prolog - powiescinternetowablog.files.wordpress.com · patrzył z fotografii triumfalnie, ... (w...

59
PROLOG Jeśli rzeczywiście interesuje was ta historia, najpierw pewnie chcielibyście usłyszeć, gdzie urodził się jej bohater, jak spędził dzieciństwo, czym zajmowali się jego rodzice i wszystkie te bzdety jak z „Dawida Coperfielda”, ale – uprzedzam z góry – nie będziemy się w to wdawać. Takie opowieści nudzą. Interesuje nas status quo. Dick Palmer ma problem – to pewne. Dziwnie irytują go myśli o rodzinnym domu. „Doprowadza mnie do szału fakt, że tyle czasu poświęcam na myślenie o rodzicach! Czy to normalne? – Dick zadawał sobie to pytanie coraz częściej, mając świadomość, co stoi u źródła jego wewnętrznego wrzenia – Czy nie ma w tym czegoś trochę żałosnego? Przecież mam trzydzieści lat! Czy taki staje się człowiek przez zbyt długie mieszkanie w rodzinnym domu? Czy tylko mnie to spotkało?” Nieustanne gradobicie pytań towarzyszyło mu na co dzień, przy wykonywaniu najbardziej banalnych czynności. Niemalże w gorączce i gniewie (już nie wiedział, czy do siebie, czy do rodziców) podjął decyzję: dość tego.

Upload: duongnguyet

Post on 01-Mar-2019

215 views

Category:

Documents


0 download

TRANSCRIPT

PROLOG

Jeśli rzeczywiście interesuje was ta historia, najpierw pewnie

chcielibyście usłyszeć, gdzie urodził się jej bohater, jak spędził dzieciństwo,

czym zajmowali się jego rodzice i wszystkie te bzdety jak z „Dawida

Coperfielda”, ale – uprzedzam z góry – nie będziemy się w to wdawać. Takie

opowieści nudzą. Interesuje nas status quo.

Dick Palmer ma problem – to pewne. Dziwnie irytują go myśli

o rodzinnym domu. „Doprowadza mnie do szału fakt, że tyle czasu poświęcam

na myślenie o rodzicach! Czy to normalne? – Dick zadawał sobie to pytanie

coraz częściej, mając świadomość, co stoi u źródła jego wewnętrznego wrzenia

– Czy nie ma w tym czegoś trochę żałosnego? Przecież mam trzydzieści lat! Czy

taki staje się człowiek przez zbyt długie mieszkanie w rodzinnym domu?

Czy tylko mnie to spotkało?” Nieustanne gradobicie pytań towarzyszyło mu

na co dzień, przy wykonywaniu najbardziej banalnych czynności. Niemalże

w gorączce i gniewie (już nie wiedział, czy do siebie, czy do rodziców) podjął

decyzję: dość tego.

2

I (Dick)

Zaczęło się tandetnie do bólu, zupełnie tak, jak zaczyna się to

we wszystkich szmirowatych powieściach o miłości: pewnego dnia Dick Palmer

obudził się z twardym postanowieniem, że dziś się wyprowadza i powie matce,

żeby dała mu spokój. Można by tu jeszcze dodać, że „nad ranem spadł rzęsisty

deszcz, a potem dopiero Dick obudził się i tak dalej…” No ale nie spadł, więc

nie komplikujmy sprawy, bo dla Dicka i tak sytuacja nie była prosta. Biorąc

na logikę, oczywiście powinien zostać tam, gdzie mieszkał. Zarabia psie

pieniądze, pracuje do późnych godzin, a dom rodziców jest wystarczająco duży,

by mógł ich, teoretycznie, nie widywać całymi dniami, jeśli nie miałby ochoty.

Zajmuje całe piętro. Panuje tam śmietnik. Matka przestała posyłać do niego

gosposię, kiedy zrobił awanturę o to, że Inez zniszczyła mu jeden z modeli

domków. Poza tym ma dostęp do kuchni, pralki i pełnego spektrum czasopism

prenumerowanych przez rodziców, a raz na tydzień dorzuca swoje rzeczy

do płóciennej torby, którą matka oddaje do pralni chemicznej po drodze

do pracy, a Inez następnego dnia odbiera. Nie był dumny z tego układu,

to oczywiste, ani z tego, że jest starym bykiem, a matka nadal dzwoni do niego

do pracy, gdy zamawia warzywa i owoce na cały tydzień, żeby zapytać, czy zje

dodatkową porcję truskawek albo co woli na kolację – palię czy leszcza.

3

II (Inez)

Nie do wiary, co za niewdzięczny gnojek – cedziła przez zęby Inez. Trzęsła

się już cała, w tłumionej samodyscypliną furii. Dygocząca w jej ręce jarzeniowo

różowa miotełka do kurzu sprawiała, że roztocza szybowały po całym

salonie i osiadały na meblach jak alianci masowo katapultujący się podczas

Wojny na Pacyfiku.

– Gdyby nie obecność jego matki, dowiedziałby się, co o nim

myślę z dokładnością do dwóch miejsc po przecinku! Dowiedziałby się,

co sądzę o nim, o jego ospowatej gębie, o syfie, który wokół siebie stwarza,

o tych kretyńskich domkach i oczywiście o tej jego wywłoce, którą sprowadza

sobie co czwartek kuchennymi drzwiami, jak tanią, portorykańską dziwkę.

Najchętniej złoiłabym mu ten zakuty łeb rurą od odkurzacza, a brudne gacie

i skarpetki, które walają się po całym piętrze wpakowałabym mu tam, gdzie nie

dochodzi kalifornijskie słońce!

I pomyśleć, że był takim miłym chłopczykiem, z dołeczkami w policzkach,

w śpioszkach z Kaczorem Donaldem. Serce topniało mi niczym duńskie masło,

kiedy śmiał się jak pies Goofy, klaskał w swoje tycie różowe rączki i usiłował

złapać Clarka za ogon.

Był słodkim malcem. Nie zmienia to jednak faktu, że wyrósł na żmijowatą,

egoistyczną mendę, rasowego dupka i sytego debila. Dziś Dick to kutas jakich

mało, bez dwóch zdań! – kipiała w myślach, omiatając energicznie przeszklone

ramki, ustawione na kolonialnej komodzie i zupełnie nie dbając o delikatność

należną tej pracy.

Na jednym ze zdjęć mały, upaćkany kremem blondynek siedział przed

tortem z napisem „Happy Birthday Richard”. Na innym – nieco większy

chłopczyk – leżał w łóżku, komentując szczerbatym uśmiechem zagipsowaną

4

nogę dyndającą na wyciągu. Ten sam bohater został oprawiony w większość

pozostałych ramek. Patrzył z fotografii triumfalnie, prezentując rozliczne

odcienie swoich etapów rozwojowych.

ON stał gdzieś między nastolatkiem w workowatym swetrze à la Kurt

Cobain, a porażającą kiczem pamiątką z balu maturalnego ‘99. W ciemnym

passe partout, pominięty przez gniewną rękę Inez, zaimpregnowany warstewką

kurzu – Robert Palmer w pełnym umundurowaniu – wschodząca gwiazda U. S.

Air Force w stopniu podoficera, „zasłużony żołnierz, wzorowy obywatel,

nieodżałowany ojciec rodziny”…

III (Dick)

Żywimy urazę do rodziców o to, że spieprzyli nam życie, a nie zdajemy

sobie sprawy, że w chwili gdy nam rodzi się potomstwo, przestajemy być tym

biednym dzieckiem, nad którym użalamy się w głębi duszy. Odkąd Palmer

Junior poznał Scarlett, myślał, że chce mieć dzieci. Jego teoria potencjalnego

ojcostwa była jednak pełna sceptycyzmu i sprzeczności. Być może wynikała z

niedowierzenia, że kiedykolwiek przypadnie mu w udziale rola ojca.

„Oto coś, co mogłoby stać się wszystkim: dzieci” – myślał. „Od momentu,

w którym się rodzą, aż do czasu, kiedy zbierają się wokół ciebie, żeby usłyszeć

twoje ostatnie słowo, poprzez wszystkie etapy życia między jednym a drugim.

Żeby jednak mogły stać się wszystkim, musiałyby być wszystkim; koniec

z restauracjami, przedstawieniami broadwayowskimi, kinami, muzeami,

galeriami sztuki oraz innymi niezliczonymi rozrywkami, które oferuje miasto.

Nie był to dla mnie wielki problem, jeśli wziąć pod uwagę, jak mało z nich

korzystam. Ale te rozrywki stanowią jakąś opcję, a opcje są ważne. Opcje

5

oznaczają wolność, a ojcostwo by je przekreśliło i ograniczyło wolność,

co z kolei ja mógłbym potem mieć dzieciom za złe…”

Rodzicielstwo nie jest opcją. Jest grubą kreską oddzielającą to, co już było

i nie wróci od tego, co jest tu i teraz. Czy przekreśla wolność? W sensie

dyspozycyjności i utraty spontaniczności – pewnie tak. Jednak mimo ograniczeń

(w dużej mierze przyziemnych) bycie rodzicem definiuje to, kim jesteś teraz,

pokazuje, że wcześniej nie miałeś o wielu rzeczach pojęcia, a już na pewno

nie miałeś pojęcia, kim jesteś i jaki jest sens twojego bycia. Stworzenie drugiego

człowieka i odpowiedzialność za niego jest największą lekcją pokory, najbardziej

namacalną i pouczającą. Czy Dick Palmer jest na tę lekcję gotowy? Nie. Nikt nie

jest. Wpadka w jego przypadku to jedyna OPCJA, która może się wydarzyć.

Te egzystencjalne dywagacje dodawały Dickowi zapału. Po śpiesznie

wykonanej toalecie, zszedł po schodach do kuchni. Towarzyszył mu aromat

świeżo zaparzonego espresso i dobywające się dźwięki z wysłużonego już radia.

Citadel Media nadawało akurat „Suicide is painless”. Inez nieśmiało wtórowała

“The game of life is hard to play, I’m gonna lose it anyway…” Emma żachnęła

się w skrytości ducha, pozwalając jej na tę nieprzemyślaną ekstrawersję. Ten

utwór odczuwała zbyt boleśnie, a jego przewrotność ją rozdrażniała.

Pojawienie się Dicka uwolniło Emmę od dotkliwych wspomnień. Jego

zdawkowe „Dzień dobry” wpisywało się w rutynę codzienności Palmerów.

Nie zapowiadało niczego niespodziewanego. A jednak matka wyraźnie widziała

zmianę w zachowaniu syna. Raptownie sięgnął po rozgrzany naleśnik

i bez opamiętania lał na niego syrop klonowy. – Spieszysz się? – zapytała Dicka.

Pytanie dziwnie go zaskoczyło. Wydawało mu się, że każda odpowiedź zabrzmi

teraz głupio.

6

Nagle poczuł, jak opada mu entuzjazm. Miał wrażenie, że matka słyszała

jego myśli. Przecież chciał jej powiedzieć o wyprowadzce. Zamierzał

wypowiedzieć prosty komunikat. Właśnie przy śniadaniu, wiedząc, że będą

razem. Będzie miała czas na oswojenie się z tematem, kiedy on wyjdzie do

pracy.

Bezpieczny schemat życia Palmerów okazał się dla Dicka barierą nie do

pokonania. Tą wiadomością zburzy nienaruszalny układ ich rodziny. Nagle zdał

sobie sprawę, że decyzja, którą już dawno podjął, ale ciągle jej głośno

nie wypowiedział, zabrzmi dość absurdalnie w tym wielkim dwupiętrowym

domu. Jeżeli wypowie te dwa słowa „wyprowadzam się”, one odbiją się

nieznośnym echem gotowym skaleczyć matkę. – „Powiedz jej to teraz” – rugał

się w myślach, popijając kawę. Szukał źródła swego nagłego odrętwienia.

Zapewne wynikało ono z lęku przed lawiną niewygodnych pytań albo z troski i

przykrości, że oto on – Richard Palmer Junior – pozostawi matkę na pastwę

wdowiej samotności, albo z niepewności, czy na pewno dobrze robi, odchodząc

do malutkiego mieszkanka Scarlett. Tak po prawdzie, Emma Palmer jeszcze jej

dobrze nie poznała. Ot, parę niezobowiązujących spotkań w drzwiach. Zresztą,

chyba nie traktowała ich związku poważnie. „Nie, nie dziś. Muszę jeszcze

porozmawiać ze Scarlett. Ustalić konkrety. Spakować walizki. Dopiero wtedy…”.

– Tak, tak. Mamy dziś ważne spotkanie. Lecę. Miłego dnia. – Miłego, Dick,

miłego… – odpowiedziała z pobłażaniem Emma.

7

IV (Mike)

– Jak jeździsz palancie! – Dick uderzył w klakson tak mocno, że przycisk

zablokował się i przez chwilę, jak nóż, ciął powietrze. Kilku przechodniów kręcąc

z dezaprobatą głowami, zdawało się mówić: to ty jesteś palantem Dick, lecz on

zirytowany, nie zwrócił na to uwagi. To, że nie powiedział matce

o wyprowadzce, wkurzyło go. Po raz kolejny okazał się zwykłym tchórzem.

Mijając rząd zaparkowanych aut, wydawało mu się, że widzi Scarlett. Lawirując

między przechodniami, szła szybkim krokiem z opuszczoną głową uwieńczoną

niewielkim blond kokiem. Nim zdążył dostrzec jej profil, skręciła w boczną

uliczkę. Dick zahamował gwałtownie i porzucając w pośpiechu auto, ruszył

w kierunku, gdzie znikła. Przez wąską uliczkę przetaczał się tłum turystów.

Boże! Jak on nienawidził tego gównianego miasta! I co robiła tu Scarlett?

Przecież miała być w San Francisco.

Wspiąwszy się na palce, jak peryskop wyciągnął szyję i w tej samej chwili

poczuł delikatne szarpnięcie.

