło, które
rozgrzewało mi ręce.
- Nirwana jest poruszającą się łapą psa! - powiedziałem, gdy ocknąłem się z długiej
medytacji i otworzyłem oczy, widząc, że Bob we śnie porusza łapą pośród falującej trawy.
Wróciłem do domu czyściutką ścieżką, z której wiatr zmiótł liście. Czekałem, aż
nadejdzie wieczór, kiedy to znów ujrzę niezliczonych buddów w blasku księżyca.
W końcu dziwne postępowanie szwagra zmąciło moją pogodę ducha. Mój szwagier
poczuł się urażony tym, że uwolniłem Boba z łańcucha i zabieram go do lasu.
- Ten pies kosztował mnie zbyt dużo, byś teraz spuszczał go z łańcucha. Bob ma
pilnować domu i basta!
Odparłem na to:
- A czy tobie by się podobało, gdyby to ciebie trzymano na łańcuchu jak psa przez
cały boży dzień? Chyba zapłakałbyś się na śmierć!
- Gwiżdżę na to! - krzyknął.
- I ja też! - dodała moja siostra.
Kiedy wszedłem do lasu w niedzielne popołudnie przepełniała mnie radość.
Postanowiłem medytować do północy, a po powrocie do domu spakować się i wyjechać lecz
po paru godzinach usłyszałem, że matka woła mnie z werandy na kolację. Jednak pozostałem
w lesie. W końcu zjawił się na polance mały Lou i błagał, ażebym wrócił.
Rechotanie żab w strumieniu wyrwało mnie z medytacji, jakby zgodnie z boskim
planem. Kiedyś w czasie pełni księżyca żaba zarechotała trzy razy i nie odezwała się więcej
do świtu, jakby tłumaczyła wskazówki Trzech Pojazdów
42
.
Dzisiaj żaba zarechotała tylko raz. Pojąłem w tejże chwili niezwykłe znaczenie
współczucia, które symbolizuje Pierwszy Pojazd. Wróciłem z lasu z silnym postanowieniem
zrozumienia wszystkich aspektów Trzech Pojazdów. Choćby nawet ponaglał mnie ku temu
tylko smutek z powodu psa, którego mój szwagier znów trzymał na łańcuchu. Jaki smutny i
biedny sen? Raz jeszcze tej samotnej nocy w lesie wypowiadałem osobliwe modlitwy,
przesuwając paciorki różańca:
Zraniono moją dumę, to jest pustka, myślę o psiej niewoli, to jest pustka, nawet żal
Anandy
43
, to także pustka.
Być może, gdyby w pobliżu przebywał jakiś stary mistrz zen, pobiegłby natychmiast
do wsi i kopnął psa na łańcuchu, wywołując wśród swych uczniów nagłe, gromadne
przebudzenie. Rozstanie z człowiekiem lub psem zawsze sprawiało mi ból. Czułem się
głęboko zraniony, choć próbowałem temu zaprzeczyć. W każdym razie rozegrał się tej
niedzieli mały wiejski dramat.
- Raymond nie chce, ażeby trzymano psa na łańcuchu! Tej nocy, gdy medytowałem
pod drzewem, przyszła mi do głowy dziwna myśl: „Wszystko jest pustką oprócz
Przebudzenia
44
! Wszystkie rzeczy są puste, zarówno w czasie, przestrzeni, jak i w umyśle”.
42 Trzy Pojazdy to therawada (albo hinajana), mahajana i tantrajana (albo wadżrajana) trzy kierunki rozwoju w buddyzmie.
43 Ananda - ukochany uczeń Buddy Śakjamuniego. Według tradycji, oświecenie osiągnął dopiero po śmierci swego mistrza, gdyż za jego życia był zbytnio do niego
przywiązany.
44 Przebudzenie to synonim oświecenia. Oczywiście zdanie, „Wszystko jest pustką oprócz Przebudzenia” nie jest prawdziwe. Zgodnie z doktryną mahajany, wszystko, nie
wyłączając oświecenia i samej pustki, ma naturę pustki. Pustka nie jest buddyjskim absolutem.
Rozważyłem to, a nazajutrz poczułem niepohamowany bodziec, ażeby objaśnić rodzinie moje
odkrycie. Gdy to uczyniłem, oni śmiali się do rozpuku.
- Ależ posłuchajcie! Nie, pozwólcie mi to wyjaśnić. Sformułuję rzecz tak prosto i
przejrzyście, jak potrafię. Czyż wszystkie rzeczy nie są puste?
- Co masz na myśli, mówiąc, że są puste? Trzymam właśnie w ręku tę pomarańczę,
prawda?
- Ta pomarańcza jest pusta, wszystko jest puste. Rzeczy stają się i przemijają.
Wszystko, co zrobiono, jest w rzeczy samej niezrobione i po prostu nie istnieje, jest puste, jest
złudzeniem
45
. Jest niezrobione, dlatego że je zrobiono.
Nie przejęli się nawet tym.
- Ty i ten twój Budda! Dlaczego nie trwasz przy religii, w której się wychowałeś? -
pytały jednym głosem matka i siostra.
- Wszystko minęło, już minęło, już przyszło i odeszło! - wykrzykiwałem. - Ach! -
Wstąpiłem znów na śliski grunt. - Rzeczy są puste dlatego, że się pojawiają, prawda?
Widzimy je, ale przecież są zbudowane z atomów, których nie można ani zważyć, ani
zmierzyć, ani nawet uchwycić. Nawet tępi naukowcy wiedzą o tym, że obecnie nie można
wykryć najdalszego atomu, mimo najbardziej precyzyjnej aparatury badawczej. Zatem
wszystkie wżery są jedynie pustą aranżacją czegoś, co tylko wydaje się trwałe. Rzeczy to
zaledwie obrazy, które ukazują się w przestrzeni. I nigdy nie są ani wielkie, ani małe, ani
dalekie, ani bliskie, prawdziwe czy fałszywe. To duchy czyste i proste.
- Duchy?! - zawołał zdumiony Lou.
Tylko mały Lou uwierzył w moje słowa, ale bał się bardzo tego, że uporczywie mówię
o duchach.
- Posłuchaj! - powiedział szwagier. - Gdyby rzeczy były naprawdę puste, jakże
mógłbym dotykać tej pomarańczy, czuć jej zapach i smak i zjeść ją? Wyjaśnij to!
- To twój umysł stwarza pomarańczę, sprawia, że ją widzisz, słyszysz (gdy upada),
dotykasz jej, wąchasz ją, smakujesz i myślisz o niej. Lecz gdyby nie twój umysł, czy jak to
nazwiesz, nie mógłbyś tej pomarańczy zobaczyć, usłyszeć (że spadła), powąchać czy
posmakować, a nawet ujrzeć jej mentalnie. W rzeczy samej istnienie tej pomarańczy zależy
wyłącznie od twojego umysłu. Czy tego nie pojmujesz? To umysł stwarza rzecz. Bez jego
udziału istnieje nie-rzecz, a to, co widzisz, stanowi jedynie jej projekcję, postrzeganą przez
umysł. Innymi słowy, jest pustką i zarazem Przebudzeniem.
- Cóż, jeśli nawet tak jest, gwiżdżę na to!
Z rozpaloną głową udałem się tej nocy do lasu i rozmyślałem: „Jakie to ma znaczenie,
że zjawiłem się w tym nieskończonym wszechświecie? Wydaje mi się, że oto siedzę w blasku
gwiazd na tarasie ziemi, a przecież w istocie jest inaczej, gdyż gwiazdy, ziemia i wszystko, co
mnie otacza, to tylko przebudzona projekcja pustki, w której ukazują się jedynie wyobrażenia
przebudzone przez mój umysł. To oznacza, że sam jestem zarazem pusty i obudzony. A teraz,
kiedy już wiem o tym, że jestem tylko projekcją w pustce, bo jestem, tak jak wszystko,
zarazem pusty i przebudzony, nie ma żadnej różnicy pomiędzy mną a czymkolwiek. Innymi
słowy, oznacza to, że utożsamiłem się ze wszystkim. A to znaczy, że stałem się Buddą
46
.
Uwierzyłem naprawdę, że stałem się buddą, i unosiłem się radością na myśl o tym, co
powiem Japhy’emu, gdy wrócę do Kalifornii. On mnie wreszcie posłucha. Odąłem wargi.
Odczuwałem ogromną współwięź z drzewami, gdyż były teraz tym samym, co ja. Moimi
ulubieńcami stały się psy, które nigdy nie sprzeczały się ze mną. Wszystkie psy kochają
45 Z tego, że wszystko jest puste, bynajmniej nie wynika, że nic nie istnieje. Zgodnie z buddyjską nauką o dwóch prawdach, rzeczy i zjawiska są rzeczywiste z punktu
widzenia prawdy względnej. Natomiast z punktu widzenia prawdy ostatecznej są one puste, czyli powstają i trwają tylko w relacji do innych rzeczy i zjawisk; gdy zaś
przyczyny i warunki ich istnienia znajdują kres, to one przestają istnieć wraz z nimi.
46
Utożsamienie się ze wszystkim nie jest tym samym, co oświecenie. Doświadczenie jedności wszechrzeczy jest też właściwe dla mistyków religii innych poza
buddyzmem. To, co czyni jakieś przeżycie specyficznie buddyjskim, to doświadczenie nieistnienia osobowej jaźni.
Boga. Psy bywają mądrzejsze od swych panów. Również o tym powiedziałem psom, które
towarzyszyły mi w lesie, a one słuchały mnie, nastawiając uszu i liżąc mnie po twarzy. Nie
troszczyły się wcale o to, którą pobiec ścieżką, dopóki przebywałem w pobliżu. Tego roku
stałem się świętym Rajmundem od psów, jeśli nie kimś innym.
Zdarzało mi się niekiedy w lesie po prostu usiąść i wpatrywać się uparcie w jakąś
rzecz, starając się zgłębić tajemnicę życia. Wpatrywałem się w święte, zżółkłe byliny,
pochylające się nade mną, pogrążonym w medytacji tronu czystości Tathagaty. Rozkołysane
we wszystkie strony rośliny wiodły jednocześnie, gdy powiał wiatr poruszający włoskami na
łodygach, niesłyszalne rozmowy w rozplotkowanych kępach: ta, ta, ta.
Tak gwarzyły sobie z dumnymi samotnikami na poboczu czy schorzałymi, na wpół
zwiędłymi, opadającymi ku ziemi bylinami. Cała kongregacja roślinna, gdy powieje wiatr,
rozbrzmiewa nagle jak maleńkie dzwoneczki i, obsypana żółtymi kwiatuszkami, zdaje się
podskakiwać z podniecenia, pomimo że jest ukorzeniona w ziemi. A ja myślę znów: „To jest
to!”
Zwrot! Zwrot! Zwrot! - krzyczę na rośliny, a one unoszą zgodnie z kierunkiem wiatru
swoje drobniutkie dłonie, wskazując na coś, młócąc usteczkami w powietrzu jakby
wymierzały karę, zakorzenione w projekcji rozkwitającej ziemi, która odrodziła zgodnie z
prawem karmy ich korzenie i łodygi.
To było niesamowite. Zapadłem w sen, w którym wyśniły mi się słowa: „Dzięki tej
nauce nadejdzie kres Ziemi”. Śniła mi się także moja mama, która kiwała poważnie głową,
miała zamknięte oczy i wzdychała. Cóż znaczyły teraz wszystkie krzywdy i przykrości, jakie
wyrządził mi świat? Ludzkie kości to tylko puste linie daremnego losu, a cały wszechświat -
pusta matryca gwiazd.
- Jestem bhikku, Biały Szczur!
Śniłem.
Czy znaczył coś jeszcze dla mnie piskliwy skrzek mojego małego ego, które miota się
bez celu? Pozwalałem na to, ażeby prowadziło mnie do samozniszczenia, do ucieczki w
samotność, zmuszało do gorączkowej pogoni za fantastycznymi okazjami, bo nic-dwa-razy-
się-nie-zdarza, kusiło zbijaniem bąków, uganianiem się za spódniczkami, pożądaniem żony,
domowego ogniska zgaszonego ogniwa, nir - trzask! trzask! - waną - trzask!
„Z pyłu moich myśli sklepił się glob - pomyślałem - w samotni bezczasu.” I naprawdę
uśmiechnąłem się, gdyż wreszcie widziałem wszędzie białe światło.
Pewnej nocy, kiedy doświadczyłem samapatti
47
, co w sanskrycie oznacza
transcendentalne odwiedziny, usłyszałem rozmowę sosen, którą wywołał ciepły wiatr.
Poczułem, że mój umysł zapada jakby w sen, a zarazem fizycznie byłem bardzo rześki, choć
usiadłem do medytacji już dość dawno temu. Wtem ujrzałem miriady kwiatów, różowe
światy zbudowane z kwiecia barwy łososiowego różu. W cichym poszumie lasu (dostąpić
nirwany to tak jakby umiejscowić ciszę) ujrzałem starożytny wizerunek Buddy Dipankary
48
,
Buddy, który nigdy nie wyrzekł ani słowa. Oto zjawił się przede mną Dipankara w postaci
olbrzymiego śnieżnego Buddy z krzaczastymi czarnymi brwiami, podobne ma John L. Lewis,
i wybałuszonymi oczyma, patrzącymi bezmyślnie gdzieś w przestrzeń. Jego posąg
wyrzeźbiono w prastarym świętym miejscu, na odwiecznym polu śnieżnym, białym jak ornat
(„Nowe pole!” - wykrzykiwała stara Murzynka podczas kazania w parku). Wizja ta wywarła
na mnie tak ogromne wrażenie, iż włosy stanęły mi dęba. Zapamiętałem dziwny okrzyk, który
wydarł mi się z głębi duszy, gdy widzenie minęło: „Sikorkoral!” W trakcie wizji nie
47
Samapatti w sanskrycie to medytacyjne wchłonięcie. Niekoniecznie musi mieć charakter transcendentalny, jeśli pod tym pojęciem rozumieć nirwaniczne doświadczenie
wglądu. Na pewno nie jest to stan „transcendentnej łaski”, jak określa go Kerouac nieco dalej, gdyż w buddyzmie nie ma Boga, który mógłby kogokolwiek obdarzać
czymkolwiek.
48
Dipankara (w pali „Ten, który zapala światło”) to - według tradycji buddyjskiej - pierwszy z 24 buddów przeszłości, jacy poprzedzali historycznego Buddę Śakjamuniego.
Miał mieć gigantyczny wzrost 80 łokci.
odczuwałem żadnego przywiązania do swego „ja”. Odniosłem wrażenie, że uwolniłem się
zupełnie od ego i doświadczam stanu pierwotnej, nieziemskiej żywotności, całkowicie
pozbawionej jakichkolwiek złych przeczuć... wolnej od wysiłku, wolnej od błędu.
„Wszystko się zgadza - pomyślałem. - Forma jest pustką, a pustka jest formą
49
.
Wszystko istnieje w tej czy innej formie, która w rzeczy samej jest pustką. Który zmarły
osiągnął ten głęboki spokój, jaki panuje w Czystej Krainie Przebudzenia?” Czułem się tak,
jakbym głosił wszem, ponad lasami i dachami Karoliny Północnej, wspaniałą i prostą prawdę.
Potem powiedziałem:
- Nadeszła wiosna, spakowałem plecak, by udać się na południowy zachód, gdzie
ziemia jest sucha, do samotnej krainy, która rozciąga się od Teksasu do Chihuahua i
Meksyku. Tam gdzie nocą ulice wypełnia wesoła muzyka, tańczą dziewczęta, wino
rozgrzewa krew, a rozbawieni Meksykanie podrzucają kapelusze w górę, viva! Co to znaczy?
Podobnie jak mrówki, które przez cały dzień nie mają nic innego do roboty, tylko drążą
korytarze w ziemi, tak i ja nie mam nic innego do roboty oprócz jednego. Chcę po prostu
robić to, co lubię, i być miły dla ludzi. Chcę być wolny od sądów, które narzuca wyobraźnia, i
modlić się do światła.
Siedząc pod swoim drzewem Buddy, zarówno w „sikor-koralowych” światach,
zbudowanych z różowego, czerwonego i białego kwiecia, jak pośród klatek pełnych
magicznych, transcendentnych ptaków, rozpoznających przebudzenie mojego umysłu
słodkimi, niesamowitymi trelami (skowronek bezdroży), czując nieziemską woń, tajemniczą i
odwieczną, błogosławiony zapach buddyjskich pól, zrozumiałem, że moje życie jest
promienną i nieobjętą pustą stronicą, którą mogę wypełnić zgodnie z własną wolą.
Nazajutrz miało miejsce dziwne zdarzenie, które unaoczniło prawdziwą moc, jaką
zaczerpnąłem z magicznej wizji.
Moja matka kaszlała od pięciu dni, miała potworny katar i okropnie bolało ją gardło.
Kaszel męczył ją, a mnie wydał się niebezpieczny. Postanowiłem zapaść w głęboki trans i
zahipnotyzować się, pamiętając cały czas o tym, że „wszystko jest zarazem pustką i
Przebudzeniem”. Czyniłem to z myślą o wykryciu przyczyny choroby i wyleczeniu matki.
Skoro tylko zamknąłem oczy, miałem widzenie butelki brandy, którą natychmiast uznałem za
skuteczne rozgrzewające lekarstwo. Tuż nad butelczyną ujrzałem nakładający się, jak na
niemym, znikającym ekranie, odległy obraz drobniutkich białych kwiatów. Wstałem
natychmiast. Była właśnie północ. Matka kasłała w łóżku. Wyniosłem z pokoju wazoniki z
rozkwitającymi zawilcami, których nazrywała przed tygodniem moja siostra, i postawiłem na
werandzie. Potem nalałem do kieliszka trochę rozgrzewającego lekarstwa z kuchennej
apteczki i natarłem matce kark. Rankiem kaszel ustał. Kiedy dojechałem autostopem na
zachód, opowiedziałem o tym pewnej pielęgniarce, która należała do grona naszych
przyjaciół. Wysłuchała uważnie mojej historyjki, a potem powiedziała:
- Sądzę, że twoja matka ma alergię na niektóre kwiaty.
W czasie tej wizji i wywołanej widzeniem kuracji miałem świadomość, że ludzie
chorują zawsze, gdy tylko nadarzy się sposobność do samorzutnego ukarania się, które
wynika z podświadomego poczucia winy. Wiąże się to z prawem karmy, a wyraża się w
samoregulacji boskiej natury, a raczej natury Buddy czy Allaha - obojętne, jakie imię nosi
twój bóg, porządek boski działa automatycznie. Był to mój pierwszy i ostatni „cud”, gdyż
wciąż jeszcze bałem się zagłębić w tych niebezpiecznych rozważaniach i zjednoczyć z pustką.
Obawiałem się trochę, czy dopełnię właściwie wszystkich obowiązków, które nakłada ta
głęboka i niebezpieczna medytacja.
Wszyscy krewni wiedzieli już o mojej wizji i o tym, jak wyleczyłem matkę.
Wydawało się jednak, że nie zrobiło to na nich większego wrażenia. W rzeczy samej ja też
49
„Forma jest pustką, a pustka jest formą” - cytat ze słynnej Sutry serca, najczęściej tłumaczonego tekstu buddyzmu mahajany. Ten krótki tekst powstał około II-III wieku.
Do dzisiaj recytują go praktykujący cz’an i zen. Na polski tłumaczyli go m.in. J. Sieradzan i M. Mejor.
nie przywiązywałem zbyt wielkiej wagi do tego zdarzenia. I to było słuszne. Stałem się
bardzo bogaty. Moim udziałem były teraz miriady trylionów chwil w samapatti - stanie
transcendentnej łaski, którą uzyskałem dzięki dobrej, pokornej karmie, a może właśnie
dlatego, że żałowałem psa na łańcuchu i wybaczałem ludziom. Wiedziałem już, że jestem
szczęśliwym dziedzicem, że ostatni, największy grzech to słuszność. Więc przestałem się
wymądrzać wobec rodzinki i postanowiłem po prostu wyruszyć w drogę, by spotkać się z
Japhym. „Nie pozwól, by zranił cię blues” - śpiewa Frank Sinatra. Ostatniej nocy w lesie, w
wigilię mojego wyjazdu, usłyszałem w czasie medytacji słowa: „gwiezdne ciało”, które
uświadomiły mi, że rzeczy powstają nie po to, by zniknąć, ale po to, by przebudzić się w
gwiezdnym ciele, najczystszym i najprawdziwszym ciele, którym jest światło. Pojąłem, że nie
pozostało już nic do zrobienia, gdyż nic się nigdy nie zdarzyło i nigdy się nie zdarzy.
Wszystkie rzeczy są pustym światłem - projekcją umysłu. Zatem ucałowałem matkę na
pożegnanie i mocno pokrzepiony, z ciężkim plecakiem na ramionach, wyruszyłem w drogę.
Matka oddała wcześniej do szewca moje zdarte buty i kazała je podzelować nowiutkimi,
grubymi podeszwami, za co zapłaciła pięć dolarów. Miałem więc wszystko, czego potrzebuje
mężczyzna, by pracować latem w górach. Mój przyjaciel Buddhy Tom, ów miły staruszek z
wiejskiego sklepiku, podwiózł mnie do autostrady 64, gdzie pomachałem mu na pożegnanie i
rozpocząłem liczącą trzy tysiące mil podróż autostopem do Kalifornii. Przyjadę znów do
rodzinnego domu na święta Bożego Narodzenia w przyszłym roku.
Tymczasem Japhy czekał na mnie w ślicznym małym domku w Corte Madera w
Kalifornii. Mieszkał tam w pustelni Seana Monahana, tuż za domem właściciela, w
drewnianej chatce opodal cyprysowego gaju, zbudowanej na niewysokim wzgórzu,
porośniętym trawą, eukaliptusami i sosnami. Przed laty zbudował ten domek pewien
staruszek, który zamierzał tu umrzeć. Chatka była solidna. Zaproszono mnie, ażebym
zamieszkał w niej, nie płacąc za to ani centa. Po latach domek znajdował się w stanie ruiny,
ale Whitey Jones, szwagier Seana Monahana, wyłożył ściany jutą, wstawił do środka piecyk i
lampę naftową. A chociaż sam nie wprowadził się do odnowionej chatki, sprawił, że
nadawała się znów do zamieszkania. Zatem Japhy przeniósł się tutaj, by dokończyć studiów i
prowadzić życie samotnika. Gościa, który zechciałby go odwiedzić, czekała wspinaczka po
stromych schodach. Na podłodze leżały wyplatane maty z trawy, na których Japhy często
przesiadywał, o czym wspomniał w liście: „Siedzę i palę fajkę, piję herbatę, przysłuchując się
wiatrowi, który targa gałęzie wysmukłego eukaliptusa i szumi w cyprysowym gaju”.
Japhy zamierzał tu mieszkać do 15 maja, kiedy to popłynie do Japonii na zaproszenie
pewnej amerykańskiej fundacji. Po przybyciu do Kraju Wschodzącego Słońca miał
zamieszkać w klasztorze buddyjskim i studiować Dharmę pod kierunkiem mistrza zen.
„Tymczasem” - pisał Japhy - „zamieszkaj w ciemnym domku dzikusa, gdzie możesz
ogrzać się przy kominku, raczyć się winem, ucztować i zapraszać dziewczęta na weekend. U
Monahana znajdziemy kozioł do piłowania drewna, potem zetniemy kilka drzew w obejściu i
przepiłujemy na klocki nadające się w sam raz na ogień. Przy okazji nauczysz się piłować
drewno.”
Tej zimy Japhy pojechał autostopem do swego rodzinnego domu na północnym
zachodzie. Najpierw minął w szalejącej śnieżycy Portland, potem jechał przez smutną krainę
zamarzniętych jezior. Wreszcie dotarł do północnego Waszyngtonu i zatrzymał się na farmie
swego przyjaciela w dolinie Nooksack. Zamieszkał w skleconej byle jak chatce zbieraczy
jagód i stamtąd parokrotnie wyruszył w góry. Takie nazwy jak dolina Nooksack i Park
Narodowy Mount Baker wywoływały natychmiast piękną, kryształową wizję śniegu, lodu i
sosen na dalekiej północy z marzeń dzieciństwa...
Ja tymczasem stałem na rozgrzanej kwietniowym słońcem drodze w Karolinie
Północnej, czekając na samochód. Niebawem zatrzymał się jakiś nastolatek, który podwiózł
mnie do pobliskiego miasteczka Nashville, gdzie smażyłem się w słońcu przez pół godziny,
zanim zabrał mnie małomówny, ale uprzejmy oficer marynarki i podwiózł prościutko do
Greenville w Karolinie Południowej. Po surowej zimie i niewiarygodnie spokojnych
noclegach na werandzie oraz leśnych medytacjach jazda autostopem wydała mi się bardziej
wyczerpująca niż kiedykolwiek. Istotnie w Greenville przeszedłem trzy mile w prażącym
słońcu, nadaremnie błądząc w labiryncie śródmiejskich uliczek w poszukiwaniu drogi na
autostradę. W pewnej chwili minąłem kuźnię, w której pracowali czarni, zroszeni potem i
wysmarowani sadzą mężczyźni. Gdy poczułem żar paleniska, krzyknąłem:
- Znów jestem w piekle!
Wkrótce zaczął padać deszcz. Złapałem kolejno kilka wozów i dojechałem do Georgii.
Schroniłem się przed ulewą pod markizami sklepu żelaznego, usiadłem na plecaku i wypiłem
pół kwarty wina. Daleko nie zajedziesz w deszczową noc! Gdy nadjechał autobus
Greyhounda, dałem znak kierowcy, by się zatrzymał, i wykupiłem bilet do Gainesville. Kiedy
wysiadłem z autobusu, pomyślałem, że prześpię się na dworcu towarowym, lecz musiałbym
przejść jeszcze milę, a poza tym obawiałem się patrolu policyjnego. Wróciłem więc na pustą
parcelę przy torach. Jednak w pobliżu krążył wóz policyjny (być może kolejarze donieśli o
mnie glinom). Zatem w obawie przed gliniarzami, jak również z powodu plagi komarów,
zrezygnowałem z noclegu i wróciłem do miasta. Zatrzymywałem samochody na jasno
oświetlonych ulicach śródmieścia, nie ukrywając się wcale przed gliniarzami, a moja
obecność w ogóle ich nie bulwersowała.
Do świtu nie złapałem żadnego samochodu, więc wynająłem za cztery dolary pokój w
hotelu, wziąłem prysznic i wyspałem się znakomicie. Znów dręczyło mnie poczucie
bezdomności i niegościnności, jak podczas niedawnej podróży na wschód. Pogrążyłem się w
niewesołych myślach. Mogłem być jedynie dumny ze swych wspaniałych butów,
podzelowanych nowiutkimi podeszwami, i z olbrzymiego plecaka pełnego sprzętu i
żywności. Rano po śniadaniu w ponurej restauracji, w której kręciło się na suficie mnóstwo
wentylatorów i łaziło mucho much, wyszedłem na rozpaloną autostradę i zatrzymałem
ciężarówkę, która podwiozła mnie do Flowery Branch w Georgii, skąd w kilku etapach
dojechałem przez Atlantę do małego miasteczka Stonewall. Stamtąd zabrał mnie dalej tęgi,
rosły południowiec w szerokim kapeluszu, który cuchnął whisky, opowiadał sprośne kawały i
spozierał na mnie z ukosa, sprawdzając, czy śmieję się z jego dowcipów. Jednocześnie pędził
na złamanie karku, zostawiając za ciężarówką chmurę pyłu, więc zanim dojechaliśmy do
miejsca przeznaczenia, zacząłem błagać go, ażeby się zatrzymał, gdyż muszę coś zjeść.
- Do diabła, synu, zjemy coś razem, gdy dowiozę cię na miejsce.
Był zupełnie pijany i pędził jak szalony.
- Muszę pójść do toalety - błagałem pokornym głosem, próbując go zmusić, żeby się
zatrzymał.
Miałem już po dziurki w nosie tego wszystkiego, więc zdecydowałem się. Do diabła z
autostopem! Mam dosyć pieniędzy, by dojechać autobusem do El Paso, a tam wskoczę do
pociągu towarowego Southern Pacific i będę podróżował dziesięć razy bezpieczniej niż teraz.
Poza tym sama myśl o wygodnej jeździe do El Paso w Teksasie, gdzie niebo jest
błękitne, a wokół rozciąga się bezkresna pustynia, gdzie można spać spokojnie, nie obawiając
się gliniarzy, przekonała mnie ostatecznie. Pragnąłem jak najszybciej wydostać się z Georgii,
która ciążyła mi jak kula u nogi, i wyjechać na południe.
Autobus przyjechał o czwartej, a w środku nocy wysiadłem w Birmingham w
Alabamie, gdzie czekałem na ławce na następny autobus, próbując trochę się przespać, ale
wciąż budziły mnie wałęsające się, blade upiory z amerykańskich dworców autobusowych.
Istotnie jakaś niesamowita kobieta wypłynęła ze smugi dymu. Byłem pewien, że w
rzeczywistości nie istnieje. Na jej twarzy malowała się złudna wiara, że to, co robi, jest
rzeczywiste... Moja twarz zapewne wyrażała tę samą wiarę. Niebawem nadjechał autobus i
wkrótce znalazłem się w Luizjanie. Potem przejeżdżaliśmy przez pola naftowe wschodniego
Teksasu. W Dallas autobus zapełnił się tłumem robotników, którzy już do końca dnia
towarzyszyli mi w drodze przez ogromne pustkowia. Wreszcie o północy dojechałem do El
Paso tak straszliwie znużony podróżą, że marzyłem tylko o tym, by porządnie się wyspać.
Przeliczyłem pieniądze i zamiast pójść do hotelu, zarzuciłem plecak na ramiona i udałem się
w stronę dworca, by rozłożyć śpiwór gdzieś w pobliżu torów kolejowych.
Później, tej samej nocy, przypomniałem sobie sen, który sprawił, że zapragnąłem
kupić plecak.
To była wspaniała noc i najpiękniejszy sen mojego życia. Najpierw poszedłem na
dworzec, gdzie wałęsałem się trochę, ostrożnie, za stojącymi wagonami, i przedostałem się na
zachodni kraniec stacji. Jednak trzymałem się torów, widząc, że tuż-tuż rozciąga się ogromna
pustynia. Widziałem pustynne skały, suche krzewy, groźne góry ledwo widoczne w świetle
gwiazd.
„Dlaczego - zastanawiałem się - włóczę się po szlakach kolejowych, skoro wystarczy
troszkę wysilić nogi i znajdę się poza zasięgiem zarówno gliniarzy dworcowych, jak i
namolnych włóczęgów?”
Przeszedłem więc kilka mil piechotą wzdłuż torów i niebawem znalazłem się na
otwartej skalistej pustyni. W butach na grubej podeszwie szło mi się dobrze po podkładach i
tłuczonym kamieniu. Zbliżała się pierwsza w nocy. Marzyłem o tym, by wyspać się po
długiej podróży z Karoliny Północnej. Wreszcie zobaczyłem wzgórze z prawej strony torów,
które wydało mi się odpowiednie na nocleg. Ominąłem długą dolinę, w której jarzyły się
światła najwyraźniej jakiegoś więzienia. „Trzymaj się z dala od tego miejsca, synu!” -
powiedziałem sobie. I wszedłem na suche arroyo, gdzie w świetle gwiazd bieliły się skały i
piasek. Zacząłem się wspinać.
Nagle uradowała mnie myśl, że jestem zupełnie sam. Jestem bezpieczny i przez całą
noc nikt nie zakłóci mojego snu. Co za niezwykłe objawienie! Poza tym wszystko, czego mi
potrzeba, mam w plecaku. Na dworcu autobusowym nalałem do plastikowej butli świeżej
wody. Wspinałem się więc na arroyo, aż wreszcie, kiedy się odwróciłem i rozejrzałem wokół,
zobaczyłem stąd Meksyk, Chihuahua i ogromną piaszczystą pustynię, która jaśniała w blasku
zachodzącego księżyca, rozciągając się aż do samych gór. Widziałem stąd trasę Southern
Pacific, która biegła wzdłuż rzeki Rio Grandę, daleko za El Paso. Stąd, gdzie znajdowałem się
teraz, widziałem, jak rzeka dzieli - tworząc naturalną granicę - dwa kraje - Stany Zjednoczone
i Meksyk. Piasek na arroyo był mięciutki niczym jedwab. Rozłożyłem śpiwór na jedwabistym
piaseczku, zzułem buty, wypiłem łyk wody, zapaliłem fajkę i usiadłem ze skrzyżowanymi
nogami. Byłem zadowolony. Panowała niezwykła cisza. Na pustyni trwała jeszcze zima. Z
dworca dobiegał nikły dźwięk przetaczanych wagonów, których łoskot z pewnością budził
całe El Paso, ale tutaj domyślałem się tylko jego źródła. Jedynym moim towarzyszem był
teraz zachodzący księżyc, świecący coraz niżej i niżej nad pustynią, zrazu biały, a teraz żółty
jak masło. Gdy układałem się do snu, świecił mi prosto w twarz niby jasna lampa, toteż
musiałem się odwrócić, by zasnąć. Zgodnie ze swym zwyczajem nadawania nazw różnym
miejscom, nazwałem ten wąwóz Parowem Apaczów. Spałem tutaj spokojnie.
Rano odkryłem na piasku ślady grzechotnika, które jednak mogły pozostać od
zeszłego lata. Znalazłem też nieliczne ślady butów, które należały z pewnością do myśliwych.
