z perspektywy doliny krzemowej · nim zostały rozdane zadania dr godowski ostudził oczekiwania...
TRANSCRIPT
strona | 249
Leszek Szałek
Z perspektywy Doliny Krzemowej
Czas jaki minął od ukończenia studiów i spędzenie całego życia zawodowego
w Dolinie Krzemowej stwarzają niezbędną perspektywę do oceny mojej Alma
Mater, którą mogę krótko wyrazić – jestem dumny z ukończenia Politechniki
Warszawskiej, w Instytucie Automatyki na Wydziale Elektroniki. To uczucie
zrodziło się już podczas studiów i jest weryfikowane w różnych okolicznoś-
ciach do dnia dzisiejszego.
Zapewne każdy okres studiowania jest na swój sposób ciekawy. Mój przypadł
na czas powstania Solidarności – burzliwy okres nadziei na zmiany w Polsce,
nadziei przekreślonej brutalnym wprowadzeniem stanu wojennego, który tyl-
ko pogłębił beznadzieję. W moim szczególnym przypadku nie widziałem dla
siebie perspektywy realizacji zawodowej zdobywanej na uczelni wiedzy
w dziedzinie, która fascynowała mnie od dzieciństwa tzn. robotyce. Na szczę-
ście udało mi się urzeczywistnić marzenie wyjazdu do USA i szukania tam
możliwości realizacji swojej pasji zawodowej. Mając wyznaczony cel, przy
odrobinie konsekwencji udało mi się znaleźć pracę w wymarzonym zawodzie,
którą realizuje do dnia dzisiejszego.
Studia
Wrócę jednak do początku – inauguracji pierwszego dla mnie roku akade-
mickiego. W trakcie tej uroczystości podczas przedstawiania władz szczególną
uwagę poświęcono ówczesnemu prodziekanowi d/s nauczania, prof. Piątkow-
skiemu. Aby odpowiednio nas przygotować, prowadzący inaugurację Dziekan
Osiowski zaznaczył, że prof. Piątkowski jest nazywany „dziekanem od skre-
śleń”. Ostrzeżenie Dziekana co jakiś czas się potwierdzało. Dochodziły nas
Wspomnienia absolwentów PW | tacy byliśmy
250 | strona
słuchy, że ten i ów został skreślony, z tym, że nie przez samego Prodziekana
Piątkowskiego. Jego metoda była bardziej wyszukana, odpowiadająca osobo-
wości nienagannie ubranego (zawsze w muszce!) Prodziekana. Ten, kto zde-
cydowanie nie nadążał za narzuconym rygorem studiów wezwany do Prodzie-
kana słyszał:
– Czy widzi pan tę linijkę?
Po twierdzącej odpowiedzi, Prodziekan kontynuował podsuwając listę stu-
dentów
– To proszę odnaleźć swoje nazwisko i je przekreślić.
Prosty, czysty i nie obciążający prodziekańskiego sumienia sposób.
******
Utkwiło mi w pamięci pierwsze poważne kolokwium z przedmiotu, który dzie-
siątkował studentów, a była nim algebra. Na moim roku wykładał ją dr Rado-
sław Godowski. Człowiek o dużym poczuciu humoru, niemniej na serio tra-
ktujący swój przedmiot. Kolokwium odbywało się w jednej z dwóch dużych sal
audytoryjnych, gdzie ze względu na przestrzeń miejsca były zajmowane
w sposób powiedziałbym „strategiczny”. Każdemu zależało aby wypaść jak
najlepiej, gdyż stawka była dość duża. Dr. Godowskiemu towarzyszył jego
asystent – dr Traczyk. Nim zostały rozdane zadania dr Godowski ostudził
oczekiwania zapowiadając, że napisanie tego kolokwium na maksa to tak jak
postawienie stożka na jego wierzchołku. Następnie obaj panowie prowadzący
kolokwium rozejrzeli się po sali po czym dr Godowski powiedział do
dr Traczyka
– Czy nie sądzisz, że ten siedzący tam pan psuje nam estetykę usadzenia?
Ów pan bardziej nie chcąc niż chcąc musiał się przesiąść. To zaczęło chwiać
„strategię” naszego usadzenia. Dr Traczyk nie chciał być gorszy i zauważył, że
inny znowu pan psuł mu symetrię rozmieszczenia w jednym z rzędów. Nie była
to ostatnia roszada przeprowadzona w sposób, który bardziej bawił ich niż
nas.
