antidatum wyd 8 2015

90
W WYDANIU MIĘDZY INNYMI Bezkompromisowy purysta Różana Gmina Niecodzienność Były sobie kurki trzy... Złotnicy ze Złotej Włoska kuchnia dla cierpliwych Stając się człowiekiem ze stali cz.I WYDANIE óSME 2015 I WWW.ANTIDATUM.COM

Upload: lariat

Post on 23-Jul-2016

232 views

Category:

Documents


1 download

DESCRIPTION

 

TRANSCRIPT

W WYDANIU MIĘDZY INNYMI

Bezkompromisowy purysta Różana Gmina NiecodziennośćByły sobie kurki trzy...Złotnicy ze ZłotejWłoska kuchnia dla cierpliwychStając się człowiekiem ze stali cz.I

WYDANIe óSMe 2015 I WWW.ANtIDAtUM.coM

redakcja: łucja frejlich-STruG, andrzej frejlich

foToGrafie:łucja frejlich-STruG, andrzej frejlich

SKład i GrafiKa: lariaT™ STudio Graficzne, www.lariaT.pl ul. lipowa 4 a, lublin, Tel. 516 979 240

maGazyn bezpłaTny porTalu anTidaTum.com, Sprzedaż całości lub fraGmenTów jeST niedozwolona i STanowi naruSzenie przepiSów prawa i Grozi odpowiedzialnością prawną. wSzelKie prawa zaSTrzeżone dla ich właścicieli. wyKorzySTanie maTeriałów z niniejSzej publiKacji możliwe jeST wyłącznie za zGodą redaKcji z powołaniem Się na źródło Treści.© 2014 anTidaTum

WYDANIe óSMe 2015 I WWW.ANtIDAtUM.coM

andrzejhistoryk sztuki, bizantynista. mieszka w lublinie od dawna i kocha to miasto jak swoje. fascynuje go dobre rzemiosło w każdym jego aspekcie. docenia przede wszystkim kunszt zegarmistrzów, ale czary krawców, jubilerów, a nawet repuserów też stara się zgłębić. nie poprzestaje na podziwianiu. To on rozmontuje zegarek lub radio po to, by zrozumieć, „jak to działa”. lubi przyrodę i dobre, czyste buty.

łucjacórka andrzeja. zawodowo poszła w ślady rodziców, choć na drodze wykształcenia zahaczyła jeszcze o ogrody. urodziła się w lublinie i nigdy nim nie znudziła. po ojcu odziedziczyła zamiłowanie do detali i tradycji, ale patrzy na nie oczami młodszego pokolenia. pociągają ją zapomniane miejsca, dobre książki i kuchnia „nie na skróty”.

redakcja

niewielu z nas może pozwolić sobie dzisiaj na luksus niespiesznego życia. nieustannie gdzieś biegniemy zaabsorbowani aktualnymi problemami. w natłoku codziennych spraw nie zauważymy, jak wiele rzeczy nam umyka, bezpowrotnie ginie w otchłani upływającego czasu.

na przekór panującym tendencjom proponujemy państwu udać się w niespieszną podróż. podróż z lublinem w tle, chociaż zasięgiem tematycznym wykraczającą dalece poza zwykłe zwiedzanie miasta. chcemy, aby smakowanie lublina stało się pretekstem do głębszej refleksji nad kulturą, sztuką i stylem życia.

w antidatum postaramy się na chwilę zatrzymać czas. w kadrach fotografii i tekstach będących próbą uchwycenia ulotnych chwil oraz nietuzinkowych wydarzeń – tych współczesnych i minionych. podejmiemy próbę wydobycia spod warstwy kurzu zapomnianych historii i miejsc, które nie przetrwały próby czasu. pochylimy się nad dziełami sztuki, zarówno tymi docenionymi jak i ukrytymi gdzieś, zepchniętymi na margines świadomości. zwrócimy uwagę na pełne kunsztu dzieła ludzkiej wyobraźni, którym często trudno przedrzeć się przez gęstą warstwę otaczających nas informacji.

mamy świadomość tego, że czas i jego percepcja są zjawiskami subiektywnymi. dlatego na łamach naszego pisma pojawią się teksty pisane z perspektywy przedstawicieli dwóch kolejnych pokoleń. ich autorzy postrzegają świat inaczej, ogniskują swoją uwagę na innych zjawiskach, poświęcają swój czas odmiennym aktywnościom i zainteresowaniom. To, co ich łączy, to filozofia życiowa, która nakazuje doceniać szczegóły, cieszyć się pięknem i odnajdować je w rozmaitych zaułkach lublina, rzecz jasna - niespiesznie.