Rano niebo było nieskazitelnie błękitne. Słońce prażyło. Wszędzie poniewierało się mnóstwo
gałązek, więc bez trudu nazbierałem chrustu na ognisko. Wyjąłem z pojemnego plecaka
puszki z wieprzowiną i fasolą i podgrzałem. Zjadłem królewskie śniadanie. Wkrótce, gdy
przygrzało słońce, zabrakło mi wody. Wypiłem już wszystko, ale wciąż byłem spragniony.
Wspinałem się na arroyo, szukając źródła i dotarłem do litej skalnej ściany. U jej podnóża
znalazłem piasek jeszcze bardziej jedwabisty niż ten, na którym spałem minionej nocy.
Wybrałem to miejsce na dzisiejszy nocleg. Ale dzień postanowiłem spędzić miło w starym
Juarez, zwiedzając kościół i zabytkowe uliczki i próbując różnych meksykańskich łakoci.
Zastanawiałem się przez chwilę, czy nie ukryć plecaka wśród skał, ale jednak mogło się
zdarzyć, że jakiś włóczęga lub myśliwy przypadkiem natrafiłby na kryjówkę i
przywłaszczyłby sobie mój dobytek, toteż zarzuciłem swoje brzemię na plecy, zszedłem z
arroyo na tory kolejowe i wróciłem po podkładach trzy mile do El Paso, gdzie na dworcu
oddałem plecak do przechowalni, co kosztowało dwadzieścia pięć centów. Potem
przemierzyłem miasto i doszedłem do przejścia granicznego. Uiściłem drobną opłatę i
przekroczyłem granicę.
Dzień był naprawdę zwariowany. Wszystko zaczęło się od nieco szalonego
zwiedzania kościoła św. Marii z Guadalupe i powolnej łazęgi po indiańskim rynku. Potem
odpoczywałem na ławce wśród rozbawionych, dziecinnych Meksykan. Skończyło się
oczywiście w szynku, dzie wypiłem trochę za dużo i wrzeszczałem do wąsatych
meksykańskich peonów:
- Todas las granas de arena del desierto de Chihuahua son vacuidad!
Wreszcie pobiegłem z bandą meksykańskich Apaczów, którzy zaprowadzili mnie do
kamiennego pomieszczenia, gdzie w blasku świec świętowali Indianie. Gospodarze zaprosili
przyjaciół, z którymi palili marihuanę. Odurzony słodkim dymem zauważyłem mnóstwo
ciemnych głów w migotliwym świetle świec. Poczułem mdłości i przypomniałem sobie biały
piaszczysty parów i cudowne miejsce, gdzie zamierzałem przenocować, i postanowiłem
pożegnać gospodarzy, ale Indianie nie pozwolili mi odejść. Jeden z nich ukradł mi kilka
rzeczy, które kupiłem na rynku, ale nie przejąłem się tym. Inny Meksykanin okazał się
odmieńcem, który zakochał się we mnie i chciał pojechać ze mną do Kalifornii. Była już
późna noc i bawiliśmy się dalej w Juarez. Wstąpiliśmy na piwo do jednego z nocnych
klubów, w którym przebywali wyłącznie murzyńscy żołnierze, baraszkujący po kątach z
senioritami na kolanach. Był to prawdziwie wariacki bar z szafą grającą wyrzucającą
nieustannie rock and roli, istny raj! Pewien meksykański chłopak chciał, ażebym poszedł z
nim gdzieś cichcem. Niespodziewanie oznajmił amerykańskim chłopakom, że ja znam niezłe
dziwki.
- Potem przyprowadzę ich do mego pokoju. Pst! A tam żadnych dziewczyn!
Pozbyłem się go dopiero na przejściu granicznym. Pokiwaliśmy sobie na pożegnanie.
Byłem rad, że opuszczam to zepsute miasto i czeka na mnie moja czysta, dziewicza pustynia.
Wędrowałem niecierpliwie od granicy do El Paso, gdzie na dworcu kolejowym
odebrałem plecak z przechowalni. Westchnąłem głęboko i poszedłem trzy mile torami
kolejowymi, a potem przez pustynię na arroyo, które z łatwością rozpoznałem w jasnym
świetle księżyca. Wspinałem się, a moje buty klaskały na skałach jak buty Japhy’ego - klap!
klap! Uświadomiłem sobie wówczas, że Japhy naprawdę nauczył mnie, jak odrzucić wszelkie
zło świata, zwłaszcza zło miasta, i odzyskać prawdziwą niewinność ducha - i że jest to
możliwe, dopóki niosę mój plecak. Wróciłem do obozowiska, rozłożyłem śpiwór i
podziękowałem Panu na hojne dary, którymi mnie obdarzył. W tejże chwili wspomnienie
długiego, złego popołudnia, kiedy to paliłem marihuanę z Meksykanami w kapeluszach na
bakier, w ponurym, oświetlonym tysiącem świec pomieszczeniu, stało się już tylko snem,
złym snem, podobnym do snów, które śniłem na słomianej macie nad Potokiem Buddy w
Karolinie Północnej. Medytowałem i modliłem się. Zrozumiałem, że nigdzie nie śpi się tak
wspaniale jak na pustyni w zimową noc, w przytulnym i ciepłym śpiworze. Panuje tu tak
głęboka cisza, że można usłyszeć szum krwi płynącej w żyłach. Jedynie głośniej rozbrzmiewa
w tej ciszy ów tajemniczy poszum, który jest głosem diamentu mądrości. Tajemniczy boski
poszum, który jest głosem diamentu mądrości. Tajemniczy boski poszum, wspaniałe szszsz!,
które przypomina człowiekowi to, o czym zapomina w chwili narodzin. Chciałbym to
wszystko wytłumaczyć tym, których kocham - matce, Japhy’emu, ale nie umiałbym znaleźć
właściwych słów, którymi zdołałbym opisać nicość i czystość tego głosu. Czy to pewien
rodzaj ostatecznej wiedzy i nauki, która zostanie dana wszystkim żyjącym stworzeniom? - oto
pytanie, które prawdopodobnie zadano białemu jak śnieg Dipankarze o owadzim czole, a jego
odpowiedź stanowił sykliwy głos diamentu mądrości.
Wczesnym rankiem wyszedłem na autostradę, by jak najprędzej dojechać do
Kalifornii. W kieszeni pozostało mi zaledwie niecałe osiem dolarów. Zacząłem zatrzymywać
samochody, licząc na szczęście. Zabrał mnie w końcu pewien sprzedawca, który powiedział:
- Mamy w El Paso słoneczną pogodę przez trzysta sześćdziesiąt dni w roku, a moja
żona kupiła właśnie suszarkę do bielizny!
Podwiózł mnie do Las Cruces w Nowym Meksyku. Przeszedłem całe miasto. Po
drugiej stronie zakurzonej mieściny rosło olbrzymie stare drzewo, pod którym postanowiłem
odpocząć.
Skoro już mój sen się dośni, będę w Kalifornii. Więc odpocznę pod tym drzewem, co
też uczyniłem, ucinając sobie małą drzemkę pod pięknym starym olbrzymem. Potem
przeszedłem przez most kolejowy, gdzie zaczepił mnie jakiś człowiek.
- Czy chciałbyś zarobić dwa dolary za godzinę?
- Jak?
- Pomagając przy przewozie fortepianu. Potrzebowałem pieniędzy, toteż przystałem
na propozycję mężczyzny. Zostawiłem plecak w magazynie i pojechaliśmy małą furgonetką
do pewnego domu na przedmieściu Las Cruces, gdzie gawędzili na werandzie eleganccy
panowie. Wysiedliśmy z ciężarówki, zabierając pasy i podkładki, wynieśliśmy fortepian oraz
pozostałe meble i przewieźliśmy do nowego domu. Dwie godziny harówki. Przewodnik
zapłacił mi obiecane cztery dolary. Zjadłem więc królewski obiad na dworcu kolejowym.
Potem zatrzymałem samochód, który prowadził barczysty Teksańczyk w sombrero. Na
tylnym siedzeniu jechała już para młodych Meksykan. Dziewczyna trzymała na rękach
dziecko. Kierowca zaproponował, że zawiezie mnie za dziesięć dolarów do samego Los
Angeles.
- Mam tylko cztery dolary - odparłem.
- A niech to diabli, wsiadaj! - zgodził się.
Gadał jak najęty. W ciągu jednej nocy przejechaliśmy przez Arizonę i pustynię
kalifornijską, a o dziewiątej rano wysadził mnie w Los Angeles nieopodal dworca. W czasie
jazdy Meksykanka wylała mleko dla dziecka na mój plecak, który wytarłem ze złością.
Udobruchałem się jednak szybko. Wszak ci Meksykanie byli bardzo miłymi ludźmi. W
rzeczy samej, gdy jechaliśmy przez Arizonę, wyjaśniłem im kilka podstawowych pojęć
buddyjskich - karma, reinkarnacja
50
- a oni wydawali się zadowoleni, słysząc o nieznanych im
sprawach.
- Chodzi ci o to, że mamy szansę narodzić się ponownie i jeszcze raz spróbować? -
zapytał ubogi Meksykanin, obandażowany zapewne po wczorajszej bójce w Juarez.
- To właśnie głosi buddyzm.
- Niech to cholera, mam nadzieję, że gdy się narodzę następnym razem, będę kimś
zupełnie innym.
Pomyślałem, że gdyby biedny, krępy Meksykanin miał narodzić się w lepszej postaci,
powinien wcielić się w rosłego, barczystego Teksańczyka. Wszystkie historyjki tamtego,
które opowiadał jak noc długa, mówiły o tym, jak tęgo popijał, z kim i kiedy, i komu dołożył
w niezliczonych bijatykach. Z jego przechwałek wynikało, że znokautował tylu ludzi, że
można by uformować z nich armię upiornych, żądnych zemsty, obolałych ofiar z całego
Teksasu. Odkryłem jednak, że jest największym łgarzem, jakiego kiedykolwiek spotkałem, i
nie uwierzyłem nawet w połowie w historyjki, które zapewne wyssał z palca. W końcu
przestałem go słuchać.
50
Buddyzm nie akceptuje idei reinkarnacji jako ponownego odrodzenia się stałej, substancjalnej natury, a tak właśnie rozumie to Kerouac, gdy pisze nieco dalej o
ponownym wcieleniu się czegoś (duszy? umysłu?) w człowieka. W buddyzmie mówi się natomiast o odradzaniu się. Tym zaś, co się odradza, jest potencjalność karmy do
zamanifestowania się w danym miejscu czasu i przestrzeni, kiedy złożeniu ulegną odpowiednie warunki i okoliczności.
W Los Angeles przeszedłem kawałeczek do dworca i zjadłem w barze tanie śniadanie,
złożone z gorących kasztanów i kawy. Pogawędziłem trochę przy kontuarze z włoskim
barmanem, który był ciekaw, gdzie się wybieram z tak wielkim plecakiem. Potem poszedłem
na stację i obserwowałem, jak kolejarze przetaczają wagony, formując składy pociągów.
Dumny z tego, że pracowałem kiedyś jako hamulcowy, popełniłem błąd, spacerując
po stacji z plecakiem, wdając się w rozmowę ze zwrotniczymi i pytając, kiedy odejdzie
następny pociąg. Nagle pojawił się przede mną potężny młody gliniarz z pistoletem w
kaburze u pasa, zupełnie jak w telewizyjnym serialu Szeryf z Cochise i Wyatt Earp, i
zmierzywszy mnie zimnym jak stal spojrzeniem, nakazał mi wynieść się z dworca. Potem
obserwował mnie, gdy przeszedłem na autostradę i stanąłem na poboczu drogi, opierając ręce
na biodrach. Jakbym stracił rozum, wróciłem z autostrady, przeskoczyłem przez płot i
położyłem się na trawie przy torach kolejowych. Czekałem, gryząc źdźbło trawy. Niebawem
usłyszałem wysoki gwizd i domyśliłem się, że pociąg jest gotów. Szybko przemknąłem
pośród wagonów do właściwego pociągu i wskoczyłem doń, kiedy już ruszył. Wyjeżdżałem z
dworca w LA, leżąc na plecach i żując źdźbło trawy na oczach zdumionego gliniarza, który
podparł się pod boki i drapał po głowie, obrzucając mnie nienawistnym spojrzeniem.
Pociąg kończył bieg w Santa Barbara, gdzie poszedłem na plażę, wykąpałem się i
rozpaliłem na piasku niewielkie ognisko, by podgrzać jedzenie. Potem wróciłem na stację, by
zaczekać na Midnight Ghost, choć do przyjazdu pociągu pozostało sporo czasu. Zazwyczaj
Midnight Ghost składa się z odkrytych platform, na których stoją umocowane stalowymi
kablami przyczepy ciężarówek. Olbrzymie koła ciężarówek są zaklinowane w drewnianej
blokadzie. Od czasu gdy zacząłem sypiać z głową przy blokadzie, groziła mi w razie
katastrofy kolejowej natychmiastowa śmierć. Nie przejmowałem się tym, gdyż doszedłem do
wniosku, że śmierć na Midnight Ghost nie jest moim przeznaczeniem. Bóg wyznaczył mi
bowiem jeszcze wiele zadań. Pociąg przyjechał zgodnie z rozkładem. Wskoczyłem na
platformę wagonu i wśliznąłem się pod ciężarówkę. Rozłożyłem śpiwór, zzułem buty i
podsunąłem pod głowę zrolowany płaszcz, który służył mi za poduszkę, rozluźniłem się
wreszcie i westchnąłem głęboko. Do startu gotowi, hop! Pociąg ruszył z turkotem. Wreszcie
dowiedziałem się, dlaczego włóczędzy nazywają ten pociąg „nocnym duchem”. Otóż
wyczerpany do cna, wbrew zdrowemu rozsądkowi zapadłem natychmiast w głęboki sen.
Obudziłem się nagle wśród jasnych świateł dworcowych w San Luis Obispo w prawdziwie
niebezpiecznej sytuacji, pociąg bowiem zatrzymał się na niewłaściwym torze. Na szczęście w
pobliżu nie zobaczyłem żywej duszy. Był środek nocy, a ja przebudziłem się ze snu tak
głębokiego, że nie pamiętałem nawet, czy śniłem. Rozległ się gwizd lokomotywy i pociąg
ruszył bezgłośnie jak duch. Zrozumiałem wówczas, skąd wzięła się jego nazwa. Zasnąłem
znów i obudziłem się dopiero rano, gdy wjeżdżaliśmy do San Francisco Pozostał mi zaledwie
jeden dolar w kieszeni, jednak w domku czekał na mnie Gary. Cała podróż minęła ja
błyskawica, a oświecenie wydawało się snem. Powróciłem.
Jeśli włóczędzy Dharmy odnajdą w Ameryce świeckich braci, którzy wiodą normalne
życie rodzinne, z pewnością będą oni podobni do Seana Monahana.
Sean był młodym cieślą, który mieszkał w starym drewnianym domu z dala od drogi i
natłoku wiejskich zabudowań w Corte Madera. Jeździł starym gruchotem. Sam dobudował
werandę na tyłach domu, by służyła w przyszłości jako pokój dziecinny. I wybrał sobie żonę,
która zgadzała się z nim zupełnie w kwestii, jak żyć wesół w Ameryce bez pieniędzy. Sean
lubił w dni wolne od pracy wejść na wzgórze i pobyć trochę w chatce, która należał do niego,
a którą zwykle wynajmował. Niekiedy spędzał ten dzień lub dwa na medytacji i studiował
samotnie buddyjskie sutry. Czasem przychodził, by napić się dobrej herbaty lub po prostu
uciąć sobie drzemkę. Jego żona Christin była piękną dziewczyną o złocistych jak miód, długie
włosach, które opadały jej na ramiona. Lubiła chodzi boso w domu i na podwórzu, kiedy
rozwieszała pranie na sznurze. Sama piekła razowy chleb i przepyszne ciasto. Była
prawdziwym ekspertem, jeśli chodzi o przygotowanie posiłku z niczego. Przed rokiem Japhy
dał im w prezencie w rocznicę ślubu dziesięciofuntowy worek mąki, z czego byli oboje
niezmiernie zadowoleni. W rzeczy samej Sean był staroświeckim patriarchą. Choć miał
zaledwie dwadzieścia dwa lata, nosił długą brodę jak święty Józef. Gdy uśmiechał się,
prześwitywały przez bujny zarost na twarzy jego białe jak perły zęby, a w niebieskich oczach
rozbłyskiwały żywe iskierki.
Monahanowie mieli już dwie córeczki, które również chodziły boso po domu i
podwórku. Troszczyli się o swoje dzieci nadzwyczaj pieczołowicie. W domu Seana leżały na
podłodze słomiane maty, toteż goście musieli zostawiać buty w przedsionku. Sean zgromadził
tysiące książek, które wypełniały cały dom. Znakomity sprzęt stereo, na którym puszczał
płyty ze swojej wspaniałej kolekcji, stanowił jedyną ekstrawagancję, na jaką sobie pozwalał.
Miał płyty z muzyką hinduską, flamenco i z jazzem. Ale posiadał też płyty chińskie i
japońskie. W jadalni stał niziutki stół w japońskim stylu, przy którym jadano, siedząc na
matach. Christine gotowała wyborne zupy i wypiekała smakowite ciasteczka.
Kiedy wysiadłem z autobusu Greyhounda w samo południe i po przejściu smołówką
niecałej mili zawitałem do Monahanów, Christine natychmiast poczęstowała mnie gorącą
zupą z grzankami na maśle. Była naprawdę uroczym stworzeniem.
- Sean i Japhy pracują razem w Sausalito. Wrócą do domu o piątej - powiedziała.
- Pójdę do domku, rozejrzę się i tam na nich zaczekam.
- Możesz zostać tutaj i posłuchać płyt.
- Nie chcę ci przeszkadzać.
- Nie przeszkadzasz mi. Rozwieszę tylko pranie, upiekę chleb na kolację i zreperuję
parę rzeczy.
Mając taką żonę jak Christine, Sean, który tylko dorywczo trudnił się ciesiołką, zdołał
odłożyć w banku kilka tysięcy dolarów. A przecież był szczodrobliwym patriarchą, który
potrafił nakarmić nawet dwunastu ludzi. Serwował wówczas obiad (proste, ale smaczne
danie) na wielkiej tablicy, służącej jako stół na podwórzu, a do posiłku podawał zawsze dużą
butelkę czerwonego wina. Przypominało to trochę garkuchnię dla ubogich, choć surowo
przestrzegał zasady, by goście, którzy zamierzali zostać na weekend lub planowali dłuższy
pobyt, przywieźli własne jedzenie lub pieniądze na zakup żywności. Miał zawsze w kredensie
spory zapas wina. Wieczorem goście siadali na podwórzu przy wielkim stole pod drzewami,
jedli suto i pili czerwone wino. Sean grał na gitarze i śpiewał ballady. Kiedy odczuwałem
zmęczenie, wspinałem się na wzgórze do drewnianego domku i kładłem się spać.
Po lunchu i rozmowie z Christine wyruszyłem na wzgórze, które wznosiło się ponad
starym domem Seana. Na stoku rosły wysokopienne sosny, a w sąsiednim gospodarstwie na
przepięknej łące, pełnej dzikich kwiatów, o jakiej Sean marzył od dawna, pasły się dwie
piękne kasztanki, zanurzając smukłe szyje w tłustej jak masło trawie.
„Tutaj będzie piękniej niż w lasach Karoliny Północnej” - pomyślałem, rozpoczynając
wspinaczkę. Na porośniętym bujną trawą stoku, na którym Sean i Japhy powalili trzy
olbrzymie eukaliptusy i przepiłowali pnie piłą motorową, wznosiła się wielka sterta drewna
na opał.
To tu rozłupywali większe bale za pomocą klinów, wielkiego młota i siekier o
podwójnym brzeszczocie. Ścieżka na wzgórze biegła tak stromo, że musiałem podpierać się
kijem. Trzeba było przejść przez rozległy gaj cyprysowy, który zasadził niegdyś staruch ze
wzgórza; zmarł on kilka lat temu. Lasek cyprysowy chronił wzgórze przed zimnymi
wichrami, niosącymi mgłę znad oceanu. Wspinający się musiał sforsować trzy przeszkody:
urwisko za domem Seana, płot, a za nim mały jeleni park, gdzie naprawdę widziałem jelenie
pewnej nocy - chyba pięć odpoczywających byków (była to prawdziwa ostoja zwierzyny),
potem jeszcze ostatni płot, za którym był już szczyt wzgórza porośnięty trawą. Na prawo
pośród drzew i kwitnących krzewów stał domek widoczny z daleka. Obecnie w
wyremontowanym wnętrzu znajdowały się trzy duże pomieszczenia. W jednym pokoju
mieszkał Japhy. Za chatką wznosiła się wysoka sterta drewna na opał, leżały siekiery i piła.
Zobaczyłem też drewnianą wygódkę bez dachu. Była to po prostu deska z okrągłą dziurą w
środku, umocowana nad wykopanym dołem. Pomyślałem, że tak musiał wyglądać pierwszy
poranek po stworzeniu świata. Stałem na prześlicznym podwórzu skąpanym w świetle słońca,
które prześwitywało przez gęste morze listowia. Wokół fruwały ptaki i motyle. Czułem
ciepły, słodki zapach wrzosowiska na wzgórzu i kwiatów rosnących przy płocie, który ciągnął
się aż na sam szczyt pagórka, skąd roztaczał się widok na hrabstwo Marin. Wszedłem do
domku.
Na drzwiach znajdowała się tabliczka z chińską inskrypcją. Nigdy nie udało mi się
dowiedzieć, jaką treść zawierają te znaki. Prawdopodobnie: „Odejdź, Maro!” (Mara to
kusicielka
51
). Zaraz po wejściu uderzyło mnie piękno prostego wnętrza, które urządził Japhy -
było schludne, zmysłowe, bogate, choć mój przyjaciel nie wydał ani centa na wystrój. W
starych glinianych wazonach mieniły się wszystkimi kolorami kwiaty zerwane na podwórzu.
Książki ustawił Japhy gustownie na pomarańczowych regałach. Na podłodze leżały
kosztowne słomiane maty. Ściany, jak już wspomniałem, wyściełała juta, która stanowi jedną
z najpiękniejszych tapet, bardzo elegancką i cudownie pachnącą. Na macie Japhy’ego leżał
cienki materac i długi szal od Paisleya, a u wezgłowia śpiwór, starannie zwinięty na dzień. Za
jutowymi draperiami, w kącie - jego plecak i różne rupiecie. Na obitej jutą ścianie wisiały
piękne reprodukcje starych chińskich malowideł na jedwabiu i mapy hrabstwa Marin oraz
północno-zachodniego Waszyngtonu, a także przeróżne wiersze, które Japhy sam napisał i po
prostu zawiesił na gwoździu, by gość mógł je przeczytać. Najnowszy poemat, górujący nad
pozostałymi tekstami, wiszącymi na gwoździach, głosił:
Wszystko zaczęło się właśnie teraz,
w chwili gdy szpak przysiadł na werandzie
przy otwartych drzwiach i odleciał.
Ptak przerwał mi lekturę książki,
spojrzałem nagle na starą sekwoję,
która wyrosła na czarnej grudzie.
Sekwoję oplata wysoki krzew
obsypany żółtym kwieciem.
Kiedy przechodzę przez próg
złote kwiaty muskają mi twarz
Przez liście winorośli
prześwituje słońce
jak świetlista sieć.
W gałęziach drzew
ćwierkają wesoło szczygły.
Kogut w dolinie pieje bez końca.
Sean Monahan czyta w słońcu
Sutrę diamentową.
Wczoraj czytałem Wędrówkę ptaków
52
,
Złotą siewkę i arktyczną rybołówkę,
a dzisiaj w otwartych drzwiach
tylko wielka uskrzydlona abstrakcja,
ponieważ rudziki i drozdy
już wkrótce odlecą
51
Mara pęta ludzi siecią czterech rodzajów iluzji: splamień emocjonalnych i intelektualnych, złożeń psychofizycznych, ekstatycznych doświadczeń niebiańskich (błogości i
rozkoszy), a w końcu strachu przez nieuchronną śmiercią.
52
Wędrówka ptaków albo Konferencja ptaków to słynny poemat mistyczny perskiego poety Farida ad-Din Attara (1119-1229).
i niebawem w mglisty kwietniowy dzień
lato zagości na wzgórzach,
nie robiąc sobie nic z książki,
którą przeczytałem.
Albatrosy polecą na północ
brzegiem oceanu,
by doścignąć wiosnę,
i założą gniazda na Alasce
za sześć tygodni.
Podpisano: Japheth M. Ryder Cyprysowa Chatka, 18 III 56 r.
Nie chciałem niczego ruszać, dopóki Japhy nie wróci z pracy, więc wyszedłem i
położyłem się w słońcu na bujnej zielonej trawie. Czekałem, drzemiąc niemal przez cały
dzień. Później przyszło mi na myśl, że mogę przyrządzić smaczną kolację dla Japhy’ego.
Zszedłem więc ze wzgórza do sklepu i kupiłem fasolę, wieprzowinę i inne potrzebne artykuły.
Wróciłem, rozpaliłem ogień w piecu i ugotowałem garnek fasoli z melasą i cebulą. Zdumiał
mnie sposób, w jaki Japhy przechowywał żywność - trzymał po prostu wszystko na półce nad
piecem. Znalazłem tam dwie cebule, pomarańczę, torebkę kiełków pszenicznych, puszki ze
sproszkowanym curry, ryż, tajemnicze paczuszki suszonych chińskich wodorostów, butelkę
sosu sojowego (który zwykł dodawać do swych chińskich potraw). Plastikowa solniczka i
mały plastikowy pojemniczek na pieprz znajdowały się zawsze na podorędziu. Japhy żył
oszczędnie i nigdy nie marnował nawet okruszka chleba. Rozgościłem się w jego skromnej
kuchni, przygotowując największy na świecie garnek fasoli z wieprzowiną, co wcale nie
musiało go zachwycić. Na półce znalazłem także bochenek razowego chleba, który upiekła
Christine. Nóż do chleba, zwykły sztylet, Japhy wbił po prostu w blat.
Zapadł zmierzch. Czekałem na podwórku, podgrzewając fasolę na małym ogniu.
Narąbałem trochę drew i zaniosłem za piec. Od Pacyfiku podniosła się wieczorna mgła.
Drzewa zginały się w gwałtownych porywach wichury. Ze szczytu wzgórza widziałem tylko
drzewa - wzburzone morze szumiących drzew. Pomyślałem, że tak pewnie wyglądał raj.
Kiedy zrobiło się zimno, wróciłem do domu i dorzuciłem drew do ognia, śpiewając, po czym
zamknąłem wszystkie okna. W tych oknach zamiast szyb osadzono ruchome kawałki plastiku,
które przemyślnie wprawił w drewniane ramy brat Christine, Whitey Jones. Przez te
plastikowe szybki przenikało światło, ale nie można było zobaczyć przez nie nic na zewnątrz.
Chroniły jednak wnętrze przed zimnym wiatrem. Wkrótce w przytulnej chatce było już
ciepło. Niebawem usłyszałem mimo poszumu drzew targanych przez wichurę, przyjazne
„Huu!” Japhy’ego.
Wyszedłem, by go powitać. Brnął ciężko w wysokiej trawie, znużony całodzienną
pracą, z płaszczem przerzuconym przez ramię.
- Więc jesteś, Smith!
- Ugotowałem garnek fasoli na kolację.
- Naprawdę?
Był ogromnie wdzięczny.
- Co za ulga, chłopie! Wracam do domu z roboty i nie muszę gotować. Jestem głodny
jak wilk.
Rzucił się natychmiast na jedzenie. Pałaszował z apetytem fasolę, zagryzając chlebem
i popijając gorącą kawą, którą zaparzyłem w rozgrzanym na piecu rondelku - tak jak to robią
Francuzi, którzy parzą kawę, mieszając łyżką. Zjedliśmy wspaniałą kolację, a potem
zapaliliśmy fajki i rozmawialiśmy. Wsłuchałem się w huczenie ognia.
- Ray, przeżyjesz tego lata wspaniałe chwile na Desolation Peak. Wszystko ci
opowiem o tej niezwykłej górze.
- W tej chatce zamierzam spędzić wspaniałą wiosnę.
- Racja. Najpierw zaproszę na weekend dwie milutkie dziewczyny, Psyche i Polly
Whitmore, chociaż, hm, chwileczkę. Nie mogę zaprosić ich razem, bo obie mnie kochają i
będą zazdrosne. Tak czy owak urządzimy wspaniałe przyjęcie w każdy weekend. Początek w
domu Seana, a zakończenie tutaj. A ponieważ jutro nie pracuję, będziemy piłować drewno na
opał. Tylko tyle wymaga od nas Sean za gościnę. Chociaż, jeśli zechcesz pracować z nami w
Sausalito w przyszłym tygodniu, możesz zarobić dziesięć dolców na dzień.
- Świetnie... Kupię za to mnóstwo wieprzowiny, fasoli i wina.
Japhy wyciągnął ze sterty szpargałów przepiękny rysunek, przedstawiający górski
krajobraz.
- Oto nasza góra, która wyłania się z mgły. Narysowałem ją dwa lata temu, kiedy
wszedłem na Crater Peak.
W 1952 roku włóczyłem się trochę po krainie Skagit, przemierzając szlak od Frisco do
Seattle, a potem wspinałem się w górach. Zapuściłem brodę i ogoliłem głowę jak mnich...
- Ogoliłeś głowę? Dlaczego?
- Ażeby upodobnić się do bhikku! Chyba wiesz, o czym mówią sutry.
- Ale co sobie mogli pomyśleć kierowcy, widząc na autostradzie autostopowicza z
ogoloną głową?
- Uważali mnie za szaleńca. Każdego kierowcę, który mnie podwiózł, uczyłem
Dharmy i starałem się doprowadzić do oświecenia.
- Powinienem sam trochę pojeździć po okolicy... Muszę ci opowiedzieć o arroyo w
górach na pustyni.
- Poczekaj chwileczkę! Więc zostałem strażnikiem na punkcie obserwacyjnym na
Crater Mountain. Tego roku w górach był tak głęboki śnieg, że przez miesiąc przecierałem
szlak w wąwozie Granitowego Potoku. Pokażę ci te wszystkie miejsca! Potem przebyliśmy
krętym tybetańskim szlakiem całe siedem mil wraz ze stadem mułów, które niosły bagaże,
wspinając się leśnymi bezdrożami niemal do wyszczerbionych turni, a na koniec wspinaliśmy
się na skały podczas śnieżycy. Gdy dotarłem wreszcie do schroniska, ugotowałem obiad,
wsłuchując się w zawodzenie wichury, wpatrując ze zdumieniem w oblodzone ściany.
Zobaczysz, chłopie, co to za cudowne miejsce! Tego roku był na Desolation Peak mój
przyjaciel, Jack Joseph, a niebawem wejdziemy tam razem.
- Co to za dziwna nazwa: Desolation
*
, ouu, uch, zaczekaj...
- Był pierwszym strażnikiem, który objął punkt obserwacyjny na Desolation...
Najpierw usłyszałem go przez krótkofalówkę, a on powitał mnie w gronie ludzi gór. Później
nawiązałem łączność ze strażnikami na innych szczytach. Wszyscy strażnicy mają
krótkofalówki, a stało się to już tradycją, że ucinają sobie pogawędki przez radio, rozmawiają
o niedźwiedziach, które widzieli w górach, pytają o przepis na wypiek bułeczek w piecyku na
drewno i tak dalej. Przebywaliśmy samotnie w świecie wysokich gór, rozmawiając ze sobą na
odległość pośród niezmierzonego pustkowia. W tej pierwotnej krainie stajesz się znów
chłopcem. Z mojego schroniska widziałem o zmierzchu lampy na Desolation Peak. Jack
Joseph czytał wieczorami książki geologiczne, a w dzień przesyłaliśmy sygnały lusterkami,
próbując wyznaczyć tranzyt dokładnie według kompasu.
- Do diabła, nie wiem, czy potrafię się tego wszystkiego nauczyć. W końcu jestem
tylko poetą włóczęgi.
- Nauczysz się, wystarczy umieć wyznaczyć położenie bieguna magnetycznego,
znaleźć Gwiazdę Północy i zorzę północną. Każdej nocy rozmawiałem z Jackiem Josephem.
Pewnego dnia zobaczył w strażnicy mrowie biedronek, które pokryły dach i wypełniły
* Desolation (ang.) - spustoszenie, Desolation Peak - Spustoszony Szczyt (przyp. tłum.)
zbiornik na wodę, a innym razem wybrał się na przechadzkę w góry i natknął się na śpiącego
niedźwiedzia.
- Oho, myślę, że to naprawdę dzika okolica.
- To nic... A kiedyś w czasie szalejącej burzy zawołał przez radio, że wyłącza się,
gdyż się boi, że piorun zniszczy nadajnik. Zapanowała cisza w eterze i zobaczyłem, że czarne
chmury rozwiały się nagle, a na jego górze tańczą błyskawice. Kiedy lato minęło, Desolation
Peak wyschła i pokryła się kwieciem, a na jej zboczach stary Blakey znów wypasał owce.
Jack Joseph wspinał się na skały, a ja polowałem na pardwy na Crater Mountain, penetrując z
ciekawością ich gniazda. Wspinałem się i myszkowałem w załomach skalnych, szukając
gniazd. Nieraz żądliły mnie dzikie pszczoły. Droga na Desolation wiedzie tędy, Ray. Mniej
więcej sześć tysięcy stóp w górę i ujrzysz stamtąd Kanadę i wzgórza Chelan, dzikie grzbiety
Pickett i takie góry jak Challenger, Terror, Fury, Despair. Nasz łańcuch nazywa się Starvation
Ridge
*
.