Ostatecznie zostaliśmy zmuszeni do wykazania się wiedzą bardziej sa-
modzielną niż kolektywną. Dla mnie, na szczęście, ten proces wypadł dobrze.
Leszek Szałek | Z perspektywy Doliny Krzemowej
strona | 251
******
Jak wspomniałem, studiowałem w bardzo dynamicznym okresie kiedy pró-
bowano przeprowadzić po raz kolejny zmiany w Polsce. Ilość informacji o tym,
co działo się w kraju była przytłaczająca. Monopol informacyjny dziennika
telewizyjnego (DTV) przełamano prostą technologią powielania odbitek sito-
drukiem. Kartki oblepiały w pełni tablice ogłoszeń. Niezależne informacje były
pochłaniane w atmosferze hasła „DTV łże jak łgał”. Zmiany jakie próbowano
wprowadzić miały wieloraki wymiar. Jedną z nich miała być reforma nauczania
akademickiego i rejestracja Niezależnego Zrzeszenia Studentów, co spotykało
się z oporem ówczesnych władz. Brak zgody na stawiane postulaty doprowa-
dził do strajków na wielu polskich uczelniach. Pamiętam, na samym początku
strajku, kiedy jeszcze odbywały się zajęcia, podczas wykładu z fizyki wszedł
kolega na salę, zapytał czy może coś ogłosić i po otrzymaniu zgody krótko
wyłuszczył:
– Słuchajcie... rozpoczął się strajk na uczelni... dobrze byłoby go wesprzeć.
Spojrzeliśmy po sobie... kilku z nas w milczeniu zamknęło notatniki i wyszło do
akademika po materace i śpiwory.
Jednym z ważnych wydarzeń jakie miały miejsce w tym czasie była pacyfikacja
strajku w Wyższej Oficerskiej Szkole Pożarnictwa mieszczącej się na Żoliborzu.
Było głośno o tym wydarzeniu, gdyż do pacyfikacji użyto służb specjalnych
i helikopterów. Wybrałem się z aparatem aby utrwalić zajścia na WOSP. Gdy
czekałem na zmianę światła na placu Konstytucji stojąca obok mnie starsza
pani zauważywszy moją czapkę powiedziała:
– Cieszę się, że widzę pana w czapce studenckiej. Jestem z was dumna. Proszę
zawsze ją nosić.
Nie ukrywam, że wzruszyły mnie jej słowa. Faktycznie, były to czasy gdy
czapka studencka była nie tylko nakryciem głowy w chłodniejsze dni, ale też
znakiem protestu przeciwko tamtejszej rzeczywistości. Nosiłem ją często.
Strajk zakończył się na Politechnice późnym popołudniem w dniu 9 grudnia.
W niedzielę 13 grudnia zbudziło nas pukanie. Zaspany otworzyłem drzwi –
stała w nich podekscytowana Miśka, która wracała z wczesnej mszy św.
w kościele Zbawiciela. Zelektryzowała nas wiadomością
– Chłopaki wstawajcie... przed Riwierą stoją Skoty... zaczął się stan wojenny.
Wspomnienia absolwentów PW | tacy byliśmy
252 | strona
Niewiele jeszcze docierało do mojej ledwie obudzonej świadomości. Niemniej
rzuciłem się do okna, otworzyłem lufcik... faktycznie, przed akademikiem byli
żołnierze i wozy pancerne. Odruchowo sięgnąłem po aparat – utrwaliłem na
kliszy ten pamiętny obrazek pierwszego dnia stanu wojennego. Nie spo-
dziewałem się, że tak szybko spełnią się słowa prof. Groszkowskiego, który
kilkanaście miesięcy wcześniej w liście otwartym wyrażał swoje przemyślenia
na temat ówczesnej sytuacji społeczno-politycznej w Polsce. Z jednej strony
cieszył się powstaniem Solidarności, z drugiej nie oczekiwał aby ta radość
mogła trwać zbyt długo. Niemniej nie chciał odbierać nadziei młodym lu-
dziom. Długo nie trzeba było czekać na spełnienie się jego słów. Teraz, gdy
wspominam ten list Profesora, żałuję, że nie pofatygowałem się na teren
Gmachu Głównego do Zakładu Wysokiej Próżni, gdzie bywał Profesor. Miałem
jeszcze okazję chociaż zobaczyć późniejszego patrona Wydziału, światowej
klasy uczonego, wielkiej miary Człowieka.