3

nie każdy ma to szczęście, że może pracować przy otwartym kuchennym oknie, za którym pachną floksy i lilie. jednakz pewnością każdemu uda się choć na weekend wyrwać za miasto, a sierpień to najbardziej senny miesiąc w roku, powinno się go więc spędzać na wsi. Tegoroczne upały szczególnie dają się we znaki, zwłaszcza mieszkańcom miasta, gdzie od ścian budynków bije żar, gorący wiatr nie daje żadnej ulgi, a wnętrza mieszkań nie nadążają z nocnym oddawaniem ciepła. dlatego też bardzo namawiamy was chociaż na wyprawę do lasu, najlepiej na kurki, z których można później w kuchni wyczarować cuda. jeżeli jednak upał wyssał z was ostatnie siły, a stanie przy kuchence lub, co gorzej, piekarniku, odbieracie jako torturę, wybierzcie się do Trattorii na peowiaków, gdzie z pewnością zjecie coś pysznego.w sierpniowym numerze zabierzemy was również do pracowni prawdziwych złotników, których znajdziemy na… złotej. miłośników roślin, a róż w szczególności z pewnością zainteresuje nasza relacja z dorocznego festiwalu w Końskowoli, gdzie znaleźliśmy nie tylko pachnące krzaczki do ogrodu. wraz z naszym (z)biegiem zabierzemy was w podróż przez biegowe życie oraz do biłgoraja, na duathlon, który zmusza do wysiłku ciało i umysł.po sportowych lub po prostu życiowych zmaganiach każdemu należy się wypoczynek. wiadomo, że najlepiej odpoczywa się czytając nieaktualności lub opowieść o zegarku, który wcale nie był czołgiem. może to wydanie natchnie was odrobiną melancholii lub zachęci do bardziej wnikliwego przyglądania się zupełnie codziennym zjawiskom.zapraszamy!

edytorial

5

Bezkompromisowypurysta

wybierając kolejny zegarek z mojego zbioru jako temat następnego wpisu uświadamiam sobie

pewną monotonię. większość z nich – zwłaszcza te pochodzące z ulubionych przeze mnie lat 20-50-tych, albo posiada militarny rodowód, albo przynaj-mniej zdradza stylistyczne pokrewieństwo z wojsko-wymi instrumentami. nie ma w tym nic dziwnego, bowiem zegarek naręczny spopularyzowała i wojna światowa, a tarcze najwcześniejszych zegarków ce-chowała ergonomia i czytelność wskazań tak waż-na w trudnych warunkach frontowych. już napoleon bonaparte doceniał zależność pomiędzy precyzją pomiaru czasu a skutecznością działania na polu bitwy. dlatego chciał swych oficerów wyposażyć w osobiste zegarki, aby nie tylko nie spóźniali się na odprawy, ale i synchronizowali działania wojskowe. rola zegarka jeszcze wzrastała w takich formacjach,

7

jak marynarka i rodzące się w pierwszych dekadach XX wieku lotnictwo wojskowe. Tu zegarek był wręcz niezbęd-ny przy nawigacji. obrazo-wo mówiąc, bez niego okręt czy samolot były jak „dziecko we mgle”. powoli też przesta-wał być atrybutem wyższego rangą oficera, stawał się nie-zbędnym elementem wyposa-żenia szeregowego żołnierza. oczywiście nie stało się tak od razu, bo mimo wszystko jesz-cze w początkach XX wieku nawet najprostszy zegarek był relatywnie drogi. w niektórych formacjach, takich jak lotnic-two stał się jednak nieodzow-ny. właśnie lotnictwo wojsko-we i sportowe już od początku swej historii wyraźnie wymu-szało postęp w przemyśle ze-

garmistrzowskim. było źródłem rozwiązań technicznych i styli-stycznych, które bardzo szybko znalazły też cywilne zastosowa-nie. Koperty z obrotowym pier-ścieniem, chronografy pozwa-lające na odmierzanie różnych wartości, to bardzo szybko sta-ło się lotniczym standardem. no i przede wszystkim rozwią-zania stylistyczne. Koperta od-powiedniej wielkości, tarczao charakterystycznej grafice i fosforyzujących indeksach. Specjalny sposób mocowania, pozwalający na zapięcie ze-garka na ręce odzianej w gruby skórzany kombinezon, a w nie-których rozwiązaniach na udzie pilota.

