tajemnica westerplatte
DESCRIPTION
Paweł Chochlew, Aldona Rogulska: Tajemnica Westerplatte Skrywana przed kilkadziesiąt lat prawda o polskich bohaterach Dwóch dowódców Westerplatte w śmiertelnym konflikcie. Było ich tak niewielu. Atakowały ich tysiące Niemców. Z powietrza, z morza i z lądu. Mieli wytrzymać kilka godzin. Wytrwali siedem dni. Całą wieczność. Ku wściekłości Adolfa Hitlera w świat bez przerwy szedł komunikat: „Westerplatte wciąż się broni”… Major Henryk Sucharski zwątpił, bo wiedział, że obiecana pomoc nigdy nie nadejdzie. Chciał ratować życie swoich żołnierzy. Kapitan Franciszek Dąbrowski nie dbał ani o swoje życie, ani o cudze. Wolał zbuntować się przeciwko dowódcy, rozstrzelać dezerterów, popełnić samobójstwo, niż przeżyć hańbę kapitulacji. Który z nich zasługuje na miano bohatera? Brawurowa opowieść o odwadze i odpowiedzialności, determinacji i tchórzostwie, heroizmie i strachu. Prawdziwie męska historia.TRANSCRIPT
PawełCHOCHLEW
Aldona ROGULSKA
TAJEMNICA WESTERPLATTE
Wydawnictwo ZnakKraków 2013
współpraca literackaKatarzyna Stelmaszczyk
13
Rozdział 1
1 września 1939, pi¹tek
Od zmierzchu poprzedniego dnia nad spokojem Wojskowej Składnicy Tranzytowej czuwała również placówka „Prom” do-wodzona czasowo przez chorążego Jana Gryczmana, zawo-dowego żołnierza Wojska Polskiego. Jej główny dowódca po-rucznik Leon Pająk pozostawał teraz w koszarach, od kilku dni bowiem zmagał się z grypą. Placówka osłaniała obszar od strony wschodniej, w miejscu gdzie Westerplatte łączyło się z Wisłoujściem skrawkiem wąskiego lądu. Na jej przedpolu w celu dodatkowego zabezpieczenia przed napaścią wznie-siono barykadę. Założono również zasieki z drutu kolczastego. Wykopano też stanowiska ziemne. Prace wykonywano przede wszystkim nocą, przy zachowaniu szczególnej ostrożności, sta-rając się, by odgłosy pił, siekier, łopat czy kilofów nie zdra-dziły Niemcom przygotowań obronnych. Te kilkumiesięczne działania przy tworzeniu umocnień i uzbrajaniu terenu pod nieustanną obserwacją wroga wymęczyły załogę, powiększo-ną ostatecznie o blisko 150 ludzi. Po ostatnich sierpniowych uzupełnieniach garnizon liczył 205 osób, w tym 5 ofi cerów,
14
3 chorążych, 1 zbrojmistrza, 7 urzędników cywilnych, 18 pra-cowników kontraktowych, 14 podofi cerów zawodowych, 27 podofi cerów służby zasad niczej, 7 podofi cerów nadtermi-nowych, 2 matów zawodowych, 1 nadterminowego, 17 star-szych legionistów i strzelców, 102 legionistów i strzelców oraz zawiadowcę stacji handlowej PKP Westerplatte.
Godzina 3.57
Mrok powoli się rozjaśnia. Na nocnej zmianie na placówce „Prom” czuwają chorąży Gryczman i plutonowy Baran oraz kil-kunastu innych żołnierzy. Po krótkim, zaledwie półtoragodzin-nym śnie, chorąży Gryczman i plutonowy Baran wstają obu-dzeni przez kolejną zmianę warty. Nad kanałem i nad lasem wisi gęsta mgła. Nagle rozlega się dźwięk telefonu polowego.
– Tak jest – odpowiada Baran i odłożywszy słuchawkę, rzu-ca krótko:– Mam rozkaz ofi cera dyżurnego, żeby ściągnąć placówkę i odmaszerować do koszar.
Po tych słowach wydaje żołnierzom polecenie likwido-wania stanowisk ogniowych. Chłopcy natychmiast przystę-pują do składania karabinów maszynowych i amunicji do schronów.
Gryczman i Baran wychodzą z okopów. Chłód zbliżają-cego się wrześniowego poranka jest dziwnie przenikliwy. Powietrze rześkie, nasycone żywicą po ściętych stuletnich drzewach, jednak przydałyby się jakiś płaszcz i łyk gorą-cej kawy. Chorąży wyjmuje papierosy, częstuje plutonowe-go i sam zapala.
– Noc była w miarę spokojna – zaczyna, zaciągając się, Gryczman. – Ale zastanawiają mnie kręcące się po drugiej stronie kanału niemieckie patrole – dodaje, spoglądając na plutonowego.
Baran chwilę milczy, po czym odzywa się z wyraźnym nie-pokojem:
15
– A podejrzana motorówka, która kilka godzin temu po-płynęła kanałem w kierunku morza…? I zaraz potem wróciła? Major wspominał, że też widział patrole.
– Ciekawe, kiedy się zacznie – głośno zastanawia się cho-rąży. – To nieustanne trwanie w pogotowiu wymęczy nas wszystkich. Żołnierze na warcie coraz bardziej nerwowi, nie-spokojni. Wystarczy iskra, a dojdzie do strzelaniny.
– Psiakrew! – klnie Baran. – Mogliby wreszcie odsłonić za-miary, wtedy im pokażemy, na co nas stać – gasząc papierosa, uśmiecha się do własnych myśli.
– A więc żołnierze do koszar na zasłużony spoczynek – Gryczman wzdycha ciężko. Targało nim jakieś niepokojące przeczucie.
Obserwowali teraz okolicę, stojąc na wale ziemnym okala-jącym ich redutę. Noc ustępowała już pierwszym promieniom słońca. Nagle padł wyraźny strzał z broni ręcznej. Dźwięk do-biegł od strony bramy kolejowej, jak obydwaj zgodnie potem ocenili.
– Pistolet? – chorąży wbił pytający wzrok w plutonowego. – Co? – powtórzył, zastanawiając się Baran. – No, strzał… Jakby z pistoletu… Nie słyszałeś? – irytuje
się Gryczman. – Słyszałem wyraźnie, ale co sugerujesz? – w głosie pluto-
nowego czuło się niepewność. – Musimy wzmóc czujność – odparł zdecydowanie. – Zaj-
mijcie stanowiska, nie odsyłam ludzi do koszar. Muszę za-dzwonić do majora.
Zaniepokojony Gryczman natychmiast złożył meldunek. Na jego rozkaz plutonowy Baran i obsługa cekaemu zajęli po-nownie stanowisko ogniowe. Po krótkiej rzeczowej rozmowie z Sucharskim chorąży podszedł do Barana i lekko podener-wowany oznajmił:
– Obejdziesz posterunki wzdłuż muru i zbierzesz informa-cje od czuwających wartowników – rozkazał. – Dowiedz się,
16
skąd padł strzał i czy był to strzał pistoletowy, czy może z ka-rabinu.
– Tak jest – posłusznie odparł Baran i odmeldował się, ru-szając z misją.