******
Nie pamiętam, czy czasowe ograniczenie przebywania na Wydziale było po-
dzwonnym stanu wojennego czy też zawsze tak było, niemniej nawet po
zniesieniu stanu należało opuścić gmach do godziny 22-giej. Niestety, prak-
tyka życia nie mogła nagiąć się do tego ograniczenia. Ze względu na małą ilość
sprzętu, minikomputer Mera-400 w naszym Instytucie, chyba jedyny w owym
czasie na całym Wydziale, pracował 24 godziny na dobę. W nocy prześwi-
tywało pasemko światła pod drzwiami pracowni, na co obchodzący gmach
strażnicy przymykali oczy, zapewne za zgodą władz Instytutu. Realizując jeden
ze wspólnych projektów semestralnych z Adamem Kleniewskim uzyskaliśmy
wynik obliczeń na Merze o 4-tej nad ranem. Gdy szliśmy w środku nocy ul. Wa-
ryńskiego Adam rzucił jakby od niechcenia:
– Podobno w Stanach studenci mają terminale komputerowe w pokojach
w akademiku....
Rozejrzałem się po ciemnych oknach kamienic i westchnąłem do siebie: Ach...
gdybym był amerykańskim studentem spałbym o tej porze jak wszyscy po-
rządni ludzie, a obliczenia wykonywał w dogodniejszym czasie.
Mieszkając już w Stanach nigdy tego „podobno” nie zweryfikowałem. Może
aż tak dobrze nie mieli, ale na pewno mieli znacznie lepszy dostęp do sprzętu.
I na pewno nie mają takich wspomnień jak my.
Leszek Szałek | Z perspektywy Doliny Krzemowej
strona | 253
*****
Jednym z wykładowców, który wyróżniał się wysoką klasą, był prof. Żakowski,
wykładający na naszym Wydziale równania różniczkowe. Ubrany zawsze
w elegancki garnitur prowadził wykład ze swadą uzupełniając go krótkimi bio-
grafiami matematyków, którzy pojawiali się w kontekście wykładu, na przy-
kład przy omawianiu jakiegoś twierdzenia. Żaden z innych wykładowców tego
nie robił. A szkoda, gdyż takie uzupełnienia nadawały ciekawszy wymiar za-
sadniczej treści wykładu.
Wpisywanie oceny egzaminacyjnej do indeksu też wyglądało inaczej. Pamię-
tam, jak późnym popołudniem zjawiłem się w gabinecie Profesora i wy-
ciągnąłem indeks. Mój podświadomy pośpiech wyhamował Profesor prosząc
spokojnym głosem, abym jeszcze schował indeks, usiadł, przejrzał swoją pracę
egzaminacyjną i sprawdził czy zgadzam się z wystawioną oceną. Zbaraniałem.
Zamiast być już za drzwiami z wpisem i biec gdzieś dalej miałem ze spokojem
przeglądać swoją pracę i ewentualnie skorygować ocenę. Nie mając wyjścia
poddałem się spokojowi Profesora i szczegółowo przeglądałem zadania.
O dziwo, znalazłem błąd w ocenie sprawdzającego egzamin asystenta. Po
przejrzeniu wszystkich zadań zakomunikowałem o tym Profesorowi, który
podniósł mi ocenę i dopiero wtedy poprosił o indeks. Oddając go wstał i podał
mi rękę na pożegnanie. Dumny jestem z faktu, że dane mi było być Jego
studentem.
******
Utkwiło mi również w pamięci wpisywanie oceny do indeksu przez prowa-
dzącego wykład ze sterowania układami liniowymi – dr Woźniaka. Był to
specjalistyczny wykład, chyba na czwartym roku, mieliśmy już mocno prze-
filtrowaną licznymi sesjami grupę, więc uczęszczających nie było wielu. W po-
rywach 5 osób, najczęściej jednak tylko dwie – ja i Wojtek. Siłą rzeczy sia-
daliśmy więc w ławce sąsiadującej z biurkiem prowadzącego. Po zdanym egza-
minie dr Woźniak trzymając już w ręku mój indeks spojrzał na mnie i radosnym
głosem nie omieszkał mi przypomnieć
– A pan to sypiał na moim wykładzie.
