walery przyborowski - młodzi gwardziści.pdf

73
Aby rozpocząć lekturę,  kliknij na taki przycisk , który da ci pełny dostęp do spisu treści książki. Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wy dawniczym LITERATURA.NET.PL kliknij na logo poniżej.

Upload: megaksenia

Post on 11-Oct-2015

30 views

Category:

Documents


0 download

TRANSCRIPT

  • Aby rozpocz lektur, kliknij na taki przycisk ,

    ktry da ci peny dostp do spisu treci ksiki.

    Jeli chcesz poczy si z Portem WydawniczymLITERATURA.NET.PL

    kliknij na logo poniej.

  • 2WALERY PRZYBOROWSKI

    MODZI GWARDZICI

    POWIE Z OBLENIA WARSZAWY PRZEZ PRUSAKW W ROKU 1794

  • 3Tower Press 2000

    Copyright by Tower Press, Gdask 2000

  • 4ROZDZIA I

    W ktrym jest mowa o Tomku, pani Antoniowej i peruce pana Gugenmusa.

    Ulic zwan Kamienne Schodki ciko posuwa si mody chopak, dwigajc na ramieniuogromny kosz z ywymi rybami, ktre cigle si rzucay i tym sposobem utrudniay jeszczebardziej mozolne podnoszenie si po schodach wskich, a po wczorajszym deszczu do li-skich.

    Byo to dnia 13 lipca 1794 r.Wanie dnia poprzedniego zerwaa si niezwyka burza nad Warszaw, z ulewnym desz-

    czem, wichrem i piorunami. Mnstwo dachw pozrywaa, kominw powywracaa, a nawet,jak ludzie mwili, na przedmieciach wiele drzew powyrywaa z korzeniami, kilkanacie par-kanw naobalaa, a dwch chopakw pod Marymontem piorun zabi. W samym miecie pio-run uderzy w wie zamkow, a cho szczliwie po niej spyn, zerwawszy tylko kilka da-chwek i osmaliwszy mury, jednak ludzie uwaali to za bardzo zy znak i rne std wypro-wadzali wnioski.

    Za to dzie dzisiejszy, 13 lipca, by przeliczny i ciepy, i jasny. Powietrze odwieonewczorajsz burz byo lekkie i czyste; soce, cho to godzina bya do wczesna, bo zaledwieszsta rano, dopiekao mocno. Poci si te biedny chopak wspinajcy si na KamienneSchodki i dwigajcy na ramieniu ciki kosz z rybami. Na koniec z wielkim mozoem wydo-by si na Rynek Staromiejski, kosz postawi na ziemi, odetchn, ciko obtar rkawem ko-szuli pot z czoa i spojrza przed siebie.

    By to chopak smagy, zrczny, moe 18 lat liczcy, z twarz otwart i szczer, mocnoopalon od soca, z barkami szerokimi, rkami ylastymi, znamionujcymi niezwyk si.Sta i patrza na rzeki ruch, jaki si na Rynku Staromiejskim rozwija. By to pitek, dzietargowy i na obszernym placu stao mnstwo fur wociaskich z nabiaem, jarzynami iptactwem domowym. Warszawskie przekupki, rybaczki, tak zwane zieleniarki sprzedajcewoszczyzn roztasoway si dokoa ratusza i gwar panowa tu nie lada.

    Gdy tak chopiec patrzy, nagle uderzy go kto lekko w rami i zaraz te rozleg si gossilny i mski.

    Tomek! A c to ty nie idziesz bi Prusakw?Chopak wawo si obrci. Przed nim sta zakonnik jeszcze mody, w brunatnym habicie

    franciszkaskim, w butach wysokich juchtowych, w ciemnej konfederatce na gowie, z dwo-ma pistoletami za pasem i szabl u boku. Na ramiona mia rzucony lekki paszcz kamlotowy.Sta i patrza czarnymi, surowymi oczami na chopaka, ktry zdj kapelusz, pocaowa ksi-dza w rk i rzek:

    Prosz ksidza kapelana, ja bym by ju dawno polecia, bo mi si a na pacz zbiera,kiedy sobie pomyl, e inni Niemcw bij, a mnie tam nie ma, ale c, kiedy nie mog.

    Dlaczego nie moesz? C to! nie jeste zdrw i rzeki? Zdrw to ja jestem i Niemcw bym tuk, eby a wiry leciay, ale kt zostanie przy

    starej babusi? Ksidz kapelan przecie wiedz, e ja jestem jedyn jej podpor. Jake j osta-wi sam?

  • 5 Hm! dobry z ciebie chopak. Pan Jezus ci to wynagrodzi, e tak dbasz o swoj babk odrzek ksidz i pomylawszy chwil, a widzc zy w oczach chopaka, doda:

    No, no! nie martw si, jako to bdzie. Teraz w Warszawie jeste potrzebny, bo jeno pa-trze, jak Prusaki tu przyjd. Ju ja pomyl o tym... Bde mi zdrw. Ja tam, jak mi tylkoczas pozwoli, zajrz do twojej babki. Nie becz, bo gdzie to kto widzia, eby taki chopakduy becza?

    To rzekszy, ksidz poklepa Tomka po ramieniu i ruszy wawo naprzd. Tomek postajeszcze chwil, obtar oczy zroszone zami, podnis kosz z rybami i puci si pod ratusz.Tam, za duym stoem, z dwoma wielkimi cebrami obok, w ktrych pluskay si ryby, sie-dziaa niemoda ju, ale czerstwa kobieta, ubrana z waszecia i pilnie patrzya na zbliajcegosi chopca.

    Jeste na koniec! zawoaa gosem krzykliwym i dononym. Juem mylaa, e nieprzyjdziesz. Ciekawam, gdzie si wczy? A tu do mnie cigle przychodz: Antoniowa,macie ywe karpie, macie ywe liny? A ja nie mam nic, jeno czeka musz, a ten guaj raczyprzyj...

    A przecie, babko, piesz! pieszysz, pieszysz! Ju ja znam twj popiech. O czym ci gada ks. Karolewicz? Widzielicie i to? A co nie miaam widzie? Ja wszystko widz. Ju ci pewnikiem namawia do wojska...Nie skoczya, bo nagle na ganku ratuszowym ukaza si pachoek miejski z bbnem i po-

    cz na nim bbni i woa gosem dononym: Moci panowie, schodcie si!Bbni z caej siy, tak e zaguszy gwar miejski.Wszyscy zwrcili oczy na ratusz i zbiega si poczli. Obok pachoka sta z jednej strony

    kapitan municypalny, pan Traugutt, z drugiej taki kapitan, pan Majewski, obaj w koletachgranatowych, w kapeluszach i przy szablach.

    Moci panowie, schodcie si! krzycza, co mia si pachoek miejski.Wtem na schody prowadzce na ganek ratuszowy wskoczy jaki osobliwszy czeczyna,

    may, chudy, z du gow w peruce, ubrany z niemiecka w kapot koloru piaskowego, ktrejdugie poy sigay mu prawie do kostek, w kamizel czerwon ze wieccymi guzikami, wobwise, czarne, jedwabne pluderki, w poczochy i trzewiki ze srebrnymi sprzczkami. Nagowie mia maleki kapelusik stosowany, a przy boku szpad. Twarz mia du, wygolon,ospowat, oczy malekie, czarne, rozumnie patrzce i cay krci si jak fryga. Wskoczywszyna schody przypad do kapitana Majewskiego i kaniajc mu si zrcznie, zapyta:

    Jake to, obywatelu kapitanie, pozwalasz temu kpu woa: moci panowie?Kapitan, ktry by ogromnego wzrostu, barczysty, z wsami jak wiechcie, spojrza z gry

    na malekiego czowieczka i spyta wolno, gosem basowym: A jake on ma woa, moci Gugenmusie? Przede wszystkim, ja nie jestem aden moci, jeno obywatel i... Aha... to o to idzie! A o to! On powinien woa: obywatele! schodcie si!Dwa ostatnie wyrazy czowieczek nazwany Gugenmusem wykrzykn z caych si, gosem

    piskliwym i cienkim, tak e kapitan umiechn si, ale zaraz spowania i rzek: Id no acpan do swoich zegarw, a w sprawy, ktre do ciebie nie nale, nie wtrcaj si,

    radz acpanu...Gugenmus chcia co jeszcze odrzec, ale w tej chwili wysun si naprzd kapitan Traugutt

    i ze wszystkich si woa: Z rozkazu Janie Wielmonego Naczelnika oznajmiam wszem wobec i kademu z osob-

    na, e za daniem znaku alarmu na okopach i od armaty pod Zygmuntem wszyscy obywatele

  • 6maj si bra do broni, zgromadza pod swymi setnikami po cyrkuach i rusza za miasto, naokopy, a to pod najsurowsz odpowiedzialnoci.

    Sowa te powtrzy trzykrotnie, po czym razem z doboszem i kapitanem Majewskim zeszliz ganku i wyruszyli na Nowe Miasto, jak mwiono, eby tam to samo ogosi.

    Tymczasem Tomek sta nieruchomy i jakby zasuchany w sowa kapitana Traugutta, gdy ztej zadumy obudzi go krzykliwy gos babki.

    I czego stoisz, gamoniu? czego si gapisz? Czy to ciebie dotyczy? Takich kpw jak ty nawojnie nie potrzebuj.

    C te obywatelka mwi? zapiszcza przy niej gos Gugenmusa jake to moe by,eby taki dzielny modzieniec nie poszed na okopy, kiedy trzeba broni Polski!

    A nie pjdzie, bo jest on jeszcze mokos i mnie sucha musi, a acan nie wciubiaj nosa,gdzie nie trza! zawoaa Antoniowa.

    Moja pani Antoniowa ozwie si nowy, gruby gos co te to gadacie? Doprawdy,wstyd mi za was i gdyby nieboszczyk Antoni a mj kum to usysza, toby si skrci z habyi drugi raz umar... jako ywo, drugi raz by umar.

    Usyszawszy to Antoniowa, cho bya ju kobiet niemod, zerwaa si z awy na rwnenogi i nu woa:

    Panie Wieprzowski, eby acan nie by przyjacielem mego nieboszczyka, tobym ci na-wymylaa tak, eby uciek a na Podwale. C to?! buntujesz mi chopaka? taki to przykaddajesz?

    Dobry przykad, dobry przykad ten obywatel daje zapiszcza Gugenmus. Ej, ty pludrze, nie odzywaj si, kiedy do ciebie nie gadaj! patrzcie go! jaki mi mdrala!Ale w teje chwili zjawia si nowa osoba. By to zakonnik Karolewicz, ten sam, ktry

    niedawno z Tomkiem rozmawia. Zbliy si nieznacznie i zapyta: O c to idzie? czego to pani Antoniowa tak si gniewa?Odpowiedziano mu, cho zrazu trudno przyszo zrozumie, bo wszyscy troje naraz mwili,

    a Antoniowa najgoniej.W kocu wysuchawszy wszystkiego, ksidz rzek: Moja jejmo, ja to dobrze rozumiem, e Tomek jest jedyn twoj podpor w staroci,

    ale pamitaj te, e ojczyzna jest pierwsz ni matka nawet rodzona. A przy tym Tomek malata odpowiednie i pan Adam Blum, ktry jest setnikiem, z pewnoci go wezwie na okopy,cho jejmo nie pozwolisz.

    A jake to moe by, przecie ja babka rodzona? Bd si tam obywatelki pyta o to! zapiszcza Gugenmus. Cicho by by, ty pludrze ! krzykna Antoniowa. Hi! hi! hi! mia si Gugenmus, machajc swymi chudymi i dugimi rkami, przy czym

    wskutek gwatownych ruchw mka mu si sypaa z peruki, tak e pan Wieprzowski poczkicha, jakby zay tabaki.

    Tymczasem ksidz mwi dalej: Wszelako pooenie jest takie, e trzeba co dla jejmoci zrobi, bo inaczej z godu by

    umara bez Tomka.l obracajc si do Wieprzowskiego i Gugenmusa, rzek: Obywatele! ja proponuj, bymy co tydzie skadali si na utrzymanie pani Antoniowej.

    Ja dam dwa zote! A ja dam trzy! zapiszcza Gugenmus. To i ja dam trzy odezwa si Wieprzowski przecie to wdowa po moim kumie. Dam

    trzy... co nie mam da... a bodaj acana, moci Gugenmus, z t mk! ahu!... ahu!... To nie mka, to taki puder!

  • 7 Bodaj acpana, ahu!... ahu!... id acpan troch dalej, bo mi co pknie jeszcze w brzuchu...ahu!...

    Ksidz Karolewicz zwrci si do Antoniowej. Wic bdziesz jejmo miaa osiem zotych na tydzie... i bez Tomka dasz sobie rad.

    C, dobrze?Antoniowa pocza paka i caowa ksidza po rkach. A dobrze, dobrze, mj dobrodzieju i jeelim si opieraa co do Tomcia, to jeno z obawy o

    niego. Niech Pan Jezus da dobrodziejowi zdrowie!Uoono si szczegowo, e pan Gugenmus bdzie zbiera pienidze i oddawa Antonio-

    wej i e Tomek zaraz pjdzie do pana Adama Bluma na Podwale i zapisze si u niego do stra-y obywatelskiej. Po czym wszyscy si rozeszli, tylko pan Wieprzowski rzek do Gugenmusa:

    ebym by acanem, tobym poszed do Prusakw i tak im tam trzs bem, eby si wszy-scy od tej mki zakichali. Ahu! ahu!

    ROZDZIA II

    Jako Tomek jedzc flaki dowiedzia si o wielkiej tajemnicy.

    Pan Adam Blum, majster lusarski i waciciel kamienicy na Podwalu, by setnikiem strayobywatelskiej. By to ju czowiek niemody, liczy koo pidziesiciu lat, ale jeszcze rzeki,czerstwy jak rydz i gorczka wielki. Do niego to Tomek, po ukadzie zawartym przez ksidzaKarolewicza z babk, wyruszy wprost z rynku, eby zapisa si do stray obywatelskiejpierwszego cyrkuu. Bieg, co mia si, przez ulic Piekarsk, podskakujc z radoci. Taki bykontent, e bdzie mg na koniec bi Prusakw i e o babk moe by spokojny, jak gdybydrugi raz na wiat si narodzi. Lecia wic jak szalony, wesoo pogwizdujc.