Godzina 4.45
Kapitan Dąbrowski leży na kozetce. Jego smukła sylwetka odbi-ja się na tle ściany w srebrnym świetle księżyca. Ciemne, krót-ko przystrzyżone włosy odsłaniają regularne rysy twarzy i rzym-ski, pięknie zarysowany nos. Te cechy zdradzają szlacheckie pochodzenie. Syn węgierskiej baronówny Elżbiety z Brulików i polskiego szlachcica Romualda herbu Jelita, porucznika armii Austro-Węgier, urodzony w 1904 roku w Budapeszcie, ponad wszystko umiłował swoją ojczyznę – Polskę.
Nie ulega wątpliwości, że jest przystojnym mężczyzną. Te-raz, pogrążony w głębokim śnie, odpoczywa.
Na ścianie wisi duży zegar wybijający metalicznym gon-giem pełne godziny. Kapitan powoli otwiera oczy. Spoglą-da na leżącą przy nim postać i nie pojmując, jak to możliwe, z uwagą obserwuje przeciągającą się leniwie kobietę. Jej buj-ne kształty i wydatny biust skromnie otula cieniutka koszu-la nocna. Jest ładna, choć wydaje się trochę starsza od niego. Obudzona, uśmiecha się czule. Mężczyzna, mocno tym po-ruszony, patrzy na nią w milczeniu, nie dowierzając własnym oczom.
– Ala? Co ty tu robisz!? – rzuca zdziwiony. – Idź spać, kochanie. Obudzisz dzieci – jej ciepły głos wy-
pełnia pokój, a zmysłowe biodro wychyla się nieznacznie spod cienkiej kołdry.
– Czyje dzieci? – kapitan rozgląda się nerwowo. – Tu nie ma żadnych… Jesteśmy w koszarach – próbuje pojąć sytuację.
Alicja wstaje z łóżka. W półmroku widać jej mocno za-okrąglony brzuch. Nagle przez uchylone drzwi do środka zaczynają wchodzić maluchy w różnym wieku. Dąb rowski
17
obserwuje tę sporą gromadkę i sam sobie głośno zadaje pytanie:
– Skąd one się tu wzięły? – To wszystko nasze, przecież wiesz, Franku… – wyjaśnia
Ala. – Wojtuś, Ignaś, Maurycy, Danusia, Marysia, Jadwi-nia… – wylicza bez końca, a imiona ciągną się niczym kon-dukt żałobny.
– Nie! – krzyczy kapitan, ale dzieci ustawiają się w sze-regu.
– „Tato nie wraca ranki i wieczory. We łzach go czekam i trwodze”… – recytują.
– „Lozlały zeki, pełne zwieza boly i pełno źbójciów na dlo-dze…” – najmłodsze strasznie sepleni.
Pomieszczenie wypełniają śmiech i głośne brawa, a jasne, intensywne światło odsłania przerażoną twarz Dąbrowskie-go, który wreszcie dostrzega, że znajduje się na środku sceny. Blask refl ektora wbija się w źrenice i oślepia. Zawstydzony, przykrywa się kołdrą. Nagle słychać wpadających do teatru uzbrojonych w karabiny Niemców. Spanikowany tłum roz-biega się we wszystkich kierunkach. Żołnierze podchodzą do proscenium, gdzie za Dąbrowskim kryją się strwożone dzieci i kurczowo obejmują małymi rączkami jego nogi.
– „Brody ich długie, kręcone wąsiska, wzrok dziki, suknia plugawa, noże za pasem, miecz u boku błyska, w ręku ogrom-na buława” – kapitanowi przypomniał się właśnie dalszy frag-ment wiersza Mickiewicza.
Sięga więc nerwowo pod kołdrę i zaczyna szukać pasa z pistoletem. Bezbronny, oślepiony światłem, nie dostrzega wrogich mu twarzy. Przed oczami wije się jedynie ciemna masa ludzi. Słychać, jak przeładowują broń i nagle zaczyna-ją strzelać. Dąbrowski dostrzega ogniki wystrzałów, z każdą sekundą jest ich coraz więcej. Kule hulają po scenie ze zło-wieszczym świstem. Dzieci, jedno po drugim, padają na deski, tonąc w kałuży krwi...
18
Godzina 4.46
Kapitan Dąbrowski, zlany potem, siada na łóżku i otwiera oczy. Rozpoznawszy gabinet Sucharskiego, oddycha z ulgą. Znik-nął straszliwy teatr, zniknęli Niemcy. Nie ma Alusi ani wy-imaginowanych dzieciaków. Przy biurku zasnął major, u jego stóp leżą dwa wierne psy. Sucharski zastygł w nietypowej po-zie, z głową wspartą na ramieniu. Niewysoki, z ciemnymi gę-stymi włosami, kilka lat starszy od Dąbrowskiego komendant Wojskowej Składnicy Tranzytowej na Westerplatte. Pod prawą ręką, w której jeszcze trzyma pióro, spoczywa list do rodziny, który właśnie pisał, poplamiony niewielkim kleksem. Kto wie, czy to nie ostatni przed wojną? Napięcie wzrasta z każdym dniem. Dla nich tu, na Westerplatte, wojna wydaje się nieunik-niona. I choć w radiu co rusz podają, że odwilż, że ocieplenie stosunków, że Hitler odstąpił, że nigdy się nie odważy, to jed-nak tutaj, na rubieżach polskości, najlepiej czuć nadchodzącą nawałnicę. Od 26 sierpnia, gdy naprzeciwko Składnicy w ka-nale portowym zacumował pancernik „Schleswig-Holstein”, żołnierze w zasadzie nie rozstają się z bronią. Ale choć wszy-scy odczuwają narastające napięcie, życie w Wojskowej Skład-nicy Tranzytowej zachowuje pozory normalności.
Teraz zegar na ścianie pokazuje godzinę 4.47. Wskazówka przesuwa się właśnie na 4.48. I wtem z oddali do uszu dopie-ro co zbudzonego kapitana dochodzi donośny dźwięk. Jakby wystrzał armatni, po czym coś, jak gdyby krótki świst lotu po-cisków, i… budynkiem wstrząsa potężna eksplozja. Dwa wy-buchy pocisków armatnich dużego kalibru, za nimi następne. To powitanie przebywającego w Gdańsku „Schleswiga-Hol-steina” nie wróży niczego dobrego. A więc Niemcy próbują wziąć Westerplatte przez zaskoczenie? Szyby z hukiem wy-latują z okien, budząc Sucharskiego. Dąbrowski zrywa się na równe nogi, major pospiesznie dopina pas z pistoletem. Psy się kulą i skowyczą w strachu. Po pierwszym wybuchu zaczyna się
19
regularna kanonada. Gdzieś z oddali, zza kanału, z Nowego Portu daje o sobie znać groźny stukot cekaemu. Świt 1 wrze-śnia zniweczył dotychczasowy kruchy spokój. Kapitan patrzy majorowi prosto w oczy, lecz poza skupieniem i opanowaniem niczego innego z nich wyczytać nie może. Dzwoni telefon – Sucharski podnosi słuchawkę.