. Ujrzysz stąd takie szczyty, jak Boston Peak i Buckner Peak w paśmie górskim, które
ciągnie się tysiące mil na południe. A wszędzie pełno jeleni, niedźwiedzi, jastrzębi, pstrągów,
królików, wiewiórek ziemnych. To będzie wspaniała przygoda, Ray!
- Wybiorę się w te góry! Założę się, że żadna dzika pszczoła mnie nie użądli.
Potem Japhy wziął do ręki książkę i wertował ją. Sam również zabrałem się do
lektury. Czytaliśmy obaj przy świetle oddzielnych lamp naftowych. Wspominam ciepło ten
cichy wieczór w przytulnym domku w czasie szalejącej wichury. Wiatr zawodził w gałęziach
drzew, a jego wycie przypominało żałosny ryk muła, a raczej najsmutniejszą skargę
złamanego serca, jaką kiedykolwiek słyszałem.
- Kiedy słyszę lament wiatru - mówił Japhy - mam ochotę modlić się za wszystkie
cierpiące istoty.
Przez chwilę medytował na macie, siedząc w pozycji pełnego lotosu. Zarządził potem:
- Czas spać!
Pragnąłem opowiedzieć mu o wszystkich sprawach, które odkryłem tej zimy,
medytując w lesie.
- Ach, to mnóstwo zbytecznych słów - rzekł ze smutkiem ku memu zaskoczeniu. - Nie
zamierzam wysłuchiwać twoich opisów słownych, tych wszystkich słów, słów, słów, które
wymyśliłeś tej zimy. Człowieku, ja chcę doznać oświecenia w działaniu!
Japhy zmienił się również od zeszłego roku. Nie nosił już koziej bródki chińskiego
mędrca, która nadawała jego twarzy zabawny wyraz. Miał teraz posępną, kamienną twarz.
Ostrzygł krótko włosy i wyglądał jak Niemiec, surowo i zarazem opłakanie. Zdawało mi się,
że dostrzegam w jego twarzy wyraz pewnego rozczarowania, jakby znamię bólu. Japhy nie
słuchał zupełnie moich zapewnień, że wszystko, wszystko jest zawsze, zawsze, zawsze w
porządku, więc nie ma się czym martwić.
Rzekł nagle:
- Myślę, że wkrótce się ożenię. Jestem już zmęczony tą wieczną szarpaniną.
- A ja myślałem, że odkryłeś drogę zen, drogę ubóstwa i wolności, która tak ci
odpowiadała.
- Być może jestem już zmęczony tym wszystkim. Po powrocie z klasztoru w Japonii
prawdopodobnie będę miał buddyzmu do syta. Możliwe, że wzbogacę się, będę pracował i
zarabiał krocie. Zamieszkam we wspaniałej rezydencji... - Ale dodał po chwili: - Któż jednak
chciałby zostać niewolnikiem tego wszystkiego? Posłuchaj, Smith, popadłem w depresję i
wszystko, co mówisz, jeszcze bardziej mnie przygnębia. Czy wiesz, że moja siostra wróciła
do miasta?
- Kto?
* Góry Głodowe (przyp. tłum.)
- Rhoda, moja siostra. Dorastaliśmy razem w lasach Oregonu. Ona zamierza wyjść za
mąż za bogatego palanta z Chicago, prawdziwego staroświeckiego nudziarza. A znów ojciec
ma kłopoty ze swoją siostrą, moją ciotką Noss. Ten stary kurwiszon wrócił do dawnych
nawyków.
- Nie powinieneś był ścinać swojej koziej bródki. Wyglądałeś jak szczęśliwy chiński
mędrzec.
- Cóż, nie jestem już szczęśliwym mędrcem. Mam wszystkiego dosyć.
Był wyczerpany długim, pracowitym dniem. Postanowiliśmy pójść spać i zapomnieć o
tej rozmowie. W rzeczy samej byliśmy smutni i trochę rozżaleni na siebie nawzajem.
Nazajutrz odkryłem na podwórzu cudowne miejsce pod krzewem dzikiej róży, gdzie
zamierzałem sypiać w śpiworze. Wymościłem zagłębienie świeżo skoszoną trawą. Odtąd
spędzałem noce z latarką i butelką wody z cieknącego kranu na podorędziu - medytując i
sypiając pod szumiącymi drzewami. Nie mogłem już medytować w domu, jak Japhy. Zresztą
tej zimy w Karolinie Północnej przywykłem do medytacji i snu pod gołym niebem. Kiedy
słyszałem nocą ciche odgłosy, które wydawały zwierzęta i ptaki, i odczuwałem wszystkimi
zmysłami, całym sobą zimną, wzdychającą ziemię pod śniegiem, uświadomiłem sobie
pokrewieństwo łączące wszystkie żyjące istoty, które są puste, przebudzone i wyzwolone.
Modliłem się za Japhy’ego, który, jak mi się zdawało, zmienił się na gorsze. O świcie lekki
deszczyk zabębnił na moim śpiworze, toteż wyciągnąłem spod siebie poncho i nakryłem się
nim jak kołderką. Spałem spokojnie do siódmej rano.
A gdy się obudziłem, słońce już wzeszło, motyle tańczyły wśród róż pachnących nade
mną, a szpak, gwiżdżąc, zanurkował w moim kierunku i odfrunął radośnie. Myliłem się
jednak co do tego, że Japhy zmienił się na gorsze. Okazało się wkrótce, że ten jasny poranek
należał do najpiękniejszych w naszym życiu. Niespodziewanie ujrzałem w otwartych
drzwiach Japhy’ego z wielką patelnią w ręku. Bębnił dłonią w naczynie, wyśpiewując:
Buddham saranam gocchami... Dharmam saranam gocchami... Sangham saranam
gocchami
53
.
Potem zawołał:
- Chodź, chłopie! Naleśniki są już gotowe! Dalejże, częstuj się! Bang! Bang! Bang!
Pomarańczowe słońce prześwitywało przez korony sosen i wszystko było znów
piękne. W rzeczy samej Japhy kontemplował tej nocy i doszedł do wniosku, że miałem rację
co do dobrej starej Dharmy, która jest lekarstwem na całe zło.
Japhy usmażył wspaniałe naleśniki z pszennej mąki, które zjedliśmy z syropem i
odrobiną masła. Zapytałem go, co oznacza zaśpiew „gocchami”.
- To śpiew mnichów, który poprzedza posiłki w buddyjskich klasztorach w Japonii.
„Buddham saranam gocchami” oznacza: „Przyjmuję schronienie w Buddzie, sangham:
przyjmuję schronienie we wspólnocie Kościoła
54
, dharmam: przyjmuję schronienie w
Dharmie, w Prawdzie”. Jutro przygotuję ci także wspaniałe śniadanie. Smażczłyk. Czy jadłeś
kiedykolwiek smażczłyk? Nie szaszłyk, ale właśnie smażczłyk? To nic innego chłopie, jak
jajecznica smażona z ziemniakami.
- To posiłek drwali?
53 Buddham saranam gacchami - „Przyjmuję schronienie w Buddzie”
Dharmam saranam gacchami - „Przyjmuję schronienie w Dharmie”
Sangham saranam gacchami - „Przyjmuję schronienie w sandze (wspólnocie praktykujących)” (u Kerouaca jest błędnie gocchami)
Palijska formuła, którą odmawia się podczas ceremonii schronienia. Jej odmówienie wówczas oznacza formalny akt stania się buddystą.
54 Określanie buddyjskiej sanghy mianem Kościoła nie jest ścisłe, ponieważ ani w pierwotnym buddyzmie, ani nawet w tybetańskiej tantrajanie nie mieliśmy do czynienia z
hierarchicznymi strukturami typu autorytarnego, które cechują chrześcijaństwo. Poszczególne klasztory są niezależne od zewnętrznej jurysdykcji. W pierwotnym buddyzmie
w klasztorach nie istniała drabina hierarchiczna. Mnisi różnili się od siebie wyłącznie długością stażu mnisiego.
- Tutaj nie używamy słowa „drwal”. Tak mówi się na wschodzie kraju. Za to tu, na
zachodzie, nazywamy drwali po prostu leśnikami. Gdy zjesz, zejdziemy na stok i nauczę cię
rąbać kloce siekierą o dwóch ostrzach!
Pochwycił siekierę i naostrzył ją. A potem nauczył mnie, jak ostrzy się siekierę.
- Nigdy nie próbuj rąbać kloców leżących na ziemi. Trzeba zawsze oprzeć kloc na
okrąglaku lub dłużycy albo położyć na kamieniu.
Poszedłem do wygódki, a wracając postanowiłem zaskoczyć Japhy’ego sztuczką zen.
Wrzuciłem zatem rolkę papieru toaletowego przez uchylone okno, a Japhy wydał straszliwy
ryk rozwścieczonego samuraja i pojawił się na parapecie w butach i szortach, wywijając
sztyletem. Potem skoczył piętnaście stóp w dół wprost na stertę drewna. Pomyślałem, że
zwariował. Zeszliśmy radośnie ze wzgórza. Przepiłowaliśmy większość kloców i
rozłupaliśmy klinem i wielkim młotem na połowę. Potem porąbaliśmy połówki na ćwiartki
wspaniałą siekierą o długim stylisku i dwóch ostrzach, tnących jak brzytwa. Z kolei
dzieliliśmy ćwiartki na ósemki. Japhy pokazał mi, jak należy wymachiwać siekierą i młotem -
nie za ostro, nie za ostro, napominał. Kiedy jednak sam pochwycił stylisko siekiery,
wymachiwał nią jak szaleniec, wydając swój słynny samurajski okrzyk lub klnąc na czym
świat stoi. Wkrótce radziłem sobie zarówno z klinem i wielkim młotem, jak i podwójną
siekierą, jakbym rąbał drwa od najmłodszych lat.
Po pewnym czasie przyszła Christine, by zobaczyć, czy dajemy sobie radę.
- Przygotowałam smaczny lunch - zaprosiła nas.
- Okay!
Japhy i Christine byli jak brat i siostra.
Porąbaliśmy całą stertę drewna. Czułem niemal uniesienie, gdy wywijałem młotem i
uderzałem pełną parą w czubek klina, czując, jak kloc rozszczepia się, jeśli nie od pierwszego
uderzenia, to za drugim razem. Upajałem się zapachem świeżego sosnowego drewna,
cieszyłem łagodną bryzą od morza, niosącą chłód ku pogodnym górom. Słuchałem śpiewu
skowronka nad łąką i podziwiałem motyle pląsające wśród traw.
Zjedliśmy wyśmienity lunch, którzy przyrządziła Christine - zupę, parówki z ryżem, a
na deser świeżutkie ciasteczka. Wszystko to popijaliśmy czerwonym winem. A potem
usiedliśmy ze skrzyżowanymi nogami, wertując książki z ogromnej biblioteki Seana.
- Czy słyszałeś o uczniu, który zapytał mistrza zen, czym jest Budda?
- Nie, zatem czym?
- „Budda jest wyschniętą grudką łajna” - odpowiedział mistrz
55
. Uczeń doznał nagłego
oświecenia.
- Zwykłym gównem? - obruszyłem się.
- Czy wiesz, co to jest nagłe oświecenie? Pewien uczeń odpowiedział na koan, który
przedstawił mistrz zen. Wówczas mistrz uderzył go z całej siły laską i zepchnął z ganku
dziesięć stóp w dół, wprost do błotnistej kałuży. Uczeń podniósł się, wybuchnął śmiechem.
Później sam stał się mistrzem. Doznał bowiem oświecenia nie pod wpływem słów, ale dzięki
wspaniałemu, zdrowemu zepchnięciu z ganku.
„Całe to tarzanie się w błocie upewnia o kryształowej prawdzie cierpienia” -
pomyślałem. Odtąd postanowiłem nie wygłaszać żadnych „słów” mojemu przyjacielowi
Japhy’emu.
- Uuu! - wykrzyknął naraz Japhy, rzucając kwiat na moją głowę.
- Czy wiesz, w jaki sposób Kaśjapa
56
został pierwszym patriarchą? Budda zamierzał
właśnie objaśnić pewną sutrę tysiąc dwustu pięćdziesięciu bhikku, którzy czekali na jego
55 Chodzi o słynnego, ekscentrycznego chińskiego mistrza cz’an Lin-czi Ihsuana (810/5-866/7).
56 Kaśjapa to znany z uczoności uczeń Buddy Sakjamuniego, równy mu pod względem oświecenia. Był wzorem ascety i zdyscyplinowanego mnicha, dlatego Budda przed
parinirwaną powierzył mu pieczę nad sanghą. Według legendarnej, powstałej w Chinach tradycji, jest on drugim (po Buddzie), a nie pierwszym (jak pisze Kerouac)
patriarchą zen.
słowa odziani w święte szaty, siedząc ze skrzyżowanymi nogami. A Budda nie wypowiedział
ani jednego słowa. Trzymał jedynie kwiat w ręku. Wszyscy bhikku wydawali się zakłopotani.
Jedynie Kaśjapa uśmiechał się. Oto w jaki sposób Budda wybrał Kaśjapę i uczynił zeń
pierwszego patriarchę. To wydarzenie stało się znane powszechnie jako kwiatowe kazanie,
chłopcze.
Udałem się na chwilę do kuchni, wziąłem ze stołu banana i wróciłem do dyskusji.
- Teraz powiem ci, czym jest nirwana!
- Czym?
Zjadłem banana, rzuciłem skórkę na ziemię i nie powiedziałem nic. Po chwili
milczenia oznajmiłem:
- To bananowe kazanie.
- Ho, ho! - wykrzyknął Japhy. - Czy kiedykolwiek opowiadałem ci o Starym
Człowieku Kojocie i o tym, jak on i Srebrny Lis stworzyli świat, chodząc w pustej przestrzeni
tak długo, aż pod ich stopami pojawił się malutki spłachetek ziemi? Przy okazji spójrz na ten
obraz! To słynne Byki, starożytne chińskie ryciny, które przedstawiają najpierw młodzieńca
udającego się na pustkowie z małym węzełkiem, podobnego nieco do amerykańskiego trampa
Nata Willsa, którego przedstawiono na ilustracji z 1905 roku, a potem na kolejnych
pergaminach widzimy, jak młodzieniec spotyka to zwierzę, próbuje je oswoić, potem dosiąść,
wreszcie je poskramia i dosiada, ale ostatecznie pozostawia stworzenie w spokoju i po prostu
siada do medytacji w blasku księżyca. Następne pergaminy ukazują młodzieńca, który
schodzi z góry oświecenia, na kolejnej rycinie nie ma w ogóle nic, dalej widzimy kwitnące
drzewo, a na ostatnim obrazku beztroski młodzieniec zmienił się w starego, tłustego
czarodzieja z olbrzymim workiem na plecach; idzie do miasta, by upić się z rzeźnikami. Jest
oświecony! A na tej samej rycinie widzimy innego chłopca, który udaje się w górskie ostępy
z małym węzełkiem... To wszystko dzieje się wciąż od nowa. Uczniowie i mistrzowie muszą
przejść zawsze ten sam krąg doświadczeń. Najpierw muszą spotkać i poskromić byka, który
symbolizuje naturę ich własnego umysłu, a potem porzucić go, wreszcie dochodzą do
doskonałej pustki, którą wyraża pusta rycina. Później, gdy osiągną pustkę, zdobędą zarazem
wszystko, co symbolizuje drzewo obsypane wiosennym kwieciem, a kończą, schodząc do
miasta, by pić z rzeźnikami, jak Li Po
57
.
Przyznałem, że to bardzo mądry zestaw rycin. Zresztą rysunki te przypominały trochę
moje własne doświadczenia. Wszak próbowałem poskromić naturę własnego umysłu,
medytując w lesie, potem uświadomiłem sobie jego pustkę i przebudzenie, i konieczność
niedziałania, a teraz upijałem się z rzeźnikiem Japhym. Słuchaliśmy płyt i paliliśmy, potem
zeszliśmy na zbocze wzgórza narąbać więcej drew.
Późnym popołudniem, gdy ochłodziło się, wróciliśmy do domku, umyliśmy się i
przebrali na huczne, całonocne sobotnie party. Japhy schodził ze wzgórza i wchodził z
powrotem chyba z dziesięć razy, by zatelefonować do miasta czy porozmawiać z Christine,
która upiekła świeży chleb i pożyczyła czyste prześcieradło dla jego dziewczyny. (Japhy
zawsze, ilekroć nocowała u niego dziewczyna, rozkładał czyste prześcieradło na swym
cieniutkim materacu na słomianej macie - to był już rytuał.) Ale ja po prostu siedziałem na
trawie i nie robiłem nic lub czytałem haiku albo obserwowałem odwieczne sępy, zataczające
kręgi nad wzgórzem.
- Gdzieś w pobliżu leży jakaś padlina - zauważyłem. Japhy obruszył się.
- Dlaczego przez cały dzień siedzisz na dupie i nic nie robisz?
- Praktykuję niedziałanie.
- Jaka to różnica? Zapomnij o tym! Mój buddyzm przejawia się w aktywności - rzekł
Japhy, ruszając raptownie w dół.
57 Autor w dość dowolny sposób interpretuje tutaj kilka z tzw. 10 pasterskich obrazów zen, które w obrazowy sposób przedstawiają drogę do oświecenia w zen i do dzisiaj
są często komentowane przez mistrzów zen. Zob. nр. Р. Kapleau, Trzy filary zen: Nauka, praktyka, oświecenie, Wydawnictwo Pusty Obłok, Warszawa 1988.
Po chwili usłyszałem, jak piłuje drzewo i gwiżdże w oddali. Nie potrafił usiedzieć w
miejscu ani chwili. Siadał do medytacji regularnie, z zegarkiem w ręku. Najpierw medytował
rano, zaraz po przebudzeniu, potem w południe, nie dłużej niż trzy minuty, wreszcie przed
nocnym spoczynkiem. Właśnie usiadł ze skrzyżowanymi nogami. Ja przechadzałem się
spokojnym krokiem, jakby w rozmarzeniu. Przyszło mi na myśl, że choć obaj podążamy tą
samą ścieżką, postępujemy odmiennie, jak dwaj skłóceni mnisi. Wyrównałem łopatą ziemię
w pobliżu krzewu różanego, gdzie sypiałem na trawie. Poprzedniej nocy było mi trochę
niewygodnie, ale tej spałem wspaniale po naszej wielkiej bibce.
Przyjęcie było naprawdę zwariowane. Poznałem dziewczynę Japhy’ego - Polly
Whitmore, piękną brunetkę z hiszpańską fryzurą i ciemnymi oczyma, istną piekielnicę, ale
również wspaniałą alpinistkę. Była rozwódką i mieszkała samotnie w Milbrae. Brat Christine,
Whitey Jones, przyprowadził swoją narzeczoną Patsy. A Sean, oczywiście, gdy wrócił z
pracy, także wystroił się i świetnie bawił na przyjęciu. Przyszedł również pewien wysoki
blondyn Bud Diefendorf, który pracował jako portier w Stowarzyszeniu Buddystów, by
wypracować rentę i spokojnie żyć z niej w przyszłości. Wyglądał jak wielki, łagodny Budda z
dymiącą fajką. Był pełen niesamowitych pomysłów. Spodobał mi się Bud. Był inteligentny, a
szczególnie odpowiadało mi to, że najpierw studiował fizykę na Uniwersytecie
Chicagowskim, dopiero później przeniósł się na filozofię, a w końcu opowiedział się po
stronie wielkiego mordercy filozofii - Buddy.
W pewnej chwili Bud oznajmił:
- Kiedyś śniło mi się, że siedziałem pod drzewem, grając na lutni i śpiewając Nie mam
imienia. Byłem bezimiennym bhikku.
Wielką przyjemność sprawiło mi spotkanie z tyloma buddystami po tak uciążliwej
podróży autostopem.
Sean był dziwnym, tajemniczym buddystą, pełnym przesądów i przeczuć.
- Wierzę w diabły! - oznajmił nagle.
- Cóż - odparłem, gładząc loczki jego maleńkiej córeczki. - Małe dzieci wiedzą o tym,
że wszyscy ludzie pójdą do nieba.
Przytaknął mi łagodnie, ze smutnym uśmiechem na zarośniętej twarzy. Był bardzo
miły. Wciąż wtrącał to swoje „Ahoj!”, gdy płynęliśmy tej nocy, wypatrując jego łodzi, która
zerwała się na przystani w zatoce podczas sztormu.
Musieliśmy wiosłować co sił, by dopłynąć do niej i przyholować ją z powrotem w
zimnej, szarej mgle. A był to, jak się okazało, po prostu wrak. Krypa miała dwanaście stóp
długości i nie posiadała nawet kajuty, w której można by porozmawiać. Samotny kadłub,
pływający na zardzewiałej kotwicy. Towarzyszył nam Whitey Jones, słodki dwudziestolatek,
który nigdy nie miał nic do powiedzenia i tylko się uśmiechał, znosząc bez skargi kuksańce i
zniewagi. Na przykład kiedy przyjęcie rozkręciło się na dobre, trzy pary zrzuciły ubrania i
tańczyły zupełnie nago w saloniku jakąś całkiem niewinną polkę, trzymając się po prostu za
ręce, podczas gdy dzieci Seana spały grzecznie w łóżeczkach. Taniec golasów nie
przeszkadzał ani Budowi, ani mnie. Pykaliśmy z fajek, dyskutując w kącie o buddyzmie. W
rzeczy samej tylko to moglibyśmy zrobić, gdyż nie mieliśmy swoich dziewczyn. A tamte, jak
trzy nagie nimfy, tańczyły w salonie. Japhy i Sean próbowali zaciągnąć Patsy do sypialni i
udawali, że zamierzają ją przelecieć tylko po to, aby przestraszyć Whiteya, który zaczerwienił
się po uszy. Nadzy udawali, że walczą, a w rzeczywistości turlali się ze śmiechu. Bud i ja
siedzieliśmy ze skrzyżowanymi nogami, obserwując tańczące dziewczęta, i też pokładaliśmy
się ze śmiechu, uświadamiając sobie, że mamy oto wspaniałą sposobność, by zaznajomić się z
nimi bliżej.
- Odnoszę wrażenie, jakbyśmy przeżyli już to w poprzednim wcieleniu - powiedział
Bud. - Jesteśmy mnichami w jakimś klasztorze w Tybecie, gdzie dziewczęta tańczą dla nas
przed jab-jum.
- Tak, byliśmy wtedy starymi mnichami, którzy już dawno przestali się interesować
seksem. Sean, Japhy i Whitey byli młodymi zakonnikami, w których tlił się wciąż płomień
zła, i musieli się jeszcze wiele nauczyć...
Od czasu do czasu Bud i ja zerkaliśmy na te wspaniałe ciała i oblizywaliśmy
bezwiednie wargi. Lecz daję słowo, że podczas tańca nagusów prawie cały czas miałem oczy
zamknięte i słuchałem muzyki. Zaciskałem zęby i w końcu siłą woli udało mi się opanować
żądzę. Przede wszystkim należało zamknąć oczy, by nie ulec pokusie. Pomimo pląsów
nagusów w saloniku było naprawdę spokojnie, a nawet trochę nudno, toteż wkrótce atmosfera
stała się senna i goście zaczęli ziewać. Whitey wyszedł z Patsy, Japhy zabrał Polly na
wzgórze na nowiutkie prześcieradło, a ja rozłożyłem śpiwór pod krzewem różanym i
zasnąłem. Bud przyniósł na przyjęcie własny śpiwór i rozłożył go na słomianej macie w domu
Seana.
Rano obudził mnie Bud, który przyszedł na pogawędkę pod krzewem różanym.
Siedząc na trawie, palił fajkę i gawędził ze mną, choć przecierałem dopiero rozespane oczy.
W niedzielę zjawiło się u Monahanów mnóstwo ludzi, a połowa z nich wybrała się na
wzgórze, by obejrzeć naszą śliczną chatkę i „dwóch szalonych, przesławnych bhikku -
Japhy’ego i Raya”. Pośród tej rzeszy byli Alvah, Princess i Coughlin. Sean położył na
podwórzu wielką tablicę i zamienił ją na królewski stół, zastawiony butelkami wina,
hamburgerami, piklami i bochenkami chleba, które upiekła Christine. Rozpalił wielkie
ognisko, przyniósł dwie swoje gitary i zagrał. Pomyślałem, że to najwspanialszy sposób na
życie w słonecznej Kalifornii, gdzie skupiła się piękna Dharma i można wspinać się wśród
dzikich górskich ostępów. Wszyscy mają plecaki i śpiwory, a niektórzy wyruszają już jutro na
cudowne szlaki hrabstwa Marin.
Przyjęcie podzieliło się na trzy mniejsze party: goście, którzy byli w salonie, słuchali
płyt na aparaturze hi-fi i myszkowali po półkach z książkami, ci, którzy zostali na podwórzu,
jedli i słuchali muzyki gitarowej, ci zaś w chatce na wzgórzu parzyli herbatę i siedzieli ze
skrzyżowanymi nogami, dyskutując o poezji i sprawach ducha, o Dharmie, albo przechadzali
się po górskich łąkach, obserwując, jak dzieci puszczają latawce, a starsze panie odbywają
przejażdżki konne.
Każdy weekend w Kalifornii zamieniał się w przyjemny piknik - tradycyjną,
klasyczną już scenę, na której aniołowie i piękne lalki spędzają swój czas kwitnienia w
pustce, takiej jak pustka na rycinie z kolekcji Byków - Kwitnąca gałąź. Wraz z Budem
obserwowałem latawce nad wzgórzem.
- Ten latawiec nie wzleci wysoko, gdyż ma za krótki ogon - powiedziałem.
A na to Bud:
- Powiadam ci, że to wspaniałe. To przypomina mi mój główny problem podczas
medytacji. Otóż prawdziwy powód, dla którego nie mogę wzlecieć naprawdę wysoko w
nirwanie, stanowi to, że nie mam wystarczająco długiego ogona.
Westchnął i zadumał się poważnie. Był najpoważniejszym facetem na świecie.
Zastanawiał się nad tym przez całą noc i cały poranek, a potem oświadczył:
- Zeszłej nocy ujrzałem siebie w postaci ryby płynącej przez pustkę morza; płynęła w
wodzie raz w prawo, raz w lewo, choć nie znała znaczenia słów ani „w prawo”, ani „w lewo”.
Jednak moja płetwa wie, co to oznacza. I to właśnie jest mój ogon latawca. Więc jestem rybą
Buddy, a moją płetwą jest mądrość.
- Ten latawiec to nieskończoność! - powiedziałem.
W czasie tych wszystkich pomniejszych przyjęć wymykałem się raz po raz, by uciąć
sobie drzemkę pod eukaliptusami, gdyż mój krzew różany prażył się przez cały dzień w
pełnym słońcu. W cieniu drzew świetnie wypocząłem. Pewnego popołudnia spojrzałem na
gałęzie w koronach tych niezmiernie wysokich drzew i zauważyłem, że najwyższe gałązki i
liście przypominają szczęśliwych, lirycznych tancerzy, zadowolonych z tego, że zostali
wyniesieni na sam szczyt piorunową mocą całego drzewa, które kołysze się pod nimi,
wprawiając je w ogromny, powszechny i spowodowany tajemniczą koniecznością taniec, a
one po prostu płyną w pustce, tańcząc znaczenie drzew. Zauważyłem, że liście wyglądają
niemal po ludzku, gdy tak kłaniają się i podskakują, a potem kołyszą się lirycznie obok siebie.
To była naprawdę szalona wizja, choć jednocześnie niezwykle piękna. Innym razem śniłem
pod tymi drzewami, że widzę purpurowy tron pokryty złotem, na którym siedzi przedwieczny
papież czy patriarcha. Gdzieś w pobliżu jest Rosie. W tym momencie Cody wykrzykiwał coś
w domku do chłopaków, a mnie się zdawało, że jest on świetlistym archaniołem. Otworzyłem
oczy i zobaczyłem, że to tylko słońce razi mnie w oczy. Jak już wspomniałem, mały szpak,
prześliczny niebieski szpak, nie większy niż ważka, nurkuje ku mnie z gwizdem, wyraźnie
pozdrawiając mnie swojskim „Halo!”, a robi to codziennie, zwykle wczesnym rankiem.
Odpowiadam na jego powitanie wesołym okrzykiem. Wreszcie szpak zaczyna krążyć w
otwartym oknie, furkocząc skrzydełkami, wpatrując się we mnie oczyma maleńkimi jak
koraliki. Potem frrr! - i już odleciał. Ot, miły szpakowaty Kalifornijczyk... Niekiedy bałem
się, że uderzy mnie prosto w czoło długim dzióbkiem, ostrym jak szpilka do kapelusza.
Miałem jeszcze jednego przyjaciela, którym był stary szczur, skrobiący w piwnicy.
Zamykałem drzwi na noc, by nie uciekł. Do moich przyjaciół zaliczyłem również mrówki,
całą kolonię mrówek, która próbowała dostać się do domku w poszukiwaniu miodu. („Wołam
wszystkie mrówki, wołam wszystkie mrówki, zjedzcie trochę miooodu” - zaśpiewał pewnego
razu chłopczyk.) Poszedłem do mrowiska i nakapałem wąziutką strużkę miodu, która
prowadziła aż do ogrodu na tyłach domu, gdzie zostawiłem prawie pełen słoik tego specjału.
Mrówki ucztowały tam przez tydzień. A ja klękałem i rozmawiałem z nimi głośno.
Wokół domu rosły przepiękne kwiaty - czerwone, purpurowe, różowe, białe.
Robiliśmy wspaniałe bukiety, ale najładniejszy ze wszystkich zrobił Japhy z sosnowych
szyszek i pęków igliwia. Bukiet ów miał w sobie prostotę, która charakteryzowała całe życie
Japhy’ego. Pewnego razu przyszedł do domku z piłą w ręku i zapytał:
- Dlaczego przesiadujesz tu przez cały dzień?
- Jestem Buddą, znanym jako Odchodzący.
Moja odpowiedź rozbawiła go do tego stopnia, że wybuchnął niepohamowanym
śmiechem jak mały chłopiec, mały wesoły Chińczyk. Wyszczerzył zęby, a w jego oczach
pojawiły się łzy. Zaiste, czasem sprawiałem mu radość.
Wszystkie kobiety kochały Japhy’ego - Polly, Princess, a nawet Christine były w nim
zakochane do szaleństwa. Wszystkie też były w głębi serca zazdrosne o jego ulubioną
laleczkę Psyche, która wyglądała naprawdę prześlicznie w obcisłych dżinsach i czarnym
pulowerze, spod którego wystawał biały kołnierzyk bluzeczki. Miała subtelną twarz i
powabną, zgrabną sylwetkę. Japhy wyznał mi, że sam jest w niej odrobinę zakochany. Ale
trudno mu było przekonać ją, by poszła z nim do łóżka. Musiałby ją upić, a wystarczyło, że
wypiła kieliszek, i już piła na umór. Tym razem Japhy przyrządził swoje słynne smażczłyki
dla nas trojga. Potem pożyczyliśmy starego gruchota Seana i pojechaliśmy około stu mil na
wybrzeże, na dziką plażę, gdzie zbieraliśmy małże na skałach, które obmywały fale, i
wędziliśmy je w dymie, przykryte wodorostami. Piliśmy wino, zagryzając chlebem i serem.
Psyche, w dżinsach i swetrze, przez cały dzień leżała na brzuchu, nie odzywając się. Tylko
jeden jedyny raz spojrzała na mnie swymi niebieściutkimi oczami i powiedziała:
- Jaki ty jesteś doustny, zawsze pijesz i jesz!
- Jestem Buddą Pustkojadem - powiedziałem.
- Czy ona nie jest urocza? - wtrącił Japhy.
- Psyche - powiedziałem. - Ten świat jest filmem, który pokazuje, czym są wszystkie
rzeczy. To po prostu film, który zrobiono za pomocą tych samych środków, które należą do
pustki, a pustką jest wszystko.
- Ach, to nonsens!
Biegaliśmy po plaży. W pewnej chwili Japhy i Psyche pobiegli naprzód, a ja szedłem
samotnie, pogwizdując Stellę Staną Getza. Usłyszała mnie para pięknych dziewcząt, które
spacerowały po plaży ze swymi chłopakami. Jedna z nich odwróciła się do mnie i
powiedziała:
- Zatańczmy!
Na plaży odkryliśmy naturalne jaskinie, gdzie pewnego razu Japhy przyprowadził całą
gromadę ludzi i urządził potańcówkę na golasa przy wielkim ognisku.
Nadszedł kolejny weekend i wreszcie ustały przyjęcia. Wraz z Japhym zamietliśmy w
naszym domku, tak jakbyśmy sprzątali w małej świątyni włóczęgów. Pozostało mi jeszcze
trochę czeków ze stypendium, które otrzymałem zeszłej jesieni. Poszedłem więc do
supermarketu przy autostradzie i kupiłem mąkę, płatki owsiane, cukier, melasę, miód, sól,
pieprz, cebulę, ryż, mleko w proszku, chleb, fasolę, czarny groch, ziemniaki, marchew,
kapustę, sałatę, kawę, duże zapałki sztormowe, którymi rozpalaliśmy w naszym piecu, i kilka
butelek czerwonego portwajnu. Przytaszczyłem to wszystko na wzgórze, zapełniając
kuchenną półkę Japhy’ego nowymi zapasami żywności.
- Co my zrobimy z taką ilością jedzenia? Chyba nakarmimy wszystkich bhikku -
roześmiał się.