– Śledzisz kogoś?

Chłopiec o dziewczęcej urodzie i wielkich odstających uszach patrzył na niego

z zadartą głową.

– Proszę?

– Pytam, czy kogoś śledzisz. Pomogę ci. Jestem w tym dobry. Mama mi zawsze

każe śledzić tatę, kiedy ten idzie na dziwki.

Kombinacja użytych słów, szczerby między zębami i sto dwadzieścia

centymetrów wzrostu sprawiły, że Dick skrzywił się z niesmakiem.

– No co tak patrzysz? Śledzisz, czy nie?

– To chyba nie twoja sprawa. – W końcu odzyskał rezon. Jeszcze raz wychylił się

ponad ławicę głów, ale Scarlett nigdzie nie było. – I tak w ogóle… czy ty

8

nie powinieneś być w szkole?

– W szkole? W wakacje? – Chłopiec postukał się w czoło. – Zresztą, ja

nie chodzę do szkoły. Idę we wrześniu, ale mama mówi, że i tak pewnie będę

miał same pały, bo jestem debilem.

– Twoja mama tak mówi?

– Ciągle powtarza, że jesteśmy debilami i że nas kiedyś zajebie.

Dick wyglądał na zszokowanego. Miejsce, gdzie stali, zaczęła szturmować grupa

japońskich turystów i czując na plecach napór, pociągnął dziecko w bok.

– Twoja mama mówi ci takie rzeczy? – Nachylił się tak, że ich oczy znalazły się

na tym samym poziomie. Nagle to, co wcześniej wziął za zapach z kanalizacji,

nabrało innego znaczenia. Chłopiec zwyczajnie cuchnął. – Jak masz na imię?

– Mike. A ty?

– Dick.

– O rany! Współczuję!

– Dzięki – mruknął. – A teraz powiedz mi, gdzie mieszkasz.

– No coś ty! Głupi jesteś? – parsknął dzieciak. – Stella mówi, żebym w ogóle

nie rozmawiał z obcymi.

– Kto to jest Stella?

– Moja starsza siostra. Ona jest bardzo mądra i ma narzyczonego.

– Narzeczonego.

– Co?

– Mówi się narzeczonego.

– Oj tam…

– Skoro Stella mówi, że masz nie rozmawiać z obcymi, to dlaczego rozmawiasz?

Chłopiec marszcząc brwi, kalkulował przez chwilę.

– Bo dobrze ci z oczu patrzy. Babcia zawsze mówiła, że ludzi poznasz po oczach.

A pan ma dobre oczy.

9

Dick z trudem powstrzymał się, by nie wybuchnąć śmiechem. Jeszcze nigdy

nie usłyszał takiego komplementu.

– A czy ty myślisz, że źli ludzie mają wypisane na czole: „jestem mordercą” albo

„jestem pedofilem”?

– A co to pedofil? – chciał wiedzieć Mike.

– Ciii…

– No co?

– Zmykaj lepiej do domu.

– Ale przecież mieliśmy kogoś śledzić. – Chłopiec najwyraźniej nie chciał, by

ominęła go detektywistyczna przygoda. – Żonę, czy kochankę? No i kto to jest

ten pedofil?

– Zapytaj mamę. Albo babcię – dodał szybko, przypomniawszy sobie, co

wcześniej usłyszał. – Muszę wracać. – Spoglądając ukradkiem na chłopca,

natrafił na wyraz twarzy oznaczający coś pomiędzy „co robimy?”, a „błagam,

nie każ mi wracać do domu”. Ale ja cię rozumiem, stary – pomyślał i w jednej

chwili podjął decyzję.

– Masz ochotę na lody?

– Jasne! – wykrzyknął rozentuzjazmowany Mike. – A mogę trzy gałki? Albo

cztery? Jest tak gorąco – westchnął ciężko i dla wzmocnienia przekazu,

przejechał ręką po czole.

– Dwie gałki, ale pod jednym warunkiem.

– Pod jakim? – entuzjazm chłopca nieco osłabł.

– Że przestaniesz z tym pedofilem. I z tym śledzeniem.

– Ok – zawołał z emfazą wyraźnie zadowolony, że nie chodzi o coś innego. – Ale

ja też mam warunek.

– Ty? – zdziwił się.

10

– Tak. – Malec odpowiedział szczerbatym uśmiechem. – Powiesz mi, dlaczego

taki stary facet ciągle mieszka z mamusią.

Ciśnienie wystrzeliło mu w górę jak Jelena Isinbajewa w Pekinie. Dick

szybko się jednak zmitygował i porzucił zamiar bluzgania przy dziecku, nawet

przy TAKIM dziecku.

– A niby skąd masz tą wiedzę, hę? – Zapytał protekcjonalnie, jakby chciał

wytarmosić odstające ucho smarkacza wieńczącym zdanie pytajnikiem.

– Stella mówi, że wszystkie te wypachnione, nowojorskie gogusie

to maminsynki. Chodzą w Timberlandach, piją do kawy mleczko migdałowe

i mają się za nie wiadomo kogo, a kiedy wracają do domu, mamusia podstawia

im pod nos kolację i zbiera z ziemi ich śmierdzące skarpetki. Tak właśnie mówi

Stella. No i wogle – kontynuował niemal na jednym oddechu – to kto w tym

wieku nosi przy kluczykach taki breloczek? – Z pogardliwym uśmieszkiem

wskazał brudnym palcem na pięść Dicka, pod którą kołysała się figurka

Spongeboba. Żona ci go przecież nie kupiła, co nie? A jeśli żona, to gdzie masz

obrączkę? Chowasz do kieszeni przed spotkaniem z kochanką cwaniaczku?

Dickowi niewiele dziś było trzeba. Od tego słowotoku znowu zaczęła

skakać mu pokrywka. Osiągnął masę krytyczną wytrzymałości psychicznej

i przerwał monolog syknięciem:

– Nie ma wyrazu „wogle”, a tak poza tym to się rozmyśliłem.

– Zaaapomnij, obiecałeś! To gdzie zabierasz mnie na tego loda?! – Mike zapytał

tak głośno, że słychać go było w promieniu kilkudziesięciu metrów.

Tak wysokie stężenie bezczelności w tak małym człowieczku na chwilę odebrało

Dickowi mowę.

– Zamknij się. Zabierasz się tylko ty – do swojego domu. – Wymamrotał

11

w końcu chwiejnie, coraz bardziej skrępowany zainteresowaniem

odwracających się przechodniów.

– A właśnie, że pójdziemy! – zawyrokował mały i sążnistym kopniakiem w lewy

but Dicka postawił kropkę pod swoim żądaniem.

Dick czuł się bezbrzeżnie zażenowany całą tą sytuacją. Chciał się szybko

z niej wyplątać, ale jak przez całe życie, tak i teraz brakowało mu daru

dyplomacji. Na domiar złego, kątem oka zauważył, że zajściu przypatruje się

niewysoki mężczyzna stojący po drugiej stronie ulicy. Nie wytrzymał napięcia.

– Idziemy – wycedził przez zęby i skinął głową w kierunku zapraszającego

brudnym neonem Burger Barna – a potem wynocha.

Znowu stchórzył.

W ślad za nimi ruszył obserwator. Tak – policjant – taniocha prawda?

Ale nie, wcale nie był on agentem FBI ani DHS. Co najwyżej odskakiwał na lunch

do KFC i przeciągał ten czas w nieskończoność, jak wielu innych, wypalonych

policjantów tuż przed emeryturą. Na służbie widział już wszystko. Doskonale

wiedział, że nowojorski glina nie ma nic wspólnego z tym sympatycznym

grubciem z filmów, który stoi na rogu ulic i beztrosko wcina donata. Był

zmęczony, miał już swój przebieg oraz hemoroidy, a powoli także całą resztę

świata dokładnie w tym samym miejscu. Mówiąc wprost – nie chciało mu się

jak jasna cholera. Niestety jego poczucie obowiązku nie było jeszcze gotowe na

emeryturę. Nie miał wątpliwości, że musi zareagować i przejść na drugą stronę

ulicy, bo to co usłyszał, samo się już nie odsłyszy…

12

V (Scarlett)

Scarlett lubiła swoją pracę. Nie miała w niej czasu na nudę, żadna

z sytuacji się nie powtarzała. Ludzie, wciąż nowi, przychodzili z problemami,

które tak naprawdę interesowały tylko ich samych.

– Bynajmniej nie chodzi o to, że masz gdzieś czyjeś problemy, chodzi

o dyskrecję - tego od początku uczyła dziewczyny przenikliwa pani Smith –

szefowa biura. Wymagana dyskrecja stała się powodem wielu zabawnych

sytuacji.

Z powodu braku możliwości opowiadania o developerach, kontrahentach

i biznesie, opowiadano o swoim życiu prywatnym. Niejedna biurowa piękność

słynęła z historii swoich niezliczonych prób poderwania bogatego mężczyzny,

najlepiej milionera. Mnożyły się więc opowieści o próbach podejścia kogoś

z wyższych sfer, sposobach okiełznania któregoś ze znanych aktorów,

koczowaniu przed klubami, w których ewentualnie ktoś z upatrzonych

kandydatów mógł się pojawić. Osoby postronne mogłyby uznać, że chodzi

o swego rodzaju polowanie. Scarlett ze zdumieniem przysłuchiwała się coraz

„lepszym” pomysłom na usidlenie milionera. Co więcej, odgrywała rolę

pocieszycielki, kiedy któraś z koleżanek załamywała się kolejnym fiaskiem.

Mówione za którymś już razem, niemal z płaczem: „randka się nie udała”, stało

się hasłem przewodnim każdego nadchodzącego dnia… Zwłaszcza poniedziałku!

Bywało, że w biurze wywiązała się rywalizacja, ponieważ kilka pań

upatrzyło sobie tę samą zwierzynę. Sytuacje bywały groteskowe. Scarlett nie

nadążała z udzielaniem rad na okoliczność braku oczekiwanych efektów

spotkania w danym miejscu i czasie, w idealnej sukience i doskonale

wykonanym makijażu. Ustalanie przyczyn, dla których wybranek salwował się

13

ucieczką i milknął na wieki, stanowiło dla Scarlett niezłą rozrywkę. Chwilami

miała obawy, że w trakcie wysłuchiwania kolejnych zwierzeń, wybuchnie

śmiechem. Tak czy siak, czas w pracy upływał jej szybko i wesoło. Naprawdę,

uwielbiała swoją pracę.

Popołudniami spotykała się z Dickiem. I chociaż Scarlett wyglądała jak modelka

Victoria’ s Secret, niezmiennie zadziwiał ją każdy komplement ze strony

mężczyzny. W przeciwieństwie do wielu koleżanek nigdy nie wpadła na pomysł,

aby podziwiać kogoś tylko dlatego, że posiada samochód, który znajduje się

poza zasięgiem przeciętnego człowieka.

Należała do tych kobiet, które lubią u mężczyzn osobowość i poczucie humoru.

Powtarzała sobie często – owszem, facet może być nieco fajtłapowaty, ale

niech przynajmniej będzie sobą.

Czasem jednak warto sobie zadać trochę trudu, aby przeanalizować,

co działo się w moich związkach i dlaczego wybrałam kogoś zupełnie innego niż

wszyscy – zadumała się Scarlett. Faktycznie, Richard jest inny, ale nie zawsze to

w nim lubię. Za mało kobiet poznał i zbyt mało ma doświadczenia. Jakimś

cudem uznał, że na końcu jego wyboistej drogi wyczynów erotycznych stoję ja.

Niesłychanie dziwne. Prawdopodobnie poczuł, że to, co najgorsze, już się jemu

przytrafiło i dalej nie szuka. Nie zapominajmy też, że Dick jest bardzo próżny.

Cóż za sprzeczność…

Jego matka też jest inna. Sądzi, że jej syn to słodki dureń. Mama durnia z kolei

przez całe życie udaje kogoś, kim nie jest. W dzieciństwie udawała dziecko, w

młodości dziewczynę, po ślubie udawała kobietę, jeśli stara – to babcię.

A tak na marginesie to, że mając taką matkę, Richard stał się próżny to cud.

Dick, i cóż ja mam z tobą zrobić…?

14

VI (Robert)

Nie można mieć pewności co do źródła płochliwości Dicka. Obarczanie

genów byłoby tu uproszczeniem. Niemniej Dick czasem wracał do sytuacji

z dzieciństwa, kiedy rozkwasił sobie kolano podczas szkolnego meczu baseballu.

Czekał z ojcem na szycie w szpitalnej izbie przyjęć. Czas się dłużył, a kolano

krwawiło coraz bardziej. Robert – jak to miewał w swoim zwyczaju – postanowił

powołać się na swoje przywileje – w końcu był weteranem. Kiedy to zrobił,

wszystkie głowy z kolejki synchronicznie kiwnęły w nabożnym przyzwoleniu

i męska część rodziny Palmerów sprawnie przeskoczyła na początek ogonka.

Co jak co, ale w tym kraju żołnierz zawsze znaczy dokładnie tyle, ile mu się

słusznie należy, czyli dużo.

Już mieli wchodzić, kiedy do poczekalni przykuśtykał wielki kosmaty

facet. Wcześniej siedział na ich miejscu, ale wyszedł na moment do stojącego

w holu automatu.

– Co to ma być koleś?! – huknął facet, widząc zmiany w obrębie toplisty.

Jegomość miał aparycję Freda Flinstone’a i zabandażowaną lewą nogę.

– Jestem Robert Palmer – ojciec ponownie chciał podeprzeć się wojskowym

autorytetem. Tymczasem nieszczęsna zbieżność personaliów znowu dała

o sobie znać, bo zanim podał swój stopień, pomieszczenie wypełnił drwiący

rechot:

– Haha, Robert Palmer, a niech mnie! A ja jestem Tom Jones! Albo nie –

krztusił się ze śmiechu Fred – jestem Dolly Parton – tu zapiał cienko, wsparł

wolną rękę o biodro i figlarnie zatrzepotał powiekami.