bezKompromiSowy purySTa

początkowo takie zegarki powstawały na indywidu-

alne zamówienie. as lotnictwa

9

bezKompromiSowy purySTa

ich nabywców nawet nie domyśla się takiej genezy. najlepiej ilustru-je to model „Santos” firmy cartier. Sama firma cartier to wciąż synonim luksusu w najbardziej wyrafinowa-nym wydaniu. Ta biżuteria ze złota i platyny jest okraszona brylanta-mi, szafirami, szmaragdami i wszel-kiego rodzaju cennymi minerałami oraz metalami, jakie zrodziła zie-

epoki pionierskiej nie mógł iść do sklepu i kupić sobie odpowied-ni czasomierz. musiał podzielić się z wyspecjalizowanym rze-mieślnikiem swymi doświadcze-niami i wyartykułować wymaga-nia. niektóre z takich projektów przetrwały aż do dzisiaj i wciąż są chętnie nabywane. oczywi-ście wielu ze współczesnych

mia. Tworzą ją złotnicy, jubile-rzy, emalierzy, najdoskonalsi mistrzowie w swym fachu. na-zwa modelu „Santos” pochodzi od nazwiska pioniera lotnictwa Santosa dumonta, dla którego louis cartier - „jubiler królów i król jubilerów”, zaprojektował w pierwszych latach XX wieku zegarek. niecodzienny kształt kwadratu z zaokrąglonymi ro-gami, zintegrowane z kopertą krótkie masywne uszy, płaska ramka wokół szkła, przykręco-na kilkoma śrubami, stanowią-ca zarazem jeden z najbardziej charakterystycznych elemen-tów dekoracyjnych zegarka. był to pomysł genialny w swej stechnicyzowanej prostocie, jakże odmienny od wszech-obecnych cebul na grubych łańcuchach dewizek, dynda-jących przy surdutach pary-

skich i londyńskich elegantów. cartier musiał być genialnym projektantem, tworząc jubiler-skie precjoza dla wymagają-cej klienteli potrafił wstrzelić się w estetyczne upodobania od-biorców. nie serwując im tera-pii szokowej tworzył przedmioty całkowicie nowe, w których tra-dycyjne techniki jubilerskie słu-żą kreowaniu nowych stylów ar-tystycznych – secesji i art deco. zegarek Santosa był niepodob-ny do jakiegokolwiek innego, który dotychczas powstał, był jedyny w swym rodzaju. przed-miotem stylistycznych wariacji stała się dla projektanta nowo-czesna technika, kombinacja płaskich kubizujących form i śru-bek, których użyto do połącze-nia elementów ze sobą a jedno-cześnie wyzyskano estetycznie.

11

bezKompromiSowy purySTa

To, co tak powstały przedmiot łączyło z dotychczasowymi wyrobami cartiera to były szlachetne i najdroższe materia-

ły – platyna i złoto. „Santos” powstał na indywidualne zamówie-nie asa przestworzy. inny model zegarka „Tank” zaprojektował lo-uis cartier nieco później, inspirując się stalowym potworem, który wtedy właśnie pojawił się po raz pierwszy na polach walki. czołg był jedynie formalną inspiracją, a zegarek o tej nazwie nie miał z wojskiem nic wspólnego. wylądował na nadgarstkach wypie-lęgnowanych rąk miejskich dandysów, a w mniejszej wersji także ich towarzyszek, które w tym czasie preferowały styl ‘na chłopczy-cę”. do okopów nie trafił, ale zdał egzamin w jeszcze większych trudach całonocnych eskapad od rewii do rewii, od kabaretu do kabaretu – nie wspominając już innych przybytków uciech. do dzisiaj cartier sprzedaje go z powodzeniem w kilku różnych wer-sjach. charakterystyczna prostokątna forma koperty podchwyco-na została także i przez innych wytwórców zegarków. obecnie w nomenklaturze zegarmistrzowskiej termin „tank” jednoznacznie odsyła do specyficznego kształtu koperty, a nie machiny wojen-nej, która prawie sto lat temu zainspirowała genialnego projektanta.

Ten nieco rozwlekły wywód miał nas doprowadzić do no-wego kształtu koperty zegarka naręcznego. „Tank” stał się

jego synonimem. zegarek cartiera oglądany z profilu rzeczywi-

13

ście nawiązuje do formy gąsienicy czołgowej. późniejsze tanki będą cechować się różnorodnością form, ale jedną zasadniczą wspólną cechą – wyraźnym kształtem wydłużonego prostokąta i uszami będącymi jakby przedłużeniem bocznych krawędzi koperty.