Wkrótce okazało się, że w ciągu krótkiego czasu gościliśmy więcej bhikku, niż
mogliśmy obsłużyć. Najpierw zjawił się biedny, pijany Joe Mahoney, mój przyjaciel, którego
poznałem przed rokiem. Spał u nas przez trzy dni i noce, by zregenerować siły przed kolejną
popijawą w North Beach i The Place. Przyniosłem mu śniadanie do łóżka. W weekend
nierzadko gościło na wzgórzu i dwanaścioro włóczęgów, którzy dyskutowali zawzięcie,
nieraz skacząc sobie do oczu. Przyrządzałem więc dla wszystkich na ogromnej, rozgrzanej
patelni (smażąc na oleju) smakowite danie z tapioki z lekko osoloną smażoną cebulą, które
podawałem z placuszkami kukurydzianymi i herbatą. Po przeczytaniu Księgi przemian
58
w
ubiegłym roku rzuciłem mandżurską monetę z otworem w środku, by poznać przepowiednię,
która, jak się okazało, mówiła: „Będziesz karmił innych”. W rzeczy samej stałem teraz przy
rozpalonym piecu, mieszając jedzenie na wielkiej patelni.
- Co to znaczy, że drzewa i góry są rzeczywiste, a nie magiczne? - krzyknąłem,
pokazując ręką na korony drzew i szczyty na horyzoncie.
- Co? - zapytali bhikku.
- To oznacza, że te drzewa i góry nie są magiczne, ale prawdziwe.
- Tak?
- Czy oznacza to - powiedziałem po chwili - że te drzewa i góry wcale nie są
prawdziwe, lecz magiczne?
- Więc jakie są w końcu, psiakrew?
- Czy to znaczy, że pytasz, jakie są w końcu, psiakrew?
- Więc jakie?
- To znaczy, że pytasz, więc jakie są, psiakrew?
- Och, schowaj wreszcie swoją przemądrzałą łepetynę do śpiwora, ale najpierw nalej
mi filiżankę tej wspaniałej gorącej kawy!
- Och, przestańcie! - krzyczał Warren Coughlin. - Rydwan już się zbliża!
Pewnego popołudnia, gdy siedziałem z dziećmi na trawie, zapytała mnie jedna z
dziewczynek:
- Dlaczego niebo jest błękitne?
- Ponieważ niebo jest błękitne.
- Ale ja chcę wiedzieć, dlaczego niebo jest błękitne.
- Niebo jest błękitne, gdyż ty chcesz wiedzieć, dlaczego jest błękitne.
58
Księga przemian (chin. I-ching) to, być może, najstarsze dzieło literackie świata, a na pewno najstarsze zapisane dzieło wróżebne. Według tradycji, zostało spisane w
2950 roku p.n.e. przez cesarza Fu-si. Wchodzi w skład pięcioksięgu konfucjańskiego.
- Ty, ty, błękitny! - zawołały wszystkie.
Niekiedy przychodziły na wzgórze dzieciaki, które obrzucały kamieniami dach,
myśląc, że w domku nikt już nie mieszka. Pewnego razu chłopcy zakradli się do chatki.
Mieliśmy wówczas czarnego kotka. W chwili gdy łobuziaki zamierzały wejść, otworzyłem
drzwi, trzymając kota na ramieniu, i powiedziałem niskim głosem:
- Jestem duchem.
Chłopcy zdębieli, popatrzyli na mnie i uwierzyli.
- Aha - bąknęli niepewnie.
Odtąd bawili się na drugim stoku wzgórza. I nigdy już nie ciskali kamieniami w dach.
Z pewnością wzięli mnie za jakąś starą wiedźmę.
Zamierzano urządzić wielkie pożegnalne przyjęсіe na cześć Japhy’ego, który za kilka
dni miał popłynąć statkiem do Japonii. Wykupił już tani bilet na japoński frachtowiec.
Przyjęcie miało bezwarunkowo przejść do historii największych party wszystkich czasów.
Rozpocznie się w saloniku Seana, gdzie można posłuchać płyt na jego wspaniałym sprzęcie
hi-fi. Potem rozpalimy wielkie ognisko na podwórku i wreszcie będą tańce na wzgórzu, a
może nawet jeszcze dalej. Wraz z Japhym mieliśmy już dość wszelkich przyjęć, toteż nie
byliśmy pomysłem fety zbyt zachwyceni. Za to wszyscy znajomi czekali niecierpliwie na ten
dzień; wszystkie jego dziewczyny, również Psyche, poeci - Cacoethes, Coughlin i Alvah,
Princess wraz ze swym nowym chłopakiem, nawet sam dyrektor Stowarzyszenia Buddystów
Arthur Whane
59
z żoną i synami, a także ojciec Japhy’ego i, oczywiście, Bud. Przybyło też,
jak się potem okazało, wielu niespodziewanych gości z różnych stron, którzy przynieśli
własny prowiant, wino i grali na gitarach.
Japhy wyznał nieoczekiwanie w trakcie przyjęcia:
- Mdło mi się robi na myśl o tych cholernych fetach. Jestem zmęczony tym
rozgardiaszem. Co myślisz o tym, Ray, ażebyśmy po przyjęciu powałęsali się trochę razem po
hrabstwie Marin? Chyba uda się nam wykroić jeden dzień na wędrówkę? Spakujmy się i
ruszajmy od razu do obozu w Portero Meadows albo do Laurel Dell.
- Dobrze.
Tymczasem pewnego popołudnia przyjechała siostra Japhy’ego Rhoda ze swoim
narzeczonym. Niebawem miało się odbyć wystawne weselisko w domu ojca Japhy’ego w
Mili Valley. Tego dnia siedzieliśmy w domku, gdyż mżył deszcz. Nagle w drzwiach stanęła
prześliczna wysmukła blondynka wraz ze swym doskonale ubranym narzeczonym z Chicago,
bardzo przystojnym mężczyzną.
- Huuu! - krzyknął Japhy, skoczył na równe nogi i wycałował siostrę, zamykając ją w
namiętnym uścisku, który odwzajemniła z równą serdecznością.
A jak rozmawiali ze sobą!
- Czy twój mąż będzie cię dobrze walił?
- On, cholera, jest naprawdę dobry w te klocki, koguciku!
- Lepiej, żeby tak było. W przeciwnym razie wezwij mnie!
Potem Japhy starał się wywrzeć wrażenie na Rhodzie i gościach, próbując rozpalić w
piecu...
- To święto w tej zimnej krainie północy!
Ale wylał zbyt dużo nafty na zarzewie. Odskoczył błyskawicznie od pieca i czekał na
widowisko jak mały niegrzeczny łobuziak. I nagle „buch!” - piecykiem wstrząsnął wybuch,
od którego zadrżał cały dom. Japhy niemal rozsadził piecyk. Ale zaraz powiedział coś w ten
deseń do nieszczęsnego narzeczonego swej siostry:
- Czy znasz jakieś ciekawe pozycje, które moglibyście wypróbować w noc poślubną?
59 Arthur Whane - w rzeczywistości Alan Watts (1915-1973), wybitny eseista brytyjski, który po zapoznaniu się z buddyzmem zen porzucił karierę duchownego
chrześcijańskiego i rozpoczął praktykę zen. Uchodzi za najwybitniejszego - obok D.T. Suzukiego - na Zachodzie popularyzatora kultury buddyjskiej Chin i Japonii. Napisał
26 książek, w tym m.in. Drogę zen (Poznań 1997) i Tao strumienia (Poznań 1996).
Biednego faceta, który wrócił niedawno z Birmy, gdzie przebywał na placówce, i
próbował opowiadać o tym kraju, dosłownie zatkało. Japhy wręcz szalał z zazdrości. Kiedy
został zaproszony przez siostrę na ślub, odparował natychmiast:
- Czy mogę zjawić się nago?
- Jak tylko zechcesz, ale przyjdź!
- Mogę sobie wyobrazić ten cały ślub, wielką parującą wazę ponczu i te wszystkie
paniusie w kapelusikach, łzy wzruszenia i kwiaty, muzykę organową i gości wybałuszających
gały na zachwycająco piękną pannę młodą. Po jaką cholerę chcesz się związać z klasą
średnią, Rhoda?
Jego siostra odparła:
- Gwiżdżę na to, chcę zacząć żyć!
Jej narzeczony był nadzianym gościem. Naprawdę miły z niego człowiek. Zrobiło mi
się go żal. Gdy wyszli, Japhy powiedział:
- Rhoda nie wytrzyma z nim dłużej niż pół roku. To naprawdę zwariowana
dziewczyna. Nie wytrwa długo w chicagowskich apartamentach. Raczej włoży dżinsy i
wyruszy na autostop.
- Kochasz ją, prawda?
- Do diabła, masz rację, powinienem ją poślubić!
- Ale ona jest twoją siostrą.
- Gwiżdżę na to, do cholery! Ona potrzebuje prawdziwego mężczyzny, takiego jak ja.
Nawet nie wiesz, do jakiego stopnia jest szalona. Nie dorastałeś z nią w lesie jak ja!
Rhoda była naprawdę miła. Sam wolałbym, żeby przyjechała bez narzeczonego.
Wśród tych wszystkich pięknych, zamożnych kobiet jeszcze nigdy nie spotkałem dziewczyny
odpowiedniej dla mnie. to nie dlatego, że nie starałem się usilnie. Czasem czułem się
samotnie, patrząc na rozbawione, szczęśliwe pary. Ale zamiast ruszyć na podbój serc
niewieścich, kuliłem się w śpiworze pod krzewem różanym i wzdychałem w samotności.
Zamiast gorących warg czułem smak czerwonego wina w ustach. Zrywałem się z posłania i
rąbałem do upadłego drewno na opał.
Niebawem znalazłem w jelenim parku padlinę kruka i pomyślałem: „To wspaniała
przestroga dla wrażliwych ludzkich oczu. Oto ku czemu wiedzie seks”.
Zatem przestałem znów myśleć o seksie. Dopokąd świeci słońce, zachodzi i znów
wschodzi, upajam się życiem. Będę dobry i pozostanę w samotności. Nie chcę nikogo
skrzywdzić. Będę odpoczywał, będę dobry dla wszystkich żyjących stworzeń. „Cierpienie jest
moją gwiazdą przewodnią” - powiedział Budda. „Nie spieraj się z ludźmi godnymi i
kobietami. Żebrz! Bądź pokorny!” Napisałem zgrabny wierszyk, poświęcony gościom na
przyjęciu:
Wojny pod powiekami lub jedwab... świętych już nie ma, wszystko minęło, zniknęło
po tamtej stronie.
Naprawdę uważałem się za świętego. Moje przekonanie o własnej świętości opierało
się mocno na przykazaniu, którego starałem się przestrzegać i które powtarzałem sobie
nieustannie: „Ray, nie goń za trunkami i nie podniecaj się kobietami, nie zacietrzewiaj się
podczas dyskusji, żyj samotnie i raduj się naturalnym pokrewieństwem wszystkich rzeczy”.
Jednak niezmiernie trudno było wytrwać w tym postanowieniu, skoro w każdy
weekend odwiedzały nas tabuny prześlicznych dziewcząt. Kiedyś zgodziła się towarzyszyć
mi na wzgórze pewna piękna brunetka, a kiedy kochaliśmy się na matach, nagle w drzwiach
pojawili się Sean i Joe Mahoney, pokładając się ze śmiechu i omal nie doprowadzając mnie
do szału. Być może naprawdę uwierzyli, że praktykuję ascezę, i przybyli jako aniołowie, by
wyrwać mnie z objęć kusicielki wysłanej przez szatana. W rzeczy samej udało się im, w
porządku. Czasem, gdy byłem naprawdę pijany i siedziałem ze skrzyżowanymi nogami wśród
rozbawionych gości, miewałem bardzo wyrazistą wizję przeczystych, świętych śniegów.
Kiedy otwierałem oczy, widziałem przyjaciół siedzących w bliskim kręgu, oczekujących
wyjaśnień. Nikt zresztą nie uważał, bym zachowywał się dziwnie. Wśród buddystów moje
zachowanie uważano za normalne. I jeśli nawet nie powiedziałem słowa, budząc się z transu,
byli zadowoleni, że medytuję wśród nich. Przez cały sezon odczuwałem nieodparty przymus,
by medytować w obecności innych ludzi. Myślę, że dziewczęta były tym przerażone.
- Dlaczego on zawsze siedzi z zamkniętymi oczyma? - dziwiły się.
Pewnego razu mała Pradżnia, dwuletnia córeczka Seana, próbowała otworzyć mi oczy
paluszkiem, mrucząc:
- Bubuu. Diabeł!
Czasem zabierałem małą na przechadzkę do krainy czarów na podwórku. Trzymałem
dziewczynkę za rączkę, opowiadając bajki. Kiedy przychodziłem do salonu, lubiła siadać mi
na kolanach i słuchać moich historyjek.
Japhy wydawał się w pełni zadowolony z moich prac w gospodarstwie. Już nie
zdarzało mi się popełniać błędów, tak jak na początku, gdy zapominałem podkręcić knot w
lampie naftowej, która zaczynała dymić, lub wyszczerbiłem nienaostrzoną siekierę. Japhy
bywał nieprzejednany wobec takich uchybień.
- Musisz się wreszcie tego nauczyć! - krzyczał. - Do diabła, nie cierpię, jeśli ktoś robi
coś niewłaściwie.
Zdumiewało mnie zawsze to, w jaki sposób przyrządzał kolację z produktów, które
stale uzupełniał na półce z żywnością, a wśród których znajdowały się wszystkie rodzaje
suszu roślinnego i tajemnicze korzenie, kupione w Chinatown.
Najpierw gotował tajemniczą mieszankę, dodawał do niej odrobinę sosu sojowego, a
potem polewał gotową miksturą świeżo ugotowany ryż, który smakował wybornie. Ryż
jedliśmy chińskimi pałeczkami. Siadaliśmy do stołu o zmierzchu. Przez otwarte okna
dochodził do izby szum drzew. Było zimno, ale rozgrzewała mnie myśl o smakowitych
chińskich daniach. Japhy nadzwyczaj zręcznie posługiwał się pałeczkami. Czasem zmywałem
naczynia po kolacji, a potem medytowałem na macie rozłożonej pod eukaliptusem. Kiedy
otwierałem oczy, widziałem w oknach naszego domku przyćmiony blask lampy naftowej,
przy której Japhy czytał książkę, dłubiąc wykałaczką w zębach. Czasem wychodził na próg i
pohukiwał, ale nie odpowiadałem na jego wołanie. Słyszałem, jak mruczy pod nosem:
- Gdzie, do diabła, on się podziewa? - I próbował wypatrzyć w ciemności, gdzie
zgubił się jego bhikku.
Pewnej nocy, kiedy medytowałem jak zwykle pod drzewem eukaliptusowym,
usłyszałem nagle głośny trzask gdzieś nieopodal. Spojrzałem w prawo i zobaczyłem jelenia,
który odwiedził prastary jeleni park
60
i chrupał coś przez chwilę w suchym listowiu. Potem
usłyszałem w oddali stąpanie muła w dolinie, a jego żałosny ryk wśród nocnej ciszy napełnił
moje serce smutkiem. Posępne „Ihaha!” przełamywało się skroś ciemności jak jodłowanie na
wietrze, jak dźwięk rogu, w który dmie straszliwie smutny anioł. Ten głos zdawał się
przypominać ludziom, którzy jedli kolację w przytulnych domostwach, że nie jest tak, jak im
się zdaje. Chociaż w istocie był przecież zwykłym krzykiem miłości skierowanym do
drugiego muła.
Medytując pewnej nocy, osiągnąłem tak doskonały spokój, że dwa komary, które
usiadły na moich policzkach i pozostały tam bardzo długo, odleciały po pewnym czasie, nie
kąsając mnie.
Kilka dni przed wielkim pożegnalnym przyjęciem na cześć Japhy’ego pokłóciliśmy
się. Pojechaliśmy do San Francisco, by zawieźć jego rower na frachtowiec cumujący w
porcie, a potem udaliśmy się w siąpiącym deszczu do ubogiej dzielnicy, ażeby ostrzyc się u
taniego studenckiego fryzjera i pomyszkować po sklepach Goodwilla i magazynach Armii
60
„Prastary jeleni park” - aluzja do Parku Jeleni w indyjskim Sarnath, w którym nauczał Budda Śakjamuni.
Zbawienia w poszukiwaniu długich kalesonów i paru innych drobiazgów. Kiedy wałęsaliśmy
się deszczowymi, kuszącymi ulicami („To przypomina mi Seattle!” - wykrzykiwał raz po raz
Japhy), poczułem nieodpartą chęć, ażeby napić się czegoś mocniejszego. Kupiłem butelkę
czerwonego portwajnu, odkorkowałem ją i namawiałem Japhy’ego w jakiejś alejce, byśmy się
napili.
- Lepiej nie pij za dużo! - przestrzegł. - Wiesz, że jedziemy dzisiaj do Berkeley na
wykład i dyskusję w ośrodku buddyjskim.
- Wcale nie mam ochoty tam jechać. Po prostu chcę się tu gdzieś napić.
- Przecież w ośrodku czekają na ciebie. W zeszłym roku czytałem tam wszystkie
twoje wiersze.
- Gwiżdżę na to! Spójrz na tę mgłę, którą wiatr przywiewa znad morza, i na ten
przytulny różowy port. Czy ten widok nie sprawia, że masz ochotę śpiewać wniebogłosy?
- Nie, wcale nie. Wiesz, Ray, Cacoethes mówi, że pijesz za dużo.
- Niech Cacoethes zatroszczy się lepiej o swój wrzód żołądka. Jak myślisz, dlaczego
ma wrzód? Ponieważ sam pił za dużo. A czy ja zachoruję na wrzody? Nie za twojego życia!
Bo piję, żeby mieć lepszy humor. Jeśli nie podoba ci się moje pijaństwo, możesz pójść na
wykład sam. Zaczekam na ciebie w chatce Coughlina.
- Ale dlaczego z powodu lichego, skwaśniałego wina wyrzekasz się tego, co jest dla
ciebie ważne?
- W winie jest mądrość, do diabła! - krzyknąłem. - Strzel sobie kielicha!
- Nie, nie wypiję!
- Wobec tego wypiję sam! - I opróżniłem błyskawicznie butelkę.
Wróciliśmy na Sixth Street, gdzie natychmiast skoczyłem do tego samego sklepu z
trunkami i kupiłem drugą butelczynę. Czułem się świetnie.
Japhy był smutny i rozczarowany.
- Jak możesz oczekiwać, że staniesz się dobrym bhikku czy nawet bodhisattwą
Mahasattwą, upijając się w ten sposób?
- Zapomniałeś o ostatniej rycinie Byków, która przedstawia oświeconego mnicha,
upijającego się z rzeźnikami!
- Ach, więc to tak! W jaki sposób zrozumiesz naturę swego umysłu, mając zamęt w
głowie, a może i wybite zęby, i wymiotując?
- Wcale nie mam mdłości. Czuję się świetnie. Mógłbym popłynąć z tą siwą mgłą i
polecieć nad San Francisco jak mewa. Czy mówiłem ci o dzielnicy nędzy? Kiedyś
mieszkałem tu...
- Ja też mieszkałem w ubogiej dzielnicy w Seattle. Wiem wszystko na ten temat.
W szarej poświacie deszczowego popołudnia jarzyły się neony sklepów i barów.
Czułem się wspaniale. Kiedy ostrzygliśmy czupryny, poszliśmy do sklepu Goodwilla.
Myszkowałem w workach i skrzyniach, przebierając w stertach skarpet, podkoszulków,
pasków i rozmaitych rupieci, które kupiliśmy za bezcen. Raz po raz pociągałem z butelki,
którą zaklinowałem za paskiem. Japhy był zdegustowany. Potem wsiedliśmy do starego
gruchota i pojechaliśmy do Berkeley. Najpierw przebyliśmy most w deszczu, potem
jechaliśmy wśród prześlicznych domków Oakland. W śródmieściu Japhy zamierzał kupić mi
parę dżinsów. Przez cały dzień szukaliśmy używanych spodni, które pasowałyby na mnie.
Wciąż częstowałem go winem. Wreszcie dał się namówić. Wypił mały łyk, a potem pokazał
mi wiersz, który napisał, gdy strzygłem się we fryzjerni w dzielnicy biedaków.
Współczesny college fryzjerski,
Smith zamknął oczy, cierpi,
ostrzyżony jak strach na wróble za pięćdziesiąt centów.
Fryzjer ma oliwkową skórę,
a na przedramieniu wytatuowane imię „Garda”.
Dwóch wystraszonych chłopców z odstającymi uszami
siedzi na krzesłach i czeka na swoją kolejkę.
Mówię do jednego: „Jesteś brzydal i masz wielkie ośle uszy!”
Chłopczyk rozpłakał się i cierpi, choć to nieprawda.
Ten drugi ma wychudzoną buzię,
skubie swoje niebieskie dżinsy i szura butami,
obserwując mnie łagodnymi oczyma -
nieszczęśłiwe dziecko, które wzrasta w biedzie
i łakomie bawi się swymi genitaliami.
Ray i ja włóczymy się z butelczyną portwajnu
po różowym porcie w deszczu.
Ogłaszamy „Mayday” z powodu braku dżinsów
w całym mieście, bo nie ma w sklepach naszego rozmiaru.
W starym fryzjerskim college’u
w centrum dzielnicy nędzy (Strzyżenie dla wszystkich!)
strzyże nas fryzjer w średnim wieku,
rozkwitając.
- Zrozum - powiedziałem - przecież nie napisałbyś tego wiersza, gdyby nie rozgrzało
cię wino.
- Ach, tak czy owak napisałbym go. Ale ty za dużo pijesz. Zupełnie nie rozumiem, w
jaki sposób zamierzasz osiągnąć oświecenie i zamieszkać na stałe w górach. Będziesz zawsze
schodził ze wzgórz, by roztrwonić pieniądze na wino, i w końcu zapijesz się na śmierć.
Uprzątną twoje ciało z rynsztoka i odrodzisz się ponownie jako kontroler antyalkoholowy,
aby naprawić swoją złą karmę.
Japhy mówił to ze smutkiem. W rzeczy samej martwił się o mnie, ale ja piłem dalej.
Kiedy doszliśmy do domku Alvaha i nadszedł czas, by pójść na wykład do ośrodka
buddystów, oznajmiłem:
- Posiedzę tutaj, upiję się i zaczekam na wasz powrót.
- Okay! - zgodził się Japhy, patrząc na mnie ponuro. - To twoje życie.
Nie było go przez dwie godziny. W tym czasie czułem się markotnie, piłem za dużo i
z wolna ogarniało mnie szaleństwo. Ale byłem zdecydowany nie poddać się i wytrzymać do
końca, jakbym chciał coś udowodnić Japhy’emu. O zmierzchu niespodziewanie przybiegł
pędem z powrotem, pijany jak szewc, wykrzykując wniebogłosy:
- Czy wiesz, co się zdarzyło, Smith? Poszedłem na buddyjski wykład, a oni tam
popijali z filiżanek białą ryżową sake. Zalali się na amen! Ci wszyscy szaleni japońscy
święci! Miałeś rację! To nie jest ważne! Upiliśmy się i dyskutowaliśmy o pradżni. To było
wspaniałe!
Od tej pory nie pokłóciliśmy się nigdy więcej.
Tego wieczoru miało się rozpocząć wielkie przyjęcie. Dobiegały mnie odgłosy
przygotowań. Wrzawa niosła się po wzgórzach. Czułem się przygnębiony. „Och, mój Boże -
myślałem - taki wieczorek towarzyski to po prostu wielki uśmiech, a wielki uśmiech to nic
innego jak wyszczerzone zęby. Chciałbym, żeby pozostawiono mnie w spokoju. Nie chcę
nikogo skrzywdzić!”
Ktoś jednak przyniósł wino i dałem się wciągnąć w szaloną zabawę.
Tej nocy wino płynęło ze wzgórza jak rzeka. Sean ustawił na podwórzu wielkie kloce,
by goście mogli wygodnie siedzieć przy ognisku. Była pogodna, gwiaździsta noc, ciepła, jak
to bywa w maju. Nikt nie zawiódł. Wkrótce wielkie przyjęcie rozdzieliło się na trzy mniejsze.
Najwięcej czasu spędziłem w salonie, gdzie słuchaliśmy płyt Cala Tjadera na wspaniałej
aparaturze hi-fi, dziewczęta tańczyły, a Bud, Sean, Alvah i jego nowy kumpel Georgie
61
, no i
ja, graliśmy na odwróconych puszkach jak na bębenkach.
Na podwórzu panowała spokojniejsza atmosfera. Goście siedzieli na długich kłodach,
które Sean ułożył wokół ogniska. Przy ogromnej tablicy, która zastępowała stół,
wystarczyłoby miejsca nawet dla królewskiej świty. Tutaj, w blasku ogniska, z dala od
frenetycznej zabawy w salonie bębenków, Cacoethes prowadził dyskusję z miejscowymi
mądralami mniej więcej w takim stylu:
- Marshall Dashiell jest zbyt zajęty kultywacją swej długiej brody i rozbijaniem się na
trasie od Chevy Chase do obelisku Kleopatry mercedesem, którym jeździ notorycznie z
jednego party na kolejne. Ojca Dowlera wożą limuzyną po całym Long Island, a na lato
wyjeżdża on do Wenecji i obsztorcowuje służbę na placu Świętego Marka. Brutalny Eddie
„Zasraniec”, ten pełen wdzięku modniś, który ubiera się tylko na Savile Row, znów paraduje
w meloniku i kamizelce, podobnie jak Manuel Drubbing, który jest tak łasy na alkohol, że
wystarczy postawić mu piwo grzane z wódeczką, a zaraz napisze małą wzmiankę o twoich
wierszach. O Omarze Totcie lepiej zamilczę. Albert Law Livingstone nie może opędzić się od
łowców autografów, którzy nagabują go, by podpisał cieplutki jeszcze egzemplarz swej nowej
powieści. Wciąż też wysyła Sarze Vaughan życzenia z okazji Bożego Narodzenia. Ariadnę
Jones molestuje kompania Forda, gdyż nie napisała książki w ramach przyznanego
stypendium. A Leontine McGee powiada, że jest już stara. Czy kogoś pominąłem?
- Ronalda Firbanka - rzekł Coughlin.
- Sądzę, że to jedyny prawdziwy poeta w kraju. Poza orbitą naszej dyskusji pozostali
również Doctor Musial, który prawdopodobnie mamrocze w swoim salonie nowy poemat za
zaciągniętymi grubymi kotarami, i Dee Sampson, który jest zbyt bogaty, by pisać dobrze.
Musimy wspomnieć jeszcze o drogim, poczciwym Japhym Ryderze, który wyjeżdża do
Japonii, i o naszym płaczliwym przyjacielu Goldbooku oraz o panu Coughlinie, który słynie z
języka ostrego jak brzytwa. Na Boga, tylko ja jestem dobry wśród tej zbieraniny. Bądź co
bądź, przeszedłem uczciwą, solidną szkołę anarchistów! W końcu odmroziłem sobie nos,
zdarłem niejedną parę butów i protestowałem, ile tchu w piersiach.
Nastroszył wąsy.
- A co myślisz o Rayu?
- Cóż, sądzę, że jest on bodhisattwą, w którym wyraża się groźny aspekt Buddy. To
wszystko, co mogę powiedzieć na jego temat. - Natomiast na stronie, szyderczo: - On jest
zbyt pijaaanny caały czaas!
Przybył tej nocy także Henry Morley, choć nie zabawił długo. Zresztą zachowywał się
bardzo dziwnie. Posiedział przez chwilę w spokojniejszym miejscu, przeglądając komiks
„Mad” i nowy magazyn „Нір”, і wyszedł wkrótce, wypowiadając dziwną uwagę:
- Hot dogi są za cienkie. Czy sądzicie, że to znak czasów? A może myślicie, że
zabłąkani Meksykanie strzelają i biją w bęben?
Porozmawiał tylko ze mną i Japhym. Było mi przykro, że opuścił nas tak szybko. Jak
zawsze był nieuchwytny niczym duch. Niemniej jednak włożył nowy brązowy garnitur na tę
okazję. Przyszedł, ale zaraz się ulotnił.
Tymczasem na wzgórzu, gdzie gwiazdy chyliły się nad drzewami, przygodne parki
obejmowały się czule. Niektórzy przynieśli wino i grali na gitarach w naszym małym domku,
bawiąc się oddzielnie. To była wspaniała noc. Wreszcie przyszedł ojciec Japhy’ego, który
pracował do wieczora. Był szczupłej budowy, niewysoki i nieokrzesany jak Japhy. Miał lekką
łysinę, ale był pełen energii i równie szalony jak syn. Od razu zaczął obtańcowywać
dziewczęta w wariackim mambo, podczas gdy ja bębniłem szaleńczo w odwróconą puszkę,
pokrzykując:
61
George - w rzeczywistości Peter Orlovsky (ur. 1933), amerykański farmer, nauczyciel i poeta z kręgu Beat Generation, przyjaciel i kochanek A. Ginsberga. Jego wiersze
zebrano w tomie Clean Asshole Poems & Smiling Vegetable Songs (1978).
- Dalej, człowieku!
Nigdy nie widzieliście bardziej szalonego tancerza. Prowadził zamaszyście jak
młodzik, trzymając się pewnie, potem przechylił się tak głęboko, że omal nie upadł,
napierając lędźwiami na partnerkę. Spocony, rozpalony, szczerzący zęby w szerokim
uśmiechu, zadowolony jak nikt, najbardziej zwariowany ojciec, jakiego kiedykolwiek
widziałem. Niedawno, w czasie wesela córki, rozpędził gości na trawniku, wyskakując na
czworakach, okryty tygrysią skórą, kąsając panie w pięty i szczekając. Dzisiaj porwał do
tańca wysoką na prawie sześć stóp dziewczynę imieniem Jane i zakręcił nią w kółko z taką
siłą, że omal nie rozbiła się o regał. Japhy pałętał się od jednej grupki gości do drugiej z
wielką butelką w ręku, a jego twarz promieniała szczęściem. Po pewnym czasie salon
opustoszał. Goście bawili się teraz przy ognisku. Psyche i Japhy tańczyli szaleńczo. Potem
podskoczył ku rozbawionej parze Sean i odbił Japhy’emu Psyche w tańcu. Dziewczyna
słaniała się, jakby miała zemdleć, i upadła pomiędzy mną a Budem, z którym bębniliśmy
rytmicznie w podłogę (właśnie między Budy’ego i mnie, choć nie miałem nigdy stałej
dziewczyny i kpiłem ze wszystkiego), i zasnęła po prostu na naszych kolanach. Pykaliśmy z
fajek i bębniliśmy dalej. Polly Whitmore krzątała się w kuchni, pomagając Christine przy
wypiekach, a nawet sama upiekła całą blachę smakowitych ciastek. Zrozumiałem, że jest
samotna i nieszczęśliwa, ponieważ Japhy adoruje Psyche. Podszedłem więc do Polly i
objąłem ją, ale spojrzała na mnie z takim strachem, że poprzestałem na tym. Odniosłem
wrażenie, że ją przeraziłem. Princess przyszła ze swoim nowym chłopakiem, ale ona również
dąsała się w kącie. Powiedziałem Japhy’emu:
- Czy, do diabła, sam zamierzasz obskoczyć te wszystkie dziwki? Nie odstąpisz mi
choć jednej?
- Przeleć, którą tylko chcesz! Jestem dzisiaj na luzie.
Usiadłem przy ognisku i słuchałem najnowszych dowcipasów Cacoethesa.
Zobaczyłem, że obok siedzi Arthur Whane, świetnie ubrany, w garniturze i krawacie.
Przysunąłem się do niego i zapytałem:
- Zatem czym jest buddyzm? Czy fantastyczną wyobraźnią, magią błyskawicy, czy to
gra iluzji, sny, a może nawet nie gra, tylko sny?
- Nie, dla mnie osobiście buddyzm polega na poznaniu tylu ludzi, ile to możliwe -
odparł.
Potem wstał i zaczął się uprzejmie witać i gawędzić przyjaźnie ze wszystkimi jak na
prawdziwym party. Przyjęcie rozkręcało się coraz bardziej. Zatańczyłem z dziewczyną
olbrzymką. Była dzika i szalona. Chciałem wymknąć się z nią ukradkiem na wzgórze, ale jej
mąż czuwał w pobliżu. W środku nocy zaczął się popisywać pewien pijany Murzyn, który
bębnił w gitarę, bił się rytmicznie po policzkach, ustach i piersiach, grzmocił się po całym
ciele, które wydawało odgłosy podobne do dźwięku bębenków. Wszyscy byli zachwyceni i
orzekli, że Murzyn jest z pewnością bodhisattwą.
Na przyjęcie zjechali goście z całego miasta, gdyż rozgłosiliśmy wieść o pożegnalnej
hulance na cześć Japhy’ego we wszystkich barach, gdzie zwykle bywaliśmy. Zobaczyłem
nagle, że Alvah i George spacerują nago.
- Co robicie?
- Och, po prostu postanowiliśmy się rozebrać. Nikomu to, jak się zdaje, nie
przeszkadzało. W rzeczy samej - Cacoethes i Arthur Whane w swym doskonale skrojonym,
modnym garniturze prowadzili w blasku ogniska nadzwyczaj uprzejmą konwersację z dwoma
nagimi szaleńcami, dyskutując o polityce. Wkrótce również Japhy zrzucił ubranie i nagi
częstował gości winem z ogromnej butelki, z którą się nie rozstawał. Za każdym razem, gdy
jakaś dziewczyna obdarzyła go tęsknym, zalotnym spojrzeniem, wydawał głośny ryk i rzucał
się w jej kierunku, a wtedy ona wybiegała z domu, piszcząc z udawanym strachem.