– Mam na myśli to, że… – próbował jeszcze argumentować Robert.

– Wypierdalaj pan na koniec kolejki i siedź pan cicho! – Spienił się Fred, robiąc

15

wykrok w stronę ojca z synem i ryzykownie zaciskając rękę na kubku z gorącą

kawą.

Robert wycofał się definitywnie. Wziął pod rękę Dicka, niezwłocznie

wykonał szybki w tył zwrot i naprzód marsz w kierunku windy.

Finalnie, kolano zostało zacerowane przez Stanleya – znajomego Roberta

z College’u, w jego gabinecie ginekologicznym na przedmieściach. Ślad pozostał

na zawsze.

VII (Mike)

Dick zmierzał w stronę szybkiej jadłodajni z maluchem, który zdobył jego

zainteresowanie zapewne z powodu poczynionych niedawno spostrzeżeń

odnośnie rodzicielstwa. Nie po raz pierwszy w życiu tchórzył w ten sposób, bo -

jak się rzekło - genetyczne obciążenie dawało o sobie znać od czasu do czasu.

Ojcowskie wychowanie, którego niemal nie zaznał, znaczyło więcej,

niż ciągłe starania matki.

Mały Mike tymczasem już zamawiał – i to nie dwie, a pięć gałek

(waniliowe, cytrynowe, masło orzechowe, czekolada i truskawkowe), szczerząc

się przez ramię do swego przypadkowego dobrodzieja, któremu pozostawało

jedynie przeciągnąć kartę American Express po terminalu.

Nieprawdziwe pieniądze przepłynęły z jednego komputera do drugiego,

uszczęśliwiając dziecko. To niosło pewną pociechę. Ale… kiedy Dick się

wyprowadzi, nie będzie już takich luksusów. Jeżeli mama odetnie go od konta,

z pewnością będzie musiał zrezygnować z podobnych ekstrawagancji.

– Czy podać coś jeszcze? – powtórzył, tym razem głośniej, równomiernie

16

pokryty trądzikiem ekspedient. Dick zamrugał, rozejrzał się i odnotował,

że tamuje kolejkę. Odszedł szybko, mamrocząc przeprosiny i wrócił

do samochodu, jednocześnie myślami powracając do Scarlett, której nagłe

pojawienie się spowodowało całą tę przygodę.

Dobry glina, który przyglądał się domniemanemu pedofilowi, pokiwał

w zadumie głową. Ot, masz i dzieciństwo w tym mieście, żeby lody oznaczały

groźbę popełnienia przestępstwa… Za stary już na to jestem, za stary, burczał

cicho pod nosem, kołysząc się w drodze powrotnej do swego stałego spotu

obserwacyjnego. Jego partnerka, Judith, poklepała go po ramieniu,

odczytawszy w twarzy zniechęcenie, właściwe staremu myśliwskiemu psu,

który stracił trop.

W międzyczasie Dick Palmer zapalił silnik, ale nie od razu ruszył.

Właściwie, pomyślał, należy mi się urlop. Decyzja, żeby dziś jednak nie jechać

do pracy przyszła mu łatwiej, niż nieudana rozmowa z matką, bo wystarczyło

wysłać smsa – „Nie czuję się zbyt dobrze.”, napisał. „To może być tylko

przeziębienie, ale wolałbym nie przynieść tej nowej grypy do biura.” Dodał po

chwili, wiedząc, że Karen, szefowa, z którą dzielił małą przestrzeń biura, ma

małe dzieci i bzika na punkcie zarazków. „Jedź natychmiast do lekarza i nie

pokazuj mi się chory na oczy. Zdrowiej.”, odpisała w momencie Karen.

Dick postanowił pojechać w okolice Ontario – to kawał drogi, ale chciał

poczuć, że umie jednak o czymś w swoim życiu zadecydować.

17

VIII (Scarlett)

Po pracy Scarlett wybrała się tam, dokąd uwielbiała przychodzić, jednak

ostatnio nie miała na to zbyt wiele czasu. W Central Parku budziła się wiosna,

najpiękniejsza pora roku. Można było oddychać głębiej, widzieć więcej, poczuć

ciut bardziej czyste powietrze, nacieszyć się światem innym niż ten oglądany na

co dzień. Park tętnił życiem, zieleń i świeżość tego miejsca zawsze dodawały jej

energii. Dziewczyna usiadła na ławce i wciągnęła głęboko powietrze,

przymknęła powieki, słyszała gwar dobiegający z różnych miejsc, odgłosy

bawiących się dzieci, szelest gałązek drzew za każdym razem, kiedy zrywał się

ciepły, delikatny wiatr, po prostu czuła się jak gdyby wróciła do dzieciństwa,

czasu szczęścia i beztroski.

Charakterystyczny lekki tupot biegaczy budził optymizm i prowokował do

podjęcia decyzji o tym, aby wrócić do biegania, tak, to byłby idealny sposób na

poprawienie kondycji. Pomyślała nagle, że niestety, trzeba będzie zaraz stąd

pójść. Za chwilę zerwie się, by udać się w drogę do domu, trzeba się odświeżyć

i nałożyć jakąś maseczkę, pomyślała. Och, gdyby taką maseczkę zaaplikować na

twarz Dicka, mogłoby być zabawnie! Haha, roześmiała się na głos. Niemożliwe,

przecież Dick nie pozwoliłby na to, jest taki męski. W jej myśli zaczęła się

wplatać melodia „Fly me to the moon”, o nie, przecież to telefon. Dzwonił Dick.

Ucieszyła się!

– Cześć Dick, co nowego? – zapytała radośnie.

– Nic, chciałem cię tylko usłyszeć! I… dziękuję za wczorajszy wieczór.

– To ja dziękuję, uwielbiam te nasze spotkania. Czekaj, Dick, dlaczego jesteś

taki…zasapany?

– Eee tam, nic, po prostu się spieszę - odparł siląc się na luzacki ton.

– Ale co ty tam właściwie robisz? - spytała.

18

– Nic się nie martw, wszystko w porządku! Kiedyś ci opowiem. Ale… muszę już

kończyć. Cześć!

– Cześć…

Jak on szybko mówił, na co dzień artykułował zdania powoli i jakby z namysłem.

Skąd ta nagła zmiana? Coś się musiało stać. Boże, tylko co?! – Z obawą

pomyślała Scarlett - Oby tylko nie wplątał się w jakieś kłopoty…

– A panienka co, na kawalera czeka? - Scarlett usłyszała skrzekliwy głos.

Podniosła oczy, którym ukazał się dziwny, mały człowieczek w bejsbolówce

i łachmanach. Po dłuższej chwili dostrzegła, że dziwny pan to chyba jednak

kobieta. I nadal jej się przygląda. W dodatku takim wzrokiem, który miał w

sobie coś przeszywającego. Powietrze przecięły nagłe słowa, wypowiedziane

tym samym nieprzyjemnym głosem:

– No, każda chce być Marilyn Monroe. Ale żadna nie chce tak skończyć.

Scarlett przeszył nagły dreszcz. Postać jednak zniknęła gdzieś w zaroślach

równie szybko, jak się pojawiła.

Zdziwieniu Scarlett nie było końca. Kątem oka zobaczyła właśnie kobietę

z ogromnym ciążowym brzuchem wystawionym na widok wszystkich. Co za

bezwstydnica!, pomyślała Scarlett. Brzuch ciążowy bez okrycia czy

czegokolwiek. Tu można wszystko: można karmić piersią swoje dziecko

i nikomu to nie przeszkadza, można walczyć ze zbędnymi kilogramami, a nawet

nie walczyć, przecież i tak wszystko zależy od tego, jak dana osoba się z tym

czuje i biada temu, kto będzie wtrącał się w nasze życie. Scarlett była

tolerancyjna, ale eksponowanie nagiego ciążowego brzucha tuż przed

rozwiązaniem było dla niej oburzające.

Przyjrzała się dokładniej, odważnie zwracając twarz w tamtą stronę i…

brzuch owszem był, ale męski. To nie była ciąża! Może najwyżej spożywcza.

Gość widocznie za bardzo zaprzyjaźnił się z Bud Lightem.

19

Nie rozróżniam płci, chyba już źle ze mną, zreflektowała się Scarlett. Wracam

do domu! Wiosna zakręciła mi w głowie, mam przywidzenia.

Zbliżała się już do domu, w którym mieściła się jej przytulna kawalerka.

– O nie, gdzie ten klucz!?- zdenerwowała się, grzebiąc w torebce już którąś

minutę.

– O, jest! Nie, nie ma klucza! Do cholery, trzeba będzie wszystko wysypać

z torebki na trawnik, innego wyjścia nie ma.

Wykonując zamaszysty ruch torebką, uderzyła prawym łokciem w coś

miękkiego i zmartwiała na miejscu widząc, w co trafiła.

IX

– Wybacz mi Panie, bo zgrzeszyłam… to znaczy, w sumie to dopiero

zgrzeszę – sprecyzowała kobieta, ściszając głos do konspiracyjnego szeptu.

Przez chwilę jedyne, co dało się słyszeć z drugiej strony „okienka” to sapanie i…

mlaskanie? Ksiądz najwyraźniej coś… jadł!?

– Mów głośniej, dziecko. Nic nie słyszę.

– Zgrzeszyłam, Panie – powiedziała głośniej, zerkając przez ramię, czy ktoś jej

nie podsłuchuje. W tej akurat parafii konfesjonały były otwarte. Weszła tu, ot

tak, z drogi, wiedziona nagłym impulsem i potrzebą zrzucenia ciężaru. – To

znaczy zgrzeszyłam, proszę księdza. To znaczy… dopiero zgrzeszę, o żesz

kurwa… słodki Jezu! Przepraszam… nie chciałam… To znaczy nie chcę, ale

jestem zmuszona, tylko ta kurwa… tak mi się wymknęła.

Słychać było, że kobieta jest skrajnie zdenerwowana…

Po cholerę tu przyszłam, myślała gorączkowo, starając się jednocześnie

przywołać do porządku pamięć, która ostatnio – ku jej rozpaczy – mocno

szwankowała. Faktycznie, na ułamek sekundy, kompletnie zapomniała, z czego

20

chciała się wyspowiadać. I po co? Nigdy nie była zbyt religijna i o ile dobrze

pamięta, ostatni jej pobyt w kościele zbiegł się z pierwszymi wygranymi

wyborami Baracka Obamy. Wtedy umarła jej matka.

– Ale jak to dopiero zgrzeszysz? – Do księdza z opóźnieniem dotarł sens

tego, co przed momentem usłyszał.

– No, normalnie. Muszę.

Ten zamilkł na dłuższą chwilę.

– Jest pan tam? – Kobieta niepewnie zbliżyła ucho do kratki, wystraszona, że

ten zasłabł. Albo – co gorsza – udławił się tym, co po kryjomu podjadał.

– Ale, to przecież bez sensu, dziecko! – odezwał się w końcu.

– Ale muszę, rozumie ksiądz? Muszę. Robię to dla niego.

– Dla kogo?

W konfesjonale zapadła przenikliwa cisza. Jedynym słyszalnym dźwiękiem były

odgłosy miasta, szum charakterystyczny dla ogromnego, betonowego potwora.

W przeciwieństwie do Dicka, kochała to miasto.

– Kogo, dziecko? – ponaglił ją duchowny, kiedy ta wciąż milczała.

– Czuję, że coś jest nie tak. Jest jakiś spięty… i patrzy tak dziwnie…

– Ale kto, dziecko?

– To tylko kwestia czasu, wiem, że w końcu to zrobi. Tchórz jeden! – parsknęła

pogardliwie.

– O kim ty mówisz, dziecko? Kto jest tchórzem?

– Oj! – zniecierpliwiła się nagle – Czy to ważne, kto? I nie jestem żadnym

dzieckiem. Mam już – zająknęła się – oj, nieważne! Zresztą, chyba

niepotrzebnie tu przyszłam. Ksiądz zamiast się skupić, to wypytuje o jakieś

szczegóły i podjada te obrzydliwe onionsy. Przecież tu śmierdzi cebulą, jakby

ksiądz się nią natarł! Jak tak można!

Poderwała się na równe nogi i zostawiając za sobą księdza z rozdziawionymi

21

ustami, wybiegła z kościoła. Do końca dnia czuła zapach przypalonej cebuli.

Niech cię szlag, Dicku Palmerze!

X (Aniela)

Nagle w kościele pojawiła się dziennikarka – Aniela Markovsky.

…Wiedziała już o wszystkim.

Nikt z kolei nie wiedział skąd, tuż za nią wbiegło dwóch policjantów.

Dziennikarka usłyszała:

– Pani Aniela Markovsky? - przed oczami mignęła jej odznaka policyjna.

– Tak - odpowiedziała.

– Jest pani aresztowana pod zarzutem zachowań nieobyczajnych, godzących

w normy społeczne i poczucie estetyki obywateli. Może pani zachować

milczenie. Wszystko, co pani powie, może być użyte przeciwko pani.

– Ależ ja nic nie zrobiłam! To nie ja! To nie jaaa! - usiłowała wyrwać się stróżom

prawa.

– Wyjaśnimy to sobie w komisariacie.

– Błagam, skujcie mnie dopiero na 3rd Avenue. Inaczej będzie wstyd –

wyszeptała. To zaledwie kawałek od Jana Chrzciciela.

– W tym czerwonym budynku na rogu mieszka moja była szwagierka, wredna

plotkara - skinęła głową w prawą stronę, profilaktycznie bez odwracania

wzroku.

– Miejcie litość chłopaki. – Dodała poufale po dłuższej, wypełnionej palącym

upokorzeniem, pauzie.