    Nagle na skrcie na placyk zwany Piekieko natkn si, a raczej wpad na duego chopca,cienkiego jak tyka, wysokiego, ubranego w mundur gwardii municypalnej, z wielk szablicprzy boku i rusznic przez plecy przewieszon. Popchnity silnie przez Tomka duy chopiecpotoczy si a w rynsztok, przy czym ledwie utrzyma si na swych cienkich i niezwykle du-gich nogach. Oburzyo go to, wyprostowa si, chwytajc nagle za szabl, krzykn cieniutkimi zabawnym w tak wysokim chopaku gosem, wytrzeszczajc przy tym malekie, czarneoczy:

    A to co, do stu paraluszw!Ale wida pozna zaraz Tomka, bo zawoa: Tomku, wariacie, a ty gdzie lecisz?Tomek zatrzyma si na miejscu, a przypatrzywszy si dugonogiemu modziecowi od-

    rzek: Wiertelewicz! jak si masz? no, bd zdrw!I zawrci, chcc biec dalej. Ale Wiertelewicz wycign swe chude, dugie rce i chwy-

    ciwszy Tomka za po kubraka, zatrzyma na miejscu: Czekaj no, nie piesz si! Gdzie ci tak pilno? Mam ci co rzec. Nie mam czasu. Lec do pana Bluma.

  • 8 Po co? Zapisa si do gwardii. Takich smykw jak ty do gwardii nie zapisuj, jeno do stray. To wszystko jedno. Ot nie jedno. Bd zdrw... nie mam czasu! Czekaj no, mam ci rzec co wanego. Nie mog, piesz si! No, to id, niech ci g kopnie. Dobrze, e si zapisujesz. Wic ci babka pozwolia? A pozwolia. Na koniec! id wic. Ale wr zaraz; czekam na ciebie u flaczarki Nowakowskiej, na uli-

    cy Piwnej. Przyjd, kupi ci flakw i pogadamy. Mam ci powiedzie co bardzo wanego.Dobrze?

    Dobrze! Przyjdziesz? Przyjd.To rzekszy Tomek kopn si dalej, co mia si, wypad na Podwale i znalaz si wkrtce

    przed kamienic pana Bluma. Wewntrz niej, na niewielkim podwrzu staa gromadka mo-dych ludzi. Pan Blum siedzia na zydlu przy stole i do duej ksigi wpisywa obecnych. To-mek wmiesza si midzy nich i gdy wszyscy byli zapisani, wysun si naprzd i pokoniw-szy si panu setnikowi, mnc czapk w rkach rzek:

    I ja bym te chcia si zapisa.Pan Blum spojrza na niego surowo i spyta: A dlaczego tak pno, mociumdziu? Taki zdrowy chopak dawno ju powinien by w

    stray. Jak si zwiesz, mociumdziu? Tomek Landikier. A! Landikier... czekaj no, mociumdziu... a, to ja ci znam. Wnuk rybaczki Antoniowej? Tak, wielmony panie. Nie jestem, mociumdziu, wielmonym panem, teraz nie ma wielmonych panw, jeno

    obywatele... rozumiesz, mociumdziu! Rozumiem, prosz pana. Ot, mociumdziu, jeste koronny gupiec. Ja mu mwi, e teraz nie ma panw, a on

    swoje. Masz mi, mociumdziu, nazywa obywatelem setnikiem. Dobrze, obywatelu setniku. Tak. Wic zwiesz si... jak? bom zabaczy. Tomasz Landikier.Pan Blum umacza ogromne gsie piro w wielkim kaamarzu, zrobi yda na czystym pa-

    pierze ksigi i zakl gono; po czym po krtkim wahaniu zliza go jzykiem i splun ener-gicznie. Nareszcie wzdychajc i sapic ciko, z wielkim trudem wypisa nieksztatnymi lite-rami nazwisko Tomka.

    Gdzie mieszkasz? Na Starym Miecie w kamienicy pana Gagatkiewicza.Na te sowa pan Blum szarpn si niecierpliwie i krzykn: Mwiem ci, baranie jaki, mociumdziu, e teraz nie ma adnych panw, jeno obywatele.

    C to, mociumdziu, za eb zakuty! Zrbe tu co z takimi osami! Ma tu by wolno i Pol-ska! Jak miesz nazywa mnie, Gagatkiewicza, panem? Masz mwi, mociumdziu, obywatelGagatkiewicz albo Gagatkiewicz. Rozumiesz?

    Dobrze, obywatelu setniku! odrzek Tomek nieco przestraszony tym wybuchem nage-go gniewu obywatela.

  • 9Obywatel Blum uspokoi si, mruczc co pod nosem, wzi piro do cikiej i spracowa-nej rki i znowu zapyta:

    Wic gdzie mieszkasz? Na Starym Miecie w kamienicy obywatela Gagatkiewicza. No, nareszcie!I setnik, cigle sapic, zapisa miejsce zamieszkania. Skoczywszy t czynno zamkn

    ksig, piro ostronie wsadzi w kaamarz i powstajc rzek do obecnych: Wiecie, mociumdziu, e Prusaki ju s pod Warszaw i e bdziemy si z nimi bili. Gdy

    wic strzel z armaty pod Zygmuntem, macie si stawi wszyscy z broni, jak kto ma, a ktonie ma, to dostanie. A teraz bdcie zdrowi!

    Wszyscy wyszli, a Tomek ju teraz wolnym krokiem, mocno zamylony cho uradowanywewntrznie, pocign na ulic Piwn do flaczarni obywatelki Nowakowskiej.

    Flaczarnia ta, sawna na cae miasto z doskonaoci i smakowitoci swej kuchni, mieciasi w kamienicy ojcw augustianw, podle kocioa w. Marcina, w dwch izbach od ulicy,wielkich i silnie sklepionych, jednak do ciemnych i dusznych. Wchodzio si tu z sieni ikadego zaraz uderza silny zapach flakw, ktre spoywao mnstwo osb siedzcych przyniewielkich stoliczkach ustawionych wzdu cian.

    W gbi pierwszej izby, za lad krlowaa na wysokim zydlu sama wacicielka tego zaka-du, kobieta tga, otya i z trudnoci si ruszajca. Ubrana w strj mieszczek warszawskich, wwielkim czepcu ze szlarkami i wstkami gorco tymi, bystrymi oczami obrzucaa wszyst-kich, baczn cigle majc uwag na kilka dziewczt usugujcych gociom. Dziewczta te,ubrane skromnie i czysto, biegay jak frygi, roznoszc dymice si miseczki z flakami, niemogc nastarczy tego przysmaku licznym jego amatorom.

    Kiedy Tomek tu wszed, Wiertelewicz koczy ju sw uczt i wanie teraz starannie mi-seczk chlebem wyciera, chleb ten akomie ykajc. Siedzia w kcie izby, a dugie jego cien-kie nogi w wysokich butach z ostrogami wystaway na rodek. Gdy Tomek przysiad si doniego, zaraz Wiertelewicz swym piskliwym, prawie kobiecym gosem zawoa do jednej zusugujcych dziewczt:

    Obywatelko Zuziu, prosz o misk flakw z soporkiem1. Prawda Tomek, e chcesz z so-porkiem?

    Dobrze, wszystko mi jedno. Jaki ty! to wcale nie jest jedno. Trzeba ci wiedzie, e jakkolwiek u obywatelki Nowa-

    kowskiej wszelkiego rodzaju flaki s dobre, wszelako najlepsze s z soporkiem. Probatum est.Wrd tego obywatelka Zuzia przyniosa miseczk dymicych flakw, kromk chleba i

    yk blaszan i wszystko to postawia przed Tomkiem. Wiertelewicz wycign sw dugszyj, zajrza do miseczki, pocign zapachu wielkim nosem i rzek:

    Do stu Prusakw! tak piknie pachn te flaki, a soporek wydaje mi si tak zawiesistym,e jakkolwiek ju jedn misk zjadem, skusz si jeszcze na drug. Ojojoj! Za to bd lepiejpra tych Niemcw. Obywatelko Zuziu, prosz jeszcze o miseczk flakw, ale z soporkiem,koniecznie z soporkiem! nieodzownie z soporkiem!

    Skoro sobie ju nieco podjedli, Wiertelewicz z min tajemnicz, nachylajc si do uchaTomka rzek:

    Bardzo dobrze zrobi, mj Tomku, e si zapisa do stray. Od dawna ju szukam po-mocnika w pewnej bardzo wanej sprawie, pomocnika, na ktrym mgbym w zupenocipolega.

    C to za sprawa? o co idzie?

    1 Sos zawiesisty

  • 10

    Powiadam ci, brachu, sprawa bardzo wana, od niej zaley los Warszawy, a moe i Rze-czypospolitej.

    No! no! c to takiego?Wiertelewicz obejrza si ostronie dokoa, przysun swj zydel do Tomka i spyta prawie

    szeptem: Znasz ty yda Wolfa Hejmana? Wolfa? nie! c to za jeden? Ale co ty mi mwisz! znasz go doskonale. Ojojoj! i jak jeszcze. Sam widziaem, jak

    przed szabasem kupowa od ciebie ryby. Taki wysoki, tgi, z du, siw brod. On na Kon-wiktorskiej ulicy ma sklep z futrami; bogacz wielki.

    A! wiem ju, wiem. Wolf! znam go. On nieraz do pana prezydenta chodzi na ratusz.Znam go. Bogacz, ale yd porzdny.

    otr ostatni, powiadam tobie. Wart szubienicy, hultaj przeklty! Czy to moe by? co te ty gadasz? Gadam prawd.To rzekszy znw si przysun do Tomka, nachyli mu si do samego ucha i szepta. Wiesz, e ja take mieszkam na Konwiktorskiej, naprzeciwko domu i sklepu tego yda.

    Ju od kilku dni zauwayem, e do niego rne ydki przynosz i odnosz jakie pisma, awszystko to si robi skrycie i w wielkim sekrecie. Wczoraj w nocy postawiono mi na strayod Powzek, i c powiesz, patrz, a jeden z takich ydkw przemyka si cichaczem krzaka-mi ku obozowi Prusakw. Rzuciem si za szelm, ale mi si gdzie zawieruszy. Ja ci powia-dam, e ten Wolf jest szpiegiem i ma konszachty z Prusakami.

    Bj si Boga, Jacu, a to trzeba szelm schwyta. Ba! nie tak to atwo i ja sam temu nie poradz. Dlatego ciesz si, e przysta do stray.

    Cyrku pierwszy, do ktrego naleysz, wysyany bywa zwykle na Powzki. We dwch sca-piemy yda.

    Mnie si widzi, e trzeba o tym powiedzie panu Blumowi. A to na co? A nu mnie si zdaje? Oskara o tak haniebn zdrad obywatela, ojojoj! to

    pachnie sdem. Jak bdziemy mieli w rku dowody, to co innego. Wtedy zobaczymy!W teje chwili wszed do izby obywatel Gugenmus, w peruce obficie mk posypanej, z

    kapeluszem stosowanym pod pach, umiechnity, kaniajcy si i witajcy ze wszystkimi.Gdy go Tomek spostrzeg, rzek do Wiertelewicza: Wiesz co, Jacu, powiedzmy o tym panu Gugenmusowi. On poradzi, co i jak robi. Hm! zamyli si Wiertelewicz moe ty masz racj. Zaraz go tu poprosz.Nagle, gdy wstawa, rozleg si huk dziaa i ponury odgos bbna. Do broni! zagrzmiay gosy.Wszyscy porwali si jak szaleni i chwytajc za czapki poczli z izby wybiega.Tomek i Wiertelewicz to samo uczynili.

  • 11

    ROZDZIA III

    Jako obywatel Blum owiadczy, e lepiej gsi pa, ni by setnikiem stra-y obywatelskiej.

    Kiedy Tomek i Wiertelewicz pdem wpadli na Plac Zygmuntowski, ju tam ze wszystkichstron zbiega si stra obywatelska cyrkuu pierwszego. Wiertelewicz na swych cienkich idugich nogach gna tak szybko, e Tomek ledwie mg za nim nady. Zdyszany mocno,mylc jedynie o tym, eby nie straci z oczu swego towarzysza i na nic innego nie zwaajc,gdy si znalaz na placu, potrci tak silnie jakiego grubego obywatela ubranego w mundurstray, e ten byby upad, gdyby go nie powstrzyma pan Wieprzowski, ktry sta z karabi-nem opartym o ziemi i popiesznie zapina na sobie mundur obywatelski.

    Potrcony wawo si obrci i Tomek na wielki swj przestrach pozna w nim swego set-nika, obywatela Adama Bluma.

    Do stu paraluszw! krzykn setnik, wytrzeszczajc swe mae, niebieskie oczy co tyhultaju wyprawiasz! Kto ty jeste, smyku jaki, mociumdziu!

    Tomek, przeraony, cakiem straci przytomno; sta czerwony jak burak, zmieszanymocno i milcza uparcie. Ale na szczcie wybawi go z tego kopotu Wiertelewicz. Zbliyw-szy si i przykadajc rk do czapki rzek:

    Obywatelu setniku, to Tomek Landikier, szeregowiec z mojej dziesitki. Uf! odetchn ciko obywatel setnik, bo by mocno otyy to aspan moci Wiertele-

    wicz takich wartogoww, mociumdziu, masz w swej dziesitce i tak ich aspan pilnujesz, eswoich naczelnikw rozbijaj? Czekajcie, mociumdziu, ja was naucz moresu! eby miaspan tego hultaja paliwod postawi na ca noc na warcie na okopach, rozkazuj!

    Sucham, obywatelu setniku!Wydawszy ten surowy rozkaz obywatel Blum spojrza z surowoci na Tomka, ktry sta

    skamieniay, nic nie rozumiejc, po czym odwrci si i zawoa: Do szeregw!W jednej chwili setka stray, ktra ju caa si zbiega na plac, ustawia si w szeregi. Wy-

    gldaa ona do zabawnie i zgoa nie miaa postawy wojskowej. Wikszo co prawda ubra-na bya w mundury stray obywatelskiej, ale byli te i tacy, ktrzy mieli na sobie kapoty, du-gie kontusze, kubraki i paszcze. Wielu byo mocno otyych, a ich oddech przypieszonywskutek szybkiego biegu gono dawa si sysze z szeregw.

    Koo nich krcia si gromada wyrostkw, dzieci i kobiet, ktre, przestraszone alarmem,przybiegy a tutaj za swymi mami, brami lub synami. Rozlegay si pacze, narzekania,wymylania na Prusakw, rozmowy, gone poegnania.

    Obywatel Blum sta przed frontem stray i patrza na to wszystko w milczeniu swymi ma-ymi oczkami. Ale w kocu zgnieway go widocznie te rozmowy i pacze, bo krzykn:

    Do stu paraluszw! cicho, stuli gby! Co tu baby maj do roboty! Do domu, mocium-dziu, do dzieci, do garnkw! Moci Wieprzowski, we mi aspan dwudziestu ludzi i rozpd tczered z kretesem!