– Tak, przecież słyszę – mówi suchym tonem, nadzwyczaj spokojnie. – Zarządzam alarm załogi. – Spogląda na podwład-nego. – A więc wojna…
W pośpiechu dopina jeszcze haftki przy kołnierzu i nie cze-kając, co powie kapitan, znika za drzwiami. Do kanonady do-łącza dźwięk wyjącego w koszarach alarmu. Dąbrowski nie bez lęku, ale mocno podekscytowany szepce bardziej do sie-bie niż do wychodzącego majora:
– Nareszcie. Zaczęło się… To powiedziawszy, chwyta za telefon. Na linii zakłócenia,
słychać jedynie trzaski. Po chwili jednak uzyskuje połączenie. – Gryczman? – rzuca kapitan. – Co się dzieje na przed-
polu? – po drugiej stronie brak odpowiedzi. – Jesteś tam? – do-pytuje się podenerwowany.
– Wysadzili mur! – odpowiada głos w słuchawce. To Grycz-man próbuje przekrzyczeć hałas rozrywających się pocisków.
– Jak tylko wejdą, otwórzcie ogień! – dodaje Dąbrow-ski. – Ale celnie!
– Tylko celnie, panie kapitanie – odpowiada głos po-słusznie.
Dąbrowski się rozłącza. Za oknem grają już odpierające atak karabiny maszynowe. Delikatny uśmiech rozjaśnia twarz kapitana. Wie, że to chorąży Gryczman wprowadza właśnie w życie jego rozkazy. Całą obronę przemyśleli wielokrotnie. W tajemnicy przed Niemcami przygotowali przecinki w lesie na kierunkach ostrzałów cekaemów, tak by „nawet mysz im się nie prześlizgnęła” – jak często się śmiali. I w rzeczy samej stanowiska ogniowe na Westerplatte tworzyły zwartą, bardzo szczelną zaporę.
20
Las wprawdzie utrudniał budowę umocnień, lecz żołnierze pracowali wytrwale wiele dni i nocy. Do pracy uży wali młot-ków oraz gwoździ z wojłokowymi podkładkami, które poma-gały tłumić odgłosy, by Niemcy nie odkryli, że Westerplatte in-tensywnie przygotowuje się do boju. Kiedy jaśniało, dokładnie maskowali wykonane roboty. Podobnie było przed laty. Wzno-szenie budynków na Westerplatte również było objęte szcze-gólną tajemnicą. Nawet autor projektu zewnętrznej części ko-szar, profesor Jerzy Stankiewicz, nie wiedział, w której części Polski staną zaprojektowane przez niego arkady.
Obszerny, usytuowany w centrum pierścienia wartowni, trzykondygnacyjny gmach otrzymał kształt niesymetrycznej litery „T”. Do budowy przystąpiono wiosną 1934 roku. Nie używano koparek, ciężarówek ani betoniarek. Prace ziemne, mieszanie cementu, wapna i żwiru wykonywali żołnierze pod okiem fachowców. Ściany koszar wzniesiono z cegły. Jedynie zręby, powały i pomieszczenia szczególnie ważne – takie jak kabina i elektrownia bojowa, radiostacja oraz magazyn amu-nicji – wykonano z żelazobetonu o grubości 40–60 centyme-trów. Płaski dach i dwa tarasy pokryto klinkierowymi płytka-mi, a niewielka powierzchnia dachu miała utrudnić wrogowi ewentualne bombardowanie z powietrza. Wnętrze koszar zo-stało świetnie wyposażone. W holu stanęły dębowe ławy i sto-ły. Podobnie w świetlicy i jadalni. Żołnierze w swych pokojach mieli do dyspozycji drewniane szafy. W łazienkach zainstalo-wano nowoczesne urządzenia sanitarne. Załoga Westerplat-te miała stały dopływ ciepłej wody oraz centralne ogrzewanie i wentylację. Nad wejściem głównym koszar umocowano pła-skorzeźbę z piaskowca przedstawiającą orła.
Godzina 4.50
Bliski wybuch wprawia koszary w drżenie. Tynk sypie się ze ścian, a pomieszczenie wypełniają kłęby siwego pyłu. Kapitan wybiega z gabinetu. Raz po raz słychać wybuchy,
21
pociski eksplodują coraz bliżej. Schody i korytarz opusto-szały. W oddali rozlega się pospieszny tupot żołnierskich butów i pokrzykiwania ofi cerów. Dzwonek alarmowy wyje nieprzerwanie, stawiając w gotowości wszystkie placówki. Nagle do jego dźwięku dołącza zupełnie inny, przypomina-jący ksylofon. Sygnał prowadzi kapitana do gabinetu lekar-skiego. Dąbrowski wytęża słuch i trzymając broń w pogoto-wiu, ostrożnie uchyla drzwi. Szklane szafki z lekarstwami są podziurawione jak sito. To stąd ten fi lharmoniczny dźwięk. Po podłodze czołga się przerażony żołnierz – młody chłopak spod Kielc. Dąbrowski podaje mu rękę. Dłoń chłopca jest zimna i mokra ze strachu. Trzymając się kapitana kurczowo niczym dziecko matki, jeszcze chwilę pełznie na kolanach.
– Pamiętasz, co ci mówiłem na ćwiczeniach? – przypo-mina, pochylając się nad nim, kapitan. – Nisko trzymaj sie-dzenie, bo ci je odstrzelą – ten żart choć trochę rozładowuje napięcie.Żołnierz śmieje się nerwowo, nogi ma jeszcze miękkie ze
strachu. Widać jednak, że obecność dowódcy dodaje mu od-wagi. Z pomocą Dąbrowskiego wstaje i salutuje.
– Dobra, biegnij! – rozkazuje kapitan.Chłopak kiwa głową i pędzi przez korytarz. Dowódca
odprowadza go wzrokiem. Dopiero teraz dostrzega otwar-te drzwi łazienki. Przestrzelone rury tworzą fantazyjne wo-dotryski. Z chwilowego zamyślenia wyrywa go przebiega-jąca grupka. Słychać jakieś krzyki w jednej z żołnierskich sypialni. Kapitan szybko przemierza odległość dzielącą go od hałasu. Musi się pochylić, gdyż wpadające przez okno kule wbiły się w ścianę korytarza niebezpiecznie blisko jego głowy. W oknach pomieszczenia nie ma już ani jednej szy-by. Kilku żołnierzy przycupnęło przy parapecie. Karabino-we kule wciąż szaleją po sali, wzbijając w powietrze pierze z rozprutych poduszek. Teraz trzeba odpowiednio pokiero-wać żołnierzami, pokazać im, że wszystko jest pod kontrolą ofi cerów.
22
– Na stanowiska! – zarządza Dąbrowski. – Alarm, powstań! Na stanowiska! – głos ma spokojny, ale zdecydowany. W ży-łach pulsuje mu krew.Żołnierze przez moment niepewnie rozglądają się po sobie.
Szybko jednak reagują na słowa dowódcy, podrywają się i wy-biegają na korytarz. W koszarach już prawie pusto. Pod osłoną placówek „Przystań” oraz „Prom” do wartowni docierają uzu-pełnienia z koszar, które zgodnie z planem obrony wzmacnia-ją stan liczebny załogi.