Zastanawiałem się, co się stanie, jeśli gliniarze w Corte Madera przewąchają coś i na wzgórze
wjedzie z rykiem silników lotna brygada policyjna. Ognisko płonęło tak jasno, że każdy, kto
znajdował się na drodze u stóp wzgórza, mógł bez trudu dojrzeć, co się dzieje na jego
wierzchołku. A jednak komuś, kto patrzył z daleka, musiało się wydawać dziwne, że na
wzgórzu płonie ogromne ognisko, na wielkim stole stoją półmiski z jedzeniem, słychać grę na
gitarach, a wśród gości jest kilku nagusów.
W trakcie rozmowy z ojcem Japhy’ego zapytałem:
- Co myślisz o tym, że Japhy jest nagi?
- Och, gwiżdżę na to! Japhy może robić wszystko, co zechce. Wcale mnie to nie
niepokoi. Powiedz mi lepiej, gdzie podziewa się ta wielka, wysoka dziewczyna, z którą
tańczyliśmy!
Był naprawdę doskonałym ojcem włóczęgi Dharmy, chociaż dawniej bywał srogi, gdy
mieszkali jeszcze w lasach Oregonu, a on musiał troszczyć się o całą rodzinę. Sam zbudował
tam drewniany dom i na jego barkach spoczywała troska o niełatwe zbiory w surowej krainie.
Dzisiaj był zamożnym przedsiębiorcą i zbudował jeden z piękniejszych domów w Mili
Valley, gdzie pielęgnował swoją chorą siostrę. Matka Japhy’ego mieszkała samotnie w
wynajętym pokoju gdzieś na północy. Japhy miał zamiar zaopiekować się nią po powrocie z
Japonii. Pokazał mi kiedyś list matki, w którym uskarżała się na samotność. Mówił, że jego
rodzice rozstali się nieodwołalnie. Japhy postanowił, że kiedy wróci z klasztoru, pomyśli o
przyszłości swojej matki. Nie lubił jednak mówić o niej zbyt często. Jego ojciec, oczywiście,
nigdy jej nie wspominał. Mimo to polubiłem ojca Japhy’ego. Podobało mi się, gdy tańczył w
szalonych podrygach, zlany potem. Odpowiadało mi, że nie komentuje ekscentrycznych scen,
które oglądał w czasie przyjęcia. Szanowałem go, gdyż nie potępiał nikogo za to, co robi,
pozwalając każdemu być sobą. Podobało mi się, gdy odjeżdżał do domu o północy, w deszczu
kwiatów, które rzucaliśmy na jego samochód.
Nie mogę pominąć Ala Larka, szalenie miłego faceta, który na wpół leżąc, wygrywał
na gitarze melancholijne bluesy wędrowne. Czasem wyczarowywał na strunach tęskne
flamenco, patrząc w rozmarzeniu w przestrzeń. Kiedy przyjęcie skończyło się o trzeciej nad
ranem i jego żona rozłożyła śpiwór na podwórzu, usłyszałem jak przekomarzają się oboje na
trawie.
- Zatańczmy jeszcze! - nalegała.
- Śpijmy wreszcie! - odpowiadał znużony Al.
Psyche i Japhy boczyli się na siebie. Dziewczyna postanowiła opuścić wzgórze, nie
zaszczycając tej nocy swymi pieszczotami Japhy’ego. Obserwowałem z daleka, jak Japhy,
bardzo pijany, wspina się na wzgórze. Przyjęcie dobiegało końca.
Odprowadziłem Psyche do jej samochodu i powiedziałem na pożegnanie:
- No, maleńka! Dlaczego ranisz Japhy’ego w samo serce, i to w pożegnalną noc przed
jego podróżą do Japonii?
- Cholera, on naprawdę coś dla mnie znaczył, ale teraz gwiżdżę na niego! Niech go
wszyscy diabli!
- Dobrze już, dobrze, przecież nikt cię nie zje na tym wzgórzu.
- Gwiżdżę na to! Wracam do miasta!
- Ale to niezbyt miłe. A poza tym Japhy powiedział mi, że cię kocha.
- Nie wierzę.
- Samo życie! - podsumowałem, odchodząc z na wpół opróżnioną butelkę wina, którą
zakorkowałem palcem wskazującym. Wchodząc na wierzchołek wzgórza, usłyszałem, jak
Psyche próbuje zawrócić samochód pod kątem stu osiemdziesięciu stopni na wąskiej drodze.
Oczywiście wpadła tylnymi kołami do rowu i nie mogła w żaden sposób wydostać stamtąd
wozu, toteż tak czy owak musiała spać na matach w pokoju Christine.
Tymczasem Bud, Coughlin, Alvah i George leżeli pokotem w domu przykryci tym, co
było pod ręką. Rozłożyłem swój śpiwór na słodko pachnącej trawie i poczułem, że jestem
najszczęśliwszy ze wszystkich. A zatem przyjęcie dobiegło końca, wrzaski ucichły. I co z
tego? Zacząłem śpiewać wesoło wśród nocnej ciszy, pociągając chciwie z flaszki. Gwiazdy
świeciły oślepiająco jasno.
- Czy wiesz, że istnieje komar tak olbrzymi jak góra Sumeru
62
?! - zawołał z domku
Coughlin, który usłyszał mój śpiew.
- Końskie kopyto jest delikatniejsze, niż ci się wydaje! - odkrzyknąłem mu.
Alvah wybiegł w długich kalesonach i odtańczył niezwykły taniec na trawie,
zawodząc swoje długie wiersze. Na koniec wysłuchaliśmy żarliwych wywodów Buda, który
próbował przekonać nas do swego najświeższego pomysłu. Właściwie odbyliśmy nowe małe
przyjęcie na trawie.
- Zejdźmy do domu Seana i zobaczmy, ile dziewcząt nie ma partnera!
Było mi tak pilno, że omal nie potoczyłem się w dół, i próbowałem znów namówić
Psyche, by poszła ze mną, lecz dziewczyna była jak odrętwiała, zdawała się nie wiedzieć nic
o świecie. Usiadłem przy żarzącym się ognisku, od którego wciąż biło ciepło.
Sean chrapał w sypialni żony. Wziąłem trochę chleba ze stołu i obłożyłem go
domowym serem. Jadłem ze smakiem, popijając winem. Siedziałem zupełnie sam przy
ognisku, patrząc, jak przejaśnia się niebo na wschodzie.
- Czy jestem pijany? - mruknąłem do siebie. - Zbudź się! Zbudź się! - krzyczałem. -
Koziołek nowego dnia bodzie o świcie. Bez żadnego „gdyby” i „ale”! Brzdęk! Chodźcie do
mnie, dziewczęta! sztywniaki! punki! złodzieje! alfonsy! szubieniczniki! Prędko!
Potem owładnęło mną tak dojmujące uczucie smutku, jakiego nie zaznała jeszcze
żadna istota ludzka. Gdziekolwiek będę, nie zapomnę tych cierpiących twarzy,
wykrzywionych bólem ust, spaczonych osobowości, ich daremnych usiłowań, ażeby być
wesołym, kiedy w środku pęka serce, poczucia zagubienia, nonsensu i kiepskich dowcipów, o
których wkrótce się zapomina. Dręczyło mnie smutne pytanie: „Po co to wszystko?”
Zrozumiałem, że bezgłośny krzyk rozlega się wszędzie, w każdym miejscu na świecie.
Prawdopodobnie pewnego dnia przebudzimy się nagle i zrozumiemy, że świat wcale nie jest
taki, jak to sobie wyobrażaliśmy. Kiedy pijany zataczałem się na wierzchołku wzgórza,
pozdrowiły mnie ptaki. Spoglądając na skulone, pogrążone we śnie postaci na podłodze,
zastanawiałem się, kim są te dziwne duchy, zakorzenione na ziemi, które wraz ze mną
przeżywają małą, głupią przygodę życia. A kim ja jestem? Biedny Japhy! Wstał o ósmej rano
i zabębnił w wielką patelnię, śpiewając Gocchami, i zaprosił wszystkich na świeże naleśniki.
Przyjęcie zapowiadało się na cztery dni. Rano trzeciego dnia, kiedy goście wciąż spali
pokotem na podłodze, Japhy i ja spakowaliśmy plecaki i wyruszyliśmy o pomarańczowym
brzasku w drogę, ciesząc się z kalifornijskiego słońca. Zapowiadał się wspaniały dzień,
powróciliśmy na szlak. Japhy czuł się nadzwyczajnie.
- To wspaniale, że zrywamy z hulaszczym życiem i wybieramy się na leśną włóczęgę.
Kiedy wrócę z Japonii, Ray, w samym środku zimy, włożymy ciepłe kalesony i ruszymy na
autostop. Pomyśl tylko, będziemy podróżować od oceanu do alaskijskich gór, a potem do
Klamath, gdzie rośnie ogromny iglasty las, w którym mogą medytować samotni bhikku jak
my, i jest wspaniałe jezioro, po którym pływają miliony dzikich gęsi. Czy wiesz, co znaczy po
chińsku wui - Co?
- Mgłę... Tu, w hrabstwie Marin, są wspaniałe, głębokie lasy. Zaprowadzę cię dziś do
lasów Muir, a potem jeszcze dalej na północ, gdzie rozciąga się prastare górskie wybrzeże
Pacyfiku i kraina nadmorska, przyszły dom Dharmy. Wiesz, co zrobię? Napiszę nowy, długi
poemat pod tytułem Bezkresne góry i rzeki. Będę pisał na pergaminowym zwoju i za każdym
razem, gdy rozwinę foliał, zanotuję mądrą myśl albo opiszę niespodziewaną przygodę, by
ocalić ją od zapomnienia. Mój poemat będzie jak rzeka, do której wpadają rzeczułki i
62
Góra Sumeru (albo Mera) w kosmologii buddyjskiej stoi w centrum świata, otoczona przez cztery kontynenty.
strumienie, a ona sama wpływa u swego kresu do oceanu. Albo raczej będzie przypominał
jedno z tych naprawdę długich chińskich malowideł na jedwabiu, które przedstawiają dwóch
niepozornych wędrowców pośród starych powyginanych drzew na tle gór tak wysokich, że
ich szczyty giną zupełnie w gęstej mgle. Będę pisał ten poemat przez trzy tysiące lat, a on
będzie zawierał wszelkie wiadomości o nawożeniu gleby, o luminarzach z Tennessee Valley,
notatki astronomiczne, geologiczne, zapiski z podróży Hstian-tsanga, teorię malarstwa
chińskiego, wiadomości na temat ekologii oceanu i łańcucha pokarmowego.
- Weź się do tego, chłopie!
Zawsze maszerowaliśmy, po równinie czy w górach, z wielkimi plecakami niby
juczne zwierzęta, które nie czują się dobrze bez ciężaru na grzbiecie. Podążaliśmy
odwiecznym, samotnym szlakiem, tak jak one, człapiąc powoli - człap! człap! - milę na
godzinę. Dotarliśmy do końca stepowej drogi, a potem minęliśmy kilka domów, które
zbudowano na porośniętych krzewami fantastycznych skałach; spływały z nich prześwietlone
słońcem wodospady. Później wspięliśmy się na świeżo skoszoną łąkę, nad którą unosiły się
chmary motyli, i brodziliśmy boso w chłodnej rosie. Wróciliśmy jednak na zapyloną drogę.
Kiedy się urwała, wspinaliśmy się coraz wyżej, aż wreszcie zobaczyliśmy w dole Corte
Madera i Mili Valley, a nawet czerwone wieżyczki mostu Golden Gate.
- Jutro, gdy dojdziemy na Stimson Beach - powiedział Japhy - ujrzysz w oddali białe
miasto nad błękitną zatoką, nasze cudowne San Francisco. Na Boga, Ray, w przyszłości
musimy stworzyć piękne, swobodne plemię i żyć tutaj na kalifornijskich wzgórzach, zdobyć
dziewczęta i mieć tuzin oświeconych dzieci, mieszkać jak Indianie w szałasach, żywiąc się
jagodami i pączkami.
- I zrezygnować z fasoli?
- Będziemy pisać wiersze. Kupimy maszynę drukarską i będziemy drukować własne
wiersze we własnej drukarni. Będziemy poetyzować i wydamy grubą księgę bombowych
sensacji dla głupiej publiki.
- Ach, publika nie jest taka zła, ci ludzie również cierpią. Musiałeś czytać o pożarze
domu na Środkowym Wschodzie, w którym spłonęło troje dzieci, i widzieć zdjęcie
płaczących rodziców! Nawet kotek spalił się na węgiel. Japhy, czy myślisz, że Bóg stworzył
świat, by się rozerwać, gdyż się nudził? A może zapragnął po prostu, by go wychwalano?
- Ho, ho, kogo masz na myśli, mówiąc o Bogu?
- Po prostu Tathagatę, jeśli pozwolisz.
- Sutra powiada, że świat nie zrodził się z łona Boga czy Tathagaty, ale pojawił się po
prostu w wyniku niewiedzy cierpiących istot.
- Ale to Tathagata stworzył cierpiące istoty i również niewiedzę swych własnych
stworzeń
63
. To wszystko jest takie smutne. Nie zaznam spokoju, dopóki nie znajdę
odpowiedzi, „dlaczego”, Japhy, „dlaczego”?
- Nie obciążaj tym swego umysłu. Pamiętaj, że w stanie najczystszej, esencjonalnej
formy umysłu, jaką jest Tathagata, nie zadaje się pytań.
- Zatem nicość urzeczywistnia się w pustce, zatem... Rzucił we mnie kijem i
wymierzył mi kopniaka.
- To się nie zdarzyło - powiedziałem.
- Naprawdę nie wiem, Ray, ale doceniam to, że żal ci świata. Twój smutek jest
rzeczywisty. Przypomnij sobie przyjęcie. Trwało już drugą noc. Wszyscy staraliśmy się bawić
do upadłego, ale nazajutrz po przebudzeniu odczuwaliśmy smutek i osamotnienie. Co myślisz
o śmierci, Ray?
63 Tathagata (czyli Budda), oczywiście, nie jest bogiem-stwórcą, jak pisze Kerouac. Według buddyzmu, wszystkie czujące istoty, bez względu na to, czy są buddami, czy też
żyją w którymkolwiek świecie samsary (bogów, ludzi, zwierząt, duchów, istot piekielnych), istnieją odwiecznie. Jedyna różnica między nimi polega na stopniu zrozumienia
własnej natury: w wypadku buddów jest ona całkowita, w wypadku istot zaawansowanych w kontemplacji duża, a w wypadku niepraktykujących - znikoma lub żadna.
- Uważam, że śmierć jest dla nas nagrodą. Kiedy umieramy, osiągamy natychmiast
niebiańską nirwanę
64
. I o to właśnie chodzi.
- Ale przypuśćmy, że odrodzisz się w piekle i diabły będą wpychać rozpalone do
czerwoności żelazne kule do twego gardła.
- Życie już przygwoździło żelazną stopą moje usta. Myślę, że ta straszliwa wizja to
tylko koszmar senny, jaki wyśnili rozhisteryzowani mnisi, którzy nie zrozumieli spokoju
Buddy siedzącego pod drzewem bodhi
65
, czy też spokoju Chrystusa, który spogląda z krzyża
na głowy swych oprawców, wybaczając im.
- W rzeczy samej jesteś podobny do Chrystusa, prawda?
- Oczywiście że tak. A zresztą wielu mędrców powiada, że Chrystus to Maitreja,
przepowiedziany Budda, który objawi się po Sakjamunim. Czy wiesz, że Maitreja znaczy w
sanskrycie „miłość”, a wszystko to, co głosił Chrystus wyraża również miłość?
- Przestań wygłaszać kazanie na temat chrześcijaństwa, bo zaraz wyobrażam sobie, że
leżysz na łożu śmierci i całujesz krzyż jak stary Karamazow czy jak nasz przyjaciel Dwight
Goddard
66
, który przeżył życie jako buddysta i niespodziewanie, kilka dni przed śmiercią,
powrócił do wiary chrześcijańskiej. To nie dla mnie, chcę bowiem spędzić każdą godzinę
mojego życia w samotnej świątyni, medytując naprzeciw zapieczętowanego posągu
Kwannon, którego nie wolno nikomu oglądać, gdyż jest tak potężny, że jego widok mógłby
śmiertelnie porazić patrzącego. Tnij ostro, prastary diamencie!
- Obmyjesz się z tego wszystkiego, jak z kurzu!
- Czy pamiętasz Rola Sturlasona, mojego kumpla, który wyjechał do Japonii, by
studiować słynny ogród skalny Ryoanji? Popłynął na frachtowcu Sea Serpent, więc
namalował olbrzymi fresk, przedstawiający węża morskiego i syreny, na przepierzeniu w
mesie, ku uciesze załogi, która uważała go za szaleńca. Wszyscy marynarze jak jeden mąż
chcieli zostać załogą włóczęgów Dharmy. Dzisiaj Roi wspina się na świętą górę Hiei w
Kioto, brnąc w głębokim śniegu po bezdrożach, krok po kroku, wśród bambusowych zarośli i
powyginanych sosen, takich samych jak na rysunkach wykonanych pędzelkiem.
- Jakie ubranie będziesz nosił w klasztorze?
- Długie szaty w stylu starej dynastii Tang, człowieku, czarne i miękkie, z szerokimi,
bufiastymi rękawami i śmiesznymi fałdami; w takim odzieniu czujesz się od razu
człowiekiem Wschodu.
- Alvah powiada, że kiedy tacy faceci jak my ekscytują się Wschodem i noszą kimona,
prawdziwi ludzie Wschodu czytają surrealistyczną poezję i dzieła Karola Darwina i z
upodobaniem ubierają się w garnitury, jakie noszą zachodni biznesmeni.
- Wschód spotyka się z Zachodem, choćby w ten sposób. Pomyśl, że oto nastąpi
wspaniała światowa rewolucja, gdy wreszcie Wschód spotka się z Zachodem. Właśnie tacy
ludzie jak my ją zapoczątkują. Wyobraź sobie miliony chłopaków na całym świecie, którzy
włóczą się z plecakami na ramionach, docierając autostopem i piechotą do najbardziej
zapadłych kątów i niosąc ludziom słowo.
- To bardzo przypomina czas wczesnych wypraw krzyżowych, Waltera bez Grosza i
Piotra Pustelnika, prowadzących wynędzniałych wiernych do Ziemi Świętej.
- Tak, ale te wyprawy zrodziły się w mrokach europejskiego średniowiecza. A ja chcę,
by moi włóczędzy Dharmy czuli wiosenną radość w sercach, gdy wraz z kwieciem na łąkach
rozkwitają dziewczęta, a ptak gubi drobniutkie świeże łajno, drażniąc kota, który jeszcze
przed chwilą chciał go pożreć.
- Co o tym myślisz?
64 Śmierć nie jest - według buddyzmu - gwarancją osiągnięcia nirwany. Kerouac najwyraźniej błędnie utożsamia samsaryczne niebiosa z nirwaną.
65 Drzewo bodhi (w sanskrycie aśwattha; łac. Ficus religiosa) to drzewo, które rosło w Uruwela w pobliżu Bodhgaji. Pod nim Budda Sakjamuni osiągnął oświecenie po 49
dniach nieprzerwanej medytacji.
66 Dwight Goddard, edytor wielokrotnie wydawanej antologii tekstów buddyjskich A Buddhist Bible. Jej lektura w znaczącym stopniu wpłynęła na Kerouaca.
- Właśnie układam poemat o naszej wspinaczce na Mount Tamalpais. Spójrz w górę!
Nigdzie na całym świecie nie zobaczysz tak pięknej góry. Odznacza się prawdziwie
doskonałym kształtem. Kocham górę Tamalpais. Tej nocy będziemy spać u jej stóp.
Dojdziemy tam o zmroku.
Wiejska kraina Marin była bardziej swojska niż surowe góry Sierra, gdzie
wspinaliśmy się zeszłej jesieni. Wszędzie rosło mnóstwo kwiatów, krzewów, drzew, a drogę
ocieniał szpaler trujących dębów. Kiedy droga urwała się nagle, zanurzyliśmy się w gęstym
sekwojowym lesie i szliśmy wzdłuż rurociągu, ocienioną koronami wysokich drzew
przesieką. Przez gałęzie z trudem przedzierało się czyste poranne słońce. Panowały tu chłód i
wilgoć. Czułem świeżą woń sośniny i mokrego drewna. Tego ranka Japhy paplał bez
przerwy. Stał się znów małym chłopcem, który wyruszył na szlak.
- Na tym zdjęciu, przedstawiającym klasztor w Japonii, nie podoba mi się jedynie to,
że przebywa tam tylu Amerykanów, którzy mimo swej inteligencji i dobrych intencji nie
wykorzenili w sobie do końca Ameryki. Kim są w istocie ci ludzie, którzy zgłębiają buddyzm,
ale nie odczuwają w ogóle potrzeby poezji?
- Kim?
- To ludzie, którzy finansują mój wyjazd do Japonii. Wydają ogromne pieniądze na
tworzenie przepięknych ogrodów, bibliotek, na japońską architekturę i cały ten wschodni
wystrój, który nikomu nie odpowiada, chyba jedynie bogatym, świeżo rozwiedzionym
Amerykanom, którzy udają się na wycieczkę do Japonii, by zbudować lub kupić japoński
dom, uprawiać warzywnik, hodować koty i zostać buddystami. Mam na myśli prawdziwy
kwiat Amerykanów, a nie zwykłych zgniłków z amerykańskiej klasy średniej. Cieszę się z
tego wyjazdu, chłopie! Czy możesz sobie wyobrazić to, że niebawem usiądę o poranku na
macie przy niziutkim stoliczku, by postukać na mojej przenośnej maszynie do pisania. W
zasięgu ręki moje hibachi, a na nim dzban z gorącą wodą, wszystkie moje szpargały, mapy,
fajka i latarka, owinięte w ładny papier.
Za oknem kręta śliwa i ośnieżone sosny, a wyżej góra Hiei. Na jej zboczach pokrytych
głębokim śniegiem rosną smukłe sugi i hinoki - japońskie sekwoje i cedry. Będę się modlił w
małych, ukrytych wśród skał świątyniach, zbudowanych z dala od dróg na zimnych,
porosłych mchem pradawnych uroczyskach, gdzie rechoczą żaby. W środku świątyń stoją
małe posągi, a ściany ozdabiają złote malowidła. Wewnątrz unosi się zapach kadzideł, a
lampy masłowe oświetlają popiersia z laki. - Jego statek miał odpłynąć za dwa dni. - A jednak
mi smutno, że opuszczam Kalifornię... dlatego pragnę po raz ostatni rozejrzeć się po okolicy
wraz z tobą, Ray!
Przebyliśmy w końcu przesiekę w sekwojowym lesie i wyszliśmy znów na drogę w
miejscu, gdzie stał drewniany domek. Przecięliśmy ją i znów przedzieraliśmy się przez
gąszcz, poszukując szlaku, którego prawdopodobnie nie znał nikt oprócz kilku samotnych
włóczęgów. I znaleźliśmy się w lesie Muir. Rozciągała się przed nami ogromna dolina, długa
na cztery mile. Przeszliśmy dwie mile starą leśną drogą. Potem Japhy zboczył ze szlaku i
wspinał się na przełaj po stoku, aż wypatrzył nowy szlak, o którym żaden z nas nawet nie śnił.
Wędrowaliśmy to w górę, to znów w dół, nad szumiącym potokiem. Przechodziliśmy nawet
po kładkach, które, jak powiedział Japhy, zbudowali skauci, przepiłowując pień drzewa na
dwie połowy i odwracając je płaską powierzchnią ku górze, by można było przejść swobodnie
na drugą stronę potoku. Potem wspinaliśmy się po stromym sosnowym zboczu i wyszliśmy
na górską drogę. Wreszcie dotarliśmy trawiastym zboczem na wierzchołek wzgórza, gdzie
znajdował się jakby naturalny amfiteatr w stylu greckim z kamiennymi siedzeniami,
otaczającymi skalną scenę, podobną do tych, na których w starożytności wystawiano sztuki
Ajschylosa i Sofoklesa. Napiliśmy się wody, usiedliśmy na pustej widowni, zdjęliśmy buty i
obserwowaliśmy nieme przedstawienie z kamiennych siedzeń w górze. Widzieliśmy w oddali
most Golden Gate i białe mury San Francisco. Japhy zaczął wrzeszczeć, pohukiwać, gwizdać
i śpiewać, wprost tryskając radością. Nikt nie mógł go usłyszeć na tym odludziu.
- Tak będziesz żył tego lata na Desolation Peak, Ray!
- Zaśpiewam pierwszy raz w życiu pełnym głosem!
- Usłyszą cię tylko króliki lub może krytycznie nastawiony niedźwiedź. Kraina Skagit,
gdzie się wybierasz, Ray, to najbardziej rozległy teren w Ameryce. Rzeka wije się jak
ogromny wąż przez głębokie wąwozy, a potem wyżłobioną wśród skał bezludną doliną, która
tworzy zlewisko strumieni i rzek, spływających z gór. Płynie wartko przez pokryte mokrym
śniegiem góry, schodząc pośród skał na piętro sosnowego lasu i w głębokie doliny, takie jak
Big Beaver i Little Beaver, gdzie występują jedyne na świecie dziewicze stanowiska
czerwonego cedru. Wciąż wspominam opuszczoną przeze mnie strażnicę na Crater Mountain;
przesiedziałem tam samotnie całe lato, wsłuchując się w zawodzenie wiatru, starzejąc się na
tym pustkowiu, mając za towarzyszy jedynie króliki w wyściełanych sierścią norach pod
skałami, jedzące nasiona czy diabli wiedzą, co one tam żrą! W takiej samotni zbliżysz się,
chłopie, do samej istoty, do pierwotnych elementów: skały, powietrza, ognia i wody.
Odczujesz, że świat jest bardziej duchowy, niż sądziłeś. Ludzie na ogół uważają się za
twardogłowych praktycznych materialistów, którzy nie mają bladego pojęcia o istocie materii.
A tymczasem łby mają nabite utopijnymi ideami i fantazjami. - Uniósł rękę, nakazując
milczenie: - Posłuchaj kwilenia przepiórki!
- Zastanawiam się, co tamci wszyscy robią teraz u Seana...
- Zapewne już wstali i żłopią znów to skwaśniałe czerwone wino, rozprawiając o
niczym. Wszyscy oni powinni pójść z nami i nauczyć się czegoś.
Zrzucił plecak na ramiona i ruszył w drogę. Wędrowaliśmy pylistą ścieżką, wijącą się
wśród płytkich potoków. Po półgodzinnej łazędze wyszliśmy na piękną łąkę. I wreszcie na
skraju rezerwatu Potrero Meadows zatrzymaliśmy się w obozowisku, gdzie znajdował się
wielki kamienny piec, stały drewniane stoły i było na podorędziu wszystko, czego potrzeba
podczas pikniku. Na szczęście na kempingu nie było nikogo. Nikt też nie zjawi się do
następnego weekendu. Kilka mil dalej stała strażnica na Tamalpais. Nie rozpakowaliśmy
plecaków, lecz spędziliśmy popołudnie, wygrzewając się na słoneczku. Japhy uganiał się za
motylami i ptakami i robił zapiski w notatniku. Wałęsałem się samotnie po północnym
zboczu, gdzie rozciągało się skaliste pustkowie, takie jak w Sierra Nevada.
O zmierzchu Japhy rozniecił duże ognisko i przyrządził kolację. Byliśmy zmęczeni,
ale szczęśliwi. Zjedliśmy tego wieczoru zupę, której nigdy nie zapomnę. Powiem tylko, że nie
jadłem lepszej zupy od czasów, gdy byłem wschodzącą gwiazdą amerykańskiej literatury i
zaproszono mnie, uważając za znakomitą osobistość, na lunch do słynnej nowojorskiej
restauracji Chamborda, a później na degustację potraw Henri Cru. Japhy przyrządził zupę z
kilku torebek sproszkowanej grochówki, które wrzucił do gara z gotującą wodą wraz z
tłustym, wysmażonym boczkiem i przyprawami. Wymieszał wszystko i zupa była gotowa.
Grochówka okazała się wyśmienita, groch miał smak grochu, a tłusta wędzonka sprawiła, że
zupa smakowała cudownie przy buchającym iskrami ognisku. Jeszcze za dnia Japhy,
myszkując po okolicy, nazbierał sporo jadalnych purchawek, polnych grzybów, które wcale
nie przypominały malutkich parasoli czy kapeluszy, lecz wyglądały po prostu jak piłeczki
wielkości grejpfruta o smacznym białym miąższu. Japhy pokroił purchawki w plasterki i
usmażył na tłuszczu. Zjedliśmy grzyby z ryżem. To była wspaniała kolacja. Potem umyliśmy
naczynia w bełkoczącym potoku. Buzujące ognisko chroniło nas przed komarami, od których
roiło się w ciemności. Przez gałęzie sosen prześwitywał księżyc w nowiu. Rozłożyliśmy
śpiwory na łące i śmiertelnie znużeni poszliśmy wcześnie spać.
- No cóż, Ray - powiedział Japhy - wkrótce wypłynę daleko za morze, a ty wybierzesz
się w drogę do Seattle i jeszcze dalej do krainy Skagit. Zastanawiam się, co się wszystkim
nam przydarzy.
Zasnęliśmy z myślą, by przyśniła się nam przyszłość. Tej nocy miałem bardzo żywy
sen, jeden z najbardziej wyrazistych snów, jaki kiedykolwiek śniłem. Widziałem w tym śnie
bardzo wyraźnie zatłoczony, brudny i zadymiony chiński rynek, pełen żebraków,
przekupniów, objuczonych koni. Wszędzie było błoto, kopciły węgielki pod parującymi
saganami, wznosiły się sterty śmieci, a obok stosy jarzyn na sprzedaż w brudnych glinianych
rynkach, które stały na ziemi. I nagle przybył na targ niepozorny, pokryty bliznami chiński
włóczęga z gór, zatrzymując się na skraju placu, i przyglądał się czemuś z nieprzeniknioną
twarzą. Był krępy, żylasty. Twarz miał szorstką i ogorzałą od pustynnego i górskiego słońca.
Odziany w łachmany, bosy, niósł na plecach tobołek ze skóry. Ludzi tego pokroju widywałem
już, choć niezmiernie rzadko, w Meksyku. Schodzili czasem z nagich skalistych gór do
Monterrey - żebracy mieszkający prawdopodobnie w jaskiniach. Lecz ten chiński żebrak był
podwójnie ubogi, wynędzniały w dwójnasób. Ze zdumieniem rozpoznałem w tym
niezmiernie tajemniczym wędrowcu Japhy’ego. Miał te same szerokie usta, wesołe iskierki w
oczach, kościstą twarz (przypominającą maskę pośmiertną Dostojewskiego) z wystającymi
łukami brwiowymi oraz kwadratową głowę. Był krępy i nabity jak Japhy. Gdy obudziłem się
o świcie, pomyślałem: „Ach, więc taka przyszłość czeka Japhy’ego! Może opuści klasztor i
przepadnie bez wieści, stając się duchem Han-szana w górach Wschodu i nawet Chińczycy
będą się wzdragali na widok jego nędzy i poniżenia”.
Opowiedziałem Japhy’emu swój sen. On już rozpalił ogień i pogwizdywał.
- Przestań wylegiwać się w śpiworze i trzepać małego, wstań i przynieś wody!
Jodilejhi, huu! Ray, przywiozę ci laseczki kadzidła ze świątyni Kiyomizu, a ty ułożysz je w
wielkiej mosiężnej kadzielnicy i pokłonimy się Buddzie w podzięce za mój powrót. Co ty na
to? To był tylko sen. Ale jeśli śniłeś o mnie, to w takim razie chodziło o mnie. Wiecznie
płaczący, wiecznie młody, ho ho!
Wyjął toporek z plecaka, porąbał gałęzie i wkrótce zapłonęło wesoło ognisko. Nad
drzewami i ziemią unosiła się wciąż mgła.
- Pakujmy się i ruszajmy do Laurel Dell, gdzie będziemy obozować. Potem zejdziemy
nad morze i popływamy.
- Wspaniale.
Japhy zabrał na tę wyprawę smakowity zestaw wzmacniający: chrupki, krakersy,
znakomity ostry cheddar i grube salami. Zjedliśmy wszystko na śniadanie, wypiliśmy gorącą
herbatę i poczuliśmy się wspaniale. Dwóch dorosłych ludzi mogło przeżyć przez dwa dni na
krakersach (chlebie w koncentracie) i salami (mięsie w koncentracie), a wszystko to ważyło
zaledwie półtora funta. Japhy słynął z wielu podobnych pomysłów. Ileż nadziei, ludzkiej
energii i prawdziwie amerykańskiego optymizmu wnosiła jego mała, miła osoba! Teraz szedł
przede mną i wołał:
- Spróbuj medytować w drodze! Idź przed siebie, wpatrując się w ziemię pod stopami!
Nie rozglądaj się wokół, po prostu pogrąż się w transie, patrząc, jak ziemia przesuwa się pod
stopami.
Dotarliśmy do Laurel Dell około dziesiątej. Na kempingu znajdowały się wymarzone
miejsca na ogniska i stoły na piknik, ale otoczenie było nieporównanie piękniejsze niż wokół
Potrero Meadows. Na zboczach rozciągały się przepiękne łąki, porośnięte soczystą trawą,
obrzeżone wysokopiennymi zielonymi lasami. Morze falującej trawy, srebrzyste strumyki i
żadnych zabudowań w zasięgu wzroku!