Nie ukrywam, że była to moja słabość i potrafiłem „odpłynąć” na kilkanaście
minut na nawet najciekawszym wykładzie.
Wspomnienia absolwentów PW | tacy byliśmy
254 | strona
– Ja... to niemożliwe... – zacząłem się bronić.
– Oj pan... pan... – nie ustępował dr Woźniak.
– Może to jednak ktoś inny... – rzuciłem rozpaczliwie.
Jednak znając swoją słabość do przysypiania wiedziałem, że moja strategia
obrony nie wytrzyma ataku wykładowcy. Wojtkowi się to nie zdarzało,
a dr Woźniak w tym czasie prowadził wykład, więc... Spuściłem wzrok.
– Ale i mnie zdarzało się przysypiać na wojsku. – wybawił mnie śmiejąc się.
Poczułem ulgę, że nie tylko ja miałem tę przypadłość. Uśmiechnąłem się się-
gając po indeks z oceną.
Wojsko
Zajęcia z wojska miały swoją specyfikę. Jedną z nich były apele organizowane
o 7:30 na niewielkim placu przed budynkiem Studium Wojskowego. Ustawia-
no nas plutonami na pół godziny przed wykładami. Nie bardzo wiedząc jakie-
mu wyższemu celowi to służy, przybyłem na pierwszy apel punktualnie. Po-
nieważ nie wyniosłem z niego nic mądrego, na drugi przybyłem już spóźniony.
Zaszedłem na podwórze tak, aby głównodowodzący mnie nie zauważył i usta-
wiłem się w ostatnim szeregu najbliższego plutonu.
– To nie twój pluton... następny...
podpowiedział mi jeden z kolegów. Dyskretnie przesunąłem się do następnej
grupy nie bardzo rozumiejąc różnicę.
Trzecim razem, też spóźniony, wsunąłem się do plutonu, który wydawał mi
się być moim. Niestety, myliłem się – ten pluton nie był już moim. Aby uniknąć
„wojskowej schizofrenii” postanowiłem całkowicie zrezygnować z apeli, tym
bardziej, że jak zauważyłem obecność nie była na nich sprawdzana. Dzięki te-
mu zyskałem dodatkowe cenne pół godziny snu. Ale nie ma nic za darmo.
Ponieważ wojsko nie było moim wybranym kierunkiem studiów, trudno mi
było zdobyć się na poświęcenie przychodzenia na zajęcia punktualnie. Wpa-
dałem do Studium mocno spóźniony i nerwowo przebiegałem wzrokiem plan
zajęć, starając się zorientować, do której sali mam trafić. Plan był tak skon-
struowany, że nie przychodziło mi to z łatwością. Nie było to jedyne utrud-
nienie. Nie wiem z jakiej przyczyny, ale pierwszy wykład nigdy nie odbywał się
w sali, którą znajdowałem na planie. Tak więc biegałem od sali do sali, aż
natrafiłem na znajome twarze kolegów. Jedyne wytłumaczenie tej sytuacji
Leszek Szałek | Z perspektywy Doliny Krzemowej
strona | 255
jakie przychodziło mi do głowy, to celowe zmylenie przeciwnika. A do szcze-
gólnych przyjaciół wojska nie należałem.
Podczas sesji egzaminacyjnej starszego semestru, kończącej roczne zajęcia
w Studium, następowało „przegrupowanie sił”, w ramach którego przenoszo-
no stoły z niektórych sal wykładowych do sal egzaminacyjnych. Nas sesja
jeszcze nie dotyczyła i mieliśmy regularne zajęcia. Siedzieliśmy wtedy na przy-
padkowo rozstawionych krzesłach słuchając wykładu. W pewnym momencie,
jak przez mgłę dotarł do mojej świadomości okrzyk prowadzącego zajęcia
oficera:
– Obudźcie go, bo spadnie z krzesła!
Rozejrzałem się pospiesznie po sali szukając taniej sensacji widoku któregoś
z kolegów spadającego z krzesła. Ku mojemu zaskoczeniu wszystkie twarze
były skierowane na mnie. Dochodząc do siebie zauważyłem, że zaledwie
w połowie byłem zawieszony na krześle mając głowę mocno przechyloną na
prawą stronę. Jak widać nie tylko dr Woźniakowi zdarzało się to na wojsku...