    Ale ju nie trzeba byo gronej interwencji pana Wieprzowskiego, bo z szeregw rozlegysi woania i rozkazy:

  • 12

    Mary, Kasiu, Kundziu, ruszaj do domu! nie pacz, Anulku, id do domu! zobaczymy siniezadugo itp.

    Kobiety usuny si na bok, ale nie poszy do domu, tylko skupione pod Bram Krakowskprzypatryway si rycerskim popisom swych mw i ojcw.

    Tymczasem obywatel Blum otar twarz mocno spocon, bo dzie by gorcy i z wielkpowag przeszed przed szeregiem swej setki. Obaczywszy kilku, a midzy nimi Tomka, bezbroni, zawoa:

    Moci Wieprzowski, da im karabiny i patrontasze z nabojami!Z wielkiego wozu, ktry sta w tyle za szeregiem i na ktrym znajdowao si mnstwo w-

    zekw i fresek, obywatel Wieprzowski wydoby bro i naboje i rozda je, komu naley.Tomkowi a si oczy zawieciy, gdy ujrza w swej garci rusznic, wprawdzie nieco ci-

    k i zardzewia, ale obejrzawszy j mwi sobie: To nic, ju ja j wyczyszcz i bd plu doPrusakw, e a w niebie bdzie sycha.

    No, Tomek! szepn Wiertelewicz teraz jeste uzbrojony i mam nadziej, e spiszeszsi dobrze. Uwaasz, jak tylko staniemy...

    Ale nie skoczy, bo do obywatela Bluma przypad pdem na koniu adiutant komendantamiasta, generaa Orowskiego i woa:

    Obywatelu setniku! masz acpan natychmiast maszerowa ze sw setk na okopy na Po-wzki. To ci rozkazuje genera Orowski.

    To rzekszy, adiutant zawrci i pdem ruszy w ulic Senatorsk.Wrd kobiet przytulonych do Bramy Krakowskiej rozleg si gony pacz i narzekania.

    Wiele z nich, nie zwaajc na poprzedni rozkaz Bluma, rzucio si ku szeregom i poczoobejmowa i caowa swych mw i braci. Zrobi si niead, szeregi si zamay, sowem nieporzdek straszny. Wielu spomidzy improwizowanych onierzy wybiego do swoich,egnao si z dziemi i onami, rozalao si i pakao, a Wiertelewicz popaka si ze mie-chu.

    Na ten widok obywatel Blum unis si strasznym gniewem. Pomimo tuszy i potu, ktrymu twarz zalewa, skoczy naprzd krzyczc gono:

    Do szeregu! precz, baby! a bodaj was, mociumdziu, siarczyste kule biy! to lepiej, mo-ciumdziu, gsi z przeproszeniem pa, jak takiemu wojsku dowodzi. Do szeregu! Czy sy-szycie? do... szeregu!

    I biegajc, o ile mu tusza jego pozwalaa, si i pici zapdza zbyt czuych maonkw iojcw do szeregu. Pomagali mu w tym dziesitnicy, a zwaszcza Wiertelewicz, ktry, zrazumiejc si, wpad take w gniew na widok tego nieadu.

    Wszystko to jednak nie na wiele by si zdao, bo gdy jednego si wyrwano z obj rodzin-nych, to trzech wymykao si na bok, gdyby nie to, e nagle od strony Zamku, od ulicyGrodzkiej rozlega si muzyka grajca do marsza na nut niedawno uoonej pieni: Do bro-ni, bracia, do broni!

    Dzie sawy dla nas przychodzi,Podnie or w dzielnej doniLepsza od ojcw swych modzi!

    Zaraz te potem ukaza si jadcy wierzchem na spasej kasztanowatej klaczy, widocznieod bryczki wyprzgnitej, imci pan Krzysztof Heliglas. By to obywatel z ulicy Rybaki, ma-szerujcy na czele swej setki z cyrkuu lecego nad Wis, a wic z ulic Brzozowej, Ryba-kw, Marjensztadu i innych. Pan Heliglas, mocno otyy, ogromny mczyzna, wygolony sta-rannie, ubrany by w zielon na gowie konfederatk aksamitn z pirkiem pawim, na sobiemia upan ciemnogranatowy, u boku wisiaa mu pochwa elazna od szabli, ktr obnaontrzyma w garci i jecha z powag i majestatem. Za nimi wawo postpowaa kapela, zoona

  • 13

    z samych ydkw w dugich kapotach, ktra z wielk fantazj wygrywaa na trbach, bbnachi skrzypkach strofki owego marsza wzywajcego do broni lepsz od ojcw swych modzie.

    Z tak kapel, ktrej po obu stronach towarzyszya ogromna gromada chopakw i ydzia-kw, maszerowaa posuwistym krokiem, szstkami, w onierskim ordynku i sfornoci setkaNadwilakw. Bya ona zoona przewanie z modych ludzi, samych rybakw i przewoni-kw, zahartowanych, zawidych na wietrze wilanym, ogorzaych, krzepkich, wawych izrcznych. Krokiem miarowym, w takt muzyki maszerowali z karabinami na lewym ramieniu,tak gono, a ziemia dudnia pod nimi, a o stare mury zamkowe, o marmurow strun Zyg-muntowskiej kolumny uderza ich piew stupierny o wodzu, tej Polski ozdobie. A serceroso patrze na t setk, tak dzieln, spjn, sforn, gotow ostrzem swych bagnetw uto-rowa sobie drog wszdzie.

    Widok Nadwilakw tak oddziaa na stra staromiejsk, e w jednej chwili wyrwaa si zobj on, sistr i matek i w porzdku szeregowa si pocza. Setnik Blum, ktry a ochrypod krzyku i gniewu, bieg szybko przed frontem mwic gono:

    To wstyd, mociumdziu, to haba nad habami, eby obywatele osiadli taki przykad da-wali! ebym tu zaraz skinia, jeeli ja wam to daruj!

    To rzekszy, gdy wanie koo niego na swej opasej klaczy przejeda obywatel Heliglas ipo wojskowemu szabl mu salutowa, pan setnik ochrypym gosem zakomenderowa:

    Trjkami od prawego, marsz!Ruszono si na koniec, a cho kobiety towarzyszyy jeszcze setce przez ulic Senatorsk i

    Miodow, ale ju porzdek nie by naruszony. Tak posuwano si placem Krasiskich, ulicNowiniarsk, Franciszkask i Nalewkami ku Powzkom, w wielkiej ciszy, bo wszystkimwstyd byo, e si tak brzydko na samym pocztku spisali.

    Na Nalewkach Wiertelewicz zbliy si do Tomka i rzek: No... ju to my z nasz setk niewiele zbudujemy! Ja si dziwi, e nasz setnik tym tch-

    rzom ykom w by nie postrzela! Patrz, jak oni wygldaj! Poal si Boe!W rzeczy samej setka wcale nie miaa postawy wojskowej. Wiksza cz maszerowaa z

    trudnoci, spocona, zziajana, nie mogca utrzyma jednostajnoci i taktu w ruchach. Jak my wygldamy obok tych Nadwilakw! mwi dalej Wiertelewicz ciki wstyd

    doprawdy. Ha! c robi! odpowiada Tomek zawsze znajdzie si kilkudziesiciu zuchw, kt-

    rzy nie dadz Niemcom sobie w kasz dmucha! Bg by to da! odrzek Wiertelewicz i po chwili szepn: Jak przyjdziemy na okopy, powiem ci jeszcze co bardzo wanego. Trzymaj si mnie,

    powtarzam, sprawa to wana.Wanie zbliano si do okopw i w tej chwili z dala, po lewej rce, jakby spod Woli lub

    Czystego, rozleg si przecigy, donony huk dziaa; po czym ucicho.W piersiach staromiejskiej setki dech zamar i zapanowao wrd niej guche milczenie.

  • 14

    ROZDZIA IV

    Jako Tomek i Wiertelewicz popakali si na widok Naczelnika.

    Gdy przymaszerowano na miejsce, nadjechali oficerowie i ustawili setk na okopach, ktresi cigny wzdu Powzek, piknej rezydencji ksit Czartoryskich.

    Wanie setka obywateli Bluma zaja wysunit naprzd redut, obejmujc szcztkiwspaniaego niegdy parku, dzi w czci wycitego i zniszczonego. W gbi jeszcze sterczayciany i nieco dachu zwieszao si nad domkiem szwajcarskim, ktrego powybijane okna idrzwi wiszce na zawiasach mwiy o niszczcym wpywie wojny. Ale dla majcych obozo-wa tutaj reduta przedstawiaa wiele wygd i jakie takie schronienie przed deszczem i sot,gdy w parku zostao jeszcze do drzew, domek szwajcarski mia na sobie cho kawaekdachu, a pobliski stawek, zasilany rdem nieopodal wytryskajcym, dawa wie i czystwod.

    Obywatel Blum szeregowa tymczasem setk swoj na prawym skrzydle reduty, poza ar-matami, ktrych byo osiem i przy ktrych krcio si paru starych kanonierw z wsami jakwiechcie majc pod swoj komend kilkunastu chopakw miejskich. Ci, podwiczeni junieco, nadsuchujc dalekiego huku dzia, ktry to si wzmaga, to znowu ucicha, stali w mil-czeniu, wyprostowani jak struny, z lontami zapalonymi w rkach, z wiszorami, z puszkamikartaczy, zapatrzeni w swych komendantw-kanonierw i gotowi na kade ich skinienie.

    Setka rybacka Heliglasa zaja lewe skrzydo reduty i spuciwszy bro do nogi, staa cicha,wpatrzona w dal, w byszczce pod soce armaty, w wsatych kanonierw, ktrzy co chwilawychodzili na wierzchoek wau i, przykadajc rce do oczu od blasku, zdawali si szukagronymi oczami nieprzyjaciela.

    Dzie by przeliczny, lipcowy, nieco gorcy, cho od czasu do czasu chodzony powie-wem wiatru poudniowo-zachodniego; ten za, przynoszc w przerywany huk dzia, przyno-si zarazem zapach lip kwitncych, ktrych duga aleja cigna si po lewej stronie reduty;zreszt peno ich byo w samej reducie, w parku niegdy ksit Czartoryskich. Zapachem tymzwabione pszczoy gromadami skd si zbiegay i sycha byo ich szmer senny, jednostajny,dziwny kontrast sw pokojow gospodarsk czynnoci stanowicy z burzliwym obrazemwojny i zniszczenia, jaki reduta i te uzbrojone szeregi obywateli przedstawiay.

    A poza redut, pod zocistymi blaskami lipcowego soca roztaczaa si wielka, cicha, fa-lujca kosami dojrzewajcego zboa paszczyzna. W dali wida byo dachy wsi Wawrzysze-wa, wiatraki mynarzy w Grcach, ktrych skrzyda, poruszane wolno, zdaway si mwi oskrztnej, pokojowej pracy. Na tej wielkiej paszczynie poprzecinanej sadami liw i wini,drogami ocienionymi lipami i rosochat wierzb nie byo nigdzie wida ywej duszy. Drze-maa ona w sennej ciszy poudnia lipcowego, caa zota od soca, bkitna od nieba bkitne-go.

    Ale gdzie w dali, na lewo od reduty, od czasu do czasu spoza morza rozkoysanego yta,spoza drzew sadw i szczytw wiatrakw wybuchay kby czarnego dymu i rozlega siprzecigy huk dziaa. Strzelano gdzie za Wol, moe za Czystem, a starzy kanonierzy wpa-trywali si w te wybuchy dymu i mruczeli pod nosem:

    Ki diabli? do kogo strzelaj?

  • 15

    Nikt im na to nie odpowiada, bo nikt nic nie wiedzia i znowu na chwil senna cisza, penaszmeru falujcego zboa i brzku pszcz, zapadaa nad redut, przerywana tylko szeptemmodlitwy wrd szeregw setki staromiejskiej lub sowami:

    Na lwa srogiego bez obrazy sidzieszI na ogromnym smoku jedzi bdziesz,

    ktre wymawia opasy, gruby i ciki obywatel Dufour, drukarz ze Starego Miasta.Obywatel Blum stojc przed frontem swej setki, oparty na wielkiej szabli, palony promie-

    niami lipcowego soca, spoglda z ukosa na Dufoura, rusza gniewnie ramionami, ale mil-cza.

    Nagle w alei lipowej prowadzcej od Woli ku reducie wzbiy si w gr chmury kurzu irozleg si ttent galopujcych koni; jeden ze starych kanonierw, ubrany w mocno zszarzaymundur artylerii koronnej, stojcy na najwyszym szacu reduty, zwrci si wawo w kie-runku alei, przyoy do do oczu dla osonicia ich od blaskw soca i zbiegajc szybko nad krzykn gosem rozkazujcym:

    Baczno! chopcy do dzia!A gdy posuga armatnia wawo ustawia si wedug porzdku przy dziaach, doda pgo-

    sem: Naczelnik jedzie!Na te sowa setka Nadwilakw, dotd niedbale wsparta na swych karabinach, nerwowo si

    poruszya, twarze si rozjaniy, postawy wyprostoway, a pan Heliglas komenderowa gosemgrubym i krzykliwym:

    Baczno! oczy w prawo! bro do nogi!Pan Blum take si porwa i przebiegajc z go szabl w garci swe szeregi, gada ochry-

    pym gosem: Formuj si, oczy w lewo! gowy do gry, mociumdziu! Obywatelu Dufour, przestae do

    stu par siarczystych mamrota pacierze.A ju pan Heliglas rozkazywa: Na rami bro!Brzkny sfornym ruchem Nadwilakw karabiny rzucone na rami, a w ich czystych jak

    za bagnetach soce zapalao migotliwe i olepiajce blaski.Ttent coraz bardziej si zblia, wiatr wpycha w redut chmur kurzu i przy jej wylocie

    od strony miasta, wrd zielonych, woniejcych lip penych brzku pszcz nagle ukaza sinaczelnik Tadeusz Kociuszko.

    Tak, to on jecha na rosym kasztanowatym koniu, ubrany w bia sukman krakowsk, wwielk kamizel pod spodem, przepasan szarf trjbarwist, u ktrej na zocistych rapciachzwieszaa si krzywa szabla turecka. Na gowie spod biaej magierki z zielonym pirkiemspaday mu w gstych zwojach wosy czarne, a due, agodne, jasnoniebieskie oczy patrzay wgb reduty z pewn tskn zadum i niepokojem.