- Na Boga, wrócę tutaj z własnym prymusem i benzyną i będę gotował na bezdymnej
kuchence bez obawy, że wypatrzy mnie straż leśna.
- Tak, ale jeśli strażnicy wykryją, że coś pichcisz poza wyznaczonym miejscem,
przepędzą cię stąd od razu, Smith.
- Ale przecież nie przyłączę się do tych niedzielnych wycieczkowiczów, którzy
zapełnią obozowisko w czasie weekendu. Zaszyję się gdzieś po tamtej stronie tej przepięknej
łąki. I zostanę tu na zawsze.
- Dwie mile stąd jest Stimson Beach i sklep spożywczy. W południe wyruszyliśmy na
plażę. Droga okazała się ogromnie wyczerpująca. Wspinaliśmy się na alpejskie łąki, skąd
mogliśmy znów zobaczyć dalekie San Francisco. Potem schodziliśmy po stromym stoku,
który spadał nieraz nisko, niemal na poziom morza. Czasem musieliśmy zbiegać na złamanie
karku, a nawet raz zjechaliśmy w dół na plecach. Wartkie potoki tworzyły kaskady, przez
które przechodziliśmy, nie bacząc na bystry nurt. W pewnej chwili wyprzedziłem Japhy’ego i
szedłem szybko rozkołysanym krokiem, śpiewając radośnie. Zostawiłem go za sobą prawie
milę i musiałem zaczekać nań u stóp góry. Ale Japhy nie śpieszył się. Wiele uwagi poświęcał
paprociom i nieznanym mu kwiatom. Ukryliśmy plecaki w opadłym listowiu w krzakach i
wędrowaliśmy swobodnie przez nadmorskie łąki, mijając stada pasących się krów. Wreszcie
dotarliśmy do osady na plaży, gdzie kupiliśmy wino w sklepie spożywczym, i wkroczyliśmy
na piaszczystą plażę, na której rozbijały się fale. Dzień był raczej chłodny. Tylko chwilami
pokazywało się słońce. Mimo wszystko wskoczyliśmy w szortach do oceanu, przepłynęliśmy
kawałeczek, a potem ułożyliśmy krakersy i salami na czystym arkuszu papieru i jedliśmy,
popijając winem i gawędząc. W pewnej chwili zdrzemnąłem się nawet. Japhy czuł się
świetnie.
- Do diabła, nie wyobrażasz sobie, Ray, jak bardzo jestem szczęśliwy, że
zdecydowaliśmy się spędzić te dwa dni na włóczędze. Wiem, że wyniknie z tego coś
dobrego!
- Z czego?
- Do licha! Ze sposobu, w jaki podchodzimy do życia. Ani ty, ani ja nie zmiażdżymy
nikomu czaszki ani nie poderżniemy gardła, również w sferze ekonomicznej. Pragniemy
oddać się modlitwie za wszystkie cierpiące istoty, a kiedy będziemy już wystarczająco silni
duchowo, będziemy to robić skutecznie, tak jak dawni święci. Kto wie, czy świat nie
przebudzi się i rozwinie wkrótce w piękny kwiat Dharmy.
Po krótkiej drzemce obudził się, rozejrzał wokół i powiedział:
- Spójrz na tę ogromną wodę, która sięga aż do Japonii. Był coraz smutniejszy na myśl
o podróży.
Wróciliśmy do miejsca, gdzie schowaliśmy plecaki Zarzuciliśmy ekwipunek na
ramiona i odnaleźliśmy szlak, który schodził nad morze. Nim jednak dotarliśmy na wybrzeże,
musieliśmy wspinać się pośród skał i zagajników, przez które przedzieraliśmy się z wysiłkiem
trudnym do opisania. Wreszcie wyszliśmy na piękną łąkę, a potem wspinaliśmy się znów i raz
jeszcze ujrzeliśmy w oddali San Francisco.
- Tym szlakiem wędrował Jack London - powiedział Japhy.
Skierowaliśmy się na południowy stok pięknej góry, z którego roztaczał się wspaniały
widok na most Golden Gate, a po kilku godzinach znojnej wędrówki zobaczyliśmy stąd nawet
Oakland. Na zboczu rosły złotozielone gaje dębowe i mnóstwo dzikich kwiatów. W pewnej
chwili dostrzegliśmy młodego jelenia, który stał w wysokiej trawie, spoglądając na nas ze
zdumieniem. Przeszliśmy łąkę i zagłębiliśmy się w las sekwojowy, a potem znów
mozoliliśmy się na stromiźnie i wkrótce utrudziliśmy się tak bardzo, że spływaliśmy potem.
Tutaj wszystkie szlaki są podobne. Zrazu wędrujesz bez wysiłku w szekspirowskim rajskim
ogrodzie, oczekując, że ujrzysz nimfy i fauny grające na fletach, a potem nagle znajdujesz się
w skwarnym słońcu wśród kurzu, parzących pokrzyw i trujących sumaków... podobnie jak w
życiu.
- Zła karma autentycznie wytwarza dobrą karmę - rzekł Japhy. - Nie gadaj tyle,
wkrótce odpoczniemy na wierzchołku.
Dwie mile przed szczytem droga stała się tak trudna, że nie oparłem się pokusie, by
powiedzieć:
- Jest jedna rzecz, Japhy, której pragnę teraz bardziej niż wszystkiego innego. Niczego
tak nie pragnąłem w swoim życiu...
Zimny wiatr niósł tłumany pyłu. Spieszyliśmy się, przygięci pod ciężarem plecaków
na tym niekończącym się szlaku.
- Czego?
- Dużej tabliczki czekolady Hersheya. Nawet mała tabliczka czekolady Hersheya
ocaliłaby mi, nieważne dlaczego, życie.
- Tabliczka czekolady to twój buddyzm. A dlaczego nie blask księżyca w
pomarańczowym gaju czy rożek waniliowych lodów?
- Za zimno. Potrzebuję jedynie, pragnę, modlę się o, wzdycham do, umrę za...
czekoladę Hersheya z orzechami.
Byliśmy śmiertelnie zmęczeni i człapaliśmy ciężko w kierunku domu, rozprawiając
jak dwoje dzieci. Plotłem w kółko o wymarzonej tabliczce czekolady Hersheya. I naprawdę
wierzyłem, że czekolada wróciłaby mi siły. Brakowało mi energii, byłem trochę ospały, a mój
organizm domagał się cukru. Jednak musiała mi wystarczyć sama myśl o czekoladzie z
orzeszkami ziemnymi.
Niebawem przeskoczyliśmy przez płot na łąkę, gdzie pasły się konie w pobliżu naszej
chatki, a potem przeszliśmy przez siatkę i byliśmy już na naszym podwórzu. Ostatnie
dwadzieścia stóp brodziliśmy w wysokiej trawie, mijając po drodze krzew różany, pod
którym mościłem posłanie na noc, i dotarliśmy do domu. Tu mieliśmy spędzić razem ostatnią
noc przed podróżą Japhy’ego. Zzuliśmy buty i usiedliśmy na matach. Siedzieliśmy markotni,
wzdychając od czasu do czasu. Ból w stopach dokuczał mi tak bardzo, że bałem się poruszyć.
Czekałem cierpliwie, aż przejdzie.
- Nigdy już nie będę się wałęsał po bezdrożach - powiedziałem.
Japhy odrzekł:
- Zgoda. Musimy zjeść kolację. Jak widzę, zjedliśmy wszystko podczas weekendu.
Zatem zejdę do supermarketu przy drodze i kupię trochę żywności.
- Och, człowieku, czy nie jesteś zmęczony? Prześpij się teraz! Zjemy coś jutro!
Japhy jednak włożył buty i wyszedł.
Wszyscy już wyjechali. Przyjęcie skończyło się, kiedy goście odkryli, że zniknęliśmy.
Rozpaliłem ogień i położyłem się, a nawet zdrzemnąłem na krótko. Gdy się ocknąłem, zapadł
już zmierzch. Wrócił Japhy, zapalił lampę naftową i wyłożył na stół zakupy, a wśród nich trzy
tabliczki czekolady Hersheya, które kupił dla mnie. Była to najwspanialsza czekolada, jaką
jadłem w życiu. Japhy przyniósł także moje ulubione wino - czerwony portwajn.
- Wyjeżdżam, Ray, więc pomyślałem, że moglibyśmy pożegnać się trochę bardziej
uroczyście...
W jego głosie pobrzmiewały smutek i znużenie. Kiedy Japhy był zmęczony,
wyczerpany do cna wędrówką lub pracą, jego głos zdawał się cichszy, jakby dochodził z
daleka. Ale wkrótce odzyskał siły. Przygotowywał kolację, śpiewając nad piecykiem jak
milioner, przytupując rytmicznie. Ułożył bukiety w glinianych wazonikach, zagotował wodę
na herbatę, zagrał coś na gitarze, próbując mnie rozweselić, kiedy przepełniony smutkiem
wpatrywałem się tępo w obity jutą sufit. Obaj przeczuwaliśmy, że jest to nasz ostatni wspólny
wieczór.
- Zastanawiam się, który z nas umrze pierwszy - powiedziałem. - Którykolwiek to
będzie, niechże wróci w postaci ducha i przyniesie klucz!
- Ha!
Podał kolację. Usiedliśmy ze skrzyżowanymi nogami, jedząc ze smakiem, jak każdego
wieczoru. Za oknem huczała wichura, która szalała nad szumiącym oceanem drzew.
Spożywaliśmy w milczeniu smaczny i prosty pożegnalny posiłek bhikku.
- Spróbuj sobie wyobrazić, Ray, co się działo tutaj, na naszym wzgórzu, przed
trzydziestoma tysiącami lat, w czasach, gdy żyli neandertalczycy. Czy wiesz, że w owym
czasie, jak mówią sutry, żył Budda Dipankara?
- Ten, który nie wypowiedział ani słowa?
- Czy wyobrażasz sobie te wszystkie oświecone małpoludy siedzące w milczeniu przy
wielkim huczącym ognisku wraz z ich Buddą niemówiącym nic, ale wiedzącym wszystko?
- Na niebie świeciły te same gwiazdy.
Nieco później przyszedł Sean. Usiadł ze skrzyżowanymi nogami i rozmawiał krótko i
smutnie z Japhym. Wszystko się skończyło. Potem zjawiła się Christine z dziećmi na rękach,
wszak była silną kobietą, która potrafiła wspinać się, niosąc duży ciężar. Tej nocy spałem jak
zwykle w śpiworze, pod krzewem różanym. Zanim zasnąłem, wpatrywałem się ze smutkiem
w ziemię, posępną ciemność, która zapadła nagle nad wzgórzem. Pomyślałem, że ten wieczór
przypomina wczesny okres w życiu Buddy, kiedy to postanowił opuścić pałac, rozpaczającą
żonę, dziecko i biednego starego ojca, i wyjechał na białym koniu do lasu, gdzie obciął swoje
złote włosy i odesławszy służącego z wierzchowcem, wyruszył w smutną podróż przez
dżunglę w poszukiwaniu prawdy.
Jak ptaki, które zbierają się po południu na drzewach - napisał prawie dwa tysiące lat
temu Aśwaghosza
67
- a o zmierzchu znikają, a więc udają się do innego świata.
Nazajutrz postanowiłem ofiarować Japhy’emu drobny podarunek na pożegnanie, ale
miałem za mało pieniędzy, by kupić coś ładnego. Nie wymyśliłem też niczego ciekawego,
toteż napisałem starannie drukowanymi literami na maleńkim skrawku papieru, nie większym
od paznokcia: POSŁUŻ SIĘ DIAMENTOWYM OSTRZEM MIŁOSIERDZIA, Kiedy
żegnałem się z Japhym na przystani, wręczyłem mu tę sentencję, a on przeczytał ją, schował
karteczkę do kieszeni i nie powiedział nic.
Tuż przed wypłynięciem z San Francisco Japhy otrzymał liścik od Psyche, która
wreszcie wzruszyła się i napisała doń: „Czekaj na mnie na statku w Twojej kajucie, a zrobię
wszystko, cokolwiek zechcesz”, lub coś podobnego, co sprawiło, że nikt z nas nie odwiedził
go na pokładzie ani w kajucie, gdzie Psyche przygotowywała się do odegrania końcowej
namiętnej sceny miłosnej. Japhy pozwolił wejść na pokład tylko Seanowi, który miał kręcić
się w pobliżu, cokolwiek by się działo. Więc kiedy już pokiwaliśmy z brzegu na pożegnanie i
odeszliśmy, Psyche i Japhy prawdopodobnie kochali się w kajucie, a potem ona rozpłakała się
i upierała, że także popłynie do Japonii. A kiedy kapitan rozkazał wszystkim gościom opuścić
pokład, nie chciała zejść ze statku. Mogłem wyobrazić sobie tę scenę. Japhy pojawił się na
pokładzie z Psyche w ramionach i po prostu wyrzucił ją ze statku na przystań, gdzie Sean
pochwycił ją niemal w locie. Japhy był wystarczająco silny, by przerzucić przez burtę
dziewczynę dziesięć stóp w dół. I chociaż nie miało to nic wspólnego z „diamentowym
ostrzem miłosierdzia”, było słuszne. Japhy zamierzał dopłynąć do wybrzeży innego kraju i
zająć się swoimi sprawami, czyli Dharmą. Frachtowiec przepłynął pod mostem Golden Gate i
wypłynął na głębiny szarego Pacyfiku, kierując się ku zachodowi. Psyche płakała. Sean
płakał. Wszyscy byli smutni.
Warren Coughlin powiedział:
- Niedobrze, on prawdopodobnie zawieruszy się gdzieś w Azji, wędrując z Kaszgaru
do Lanczou via Lhasa, wodząc na powrozie jaki i sprzedając prażoną kukurydzę, agrafki i
różnokolorowe nici, niekiedy wspinając się w Himalajach. W końcu przywiedzie do
67
Aśwaghosza (ok. I-II w.), indyjski mnich buddyjski, wybitny poeta, uczony i polemista religijny, autor Czynów Buddy i Poematu o pięknym Nandzie. Dysponował
encyklopedyczną wiedzą z zakresu indyjskiej mitologii i filozofii, również przedbuddyjskiej.
oświecenia samego dalajlamę, jego świtę i wszystkich miejscowych buddystów, i przepadnie
bez wieści.
- Nie, tak się nie stanie - zaprzeczyłem. - Przecież tak bardzo nas kocha.
- Tak czy owak, wszystko kończy się łzami - podsumował Alvah.
Mimo że Japhy wskazał mi nowy szlak, wyruszyłem na północ w moje wymarzone
góry. Rano 18 czerwca 1956 roku pożegnałem się z Christine, podziękowałem za wszystko i
ruszyłem w drogę. Christine pomachała mi na pożegnanie, stojąc boso w wysokiej trawie na
podwórzu.
- Będzie nam smutno bez gości i tych hucznych przyjęć! Zawsze wspominała dobrze
to, co już minęło. Kiedy przechodziłem obok łąki, na której pasły się konie, odprowadziła
mnie pogodnym spojrzeniem, trzymając za rączkę małą bosonogą Pradżnię.
Nie czekałem długo, jakby Japhy wspomagał mnie dobrymi myślami. Gdy stanąłem
na drodze 101, złapałem od razu wóz. Samochód prowadził profesor socjologii z Bostonu,
który, jak mi powiedział, śpiewał na Cape Cod i zasłabł podczas ślubu przyjaciela. Kiedy
wysadził mnie w Cloverdale, kupiłem trochę zapasów na drogę: salami, krojony cheddar,
frytki i daktyle na deser. Wszystko ładnie zapakowałem. Zostały mi jeszcze orzeszki ziemne i
rodzynki, które zakupiliśmy z Japhym na ostatnią wyprawę. Japhy powiedział wówczas:
- Nie będę potrzebował tych orzeszków i rodzynek na frachtowcu.
Przypomniałem sobie ze smutkiem, że Japhy podchodził tak śmiertelnie poważnie do
kwestii właściwego odżywiania. Żałowałem głęboko, że cały świat nie zajmuje się z taką
powagą zdrową żywnością, jak rakietami, karabinami i wybuchami nuklearnymi, wydając
pieniądze, które moglibyśmy spokojnie i smacznie przejeść, na to, ażeby posłać całą ludzkość
do Bozi.
Przeszedłem mniej więcej milę i zjadłem lunch na tyłach pewnego warsztatu za
mostem nad rzeką Russian, gdzie czekałem w ponurym nastroju około trzech godzin.
Niespodziewanie podwiózł mnie do pobliskiego Preston miejscowy farmer, który miał tik
powodujący drgawki twarzy. W Preston pewien kierowca ciężarówki zaofiarował się, że
zabierze mnie aż do Eureka („Eureka!” - zawołałem natychmiast). Gdy wdaliśmy się w
rozmowę, powiedział:
- Jadę sam tą ciężarówką od Goldang i potrzeba mi kogoś, z kim mógłbym pogadać w
nocy. Zabiorę cię aż do Crescent City, jeśli chcesz!
Przystałem na to, choć jadąc do Crescent City, zbaczałem nieco z trasy. Jednak
mogłem w ten sposób dotrzeć dalej na północ, niż gdybym wysiadł w Eureka. Kierowca
nazywał się Ray Breton. Jechaliśmy w ulewnym deszczu przez całą noc - dwieście
osiemdziesiąt mil. Gość opowiadał bez wytchnienia o całym swoim życiu, braciach, żonach,
synach, ojcu. W Humboldt Redwood Forest zjadłem w restauracji, która nosiła piękną nazwę
Las Ardeński, wspaniałą kolację - smażone krewetki, na deser placek truskawkowy, lody
waniliowe, a potem kawa. Za wszystko zapłacił Ray Breton. Zmusiłem go, by przestał ględzić
o swych kłopotach, i zacząłem rozmawiać z nim o odwiecznych sprawach. Odrzekł:
- Tak, ci, którzy są dobrzy, pozostają w niebie. Oni byli w niebie od samego początku.
Było to bardzo mądre.
Przez całą noc padał deszcz. O świcie przyjechaliśmy w siwej mgle do Crescent City -
małego miasteczka nad samym morzem. Zaparkowaliśmy ciężarówkę na plaży i spaliśmy
godzinkę. Potem Ray Breton odjechał, fundując mi na śniadanie naleśniki i jajka, skwaszony
prawdopodobnie z tego powodu, że musiał płacić za wszystkie moje posiłki. Opuściłem
Crescent City i dotarłem na piechotę do autostrady 199, skręcającej na wschód, by powrócić
na szosę 99, którą mogłem dojechać do Portland i Seattle szybciej niż malowniczą, ale mniej
uczęszczaną szosą nadmorską.
Poczułem się nagle prawdziwie wolny. Z radości przeszedłem na niewłaściwe
pobocze i zatrzymywałem samochody, podróżując jak chiński święty donikąd. Cieszyłem się,
że wracam w góry. Biedny, mały anielski świat! Przestałem nagle przejmować się tym, że idę
przez cały czas. Pląsałem po złej stronie drogi, nie zważając na przejeżdżające samochody.
Upłynęło sporo czasu, zanim ktoś się zatrzymał. Wreszcie zabrał mnie pewien górnik z
kopalni złota, którego niesprawny samochód holował traktor; prowadził go syn górnika.
Rozmawiałem z kierowcą długo na temat lasów, gór Siskiyou (przez które przejeżdżaliśmy,
zmierzając do przełęczy Grant Pass w Oregonie) i pieczenia ryb. Górnik mówił, że należy
rozpalić ognisko nad brzegiem potoku, rozrzucić żar i zakopać rybę w gorącym piasku na
kilka godzin. Potem wystarczy ją wygrzebać i oczyścić z piasku. Bardzo ciekawiły go moje
plany i mój plecak.
Podwiózł mnie do niedużej górskiej wsi, przypominającej Bridgeport w Kalifornii,
gdzie nieraz wygrzewaliśmy się z Japhym na słońcu. Po przejściu mili uciąłem sobie drzemkę
w samym sercu Siskiyou. Ocknąłem się nagle w niesamowitej mgle. Poczułem się nieswojo.
Szedłem tą samą drogą, znów po niewłaściwej stronie. Z Kerby do przełęczy Grant Pass
podwiózł mnie pewien blondyn, który handlował używanymi samochodami, a potem zabrał
do szoferki ciężarówki wyładowanej żwirem gruby kowboj. Ów wredny typek próbował
rozmyślnie, ze złośliwym uśmieszkiem na paskudnej gębie, wyrzucić mój plecak na drogę.
Potem podróżowałem ze smutnym pomocnikiem drwala w blaszanym kasku na głowie; ten
jechał bardzo szybko, niemal pikując we wspaniałych, pięknych jak ze snu dolinach.
Wysiadłem w Canyonville, gdzie na moje machnięcie zatrzymała się szalona furgonetka,
pełna rękawiczek przeznaczonych na sprzedaż. Kierowca Ernest Peterson gawędził ze mną
przyjaźnie przez całą drogę. Nalegał, abym ulokował się na siedzeniu twarzą do niego (więc
potem zdawało mi się, że droga z furkotem umyka w dół). Podwiózł mnie aż do Eugene w
Oregonie. Mówił o wszystkim, co dzieje się pod słońcem, postawił mi dwa piwa, a kilka razy
nawet zatrzymał się na stacji benzynowej i wywiesił dla reklamy kilka par rękawiczek.
Ernest Peterson powiedział:
- Mój ojciec był wspaniałym człowiekiem. Miał swoje ulubione powiedzenie: „Więcej
jest na świecie dup wołowych niż wołów”. Był zapalonym kibicem wszystkich zwariowanych
sportów. Bywało, że nastawił stoper i startował bez strachu do wyścigu z czasem w swej
furgonetce, rzucając po raz kolejny wyzwanie tutejszym działaczom sportowym, którzy
chcieli go zwerbować do klubu.
Pożegnaliśmy się o zachodzie słońca nad pięknym stawem za Eugene. Gdzieś tu
zamierzałem przenocować.
Rozłożyłem śpiwór pod sosną w gęstych zaroślach, gdzie nie mogli mnie dojrzeć
ludzie mieszkający w prześlicznych podmiejskich domkach. Zresztą nie zobaczyliby mnie i
tak, gdyż wszyscy oni jak jeden mąż wpatrywali się w ekrany telewizorów. Zjadłem więc
kolację i spałem przez dwanaście godzin, budząc się tylko raz w środku nocy, by posmarować
płynem łagodzącym obrzęk skóry w miejscach, gdzie pocięły mnie komary.
Rano ujrzałem potężne Góry Kaskadowe. Czterysta mil stąd na północ, na granicy z
Kanadą, wznosi się góra, na której spędzę lato, pracując w charakterze strażnika leśnego,
wypatrującego pożarów. Nad strumieniem smużył się dym z tartaku po drugiej stronie
autostrady. Umyłem się w strumyku. Zanim wyruszyłem w dalszą drogę, zmówiłem krótką
modlitwę, przesuwając różaniec, który Japhy podarował mi w drodze na Matterhorn: „Miłuję
ze wszystkich sił pustkę boskiego Buddy”. Kiedy stanąłem na autostradzie, od razu zabrali
mnie dwaj twardzi hombres, którzy podrzucili mnie prawie do Junction City, gdzie wypiłem
kawę i przeszedłem dwie mile do przydrożnej restauracji; tam zjadłem naleśniki.
Wędrowałem dalej skalistym poboczem, a samochody mijały mnie z wizgiem. Kiedy już
zacząłem się zastanawiać, czy kiedykolwiek dojadę do Portland, nie mówiąc o Seattle, zabrał
mnie śmieszny, mały jasnowłosy malarz pokojowy, który miał opryskane farbą buty i wypił
cztery puszki piwa. Zatrzymał się w przydrożnym barze, by dokupić go jeszcze trochę.
Wreszcie dojechaliśmy do Portland, pozostawiając z tyłu ogromne jak wieczność mosty, które
oddalały się wraz z portowymi dźwigami i barkami na zadymionej rzece. To wielkie
przemysłowe miasto leżało w kotlinie otoczonej zewsząd zielonymi sosnowymi zboczami. W
śródmieściu wsiadłem do autobusu do Vancouver w stanie Waszyngton, wykupiłem bilet za
25 centów, zjadłem hamburgera na Coney Island, a potem wróciłem na szosę 99, gdzie zabrał
mnie przeuroczy wąsacz z jedną nerką, bodhisattwa z plemienia Okie, który oznajmił:
- Jestem dumny, że zabrałem właśnie ciebie, czyli kogoś takiego, z kim mogę
naprawdę porozmawiać.
Wszędzie, gdzie wstępowaliśmy na kawę, ze śmiertelną powagą na twarzy grał w
bilard elektryczny. Podwoził wszystkich autostopowiczów, którzy stali na drodze. Najpierw
zabrał cedzącego słowa Indianina z Alabamy, potem zwariowanego marynarza z Montany,
który olśnił mnie błyskotliwą inteligencją. Do Olympii w Waszyngtonie wjechaliśmy z
szybkością osiemdziesięciu mil na godzinę, potem dotarliśmy na Półwysep Olimpijski i
pędziliśmy dalej krętą szosą aż do bazy marynarki wojennej w Jeremerton, z którego
odpływał do Seattle prom. Przejazd promem kosztował tylko 50 centów!
Pożegnaliśmy się z Indianinem i wraz z cedzącym słowa włóczęgą udaliśmy się na
prom. Zapłaciłem za niego, wdzięczny za uśmiech losu, który sprawił, że błyskawicznie
dotarłem do celu, a nawet poczęstowałem towarzysza podróży garścią orzeszków ziemnych i
rodzynek, które zgłodniały marynarz zjadł łapczywie, toteż dałem mu jeszcze salami i ser.
Potem, kiedy usiadł w głównej sali, wyszedłem na pokład. Siąpiła mżawka. Słuchałem
z przyjemnością silnika Pugeta. Żegluga do portu Seattle trwała godzinę. W jakimś
zakamarku na pokładzie znalazłem pół kwarty wódki, którą ktoś ukrył w starej gazecie, i po
prostu napiłem się wprost z butelki. Potem wyciągnąłem z plecaka ciepły sweter i włożyłem
na siebie. Na wierzch przywdziałem jeszcze nieprzemakalną kurtkę i spacerowałem samotnie
po opustoszałym z powodu mgły pokładzie, swobodnie i w lirycznym nastroju. I nagle
uświadomiłem sobie, że północny zachód jest czymś więcej niż ulotną wizją, która zrodziła
się w moim rozmarzonym umyśle. To przecież niezmierzone mile niewiarygodnych gór,
wyłaniających się na horyzoncie z rozdartych chmur i wznoszących się nad miastem - Mount
Olympus i Mount Baker, to również olbrzymia pomarańczowa szarfa na ponurym niebie nad
Pacyfikiem, która wiedzie - jak wiedziałem w głębi duszy - w kierunku wyspy Hokkaido i
syberyjskich pustkowi. Skuliłem się w pobliżu sterówki, przypominając sobie, co Mark
Twain napisał o kapitanie i sterniku. Wtem ujrzałem w gęstniejącej mgle wielki czerwony
neon: PORT SEATTLE. I nagle wszystko, co mawiał Japhy na temat Seattle, zaczęło
przesączać się we mnie niby zimny deszcz. Nie tylko myślałem o tym mieście, ale czułem i
widziałem je, chłonąc wszystkimi zmysłami jego osobliwy nastrój. Seattle było takie, jak
powiedział - otoczone górami, ogromne, drewniane, mokre, zimne, radosne, zwycięskie.
Prom przybił do przystani przy Alaska Way. Zaraz po zejściu na ląd ujrzałem pale totemiczne
przed starymi sklepami i ozdobny, staroświecki, utrzymany w stylu 1880 roku mechaniczny
wóz strażacki ze śpiącymi strażakami, którzy po wrzuceniu monety przesuwają się w górę i w
dół, jakby naprawdę śpieszyli się do pożaru. A potem zobaczyłem obraz z moich snów -
amerykańską lokomotywę starego Careya Jonesa, jedyną, jaką widziałem w życiu, oprócz,
oczywiście, parowozów z filmów o Dzikim Zachodzie. Ale ta działała naprawdę i ciągnęła
wagony w zadymionym, posępnym zaczarowanym mieście.
Udałem się od razu do czystego, ale taniego hoteliku w ubogiej dzielnicy, który
nazywał się Stevens. Zapłaciłem za nocleg jednego dolara i siedemdziesiąt pięć centów.
Wykąpałem się w wannie napełnionej gorącą wodą, a potem spałem spokojnie do rana. Gdy
wstałem, ogoliłem się i wyszedłem na First Avenue. Przypadkiem trafiłem do kilku sklepików
Goodwilla, pełnych ślicznych swetrów i czerwonej bielizny. Zjadłem wspaniałe śniadanie,
wypiłem kawę za pięć centów na zatłoczonym rynku, podziwiając błękitne niebo, sunące
obłoki nad głową i rozpryskujące się fale w starej przystani, gdzie rozbrzmiewał znów silnik
Pugeta. Byłem na prawdziwym północnym zachodzie. W południe zapakowałem do plecaka
nowiutkie wełniane skarpetki, apaszki i kilka świeżo zakupionych drobiazgów, zapłaciłem
rachunek w hotelu i udałem się na szosę 99, parę mil za miastem, skąd jechałem różnymi
samochodami w kierunku gór.
Wkrótce zobaczyłem na północno-wschodnim horyzoncie zarysy Gór Kaskadowych.
Niewiarygodne iglice, urwiste skały i pokryte śniegiem granie wręcz zapierały dech w
piersiach. Droga wiodła przez wyśnione żyzne doliny Stilaquamish i Skagit, bogate, słynące z
wyrobu masła doliny, pełne farm i krów pasących się na tle potężnych, ośnieżonych stoków.
Jeszcze dalej na północy góry wydawały się tak masywne i groźne, że obawiałem się, iż jakaś
skała strąci samochód w przepaść. Jechałem w staroświeckim wozie, który prowadził facet w
okularach, przypominający z wyglądu prawnika, ale jak się okazało, był to sam słynny Bat
Lindstrom, mistrz wyścigów samochodowych, a jego automobil miał wmontowany potężny
silnik, pozwalający rozwijać szybkość do stu siedemdziesięciu mil na godzinę. Kierowca
wyścigowy nie omieszkał zademonstrować mi możliwości swego wspaniałego wozu,
przyśpieszając nagle, aż rozlegało się ogłuszające wycie silnika. Modliłem się po cichu, by ta
ryzykowna eskapada zakończyła się szczęśliwie. Wkrótce przesiadłem się do samochodu
pewnego drwala, który powiedział, że zna leśny grzbiet górski, gdzie właśnie zmierzałem do
sezonowej pracy.
- Dolina Skagit jest mniej żyzna tylko od doliny Nilu!
Wysadził mnie na drodze 1-G, która stanowiła małe odgałęzienie autostrady 17-A,
prowadzącej prosto w samo serce gór, i w rzeczy samej urywała się nagle, przechodząc w
nieprzejezdną górską ścieżkę w miejscu zwanym Diablo Dam. Znalazłem się więc w krainie
gór. Podwozili mnie drwale, poszukiwacze uranu, farmerzy. Dotarłem dzięki nim do
ostatniego większego miasta doliny Skagit - Sedro Woolley, do którego farmerzy zwożą
swoje plony i bydło na targ. A potem jechałem coraz węższą, krętą drogą wśród skał i
przepaści nad rzeką Skagit, przepływającą pod mostem, przez który biegnie autostrada 99.
Skagit jest tutaj piękna jak ze snu. Po jej obu brzegach rozciągają się prześliczne łąki.
Ośnieżone góry znikały mi z oczu. Pomimo że nie widziałem ich, tym bardziej odczuwałem
ich potęgę.
W starym szynku barmanem był zgrzybiały staruszek, który człapał ciężko, niosąc
zamówione przeze mnie piwo. Pomyślałem wówczas: „Wolałbym raczej umrzeć w szczelinie
lodowca niż w odwiecznej duchocie tego baru”. Potem pewna para, która przedstawiła mi się
chórkiem: „Min i Bill!”, podrzuciła mnie do sklepu spożywczego w Sauk. Stamtąd zabrał
mnie dalej pijany maniak szybkiej jazdy, ogorzały, grający na gitarze kowboj z doliny Skagit.
Pojechaliśmy aż do Marblemount Ranger Station, która stanowiła cel mojej podróży. Strażnik
powitał mnie obcesowo:
- Czy to ty, Smith? - Tak.
- To twój przyjaciel?
- Nie, on tylko mnie odwiózł.
- Co on sobie, do cholery, wyobraża, że kim jest, żeby przekraczać dozwoloną
szybkość na rządowym terenie?
Poczułem dławienie w gardle. Nie byłem już swobodnym bhikku. I nie będę wolny,
dopóki nie zamieszkam w schronisku na górze Desolation. Tymczasem musiałem spędzić
cały tydzień na kursie strażackim wraz z gromadą smarkaczy w blaszanych hełmach. Hełm
wkładałem prosto na głowę albo, tak jak zwykłem to robić, na bakier. Kopaliśmy rowy
przeciwogniowe w lesie, wycinaliśmy drzewa, a także gasiliśmy zlokalizowane przez nas, a
sztucznie wywoływane pożary. Pewnego razu spotkałem staroświeckiego strażnika leśnego
Burniego Byersa - „drwala z puszczy”, którego zabawny, głęboki głos Japhy nieraz
przedrzeźniał.
Siedziałem z Burniem w szoferce jego ciężarówki w lesie i rozmawialiśmy o Japhym.