Godzina 4.53
Przy drzwiach wejściowych kapitan Dąbrowski dostrzega po-rucznika Pająka z grupą żołnierzy „Promu”. Pająk jest nomi-nalnym dowódcą tej najbardziej wysuniętej na wschód pla-cówki. Niestety, choroba na kilka dni skutecznie zatrzymała go w koszarach. Teraz, mimo że jeszcze nie całkiem zdrowy, szykuje się do przejęcia dowodzenia od Gryczmana. Żołnie-rze przygotowani do walki, w pełnym rynsztunku, stoją przy-ciśnięci do ściany. Budynkiem wstrząsa kolejna eksplozja. Po-cisk wybucha bardzo blisko, potęgując w nich strach. Po czole porucznika płynie strużka potu, twarz oblewają mu rumieńce. To osłabienie po niezupełnie zwalczonej chorobie. Grypa cią-gle jeszcze daje o sobie znać. Powraca z gorączką.
– Przygotować się – wydaje komendę Pająk.Przerażeni żołnierze wypełniają rozkaz. Znowu wybuch
pocisku, tym razem prawie przy samych drzwiach. Rozpa-lony odłamek, rozpruwając skrzydło drzwi, wpada teraz do holu i wiruje jak oszalały na oczach stojących. Jeden z chłop-ców dyskretnie robi znak krzyża. Wtórują mu inni. Kawałek tynku odpada tuż przy drzwiach wyjściowych i szary pył sy-pie się na głowę porucznika. Na zewnątrz trwa bardzo silny ostrzał. To bezwzględny pancernik kontynuuje groźny ogień na wprost ze swoich dział 280 mm. Manewrując wzdłuż ka-nału portowego, kieruje całą siłę ognia w kierunku placówki
23
„Prom”, a następnie przenosi ją na koszary. Dąbrowski przy-trzymuje Pająka ręką.
– Czekaj! – mówi. – Idę – odpowiada porucznik. Widać, że rwie się do walki.Żołnierze obserwują tę scenę z niepokojem. Czekają na
dalszy bieg zdarzeń. Całe Westerplatte jest otoczone przez Niemców.
– Masz czekać. To rozkaz! – nie ustępuje Dąbrowski. To rzekłszy, ostrożnie wychyla się przez drzwi. Patrzy na tu-
many piachu wzbijane przez kolejne pociski. Dym, ogień i pył mocno ograniczają widoczność.
– Pójdziesz, jak ostrzał przycichnie – oznajmia po namy-śle. – Rozumiesz? – porucznik nie odpowiada. – Wykonać! – rzuca kapitan, po czym kieruje się w głąb korytarza.
Alarm wciąż wyje wściekle, jak gdyby się zaciął. Ta orkie-stra jest nie do zniesienia.
– Wyłączcie już te dzwonki! – woła. – Dość tego!Wycie ustaje. Z zewnątrz dobiega tylko huk wystrzałów
i eksplodujących niczym fajerwerki pocisków. Gdzieniegdzie przebija się terkot karabinów maszynowych i pojedyncze wy-strzały karabinów. Sylwetka kapitana znika w ciemnościach. Pająk patrzy na swoich ludzi. Ich młode oczy zdradzają strach, ale potrzebnej determinacji mimo wszystko im nie brakuje. Walka na zewnątrz przybiera na sile.
– Za mną! – rozkazuje Pająk. Daje znak ręką i wybiega w tumult jako pierwszy.
Godzina 4.54
Tymczasem na stanowisku erkaemów, zwanym placówką „Wał”, usytuowanym na nasypie kolejowym, kapral Szamlew-ski i dwaj jego żołnierze, przyczajeni, wpatrują się w przed-pole. Na razie panuje spokój, wroga ani śladu. Pociski spo-radycznie eksplodują również i w tej części półwyspu. Nagle z oddalonego nieco budynku stacji kolejowej po lewej wybiega
24
w ich kierunku Wojciech Najsarek w koszuli, próbując włożyć bluzę mundurową starszego sierżanta rezerwy. Stacyjka leży na terenie Wojskowej Składnicy Tranzytowej, jest wysuniętą, jednoosobową placówką bez żadnego znaczenia taktyczne-go, już poza linią obrony Polaków. To, że Najsarek jako zawia-dowca stacji 1 września o świcie znalazł się na swoim stano-wisku pracy, wynikało jedynie z zaskoczenia polskiej załogi podstępnym atakiem Niemców. Gdyby było inaczej, już dawno zdołałby się ewakuować do bezpiecznego „Fortu” lub do war-towni numer 5, a stamtąd do koszar. Bo choć wszyscy przeczu-wali nadejście nieuchronnego, nie znali jednak dokładnej daty i godziny agresji.
Biegnie zatem teraz zawiadowca co sił w nogach wzdłuż torów kolejowych w kierunku czujki kaprala Szamlewskiego. Jesz-cze jakieś czterdzieści metrów i będzie bezpieczny. Tylko kilka susów i zagrożenie stanie się znacznie mniejsze. Szamlewski rozgląda się na boki, po zaroślach, chcąc dostrzec wszystko, co mogłoby przeszkodzić Najsarkowi w dosięg nięciu celu.
Kapral widzi już wyraźnie zasapaną twarz zawiadowcy. Na-gle, nie wiadomo skąd, pada głucha, krótka seria z pistoletu maszynowego. Najsarek jakby zwalnia, zatrzymuje się. Szam-lewski ma wrażenie, że zawiadowca uśmiecha się do niego, lecz po chwili jak kłoda pada twarzą do ziemi. Nie podnosi się, nie daje znaku życia. Na to Szamlewski błyskawicznie przeła-dowuje erkaem i starając się nie okazywać towarzyszom, jak bardzo jest wstrząśnięty, strzela krótką serią po krzakach na postrach. Wroga wciąż nie widać. Niestety, karabin zacina się jak na złość.
– Psiakość! – klnie Szamlewski. – Od razu musiał się spie-przyć...
Nie ma czasu na naprawę. Z zarośli zwartą masą wyłania-ją się niemieccy żołnierze. Trudno ocenić, ilu ich jest. Spraw-nie zbliżają się w kierunku Polaków. Szamlewski próbuje na-prawić erkaem. Na próżno szarpie się z zaciętą łuską. Wie, że
25
w tej sytuacji nie uda mu się naprawić broni. Oceniając dzielą-cą ich od wroga odległość, szybko podejmuje decyzję.
– Wiejemy! – krzyczy do swoich żołnierzy. Rzucają jeszcze w stronę nieprzyjaciela kilka granatów.
Uciekają, pozostawiając za sobą gałęzie drzew koszone se-riami karabinowymi. Sytuacja staje się groźniejsza, grupka Niemców uparcie podąża bowiem za nimi, cały czas strzelając. Szamlewski i jego dwaj podwładni czołgają się w stronę war-towni numer 5. Tam z pewnością znajdą schronienie. Strzały z automatu prawie ich dosięgają. Kule świszczą nad głowami. Kapral energicznym ruchem pokazuje kolegom, żeby znieru-chomieli. Kule padają na ziemię wokół nich. W końcu, kiedy wyciąga nożem zablokowaną łuskę, udaje mu się usprawnić zacięty erkaem.