Maluch
Na Politechnice działało wiele klubów rozwijających rozmaite zainteresowa-
nia. Moje ukierunkowały się na działalność w Akademickim Klubie Turys-
tycznym „Maluch”, istniejącym do dnia dzisiejszego na Wydziale Elektroniki.
„Maluch” cieszył się bardzo dobrą opinią w Warszawie i studenci innych
uczelni często uczestniczyli w organizowanych przez nas spotkaniach i wy-
jazdach. Dzięki temu udawało się dość łatwo utrzymywać zasadę rozłożenia
po połowie ilości żeńskich i męskich uczestników obozów. Z jakiejś przyczyny
nie mogliśmy narzekać na brak dziewczyn z Uniwersytetu.
Ważnym wydarzeniem podczas mojej kadencji w Radzie Klubu była 20-ta
rocznica istnienia „Malucha”. Promowana przeze mnie inicjatywa nadania tej
rocznicy rangi wydziałowej spotkała się z poparciem i zaangażowaniem wielu
członków Klubu. Rozpoczęliśmy obchody sobotnio-niedzielnym rajdem w Pu-
szczy Kampinoskiej, a zakończyliśmy tydzień później Balem 20-lecia, na który
udało się nam zaprosić założyciela i pierwszego prezesa Klubu – Zbigniewa
Rudolfa. W ciągu całego tygodnia na Wydziale miała miejsce wystawa zdjęć
i trofeów z różnych wyjazdów, której towarzyszył pokaz filmów z egzotycz-
nych wypraw klubowych.
Wspomnienia absolwentów PW | tacy byliśmy
256 | strona
Działalność w Klubie budowała przyjaźnie między studentami różnych
roczników, wydziałów i uczelni. Wiele z nich przetrwało już kilkadziesiąt lat.
Dolina Krzemowa
Gdy wyjeżdżałem z Polski, byłem „obciążony” mitem polskich inżynierów nie-
zwykle cenionych w Stanach. Na miejscu rzeczywistość okazała się bardziej
prozaiczna – Stany Zjednoczone, a w szczególności Dolina Krzemowa, miały
i mają do dyspozycji inżynierów z całego świata. Tak więc szybko okazało się,
że kryterium przyjmowania do pracy nie jest kraj pochodzenia, lecz wiedza
i umiejętności. I tutaj pojawił się mój kolejny powód do dumy – Polibuda
przygotowała mnie dobrze do rozpoczęcia pracy w najbardziej wymagającym
środowisku zawodowym.
Początek Doliny Krzemowej: garaż, w którym Wiliam R. Hewlett i David Packard
zbudowali swoje pierwsze urządzenie – generator akustyczny. Po prawej tablica
informacyjna dotycząca tego garażu, który został wpisany do rejestru zabytków
Pierwszą swoją pracę podjąłem w nowo założonej i istniejącej do dzisiaj firmie
Silvaco Data Systems. Atmosfera pracy była dość wymagająca, czego nie
omieszkał mi podkreślić główny informatyk firmy mówiąc, że jeśli przetrwam
tutaj, to spokojnie przetrwam w każdej firmie w Dolinie. Na szczęście rytm
Leszek Szałek | Z perspektywy Doliny Krzemowej
strona | 257
pracy nie zostawiał wolnego czasu na rozważanie – przetrwam czy nie prze-
trwam. Dostałem nowy komputer klasy workstation, będący w owym czasie
na fali Apollo, i kilka dni na zapoznanie się z nim. Po 4 godzinach obwieściłem,
że jestem gotowy. Przygotowanie na Politechnice procentowało. Z mojego
punktu widzenia nie miało znaczenia czy jest to Appolo, czy wykorzystywany
w trakcie studiów SM-4, polsko-radziecka kopia przestarzałego amerykań-
skiego PDP-11/40. Komputer był tylko komputerem – liczyła się wiedza
inżynierska.
Silicon Valley w nocy. Siedziba Yahoo!