- To cholerna szkoda, że Japhy nie wrócił do nas w tym roku. Był najlepszym
obserwatorem, jaki kiedykolwiek strzegł lasów przed pożarem w tych stronach i, na Boga,
również najlepszym odkrywcą nowych szlaków. Zawsze niespokojny i gotów do najdzikszej
wspinaczki i zawsze tak wesoły jak szczygieł! Nigdy nie spotkałem lepszego chłopaka. No i
nie bał się nikogo. To właśnie mi się zawsze w nim podobało. Bo kiedy nadchodzi czas, że
mężczyźnie nic nie sprawia już przyjemności, powinien znaleźć sobie jakieś miejsce. Ja sam,
na przykład, zamierzam dokonać żywota na wsi w jakiejś przybudówce. Jeszcze jedno muszę
dodać na temat Japhy’ego. Otóż mniejsza o to, gdzie spędzi resztę życia i jak długo pożyje,
zawsze będzie cieszył się życiem i dobrze bawił!
Burnie miał około sześćdziesięciu pięciu lat, a kiedy opowiadał o Japhym, jego uwagi
nabierały tonów niemal ojcowskich. Niektórzy chłopcy z kursu strażackiego również
pamiętali Japhy’ego i dziwili się, dlaczego nie wrócił w tym roku. Tego wieczoru przypadało
czterdziestolecie służby Burniego w straży leśnej, więc strażnicy zebrali pieniądze na prezent
dla jubilata i podarowali mu wspaniały skórzany pas. Stary Burnie zgubił niedawno pasek i
przepasywał się ostatnio powrozem, więc z radością założył nowy pas i rzucił jakiś zabawny
żarcik na temat tego, że musi teraz mniej jeść czy coś podobnego, i wszyscy wybuchnęli
śmiechem. Uświadomiłem sobie, że Burnie i Japhy byli najlepszymi ludźmi, jacy
kiedykolwiek pracowali w tej krainie. Gdy skończył się kurs strażacki, wałęsałem się trochę
po okolicznych górach albo przesiadywałem na brzegu bystrej Skagit z fajką w zębach i
butelką wina między skrzyżowanymi nogami, nie tylko po południu, ale również w
księżycowe noce, podczas gdy pozostali chłopcy ze straży leśnej popijali piwo na wiejskich
zabawach.
W bystrym nurcie rwącej Skagit, która spływała z Marblemount, śnieżna biel bystrzyc
stapiała się z głęboką zielenią spokojniejszej toni. Na zboczach góry ginęły we mgle
wysokopienne sosny, górujące nad Pacyfikiem. A wyżej rysowały się ostre turnie, nad
którymi sunęły chmury odsłaniające raz po raz ostre górskie słońce. „Oto niepojęty trud
spokojnych gór - pomyślałem - ten czysty potok u moich stóp!” Słońce lśniło oślepiającym
blaskiem na spienionych bystrzycach, gdzie woda burzyła się na karpach i głazach.
Zimorodki wypatrywały w wodzie tajemniczej uśmiechniętej ryby, która wyskakiwała nagle z
wody, wyginając figlarnie grzbiet w pięknym łuku, spadała z powrotem w toń rwącej rzeki i
umykała wyprowadzonym w pole ptakom, gubiąc się w bezpiecznym nurcie. Rzeka niosła
kłody i pniaki z szybkością dwudziestu pięciu mil na godzinę. Obliczyłem, że gdybym
zaryzykował przepłynięcie tej niebezpiecznej wąskiej rzeki, bystry nurt zniósłby mnie pół
mili w dół, zanim dotarłbym do jej drugiego brzegu. To była rzeka z krainy czarów. Patrząc
na jej wartki nurt, odczuwałem pustkę złotej wieczności. Czułem pierwotną toń mchu, kory,
gałązek i błota. Grzmot rzeki, szum wiatru i krzyk ptaków wywołały przed moimi oczyma tę
tajemniczą wizję, bardziej kojącą niż zieleń drzew na zboczach gór czy tańczące na spienionej
bystrzycy słońce. Kiedy spojrzałem w górę, przypuszczając, że zobaczę chmury, ujrzałem, jak
przeczuwałem w głębi duszy, pochmurne oblicza pustelników. Gałęzie sosen kąpały się
radośnie w wodzie. Korony drzew osłonięte siwą mgłą zdawały się uśmiechać z
ukontentowania. Drżące w słońcu liście, wstrząsane bryzą od Pacyfiku, zostały chyba
przeznaczone do tego, by radować się każdą chwilą. Śniegi na szczytach dziewiczych
pustkowi wyglądały niczym cieplutka, przytulna kołderka. Wszystko wydawało się zarazem
odwieczne i czułe, wszystko dalekie od prawdy, zawieszone w błękitnej przestrzeni.
- Góry są potężnym, cierpliwym ludzkim Buddą - powiedziałem głośno i napiłem się
wody z rzeki.
Było chłodno, ale kiedy słońce wyjrzało zza drzew, zrobiło się niebawem gorąco,
jakbym siedział przy rozgrzanym piekarniku. Kiedy wróciłem w nocy, by usiąść w blasku
księżyca na tym samym pniu, uroczysko nad rzeką było piękne niby ze snu, jak nieziemskie
zjawisko, jak bańka mydlana, jak cień, jak wysychająca rosa, jak błyskawica. Wreszcie
nadszedł czas, ażebym spakował manatki i ruszył na górę, gdzie miałem być strażnikiem.
Kupiłem żywności za całe cztedzieści pięć dolarów w sklepie w osadzie Marblemount,
wrzuciłem plecak na ciężarówkę i wraz z poganiaczem mułów ruszyłem w górę rzeki aż do
zapory Diablo Dam, gdzie kończyła się droga.
W miarę jazdy Skagit zwężała się i wyglądała jak bystry potok, w końcu gubiący się
wśród skał, do którego spływały ze stromych ścian lodowate kaskady. Jej urwiste brzegi były
niedostępne. Tu i ówdzie broniły dojścia do wartkiego potoku pnie powalonych drzew. W
Newhalem wody Skagit spiętrzyła zapora, drugą tamę zbudowano w miejscu zwanym Diablo
Dam, gdzie wjechaliśmy ogromną windą (typu pittsburskiego) na platformę na wysokość
poziomu wód jeziora Diablo.
Około 1890 roku wybuchła w tej dzikiej krainie gorączka złota. Poszukiwacze
wybudowali w skalnym wąwozie szlak wiodący od pierwszej tamy w Newhalem aż do
miejsca, na którym obecnie powstało jezioro Rossa, które utworzyła druga zapora, spiętrzając
wody potoków Ruby, Granite i Canyon i zatapiając złotodajne działki, za które nigdy nie
zapłacono odszkodowania. Dzisiaj prawie cały szlak poszukiwaczy złota znajdował się pod
wodą. W 1919 roku w górnym biegu Skagit wybuchł pożar na górze Desolation, gdzie
miałem pracować, i szalał przez całe dwa miesiące, pustosząc wszystkie okoliczne lasy i
przesłaniając niebo nad północnym Waszyngtonem i Kolumbią Brytyjską ciemną chmurą
dymu. Władze próbowały zwalczyć szalejący żywioł, angażując do walki z ogniem trzy
tysiące strażników, zgrupowanych w obozie w Marblemount, którzy przez kilka tygodni
próbowali bez powodzenia zlokalizować pożar. Dopiero ulewne deszcze stłumiły ogień i
ugasiły wyżarzone pnie, ale na szczycie Desolation i w niektórych dolinach ogień utrzymywał
się jeszcze długo, pustosząc całkowicie las. Stąd też wzięła się późniejsza nazwa tej
ogołoconej przez żywioł góry - Desolation Peak. - Chłopcze! - chrząknął śmiesznie stary
poganiacz mułów Happy, który wciąż nosił prastary, wyleniały kapelusz kowbojski, ten sam,
co tkwił na jego głowie w Wyoming w niezapomnianych czasach młodości. Często sam
żartował ze swego kapelusza, sypiąc kawałami na ten temat. - Tylko nie bądź taki, jak pewien
chłopak, który zatrudnił się tutaj na kilka lat przed słynnym pożarem na Desolation. Kiedy
zaprowadziliśmy go na górę, okazał się największym żółtodziobem, jakiego spotkałem w
życiu. Wziąłem go do strażnicy, a on postanowił usmażyć na kolację jajecznicę. Najpierw
stłukł jajko, potem upuścił rozgrzaną patelnię i przewrócił rozpalony do czerwoności piecyk,
który upadł mu na nogi, tak że biedaczysko sam nie wiedział, czy zesrał się w gatki, czy
oślepł. Więc kiedy odchodziłem, powiedziałem mu, nie mogąc ścierpieć już dłużej tej
niezdarności, że zaraz mu wlepię parę rózeg. A ten frajer zgodził się pokornie: „Tak, panie!
Tak, panie!”
- Gwiżdżę na to! Wszystko, czego chcę, to być sam tego lata!
- Teraz tak mówisz, ale wkrótce będziesz inaczej śpiewał. Wszyscy są z początku tacy
odważni. Niebawem zaczniesz gadać do siebie. To nawet nie jest takie złe. Tylko nie próbuj
sam sobie odpowiadać!
Stary Happy poprowadził objuczone muły przez skalisty wąwóz, podczas gdy ja
popłynąłem stateczkiem spod zapory Diablo Dam do tamy Rossa, skąd roztaczała się szeroka
panorama zamglonych gór w rezerwacie Mount Baker i połyskującego w słońcu jeziora
Rossa, które sięgało aż do Kanady. W pobliżu zapory Rossa cumowały niedaleko stromych,
umocnionych palikami i faszyną brzegów motorówki straży leśnej. Trudno było spać w koi na
łodzi, która kołysała się na falach, uderzając raz po raz o pływający w wodzie kloc, co
wywoływało huk tak głośny, że obudziłby umarłego. Tej nocy była pełnia księżyca. Jego
srebrzyste światło tańczyło na wodzie. Jeden ze strażników powiedział:
- Księżyc świeci nad górami. Kiedy patrzę na księżyc, zawsze wyobrażam sobie
sylwetkę kojota, który wyje do jego srebrnej tarczy.
Pewnego deszczowego dnia wysłano mnie wreszcie na szczyt Desolation. W drodze w
góry towarzyszył nam przewodnik, który miał odprowadzić na samotne placówki jeszcze
dwóch innych młodych strażników. Mieliśmy jechać konno w straszliwej ulewie.
- Chłopcze, powinieneś umieścić na swojej liście zakupów kilka butelek koniaku, by
rozgrzać się troszkę w niepogodę - rzekł Happy, pocierając swój wielki czerwony nos.
Zatrzymaliśmy się przy zagrodzie dla koni. Happy zawiesił koniom worki z obrokiem.
Zwierzęta jadły spokojnie mimo ulewnego deszczu. Przeszliśmy przez drewnianą furtkę i
brnęliśmy kawałek w zacinającym deszczu u podnóża ogromnych, zasłoniętych chmurami gór
Sourdough i Ruby. Fale biły z hukiem o brzeg, opryskując nas strugami wody. Weszliśmy do
kajuty pilota, który poczęstował nas gorącą kawą. Jodły rosnące na stromych brzegach jeziora
wyglądały we mgle jak duchy strażników. Północny zachód powitał nas grymasem niechęci,
ukazując od razu swoje gorzkie ubóstwo.
- Gdzie jest Desolation? - zapytałem.
- Dziś nie zobaczysz tej góry wcześniej, niż sam nie znajdziesz się na szczycie -
powiedział Happy. - A kiedy już na niego wejdziesz, wcale ci się nie spodoba. Teraz pada tam
śnieg i grad. Chłopcze, czy jesteś pewien, że nie masz w zanadrzu jakiejś butelczyny na
rozgrzewkę?
Już wcześniej wypiliśmy kwartę jeżynowego wina, które kupił w Marblemount.
- Happy, gdy zejdę z tej góry we wrześniu, postawię ci kwartę szkockiej!
Gotów byłem sypnąć groszem, by zobaczyć górę, na której miałem spędzić całe lato.
- Nie zapomnij dotrzymać tej obietnicy! - odrzekł Happy.
Japhy opowiadał mi wiele o Happym „Poganiaczu”, jak go nazywano. Happy był
dobrym człowiekiem. On i stary Burnie Byers byli niegdyś najlepszymi strażnikami. Obaj
doskonale znali góry i umieli obchodzić się ze zwierzętami. Jednak nie okazali się
wystarczająco ambitni, by zostać nadzorcami.
Happy również pamiętał Japhy’ego, o którym powiedział dowcipnie:
- Ten chłopak znał mnóstwo wesołych piosenek. Ale przede wszystkim uparcie
schodził ze szlaku i błądził w górach. Pewnego razu poznał w Seattle młodą Chinkę, z którą
romansował. Widziałem ją kiedyś w jego pokoju w hotelu. To cały Japhy! Istny kogut, jeśli
chodzi o kobiety.
Zdawało mi się, że słyszę wesoły głos Japhy’ego, który śpiewa w tej głuszy,
akompaniując sobie na gitarze, podczas gdy wiatr wyje nad naszą barką, a fale wściekle
pluszczą w świetliku kajuty pilota.
„To jest jezioro Japhy’ego i to jego góry” - pomyślałem, pragnąc, by Japhy był teraz
tutaj i mógł widzieć, że robię to, czego zawsze sobie życzył.
W dwie godziny przepłynęliśmy osiem mil w górę jeziora. Przybyliśmy do
umocnionego drewnianymi palami brzegu i wyskoczyliśmy na przystań, przycumowując
barkę do wielkich pni. Happy wyprowadził na brzeg pierwszego muła. Zwierzę rzuciło się w
popłochu do lasu. I choć muł był podwójnie objuczony, próbował wspiąć się na śliskie
zbocze. Przez chwilę młócił kopytami po stromiźnie i omal nie ześlizgnął się do jeziora wraz
z całym moim zapasem żywności, ale jakoś sobie poradził i zapierając się kopytami, wrócił
na ścieżkę, by poczekać na swego pana. Potem wspięły się na szlak pozostałe muły, równie
ciężko objuczone, wreszcie Happy, który miał prowadzić karawanę na koniu, a na samym
końcu ja na klaczy Mabel oraz Wally, pomocnik nadzorcy.
Pomachaliśmy na pożegnanie załodze barki i zaczęliśmy uciążliwą wspinaczkę w
zacinającym deszczu i niemal arktycznym chłodzie. Wąska ścieżka prowadziła wśród skał,
drzew i krzewów. Wkrótce przemokliśmy do suchej nitki, przedzierając się przez zarośla.
Narzuciłem na siebie moje nylonowe poncho, które zrazu przytroczyłem do łęku siodła.
Wyglądałem więc jak mnich podróżujący konno. Happy i Wally nie okryli się niczym i
jechali w deszczu z pochylonymi nisko głowami. Koń ślizgał się niekiedy na skalistej ścieżce.
Posuwaliśmy się wciąż w górę, aż zagrodziło nam drogę ogromne drzewo, powalone w
poprzek drogi. Happy zeskoczył z konia, pochwycił siekierę o dwóch ostrzach i w pocie czoła
zaczął rąbać ogromny pień. Chcieli przebić z Wallym wąskie przejście, podczas gdy ja
miałem doglądać zwierząt. Usiadłem więc wygodnie pod jakimś krzaczkiem i zapaliłem
papierosa. Gdy luka była już gotowa, okazało się, że zwierzęta boją się stromizny i dzikości
wyrąbanego w olbrzymiej kłodzie „przejścia, i nie pozwoliły się przez nie przeprowadzić.
Happy zaczął przeklinać:
- Do diabła, chwyć te cholerne muły za grzywy i przeciągnij je na drugą stronę!
Kiedy udało mi się przeprowadzić muły, okazało się, że również klacz boi się przejść
przez lukę.
- Przeprowadź klacz! - wydzierał się Happy. - Oczekuję, że sam poradzisz sobie tutaj
ze wszystkim.
Przeprowadziliśmy wreszcie zwierzęta i wspinaliśmy się dalej. Wkrótce leśny gąszcz
pozostał w dole i wyszliśmy na alpejską łąkę, na której rosły kępy niebieskiego łubinu i maki,
zabarwiające siwą mgłę nieuchwytnymi odcieniami czerwieni i błękitu. Nagle zerwał się
wiatr i zaczął padać deszcz ze śniegiem.
- Jesteśmy na wysokości pięciu tysięcy stóp! - wykrzyknął Happy na przedzie,
odwracając się ku nam i przytrzymując ręką furkoczący na wietrze kapelusz.
Skręcił papierosa, siedząc swobodnie w siodle, jakby całe życie spędził na koniu.
Zamglona łąka pięła się zakolami coraz wyżej, ciesząc wzrok pięknem dzikich kwiatów.
Wiatr wciąż się wzmagał. W końcu Happy zawołał:
- Spójrz na tę wielką skałę, która przypomina głowę antylopy!
Rozejrzałem się wokół i zobaczyłem szarą skałę, wyłaniającą się z mgły.
- Ta skała znajduje się tysiąc stóp nad nami, choć wydaje się, że jest na wyciągnięcie
ręki. Kiedy dotrzemy do niej, będziemy prawie u celu. Stamtąd zostanie nam jeszcze tylko pół
godziny drogi.
- Czy jesteś pewien, że nie masz jakiejś buteleczki brandy? - zawołał po chwili.
Był przemoczony do suchej nitki i piekielnie znużony, a jednak nie przejmował się
tym. Słyszałem, jak śpiewa pośród szalejącej wichury. Niebawem zostawiliśmy w dole las, a
łąka przywiodła nas do skał, zrazu pojedynczych, a później coraz liczniejszych. Wszędzie
leżał śnieg. Konie zwolniły na śliskim podłożu. Ich kopyta zostawiały mokre ślady.
Dotarliśmy już bardzo wysoko. Nie widziałem nic oprócz lotnej mgły i białego śniegu. W
pogodny dzień mógłbym dojrzeć stromiznę na skraju ścieżki i przerazić się, że koń poślizgnie
się na mokrym, zamarzającym śniegu. Lecz w gęstej mgle widziałem jedynie niewyraźnie
zarysowane korony drzew, które wyglądały jak kępki trawy.
„O Japhy! - pomyślałem. - Płyniesz sobie przez ocean na bezpiecznym statku, w
przytulnej ciepłej kajucie, pisząc listy do Psyche, Seana i Christine...”
Wyżej śnieg był głębszy, a grad siekł bez miłosierdzia nasze zaczerwienione od
chłodu twarze. W końcu Happy, który jechał na czele, zawołał:
- Jesteśmy prawie na miejscu!
Przemokłem do suchej nitki i zmarzłem na kość. Zsiadłem z konia i prowadziłem go
za uzdę. Klacz jakby westchnęła z ulgą, uwolniona od niesprawiedliwego jarzma, i posłusznie
podążyła za mną.
- Taka już jest ta klacz! - zawołał Happy i w tej samej chwili ujrzałem we mgle, która
rozwiała się na moment, odsłaniając mój wymarzony szczyt, drewniany, podobny do
chińskiego domek wśród jodeł. Strażnica stała na nagim skalistym wierzchołku, pokrytym
spłachciem śniegu i kępami mokrej trawy, w której niebieszczyły się drobniutkie dzikie
kwiaty.
Poczułem dławienie w gardle. Było zbyt ciemno i nieprzyjemnie, by spodobało mi się
to miejsce.
- To ma być mój dom i miejsce odpoczynku przez całe długie lato?! - westchnąłem.
Zaprowadziliśmy konie i muły do drewnianej zagrody, którą zbudował w latach
trzydziestych jakiś strażnik leśny. Przywiązaliśmy zwierzęta i zdjęliśmy ładunki z ich
grzbietów. Happy pogmerał pod okapem i znalazł klucze. Otworzył drzwi. Gdy weszliśmy do
środka, okazało się, że podłogę pokrywa gruba warstwa błota, na zbutwiałych ścianach
powstały zacieki od deszczu, a w kącie znajduje się prycza z materacem ze sznura (która nie
wyglądała w świetle zbyt zachęcająco). Przez pokryte grubą warstwą kurzu szyby nie
przenikało światło, a podłogę zaśmiecały podarte, pogryzione przez myszy gazety, resztki
jedzenia i mysie bobki.
- No cóż! - rzekł Wally, szczerząc w krzywym uśmieszku swoje długie zębiska. -
Wysprzątanie tego całego bałaganu zajmie ci trochę czasu, hej! Najlepiej zacznij od razu,
wyrzucając te stare puszki z półki, a potem wyszoruj brudną półkę mydłem.
Musiałem to zrobić od razu, bo za to mi płacono.
Ale dobry stary Happy rozpalił ogień w żeleźniaku i zagotował wodę w czajniku.
Zaparzył mocną kawę, wydzierając się jak zwykle:
- Nie ma nic lepszego niż mocna kawa. Tutaj, w górach, pijemy kawę, która sprawia,
że włosy stają dęba!
Wyjrzałem przez uchylone okno - mgła gęsta jak mleko!
- Jak wysoko jesteśmy? - zapytałem.
- Sześć i pół tysiąca stóp.
- W jaki sposób wypatrzę ogień w lesie? Przecież wszystko zasłania mgła.
- Nie martw się tym! Za kilka dni mgła się rozwieje i będziesz widział stąd na setki
mil!
Nie uwierzyłem Happy’emu. Przypomniałem sobie, co mówił Han-szan o mgle na
Mroźnej Górze, która nie rozpraszała się nigdy. Zacząłem podziwiać wytrwałość Han-szana.
Wyszedłem wraz z Happym i Wallym i zreperowaliśmy wiatromierz, jak również
wykonaliśmy inne konieczne naprawy. Kiedy skończyliśmy, Happy przyrządził skwierczącą
na patelni jajecznicę z boczkiem. Po wspaniałej kolacji napiliśmy się mocnej, pachnącej
kawy. Wally wypakował radio krótkofalowe i połączył się z bazą nad jeziorem Rossa. Happy
i Wally położyli się w śpiworach na podłodze, a ja ułożyłem się do snu na wilgotnym łóżku w
swoim śpiworze.
Rano mgła utrzymywała się nadal. Nadal wiał wiatr. Happy i Wally przygotowali
zwierzęta do drogi. Wally zapytał, zanim wyruszyli w dół:
- Czy wciąż podoba ci się Desolation Peak? A Happy dodał:
- Nie zapomnij, że przestrzegałem cię, ażebyś nie odpowiadał głośno na swoje własne
pytania, gdy już zaczniesz gadać do siebie. A jeśli pod dom podejdzie niedźwiedź i zajrzy
przez okno, zamknij po prostu oczy!
Wicher zawodził, gdy odjeżdżali we mgle, wiodąc zwierzęta niepewną ścieżką, z
której widzieli w dole zamglone, skręcone konary drzew. Niebawem zniknęli mi z oczu.
Kiedy zostałem sam na Desolation, poczułem się tak, jakbym żył tu od wieków. Byłem
przeświadczony, że nigdy nie opuszczę tego miejsca. Wytężyłem wzrok, by zobaczyć
szczyty, ale kiedy wiatr rozwiewał na moment mgłę, widziałem tylko dalekie, niewyraźne
zarysy gór. Zrezygnowałem więc i wróciłem do domku, by wysprzątać do końca dnia
straszliwy bałagan, jaki panował w środku.
Wieczorem narzuciłem poncho na kurtkę przeciwdeszczową i wyszedłem, by
medytować przez całą noc na zamglonym wierzchołku świata. W rzeczy samej to tutaj
znajdował się Wielki Obłok Prawdy – Dharmamega
68
, ostatnia brama. Omal nie
podskoczyłem z wrażenia, zobaczywszy potężne czarne turnie ukoronowane białym śniegiem.
68
W Sutrze Awatamsaki dharmamegha (a nie dharmamega, jak u Kerouaca) - w sanskrycie „Obłok Dharmy” albo „Obłok prawdy” oznacza ostatni, dziesiąty stopień
bodhisattwy, którego realizacja poprzedza osiągnięcie stanu buddy.
O jedenastej widziałem już Gwiazdę Polarną nad Kanadą. Pomyślałem, że mógłbym może
nawet zauważyć pomarańczową smugę zachodzącego słońca nad Pacyfikiem, ale nagle moją
uwagę zwróciło potworne skrobanie szczurów w drzwi piwnicy. W środku zobaczyłem małą
diamentową mysz, która stała na czarnych łapkach pośród rozsypanego owsa i ryżu i starych
szmat, pozostawionych przez całą generację straceńców pracujących na Desolation.
- Uff, och - westchnąłem - czy spodoba mi się tu? A jeśli nie, jak zdołam się stąd
wydostać?
Nie pozostało mi nic innego niż po prostu pójść do łóżka i schować głowę do śpiwora.
W środku nocy, gdy na wpół drzemałem, otworzyłem oczy, przeczuwając czyjąś
obecność, i nagle włosy stanęły mi dęba, ujrzałem bowiem w oknie olbrzymiego czarnego
potwora. Gdy przyjrzałem się uważniej, dostrzegłem nad nim jasną gwiazdę i zrozumiałem,
że to, co wziąłem za straszliwego olbrzyma, to tylko potężny szczyt Hozomeen wznoszący się
wiele mil stąd w Kanadzie. Mgła rozwiała się już zupełnie. Noc była gwiaździsta i piękna. Co
za niezwykła góra! Miała ten sam kształt wieży czarownic jak na obrazie Japhy’ego, który
wisiał na jutowej ścianie w ukwieconym domku w Corte Madera. Hozomeen otaczała kręta
skalna droga, wspinająca się spiralnie aż do samego szczytu, na którym wznosiła się
doskonała wieża czarownic, wskazująca wszystkim nieskończoność. Hozomeen, Hozomeen
to najbardziej posępna góra, jaką widziałem. A wkrótce, skoro tylko ujrzę nad jej szczytem
zorzę polarną, której blask odbija się w lodowcach bieguna północnego jakby w zwierciadle
tamtego świata, przekonam się, że jest również najpiękniejsza ze wszystkich gór.
Hej, kiedy obudziłem się rano, ujrzałem piękne błękitne niebo, prześwietlone
słonecznym blaskiem, wyszedłem więc na alpejską łąkę przed domem i zobaczyłem
wszystkie cuda, o których mówił Japhy. Ciągnące się przez setki mil ośnieżone łańcuchy
górskie, dziewicze stawy i wysokopienne lasy, a poniżej zamiast świata, który oddalił się stąd
na zawsze, morze chmur o barwie prawoślazu, płaskich jak dach, rozprzestrzeniających się na
wszystkie strony świata, tworzących jakby śmietankowy kożuszek na słodkich dolinach, na
które spoglądałem z wysokości sześciu tysięcy sześciuset stóp. Zaparzyłem kawę na piecyku,
a potem usiadłem na drewnianym progu, by wygrzać na słońcu swe stare kości, wyziębione
we wczorajszej mgle. Mruknąłem: „Tii! Tii!” do wielkiego puszystego królika, który przez
chwilę spokojnie wpatrywał się wraz ze mną w obłoki pod nami. Usmażyłem jajecznicę na
bekonie, wykopałem sto jardów niżej dół na śmieci. Przytaszczyłem drewno na opał i
rozpoznawałem punkty orientacyjne, zaznaczone na mapie terenowej, na panoramie
rzeczywistych gór i nazywałem wszystkie magiczne szczyty i przepaście, które Japhy
wyśpiewywał mi tak często: Jack Mountain, Mount Terror, Mount Fury, Mount Challenger,
Mount Despair, Golden Horn, Sourdough, Crater Peak, Ruby, Mount Baker, która okazała się
większa niż dalekie doliny Zachodu, Jackass Mountain, Crooked Thumb Peak - i słynne
nazwy górskich potoków: Three Fools, Cinnamon, Trouble, Lightning i Freezeout. Teraz te
wszystkie miejsca należały również do mnie. Żadne oczy nie oglądały tak rozległego,
cykloramicznego obrazu świata z tej perspektywy. Miałem wrażenie, że uczestniczę w
niezwykłym śnie. Nie opuszczało mnie ono przez całe lato. W rzeczy samej poczucie
nierzeczywistości zdawało się we mnie narastać z każdą chwilą, szczególnie wtedy, gdy
stałem na głowie na rozłożystym jutowym worku na samym wierzchołku Desolation, skąd
szczyty gór wydawały mi się małymi żarówkami, zawieszonymi w pustce. Istotnie
uświadomiłem sobie, że zarówno góry, jak i ja byliśmy odwróceni do góry nogami. Nic nie
mogło ukryć faktu, że ciążenie ziemskie sprawia, iż wszyscy jesteśmy na powierzchni
ziemskiego globu zwyczajnie odwróceni do góry nogami, choć zarazem zawieszeni w
bezgranicznej pustej przestrzeni. I nagle zdałem sobie sprawę z tego, że jestem naprawdę sam
i nie pozostaje mi nic innego, jak najeść się, wypocząć i rozerwać trochę, i nikt nie ma prawa
tego krytykować. Wokół pośród skał rosły drobniutkie kwiaty. Nikt nie nakazywał im rosnąć,
nikt nie nakazywał i mnie czegokolwiek.
Po południu dach obłoków o barwie prawoślazu rozproszył się na tyle, że zobaczyłem
z mojej góry jezioro Rossa - przepiękny modry akwen, po którym z pewnością pływały łodzie
letników, lecz były zbyt daleko, bym mógł je dojrzeć. Widziałem jedynie białe ślady, które
zostawiły na wodzie motorówki. Mogłem zobaczyć nawet odbijające się w lustrze wody,
odwrócone zielonymi konarami w dół sosny, które kierowały moje myśli ku nieskończoności.
Tuż przed zachodem słońca, gdy leżałem na trawie, troszeczkę już znudzony tą
wspaniałością, przyszła mi do głowy niedorzeczna myśl: „Nie ma tutaj nic, bo nie chcę już
śnić!” Wyskoczyłem wysoko w górę i zacząłem śpiewać, tańczyć i gwizdać, ale choć moje
wrzaski i gwizdy dochodziły aż do wąwozu Lightning Gorge, był on jednak zbyt rozległy, by
moje hałasowanie mogło wywołać echo. Za strażnicą rozciągało się ogromne śnieżne pole,
które dostarczało mi świeżej wody aż do września. Zazwyczaj przynosiłem do domku wiadro
śniegu, które topniało przez cały dzień. Wiele razy w ciągu dnia czerpałem z wiadra
blaszanym kubeczkiem lodowatą wodę i gasiłem pragnienie. Chyba tylko w dzieciństwie
byłem szczęśliwszy niż tego cudownego lata. Rozmyślałem, cieszyłem się wszystkim, a
przede wszystkim samotnością. „Buddy - o, jidam, didam, di” - śpiewałem swoją własną
mantrę, przechadzając się wśród skał. Kiedy zobaczyłem pierwszy raz zachód słońca w tych
niezwykłych górach, wprost zaparło mi dech w piersiach. Szczyty pokrywał różowy śnieg,
dalekie chmury, lamowane kryzami złotego blasku, przypominały starożytne, oddalone w
czasie i przestrzeni miasta krainy Buddy, okryte jego chwałą. Porywisty wiatr nie ustawał w
swej odwiecznej pracy, uderzając nieraz tak mocno, że czułem się jak na statku podczas
sztormu. Sierp księżyca przypominał niesamowity profil o wysuniętej szczęce. Wyglądał
zarazem tajemniczo i śmiesznie w opasce bladego błękitu nad potwornymi ramionami mgły,
która podniosła się znad jeziora Rossa. Ostre i niebotyczne turnie wyłaniały się zza innych
szczytów jak góry z moich nieporadnych dziecinnych rysunków. Wydawało mi się, że gdzieś
odbywa się złote święto radości. Zapisałem w moim dzienniku: „Och, jestem szczęśliwy!”
Pod koniec dnia krzepił nadzieją widok słonecznej zorzy na szczytach.
Kiedy ciemności spowiły moją górę i szybko nastała gwiaździsta noc, a yeti człapał
gdzieś na szczycie Hozomeen, rozpaliłem ogień w piecyku, upiekłem smakowite bułeczki i
przyrządziłem niezły gulasz wołowy. Górski zachodni wiatr wstrząsał moim schroniskiem.
Domek jednak był zbudowany solidnie, umocniony stalowymi podporami, utwierdzonymi w
betonowym fundamencie, toteż nie obawiałem się wichury. Byłem zadowolony. Kiedy
wyglądałem przez okno, widziałem limby na tle ośnieżonych zboczy, mleczną mgłę albo
falujące jezioro w blasku księżyca. Zerwałem trochę niebieskich łubinów i innych górskich
kwiatów i wstawiłem bukiecik do puszki po kawie, którą napełniłem wodą. Szczyt Jack
Mountain zasłaniały srebrne chmury. Niekiedy przeszywała niebo daleka błyskawica,
rozświetlając nagle nieprawdopodobne widnokręgi. Czasem rano mgła zasłaniała zupełnie
mleczną kurtyną mój łańcuch - Starvation Ridge.
I znów w kolejny niedzielny poranek, tak jak poprzedniej niedzieli, ujrzałem
punktualnie o świcie tysiąc stóp w dole bezkresne morze płaskich chmur, błyszczących w
blasku wschodzącego słońca. Za każdym razem, gdy ogarniała mnie nuda, zwijałem
papierosa z bibułki wypełnionej tytoniem Prince Albert. Żaden papieros na świecie nie
smakuje tak jak skręt, którego robisz bez pośpiechu, a potem ćmisz go spokojnie w swej
górskiej samotni. O zmierzchu spacerowałem w srebrzystej ciszy, podziwiając różowy
horyzont na zachodzie, obserwując jak owady z wolna zaprzestają lotów w blasku księżyca.