    Za nim, na karym koniu, w mundurze kawalerii narodowej, granatowym z amarantowymiwyogami, w srebrnych szlifach, z brzczc szabl u boku i czapce takiego koloru jak wyo-gi, sadzi w szczupakach ksi Jzef Poniatowski, komendant szacw powzkowskich imarymonckich, mody, pikny i wietny w swym stroju, ale nieco chmurny i milczcy.

    Dalej w srebrzystym mundurze jeneralskim jecha komendant miasta jenera Orowski izimnymi, stalowymi oczami poglda obojtnie dokoa.

    Wreszcie za nimi pdzia caa gromada rnych oficerw i adiutantw, byszczca odsrebrnych szlif, akselbantw, patrontaszy, mundurw, przewanie granatowych z amaranto-wym lub biaych z karmazynem. Na tych mundurach, szlifach, szarfach, czapkach czerwonychlea jednak grub warstw kurz, ktrego cae chmury wiatr pdzi z piaszczystej drogi naredut i na pola falujce zboem dojrzewajcym.

  • 16

    Ledwie caa ta kawalkada jedcw, z jasn postaci Naczelnika na przedzie, ukazaa si uwylotu reduty, rozleg si donony gos pana Heliglasa:

    Baczno! batalion prezentuj bro!W te tropy pan Blum rozkazywa take swym ochrypym gosem: Baczno! batalion prezentuj bro!Ale jeeli Nadwilaki sfornie i zrcznie wyrzucili przed piersi swoje karabiny i z jedno-

    brzmicym brzkiem, to w szeregach staromiejskiej setki odbyo si to niezgrabnie, niejedno-licie, a nawet ktremu ze staromiejskich rycerzy w drugim szeregu wypad karabin z rki naziemi. Pan Blum zaczerwieni si cay, spojrza strasznym wzrokiem na niezgrabiasza ichcia co rzec, ale ju nie byo czasu, bo Naczelnik nadjeda, a stary sierant-kanonier sto-jc przy swych dziaach zerwa z gowy niedwiedzi bermyc i krzycza, co mia si:

    Wiwat! niech yje Naczelnik!Ten okrzyk podchwycia obsuga armatnia, podchwyciy szeregi Nadwilakw i pod jasne

    niebo dnia letniego strzelio wielkie, olbrzymie: Niech yje!A on jecha ju stpa i patrza swym smutnym, rozmarzonym wzrokiem na prostujc si

    na gwat setk staromiejsk. Pan Blum podnis do czoa szabl, spuci j na d i wyprosto-wawszy si jak struna, o ile mu oczywicie tusza pozwalaa, sta wpatrzony swymi malekimi,wawymi oczkami w oczy wodza naczelnego.

    Jaki to batalion? spyta na koniec Kociuszko. Staromiejski, obywatelu Naczelniku! odrzek pan Blum. Aha, staromiejski powtrzy Kociuszko przypatrujc si szeregom, po czym lekki, le-

    dwie dostrzegalny umiech zawis mu na ustach i doda: Obywatelu kapitanie, ka bro do nogi spuci. Sucham, obywatelu Naczelniku!I gdy Kociuszko skrci konia, kierujc si ku bateriom dzia, pan Blum komenderowa: Batalion baczno! do nogi bro!Poszo to rwnie niezgrabnie, a ks. Jzef, ktry si temu przypatrywa, nachylajc si z

    konia spyta pgosem: Moci kapitanie, jak si nazywasz? Blum, Adam Blum, obywatel z Podwala, moci ksi! A skde, moci panie Blum dobra tak setk? a to to czysta komedia!...I miejc si wyprostowa si na koniu i odjecha za Kociuszk, ktry obejrzawszy z kolei

    dziaa, potem setk Nadwilakw wanie wyjeda stpa na rodek reduty i dawszy znak,aby si uciszyo, gosem dononym mwi pocz:

    Obywatele! bardzom rad, e na pierwsze haso niebezpieczestwa, ktre zagraa wasze-mu miastu rodzinnemu wszyscy stawilicie si prdko i w porzdku na okopach. Dzikujwam za to. W tej chwili niebezpieczestwa nie ma, ale Prusacy s ju w Rakowcu i w Gor-cach i niewtpliwie lada dzie do szturmu przystpi. Wszelako wobec gotowoci, jak oby-watele miejscy okazuj do obrony, tusz sobie, e Warszawy Niemcom nie damy.

    Nie damy, tak nam Boe dopom! zagrzmiao w szeregach Nadwilakw, ktrzy po-trzsajc karabinami, podnoszc czapki w gr zamali szeregi i obstpiwszy naczelnika ca-owali go po nogach i rkach krzyczc:

    Niech yje Naczelnik! niech yje Polska! nie damy si Niemcom! prowad nas na zbj-cw Prusakw! wiwat Naczelnik! wiwat Polska!

    A wrd tych gosw potnych liczb i uniesieniem najdononiej brzmia gos staregosieranta-kanoniera, ktry stojc na szczycie szaca, cay oblany blaskiem soca, nie prze-stawa i potrzsa wielk niedwiedzi bermyc i krzycze z caych si swych starych piersionierskich:

  • 17

    Wiwat Naczelnik! wiwat Polska!Wiertelewicz i Tomek stali niemi, milczcy, a zy im gsto spyway z oczu na rozognione

    policzki.

    ROZDZIA V

    W ktrym jest powiedziane, co Wiertelewicz zobaczy w nocy i dlaczegoTomka nazwa cebul.

    Wkrtce po odjedzie Naczelnika zapad wieczr, a zaraz te nadeszy dwie kompanie pie-choty regularnej pod wodz majora Lipnickiego, ktry obj komend nad wszystk zaogreduty. By to stary onierz, wysoki, chudy i cienki jak tyczka, z wielkimi wsiskami, Litwinzajady o maych, ale niezmiernie bystrych oczkach.

    Przy zapadajcym zmroku dnia letniego obejrza on starannie obie setki stray obywatel-skiej powierzone jego komendzie i do pana Bluma rzek, piewajc z litewska:

    Wiesz co, braciszku, serdeko, obywatelu kapitanie, ta twoja komenda to psu na bud zprzeproszeniem si nie zdaa. Ot, serce, wiesz, co ci powiem? Oto wszystkich brzuchaczyodelij do domw, niech id wylegiwa si pod pierzynami, a reszt zostaw! Wicej ona, ja-kem nowogrodzianin, zrobi, ni caa twoja komenda. Ta to prosto za boki ze miechu si braserdeko, jakem nowogrodzianin!

    Pan Blum usucha tej rady i zaraz odesa do domw wszystkich Dufourw i nie Dufo-urw, ku wielkiemu ich zadowoleniu, tak e zosta tylko z czterdziestu szeciu zuchami, kt-rym odwaga z oczu patrzaa i na ktrych mona byo liczy, Midzy nimi oczywicie znalazsi i Wiertelewicz, i Tomek, i Wieprzowski, cho by gruby i tusty, ale owiadczy, e on zanic do domu nie pjdzie.

    Jeszcze czego, ebym ja poszed pod pierzyn! Niedoczekanie wasze! Obywatelu Blu-mie, kapitanie, pod moj komend s prowianty i ja ich musz strzec, a szelmw Prusakwpra bd na pekeflajsz!

    I zosta. Zostaa take caa setka Nadwilakw z panem Heliglasem na czele. Gdy noc za-pada, rozstawiono strae dokoa szaca, w poowie regularnych onierzy, w poowie ze stra-y obywatelskiej, a reszta rozoya si biwakiem we wntrzu reduty, przewanie wrd nap wycitego parku ksicego i nad stawkiem, z ktrego wod czerpano. Major Lipnicki zobu komendantami stray obywatelskiej, panem Blumem i Heliglasem, zaj w na p zruj-nowany szalet szwajcarski, ktry, strzech kryty, widnia wrd parku.

    Noc zapada cicha, bezksiycowa, ale byszczca tysicem gwiazd. Wiatr usta, daleki hukdzia, z ktrych strzelano do forpocztw pruskich, take zamilk i na tej obszernej paszczy-nie, w tych szacach penych zbrojnych obrocw, zapanowao senne milczenie.

    Wiertelewicz rozpali przy pomocy Tomka niewielkie ognisko tu nad sadzawk i gdy siposilili podarowan im przez pana Wieprzowskiego kiszk podgardlan, a potem gorc ka-sz z kota, ktr uwarzyli onierze z regimentu liniowego, otuli si w paszcz i kadc si naziemi szepn do swego towarzysza:

  • 18

    Uwaaj Tomek. Jak ci dam znak, to pjdziemy tam na szaniec, mam ci co rzec, a niechc, by nas kto usysza. Rozumiesz?

    Rozumiem. Wic uwaaj! Ja pjd pierwszy, a ty za mn.Jako niedugo Wiertelewicz, otulony w swj dugi, czarny paszcz, wygldajc w nim

    wrd nocy jak widmo, powsta i posun si naprzd. Za nim pody Tomek. Wkrtce zna-leli si w rogu szaca, nie widziani przez nikogo, gdy wartownicy z obu stron znajdowalisi do daleko. Wiertelewicz, nie chcc, by kto sdzi, e si ukrywa, a pragnc jedynie, byjego rozmowy z Tomkiem nikt nie sysza, wszed na szczyt szaca i tu usiad twarz do sze-rokich pl okrytych cieniami nocy.

    Siadaj! rzek do Tomka i pogadajmy. Tu nam nikt nie przeszkodzi, a nade wszystkonikt nas nie podsucha.

    C to takiego? o co idzie? spyta Tomek siadajc, mocno zaciekawiony tajemniczympostpowaniem Wiertelewicza.

    Ale Wiertelewicz nie odpowiada, tylko siedzia w milczeniu, wpatrzony w rozcielajcsi przed nim paszczyzn, w dalekie ognie obozowisk pruskich od strony Grc i Szczliwic,ktrych una krwawo odbijaa na cieniach nocy. Na zachodzie, na skraju horyzontu biela ja-sny pas nieba i na tym tle rysowaa si wyrazicie sylwetka onierza na placwce, wida byojego giwer i karabin na ramieniu.

    Tomek! rzek nagle Wiertelewicz czy ty masz dobre oczy? Czy ja wiem, zdaje mi si, e tak. Patrz no tam ot... gdzie ci palcem wskazuj. Patrz. Nic nie widzisz? Nic. Jak to, tam za placwk, nie widzisz dachu jakiego, jak wystaje ze zboa? Widz co, ale czy to dach, nie wiem. No! to cebula i basta.Tomek nic nie odrzek na to przezwisko, ktre przyj z pokor, bo dla Wiertelewicza czu

    pewien szacunek, uznajc jego wyszo umysow nad sob. Wyty jednak wzrok, ale po-mimo usiowa nic dojrze nie mg prcz czarnej plamy. Mg to by dach, mogy by drze-wa, wreszcie jaki cie nocny.

    Nie, nic nie widz! mrukn. Mwi ci, e gamo i kwita.Zapanowao chwilowe milczenie, po czym Wiertelewicz rzek: Powiedziaem ci, e dobrze si stao, e nas wysali na Powzki, bo prawie pewny je-

    stem, e ten szelma Wolf tdy przekrada si do obozu Prusakw. A moe! Nie moe, tylko tak, skoro tak mwi, a mwi dlatego, e tak jest. Bo ktrdy by on

    chodzi? Zwa jeno. Przez Wol nie moe si przemyka, bo tam od dawna strae s gste ipies nie przejdzie, eby go nie zauwaono. Przez rogatki Jerozolimskie i Mokotw nie, bo toza daleko i musiaby okra, a to zawdy nie jest bezpieczne. Wic najprostsza i najkrtszadroga jest przez Powzki; zreszt wczoraj tdy jaki ydek si przekrada.

    Nagle urwa i podnoszc si zawoa: Ale co ty gadasz, lepy chyba jeste, to to najoczywiciej jest dach i tam znajduje si ja-

    ki dom, sam jeden, a dokoa pustkowie. Czy syszysz naszczekiwanie psa? To sysz, ale dachu adnego nie widz. Bo, powtarzam ci, jeste gamo i cebula.

  • 19

    I nachyliwszy si pilnie wpatrywa si w ow plam czarn i nadsuchiwa. W rzeczy sa-mej, wrd ciszy nocnej wyranie sycha byo dalekie szczekanie psa.

    To jaki bardzo podejrzany dom! mrukn wreszcie raczej do siebie ni do Tomka. O co idzie? rzek ten ostatni. Za dnia przekonamy si, czy to dom, czy nie. Jeeli bo-

    wiem w nocy widzisz dach, to w dzie zobaczysz go lepiej. Powiedzia, co wiedzia! To ci dopiero! zapominasz cebulo, jaka, e do jutra czeka

    moe by za pno.Wtem nagle na szacu od lewej strony zarysowaa si jaka ciemna sylwetka i rozleg si gos: Wiertelewicz, czy to ty? Ja! Kto mnie woa? A Tomek Landikier jest z tob? Jest. Ale kto to...W tej chwili woajcy zbliy si i obaj chopcy poznali w nim ksidza franciszkanina Ka-

    rolewicza. Sta w swej kipicej konfederatce na gowie, szczelnie otulony w paszcz, bo nocpocza si robi chodna.

    Jak si macie chopcy! zawoa ksidz wesoo co tu robicie, u paralusza? Szukam wasod kwadransa i eby nie obywatel Wieprzowski, ktry mi powiedzia, ecie poszli na sza-niec, mgbym was szuka do rana. Jak si masz Tomek? C, rad jeste, e naleysz do stra-y?

    Pewnie, em rad! odpar chopak, caujc ksidza w rkaw habitu. Przynosz ci od obywatela Gugenmusa pzotka, od babki okie kiebasy i buk chle-

    ba, a od siebie roek prochu, eby mia czym strzela do Szwabw. Ale co wy tu robicie?Czemu nie picie, trzeba odpocz, bo jutro bdziecie mieli niemao roboty z Niemcami.

    Wiertelewicz, ktry dotd milcza i nad czym rozmyla, nagle rzek: To dobrze, e ksidz do nas przyszed. Jest tu jedna rzecz wielkiej wagi i chciabym si

    poradzi, bo sam nie wiem, co robi. No? c to takiego? gadaj, jeno prdko, bo przed witem musz by jeszcze na Woli.Wiertelewicz si obejrza bacznie dokoa i rzek: Niech ksidz dobrodziej siada i posucha.Ksidz usiad, a Wiertelewicz opowiedzia mu szczegowo wszystkie swe podejrzenia co

    do yda Wolfa Heymana, swe kombinacje, e szpieg tylko przez Powzki moe si przemy-ka do obozu nieprzyjacielskiego i swoje zamiary schwytania tego szpiega.