Zrobili, jak poprosiła. Zachary – starszy posterunkowy Zachary Close – na

powrót przypiął kajdanki do paska. Warknął przy tym, podkreślając

niezadowolenie z tych niedorzecznych wymagań.

22

Oczywiście blefował. Tak naprawdę miał miękkie serduszko. Różowe i dobre –

jak pianka Marshmallow. Zaledwie tydzień temu został ojcem bliźniaków.

Chwilowo nie miał żadnych szans z prawami ulicy. Wszytko go rozrzewniało,

dosłownie wszystko. Na szczęście radiowóz, zgodnie z życzeniem aresztantki,

stał dopiero na Trzeciej Ulicy. O tej porze, przy zapchanej Siedemdziesiątej

Szóstej nikt nie zaparkowałby nawet wózkiem na hot-dogi.

W drodze na komisariat Aniela patrzyła na betonowe gmachy

i dotykające nieba biurowce. Pomyślała sobie, że gdyby chciała o nim

zapomnieć konieczne byłoby zrównanie z ziemią połowy NY. Musiałaby

przejechać buldożerem po wszystkich tanich hotelach, motelach i hostelach, po

zacienionych parkach, dyskretnych salach kinowych, po wszystkich tajskich,

marokańskich, wietnamskich, koreańskich i chińskich knajpach w mieście.

Zatopiła się w rozmyślaniach.

– Mogłeś być świnią, mogłeś mieć żonę, mogłeś obgryzać paznokcie do krwi, ale

kto ci dał prawo tak po prostu zniknąć? Robert – ty sukinsynu! Jakim prawem?!

XI (Scarlett)

Tymczasem Scarlett w osłupieniu przyglądała się ogromnej kwiatowej kuli,

bukietowi szaleńczych rozmiarów, za którym stał KTOŚ, kto próbował się

zasłonić, co zresztą doskonale mu się udawało. Wyglądało to z grubsza tak,

jakby do kwiatowej kuli przyczepiony był mały człowieczek.

– Bardzo ciekawe - pomyślała – ktoś tu zwariował, mam nadzieję, że nie ja.

Tylko kto ukrywał się za bukietem? Podpowiedź stanowiły nogi,

bezsprzecznie męskie, ekstremalnie krzywe, układające się w obłe „O”. Nogi

ubrane w dżinsy

23

i mokasyny noszone bez skarpetek…

– O nie, tylko nie to! Jak ten wariat mnie tu znalazł i czego on znowu chce?! –

Pomyślała, nie mając wątpliwości, że niosącym bukiet, w który przed chwilą

przed nią zakwitnął, nie był jej Dick.

XII (Inez)

– Oh, Dios! Co za bałaganiarz! – Inez mrucząc pod nosem, wyciągnęła spod

łóżka kolejną parę zrolowanych, nieświeżych skarpet. Chwyciwszy je w dwa

palce, skrzywiła się z niesmakiem. – Syfiarz cholerny, brudas jeden! – epitetom

nie było końca. – Tak to jest, jak się dzieciom na wszystko pozwala, psia jego

mać! Wyrastają potem takie smrodliwe lenie!

Na czworakach, w kwiecistej podomce, gosposia wyglądała jak prezent

urodzinowy – naprawdę duży prezent urodzinowy – owinięty w ozdobny

papier. Brakowało tylko kokardy i bileciku.

– Już niedługo sam będziesz po sobie sprzątał, jaśnie paniczu. – Kobieta,

nie przestając narzekać, próbowała podnieść się z klęczek, a że była dość obfita,

miała z tym niemały problem. – Do diabła! – zaklęła, z trudem hamując

narastającą wściekłość. Od czasu awantury o jakieś plastikowe badziewie

nie musiała zajmować się tym pokojem, jednak dziś – o dziwo – pani Palmer

nakazała wysprzątać sypialnię Dicka na błysk. A to coś musiało oznaczać! Tylko

nie miała pojęcia co.

– Mam tego dość! – sapiąc z wysiłku, otarła pot z czoła. Jeśli w piekle jest tak

gorąco, nie chcę umierać – pomyślała i w tym samym momencie jej uwagę

przykuła wystająca spod biurka kartka.

24

Marszcząc czarne, krzaczaste brwi, kobieta podeszła bliżej i wyciągnęła rękę.

Zaklejona koperta, bez pieczątki, bez znaczka, wyglądała jak przygotowana do

wysłania. Tyle, że adresatem był Dick.

Rozejrzawszy się dookoła, zupełnie jakby chciała mieć pewność, że na pewno

jest sama, Inez zaczęła ostrożnie macać kopertę. Było tam coś małego

i twardego. Nie namyślając się dłużej, szybkim ruchem rozdarła jeden z boków.

Coś z brzdękiem upadło na drewnianą podłogę.

– Klucz? – gosposia kucnęła – tym razem z zadziwiającą lekkością – i przez

chwilę przyglądała mu się uważnie. Nieco mniejszy niż do zwykłego zamka,

miedziany, z zębami wyżłobionymi według tajnego kodu. – Chyba ktoś tu ma

coś do ukrycia – wyszeptała z nagłym błyskiem w zmęczonych oczach i szerzej

otworzyła kopertę.

Było tam coś jeszcze.

XIII (Dick)

Dick poczuł najmocniejszy ból głowy w życiu, coś czego nie da się opisać –

jakby podnieść do potęgi trzeciej kac z imprezy wszechczasów i doprawić go

lewym sierpowym Mike’a Tysona. Dookoła słyszał tylko niezidentyfikowane

piski i szumy. Na razie nie widział nic. Chyba, że ciemność jest jakimś widokiem.

Z oporem i bardzo powoli zaczął rozwierać ciężkie niczym żeliwne wierzeje

powieki. Frontalne uderzenie blasku, które go oślepiło, skojarzyło mu się

z policyjnym halogenem, takim używanym do przesłuchań. Na powrót zmrużył

oczy.

W międzyczasie odgłosy wokół zaczęły brzmieć bardziej znajomo, a obraz

się wyostrzał. Pierwszym kształtem, który dostrzegł, były przemykające obok

smagłe, półnagie, damskie pośladki. Zorientował się, że jest na plaży.

25

– Kurwa, co ja tutaj robię? – Na Dicka w momencie spłynęła trzeźwość

myślenia.

– Hej Mister! – zawołał ktoś z boku. Dickowi ukazał się dobrze zbudowany

latynos. Bosko przystojny, ale nikczemnego wzrostu. Chcesz colę, Mister? –

kontynuował przystojniacha. Dick odruchowo skinął głową na potwierdzenie

i chciwie wyciągnął rękę po puszkę.

– Five dolars. Mister, a co Tobie się stało? – sprzedawca coli wskazał palcem na

jego lewy bok. Palmer zaciekawiony, zaczął się podnosić. Równie szybko jak

dostrzegł, tak i poczuł kilkunastocentymetrową pionową ranę niedbale zszytą

czymś, co przypominało sznurek do pętania wędlin. Poczuł nagłą falę gorąca

i ucisk w klatce piersiowej. Lekko osunął się z powrotem na piasek.

Zaczął odpływać.

Zaniepokojeni plażowicze z ciekawością spoglądali na leżącego

bezwładnie rannego. Kobieta usmażona na kolor ciemnoróżowy energicznie

odprowadzała dwoje piszczących dzieci w stronę parkingów. Ich znakiem

rozpoznawczym również był ciemnoróżowy kolor skóry; mógł on sygnalizować

bliski stopień pokrewieństwa z otaczającą je troską kobietą. Z oddali na Dicka

spoglądały dwie nastolatki dotknięte lekką otyłością, jeszcze przed chwilą zajęte

porównywaniem opalenizny.

Skądś dobiegały strzępy dialogu pań omawiających swoje zmagania

z domniemanymi mankamentami sylwetki: – Słuchaj kochana, te luźne sukienki

powinnaś komuś oddać, to nie jest styl dla ciebie. No zobacz, ta tunika, przecież

ona właśnie dodaje ci kilogramów.

– Naprawdę? – Odpowiedziała druga tonem osoby, która usłyszała, że właśnie

odkryto w przyrodzie ważny pierwiastek nieznany do tej pory ludzkości. Dzieci

26

budujące zamek z piasku porzuciły swoje dzieło widząc w zbiegowisku szansę

na nieco lepszą zabawę. A w każdym razie ciekawszą. Obserwujący całą

sytuację mężczyzna z gigantycznym brzuchem i estetycznie przyciętą bródką,

opanowanym głosem rzucił pytanie w tłum:

– Czy jest na plaży lekarz?

– Po co lekarz?! Policja! – odkrzyknął na to długowłosy facet, poprawiając gacie

w ananasy – Policja przede wszystkim! Wezwać Policję!

– Karetkę pogotowia! – Krzyknęła pani w turkusowym pareo. – Nie widzi pan,

że on stracił przytomność? A to zszycie, też pan nie zauważył?!

– Policja! – Nie dawał za wygraną długowłosy.

– Yyyy… Tylkooo nie policja. – Wyrzęził resztkami sił Dick, ku ogólnemu

zaskoczeniu.

- To ja jestem policja – dodał dysząc ciężko, po czym jego świadomość na

dobre oderwała się od ciała i poszybowała ponad turkusowymi wodami Jeziora

Ontario.

XIV (Inez)

Na Fifth Avenue poczuła się wyjątkowo nieswojo. Mieszkała w NYC już

drugą dekadę, ale nigdy nie była na ulicy – w jej mniemaniu – zarezerwowanej

dla kobiet w butach od Manolo Blahnika. Jej najlepsze buty kosztowały

trzydzieści cztery dolary. Pasowała do tego miejsca jak czerwień do

pomarańczu – wiedziała to – i gdyby nie wrodzona ciekawość, pewnie nigdy by

tutaj nie przyszła. Poza tym odkąd znalazła tę kopertę, nie potrafiła się pozbyć

27

wrażenia, że stała się uczestniczką czegoś bardzo ważnego – czegoś, co w końcu

ubarwi jej nudne ubogie życie. Życie latynoskiej gosposi.

– Jest – szepnęła, spoglądając na trzymany w dłoni, wymięty kawałek

kartki. Po raz nie wiadomo który obejrzała się za siebie. Przez połowę drogi

miała wrażenie, że ktoś za nią idzie, ale za każdym razem, kiedy się obracała,

widziała tłumy. Nowy Jork pełen był idących za nią ludzi.

– No dobra. Czas się zabawić w Sherloka Holmesa – wysiliła się na dowcip

i wziąwszy głęboki oddech, wsunęła do zamka klucz.

Drzwi ustąpiły.

XV (Robert)

Inez otworzyła szerzej drzwi. Nie uwierzyła własnym oczom. Robert

Palmer siedział przed nią, popijając tanie wino. Gosposia zesztywniała

ze strachu. Była przecież na jego pogrzebie kilka lat temu. Mężczyzna

uśmiechnął się i powitał kobietę. Inez zażądała wyjaśnień.

– Nic nie jest takie, jak się wydaje, Inez – zaczął – i nigdy nie było. Podczas

wojny zaprzyjaźniłem się z jednym z żołnierzy. Miał na imię John. Facet

nienawidził, kiedy ktoś mu się przeciwstawiał i wiedział, że ja tego nie będę

robił. Dopiero po czasie to zrozumiałem. John był cholernym sadystą. Znęcał się

psychicznie nad ludźmi, których mieliśmy bronić. Robił to zawsze w mojej

obecności, bo wiedział, że nikomu nie powiem. Bałem się go.

Któregoś dnia dowódcy zobaczyli pobitą kobietę. Ze wszystkich ludzi, nad

którymi John się znęcał, tylko ona odważyła się o tym opowiedzieć. Wezwali

28

mnie do siebie i zaczęli mi grozić, że jeśli nie powiem, jak było, to mnie obarczą

winą. Musiałem im wszystko powiedzieć. John został wydalony ze służby

i dostał jakąś karę. Nie wiem nawet jaką. Interesowało mnie tylko to, że nie

będę miał z nim więcej do czynienia. Służyłem dal…

– Przejdź do sedna, na Boga! – przerwała mu Inez.

– Wróciłem do domu. Minęło kilka lat. Kompletnie zapomniałem o tym

człowieku. Niestety, on nie zapomniał o mnie. Znalazł mnie. Chciał się zemścić

za to, że przeze mnie został wydalony ze służby. Inez, on groził mojej rodzinie!-

- Udawanie martwego miało pomóc? Bez ciebie twoja rodzina była

jeszcze bardziej narażona – wycedziła przez zęby kobieta.

– Nie do końca - powiedział Robert spuszczając wzrok. – Wysłał mi

ostrzeżenie, w którym napisał, że ktoś z mojej rodziny musi zginąć, nieważne

kto – on tego dopilnuje. Moja śmierć miała załatwić sprawę. Od tego czasu

ukrywam się tutaj, ale niedawno zaczęło mi brakować środków do życia. Poza

tym strasznie tęskniłem za synem. Postanowiłem się z nim skontaktować.

Problem w tym, że dowiedział się o tym John. Wie, że żyję, ale nie wie gdzie

mnie szukać. Inez, musisz znaleźć mojego syna, on może być w śmiertelnym

niebezpieczeństwie…

XVI (Frank)

- Ojcze, czy Emma coś powiedziała? – siostra Steve jak zwykle

przechodziła od razu do rzeczy.

- Tylko tyle, że ma zamiar zgrzeszyć. – Frank Dowling nie był z takiego obrotu

sprawy zadowolony.

29

Sieć została misternie utkana. Załatwienie tymczasowego zastępstwa

w kościele, do którego należała Emma Palmer, nie było łatwe. Tymczasem nic

nie przebiegało tak jak powinno. Wierni z Wielkiego Jabłka różnili się

od wiernych Wietrznego Miasta, w którym do tej pory ksiądz Frank prowadził

swoje śledztwa. Nie byli tacy ufni i nie zwierzali się ze swoich spraw nawet

księżom. – Ale to dobrze. – kontynuował Frank. – Oznacza to, że jeszcze jest

szansa na szczęśliwe zakończenie.