– No – wzdycha z ulgą. – Tylko łuska była zerwana. Po tych zbytecznych wyjaśnieniach podczołguje się w kie-
runku leżącego pnia drzewa. Znajdując tam schronienie, Szamlewski otwiera wreszcie ogień ciągły. Starszy legioni-sta Zatorski i legionista Pokrzywka wtórują mu pojedynczy-mi kaszlnięciami karabinów. Chwilę później, gdy kurz osia-da, dostrzegają zastygłego w przyklęku, opartego o drzewo szupowca.
Szupo, a dokładnie: Schutzpolizei, to liczący blisko osiem tysięcy ludzi najstarszy korpus policyjny w Wolnym Mie-ście Gdańsku. Jego działania wymierzone były przeciwko mieszkającym na tych terenach Polakom. Formacja prowa-dziła zakazane przez prawo szkolenia wojskowe w ramach odbywanej przez Niemców służby policyjnej, a jej funkcjo-nariusze do 1 września 1939 roku pełnili służbę wartowniczą wokół półwyspu Westerplatte. Właśnie jeden z takich żołnie-rzy ukazał się teraz obrońcom w całej krasie.
– Trafi ony? – niecierpliwi się Zatorski. – Zobaczymy – uspokaja go kapral. Podczołguje się do Niemca i dostrzega jego szeroko otwar-
te oczy wpatrzone w bezkres. Upewniwszy się, że ma do
26
czynienia z nieboszczykiem, przeszukuje jego kieszenie, znaj-dując w nich cztery pełne magazynki. Zauważa też leżący na ziemi nowiutki automat. Zabiera wszystko i odczołguje się z powrotem.
– Sztywny – oznajmia z zadowoleniem. – Za Najsarka jesz-cze kilku nasieczemy, chłopaki.
– Prawdziwe cacko, nie? – chwali się, widząc spojrzenie Po-krzywki, po czym prezentuje zdobyczny pistolet maszynowy.
– Ale co teraz, panie kapralu? – pada pytanie legioni-sty. – Dokąd teraz pójdziemy?
Szamlewski ostrożnie wychyla głowę zza drzewa, widać, że mocno kombinuje. Zarośla, w których ukrywali się Niem-cy, ani drgną. Ale kapral ma już pomysł, wyciąga swój ostat-ni granat.
– Tak, dla pewności… – oznajmia i ze spokojem, ale ener-gicznie rzuca nim w stronę krzaków.
Słychać wybuch, jednak nadal nic się w nich nie porusza.
Po chwili na znak Szamlewskiego cała grupka podrywa się i przygarbiona, biegnie co sił w stronę plaży, w kierunku pla-cówki „Fort”. Chłopcy wpadają do okopów z boku, z prawej strony. Od razu przyłączają się do obrony. Kiedy zacina się ko-lejny erkaem, Szamlewski podaje żołnierzowi zdobyczny au-tomat. Coraz mniej kul świszcze nad głowami obrońców. Mat Rygielski – dowódca placówki – uważnie wsłuchuje się w ha-łas bitewny, a kiedy się upewnia, że natarcie zelżało, w jego piwnych oczach pojawia się blask zadowolenia.
– Wstrzymać ogień! – krzyczy donośnie.Komenda, jak w głuchym telefonie, idzie przez całą dłu-
gość okopów.Strzały ustają. Tylko jeden z żołnierzy jakby w amoku upar-
cie strzela dalej. – Przerwać ogień! – ponawia komendę Rygielski.Żołnierz nie reaguje, nie słyszy niczego. Oczy ma nieprzy-
tomnie utkwione w dal. Zaciął się, zupełnie jak ten erkaem
27
przed chwilą. Rygielski podbiega i siłą odrzuca chłopaka od karabinu. W źrenicach żołnierza pulsuje nienawiść. Zaciska pięści, jest w szoku. Dowódca przyjacielskim gestem pokle-puje go po ramieniu. Nie mówi nic. W obliczu tak silnych przeżyć słowa wydają się zbędne. Strach zastępują łzy. Żoł-nierz się kuli, chowając twarz w drżących dłoniach.
Godzina 4.59
Słońce coraz silniej razi w oczy. Artyleryjski ostrzał placówki „Prom” umilkł niemal zupełnie. Przerażeni żołnierze w oko-pach wciąż jeszcze próbują dojść do siebie. Jeden z nich dys-kretnie, ale odważnie wychyla głowę znad okopu. Tumany kurzu powoli opadają. Wysuwa się coraz więcej zaciekawio-nych głów, obserwując opustoszałe przedpole. Jeden z żoł-nierzy drżącą ręką przypala papierosa. To wyzwolona w du-żych ilościach adrenalina nie pozwala na odprężenie w chwili spokoju.
– To co? Wojna skończona? – zagaduje go plutonowy Ba-ran. – Szwaby pouciekały – żartuje, widząc roztrzęsionego chłopaka.
Dowcip rozluźnia sytuację, żołnierzy jakby opuszcza napię-cie. Ożywieni, zaczynają porządkować stanowiska i oczysz-czać broń z piachu. Nagle do okopu wpada porucznik Pająk ze swoimi żołnierzami. Gryczman oddaje honory ofi cerowi, tak żeby szeregowi widzieli. Porucznik podaje mu rękę na przywitanie. W tych gestach, pozornie bez znaczenia, ukryta jest wielka mądrość. Młodzi chłopcy muszą czuć, że nad nimi jest ktoś, kto wzbudza posłuch i szacunek takiego starego wiarusa jak Gryczman. Wszak chorąży to weteran pierwszej wojny światowej i wojny z bolszewikami. Z niejednego pieca chleb jadał. Przed chwilą, na początku obrony, ani przez mo-ment nie zadrgała mu powieka, nie załamał się głos. Ani na mgnienie oka nie zawahał się, wydając silnym głosem ko-mendy, które miały ich uchronić od śmierci. „Jeśli Gryczman
28
oddaje honory porucznikowi, ten to dopiero musi być heros” – powinien pomyśleć w tym momencie każdy młody żołnierz.
– Ledwie wyszliśmy do was, a zrobił się spokój – z nutą za-dowolenia w głosie stwierdza przybyły.
– Panie poruczniku – odpowiada Gryczman – jak takie wsparcie zobaczyli, to ruszyli biegiem do Berlina.Śmieją się obaj. W wirze szalejącego ognia i krwi odro-
bina poczucia humoru nikomu nie zaszkodzi, ma za to moc rozładowania napięcia. W okopie trwa krzątanina. Żołnie-rze porządkują pozycje. Przygotowują się do odparcia ataku, który z pewnością zaraz nastąpi. Nikt nie ma wątpliwości, że za chwilę, może za dziesięć minut zobaczą wrogich żołnie-rzy. Porucznik Pająk obserwuje przedpole przez lornetkę.