    Hm! hm! rzek ksidz wysuchawszy tego wszystkiego moe ty masz racj mjchopcze, a moe ci si to tylko zdaje. Znam ja tego Wolfa, mieszka niedaleko od naszegoklasztoru na Konwiktorskiej, bywa nawet u ojca gwardiana bogaty yd. Hm! hm! szkoda,e wczoraj nie schwyta tego ydka, co si zboem przemyka, bo jeeli oni szpieguj, to jutdy wicej chodzi nie bd po wczorajszym wypadku. Gadae ty komu o caej tej sprawie?

    Nikomu, prcz Tomka, ktrego postanowiem sobie wzi do pomocy. Chciaem te po-radzi si obywatela Gugenmusa, ale nie byo na to czasu. Tak nagle nas zaalarmowali...

    To dobrze, e nikomu nie gada, a zwaszcza Gugenmusowi. Obywatel Gugenmus jestzacny czowiek, gorcy patriota, ale gadatywus wielki i sekretu nie utrzyma, a widzisz mjchopcze, w takich sprawach jak ta utrzymanie sekretu jest poow powodzenia. Hm! hm!trzeba si do tego bra bardzo ostronie, bo nu to wszystko jest tylko dzieem twej imagina-cji, mj chopcze. Nie mona przecie takiego bogatego yda i jak dotd bardzo porzdnegokupca oskara bez dowodw o szpiegostwo! Trzeba mie koniecznie dowody.

    W tej chwili zerwa si lekki wiatr, gdy byo ju dobrze po pnocy i przynis wyranegone i aoliwe naszczekiwanie psa. Wiertelewicz zwrci uwag ksidza na w mniemanydach samotny, ktry on dotd widzia i wyrazi przy tym przypuszczenie, e taki dom odosob-

  • 20

    niony, midzy szacami a obozem Prusakw, moe wybornie suy za miejsce schadzki dlaszpiegw.

    Ksidz popatrza i rzek: Co prawda, szczekanie psa sysz, ale nic nie widz. Oczy mam troch spracowane nad

    ksigami. Wszelako naley si przekona i to zaraz. Nie pjd ja ju na Wol, jeno z wami dotego domu samotnego. Wecie bro, opatrzcie j dobrze, a ja skocz do majora Lipnickiego,by nam da przez placwki przepustk. Ruszajcie po bro i czekajcie mi przy wyjciu z re-duty.

    To rzekszy zakasa paszcza i habitu, w kilku skokach zbieg z szaca i znik w cieniu lipparku niegdy ksicego. Obaj chopcy, uradowani tajemnicz wypraw, wawo pobiegli poswe karabiny.

    ROZDZIA VI

    Jako ks. Karolewicz i dwaj chopcy szukajc szpiega spotkali si z widmem.

    Wiertelewicz i Tomek do dugo czekali przy bramie reduty, nim franciszkanin si zjawi.Szed wawo, a spod paszcza wida mu byo dwa pistolety zatknite za pas i szabl przy bo-ku.

    Przepustk mam rzek zbliajc si do obu chopakw ale major, poczciwe Litwini-sko, zaleca nam wielk ostrono i powiada, e odpowiedzialno za to, co zamierzamy zro-bi, na nas wycznie spada. On umywa od wszystkiego rce jak Piat i o niczym wiedzie niechce.

    Zamia si ksidz i zapyta, ogldajc bacznie swych modych towarzyszy: C, gotowi jestecie? Gotowi. Bro nabita? Nabita. Wic ruszajmy w imi boe, a pieszmy si, bo wita zaczyna.W rzeczy samej na wschodzie niebo bielao ju i na tle wczesnego witu rysoway si czar-

    ne sylwetki wie i dachw Warszawy. Chd poranny wzmaga si, wiatr lekki i zimny sizerwa i przenika do koci tak, e Tomek w swym skromnym kabaciku, moe troch zewzruszenia, dygota caym ciaem. Wanie wyszli za bram reduty i ksidz, obrzucajc wzro-kiem Tomka, rzek:

    Tylko nie tchrzy, a nade wszystko sucha mi lepo. Czuj duch i uszy do gry! Ja wcale nie tchrz odpowiedzia Tomek nieco uraony tylko mi zimno. Zaraz ci tu bdzie gorco!Wiertelewicz milcza i szed wielkimi krokami, chudy jak uraw sterczcy nad zboem,

    zapatrzony w dal. Szli miedz, minli wkrtce placwk, ktrej musieli pokaza dan imprzez majora przepustk i znaleli si wkrtce samotni, wrd falujcych za wiatrem anwyta. Tak postpujc, dostali si niebawem do niewielkiej wskiej droyny wijcej si wrdzboa i po obu stronach tu i wdzie ograniczonej krzakami wikliny i gogu. Gdy droyn t

  • 21

    szli kilka krokw, ksidz nagle si zatrzyma i zwracajc si do Wiertelewicza rzek gosemprzyciszonym:

    Jacu, mj chopce, masz dobry wzrok, nachyl si i zobacz, czy na piasku tej drogi niema wieych ladw ng ludzkich. Od dwch dni przecie nikt tdy nie mg chodzi poddziaami szaca, jeeli wic bd lady, to oczywicie jeno szpiegowie.

    Wiertelewicz w milczeniu nachyli sw chud i cienk posta i bada pilnie drog przy bla-dym blasku witu: postpiwszy kilka krokw nagle si zatrzyma, przypatrujc si dugo,znw naprzd, przekroczy drog parokrotnie w poprzek, wreszcie wrci do oczekujcych naniego w milczeniu ksidza i Tomka i szepn:

    lady s, i to wiee. Ani chybi, kto noc t drog szed. Pewny jeste tego? Ojoj i jak jeszcze! Zreszt mona zobaczy. lady s wyrane.Tomek jednak, cho mu Wiertelewicz palcem wskazywa odcinicie stp ludzkich w du-

    ych, niezgrabnych i podkutych butach, swoim zwyczajem mwi: Nic nie widz!Na co mu Wiertelewicz z gniewem odpowiada: Bo cap i cebula! Jak jest, to jest rzek ksidz idmy dalej, nie tracc czasu, bo wit bliski.Ruszono wic znowu naprzd z wielk cichoci i roztropnoci ow droyn piaszczyst,

    wijc si wrd anw dojrzaego zboa. Wiatr, jak zwykle przed wschodem soca, wzma-ga si, niebo bardziej bielao, a po krzakach tu i wdzie wrble wiergota poczy. Nagledoszo ich wyrane, niezbyt dalekie szczekanie, a raczej aoliwe wycie psa, to samo, ktre wnocy syszeli na szczycie szaca. Ksidz zatrzyma si i dajc znak rk obu chopcom, by sido zbliyli, szepn:

    Widocznie jestemy niedaleko jakiego mieszkania ludzkiego. Szczcie, e idziemy podwiatr i pies nas nie poczuje. Wszelako naley zachowa si cicho. Ty, Jacu, e masz oczynajlepsze, pjdziesz przodem, ja za tob, a Tomek na kocu. Pomaszerujemy gsiego. Uszydobrze wyty i patrzy bacznie na wszystkie strony!

    Wiertelewicz nic nie odrzek, tylko ruszy naprzd swymi wielkimi krokami urawia. Wi-da byo jego chud, cienk figur na tle biaych chmurek pdzonych przez wiatr po niebie.Tak szli ze dwa pacierze, gdy nagle Wiertelewicz si zatrzyma. Ksidz i Tomek zbliyli sido niego, a on im wskaza w milczeniu palcem przed siebie i szepn:

    wiato!Znajdowano si przed niewielkim parowem, wyobionym zapewne niegdy przez wody

    rzeki Drny, ktra std nieopodal pyna w wskim, ale gbokim korycie i pod Nowym Mia-stem wpadaa do Wisy. Na dnie parowu byszcza srebrzystym blaskiem od srebrzystego nie-ba niewielki stawek gsto dokoa obronity wierzbami i olszyn. Cay parw zreszt by za-ronity drzewami i krzakami, ktre w niewyjanionych jeszcze niczym tutaj, we wgbieniu,ciemnociach nocy tworzyy jedn czarn mas. Tylko wierzchoki ich, miotane wiatrem po-rannym, chwiay si na bladym niebie jak widma. Z porodka tych zaroli rozlego si corazwawsze i coraz liczniejsze wiergotanie ptactwa, a pies wy cigle i cigle coraz aoliwiej.

    Ale co najwaniejsza, co zarazem wiadczyo o dobrym wzroku Wiertelewicza, e z po-rodka tych drzew, tu nad stawem stercza spiczasty dach jakiego domu, ktrego nie byowida, bo zakryway go zupenie drzewa i krzaki. Spomidzy tych krzakw, przez jaki otwrniezasonity przez licie byszcza pas czerwonego wiata tworzcego dziwny i jaskrawykontrast z czarn ciemnoci parowu i bielejcym coraz wicej niebem i paszczyzn okoln.wiato to chwilami gaso, jakby je kto zasania, co wiadczyo, e w domu s jakie istotyyjce i jaki ruch si odbywa. Zreszt panowaa tu martwa cisza, pena tylko wiergotuptactwa, wycia psa i szmeru lici przez wiatr poruszonych.

  • 22

    Ksidz i dwaj chopcy stali w milczeniu, przypatrujc si owemu czarnemu parowowi iowemu czerwonemu i migotliwemu wiatu, nie wiedzc na razie, co pocz. Przed nimipiaszczysta droga nagle spuszczaa si w parw i gina w gstych zarolach, widocznie pro-wadzc do owego tajemniczego domu. Pospne cienie, pokrywajce sob wszystko w paro-wie, zdaway si kry w sobie tysice zasadzek.

    Ksidz obejrza si dokoa. Za nim, w oddaleniu dobrej mili, na rowiejcym ju niebieod wschodu rysoway si czarnymi konturami wiee Warszawy i jej zbata sylwetka; bliejniego, ale take w oddaleniu na jakie wier mili, stercza szaniec powzkowski ze swymiostro zakoczonymi waami, wida byo alej lipow od niego do Woli idc, a zreszt caapaszczyzna falowaa zboem, ktre szumiao jak wielkie wody. Na lewo, o kilkanacie kro-kw od drogi, na maym wzgrzu, widocznie umylnie usypanym, bielaa murowana, wysokafigura z Bo Mk na wierzchu, otoczona paru starymi rozrosymi drzewami. Gdzie dalekopoza Wol i Szczliwicami czerwieniy krwaw un, przygasajc ju teraz, ogniska obo-zowisk pruskich. Zimno byo przenikliwe.

    Obejrzawszy to wszystko jednym rzutem oka, ksidz szepn: Nie ma co, trzeba podkra si pod w dom i zobaczy, co si tam dzieje. Przyszlimy tu

    po to. Ale idziemy teraz razem i miejmy si w tych krzakach na wielkiej ostronoci. Pies nas poczuje! szepn Tomek. To i c? Widocznie jest uwizany, skoro tak wyje, a cho zacznie ujada, to nic nie zna-

    czy, bo ujada noc ca odpar Wiertelewicz zdejmujc z ramion karabin i podsypujc wie-ego prochu na panewk.

    Idmy za przykadem Jacusia rzek ksidz i opatrzmy nasz bro.Gdy tego dokonano, ksidz si przeegna i szepn: A teraz w imi boe, naprzd!Ale nie zdoano jeszcze piciu krokw zrobi, gdy Tomek, idcy po prawej stronie ksidza,

    nagle si zatrzyma i zawoa stumionym, drcym ze straszliwej trwogi gosem: Jezus, Maria, Jzefie wity, a to co?Wszyscy si zatrzymali jak wryci i wosy im na gowie z przeraenia powstay.Spoza owej figury z Bo Mk podnosia si powoli jaka biaa posta w powiewne szaty

    przybrana i rosa, rosa cigle, poruszajc olbrzymimi niby skrzyda wiatraka rkami. Wiatrrozwiewa jej szaty biae, unosi niby chmury jakie; w kocu dosigna takiej wielkoci, eprzewyszya nie tylko figur murowan, ale i ogromne drzewa j okalajce. Nie wida byoani twarzy, ani gowy, nic; wszystko rozpywao si w jakich mglistych, niepewnych kszta-tach.

    Ksidz, Wiertelewicz i Tomek skamienieli i stali tak, nie miejc si ruszy, wpatrzeni wokropne widmo, ktre powoli, leniwie, z chrzstem jakim guchym posuwa si ku nim po-czo. Sycha byo, jak zboe szelecio i amao si z trzaskiem pod stopami tego olbrzyma,czowieka czy mary.

    Pierwszy ksidz Karolewicz si opamita i gosem dygoczcym od silnego wzruszeniazawoa gono:

    W imi Ojca i Syna i Ducha witego, wszelki duch Pana Boga chwali!Ale owa biaa mara nic na to nie odrzeka, tylko posuwaa si cigle naprzd z owym gu-

    chym chrzstem, jak gdyby amay si i trzaskay koci szkieletu, nie czowieka yjcego.Sza, wymachujc wci olbrzymimi rkami, u ktrych wielkie biae rkawy miotane wiatrem,przy niepewnym blasku witu porannego wyglday jak skrzyda jakiego potwora przedpoto-powego, jak chmury szare, rozpywajce si co chwila.

    Wtedy Wiertelewicz osadzi si dobrze na nogach i przykadajc karabin do oka, zawoadononie swym cienkim, piskliwym gosem:

    Kto jeste? stj, bo strzel!

  • 23

    Lecz widmo i na to wezwanie grone zachowao poprzednie milczenie i nie przestawaoposuwa si naprzd. Ju wydobyo si ze zboa i stao w odlegoci kilku zaledwie krokwod trzech zuchw, umieciwszy si tak, e zastpio im drog do parowu. w zowrogichrzst suchych koci szkieletu wci rozlega si w ciszy porannej.

    Wtedy Wiertelewicz, nie namylajc si wiele, nie bdc ju panem siebie, zapominajc, estrza zdradzi ich obecno i niemaej moe narobi trwogi w obu obozach, nacisn cyngiel iwypali. Huk strzau, porwany przez wiatr, rozleg si bardzo szeroko i daleko, a w tejechwili Wiertelewicz uczu, jak co cikiego spado mu na rk, w ktrej trzyma karabin, take z dokuczliwego blu upuci go na ziemi. Spojrza i na straszne swe przeraenie dostrzegolbrzymie widmo tu nad sob. Wtedy przejty paniczn trwog rzuci si do ucieczki, za nimto samo uczynili ksidz Karolewicz i Tomek. Pdzili co si mieli ow piaszczyst droyn, nieogldajc si za siebie, pewni, e biaa mara ich ciga, e sysz cigle w zowrogi chrzstkociotrupa.