- Ale od czego zacząć? – Steve załamała ręce.

- Zawierzmy Panu. On nas poprowadzi. No i Billowi, który już dawno powinien

tu być…

- I też jestem. – chropowaty głos dobiegł z ciemnego kąta nawy.

Barczysty mężczyzna wynurzył się z cienia. Jego bary szerokie jak usta

Micka Jaggera budziły strach w wielu przeciwnikach. Spotkanie go w ciemnej

uliczce równało się kłopotom.

- Czego się dowiedziałeś? – zapytał Frank.

- Robert Palmer rzekomo nie żyje…

- Rzekomo? – przerwała Steve.

- Rzekomo. Chodzą słuchy, że dalej jest w Nowym Jorku i ukrywa się przed

karzącą ręką sprawiedliwości. Nigdy nie przeprowadzono badań DNA, a jego

ciało… rzekome… zostało skremowane, a prochy rozrzucone nad morzem

w Martha’s Vineyard.

- To by potwierdzało spostrzeżenia naszego klienta. – podsumował Frank. -

Zdawało mu się, że widział go parę miesięcy temu w Chinatown. To dlatego

zwrócił się do nas o pomoc. Jeżeli Robert żyje, musimy szybko zmodyfikować

nasz plan. Słowa Emmy zaczynają mnie niepokoić.

30

XVII (Robert)

John Markovsky i Roman Polansky znali się od dziecka. W końcu razem

dorastali w polskiej dzielnicy Chicago – Avondale, zwanej przez tubylców

Jackowem. Byli jak Flip i Flap – John wysoki i chudy, a Roman niski i okrągły.

Mimo swej mikrej postury Romek wiódł prym wśród miejscowych dzieciaków,

którzy wpatrzeni w niego jak w George’a Washingtona na jednodolarówce

robili wszystko, czego sobie zażyczył, nawet z naruszeniem prawa. Jego

umiejętność dyskretnego manipulowania otoczeniem dopiero raczkowała.

Parę lat i parę centymetrów później, już w szkole średniej, krąg jego

wielbiciel poszerzył się o przedstawicielki płci pięknej, które bez opamiętania

chichotały, gdy tylko pojawiał się na widnokręgu. A wszystko zawdzięczał

swemu nazwisku brzmiącemu dokładnie jak nazwisko znanego w tamtym czasie

w Ameryce polskiego reżysera, dodatkowo cierpiącego po tragedii, jaka go

spotkała, gdy Charles Manson zabił jego żonę i nienarodzone dziecko.

Roman nie byłby sobą, gdyby nie wyciskał 200% z tego podobieństwa. Każdy,

kto go poznawał, był pod wrażeniem jego charyzmy i autorytetu. Ba! Sam

Macchiavelli byłby zachwycony.

Niestety (dla niego), wszystko skończyło się, gdy ów reżyser został

oskarżony o seks z nieletnią. Roman, obawiając się o swoją przyszłość

i problemy, które mogą z tego wynikać dla niego samego, podjął pamiętną

decyzję o zmianie nazwiska na bardziej swojsko brzmiące – Robert Palmer.

Jednak zmiana tożsamości nie zmieniła jego charakteru. Lata łatwego życia

odcisnęły na nim swe piętno.

31

XVIII (Emma)

– Kretynka. – wyszeptała Emma, obserwując Anielę odprowadzaną przez

dwóch policjantów. – Wystarczyła peruka, makijaż i ogromny krzyż na piersi, by

oskarżyć o nieobyczajność. Świat schodzi na psy, a poprawność polityczna

wychodzi uszami. Ale przynajmniej mam ją z głowy na kilka godzin.

Emma rzuciła ostanie spojrzenie w stronę rywalki i skręcając za róg, zderzyła się

z czymś twardym.

– Uszanowanko, psze pani. – wystękał Mike leżąc na chodniku.

– Co tu robisz, głupcze? – wykrzyczała kobieta. – Nie płacę ci za szlajanie się po

ulicach Nowego Jorku, ale za pilnowanie tego nieroba, Dicka. Wiem, że coś

kombinuje, tylko nie wiem, co. To ty miałeś się tego dowiedzieć.

– Wyluzuj, stara. Śledziłem go tak ja przykazałaś…

– Jak ty się do mnie zwracasz! – ciśnienie Emmy, już i tak wysokie, poszybowało

w górę w tempie promu startującego z przylądka Canaveral.

– Uhm… psze pani. – sarkazm w głosie Mike’a był wyraźny, ale pani

Palmer postanowiła go zignorować. – Panicz Dick… Czy naprawdę nie mógł

wybrać innej wersji imienia Richard? – ni stąd ni zowąd zapytał dzieciak.

– Jakie imię, taka osobowość. – filozoficzne dywagacje Emmy nie były

najwyższych lotów, ale w pewien sposób dotykały sedna sprawy.

– A więc, panicz Dick jak co dzień wyszedł z domu i jechał do pracy, gdy nagle

porzucił samochód i zaczął biec w kierunku Mostu Brooklyńskiego.

Zauważyłem, że podążał śladem kobiety, której – jak dla mnie – źle z oczu

patrzyło. Postarałem się, aby zgubił ją w tłumie ludzi. Wrócił do samochodu

i odjechał. – Mike nie czuł się w obowiązku wspominać o lodach, bo i po co.

Emma zadumała się nad tym, co usłyszała. Czy to była ta tajemnica Dicka? Nie

chcąc dłużej tracić czasu, rozstała się z małym ulicznikiem i podążyła w kierunku

32

domu. Musi jeszcze tyle zrobić, nim znów przybierze postać czułej matki nie

widzącej świata poza swoim synkiem.

XIX (Dick)

-Wcale nie wygląda mi na menela – powiedziała Priscilla, przypatrując się

pacjentowi znalezionemu nieopodal Sunset Bluff.

-To żul, mówię Ci. Tylko żul trzasnąłby se taki prostacki tatuaż – stwierdziła

cycata Jo. – Zresztą ja lecę, mnie tu już nie ma, a ten tu przystojniaczek –

wycelowała różowym tipsem w łóżko stojące na korytarzu – i jego zasikane

gacie to już twój problem słonko.

Jo posłała koleżance całusa na pożegnanie i tyle ją wiedzieli.

Dicka Palmera dręczył największy kac w historii. Miał wrażenie, że jego czerep

to Mount Rushmore w czasie kucia głów prezydentów. Ostatnie, co pamiętał,

to pogoń za Scarlett, reszta ginęła w akcji. Przynajmniej nie obudziłem się w Las

Vegas z kicią u boku, pomyślał smętnie.

Jego głowę przeszyła kolejna fala bólu, a jazgot dwóch panienek w okolicy jego

bytności nie pomagał w dojściu do siebie. Dick lekko otworzył oczy.

– Gdzie jestem? – wycharczał cicho. Jego gardło wysuszone na wiór niczym

papier ścienny drażniło struny głosowe.

– W szpitalu w Ellisburgu. – odpowiedziała Priscilla.

Tego dla skołatanej głowy Dicka było za dużo. Mężczyzna odpłynął.

33

Gdy znów otworzył oczy, ujrzał człowieka leżącego w garniturze na sąsiednim

łóżku i zapamiętale oglądającego serial w telewizji.

– Dlaczego tu jestem? – zapytał.

– Podjąłeś dość drastyczną próbę zrzucenia wagi, zresztą bezskuteczną. –

powiedział towarzysz, biorąc do ręki kartę Dicka. – Prościej byłoby sobie nogę

odciąć. A teraz sza! – rozkazał wskazując na odbiornik. – Teraz jest najciekawszy

moment: Samantha próbuje uwieść Michaela, który leży w szpitalu z amnezją

wywołaną stresem pourazowym po trzęsieniu ziemi w San Francisco. Nie wie

jednak, że Michael to tak naprawdę jej rodzony brat, Ridge, porwany za młodu

dla okupu i sprzedany Cyganom.

– Nie rozumiem.

– Samanta próbuje uwieść Michaela…

– Nie o to mi chodzi. Dlaczego w ogóle znalazłem się w szpitalu?

– Zostałeś znaleziony w okolicy Sunset Bluff Road w Ellisburgu nad Jeziorem

Ontario z raną ciętą jamy brzusznej. Odurzono cię, a z ciała usunięto jeden płat

wątroby.

– Ale rana jest po lewej stronie.

– Tak. Jednak genetyka czasem sprawia psikusa. Cierpisz na na dextrocardię

situs inversus.

– Dekso- co?

– To taka nazwa na nieprawidłowe położenie serca i narządów w jamie

brzusznej – jakby w lustrzanym odbiciu. Ktokolwiek ci to zrobił, wiedział o

twojej przypadłości. Ale nie martw się, wątroba to śmietnik, który gromadzi

wszystkie odpady z organizmu. Jeden kontener mniej nie stanowi problemu –

w tym momencie lekarz przerwał swój wywód.

34

Dick obserwował skupienie malujące się na jego twarzy, gdy ten nagle chwycił

laskę i szybko wykuśtykał z sali.

XX (John)

John Markovsky był w czepku urodzony. Od najmłodszych lat towarzyszyło mu

szczęście, którego kumulacją (taką wisienką na torcie) była wygrana w loterii

Powerball – może nie głównej wygranej, ale ładny czek na okrągłą sumę pięciu

milionów zainkasował.

John Markovsky miał również pazernych rodziców, którzy niechybnie

odebraliby mu wygraną, gdyby tylko się o niej dowiedzieli. Dlatego ukrył

majątek w starej zabawce – husarzu, pamiątce po dziadku Józefie.

W ten sposób miał go zawsze na oku. Miał także młodszą siostrę, Anielę, bez

pamięci zakochaną w jego najlepszym kumplu, Romanie. Aniela była głupiutka

i podatna na wpływy, ale liczył, że z czasem z tego wyrośnie.

Na chwilę obecną i tak więcej czasu spędzał z Romkiem niż z rodziną, gdyż

atmosfera panująca w domu i wymagania ojca doprowadzały go do szewskiej

pasji. Z kolegą mógł się wyluzować. Często odwiedzali ojca Franka, księdza

w jednym z pobliskich kościołów, który amatorsko parał się śledztwami

kryminalnymi. Pasja, z jaką Frank opowiadał swoje historie, wywoływała blask

w oczach chłopców, jednak on sam nie zdawał sobie sprawy z tego, iż stał się

siewcą, który złe ziarna rzucał na podatny grunt.

Roman słuchał każdej opowieści z zapartym tchem i uczył się. Ale nie tego jak

przestrzegać prawa, lecz jak je omijać i jakich błędów nie popełniać.

W międzyczasie poznał Emilię, z którą natychmiast znalazł wspólny język. Oboje

chadzali krętymi ścieżkami. Aniela nie mogła przeboleć tego i wszelkimi

35

sposobami próbowała przekonać Romana do siebie. Dała mu nawet figurkę

żołnierza, którą brat trzymał nad łóżkiem, bo wiedziała, jakim szacunkiem

darzył wojowników. Roman podarek przyjął, lecz dalej ignorował podlotka.

W tym samym czasie zdarzyła się afera z reżyserem, imiennikiem Romana,

i teraz już nie Roman, lecz Robert Palmer ze swoją dziewczyną rządził i dzielił

w polskiej wiosce Chicago. Jednak wciąż jego marzeniem był podbój Nowego

Jorku, dlatego pewnego dnia spakował swoje rzeczy i razem z Emmą (która tak

zaczęła się przedstawiać) udali się do Wielkiego Jabłka, po drodze rabując

banki. Ojciec Frank nieświadomie dobrze go wyszkolił, gdyż pozostawał

nieuchwytny dla organów ścigania.

A co się stało z Anielą? Po długiej i pełnej wyrzutów rozmowie z bratem za cel

w swym życiu obrała odnalezienie Ro… berta i zwrot majątku bratu.

XXI (Robert)

– Zrobisz to dla mnie, Inez? – zapytał Robert. – Odszukasz Dicka i pomożesz

mu?

Kobieta długo nie odpowiadała. Nie chciała brać w tym udziału tym bardziej,

że nienawidziła tego małego nieroba o mdłej osobowości. Ale bladoniebieskie

oczy Palmera wpatrywały się w nią intensywnie i nie była w stanie dłużej się

opierać.

– Proszę – błagał.

– Madre de Díos! Pójdę, tylko…

W tym momencie rozległ się dźwięk dzwonka. Mężczyzna szybko sprawdził, kto

dzwoni i odebrał telefon. Jego lakoniczne odpowiedzi i pochrząkiwania w żaden

sposób nie naprowadziły ciekawskiej gosposi na treść rozmowy.

36

– Mam jeszcze do ciebie prośbę – kontynuował po zakończeniu połączenia. –

Dzwonił mój znajomy. Okazało się, że przyjaciółka z dzieciństwa trafiła do

aresztu pod fałszywym oskarżeniem. Sprawa jest już w toku, ale nie chciałbym

jej zostawiać w obcym mieście na pastwę losu, a ja z oczywistych względów nie

mogę się tam pojawić. John mógłby… Nieważne. Zaczekaj chwilę.

Robert udał się szybko do kuchni i wrócił z termosem pełnym kawy.

– To dla niej. Mam nadzieję, że dzięki temu poczuje się lepiej po ciężkim dniu.

Tu masz adres, pod którym możesz ją odebrać.

Inez przyjęła kartkę i rzucając ostatnie spojrzenie na pracodawcę, wyszła

z mieszkania, cicho zamykając za sobą drzwi.

Na twarz Roberta wypłynął złowieszczy uśmiech, a oczy stały się wąskimi

szparkami. Wciąż to potrafię, pomyślał. Dwie kaczki za jednym strzałem.