– Już są… – mówi spokojnie, na wpół do siebie.Między drzewami wyraźnie dostrzega przemieszczającą
się w ich kierunku czarną masę Niemców. Jak gdyby las na-gle ożył, zaludniając się ciemnymi zjawami. Nieprzyjaciel szybko pokonuje teren. Porucznik półszeptem zwraca się do chorążego:
– Strzelać na moją komendę.Gryczman podaje polecenie dalej, wiadomość momental-
nie dociera do wszystkich. Porucznik trwa w głębokim skupie-niu niczym woskowa fi gura, prawie nie oddychając. Dystans, jaki dzieli wroga od polskich okopów, zmniejsza się coraz bar-dziej. Karabiny wycelowane w Niemców czekają na sygnał. Oby tylko porucznik dobrze ocenił odległość, bo przy tej prze-wadze, jaką ma nieprzyjaciel, nikt nie wyjdzie z okopu żywy. Niemcy są już blisko. Tak blisko, że można rozpoznać ich twa-rze. Potykacze na przedpolu „Promu” skutecznie spowalniają natarcie. Znów drży ziemia. Kule karabinów rwą się na wro-ga, wybuchające granaty wzniecają tumany kurzu. Niewie-le widać, ale żołnierze strzelają celnie i skutecznie. Niestety, nadlatująca kula dosięga barku jednego z obrońców. Zranio-ny, upada na plecy. Na jego miejscu natychmiast pojawia się drugi, celując tak, by nie marnować amunicji. Teraz odzywają
29
się wspierające obrońców moździerze. Ich pękate pociski do-tkliwie rażą nacierających. Kompania szturmowa z pancerni-ka i piechota dywizji SS „Danziger Heimwehr”, zmuszone do odwrotu, wycofują się w popłochu. Bitewny kurz powoli opa-da. Na przedpolu pozostają dziesiątki niemieckich trupów, niektóre jeszcze wstrząsane ostatnimi drgawkami.
Godzina 5.12
Kapral Grabowski i jego siedmiu ludzi na specjalny rozkaz majora Sucharskiego wytaczają z garażu Lafi ryndę – działo kaliber 75 mm. Ogromne, zwaliste, pamiętające jeszcze cza-sy carskie.
– Teraz cię sprawdzimy, maleńka – Grabowski poklepuje armatę niczym klacz.
Podchodzi do nich kapitan Dąbrowski. – Panowie, z działem trzeba przez las. Drogą nie przejdzie-
cie – mówi spokojnie. – Może spróbujemy biegiem? – głośno zastanawia się je-
den z żołnierzy. – W lesie ugrzęźnie… – Nie powinniście ryzykować – ostrzega kapitan. – Za duży
ostrzał. W las! – dodaje z naciskiem.Artylerzyści wypychają Lafi ryndę na zewnątrz. Koła ciężko
szurają po żwirze. Kule z niemieckich karabinów miotają się przy samej ziemi. Żołnierze posłusznie pchają działo w stro-nę lasu.
– Ciężka cholera! – słychać oznaki zmęczenia. Ten szalony transport wyraźnie nie należy do przyjemnych.
– Damy radę – uspokaja kolegów Grabowski. – Zaraz dzie-wuszka pokaże, co potrafi .
Zaciskając zęby, dzielnie toczą armatę przed siebie. Dzia-ło od razu klinuje się między pierwszymi drzewami. Wszelkie próby przepchnięcia go dalej nie przynoszą rezultatu.
– To nie był dobry pomysł – usprawiedliwiając trudno-ści, Grabowski szuka jakiegoś sensownego rozwiązania.
30
Zmartwiony, chwilę stoi, drapiąc się w głowę, ostatecznie roz-kłada ręce.
– No i co teraz zrobim? – niepokoi się jeden z żołnierzy.Stanowisko armaty jest tuż. A tu klops. Lafi rynda nawet
nie drgnie, ani w przód, ani w tył. Kapral biegnie do schro-nu przy stanowisku działa, podchodzi do telefonu polowego. Starszy legionista Antoni Trela obsługujący centralę przeka-zuje słuchawkę majorowi.
– Sucharski. Co się dzieje? – słychać po drugiej stronie kabla.
– Panie majorze! – melduje Grabowski. – Armatka ugrzęzła. Potrzebujemy piły i siekiery.
Sucharski zasłania słuchawkę dłonią. Z wyrzutem, trochę wściekły, patrzy na stojącego obok Dąbrowskiego.
– Po co szli z nią przez las?! – pyta zdziwiony. – Gdyby szli drogą, wystrzelaliby ich jak kaczki – logicznie
odpowiada kapitan. – To wymyśl teraz, co mają zrobić! Chcą piłę i siekierę! –
dodaje podniesionym głosem major.Dąbrowski bez słowa przejmuje telefon od Sucharskiego. – Weźcie od Gawlickiego – radzi. – On ma narzędzia
w elektrowni.Zaraz po tych słowach rozłącza się. Spogląda na majora.
Przez moment obaj mierzą się wzrokiem. Napięcie przerywa wbiegający do centrali inżynier porucznik Grodecki.
– Gdańsk odciął nam prąd – informuje krótko. – Uruchomić elektrownię bojową?
– Uruchomić – Sucharski kiwa głową.Grodecki wybiega jeszcze szybciej. Lekki uśmiech pojawia
się na twarzy Dąbrowskiego. – Z Gdańskiem nie pójdzie Niemcom tak łatwo – mówi.
– Takiego oporu się nie spodziewają. – Tu nie chodzi o żaden Gdańsk – sprowadza go na ziemię
major.
31
– Myślisz, że… – Dąbrowski broni się przed wypowie-dzeniem słowa „wojna”. Tysiące myśli przelatują mu teraz przez głowę. – Nie. To nie jest jeszcze przesądzone – doda-je po chwili. – Hitler nie odważyłby się. Polska nie jest sama. Mamy umowy międzynarodowe. To tylko próba zajęcia Gdań-ska. Nic więcej...
Major milczy. Nie przytakuje, nie przeczy. Bo i niby cóż mógłby kapitanowi odpowiedzieć? Ta cisza wydaje się Dą-browskiemu nie do zniesienia.
– Henryku! – zwraca się do majora. – Gdyby to była wojna, w radio coś by mówili. A tu nic, ani słowa.
– To tylko potwierdza moje przypuszczenia – Sucharski zniża głos.
– Nie daliśmy się zaskoczyć. I to jest najważniejsze – po-ciesza się coraz bardziej zaniepokojony kapitan. – Zresztą gdy Niemcy zobaczą, jak potrafi my walczyć, to wrócą do Berlina szybciej, niż przyjechali. Znam dobrze ich taktykę. Nie może-my dać się zastraszyć.
– Nie lekceważ Niemców, Kuba – radzi dowódca. – Kie-dy pancernik wpłynął do portu, mówiłem, że to koń trojański. Śmiałeś się… Nazwałeś go osłem. I teraz ten osioł ze wszyst-kich dział do nas strzela.
– Mam nadzieję, że w kwestii wojny jednak się mylisz – promyk nadziei rozjaśnia czoło Dąbrowskiego.
– Oby, Kuba, oby… – w głosie majora brzmi nuta troski. Dowódca ma świadomość, że ta resztka nadziei jest Dą-
browskiemu potrzebna. Wie o wiele więcej. Ale wciąż jeszcze musi dotrzymywać tajemnicy, tak jak ostatniego sierpnia zo-bowiązał go pułkownik Sobociński.