Nie tylko przetrwałem, ale po 14 miesiącach odszedłem z firmy na własnych
warunkach, znalazłszy upragnioną pracę w dziedzinie robotyki. Nim to na-
stąpiło, przygotowywałem do pracy nowo przyjętego inżyniera pochodzenia
chińskiego. Gdy dowiedział się, że jestem z Polski, dumnie zaanonsował mi, że
jego profesorem na Portland State University był Marek Perkowski. O mało
nie spadłem z krzesła – przecież to prowadzący laboratorium z Teorii Układów
Logicznych, z którym jeszcze nie tak dawno miałem zajęcia, a ślad po nim
zaginął po wprowadzeniu stanu wojennego. W toku dalszej rozmowy dodał,
że prof. Perkowski często organizował prywatne spotkania ze studentami,
podczas których wiele opowiadał im o Polsce, podkreślając naszą ówczesną
sytuację polityczną. Wspominam o nim, gdyż utkwił mi w pamięci swoim
bardzo aktywnym zaangażowaniem w działalność wydziałowej Solidarności.
W pewnym momencie wyjechał na stypendium do Stanów i tam został po
Wspomnienia absolwentów PW | tacy byliśmy
258 | strona
wprowadzeniu stanu wojennego. Gdy jeszcze podczas studiów dopytywałem
się o jego losy Tomka Traczyka, u którego ojca – prof. Traczyka dr Perkowski
był wówczas asystentem, nawet on sam nie był w stanie wiele powiedzieć.
W tamtych czasach komunikacja między Polską a tzw. światem rozwiniętym
nie sprzyjała przepływowi informacji, dlatego też może być trudne do
zrozumienia patrząc z dzisiejszej perspektywy dlaczego mógł zaginąć o kimś
słuch, a przypadkowa informacja sprawić aż taką radość.
Miałem okazję przekonać się, że nie tylko absolwenci, ale już studenci Poli-
techniki byli przygotowani do stawienia czoła wyzwaniom zawodowym w Do-
linie Krzemowej. Mając za sobą kilkunastomiesięczny staż w Dolinie, przy-
szedłem do bardzo ciekawej firmy, która wykonywała wiele projektów
badawczych dla NASA i innych ważnych instytucji. W ramach jednego z kon-
traktów mieliśmy dostarczyć zrobotyzowany system dla Boeing Military and
Aerospace w ramach ważnego strategicznie dla Stanów projektu. W tym
czasie byłem już odpowiedzialny za grupę oprogramowania i sterowania.
Byliśmy małą firmą, termin realizacji projektu był niezwykle krótki, więc co
jakiś czas pojawiała się potrzeba zatrudnienia kogoś nowego. Na jednym
z zebrań szef mechaników powiedział, że potrzebuje specjalisty do robienia
rysunków technicznych i to szybko. A było to w czasach kiedy projektowało
się na desce kreślarskiej, a nie na komputerze. Ponieważ nie było za bardzo
czasu na proces rekrutacyjny, pomyślałem o swoim najmłodszym bracie An-
drzeju, który skończywszy trzeci rok SiMR-u przyleciał do mnie na wakacje.
Propozycję podchwycono i padło pytanie, kiedy brat mógłby przyjść na roz-
mowę. Przyszedł następnego dnia i nie mając wiele do stracenia poddał się
„maglowi” rekrutacji. Gdy podszedł do mnie zadowolony wiedziałem, że
rozmowa była dla niego korzystna. Pogratulowałem mu, gdyż będąc jeszcze
studentem Politechniki miał szansę sprawdzić się w bardzo wymagającym
projekcie.
Związki z krajem
Gdy po kilku latach pobytu w USA przyjechałem do Polski, postanowiłem
skorzystać z okazji i zakwalifikować się na studia MBA w nowo otwartej Szkole
Biznesu PW. Z sentymentem zaszedłem do budynku byłego Studium Woj-
skowego, który przejęła Szkoła. Był to drugi rok jej działalności, budynek
w większości wyglądał jeszcze po staremu, niemniej w ciągu roku moich stu-
diów obserwowałem zachodzące zmiany. Jestem pełen podziwu dla założy-
Leszek Szałek | Z perspektywy Doliny Krzemowej
strona | 259
ciela i ówczesnego dyrektora Szkoły – dr Zbigniewa Turowskiego, który zaczy-
nając od zera, zamienił Studium w jedną z najlepszych szkół biznesu w Euro-
pie. Było mi niezwykle miło spotkać dra Turowskiego na jednym z sympozjów
na Uniwersytecie Stanforda. Mimo upływu kilku lat od ukończenia moich
studiów w Szkole i wielu setek twarzy jakie przewinęły się w jego karierze
pamiętał mnie jako swojego studenta. Spędziliśmy kilka wspólnych chwil
przed jego odlotem i potem miałem jeszcze przyjemność spotykać się z nim
w Polsce.