*

- Qué un imbécil! Naprawdę trzeba być idiotą, aby myśleć, że pseudo-śmierć

w czymkolwiek pomoże. I jeszcze wysługiwać się gosposią. Jakbym nie miała już

za dużo na głowie. Qué un imbécil! – złorzeczyła w myślach Inez.

Kobieta pomału (w końcu te 120 kilogramów żywej wagi ciężko jest przenosić

z miejsca na miejsce, a ją wciąż gdzieś przeganiają) zbliżała się do dwunastego

posterunku, gdy szybkim krokiem minęła ją twarz znana z tabloidów.

– Richard Castle? – nie mogła uwierzyć, że była od niego na wyciągnięcie ręki.

Serce jej zadrżało i już chciała za nim pobiec, gdy w biodro uderzyła ją torba

z termosem. – Agrhr. – warknęła.

Rzuciła ostatnie spojrzenie za przystojnym pisarzem i przekroczyłam drzwi

posterunku.

– Dzień dobry, w czym mogę pomóc? – zapytał policjant w dyżurce.

– Buenas tardes. Przyszłam po Anielę Markovsky. Podobno miała tu na mnie

37

czekać.

Tymczasem Aniela z politowaniem patrzyła w oczy starszego posterunkowego

Zacharego Close.

– Ja naprawdę niczego nie zrobiłam. Jeden donos od kobiety, której danych

nawet nie spisaliście nie jest dowodem w sprawie.

Zachary zarumienił się ze wstydu. Nieczęsto popełniał takie błędy, ale dziś –

w pierwszym dniu bycia ojcem – nie mógł się skoncentrować. Zresztą kobiecina

wyglądała na niegroźną. Z braku twardych dowodów zwolnił ją do domu.

Aniela wyszła z pokoju przesłuchań i skierowała się do dyżurki po odbiór swoich

rzeczy. Obok stała latynoska gosposia i patrzyła na nią wyczekująco.

– Aniela Markovsky? – usłyszała.

– Tak. – skinęła głową.

– Vale. Długo tu czekam, a muszę jeszcze obiad ugotować, bo inaczej señora

mnie zwolni, a nie tak fácilmente znaleźć pracę.

Mimo kilkudziesięciu lat w Stanach Zjednoczonych Inez w stanie silnego stresu

wtrącała hiszpańskie słowa, a nie ma nic bardziej stresującego niż pobyt na

policji, która w jej rodzinnym Juarez źle się kojarzy.

– To dla señory. – powiedziała i podała kawę.

Aniela, po kilku godzinach o samej wodzie, marzyła o kubku gorącej dobrej

kawy. Nie wahając się dłużej upiła kilka dużych łyków. Mimo dziwnego

posmaku stanowiła miłe orzeźwienie.

– Kim jest pani pracodawca? – zapytała gosposię.

– Señor Robert Palmer.

Na dźwięk tego imienia termos wypadł jej z ręki, a tchawica nagle zacisnęła się.

Anieli brakowało tchu. Ostatkiem sił próbowała zwrócić uwagę otoczenia.

W końcu spojrzała szklistym wzrokiem na służącą i padła martwa na posadzkę.

Inez w szoku patrzyła na leżące przed nią ciało. Jeszcze nie tak dawno z nią

38

rozmawiała, a teraz… Jak to jest w ogóle możliwe? Harmider wokół oderwał jej

myśli od sytuacji. Chciała cichaczem wymknąć się z posterunku, ale było to już

niemożliwe. Na nadgarstkach poczuła ucisk zimnych obręczy, a w mózg

wwiercały się słowa: Jest pani aresztowana.

XXII (Scarlett)

– Witaj, Susan!

Scarlett zawahała się na ułamek sekundy. Od dziesięciu lat nikt nie zwracał się

do niej tym imieniem. Myślała, że ten etap w swym życiu dawno zostawiła za

sobą.

– Nie poznajesz mnie? – nie odpuszczał mężczyzna.

– Doyle, co tu robisz?

– Stęskniłem się za tobą. – powiedział ironicznie rzucając bukiet do kosza. –

Wciąż szukasz Sary?

Serce Scarlett zamarło. Sara była jej siostrą bliźniaczką, o której słuch zaginął

jedenaście lat temu w Nowym Jorku. To dlatego teraz tu była. Chciała

ją odnaleźć, chociaż wewnętrznie czuła, że jedyne co znajdzie, to jej kości.

Gdy tylko otrzymała dyplom ukończenia szkoły średniej w Spearfish, spakowała

się i ruszyła na północ. Droga z Dakoty Południowej autostopem nauczyła ją

radzenia sobie w trudnych sytuacjach. Pierwszą rzeczą, którą zrobiła po

przyjeździe była zmiana wyglądu i personaliów. Podobieństwo między nią

a Sarą było bardzo duże. A jeżeli Sara nie żyje, nie chciała wzbudzać podejrzeń

u jej mordercy.

39

– To nie twoja sprawa. Dlaczego opuściłeś Dakotę? – Scarlett przyjęła taktykę,

iż najlepszą obroną jest atak.

– Coś taka drażliwa? Myślałem, że po naszych wspólnych przygodach cieplej

mnie przyjmiesz.

– Zostaw mnie w spokoju. Słyszysz? Wracaj tam, skąd przybyłeś! – spokój

Central Parku zburzyły krzyki Scarlett. Ale co miała zrobić? Była już tak blisko

odkrycia tajemnicy zniknięcia swojej siostry. Czuła to każdą komórką swego

ciała. Miała wrażenie, że prawda jest na wyciągnięcie ręki.

– Zmieniłaś się. – Doyle nie mógł uwierzyć w to, co widział. – I to nie tylko

fizycznie. Stałaś się harda i okrutna.

Ból w głosie mężczyzny nie poruszył serca Scarlett. Całe jej jestestwo dążyło

w jednym kierunku.

– Zostaw mnie w spokoju. – powtórzyła.

Pojawienie się Doyle’a w Nowym Jorku mogło pokrzyżować jej plany. Nie

wiedziała, jak się go pozbyć. Cóż, jutro zastanowię się, co zrobić, pomyślała

patrząc za odchodzącym mężczyzną. W końcu jutro też jest dzień.

40

XXIII (Robert)

Chrobot zamka w drzwiach przerwał Robertowi kontemplację widoku

za oknem. Tylko dwie osoby miały klucz do mieszkania. Liczył, że jedna z nich

już podziwia świat zza krat.

– Długo kazałaś na siebie czekać, Emmo. – przywitał się odwracając się od okna.

W oczach żony wciąż tliła się iskra, która go do niej przyciągnęła trzydzieści pięć

lat temu, gdy zaczynali swoją życiową drogę niczym Bonnie i Clyde.

– Ktoś mnie śledził. Pamiętasz Anielę?

– O nią nie musisz się już martwić. Zająłem się tym. – kąciki ust Roberta lekko

się uniosły.

Emma poczuła przyjemny dreszcz przebiegający jej ciało. To był jej mąż. Takiego

go pamiętała i uwielbiała – dążącego po trupach do celu i nie liczącego się

z uczuciami innych. Tylko szkoda, że syn im się nie udał.

– Co u Dicka? – padło pytanie. Palmer senior chyba musiał czytać w jej myślach.

– Wciąż jak mimoza. Nie wiem, gdzie popełniliśmy błąd w jego wychowaniu.

– Ja też nie. Od dziecka uczyłem go zaradności i utajonej asertywności, ale on

był głupi jak but. Nic nie łapał. W końcu się poddałem, bo ile razy można

próbować?

– Przygruchał sobie jakąś wywłokę. Scarlett się nazywa. Nie miałam

nieprzyjemności bliżej jej poznać, bo też taka z niej ameba jak z niego. Nawet

w oczy nie spojrzy tylko przemyka jak cień na pięterko. Chyba Dick chce się do

niej wyprowadzić, ale nie wie jak przejść do sedna. Chciałabym, żeby się

w końcu odważył. Miałabym problem z głowy.

41

– Znam sposób na pozbycie się problemów. – Robert uśmiechnął się lubieżnie

i wyciągnął rękę i zabrał się do roboty tak, jak przystało na człowieka konkretu

oraz czynu. Bez aperitifu i bez przystawek. Ciął, aż leciały drobne wióry.

Zdecydowanie nie był to widok dla ludzi o słabych nerwach. Dobrze, że nikt ich

nie widział. No, prawie nikt…

XXIV (John)

John siedział załamany wieścią o śmierci Anieli. Może ich więź poluźniła się od

czasów Chicago, ale tu – w Nowym Jorku, znów udało im się nawiązać dobrą

relację. Obojgu przyświecał ten sam cel. A teraz jej już nie było. Zgasła jak

lampki w dyniach po halloweenowej nocy. Wiedział, czyja to sprawka.

– Teraz to już otwarta wojna, Palmer. – powiedział do siebie. – Oko za oko, ząb

za ząb!

XXV (Dick)

Dick Palmer miał problem – to pewne. Trzy tygodnie pobytu w szpitalu nie

ugasiło jego wewnętrznego wrzenia, wręcz przeciwnie, spotęgowało je i teraz

sam nie wiedział, co ze sobą zrobić. Scarlett dzwoniła do niego codziennie, ale

to nie to samo, co spotkania twarzą w twarz.

Brakowało mu jej specyficznego poczucia humoru, mimo że łagodziła jego

charakter. Obecnie niepokoił go fakt pozostawienia swojej… inwestycji samej

na tak długi czas.

42

Do tej pory weryfikował wyniki przynajmniej dwa razy w tygodniu, a nie miał

partnera (i nie chciał mieć), który by to za niego robił.

Trzy tygodnie leżenia skłoniły go do przemyślenia kilku spraw. Podjął decyzję

o pozostaniu w domu rodzinnym. Zbyt wielkim ryzykiem mogła okazać się

przeprowadzka. Do tej pory każdy uważał go za maminsynka, za chuchro, które

byle zefirek przewróci, za człowieka bez jakiekolwiek kręgosłupa.

A Dick był cholernie inteligentny, z niesamowitym wręcz zmysłem obserwacji.

Już jako dwulatek zorientował się, że będąc tym, kim jest, najlepiej się nie

wychylać i ukrywać swój charakter nawet przed najbliższymi. Jako psychopata,

któremu Hannibal Lecter mógł buty czyścić, nauczył się funkcjonować

w społeczeństwie. Jego ciemna strona ujawniała się

nocą, za drzwiami prowadzonego pod fałszywym nazwiskiem pensjonatu

o sympatycznie brzmiącej nazwie – „Grona Śmiechu”.

„Grona” były czymś więcej niż zwykłym pensjonatem. Były niewielkim

hotelikiem, na parterze którego mieścił się klub stanowiący miejsce spotkań

nowojorskiej elity. Tamtejsze spotkania, w asyście znanych stand-uperów oraz

muzyków, stawały się okazją do pochwalenia się nowym samochodem, domem

czy żoną. Na tych, którzy przekroczyli umiar w piciu i ćpaniu czekały pokoje na

górze. Poza nimi w pensjonacie zatrzymywali się także zwykli zjadacze chleba,

dla których nawet chwilowe i mało prawdopodobne obcowanie z celebrytami

było nie lada gratką. Na dodatek, zdobycie zaproszenia na jedno z klubowych

spotkań graniczyło z cudem. Kolejka chętnych gotowych zapłacić każdą sumę

za przekroczenie jego progu ciągnęła się jak Missisipi.

Dick Palmer był dumny ze swojego przedsięwzięcia. Niewiele osób wiedziało,

że to on jest jego właścicielem – używał panieńskiego nazwiska swojej matki.

Tutaj wszyscy znali go jako Richarda Holmesa – pociesznego właściciela

„Gron”. Nikt też nie wiedział, w jaki sposób lokal stał się aż tak popularny,

43

ale nie dociekali przyczyn tego stanu rzeczy. Dla nich najważniejszy był fakt, iż

było to miejsce, do którego mogli uciec po kilkunastu godzinach spędzonych

w pracy i domu.

– Dzień dobry. – Priscilla wpadła do szpitalnego pokoju z siłą huraganu Katrina.

– Dziś jest ten dzień – wypisujemy pana. Pewnie nie może się pan doczekać

powrotu do swoich obowiązków.

– Oj, tak. – To jedyne, co trzymało go przy zdrowych zmysłach. Brak pożywki dla

ciała i umysłu bardzo mu doskwierał.

– Oto wypis. Może pan już opuścić mury naszej szacownej instytucji.

Dwa razy nie trzeba mu było tego powtarzać. Już nie mógł się doczekać zapachu

wielkiego miasta, tłumów na ulicach i pierwszej, po tygodniach posuchy,

ofierze. Z każdym mijanym kilometrem jego krew krążyła szybciej, a serce

uderzało coraz mocniej i mocniej. Na rogatkach Nowego Jorku zwolnił. Czas

przybrać maskę, pomyślał. Zatrzymał się przed domem i spojrzał w ciemne

okna.

Gdy wychodził z auta, ostry ból przeszył jego klatkę piersiową, płuca przestały

wciągać powietrze a serce bić. Świat spowiła nieprzenikniona ciemność.

44

XXVI (Frank)

Ojciec Frank Dowling siedział z Billem w The Irish Pub na Manhattanie czekając

na spóźniającego się Johna. Popijając kufelek Guinnessa rozmyślał nad

wydarzeniami ostatnich tygodni. Przede wszystkim niepokoiło go zachowanie

przyjaciela i pustka w jego wzroku. Śmierć Anieli mocno nim wstrząsnęła

i obawiał się, że będzie dążył do wymierzenia sprawiedliwości na własną rękę.

A przecież tak nie powinien postępować chrześcijanin.