Wymienili spojrzenia. Kapitanem targnęło jakieś dziw-ne przeczucie. Wyszedł zaraz, pozostawiając Sucharskiego z Trelą.
– To naprawdę może być wojna, panie majorze? – zainte-resował się Trela.
32
– Nie wiem – usłyszał w odpowiedzi. – Połącz mnie szybko z Grabowskim. Dowiem się, co z tą nieszczęsną armatą.
Trela posłusznie łączy. Nie zadaje już więcej pytań. Gra-bowski odbiera telefon polowy. Melduje, że jego żołnierze rą-bią siekierą drzewo, przez które utknęli.
– I jak, sytuacja opanowana? – Prawie, panie majorze, prawie, już… – odzywa się głos
po drugiej stronie.Siekiera uderza po raz ostatni. Drzewo pada ścięte. Żoł-
nierze błyskawicznie wytaczają działo na przygotowaną pozy-cję. Kapral Grabowski wciąż trzyma w jednej ręce słuchawkę, w drugiej – dodatkowo lornetkę.
– Działo na pozycji – melduje oczekującemu w napię-ciu majorowi. – Gotowe do strzału. Proszę o rozkaz otwarcia ognia – głos kaprala drży z podniecenia.
– Zaczynaj, w imię Boże – dostaje pozwolenie. – Karabin maszynowy w okienku latarni morskiej – rzuca
Grabowski. – Celownik czterysta, granat, ładunek normalny, zapalnik z krótką zwłoką.
Po chwili następuje eksplozja. Unieszkodliwiony żołnierz niemiecki wraz ze swym cekaemem spada w dół ze stanowi-ska. Radość udziela się obsłudze działa. Grabowski dostrzega jeszcze spichlerz po drugiej stronie kanału i kolejnych Niem-ców z karabinami.
– Gniazdo cekaemu w oknie spichlerza na piętrze, celow-nik sześćset, granat… – wydaje dyspozycje.
Podekscytowany walką, zapomniał odłożyć słuchawkę. Major po drugiej stronie telefonu słyszał komendy kapra-la wydawane podniosłym głosem. Po chwili Grabowski się rozłączył, widocznie się zorientował, że ciągle był na linii. Major z wyraźną przyjemnością wsłuchiwał się w kolejne charakterystyczne klaśnięcia trafi ających w cel pocisków La-fi ryndy. Łatwo je było odróżnić od wielu innych wybuchów, ponieważ dobiegały z oddali, zza kanału i są wynikiem wy-strzału z działa zupełnie innego kalibru niż te, które od rana
33
oprawiały Westerplatte. Dzielna „prawosławna”, bo z uwagi na rosyjskie pochodzenie i tak ją nazywano, wystrzeliła tego ranka 28 pocisków, skutecznie niszcząc stanowiska ogniowe wroga. Lecz dla Niemców taka broń w rękach Polaków była nie lada zagrożeniem, całą zatem siłę ognia pancernika oraz baterii rozlokowanych wokół Westerplatte skierowali teraz na jedyne działo obrońców. Wraz z tą decyzją los armaty został przesądzony. Stanowisko strzeleckie wprawdzie przygotowa-no z wielką starannością, jednak nieprzyjaciel naniósł już na mapę to miejsce i z całą furią próbował uciszyć Lafi ryndę raz na zawsze. Kolejny nadlatujący pocisk wybuchł w pobliżu działa. Część obsługi natychmiast schowała się w schronie ziemnym. Pozostali trzej żołnierze szukali ratunku w najbliż-szych zaroślach.
– Stój! – zawołał za nimi Grabowski. Uciekinierzy jednak się nie zatrzymali. Kolejne wybuchy zmusiły kaprala do scho-wania się w schronie. Pociski uderzają coraz bliżej. Wreszcie jeden z nich trafi a tuż obok osamotnionej armaty, urywając jej koło i poważnie uszkadzając całe działo. Uciekający oglą-dają się za siebie, dostrzegają kres swej ulubienicy, po czym przyspieszają wystraszeni. Mijając placówkę „Elektrownia”, zostają zauważeni przez sierżanta Gawlickiego, który wychy-la się z okopu, zaskoczony widokiem trzech spanikowanych wojaków.
– A wy dokąd? – próbuje opanować sytuację. – Koniec wojny! – słyszy w odpowiedzi. – Co!? – sierżant nadal niczego nie rozumie. – Armatkę szlag trafi ł! – wyjaśnia jeden z artylerzystów.Nagle ostry wybuch rozlega się blisko placówki. Pocisk
kosi drzewo, które z ogromną siłą przewraca się na okopy. Gawlicki wraz z żołnierzami ze swojej placówki zaciekawio-nymi niecodziennym widokiem chowają się na dnie jednego z nich. Po chwili spod sterty poszarpanych liści wychyla się głowa sierżanta. Nikomu nic się na szczęście nie stało, ale je-den z żołnierzy jak oparzony wyskakuje z kryjówki i biegnie
34
za uciekającymi. Dowódca placówki wyszarpuje pistolet z ka-bury. Blokują go jednak gałęzie drzewa. Zbieg znika za po-zostałymi w zaroślach.
Godzina 7.48
Po ścianach wartowni numer 3 mieszczącej się w południo-wo-zachodniej części pierścienia obronnego biją teraz jed-na za drugą serie karabinowe. Utworzono ją kilka lat przed wybuchem wojny w budynku willi podofi cerskiej zbudowa-nej z muru pruskiego. Była to pozostałość kurortu, który za-gnieździł się na półwyspie zaraz po zakończeniu pierwszej wojny światowej. Konstrukcja zyskała betonowe podpiwni-czenie z urządzeniami na wzór pozostałych wartowni, ścia-ny kabiny wzmocniono żelazobetonem, zorganizowano też stanowiska dla karabinów maszynowych. Ogień trójki utrud-niał dostęp nieprzyjaciela na teren Składnicy od strony ka-nału portowego i przystani znajdującej się naprzeciw Urzę-du Pilotów.
Dowódcą placówki jest teraz plutonowy Jan Naskręt. W dolnej komorze strzelec Konstanty Jezierski usiłuje wy-patrzyć wroga. Stoi przy cekaemie i w napięciu obserwuje przedpole. Ręce mu drżą, próbuje opanować zdenerwowanie. Pod ścianami kulą się inni żołnierze. Kabiny bojowe wartow-ni są zabezpieczone zbrojonym stropem, lecz eksplozje poci-sków wroga działają na wyobraźnię. Najgorzej mają ci, którzy bronią się pod gołym niebem, w okopach. Ostrzał trwa nadal, wszystko dzieje się tak szybko. W ferworze walki każda minu-ta życia jest bezcenna. Jednak młodzi żołnierze, choć przygo-towani na najgorsze, nie chcą umierać. Na niewielki skrawek ziemi otoczony żywiołem nienawiści do wszystkiego, co pol-skie, spadają pociski ciężkiej artylerii. Wróg z wielką dokład-nością wstrzeliwuje się w stanowiska obronne Składnicy. Zza kanału słychać niemieckie kaemy. Nieprzyjaciel postanowił chyba zrównać Westerplatte z ziemią. Ciężkie granaty wy-
35
rzucają w górę ciemne słupy murawy. „Schleswig-Holstein”, spowity chmurą dymu, zieje ogniem. Żelazo, stal i drewno fruwają w powietrzu. W Nowym Porcie od wystrzałów spada-ją dachówki.