    Opamitali si dopiero, gdy ujrzeli naprzeciw siebie podjazd zoony z kilkunastu konikawalerii narodowej, wysany z okopw na huk strzau Wiertelewicza. Zatrzymali si i dyszcciko obejrzeli si za siebie. Nikt ich nie goni, droga bya pusta; na paszczynie zboe podawnemu falowao, a tajemniczego parowu z domem i wiatem krwawym, z bia mar ifigur kamienn najbystrzejsze oko std dojrze nie mogo.

    ROZDZIA VII

    W ktrym Wiertelewicz dowodzi Tomkowi, e strachw adnych nie ma nawiecie.

    Z bardzo rzadkimi minami wracali obaj chopcy i ksidz Karolewicz. Podjazd wysany nahuk strzau Wiertelewicza przyaresztowa ich wszystkich trzech i zaprowadzi do szacagwnego, w ktrym bya kwatera ksicia Jzefa Poniatowskiego. Ale e zaraz po owym nie-fortunnym strzale Wiertelewicza zrobi si alarm w obu obozach, e z obu stron powysyanopatrole, ktre spotykajc si ze sob toczyy nieustanne utarczki i powoli na caej linii za-grzmiay dziaa, wic ks. Jzef nie mia czasu zaj si winiami; dosiad konia i popdziwzdu okopw, by wszdzie przygotowa obron, bo powszechnie w tym dniu spodziewanosi szturmu Prusakw.

    Siedzieli wic wszyscy trzej na odwachu w szacu marymonckim, w starej, na wp zwa-lonej chaupie i rozmyliwali o swej nocnej imprezie. Oficer dowodzcy stra na odwachupocz ich wypytywa o szczegy, a gdy mu opowiedzieli wszystko i o owej biaej marze,rozemia si gono i rzek:

    Nie bredcie, nie bredcie! Dla kurau za duo wypilicie gorzaki i troi wam si po go-wach. Ot, co jest! A teraz pokutowa musicie i kto wie, jaki bdzie koniec. Wojna jest, a zapotrwoenie wojska krygsrecht i kula. Postrzelaj wam we by jak amen w pacierzu.

    Wiadomo ta nie na arty przerazia Wiertelewicza i Tomka, ktry smuci si zacz, enie zabiwszy ani jednego nawet Niemca marnie zginie. Ale ks. Karolewicz doda im otuchymwic, e zna si osobicie z ksiciem Jzefem i e ca spraw zaagodzi.

  • 24

    Jako koo poudnia, gdy strzelanina powoli ustawa pocza, ksi Jzef zjawi si i wy-suchawszy ksidza Karolewicza umia si szczerze z owego widma i ucieczki trzech bohate-rw, w ktrej franciszkanin zgubi nawet konfederatk, a zapowiedziawszy im, by nie waylisi wicej alarmowa wojska, kaza ich wypuci na wolno.

    Na uwag franciszkanina, e bd co bd naleaoby wysa podjazd dla przetrznicia izbadania owego tajemniczego domu w parowie, jeden z obecnych starszych oficerw odrzek,e ca t okolic zna jak wasn kiesze, e zdepta j wasnymi nogami przed nadejciemPrusakw we wszystkich kierunkach, ale o adnym domu tajemniczym nic nie wie. Jestwprawdzie o dobre p mili od Powzek niewielka kaua, utworzona przez rzeczk Drn,obronita dokoa drzewami, ale domu tam adnego nie ma; e wszystko to zatem, co ksidzopowiada, jest wytworem imaginacji, podnieconej zapewne trunkiem. e wreszcie wysyanieo p mili od szacw podjazdu w dzie biay i po niedawnych utarczkach, gdy si nieprzyja-ciel ma na bacznoci, jest to tylko naraa ludzi na mier lub niewol.

    Ksi Jzef uzna suszno tych twierdze i zakonnika odprawi z niczym.Wrci wic ksidz z dwoma swymi towarzyszami strasznie zgryziony i markotny do sza-

    ca powzkowskiego, gdzie ju wiedziano o wszystkim i nielitociwie zaczto szydzi z owejwyprawy nocnej, z widma i ucieczki trzech bohaterw.

    Pan Blum, rozgniewany, e dwaj chopcy bez jego wiedzy wyruszyli z szaca oraz eWiertelewicz zgubi karabin, chcia ich obu obi surowo bizunami; ledwie na wstawiennictwoksidza uwolni ich od tego, ale za kar kaza obydwom do wieczora kopa rw koo szaca.

    Kopali wic, pracujc ciko pod palcymi promieniami soca, znueni mocno nocn wy-praw i bezsennoci. Ale nie byo rady. Przykro im byo tylko, e ksidz, ocaliwszy ich odbagnetw, zakrci si po szacu i znikn. Wieczorem, gdy ich uwolniono od kopania, na-karmiono i pozwolono pooy si wrd dawnego parku na somie obficie tu zasanej, Wier-telewicz podsun si do Tomka i rzek:

    I c ty, Tomku, na to wszystko? Czy wierzysz temu, emy mary nie widzieli, e nas niegonia i e tam w parowie nie ma adnego domu?

    Oczywicie, e wierz, bom przecie wasnymi oczami na to patrza, ale co to byo, nierozumiem. Tu onierze gadali, e tam by za dawnych lat cmentarz, wic moe mary chodzpo nim. Czy ja wiem? A to wszyscy inni powiadaj, emy byli pijani. Przecie ani kropligorzaki aden z nas nie mia w ustach!

    Ja tam w adne mary ani te duchy nie wierz odpar Wiertelewicz. To by czowiek.Rka dotd boli tak, em nawet le kopa, tak mi ten otr paln kijem. Ojojoj! Gwnie almi karabinu, bo strzela doskonale. Ale ja mu za to odpac!

    Komu? A temu hultajowi, szpiegowi, co si przebra za stracha. A to jakim sposobem?Wiertelewicz nie zaraz odpowiedzia, ale przysunwszy si do Tomka, pocz mu szepta: Widzisz, Tomku, wszystko, co ten oficer u ksicia gada, wszystko jest garstwem. On

    tak zna okolic, jak ja Pary. Tam jest dom. Ja dzi umylnie skoczyem na szaniec i za dniawyranie widziaem dach midzy drzewami. Tego nikt mi nie wybije z gowy, e tam szpieginocami konszachty maj. A cho jest surowy zakaz, by tam nie chodzi, ja jednak pjd.

    Bj si Boga, Jacu, to ci zastrzel, jak si dowiedz. Najprzd dowiedz si o tym, jak im szpiega zwizanego przyprowadz, a potem wa-

    niejszy jest los kraju, ni wszystkie ich zakazy. Mam nadziej, e i ty Tomek ze mn pj-dziesz?

    Ha! skoro powiadasz, Jacu, e to dla dobra kraju, to pjd. Ale czy my we dwch co po-radzimy? Moe by i ksidz poszed?

  • 25

    Ksidz zabra si i wynis do Warszawy, gdzie go szuka bd? Zreszt powiadam ci, iwe dwch damy sobie rad. Ja si teraz inaczej, mdrzej wezm do rzeczy. Karabinw ani teadnej strzelby ze sob nie wemiemy, bo strzela nie mona, eby znowu alarmu nie narobijak dzisiaj.

    A wic w c si uzbroimy? W kosy i siekiery. Jak ci kos paln owego hultaja przebranego za mar, to i haasu nie

    bdzie i z pewnoci szelma ani zipnie wicej. Skoro si owo widmo nam ukae, ty, Tomekstaniesz z jednej strony, ja z drugiej i jak si zbliy, wemiemy go na kosy. Zobaczymy, cowtedy zrobi.

    A jeeli to jest mara w rzeczy samej? Cebula jeste! adnych mar na wiecie nie ma.Tak sobie gadali i uoyli si, e nastpnej nocy wyrusz na t now wypraw, po czym

    znueni tylu przygodami i prac dnia poprzedniego zasnli mocnym snem.Nazajutrz zerwali si rano rzecy i weseli. Dzie przeszed spokojnie, tylko koo poudnia,

    jak mwiono, podjazd polski wysany ku Szczliwcom z szaca wolskiego stoczy krwaw,ale krtk utarczk z kirasjerami pruskimi, ktrych pokona, zarba kilkunastu i kilku wziywcem do niewoli.

    Wiertelewicz parokrotnie z Tomkiem wchodzi na szczyt szaca, a Tomek przekona sinaocznie, e jego przyjaciel mia racj utrzymujc, e tam w parowie jest dom. Wida byowyranie dach, wystajcy spoza drzew, a nawet przed wieczorem zdawao si Tomkowi, e zkomina tego dachu unosi si cienk strug dym; ale nie by pewny, ile e i Wiertelewicztwierdzi, e to moe kurz lub opar jaki, z pola pod wieczr wzbijajcy si w gr.

    Wiertelewicz wystara si o dwie kosy na sztorc do drzewca przybite oraz o dwa krtkierzenickie toporki, oba dobrze wyostrzone. Postanowili oni z Tomkiem, e przed zapadni-ciem nocy, nim bram szaca zamkn, wykradn si z niego, ukryj si w ycie i tam prze-czekaj, a noc na dobre si zrobi i wszyscy w okopie pozasypiaj. Wiedzieli, gdzie s roz-stawione placwki i pewni byli, e z atwoci midzy jedn a drug niepostrzeenie si prze-sun.

    Na godzin moe przed zachodem soca zjawi si w szacu ks. Karolewicz, ubrany jakzwykle w swj paszcz kamlotowy, uzbrojony w pistolety i szabl, jeno zamiast kipicej kon-federatki na gowie mia wielki somiany kapelusz. Pokrci si po szacu, pogada z panemBlumem, z majorem Lipnickim, wreszcie zbliy si do Wiertelewicza i Tomka.

    Jak si macie, chopaki?! zawoa wesoo. Przynosz wam dobr nowin. Otrzyma-em dla was urlop od majora; pjdziecie ze mn na noc do Warszawy. Babka ci chce zoba-czy, Tomku!

    Mwi to gono, eby wszyscy syszeli, ale po chwili odprowadzi na bok Wiertelewicza iTomka i rzek szeptem:

    C? zrzeklicie si ju zapania szpiega? he? Ojojoj! Ja si ta wcale nie zrzekem odpar Wiertelewicz i Tomek take. Zuchy jestecie! liczyem te na was obu jak na Zawisz. Przekonaem si, Jacu, e

    twoje podejrzenia s zupenie uzasadnione. Oni tam w sztabie ksicia Jzefa tyle wiedz, comoja tabaka w roku. Ja nie traciem w miecie czasu na prno. Byem na Konwiktorskiej uWolfa w sklepie, przepytywaem si jego ssiadw; wszyscy twierdz, e yd ma jakie po-dejrzane konszachty z nieznajomymi ludmi, e po nocach pisma jakie odbiera. Ju tam uniego wczoraj z rozkazu komendanta Orowskiego zrobiono rewizj, ale yd mdry, kryje sidobrze i nic podejrzanego nie znaleziono. Nasadziem paru zrcznych obywateli szewcw, bymieli oko na niego i eby, jak tylko w nocy zjawi si z pismem, posa capnli. A tymczasemmy tej nocy zrobimy wypraw na ten dom tajemniczy, co go tam strzeg widma. C do-brze? Pjdziecie ze mn?

  • 26

    Oczywicie, e pjdziemy! Doskonale. Macie urlopy, zaraz wyjdziemy z okopu. Namwiem jeszcze jednego tgie-

    go chopaka z setki pana Heliglasa, rybaka, ktrego znam dobrze; Franek Winiewski si na-zywa. On tam ju czeka na nas za szacem. We czterech damy sobie rad choby z caymlegionem mar.

    Wic i ksidz nie wierzy, e to bya mara? Nie wierz. Bg czasem sprawia, e duchy ludziom si pojawiaj, ale tu jest co innego.

    Z pewnoci jest to jaki otr przebrany. Wczoraj zjawi si nagle i przestraszy nas tak, emyhaniebnie uciekli, ale teraz nie ulkniemy si lada czego.

    Hm! rzecze Tomek zawsze to ta co byo. Kule go si nie imaj, przecie Jacu strzela. Ale w popiechu chybi, ot caa rzecz. Ja myl, e broni palnej bra nie naley zauway Wiertelewicz. Mymy si z Tom-

    kiem uoyli, e uzbroimy si w kosy i na kosy hultaja wemiemy. Masz zupen racj i ja tak samo mylaem i przygotowaem dla nas cztery kosy ukryte w

    ycie odrzek ksidz. Na jedn myl wpadlimy. Trzeba wszystko zrobi cicho i zrcznie,bez krzyku i wrzawy. Wszelako ja pistolety ze sob wezm, by w ostatecznoci mie chodwa strzay.

    Tak si uoywszy, wkrtce ku zachodowi soca wszyscy trzej wyszli z szaca. Szli drogku Warszawie pty, pki ich z okopu mona byo widzie, ale zaraz potem skrcili w bok, namiedz wrd yta i tam spotkali oczekujcego na nich Franka Winiewskiego.

    ROZDZIA VIII

    W ktrym Tomek przekona si, e adnych strachw nie ma na wiecie.

    Franek Winiewski, rybak z powoania, by to tgi, barczysty chopak dwudziestoletni, kt-remu z oczu patrzya wesoo, rzewo i odwaga. Drzema sobie w ycie, a koo niego le-ay cztery kosy byszczce, wyostrzone jak naley. Gdy si z nim poczono, ksidz odezwasi w te sowa:

    Suchajcie mi chopcy i zwacie dobrze, co wam powiem. Wyprawa, ktr przedsibie-rzemy, jest bardzo niebezpieczna i moemy j yciem przypaci. Albowiem zdarzy si mo-e, i wpadniemy na Prusakw, a oni z pewnoci delikatnie si z nami nie obejd. Potemprzestpujemy zakaz dowdcw naszych, a to pachnie kulk. Trzeba wic rzecz zrobi cicho isprawnie. Ja obejmuj dowdztwo i wymagam z waszej strony lepego posuszestwa. Czymi rozumiecie?

    Rozumiemy! I bdziecie posuszni? Bdziemy! To dobrze. A teraz spocznijmy sobie i czekajmy, a noc zupenie zapadnie. Franek, masz

    tam co je? Mam, jake by byo!