– Już jest! – przerwał jego rozmyślania Bill, wskazując na drzwi pubu. Postać,

która się w nich pojawiła nie przypominała tego obrotnego mężczyzny, jakim

John był jeszcze kilka tygodni temu. Oczy podkrążone, twarz zapadnięta,

nieogolony i nieuczesany, w ubraniu noszonym od kilku dni przypominał

bezdomnego koczującego w metrze.

– Możemy zaczynać. – westchnął Frank.

– Dobrze. – Bill nieznacznie poprawił się na stołku. – Śledziłem Panią Palmer

przez ostatnie tygodnie i paru rzeczy się dowiedziałem. Otóż, Emma dwa razy

w tygodniu opuszczała swój dom i udawała się do wynajmowanego przez siebie

mieszkania na Bronksie. Spędzała tam kilka godzin i wracała z powrotem.

Sąsiedzi byli nadzwyczaj pomocni i ustaliłem, że mieszkanie jest zajmowane

przez mężczyznę z wyglądu przypominającego Roberta Palmera. Proszę, oto

zdjęcia. – powiedział wręczając towarzyszom kopertę.

– Co to jest? Mam rozpoznać Roberta po gołym tyłku? – zdenerwował się John

oglądając zdjęcia Emmy i innego mężczyzny in flagranti.

– Przepraszam. – detektyw lekko się zarumienił wyrywając z ręki nieszczęsne

fotografie. – To nie ta dokumentacja. Proszę. – wyciągnął z aktówki drugą

45

kopertę.

John rzucił tylko spojrzeniem, gdy poczuł, że krew uderza mu do głowy,

a trzewia pali ogień. Teraz miał twardy dowód na to, że Robert rzeczywiście żył

i miał się dobrze. Zdjęcia utwierdziły go też w przekonaniu, co do tego, kto

przyczynił się do przedwczesnego odejścia jego siostry.

– John. John? John! – krzyk Franka w końcu dotarł do mężczyzny, który szybko

wstał i wybiegł z pubu.

Ksiądz dopił piwo i razem z Billem ruszył jego śladem. Zaskoczyła go nagła,

katatoniczna reakcja przyjaciela i nie wiedział, co o tej całej sytuacji myśleć.

Czy powinien z nim zostać i go pilnować?

Skręcił za róg nieświadomie kierując się w ulicę, przy której mieszkała Emma

Palmer z synem. To, co zobaczył wstrząsnęło nim. Zszokowany patrzył na

płonący samochód z człowiekiem w środku. Nie namyślając się długo wystukał

na swoim telefonie 911 i wezwał pomoc.

*

Czyjeś oczy uważnie obserwowały rozgrywającą się scenę. Na czyichś ustach

igrał zimny uśmieszek.

46

XXVII

To miał być zwykły dzień w pracy dla detektyw Kate Beckett z dwunastego

posterunku. Niestety wezwanie, które zdawało się być rutynowym, okazało się

zupełnie inne. Po przyjeździe na miejsce policjantka zauważyła przede

wszystkim roztrzęsionego księdza wpatrującego się w spalony wrak samochodu

ze szkieletem w środku.

– Ale chips. – zażartował Richard Castle, mąż i jednocześnie partner detektyw.

Richard Castle był znanym w Nowym Jorku pisarzem, przyjacielem burmistrza

i obdarzonym przez naturę ciętym dowcipem.

– Rick. – żachnęła się Kate. – Trochę szacunku.

Ryan i Esposito bacznie oglądali miejsce i teraz podeszli do pary.

– Samochód jest zarejestrowany na Richarda Romana Palmera – białego

mężczyznę, lat - 30, niewysokiego wzrostu i przeciętnej budowy ciała.

– To by się zgadzało ze szkieletem. – odezwał się głos po drugiej stronie

pojazdu.

– Tempie. – ucieszyła się policjantka – Kopę lat. Chłopcy, to Temperance

Brennan, doktor antropologii w Jeffersonian Institution. Poznałyśmy się, gdy

pracowałam w Waszyngtonie. Współpracowała z FBI w zakresie analizy kości

pod kątem ich tożsamości oraz przyczyn zgonu. Dziewczyno, co cię tu

sprowadza?

– Konferencja. – krótko odpowiedziała Kości (jak ją pieszczotliwie nazywał jej

partner). – Interesujące morderstwo.

– Morderstwo? – zdziwił się Rick.

– Kości są stopione. Zwykły pożar nie mógłby tego dokonać. Temperatura

47

musiała być dużo wyższa. – podsumowała Temperance.

– A zatem podpalenie. Espo, możesz powtórzyć nazwisko właściciela pojazdu?

– Richard Roman Palmer. – drugi detektyw nie zwlekał z odpowiedzią.

– Richard Roman Palmer… Dick Palmer? Ten asystent patologa z trzynastki?

Ten, którego prawie wypatroszyli nad Jeziorem Ontario? – Kate szybko

połączyła fakty. – Komuś musiał zaleźć mocno za skórę.

– Prześlijcie do Jeffersonian szkielet, wtedy będę mogła powiedzieć coś więcej.

– z tymi słowami Kości opuściła zebranych.

Dla Kate i pozostałych policjantów była to teraz sprawa priorytetowa. W końcu

Dick był jednym z nich.

*

Czyjeś oczy wciąż uważnie obserwowały rozgrywającą się scenę, a grymas na

twarzy zdradzał lekkie zaniepokojenie rozwojem sytuacji i faktem, że do tej

sprawy przydzielono crème de la crème nowojorskiej policji.

Następnego dnia Ryan i Esposito zaczęli standardowe przesłuchiwania

świadków zdarzenia.

– O której ksiądz wyszedł z pubu? – Ryan jako Irlandczyk z krwi i kości z wielką

estymą zwracał się do duchownego.

– Około 22:00. – odpowiedział Frank.

– A wcześniej co ksiądz robił? – drążył temat Esposito.

– Piłem piwo z przyjacielem i prywatnym detektywem.

– Prywatny detektyw? – zainteresował się policjant. – Do czego były księdzu

48

potrzebne jego usługi?

– Mój przyjaciel z Chicago, John Markovsky, poszukiwał Romana Polansky’ego,

który był mu dłużny znaczną sumę pieniędzy. Poprosiłem o pomoc Billa. Dotarła

do nas informacja o śmierci Romana. Jednak udało nam się ustalić, że Roman…

Ach, przepraszam! Przecież Roman to Robert Palmer. Zatem, Robert Palmer

jednak ma się dobrze, sfingował swoją śmierć i ukrywa się. Jego żona, Emma,

pomaga mu.

– Emma i Robert Palmer? – przerwał Ryan.

– Tak.

Ryan i Espo spojrzeli na siebie porozumiewawczo. Grono podejrzanych

powiększyło się o dwie osoby – rodziców Richarda.

– A co z Johnem Markovsky’m? – kontynuował Espo. – Dlaczego nie było go na

miejscu zdarzenia?

– Wyszedł jakieś pół godziny do godziny wcześniej. Gdy dowiedział się, że

Roman… Robert żyje, zamknął się w sobie, a następnie wybiegł jakby go sam

diabeł gonił. – ksiądz przeżegnał się mówiąc te słowa.

Do listy Ryan i Esposito mogli dopisać kolejne nazwisko.

XXVIII (Emma)

Emma Palmer siedziała w pokoju przesłuchań. Lata praktyki sprawiły, że jej

twarz nie zdradzała oznak zdenerwowania, jakie czuła wewnątrz. Czy już

wiedzą?

To pytanie krążyło jej w głowie od momentu otrzymania wezwania.

Swoim synem, Dickiem nie przejmowała się. Była nawet zadowolona, że

49

odszedł z tego świata, ponieważ nie musiała się nim dłużej interesować.

Ją obchodził tylko jeden mężczyzna – Robert.

– Dzień dobry, pani Palmer. – przywitał się Esposito.

– Czy mogę się dowiedzieć, dlaczego tu się znalazłam? – udawanie słodkiej

idiotki wielokrotnie jej pomagało i teraz Emma postanowiła grać

tą samą kartą.

– Próbujemy dowiedzieć się, kto miał motyw, aby zabić pani syna. Jako matka

najlepiej go pani znała i teraz ta wiedza może nam się przydać do złapania i

skazania jego mordercy.

– Ale ja niewiele wiem. Dick żył swoim życiem, widywaliśmy się tylko przy

śniadaniu i gdy przychodziła do niego ta wy… wyjątkowa dziewczyna, Scarlett

O’Hara. – Emmo, uspokój się, nakazywała sobie kobieta, mało brakowało, abyś

się zdradziła. – Może ona wie coś więcej.

– Scarlett O’Hara? Jak ta z „Przeminęło z wiatrem”? – zdziwił się policjant.

– Tak, wiem. Jej rodzice musieli być fanami filmu. – uśmiechnęła się kobieta.

- W porządku. Poprosimy ją o spotkanie. A teraz proszę mi powiedzieć, co pani

robiła wczoraj między godziną 20:00 a 22:00.

- Byłam w domu. – Serce Emmy galopowało niczym stado mustangów na prerii.

- Czy ktoś to może potwierdzić?

- Niestety, nie. Moja gosposia, Inez, została aresztowana pod zarzutem

zabójstwa Anieli Markovsky i jeszcze nie zdążyłam zatrudnić nowej.

Obaj policjanci pomyśleli to samo: nie pierwszy raz to nazwisko przewija się

w śledztwie.

50

- A co z pani mężem, Robertem?

- Biedaczkowi, świeć Panie nad jego duszą, umarło się kilka lat temu. – kilka łez

spłynęło po gładkich policzkach Emmy. – Miałam tylko Dicka, a teraz i jego nie

ma.

- Bardzo nam przykro. – Ryan nie chciał zdradzać pozyskanej wiedzy, ale

materiały dostarczone przez Billa, detektywa ojca Franka, udowadniały czarno

na białym, iż Robert Palmer żyje. Trzeba będzie przyjrzeć się bliżej rodzicom

Dicka, pomyślał.

Pierwszy dzień przesłuchań przyniósł sporo rewelacji. Kate, Castle, Ryan i

Esposito siedzieli przy wspólnym stole i analizowali zebrane materiały.

- Przede wszystkim trzeba znaleźć Johna Markovsky’ego. Zarówno ojciec Frank

jak i Emma Palmer wspomnieli to nazwisko. On mógł mieć motyw. – zaczął

Ryan.

- Być może. Ale mam wrażenie, że sprawa ma drugie dno. – Kate nie mogła

pozbyć się wrażenia, że coś im umyka.

- A co powiecie na to: Robert Palmer przyszedł z zaświatów. Jako wyznawca

wudu wie, że tylko śmierć własnego ciała i krwi pozwoli mu przekroczyć granicę

między żywymi a umarłymi i stać się na powrót człowiekiem. Zaczaja się przed

domem i piekielnym ogniem…

- Rick! – przerwała mu Kate. – Twoja dedukcja miałaby rację bytu, gdybyś nie

pominął jednego faktu – Robert Palmer nigdy nie umarł…

Rozmowę przerwał dzwonek telefonu. Esposito odebrał go i po chwili

poinformował resztę.

- John Markovsky odnalazł się na ławce w Central Parku, pijany w sztok. Jutro

powinien już być w stanie funkcjonować.

- W takim razie na dziś kończymy. – zarządziła Kate.

51

XXIX (Scarlett)

Scarlett wciąż czuła się oszołomiona ostatnimi wydarzeniami.

Jeszcze kilka dni temu z radością czekała na spotkanie z Dickiem. On i Doyle byli

tak różni jak Hilary Clinton i Donald Trump. Jeden – kulturalny miastowy, drugi

– narwany wieśniak.

Tamtego dnia zamierzała zrobić ukochanemu niespodziankę. Wiedziała,

że matka Dicka – jak co czwartek – wyjdzie na kilka godzin, więc ona będzie

miała więcej czasu na przygotowania. Gdy tylko Emma Palmer przekroczyła

próg domu, Scarlett zabrała z wozu rzeczy i przemknęła do części Dicka. Teraz

cieszyła się, że jest osobne wejście. Co prawda, mężczyzna nigdy jej nie dał

kluczy, ale kilkanaście lat konkurowania z chłopakami w rodzinnym miasteczku,

Spearfish, dało rezultaty w postaci niecodziennych umiejętności, jak na

przykład otwieranie wytrychem drzwi.

Dziewczyna weszła do budynku i zaraz zabrała się do działania. Po dwóch

godzinach była już prawie gotowa. Brakowało jej tylko jednej rzeczy, którą jak

na złość zapomniała. Pozostało jej tylko mieć nadzieję, że Dick w którejś

z szafek ma zapalniczkę. Szybko sprawdziła ich zawartość, ale jej nie znalazła.

Wtem jej wzrok padł na pudełko stojące przy łóżku. Ostatnia szansa, pomyślała.

Otworzyła szkatułę. Uśmiechnęła się triumfalnie na widok poszukiwanego

przedmiotu, gdy nagle mina jej zrzedła.

Wśród mnóstwa bezsensownych rzeczy odnalazła TĘ jedną – srebrny

wisiorek jej siostry, Sary. Razem z jej stanowił komplet – ona miała rybę, Sara –

włócznię, aby nigdy nie zapomniały, skąd pochodzą1. Był to prezent od

1 Nazwa miejscowości, z której pochodzą bliźniaczki; spear – włócznia, fish –

ryba (przyp. autora)

52

nieżyjącego już dziadka z okazji ukończenia szkoły średniej. Oba elementy były

do siebie dopasowane i połączone przedstawiały rybę opływającą włócznię.

Scarlett zalała niczym niezmącona zimna furia.

A teraz siedziała w sali przesłuchań i zastanawiała się nad tym, co za chwilę

powiedzieć.

*

– Scarlett O’Hara? – zapytała Kate.

Ryan i Esposito zajęli się sprawdzaniem przeszłości rodziców Dicka.