Jezierski przygotowuje karabin, jest gotów odeprzeć każdy niemiecki atak. Nagle, nie wiadomo skąd, przez okno strzel-nicze do środka kabiny bojowej wpada zabłąkany pocisk. Je-zierskiego gwałtownie odrzuca do tyłu. Krew bryzga na ka-rabin, ścianę i wszystkich wokół. Reszta załogi, zszokowana. ani drgnie. Osłupiali, jakby sparaliżowani, patrzą na leżące-go na ziemi kolegę. Jezierski drga w konwulsjach, próbując jeszcze złapać powietrze. Rana okazuje się śmiertelna, już nic nie da się zrobić. Dwudziestotrzyletni chłopak kona na oczach kolegów.
W tym momencie do kabiny wbiega plutonowy Naskręt. Szybko się orientuje w sytuacji i zwracając się do jednego ze skulonych pod ścianą żołnierzy, rozkazuje:
– Na stanowisko! Ruszać się!Załoga nie reaguje. Bartulewicz spogląda na dowódcę
z przerażeniem w oczach, widok umierającego kolegi ści-snął mu żołądek. Zbiera mu się na wymioty. Siedzi rozdy-gotany. Jeszcze nigdy nie widział śmierci z tak bliska. Prze-cież to mógł być on, to jego mogła dosięgnąć zabłąkana kula, a w każdej chwili następna może go wysłać na tamten świat na spotkanie z Jezierskim.
Naskręt potrząsa dwoma podwładnymi – ci również mają w oczach tylko strach. Plutonowy bez namysłu dopada kara-binu zbryzganego krwią, patrzy przez otwór strzelecki, wroga jednak nie widać. Do kabiny wbiega kapral Bronisław Drobek, który widzi dowódcę na stanowisku i spanikowanych żołnie-rzy. Podchodzi do leżącego we krwi Kostka, nachyla się nad nim, ale szybko stwierdza, że chłopak nie żyje. Drgawki przed-śmiertne ustały. Bronek robi ręką znak krzyża, patrzy na pozo-stałych. Śmierć kolegi wstrząsnęła również nim.
36
Godzina 7.51
Wszyscy żołnierze placówki „Prom” leżą na dnie okopów, cho-wając głowy w ramiona. Nawała ognia wciąż toczy się niby walec przez cały półwysep. Wszędzie wokół ustawicznie bęb-nią wybuchy. Dudum, brum, brum, dudum… Miarowo, z sza-tańską jakby pasją Niemcy wybuchami odmierzają czas. Ani chwili wytchnienia od zagrożenia i hałasu. Cały ogień jest te-raz skierowany przede wszystkim na placówkę „Prom”. To tu faszyści dostrzegają największą przeszkodę, która powstrzy-muje ich przed triumfalnym wkroczeniem na polską zie-mię. I słusznie. Obrona została zaplanowana tak, by właśnie
„Prom” przyjął pierwsze uderzenie i skutecznie zniechęcił na-cierających. Niemców wciąż przybywa. Wydaje się, że ich siły są niespożyte. W miejsce tych, którzy polegli na przedpolu
„Promu” oraz „Fortu” i dla których ziemskie sprawy nie mają już żadnego znaczenia, zajmują nowi, silni, żądni krwi i suk-cesów w walce.
Godzina 8.10
Kapral Szamlewski ostrożnie wystawia głowę z okopu pla-cówki „Fort”. Ostrzał jakby trochę zelżał. Widzi nadmorską plażę pełną niemieckich trupów, a po prawej las, mocno już posiekany przez kule. Gdzieś z jego głębi dobiega huk wybu-chów. Dym unosi się nad postrzępionymi drzewami. Kapral chowa się. Obok niego siedzi Rygielski.
– Co się dzieje, Mundek? – zagaduje. – Nie strzelają do nas – wyjaśnia zapytany. – Tyle to i ja wiem – odpala mat. – Cały ogień idzie na placówkę „Prom” – ciągnie dalej
Szamlewski. – Cholera! Zaraz zgniotą naszych w pył.Rygielski wychyla się z okopów.
37
Godzina 8.54
Pięć dział kalibru 150 mm i cztery 280 mm rozbłysło po raz któryś ogniem w kierunku Westerplatte. Wśród drzew skry-wających placówkę „Prom” od ponad godziny niemal bez przerwy trwało prawdziwe piekło. Detonacje niemieckich pocisków było wyraźnie słychać w rejonie koszar i wartowni. Dymy wybuchów spowiły cały teren Westerplatte. Drzewa pę-kały jak zapałki.
W końcu ostrzał nieco ustał. Żołnierze „Promu” leżą przy-sypani ziemią. Wokół nich roztacza się krajobraz niemal księ-życowy. Leje po pociskach przypominają ogromne kratery, w poszarzałe od pyłu niebo wbijają się ostre kikuty połama-nych drzew. Wszędzie unosi się kurz, który wciska się w uszy, nosy, zęby. Okopy powoli odżywają. Żołnierze otrzepują się z ziemi. Czyszczą broń.
W zasięgu wzroku plutonowego Barana jeden z młodszych żołnierzy, mocno pobladły, próbuje opanować silne drżenie rąk. Widać, że walczy z nerwami. Plutonowy podchodzi, wy-ciąga zza pazuchy piersiówkę i podaje mu ją. Chłopak patrzy na niego zaskoczony.
– Napij się – mówi Baran. – Za ojczyznę.Żołnierz waha się. Nie wie, czy mu wolno. Po chwili jednak
wyciąga rękę i odbiera od plutonowego butelkę. Przykłada ją do wyschniętych warg i pociąga łyk. Oczy się mu rozszerzają. Zaczyna się krztusić. Wtedy Baran klepie go przyjacielsko po ramieniu i śmiejąc się, pyta:
– Pierwszy raz? I co, synek, od razu lepiej?Czujny chorąży Gryczman zauważa to i podchodzi, stając
za plecami plutonowego. Baran szybciutko chowa napitek. – Ty się kiedyś dochrapiesz! – grozi mu palcem. – Rekwiru-
ję – mówi i wyciąga rękę do Barana. Plutonowy rozkłada ręce z miną niewiniątka. Nagle coś
mocno przykuwa jego uwagę. – Drzewa się ruszają... – kiwa głową w stronę przedpola.
Spis treści
Od autorów . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 5
Prolog 31 sierpnia 1939, czwartek . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 9
Rozdział 11 września 1939, piątek . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 13
Rozdział 22 września 1939, sobota . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 85
Rozdział 33 września 1939, niedziela . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 139
Rozdział 44 września 1939, poniedziałek . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 171
Rozdział 55 września 1939, wtorek . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 195
Rozdział 66 września 1939, środa . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 213
Rozdział 77 września 1939, czwartek . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 229
Epilog . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 253