Dni były tak upalne i dokuczliwe z powodu plagi insektów, szczególnie mrówek ze
skrzydełkami, żaru i duchoty, że nie mogłem się nadziwić, iż na szczycie góry wznoszącej się
daleko na północy może być tak nieznośnie gorąco. Zdarzało się, że w południe
rozbrzmiewała w moich uszach potężna symfonia milionów bzykających owadów, moich
przyjaciół. Ale kiedy nadchodziła noc i wschodził górski księżyc, a jezioro rozbłyskiwało
tajemniczo w jego srebrnym blasku, wychodziłem z domku, siadałem na trawie i
medytowałem zwrócony twarzą na zachód, pragnąc, by naprawdę mieszkał tam osobowy Bóg
w tej nieosobowej materii. Szedłem później na śnieżne pole za domem i wykopywałem ze
śniegu dzban zamrożonych purpurowych galaretek i oglądałem przez nie jak przez kolorowe
szkiełka jasny księżyc. Wydawało mi się, że naprawdę czuję, iż świat toczy się wokół
księżyca. Na noc wsuwałem się do śpiwora i leżąc na wznak, obserwowałem góry. Niekiedy z
lasów w dole wspinał się na górę kozioł i wylizywał resztki z blaszanych garnków
pozostawionych przeze mnie przed domem. Jelenie z rozłożystymi porożami, łanie i
prześliczne małe jelonki, które wyłaniały się wśród skał rozświetlonych blaskiem księżyca,
wyglądały jak zwierzęta z innego świata, jak stworzenia żyjące na innej planecie.
Mżył pierwotny liryczny deszcz, który przyniósł wiatr z południa. Powiedziałem
nagle:
- Smak deszczu, czemu nie uklęknąć? - A po chwili dodałem: - Czas na gorącą kawę i
papieroska, chłopcy! - zwracając się do moich wyimaginowanych bhikku. Nastała pełnia
księżyca, a wraz z nią pojawiła się Aurora Borealis nad górą Hozomeen.
Wejrzyj w pustkę, jest jeszcze cichsza.
Przypomniałem sobie wiersz Han-szana w tłumaczeniu Japhy’ego. W rzeczy samej
byłem tak właśnie wyciszony. A kiedy przesunąłem się w wysokiej alpejskiej trawie i
usiadłem ze skrzyżowanymi nogami trochę dalej, usłyszałem stukot kopyt jelenia, który
przebiegł gdzieś w okolicy. Stojąc na głowie, jak zwykle przed snem, na skalnym dachu
świata, oświetlonym blaskiem księżyca, mogłem przekonać się naocznie, że ziemia jest w
rzeczy samej odwrócona, a człowiek to nędzny żuk, pełen dziwnych pomysłów, spacerujący
do góry nogami i chełpiący się bez powodu swoją rzekomą wyższością. Uświadomiłem sobie,
że człowiek zapamiętał, dlaczego jego sen o platanach, planetach, i Plantagenetach stworzono
z pierwotnej materii. Czasem wpadałem w szał, kiedy sprawy nie szły jak trzeba, bo na
przykład przypaliłem naleśniki czy poślizgnąłem się i wywróciłem jak długi przy nabieraniu
śniegu do wiadra. Pewnego razu, kiedy wypadła mi z ręki łopata i zsunęła się po skale do
rozpadliny, omal nie oszalałem z wściekłości. Mógłbym gryźć ze złości górskie szczyty, ale
zamiast tego wpadłem do domku i kopałem w szafę, aż skaleczyłem się dotkliwie w paluch u
nogi. W końcu uświadomiłem sobie, że choć ciało niekiedy daje znać o sobie, prowadzę tutaj
wspaniałe życie. Musiałem jedynie obserwować uważnie wszystkie widnokręgi, wypatrując
dymu, zawiadomić w razie pożaru bazę przez radio krótkofalowe i zamiatać podłogę.
Rozmowy przez radio nie zajmowały mi wiele czasu - jak dotąd nie wybuchł żaden pożar w
podległym mi terenie, toteż nie musiałem składać raportu, nie brałem też udziału w radiowych
pogawędkach strażników. Kiedyś zrzucono mi na spadochronie nowe baterie radiowe, ale
stare były jeszcze zdatne.
Pewnej nocy miałem podczas medytacji wizję Awalokiteśwary, bóstwa, Które
Wysłuchuje Modlitwy i Odpowiada. Rzekło do mnie:
- Jesteś upoważniony, by przypominać ludziom, że są zupełnie wolni!
Położyłem więc dłoń na czole, by przypomnieć sobie pierwszemu o tym, i od razu
poczułem się raźno. Krzyknąłem „Ta!”, otworzyłem oczy i ujrzałem spadającą gwiazdę.
Niezliczone światy Drogi Mlecznej - słowa! Zjadłem zupę w małej wyszczerbionej miseczce,
a przecież smakowała lepiej niż w najwykwintniejszej porcelanie... była to świetna,
zachwalana przez Japhy’ego grochówka z boczkiem. Po południu zwykle ucinałem sobie
dwugodzinną drzemkę, a kiedy budziłem się, powtarzałem rozglądając się po okolicy:
- To się naprawdę nie zdarzyło!
Świat był zawieszony do góry nogami w oceanie bezgranicznej przestrzeni. Wszyscy
ludzie siedzą na widowni w teatrach swojego życia i oglądają filmy w rzeczywistym świecie,
do którego będę musiał powrócić... Chodząc po podwórku przed strażnicą, śpiewałem „Małe,
maleńkie godziny”. Kiedy doszedłem do zwrotki „Gdy cały świat szybciutko zasypia”, z
moich oczu popłynęły łzy.
- Okay, świecie! - powiedziałem. - Kocham cię!
Leżąc w ciepłym śpiworze, w którym spałem na przykrytym jutowym materacem
łóżku, rozczuliłem się na widok stołu i mojego ubrania na krześle w blasku księżyca:
- Biedy Raymondzie, smucisz się i martwisz przez cały dzień, zniechęcasz się byle
czym. Ileż cierpienia niesie życie!
Kiedy użaliłem się już nad sobą, zasnąłem i spałem jak baranek. Czy jesteśmy
upadłymi aniołami, które wcale nie pragną uwierzyć w to, że nicość jest nicością, a my
urodziliśmy się po to, by utracić swych bliskich i drogich przyjaciół, jednego po drugim, a w
końcu umrzeć samemu, i że tak po prostu jest?... Ale o zimnym świcie powrócą znów chmury
unoszące się nad wąwozem Lightning Gorge niby gigantyczny dym, jezioro w dole
pozostanie obojętnie błękitne, a pusta przestrzeń będzie taka jak zawsze. O zgrzytające zęby
ziemi, które miażdżycie wszystko! Dokąd jednak prowadzi boski porządek, jeśli nie do
słodkiej jak sen złoty wieczności, dowodząc, że byliśmy w błędzie, dowodząc, że nie ma
nic?...
Wreszcie nadszedł sierpień. Huragan wstrząsnął w posadach moim domkiem i
przepowiedział małą wspaniałość. Zrobiłem malinową galaretkę o barwie rubinów w blasku
zachodzącego słońca. Złowieszcze, gniewne słońce rozlało się o zachodzie na morską pianę
obłoków przez nieprawdopodobne prześwity, wyjaskrawione różowym odcieniem nadziei.
Czułem się zarazem cudownie i smutno, tak że nie sposób wyrazić tego słowami. Wokół
rozciągały się straszliwe pola lodowe, wszędzie wiatr targał ośnieżone źdźbła traw - również
to jedno źdźbło trawy, drżące w wieczności, zakotwiczone na skale. Na wschodzie niebo było
szare, na północy - groźne, na zachodzie - rozgniewane do szaleństwa, jakby zmagali się nań
na śmierć i życie zakuci w żelazo szaleńcy, walczący w posępnym przedsionku nocy, a na
południu było zamglone niczym pamięć o moim ojcu. Skała na wierzchołku Jack Mountain,
wysoka na tysiąc stóp, przypominała kapelusz wznoszący się nad setką śnieżnych pól, z
których każde było wielkości boiska piłkarskiego. Tajemnicza mgła zasłaniała potok
Cinnamon. Shull zagubił się gdzieś w Golden Horn of Bleak. Moja lampa naftowa paliła się
w bezkresie. Biedne kruche ciało - uświadomiłem sobie. Nie ma odpowiedzi. Nic już nie
wiedziałem. Nie troszczyłem się o nic i nie miało to właściwie znaczenia. Poczułem się
prawdziwie wolny. Wkrótce nastały naprawdę chłodne poranki. Zdarzało się, że rąbałem
drewno na opał w ciepłej uszance na głowie. W ogrzanej izdebce czułem się cudownie
rozleniwiony. Na zewnątrz gęstniała lodowata mgła, która ziębiła twarz i ręce. W górach
ciągle padał deszcz, huczała burza, a ja czytałem sobie przy gorącym piecu magazyny z
Zachodniego Wybrzeża. Na dworze lodowate podmuchy, a w izbie gryzący dym z
rozpalonego piecyka. Wreszcie spadł śnieg, który wiatr przywiał znad góry Hozomeen w
Kanadzie, i otulił białym całunem okolicę. Nadchodząca zima wysłała na drogi białych
heroldów, którzy zwiastowali zstąpienie świetlistego anioła. Wiatr wzmagał się, przepędzając
ciemne niskie chmury, kłębiące się jak dym nad hutą żelaza. W Kanadzie rozprzestrzeniało
się morze mgieł. Nastąpił nagły atak jesiennej pogody, który obwieściło zawodzenie wichru
w przewodzie kominowym i huczenie ognia w piecu. Szary wachlarz jesiennej pogody
zasłonił poczciwe błękitne niebo, ogołacając je ze złotych, myślących obłoków, płynących
swobodnie w boskim umyśle przestrzeni. Znad Kanady pogrzmiewało coraz mocniej.
Łubudu! Łubudu! A z południa nadciągała druga burza, zamykając odwrót jak szczypce.
Pomimo to Hozomeen trwał niewzruszenie, przyjmując atak dostojnym milczeniem. Nic nie
mogło skłonić pogodnych złotych widnokręgów - daleko na północnym wschodzie, gdzie nie
było burzy, by zamieniły się miejscami z posępnym horyzontem wokół Desolation. Nagle
rozpostarła się na niebie jakby zielono-czerwona tęcza, przesuwając się nad łańcuchem
Starvation Ridge nie więcej niż trzysta jardów od moich drzwi, jak piorun kulisty, jak słup
ognisty, jak wir wśród dymiących obłoków, nad którymi zajaśniało pomarańczowe słońce.
Co to jest tęcza, Panie?
Pierścień biedaków.
Tęcza ukazała się nad potokiem Lightning. Deszcz i śnieg padały równocześnie.
Jezioro w dole było mleczno-białe. To wszystko graniczyło z szaleństwem. Wyszedłem na
dwór. Nagle tęcza otoczyła mój cień. Cudowne misterium pogody sprawiło, że zapragnąłem
się pomodlić.
- Och, Ray, twoje życie przypomina jedną kroplę deszczu w bezgranicznym oceanie,
który jest wiekuistą krainą przebudzenia. Po cóż więc się martwić? Napisz o tym do
Japhy’ego.
Burza minęła równie szybko, jak przyszła. Popołudniowy blask roziskrzonego w
słońcu jeziora niemal mnie oślepił. Postanowiłem wysuszyć na skale przemoczone ubranie.
Wkrótce przemarzły mi nagie plecy, gdy kopałem w zaspach łopatą, napełniając śniegiem
wiadro. Zmieniłem się tego późnego popołudnia, choć pustka, w której przebywałem,
pozostała taka sama. O zmierzchu ociepliło się. Medytowałem pod złotym sierpniowym
półksiężycem. Za każdym razem, gdy w górach przetaczał się grzmot, przychodziło mi na
myśl, że oto pęka kolejne ciężkie ogniwo miłości, którą darzyła mnie matka.
Gdy śnieg i burze, nie czas na podróże... - zaśpiewałem.
Nagle spadł ulewny deszcz, który padał przez całą noc, obmywając miliony akrów
drzew bodhi, a na stryszku spały mądre tysiącletnie szczury.
Rano ogarnęło mnie głębokie przeczucie nadchodzącej jesieni, a wraz z nią końca
mojej pracy. Nastały teraz dni porywistych wiatrów i tańczących chmur, które odsłaniały w
południe złote oko zamglonego słońca. Nocą piłem gorące kakao i śpiewałem przy ogniu.
Przywoływałem Han-szana, który mieszkał w górach, ale nie odpowiedział na moje
wezwanie. Przywoływałem Han-szana w porannej mgle - odpowiadało milczenie. Wołałem -
tak jak poinstruował mnie Dipankara - nie wypowiadając słów. Mgła rozwiewała się,
zamykałem oczy, ogień buzował w piecyku, odpowiadając na moje pytania. Krzyknąłem, a
ptak siedzący na wierzchołku jodły poruszył ogonem. Odleciał po chwili i wkrótce mleczna
mgła zasnuła niezmierną przestrzeń. Muszę napomknąć o odwiedzinach niedźwiedzi w
ciemne burzliwe noce. Przychodziły do śmietnika w wykopanym dole, gdzie pewnego razu
odkryłem resztki zestalonego mleka w proszku, które wysypało się ze starych puszek,
przegryzionych kłami i rozdartych straszliwymi pazurami Awalokiteśwary – Niedźwiedzia
69
.
Burzliwy wiatr niósł zimne mgły, które odsłaniały nagle niesamowite otchłanie.
Zaznaczyłem w kalendarzu pięćdziesiąty piąty dzień.
Urosły mi długie włosy. Gdy przeglądałem się w lustrze, żaden cień nie mącił moich
czystych błękitnych oczu. Byłem opalony na brąz i szczęśliwy. Nocą rozpętała się burza, wył
wiatr, padał ulewny deszcz, jesienny deszcz, ale było mi cieplutko jak u Pana Boga za
piecem. Zaszyłem się w śpiworze i śniłem o długich wycieczkach w góry, które odbywałem
w dzieciństwie z drużyną skautów. W zimny burzliwy poranek, gdy wiatr rozwiał mgłę i
rozpędził chmury, przez które przebłyskiwało nagle jasne słońce - pierwotne światło nad
górami, a w moim piecyku buzował wesoło ogień, usłyszałem w radio głos Burniego Byersa,
który wzywał wszystkich strażników do zejścia z placówek jeszcze tego samego dnia.
Skończył się sezon. Przechadzałem się po podwórzu z kubkiem gorącej kawy w ręku,
śpiewając:
W trawie hasa wiewióreczka, jak jagódka ma dzieweczka!
I oto powitała mnie znów moja wiewióreczka. Siedziała sobie na skale w jasnym
słońcu. Kiedy klasnąłem w dłonie, wyprostowała się. Pomiędzy jej wysuniętymi pazurkami
tkwiły ziarna owsa. Gryzła coś przez chwilę i popędziła dalej - mały orzechowy władca
wszystkiego, na co popatrzy! O zmierzchu nadciągnęła z północy ogromna ściana chmur.
- Brr! - wzdrygnąłem się. I zaśpiewałem:
69
Aluzja do Sutry Szarego Niedźwiedzia, wiersza G. Snydera, w którym Budda odradza się w Stanach Zjednoczonych jako grizzly. Polski przekład P. Zowisło można
znaleźć w: J. Sieradzan (red.), Drogi karmy i ścieżka Dharmy: Antologia poezji buddyjskiej Ameryki, Katowice 1993.
Trwaj tu, jak ona wytrwała tam... - mając na myśli to, że wichura nie zdołała zburzyć
mojego letniego domu, i powiedziałem:
Wszystko przeminie, przeminie, przeminie! Nikogo to nie ominie!
Oglądałem sześćdziesiąt zachodów słońca na tej pionowej górze. Wizja wiekuistej,
bezgranicznej wolności zapadła w moim sercu na zawsze. Wiewiórka przemknęła wśród skał
i motyl odfrunął. Wszystko było tak proste, jak to. Ptaki przelatywały nad strażnicą, śpiewając
radośnie. Miały dosyć słodkich owoców na polu jagodowym, które ciągnęło się ponad milę aż
do granicy lasu. Po raz ostatni zbliżyłem się do krawędzi wąwozu Lightning Gorge, gdzie nad
urwiskiem stała mała szopka. Przesiadywałem tutaj od sześciu dni - we mgle, w blasku
księżyca, w słoneczny dzień czy najciemniejszą noc, patrząc na małe, powykręcane przez
wichurę drzewa, które zdawały się wyrastać wprost ze skały.
Wydało mi się naraz, że zobaczyłem małego chińskiego włóczęgę, stojącego
nieopodal w siwej mgle, z tajemniczym uśmieszkiem na twarzy pokiereszowanej bliznami.
To nie był Japhy z krwi i kości, Japhy z plecakiem, oddany buddyjskim studiom i dokazujący
na szalonych przyjęciach w Corte Madera - to był Japhy z moich marzeń, prawdziwszy niż
ten cielesny. Stał po prostu we mgle, nie mówiąc nic.
- Wynoście się stąd, złodzieje umysłu! - wykrzyknął na pustkowiu niewiarygodnych
Gór Kaskadowych.
To był ten sam Japhy, który poradził, ażebym przybył tutaj. Chociaż przebywał teraz
w oddalonej stąd o siedem tysięcy mil Japonii, śpiesząc właśnie na głos dzwonu, który
wzywał na medytację (przysłał później mojej matce pocztą mały dzwonek, po prostu dlatego,
że była moją matką), zdawał się teraz stać na górze Desolation pod powyginanymi przez
wichry drzewami, jakby poświadczał i usprawiedliwiał swoją obecnością wszystko, co
zdarzyło się tutaj.
- Japhy - powiedziałem głośno - nie wiem, kiedy się znów spotkamy ani co się zdarzy
w przyszłości. Góra Desolation, Desolation Peak, tyle zawdzięczam górze Desolation. Będę ci
zawsze wdzięczny za to, że przywiodłeś mnie w to miejsce, gdzie tyle się nauczyłem. Teraz
ze smutkiem muszę powrócić do życia w mieście. Postarzałem się o dwa miesiące, wraz ze
mną zaś postarzała się cała ludzkość, wszyscy ludzie, spragnieni trunków w barach, tanich
rozrywek i uciech miłosnych, a zarazem odwróceni do góry nogami w pustce, niech Bóg im
błogosławi, ale ty, Japhy, i ja też, wiemy już o tym obaj, wiecznie młodzi, wiecznie łkający!
Tysiąc stóp w dole rozbłysły na powierzchni jeziora różowe refleksy niebiańskiego
wykwitu zachodzącego słońca. Spojrzałem na niebo i zawołałem:
- Boże, kocham Ciebie! - Nie kłamałem. - Zakochałem się w Tobie, Panie Boże. Miej
wszystkich nas w opiece swej.
Dla dzieci i ludzi bez grzechu wszystko jest takie samo.
Na koniec, zgodnie ze zwyczajem, którego przestrzegał Japhy, opuszczając
obozowisko, czy to było w Sierra, czy innym razem w Marin, gdzie zmówił króciutką
modlitwę dziękczynną w domku Seana, w dniu, w którym odpłynął do Japonii -
przyklęknąłem, wyruszając w drogę, i powiedziałem:
- Dziękuję ci, chatko! - Dodałem jeszcze: - Bla! bla! - z leciutkim uśmiechem, gdyż
wiedziałem, że zarówno domek, jak i góra zrozumieją, co to znaczy.
Odwróciłem się i zacząłem schodzić z powrotem do tego świata.
Słownik terminów buddyjskich
AWALOKITEŚWARA (sanskryt) - ucieleśnienie nieograniczonego współczucia,
jeden z ośmiu bodhisattwów na dziesiątym stopniu rozwoju. W Tybecie wielu wysokich
lamów, jak karmapa czy dalajlama, jest uważanych za inkarnację tego bóstwa.
BARDO (tyb.) - stan pośredni pomiędzy dwoma kolejnymi wydarzeniami. Termin ten
odnosi się zwłaszcza do stanu pomiędzy śmiercią a odrodzeniem, lecz mając na względzie
buddyjską koncepcję nietrwałości, całe życie człowieka nieoświeconego uważa się za bardo.
BHIKKHU (pali; u Kerouca błędnie bhikku) - w pełni wyświęcony mnich buddyjski.
BODHI (sanskryt „oświecenie”) - zob. Oświecenie
BODHISATTWA - w sanskrycie „istota [dążąca do] oświecenia”. Jest to kandydat do
stanu buddy, celu praktyki buddyjskiej. Jego życie motywuje miłująca dobroć i współczucie.
Przejawiają się one w bezinteresownej pomocy innym, co wyraża się w praktykowaniu
Sześciu Doskonałości (zob. Paramita).
BUDDA - w sanskrycie tradycyjnie imię to odnosi się do: 1) historycznego Buddy
Sakjamuniego, lub 2) (pisane małą literą) do każdej oświeconej istoty. Jednak szkoły
mahajany uważają, że budda przestaje być czującą istotą, gdyż nie posiada konceptualnego
umysłu, którym mógłby spostrzegać siebie i zjawiska jako coś oddzielnego i niezależnego
odeń. Jest Całością, Tym, Który Jest.
DHARMA - w sanskrycie 1) nauka Buddy; 2) (pisana małą literą) podstawowy
element egzystencji, np. atom.
DHARMA-KAJA - w sanskrycie „Ciało Dharmy”, pierwotny i nienarodzony Umysł
Buddy, wyzbyty cech i charakterystyk, swego rodzaju „Mistyczne Ciało Buddy”.
DHJANA - w sanskrycie „medytacja”.
HAIKU - japoński siedemnastozgłoskowiec, wysublimowana forma poetycka, którą
często posługiwali się w dawnej Japonii wędrowni mnisi zen. Haiku składa się zwykle z
trzech wersów o stałej liczbie sylab 5-7-5.
HINAJANA - w sanskrycie „Mniejszy Wóz”, pejoratywna nazwa szkół pierwotnego
buddyzmu, nadana im przez zwolenników mahajany.
JAB-JUM (tyb.) - pozycja „ojca-matki”, czyli zjednoczenie ze” swoją rzeczywistą lub
mistyczną partnerką. Może się odnosić do faktycznego zjednoczenia seksualnego parterów
podczas tantrycznej medytacji karmamudry albo do wizualizowania w medytacji zewnętrznej
partnerki (partnera). Cel medytacji w zjednoczeniu jest taki sam jak każdej innej praktyki
tantrycznej: oświecenie, będące najwyższą jednością duchową i nierozdzielnością
przeciwieństw. Osiąga się to poprzez kontrolę męskiej i żeńskiej energii w kanałach tzw. ciała
subtelnego.
JIDAM (tyb.) - osobiste bóstwo praktykującego tantrajanę, które ucieleśnia jego
przebudzoną naturę.
KARMA - w sanskrycie bezosobowe prawo przyczyny i skutku, które przekroczyć
można jedynie przez wgląd w naturę własnego umysłu.
KOAN - termin japoński; w buddyzmie zen sformułowanie wskazujące na ostateczną
prawdę, a wyrażone w sposób, który wprawia ucznia w zakłopotanie. Koany nie mogą być
rozwiązane drogą logicznego rozumowania, lecz jedynie dzięki przebudzeniu głębszego
poziomu umysłu, poza dyskursywnym intelektem. Koany składają się z pytań uczniów i
odpowiedzi ich mistrzów, z urywków kazań lub wypowiedzi mistrzów, z fragmentów sutr i
innych nauk.
MAHAJANA - w sanskrycie „Wielki Wóz”, kierunek w buddyzmie, powstały
prawdopodobnie w I wieku p.n.e. Opiera się na ideale bodhisattwy, istoty, która ślubując
wyzwolić z cierpienia wszystkie istoty, pomaga im w rozpoznaniu prawdziwej natury umysłu,
jaką jest pustka.
MAITREJA - w sanskrycie budda przyszłości, który - według tradycji buddyjskiej -
przebywa obecnie w niebie Tuszita, oczekując na sprzyjający moment do odrodzenia się na
Ziemi.
MANDALA (w sanskrycie „sfera”, „koło”, „krąg”) - Wg Tucciego, mandala to
„kosmogram wszechświata”, którego podstawą jest geometryczny diagram, jantra. Mandala
przedstawia sobą czysty wymiar rzeczywistości, wolny od wszelkich trucizn umysłowych i
uwarunkowań. Graficznie jest to diagram przedstawiający bóstwo centralne i towarzyszące
mu bóstwa, reprezentujące oświecone energie ciała, mowy i umysłu buddy. Ikonograficznie
może być rysunkiem lub budowlą. W drugim wypadku jest to pałac z centrum i czterema
bramami, w czterech kierunkach.
MEDYTACJA (w sanskrycie dhyana) - w odróżnieniu od innych tradycji, gdzie celem
medytacji jest np. rozmyślanie o przymiotach bóstwa lub połączenie z nim w ekstatycznej
kontemplacji, w medytacji buddyjskiej chodzi o porzucenie wszystkich powiązań
(„puszczenie ego”), które nie pozwalają ujrzeć umysłu, takim, jaki on jest. Medytacji nie
należy mylić z „myśleniem na temat”, gdyż nie jest ona związana z działalnością
intelektualną (intelekt jest tylko jednym z przejawów umysłu), mówi się raczej o „medytacji
na” (jidama lub na pustkę).
NIRMANA-KAJA - w sanskrycie „ciało emanacji” (tyb. tulku), jedno z dwóch
foremnych ciał buddy - fizykalna forma buddy.
NIRWANA - w sanskrycie utożsamiana z dharmakają i oświeceniem. Oznacza zanik
niewiedzy będącej przyczyną cierpienia.
OŚWIECENIE (w sanskrycie bodhi) - stosownie do nauki Buddy, teistyczne i
mistyczne doświadczenia ciągle ograniczają się do rejonów samsary, dopóki utwierdzają
poczucie ego doświadczającego, choćby odbywało się to w najbardziej subtelny sposób.
Buddyjskie normy doświadczenia tworzą: uniwersalna nietrwałość, istnienie jako cierpienie,
nieobecność ego i spokój jako brak pragnienia osiągnięcia lub utrzymania czegokolwiek.
Oświecenie to nie tylko brak niewiedzy, ale i rozwinięcie współczucia i środków,
umożliwiających pracę z pomieszaniem wszystkich czujących istot. Synonimem oświecenia
jest realizacja pustki.
PARAMITA - w sanskrycie „doskonałość” umożliwiająca „przejście na drugi (para)
brzeg (mita), czyli do nirwany.
PRADŻNIA - w sanskrycie „mądrość” (wiedza, poznanie), która jest dwojaka: a)
niższa, dotycząca spraw związanych z życiem codziennym; b) wyższa, która widzi pustkę, i
przez to postrzega rzeczy takimi, jakie są.
PUSTKA (śunya) - ostateczna natura wszystkich zjawisk, podstawa zjawiskowego
świata.
SADHANA - w sanskrycie ogólnie każda praktyka duchowa; w buddyzmie
tantrycznym medytacja obejmująca wizualizację bóstwa i recytację mćintry.
SAMADHI - w sanskrycie wchłonięcie medytacyjne.
SAMBHOGA-KAJA - w sanskrycie „ciało doskonałej błogości”; podobnie jak
dharmakają jest oświeconym umysłem buddy, tak sambhoga-kaja reprezentuje jego
oświeconą mowę, co łączy się z odpowiedzią dla danego ikonograficznego przedstawienia
aspektu buddy mantrą recytowaną przez jogina w czasie praktyki. Tybetańska księga
umarłych podaje, że w ciele każdego człowieka zamieszkuje 100 bóstw sambhoga-kaji, 54
groźne i 46 łagodnych, które stanowią oświecone aspekty energii psychicznych, będących
potencjalnie udziałem każdej czującej istoty.
SAMSARA (w sanskrycie „kołowrót egzystencji”) - cykl narodzin i śmierci,
charakteryzujący się cierpieniem i niewiedzą.
SANGHA - w sanskrycie zgromadzenie praktykujących; ostatni, obok Buddy i
Dharmy, z Trzech Klejnotów schronienia. W węższym znaczeniu odnosi się do wspólnoty
zakonnej, w szerszym do wszystkich praktykujących Dharmę.
SUTRA (w sanskrycie „połączenie”, „nić”) - wykład mistrza lub dialog mistrza z
uczniem; w pierwotnym buddyzmie jest to najczęściej dialog Buddy z Anandą, a w mahajanie
z Mahamatim, Subhutim lub innym uczniem.
TANTRA (w sanskrycie „ciągłość”) - nazwy szkół i pism tychże w buddyzmie
tantrajany.
TATHATA - w sanskrycie „takość”, czyli „to, co jest”. Doświadczenie rzeczy takimi,
jakie są w swej istotnej naturze.
TATHAGATA (w sanskrycie „ten, który się tak pojawia”) - określenie, które Budda
często odnosił do siebie.
UMYSŁ - podstawowy termin buddyzmu mahajany, niemający bezpośredniego
odpowiednika w językach Zachodu. Pisany małą literą oznacza zazwyczaj różnicujący
intelekt, dużą - absolutną rzeczywistość, wszechobejmującą całość.
WADŻRA (w sanskrycie „diament”, „piorun”, „niezniszczalny”, „nieugięty”) -
rytualne berło używane w praktyce tantrajany, symbolizujące pierwotną przejrzystość i
niezniszczalność oświeconej natury.
WADŻRAJANA - w sanskrycie „Diamentowy Wóz”; trzecia - obok hinajany i
mahajany - tradycja buddyjska, która uważa, że w celu ujawnienia pełni możliwości leżących
w umyśle konieczne jest rozwinięcie całkowitego partnerstwa ze zjawiskowym światem i
przenikliwe doświadczenie korzenia ego, stanowiącego źródło wszelkiego pomieszania i
wynikającego stąd cierpienia. W tym celu stosuje się bardzo silne, ale i niebezpieczne
praktyki tantryczne, prowadzące w krótkim czasie do transformacji trucizn umysłu
(nienawiści, niewiedzy, zazdrości, pożądania, głupoty) w oświecone mądrości rozróżniające.
Synonimem wadżrajany jest tantrajana.
ZAZEN (jap.) - formalna praktyka medytacyjna w buddyzmie zen.
ZEN (skrót jap. słowa zenna, które jest transliteracją sanskryckiego słowa dhyana
(„medytacja”). Nazywany bywa „szkołą natychmiastową”, gdyż - podobnie jak tantrajana -
prowadzi do szybkiego osiągnięcia oświecenia.
ZENDO (jap.) - duża sala lub pokój, a w wielkich świątyniach lub ośrodkach
buddyjskich odrębny budynek, gdzie praktykuje się zazen.
ISIS
Książki oraz bezpłatny katalog
Wydawnictwa WAB.
można zamówić pod adresem:
ul. Łowicka 31,02-502 Warszawa
tel. (22) 646 01 74, 646 01 75,646 05 10, 646 05 11
www.wab.com.pl
Polecamy książkę Jacka Kerouaca W drodze
Przymiotnik „kultowy” bywa często nadużywany, ale w przypadku książki Kerouaca trudno o
lepsze określenie. Nieczęsto się zdarza, żeby jedna książka zdołała tak doskonale oddać
klimat epoki, zarejestrować przełom dokonujący się zarówno w samej literaturze, jak i w
życiu narodu. Jej fabuła wydaje się bardzo prosta - ot, grupa młodzieńców jeździ po Ameryce,
na ogół bez wyraźnego celu, najczęściej bez pieniędzy, niekiedy na bakier z prawem. Owi
młodzieńcy to pierwsi beatnicy, zrzucający za sprawą swoich ideałów i swojego życia gorset
konwencji, krępujący amerykańską przeciętność.
Ta nieprzerwana, bezładna podróż jest nie tyle ucieczką od codzienności, ile afirmacją
nieskrępowanego niczym życia i radosnym zanurzeniem się w bezpośrednim jego
doświadczaniu. (...) Improwizacyjna energia prozy Kerouaca robi wrażenie po dziś dzień, gdy
wiele z tego, co uchodziło za obyczajową i kulturową dywersję, straciło na znaczeniu; ale
hipnotyczny rytm jego prozy nie stracił nic na swojej anarchicznej sile.
Jerzy Jarniewicz, „Gazeta Wyborcza”
Lektura konieczna, bo otoczeni jesteśmy przez autorów naśladujących Kerouaca i jego
narkotyczno-alkoholową prozę. A lepiej sięgnąć do źródła niż zadowalać się byle czym.
„Playboy”
W drodze to ważna i intrygująca książka, która po 48 latach od pierwszego wydania nadal
pozwala czytelnikom niemal namacalnie poczuć tę pokoleniową, ekscytującą i
niewytłumaczalną potrzebę wyruszenia w drogę. Wielu wciąż nie jest w stanie jej się oprzeć.
„Fluid”
Redakcja: Elżbieta Rawska
Konsultacja: Jacek Sieradzan
Przypisy i słownik: Jacek Sieradzan
Korekta: Joanna Młodzińska, Maria Lasocka
Redakcja techniczna: Urszula Ziętek
Projekt graficzny: koniec-kropka Fotografia autora: © John Cohen/Courtesy Deborah Bell, New York
Wydawnictwo WAB.
02-502 Warszawa, ul. Łowicka 31
tel./fax (022) 646 01 74, 646 01 75, 646 05 10, 646 05 11
www.wab.com.pl
Skład i łamanie: Komputerowe Usługi Poligraficzne
Piaseczno, ul. Żółkiewskiego 7
Druk i oprawa: Opolgraf S.A.
Opole, ul. Niedziałkowskiego 8-12
ISBN 83-7414-197-2