  • 27

    Wic dawaj, bom godny i oni take. Jak si dobrze posilimy, to acniej nam przyjdziewojowa ze strachami i szpiegami.

    Franek skoczy w yto i wkrtce wynis stamtd koszyk, w ktrym byo par bochenkwchleba pytlowego, dwa serki z kminkiem, dobry kawa kiebasy i trzy butelki piwa. Zabranosi wawo do jedzenia, a tymczasem soce zaszo i noc cicha, pena nieuchwytnych szme-rw, rechotania gdzie na moczarach ab powoli zapada nad t szerok, senn paszczyzn.

    Ksidz jednak, ktry na wszystko uwaa, rzek wskazujc na niebo. Co si zachmurza, lkam si, czy nie bdziemy mieli deszczu, a moe i burzy. Ale to le-

    piej, cho zmokniemy, to za to nikt nas nie zobaczy.W rzeczy samej krwawice si od zachodu niebo pokryy czarne chmury i rosy nieustan-

    nie. W powietrzu leaa cisza martwa i noc robia si parna i ciemna nadzwyczajnie. Wkrtcesprzed oczu czterech zebranych zniky kontury szaca powzkowskiego i na kilka krokw nicnie byo wida. Z dala tylko gdzie w gbi tej nocy bia purpurowa una od ognisk obozowiskpruskich. Niebawem w t martw cisz uderzy podmuch gorcego wiatru, cae niebo pokryosi chmurami i sycha byo ponury, oddalony jeszcze bardzo, stumiony odgos grzmotw.

    Bdziemy mieli burz rzek ksidz ale, powtarzam, e to lepiej. Pan Jezus wie, co ro-bi.

    I powstajc otuli si swym paszczem, nacisn na gow somiany kapelusz i rzek: No! zbierajmy si chopcy. Kosy wzi i trzyma je poziomo, bo chocia w takich ciem-

    nociach nikt nas zobaczy nie moe, wszelako strzeonego Pan Bg strzee. Miejcie si tena bacznoci, by si w tych ciemnociach nie pogubi, a moich rozkazw sucha! Czyciegotowi?

    Gotowi! A wic w imi boe ruszajmy!Wydostali si na miedz wsk i posuwali si ni jeden za drugim, z ksidzem na czele, a

    Tomkiem na kocu. Ciemno byo tak, e gdyby nie biay kapelusz zakonnika i nie to, e drogaich sama prowadzia, byliby si pogubili. Nagle ksidz zatrzyma si i zwracajc si do towa-rzyszw szepn:

    Teraz cicho, dech w sobie zatrzyma, stpa ostronie, bo przechodzi bdziemy kooplacwek.

    Posuwano si wic jak mona najciszej, cho zgoa to nie byo potrzebne, bo coraz wikszeciemnoci ogarniay ziemi, wiatr wiszcza wrd anw zboa coraz silniej, a grzmoty sta-way si z kad chwil goniejsze. Od czasu do czasu olbrzymie byskawice zapalay sobp horyzontu i na jedno mgnienie oka czyniy ca okolic jasn jak w dzie. Czynio to po-chd czterech zuchw bardzo niebezpiecznym, bo w czasie takiego nagego owietlenia pla-cwki mogy ich dostrzec i narobi alarmu. Ale na to ju nie byo rady. Posuwano si szybko iw gbokim milczeniu.

    A tymczasem burza szybko si zbliaa. Wiatr wzmaga si, wy i wiszcza po caej tejwielkiej paszczynie, gdzie nic jego harcom nie stawiao zapory. Grzmiao nieustannie, jakbygdzie tam po chmurnej przestrzeni toczyy si wielkie wozy napenione kamieniami. Wicherporywa cae tumany kurzu, lici, drobnych gazek i nis je, smagajc czterech podrnychnielitociwie. Mimo to szli oni cigle, pragnc jak najprdzej wydosta si z obrbu placwek.

    Wreszcie ksidz zatrzyma si i odetchn, jakby mu kamie spad z serca. No, juemy minli strae odezwa si zdaje mi si, e jestemy na drodze. Czuj pia-

    sek pod nogami.W teje chwili wielka byskawica rozjania noc i przekonano si, e ksidz si nie myli.

    Droga wia si przed nimi, obsadzona karowatymi wierzbami. Deszcz kroplisty pada tepocz, a wiatr od czasu do czasu przynosi aoliwe naszczekiwanie psa, takie samo jakwczoraj.

  • 28

    Sycha psa rzek ksidz jestemy wic na drodze. Teraz chopcy, trzeba nam si roz-dzieli. Jacu i Franek pjd lew stron drogi, samym jej skrajem, ja za i Tomek prawstron. rodek zostawi naley pusty; gdybymy usyszeli kogo idcego, rzucimy si z obustron i capniemy go. Ale te deszcz! W tak noc z pewnoci szpiedzy s czynni. Gdy doj-dziemy do parowu, poczymy si ze sob i postpimy stosownie do okolicznoci. Gdybywczorajsze widmo si ukazao, nie tchrzy, ale z dwch stron je na kosy. Zrozumielicie?

    No! ju ja otra dobrze poczstuj! mrukn Wiertelewicz posiekam go na zrazy zaswj wstyd wczorajszy.

    A teraz w drog! Niech was Najwitsza Panna Czstochowska ma w swej opiece.Rozdzielono si wic na dwie czci i ruszono skrajami drogi, idc tu pod krzakami i

    drzewami. Deszcz wzmaga si i la jak z cebra, kilka piorunw ognistymi wstgami prze-pruo czarne chmury, ale na szczcie wicher znacznie ucich. Wrd szumu deszczu igrzmotw nikncych powoli nieustannie rozlegao si dalekie, jkliwe wycie psa, ktre wsposb przygnbiajcy oddziaywao na Tomka. Ale szed za ksidzem, ktry przodem posu-wa si miao i ktrego biay kapelusz by jedynym drogowskazem w tych nieprzejrzanychciemnociach. Mino tak ze dwa pacierze, deszcz pocz ustawa i burza widocznie oddalaasi. Droga bya cika, bo piasek si zmieni w grzskie boto, w ktrym nogi zanurzay si pokostki, a nade wszystko z tego powodu przykra, e po ciemku potykano si o rne przeszko-dy, o kamienie, krzaki, rowy, a raz nawet ksidz upad jak dugi i wstajc mrukn:

    A tom si ubabra, jak nieboskie, z przeproszeniem, stworzenie. Na szczcie, gdy sizbliano do parowu, o czym dowiedziano si z wyraniejszego i dononiejszego szczekaniapsa, deszcz prawie usta i rosi tylko lekko, a niebo nieco si rozjanio. Chmury popynygdzie daleko i ponury ich pomruk gucho tylko sysze si dawa. Na niebie, na zachodziezajania blady blask zorzy wieczornej i dziki temu rozrni ju mona byo ruchliwe iczarne sylwetki drzew zarastajcych parw, a nawet wida byo srebrzyst tafl stawu.

    Wszyscy zatrzymali si na miejscu i mimo woli zwrcili oczy na figur z Bosk Mk, kt-rej niewyrane, rozpywajce si kontury raczej odgadywali ni widzieli. Nim jednak zdoalisi wedug umowy poczy, biae widmo tak samo jak wczoraj wysuno si spoza rozoy-stego drzewa i posuwao si ku nim z tym samym zowrogim chrzstem przypominajcymtrzask koci szkieletu, chrzstem, ktry tak zabobonn trwog przej ich wczoraj. Widmotak samo machao rkami w powiewne szaty przybranymi, tak samo kierowao si, by zastpidrog od strony parowu.

    Ale teraz nikt o ucieczce nie myla; nawet Tomek, cho mu zby gono dzwoniy, ciskatylko nerwowo drzewce kosy, gotujc si do strasznego ciosu. Lecz uprzedzi go Wiertele-wicz. Widocznie rozgorczkowany, jak tylko mara wkroczya na drog, wyskoczy na jej ro-dek, podbieg par krokw naprzd, kosa ze wistem przerna powietrze, migotliwym bla-skiem zajaniaa na chwil i uderzya widmo po nogach. Zachwiao si ono, zatrzepotao r-kami i z guchym jkiem runo na drog.

    Wszyscy czterej w jednej chwili znaleli si przy olbrzymiej postaci szamoczcej si roz-paczliwie; Wiertelewicz znw podnis kos, by jeszcze jeden cios zada, ale ksidz po-wstrzyma go, woajc przyciszonym gosem:

    Jacu, nie bij! ywcem otra wemiemy! A Franek schyli si, szybko schwyci oburczza biae szaty, wstrzsn nimi silnie i na wielkie zdziwienie obecnych dao si sysze pacz-liwe:

    Aj! waj mir!Mimo woli wszyscy czterej rozemieli si z tego rozpaczliwego krzyku, a ksidz rzek: Macie stracha!Franek, ktry cigle szarpa biae szaty na ziemi, pyta: Gdzie twj eb, ydzie?

  • 29

    Na koniec dobra si do tego ba i schwyciwszy go za bujn czupryn wywlk z biaegoworka brodat twarz yda. Mia on do ng przywizane szczuda i dlatego taki olbrzymi siwydawa. Z trudnoci odwizano go od tych szczude, rozebrano z pacht i workw i przednimi stan wysoki, szczupy ydek cay dygoccy.

    Co ty tu robisz, hultaju? spyta ksidz. Ja!... aj waj! ja nic nie robi, wielmony panie, ja biedny ydek, mk niosem. esz! gadaj prawd, bo ci zaraz obwiesimy na tym drzewie. Co ja mam ga, jasny panie, po co ja mam ga?... nu ja powiem panu prawd, ca

    prawd...Mwic tak oglda si dokoa niespokojnie i nagle rzuci si w bok, widocznie w zamiarze

    ucieczki. Ale Franek siln doni schwyci go za po kubraka i szarpn tak mocno, e ydjak dugi run na ziemi. W jednej chwili dzielny rybak przysiad mu na piersi i sykn, pod-noszc potn pi:

    Jak si ruszysz, na mier ubij!Ju teraz ydek nie stawia oporu. Dygoczc caym ciaem pocz baga, by go nie zabija-

    no, e on wszystko powie, byle mu ycie darowano. Dobrze, nic nie bdzie, ale gadaj prawd. Dlaczego si przebrae za stracha?Tedy ydek przyzna si, e on tu by postawiony na warcie i eby nikt nie mia zbliy

    si do domu w parowie, przywiza sobie szczuda, okry si pachtami i w ten sposb wczoraji kilkakrotnie rnych ludzi z ssiednich wiosek tak przestraszy, e ci uciekli. Powiedziadalej, e w pustym domku tam w parowie co noc przychodzi yd z Warszawy i spotyka si zdwoma innymi ydami z Raszyna, a wczoraj by tam nawet jaki jenera pruski; ale o czymgadaj, on nie wie, on nic nie wie, on jest cakiem niewinny, on jest na subie u Szai z Ra-szyna i musi robi to, co ten mu kae. On si nazywa Mordka i jest biedny ydek.

    Powstaa teraz kwestia, co z nim zrobi? Skoromy tu ju przyszli mwi ksidz i skoro, e tak powiem, dotarlimy do gniazda

    zdrady, musimy i do koca. Pjdziemy wic do tego domu w parowie, ale co zrobimy zydem?

    Ja zostan przy nim na stray, a e mi szelma nie ucieknie, to niech ksidz dobrodziejbdzie spokojny proponowa Franek.

    Nie rzek ksidz po chwilowym namyle nie moemy si rozdziela. Nie wiadomo,co tam zastaniemy, ilu ludzi tam zastaniemy, ilu ludzi tam bdzie. Nie ma innej rady, tylkotrzeba yda skrpowa dobrze, przywiza do drzewa, gb mu zakneblowa, eby nie krzy-cza i tak zostawi. Jak bdziemy wracali, to go zabierzemy ze sob.

    Sznurw nie mieli, ale pasami i pendentem od paasza ksidza yda zwizali i przymoco-wali do drzewa, tak e si nie mg ruszy. Zreszt zdaje si, e zemdla ze strachu, bo przy-wizany zwis jak nieywy. W usta wpakowano mu dwie chustki i dokonawszy tego, uzbrojo-no si znw w kosy i pod przewodnictwem ksidza poczto spuszcza si drog w parw.

    Deszcz zupenie usta, rozwidnio si troch, tylko pies w ciszy nocnej zawzicie ujada.

  • 30

    ROZDZIA IX

    Jako Tomek dosta kijem po gowie i co z tego wyniko.

    Po krtkiej naradzie ruszono na d. Droga bya grzska i liska, deszcz niedawny powy-abia w niej kanay, ktrymi woda pdzia i pomimo wszelkiej ostronoci odgos krokwrozlega si w ciszy nocnej dononie. Pies widocznie to usysza, bo szczeka cigle i gwa-townie. Ksidz jak zawsze postpowa przodem, zaleca baczno i pyta Wiertelewicza.

    C, Jacu, dzi nie wida jako wiata? A nie wida! odpowiedzia moe usyszeli nasz przygod ze strachem i uciekli. Moe szepn ksidz. A najpewniej maj si na ostronoci i zasadzk na nas uczyni-

    li. Ten kanalia pies wciek si, czy co?Zeszli ju na d i znaleli si przy stawie, ktry od blaskw zorzy wieczornej wyglda jak

    srebrzysta lustrzana tafla. Na prawo, wrd drzew, ogrodzony dokoa gstym ywopotemwznosi si niewielki dworek z ogromnym staroytnym dachem w dwie kondygnacje. Gdy sido domu tego zbliyli i obchodzi go poczli szukajc wejcia, dostrzegli z boku z okna wy-chodzcego na zachd promie wiata czerwonego, ktre przedostajc si przez szyby kadosi gorcymi plamami na liciach krzakw ssiednich.

    Ksidz odetchn, wobec tego bowiem o zasadzce mowy by nie mogo, ani te o tym, byhistoria z ydkiem za stracha przebranym dosza do uszu szpiegw ukrytych w domu. Totezakonnik rzek:

    Chwaa Panu Bogu, ptaszki s w gniedzie i o niczym nie wiedz. Posunito si tak, emiano owe okno owietlone przed sob. Niewiele mona byo dojrze przez mocno zakopco-ne i malekie szybki, ale liczne cienie posuwajce si przed wiatem dowodziy, e wewntrzjest kilka osb. Ksidz popatrzywszy na to szepn:

    Trzeba nam si koniecznie dosta do wntrza, ale nie widz nigdzie wejcia, a przez tenywopot niepodobna.