– Właściwie Susan Walters. – sprostowała Scarlett. – Znajomi w Nowym Jorku

tak się do mnie zwracają.

– A zatem Susan, jakie stosunki łączyły panią z Richardem Palmerem?

– Spotykaliśmy się od kilku miesięcy.

– Co może pani o nim powiedzieć? Czy mógł mieć jakichś wrogów?

– Wydawał się być miły i układny. Nie sądzę, aby komuś był w stanie nadepnąć

na odcisk.

Dobór słów zaskoczył policjantkę, ale na razie nie chciała tego komentować.

– Dobrze. Gdzie pani była między 21.00 a 22.00 tamtego wieczoru?

Scarlett zawahała się na ułamek sekundy. Ostatnie, co pamiętała, to wisiorek

Sary przy łóżku Dicka i swoją wściekłość, a później nic. Obudziła się następnego

dnia we własnym łóżku.

– Niewiele pamiętam. Chyba musiałam za dużo wypić. – spojrzenie Scarlett

uciekło w bok. – Nawet nie wiedziałam, że Dick wraca.

Intuicja Kate podpowiadała jej, że to nie była prawda, ale nie chciała dręczyć

Scarlett, która najwyraźniej przeżywała tragedię.

– Proszę się nie martwić. Znajdziemy jego zabójcę.

Tego się najbardziej obawiała dziewczyna, bo sama nie była pewna, czy to ona

sama nie wysłała go na tamten świat.

53

– Jeszcze jedno pytanie: czy ktoś mógł mieć motyw?

– Może Doyle O’Donnel, mój były ze Spearfish. Przyjechał jakieś 3 tygodnie

temu do miasta i od tego czasu śledził mnie i nie dawał spokoju. Pewnie

dowiedział się o Dicku. Ale od dwóch dni go nie widziałam.

Scarlett pomyślała, że inny podejrzany odciągnie podejrzenia od niej.

– Sprawdzimy to. Dziękuję, jest pani wolna.

XXXI (John)

John bezmyślnie wpatrywał się w ścianę pokoju przesłuchań nie słysząc

w ogóle kierowanych do niego pytań policjanta. Wciąż od nowa przeżywał

dzień, w którym dowiedział się o śmierci Anieli i dzień, w którym dowiedział się,

kto za tym stał. Szybko wybiegł wtedy z pubu i wstąpił do najbliższego

monopolowego po coś taniego i mocnego. Chciał zapomnieć o wszystkim.

Zataczając się szedł w kierunku swojego hotelu, gdy nagle zobaczył w uliczce

Romana. W tym świetle wyglądał dużo młodziej. Chciał do niego podejść i

przemówić do rozsądku, ale ktoś go uprzedził.

– A może to byłem ja? – zapytał sam siebie.

– Co pan mruczy? Przyznaje się pan do zabójstwa Richarda Palmera? –

zainteresował się policjant.

Ale John dalej bezmyślnie wpatrywał się w ścianę.

XXXII

– Mam wrażenie, że z każdym kolejnym przesłuchaniem grono podejrzanych

nam się powiększa. – zaczęła Kate – Robert i Emma Palmer, John Markovsky, a

54

teraz Susan Walters i Doyle O’Donnel, były chłopak Susan.

– Susan? – zapytał Rick, który przez cały dzień zajmował się wywiadami

i podpisywaniem książek.

– Tak się naprawdę nazywa Scarlett, dziewczyna Dicka. – powiedział Ryan.

– W trakcie przesłuchania miałam wrażenie, że coś ukrywa.

– Trupa w szafie – skonkludował Castle.

– Raczej skwarka w samochodzie – droczył się Esposito.

– Chłopcy! – upomniała Kate – Czy udało się wam znaleźć w przeszłości

Palmerów? – zwróciła się do policjantów.

– Robert vel Roman Polansky do aniołków nie należał. Razem ze swoją

dziewczyną rabował banki. Natomiast Emma Palmer, z domu Holmes nie

istnieje. Kolega z Chicago powiedział mi, że koło Polansky’ego kręciła się wtedy

niejaka Emily. Sprawdzamy teraz Emily Holmes z Chicago. Prawdopodobnie to

ona towarzyszyła Palmerowi w napadach chociaż dowodu na to nie ma.

– Sympatyczna rodzinka. Nie ma co. – pokręcił głową Rick.

– Sprawdzajcie dalej Emmę, a my prześledzimy ostatnie kroki Dicka. Trzeba

także odnaleźć Doyle’a.

XXXIII

Kilka godzin później Kate Beckett i Richard Castle stali przed „Gronami

Śmiechu”.

– To tutaj bywał Dick? – Castle nie mógł w to uwierzyć. Kilka razy próbował

zdobyć zaproszenie do klubu, ale z marnym efektem.

– Tak wynika z danych z monitoringu miejskiego. Wejdźmy do środka. –

odpowiedziała detektyw.

Rick był wyjątkowo podekscytowany tym, że w końcu zobaczy „Grona”

55

od wewnątrz. Nawet w takich okolicznościach.

– Dzień dobry. Czy zna pan tego mężczyznę? – zapytała Kate portiera, pokazując

mu zdjęcie Dicka.

– Tak – odpowiedział mężczyzna. – To pan Richard Holmes, właściciel „Gron”.

– Właściciel? – przybyli nie mogli w to uwierzyć.

– Tak. Ma tu swój gabinet, w którym bywa codziennie, ale od kilku dni się nie

pojawia.

– Podejrzewamy, że coś się mogło mu przydarzyć. Czy możemy zobaczyć jego

biuro?

– No nie wiem. Pan Richard nie lubi, gdy ktoś tam wchodzi. Drzwi zawsze

zamyka na klucz.

W tym momencie zadzwonił telefon Kate.

– Nie teraz, Espo. Jesteśmy zajęci.

– Kate, musisz coś wiedzieć o Emmie. Gdzie jesteście? – policjant był wyjątkowo

zdenerwowany.

– W „Gronach Śmiechu”.

– Zaraz tam będziemy. – Espo szybko zakończył rozmowę.

Kate zamyśliła się. Tymczasem Castle żegnał się z portierem.

– To my już pójdziemy.

– Ale… – zaprotestowała policjantka.

– Idziemy – Rick chwycił ją za rękę, pokazując jednocześnie klucze, które

wykradł z recepcji. – A czy mogę skorzystać z toalety? Wie pan… – zwrócił się do

mężczyzny.

– Drugie drzwi za rogiem.

– Dziękuję i do widzenia.

Para szybko odnalazła drzwi gabinetu Dicka. W środku nie było niczego

szczególnego. Ot, zwykłe biuro jakich wiele w Stanach.

56

– Paranoik – stwierdził pisarz, opierając się o półkę z książkami. Nawet gustu

w zakresie literatury nie ma. O! Cofam to – zmitygował się zaraz, zauważając

jedną pozycję. – Ma moją książkę o Nicky Heat. Ciekawe, czy ją czytał? –

próbował ją wyciągnąć, ale coś ją blokowało. Mocniej szarpnął i po jego prawej

stronie dał się słyszeć szmer.

Kate i Richard oniemiali wpatrywali się w otwór w ścianie i schody prowadzące

w dół.

W tym samym momencie do gabinetu wpadli Ryan i Esposito. Od progu

krzyczeli jeden przez drugiego.

– Kate! Castle! Nie zgadniecie, co udało nam się ustalić na temat Em… –

zamilkli. Napięcie, które dało się wyczuć w pokoju, można było nożem kroić.

Teraz wszyscy wpatrywali się w ścianę.

– Wchodzić, czy nie wchodzić? Oto jest pytanie. – zaczął filozoficznie Rick.

– Wchodzić – odpowiedzieli pozostali jednocześnie.

Cała czwórka ruszyła ukrytymi schodami w dół.

Po chwili znaleźli się w pomieszczeniu niewiele mniejszym od tego na górze.

Przy dwóch ścianach stały regały z książkami, przy trzeciej – biurko, ostatnią

ścianą była szeroka magazynowa brama najwyraźniej dzieląca to pomieszczenie

na dwa. Niestety, nigdzie nie było widać mechanizmu otwierającego.

– Może też jest ukryty – zasugerował pisarz kierując się w stronę książek.

Wyciągnął pierwszą, drugą, ale na razie bez efektu. Pozostali ruszyli jego

śladem.

– Oglądaliście te książki? – zapytała nagle Kate. – To raczej dzienniki.

Posłuchajcie: „22 grudnia 2000; John Newnam; lat 47; bezdomny”.

– Siedemnaście lat temu – stwierdził Ryan.

– A teraz dalej: „Numer: 0003. Przeprowadzone testy wykazały większą

odporność na bodźce zewnętrzne niż pozostałe dwa. Aby zbadać granicę

57

wytrzymałości porażano obiekt prądem o zmiennym natężeniu… Zakończenie

testów po trzech dniach z powodu zgonu obiektu… Sekcja wykazała zawał

mięśnia sercowego… Obiekt zutylizowano…”. Tutaj jest cały opis tego

brutalnego doświadczenia. Niedobrze mi – Kate wzdrygnęła się.

Esposito sięgnął po inną książkę.

– „17 lipca 2007; Sara Walters; lat 20; kelnerka. Numer: 0037. Obiekt poddano

działaniu długotrwałego głodu… Zakończenie testu po sześciu tygodniach…

Majaczenie…”. I tak dalej. Jest jeszcze dopisek: „14 luty 2017, Scarlett? Do

sprawdzenia”.

– Sara Walters? Tak jak Susan Walters? To jest Scarlett? – nie mógł uwierzyć

Ryan.

– Na to wygląda. Drań spotykał się z siostrą jednej ze swoich ofiar. Teraz wiem,

skąd jego tak szeroka wiedza patologa. Ale czegoś nie rozumiem. Pierwsze

zapisy są z 2000 roku. Dick miał wtedy 13 lat. – powiedziała Kate.

– Chcieliśmy wam coś powiedzieć. Udało nam się ustalić, że Emma Holmes jest

nikim innym jak prawnuczką Hermana Webstera Mudgetta. – poinformował

Esposito.

– H. H. Holmesa? Z Chicago? Pierwszego amerykańskiego seryjnego zabójcy? W

Dicku od samego początku płynęła zła krew… – podsumował Castle.

– Spróbujmy otworzyć bramę i zobaczyć, co się za nią kryje. – zadecydowała

Kate.

– Wciąż nie mogę uwierzyć w to, że w szeregach policji mogła ukrywać się taka

bestia – Castle dalej był w szoku mimo upływu kilku dni od tego jakże

drastycznego odkrycia.

– Chyba zacznę wierzyć w reinkarnację. Modus operandi Dicka był bardzo

podobny do sposobu działania jego prapradziadka.

58

Przerobił „Grona Śmiechu” na wzór hotelu Mudgetta. Za bramą odkryliśmy

instalację gazową podłączoną do wentylacji w pokojach. Mógł sobie wybrać

dowolnego gościa. – Kate tylko kręciła głową. – Pod „Gronami” znajdowały się

jeszcze trzy pomieszczenia: jedno ze szczątkami ofiar urządzone na kształt

kaplicy, drugie – laboratorium z kapsułą do gotowania kości. Temperance

obiecała się tym zająć, gdy tylko skończy identyfikować ofiarę z samochodu

Dicka. W trzecim znaleźliśmy ledwo żywego chłopca, Michaela DiAngello – jego

niedoszłą ofiarę. Na podstawie dzienników udało nam się zamknąć 191 spraw

dotyczących zaginięć na przełomie ostatnich siedemnastu lat.

– Ktokolwiek zabił Dicka Palmera, wyświadczył miastu i światu przysługę –

podsumował Ryan.

– Niemniej musimy go znaleźć i osądzić – stwierdziła Kate. – Nie możemy

dopuścić do samosądów. I nie mamy także dowodów na maczanie palców w

zabójstwie któregokolwiek z podejrzanych .

Wywód Kate przerwał telefon. Detektyw szybko przełączyła go na

głośnomówiący.

– Kate, z kości ofiary z samochodu nie udało się pobrać DNA do identyfikacji.

Mogę tylko potwierdzić, że był to mężczyzna w wieku około 30 lat, niewysoki i

średniej budowy ciała.

– Dzięki, Temperance. Czekamy na Ciebie.

– Jutro przylatuję. Do zobaczenia.

Kate ciężko westchnęła.

– Czy prasa już się dowiedziała o sprawie?

– Tak. – potwierdził Esposito. – Jutro ukaże się artykuł na ten temat. Nie udało

nam się dłużej powstrzymać jego publikacji.

59

XXXIV

Mężczyzna zmiął gazetę i wrzucił ją do pobliskiego kosza. Nie do końca tak

chciał zakończyć sprawę, ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło.

Dwukrotne doświadczenie prawie śmierci przyspieszyło bieg zdarzeń. Z ukrycia

obserwował rozwój sytuacji i teraz, przekonany o powodzeniu planu, wsiadł do

samochodu i – niczym kowboje w westernach – pędził w stronę zachodzącego

słońca.

EPILOG

Jeśli rzeczywiście zainteresowała was ta historia, to pewnie chcielibyście

wiedzieć, kto zabił Dicka Palmera.

Czy byli to jego rodzice zniesmaczeni synem-nieudacznikiem?

A może Scarlett w akcie zemsty za śmierć siostry?

Czy też kumpel z dziecięcych lat jego ojca, który przez pomyłkę wziął Dicka za

Roberta?

Lub ów tajemniczy ktoś, kto zaatakował go nad Jeziorem Ontario?

A gdyby Dick Palmer sfingował swoją śmierć, by umknąć przed wymiarem

sprawiedliwości? I swą krwawą działalność rozpoczął w innym mieście pod

innym nazwiskiem? Być może jest waszym sąsiadem?

Ale to już inna opowieść.

Tymczasem, uważajcie, komu mówicie „Dzień dobry”…