Oprócz pracy zawodowej zaangażowałem się w działalność społeczną
w Polish-American Enginneers Club in Silicon Valley. W trakcie kadencji mo-
jego „prezesowania” wprowadziłem nasze stowarzyszenie polskich inżynie-
rów w 2007 w sferę szerszej działalności – do Council of Polish Engineers in
North America. Rada zrzesza lokalne polonijne organizacje inżynierskie
z terenu Stanów Zjednoczonych i Kanady. Jedną z form wspólnej działalności
są sympozja, na które są zapraszani goście z Polski. Podczas jednego z sym-
pozjów, które miało miejsce w Nowym Jorku w 2008 miałem przyjemność
poznać ówczesnego rektora Politechniki – prof. Włodzimierza Kurnika i towa-
rzyszącego mu prorektora prof. Tadeusza Kulika. Było to moje pierwsze spot-
kanie z przedstawicielami władz Politechniki od czasu ukończenia studiów.
Gdy na początku naszej rozmowy Rektor powiedział „przybyliśmy tu jako par-
tnerzy”, czułem, że też nie jest to nasze ostatnie spotkanie. Szybka refleksja –
nareszcie pojawiają się ludzie z Polski, którzy czują się partnerami i dyskretna
linia podziału na tych z Kraju i tych z zagranicy znika. W końcu o to chodziło.
To spotkanie miało daleko idące reperkusje i przyniosło owoce w postaci
nawiązania moich kontaktów z czołowymi uczelniami technicznymi w Polsce,
czego dalszym wynikiem było zainicjowanie szerokiej współpracy między
Polską a Doliną Krzemową i wbudowaniem w krajobraz tej współpracy
Poland-Silicon Valley Technology Symposium. Podczas tego nowojorskiego
spotkania, Rektor wraz z byłym przewodniczącym Rady – Andrzejem Drze-
wieckim z Kanady, absolwentem Wydziału Inżynierii Lądowej PW wyszli
z inicjatywą Światowego Zjazdu Polskich Inżynierów, który odbył się w 2010 r.
Na sympozjach organizowanych przez Council of Polish Engineers miałem
przyjemność poznać nie tylko Rektorów, ale też przedstawicieli Stowarzy-
szenia Absolwentów i Przyjaciół PW – Kazimierza Marta i Jerzego Baranow-
skiego, co było kolejnym miłym owocem mojego zaangażowania pozazawo-
dowego.
Wspomnienia absolwentów PW | tacy byliśmy
260 | strona
Jest nas sporo w Nowym Świecie
Absolwentów Politechniki spotykałem i spotykam w USA w różnych okolicz-
nościach. Najbardziej zaskakującą było powitanie mnie na rozmowie kwalifi-
kacyjnej w jednej z firm, w której starałem się o nową pracę.
– A jak się miewa prof. Findeisen?
Tym pytaniem zaskoczył mnie mający przeprowadzać ze mną rozmowę pan,
jeszcze nim się przedstawił. Zrobił to dla efektu, który nie ukrywam był pio-
runujący, gdyż raz, że nie spodziewałem się rozmowy po polsku, dwa – znajo-
mości na drugim końcu świata byłego dyrektora „mojego” Instytutu, póź-
niejszego rektora PW – prof. Findeisena. W trakcie rozmowy okazało się, że
„naszego” Instytutu, gdyż przeprowadzający ze mną rozmowę Grzegorz
Kiełczewski też jest absolwentem Instytutu Automatyki. Poza nim poznałem
w Dolinie Krzemowej jeszcze dwóch innych kolegów z Instytutu – Marka Ho-
łyńskiego i zmarłego w ubiegłym roku Marka Langera. Natomiast absolwen-
tów Wydziału Elektroniki i innych wydziałów Politechniki sprawdzających się
tutaj jako wysokiej klasy fachowcy, z których uczelnia może być dumna,
poznałem znacznie więcej.