    Przecie musi by gdzie jakie wejcie rzek Tomek. No! no! mrukn Wiertelewicz z humorem. Tomek wida nie jest taki ciemiga, jak

    mi si wydawa i o logice ma pewne pojcie. Juci skoro ludzie w tym domu bywaj, to mu-sz do niego wchodzi, a skoro wchodz, wejcie by musi. Prawda Tomek?

    Oczywicie. A wic szukajmy tego wejcia zakonkludowa ksidz.Poczli wic dalej obchodzi i z tyu znaleli w ywopocie furtk, ale zamknit od we-

    wntrz na zasuw. To byo jeszcze nic, bo furtka nie bya zbyt wysoka i atwo mona byoprzez ni przele, ale tu przy niej znajdowa si ogromny brytan, uwizany wprawdzie naacuchu, ale tak, e nikt nie mg obok niego przej nie naraajc si na spotkanie z jegostrasznymi zbami. Poczuwszy obcych ludzi przy furtce brytan pocz ujada straszliwie irzuca si tak gwatownie, e a acuch trzeszcza. Wobec tej nieprzewidzianej przeszkodyczterej zuchowie nie wiedzieli, co pocz i jak sobie poradzi.

    Co robi? spyta ksidz.Nikt nie umia mu na to odpowiedzie, wreszcie Franek po krtkim namyle rzek: Wlez na furtk i kos psa zadgam.

  • 31

    Hm! byoby to dobre, gdyby za jednym ciosem z nim zakoczy, ale moesz go tylkozrani, pocznie skomle i szpiegw ostrzee. Ja i tak dziwi si, e nikt na to straszliwe uja-danie z domu nie wychodzi.

    C rzecze Franek zawsze trzeba sprbowa. Wlez na furtk, co? Nie! rzecze ksidz po krtkim namyle nawet gdyby psa zaraz zabi, to i tak nie b-

    dzie dobrze. Jeeli nikt na szczekanie nie pokazuje si z domu, to dla tego, e oni przywyklido tego. Nage za uciszenie si psa zwrci ich uwag. Ale co to? Kto idzie ku furtce!

    W rzeczy samej sycha byo otwierajce si w domu z przecigym zgrzytem drzwi, licznekroki na dziedzicu, a nawet gosy, ktre woay:

    Burek! a waruj! do nogi!Zaraz potem da si sysze do gony, gardowy szwargot ydowski. Widoczne byo, e

    zebrani szpiedzy, zaatwiwszy swe interesy, opuszczali samotne i tajemnicze domostwo. Niebyo wic ani chwili do stracenia. Ksidz szepn do swoich:

    Ty, Jacu i Franek, ukryjcie si z tej strony za tym drzewem, ja z Tomkiem z tamtej za-szyj si w krzaki. Gdy wyjd szpiedzy, wpadniemy na nich i ywcem ich wemiemy. Rozu-miecie? Zachowa si cicho! Ukry si!

    Czas ju by wielki, bo szwargoczcy zbliali si do furtki i zatrzymali si koo psa, ktrynie przestawa szczeka gwatownie i rzuca si. Oczywicie niepokj psa zwrci ich uwag,stali nad nim, szwargotali cigle pomidzy sob i starali si go uspokoi. Wtedy day si sy-sze nowe kroki, ciko klapice po bocie dziedzica i dzwonice ostrogami, a zaraz potem,gruby mski gos zawoa:

    Was ist denn da?ydzi mu co odpowiedzieli, gos co rzek par razy, wreszcie zawoa: Heraus! Macht die Thr auf!Zgrzytny zawiasy i najprzd ukaza si olbrzymi mczyzna w dugim szarym paszczu, z

    hemem kirasjerw pruskich na gowie, w ktrego orlich skrzydach na szczycie na chwilzajania odblask zorzy wieczornej. Szed ciko i dumnie, dzwonic ostrogami u wielkich pokolana butw. Za nim wysuno si trzech maych, ndznych, chuderlawych ydkw w du-gich podkasanych chaatach szwargoczcych nieustannie, a jeden z nich zatrzyma si przydrzwiach i pocz szuka po kieszeniach czego, zapewne klucza.

    Wszystko to czterej nasi zuchowie widzieli, ukryci za krzakami i czekali tajc dech w sobiew milczeniu i niepewnoci. Ale Wiertelewicz nie wytrzyma, podnis szybko kos w gr ize strasznym oskotem i zgrzytem spuci j na lnicy hem kirasjera pruskiego. Ten pad zkrzykiem na ziemi, a zaraz te ksidz, Tomek i Franek wypadli i skoczyli do ydw. Aledwaj z tych ostatnich spostrzegli si do wczenie i jeden z nich wypali z pistoletu do ksi-dza tak blisko, e mu twarz osmali, a kula zerwaa kapelusz, tak e zaguszony i olepionystrzaem zakonnik nim si opamita. yd ju skoczy w bok, zaszy si w gste krzaki i znik-n. Drugi kijem, ktry trzyma w rku, uderzy Tomka tak mocno przez gow, e chopak zjkiem zatoczy si i pad twarz w boto. Nim si podnis i opamita, yd ju uciek. Jedentylko Franek dusi pod sob tego, ktry drzwi zamyka, a Wiertelewicz take siedzia na kira-sjerze i jedn rk trzymajc go za gardo, tak e Niemiec charcza zduszony, drug wycigamu spod paszcza do znacznych rozmiarw torb skrzan, czym wypenion przy czymwoa:

    Pomcie mi, bo ju si nie czuj!Przybiegli mu na pomoc ksidz i Tomek, ktry po od kubraka ociera sobie twarz z bota.

    Pokazao si, e kirasjer by tylko oguszony i e cios zadany mu kos przez Wiertelewiczatrafi w hem, pogi go mocno i wbi na twarz, po same usta.

  • 32

    Zreszt Prusak by zdrowy, szarpa si i rzuca z wielk si, klnc i wymylajc. Nadbiegte i Franek, ktry szybko zaatwi si z ydem, zwizawszy mu rce rkawami od jego wa-snego apserdaka, paln pici w kark i rzuci na drog mwic:

    Le tu, ani mi si rusz, bo inaczej kos ci eb utn. Tak si zaatwiwszy, pobieg do kira-sjera, a widzc, jak trzej jego towarzysze z nim si szarpi, zawoa:

    Odwiza mu paasz i pendentem skrpowa apy!Sam si te zaraz do roboty zabra. Dziki temu, e by silny niezwykle, zdoa odwiza

    paasz i wkrtce kirasjer skrpowane majc rce, lea nieruchomo, kl tylko i wymyla poniemiecku spod swojego hemu, ktry mu zakrywa nieomal twarz ca. Wiertelewicz trzymatorb skrzan i mwi:

    Tu zapewne s szpiegowskie papiery. To zobaczym pniej, a teraz w drog! rzek ksidz marudzi nie mona, bo dwch

    ydw ucieko i mog nam lada chwila sprowadzi Prusakw na kark. pieszmy si wicchopcy, bymy przepynwszy ca rzek przy brzegu nie utonli.

    Kazano wic wsta ydowi, ktry dra i jcza.Prusaka z trudnoci podniesiono, bo si opiera, a by to mczyzna tgi i wielkiego wzro-

    stu. Stanwszy na nogach nie chcia i, a dopiero zmuszono go do tego bijc drzewcami odkos, a ksidz, ktry umia troch po niemiecku, wytumaczy mu, e jeli nie pjdzie, to bdgo musieli zarba kosami. Ruszono wreszcie otaczajc jecw dokoa. Ksidz szed przo-dem, po obu stronach Franek i Wiertelewicz, a z tyu Tomek, ktry otrzyma rozkaz, aeby wrazie najlejszego oporu jecw nie szczdzi ich wcale i popdza drzewcem. Posuwano si ztrudnoci po grzskiej i liskiej drodze i wreszcie szczliwie wydobyto si z parowu na dro-g, pod figur, gdzie sta przywizany do drzewa ydek Mordka z Raszyna. Tu, gdy Tomekzaj si odwizywaniem tego ostatniego i przyprowadzaniem zemdlonego do przytomnoci,ksidz pocz pilnie nadsuchiwa, czy czasem nie dojdzie go jaki podejrzany odgos. Ale nic,byo cicho! Wiatr tylko szumia po zbou, a pies w samotnym domu w parowie ujada ciglegwatownie.

    Ruszono wic w dalsz drog, ale posuwano si bardzo wolno z powodu, e Mordka cochwila omdlewa i upada, a kirasjer take przystawa, kl i prosi, by mu hem zdjto z go-wy, bo inaczej si udusi. Franek dokona tego z wielkim trudem, przy czym twarz pruskiegowojownika podrapana mocno, caa ukazaa si zakrwawiona. Ksidz pocz si niepokoitymi przystankami i t strat czasu i odezwa si:

    Chopcy, zdaje mi si, e ten hultaj Prusak umylnie si ociga, a ydek umylnie mdle-je, eby nasz pochd opni i Niemcw nam na kark sprowadzi. Suchaj Tomek, jak Mord-ka jeszcze raz zemdleje, utnij mu eb kos i koniec. Mordka, czy ty syszysz?

    Sysz! aj waj mir! co ja zrobi, biedny ydek, kiedy ja i nie mog! ja zupenie omdla-em, mnie strasznie w brzuchu boli. Co ja zrobi, na moje sumienie!

    Tote eby wicej nie cierpia, jak jeszcze raz upadniesz, eb ci utn kos! rzek Fra-nek.

    Groba ta poskutkowaa i odtd ydek nie omdlewa, ale kirasjer za to co chwila przysta-wa, kl i wymyla. Ksidz zwrci si do niego i oddajc nabity pistolet Frankowi rzek doPrusaka po niemiecku:

    Panie kirasjer, widzisz ten pistolet? Kazaem oto temu onierzowi, eby ci w razie dal-szego oporu w eb wypali. Jeeli liczysz na pomoc twych rodakw, to si grubo mylisz, bonajprzd nasze placwki s niedaleko, a potem pojawienie si Prusakw bdzie dla ciebiewyrokiem mierci.

    Kirasjer zakl pod nosem i milczc szed dalej bez oporu. Posuwano si do wawo iksidz nabiera otuchy, e ju teraz, choby Niemcy si pojawili, to huk wystrzau pistoleto-

  • 33

    wego bdzie usyszany w szacach polskich i pomoc z pewnoci nadbiegnie. Szed wicprzodem wesoo nie spodziewajc si wcale, jakie cikie kopoty jeszcze go czekaj.

    ROZDZIA X

    W ktrym Wiertelewicz przekona si, e najlepszym lekarstwem na blbrzucha jest bitwa z Prusakami.

    Gdy tak posuwano si, w oglnoci do wolno pomimo wszelkich usiowa, ksidz bycoraz niespokojniejszy. Do najbliszej polskiej placwki byo jeszcze z wier mili, a tu zda-wao mu si, e od czasu do czasu z przecigym naszczekiwaniem psa wiatr przynosi jakigwar i jakby ttent koni. Nic o tym nikomu nie mwi, bo po c mia ich trwoy, ale bypewny, e kawaleria pruska jest w samotnym domu w parowie i prawdopodobnie ich ciga.Nalega wic, grozi i prosi, by pieszono, ale sam widzia, e to byo niemoliwe. Wszyscybyli nadzwyczaj zmczeni, a droga cika, w ktrej grznito po kolana, a Tomek na koculedwie nogami powczy.

    Co robi? Rne myli przychodziy mu do gowy i ostatecznie postanowi w razie zbli-enia si kawalerii pruskiej jecw rzuci, a samym skoczy w bok w yto, oczywicie z torbskrzan zdobyt na kirasjerze, i ucieka. Na wypadek, gdyby ich dognano, postanowi sfor-mowa czworobok i broni si kosami do ostatka, wypaliwszy wprzd z pistoletu na alarm.Nic jednak o tych swoich zamysach nie mwi towarzyszom, bo nie mia adnej pewnoci,czy jest w rzeczy samej cigany, a dochodzce go odgosy mogy by wytworem rozgorcz-kowanej fantazji.

    Ale wkrtce mia si przekona, e niestety nie bya to fantazja, ale najrzeczywistsza rze-czywisto.

    Majc nieustannie such natony, zwracajc si czsto poza siebie i wpatrujc w ciemno-ci nocne, ktre teraz znowu zwikszyy si znacznie wskutek ponownego zachmurzenia sinieba, nie uwaa na ruchy kirasjera. Podnosi on czsto gow, przystawa na chwil, zwracasi bokiem i widocznie chciwie chwyta uchem te same dalekie odgosy, ktre tak ksidzaniepokoiy.

    Nagle zawia silniejszy podmuch wiatru zachodniego i przynis wyranie odgos ttentu, araczej kapania po bocie kilkunastu a moe kilkudziesiciu koni i brzk szabel. Wszyscy tousyszeli i mimo woli wszyscy si zatrzymali jak skamienieli, zwracajc si twarz poza sie-bie. Z tej chwili skorzysta kirasjer i nagle schyli si w p, skoczy jak pantera i gowuzbrojon w elazny hem z tak si uderzy w brzuch Wiertelewicza, e ten krzyczc Jezus!Maria! przewrci kozioka i pad jak dugi na ziemi. Kirasjer za zaszy si w zboe; przezchwil sycha byo, jak bieg, a potem znik zupenie w ciemnociach.

    Pierwszy opamita si Franek i krzyczc: a otr, chcia si rzuci za kirasjerem, ale goksidz powstrzyma:

    Daj pokj, na nic by si to nie zdao. Niech mu tam Pan Bg sekunduje, nam teraz niepowinno i o jecw, ale o wasn skr. Czy syszycie? W rzeczy samej ttent pdzcejjazdy coraz wyraniej sycha si dawa.

  • 34

    Moi chopcy rzek ksidz nie ma co. ydw zostawimy, a sami w bok w yto. Tamsi ukryjemy, szczciem, e noc robi si coraz ciemniejsza. Gdyby nas jednak wytropili, sta-niemy plecami do siebie i broni si bdziemy kosami do ostatka. C, dobrze?

    To si wie, e dobrze! odpar Franek. Ale gdzie jest Wiertelewicz? Czeg on tak jczy?Istotnie gdzie z gbi nocy dochodziy sabe jki biednego Jacusia. Wyszukano go, pod-

    niesiono strasznie ubabranego w bocie i narzekajcego mocno: Co mi hultaj Prusak w brzuchu popsu, bo mi strasznie boli. Paln mi tym s