Taki też jest mój „hanhart”. To prostokąt o wymiarach 22x38 milimetrów. jest całkowicie płaski, a nie ergonomicznie dosto-

sowany do krzywizny nadgarstka, jak omawiany kiedyś Gruen cu-

rvex. przy tak niewielkiej długo-ści ta płaskość nie przeszkadza w noszeniu. zasadnicza część koperty wykonana została z me-talu chromowanego, a wciskany dekiel ze stali szlachetnej. pro-stokąt koperty sfazowano od góry. na węższych bokach owe fazy schodzą aż do dolnej kra-wędzi tworząc piękny w swej prostocie kształt uszu. Kąty pro-ste i ostre krawędzie fazowań to formy dominujące. jedynym odstępstwem jest obła, jakby wydęta kopuła przykrywające-go tarczę szkiełka. Sama tarcza również uderza swą prostotą. na czarnym matowym tle nadru-kowano arabskie indeksy godzi-nowe. nad godziną 6 zlokalizo-wano miniaturową prostokątną tarczę sekundnika, obrysowaną cieniutkimi kreseczkami. pod 12-tką umiejscowiono logo fir-my z charakterystyczną pisan-

ką. jedynym wybijającym się elementem są złote wskazówki w typie dauphine, z fosforyzu-jącym wypełnieniem.

więcej szczegółów na tarczy nie dostrzeżemy.

pod kopertą również znajdzie-my niewiele, gdyż 15-kamienio-wy mechanizm ukrywa się pod płaskimi złoconymi płytami. je-dynie balans ze wskazówkową przesuwką regulatora jest wi-

15

bezKompromiSowy purySTa

doczny. pomimo prostej konstrukcji, niewielkich rozmiarów i wieku – pochodzi z lat 30-tych XX stulecia, zegarek pracuje do dzisiaj zadzi-wiająco precyzyjnie – „przed wojną wszystko było lepsze”! zegarki w typie „tank” właściwie się nie starzeją. bez względu na czas po-wstania wyglądają jednakowo świeżo. decyduje o tym minimalizm i dyscyplina formalna. dlatego tak wiele projektów pochodzących z pierwszych dziesięcioleci XX wieku oparło się zmieniającym się modom i cieszy także współczesnych klientów. niektóre z nich sta-

ły się wręcz ikonami designu, tak jak wspominany już „Tank” cartiera i „reverso” jaegera.

Mój mały tank nie wyszedł z tak szacownej stajni,

ale relatywnie mało znana fir-ma hanhart także ma cieka-wą historię. założył ją w 1882 roku szwajcarski zegarmistrz johann hanhart w diessen-hofen przy granicy z niemca-mi. w 1902 przeniósł przed-siębiorstwo do Schwenningen w południowych niemczech. Tu wyspecjalizował się przede wszystkim w produkcji stope-rów, coraz bardziej poszuki-wanych w sporcie, lotnictwie i różnych dziedzinach nowo-czesnej techniki. firma nie za-niedbywała też innych gałęzi produkcji, zegarków kieszon-kowych i naręcznych. Sumu-jąc jej przedwojenną działal-ność zauważyć można, że

produkcja czasomierzy cy-wilnych miała relatywnie naj-mniejszy udział. dominowały zegary techniczne i wojskowe. niekwestionowanym produk-tem flagowym stał się „calibre 40” – jednoprzyciskowy chro-nograf lotniczy, produkowany od 1939 roku. potem powstała kolejna wersja z dwoma przy-ciskami, spośród których dol-ny był w kolorze czerwonym. wówczas luftwaffe panowa-ło nad niebem całej europy. a jej piloci i nawigatorzy wy-posażeni byli w hanharty, Gla-shutte, lange und Sohne. po wojnie stały się one jednymi z najbardziej pożądanych obie-któw kolekcjonerstwa. w du-żej mierze dzięki egzempla-rzom „uwolnionym” przez alian-tów i traktowanym jako naj-cenniejsze souveniry frontowe. minęła wojna, a szwajcarsko-

17

bezKompromiSowy purySTa

-niemiecki hanhart dalej tworzył zegarki cywilne, ale swą przy-szłość upatrywał w produkcji coraz lepszych stoperów o szerokim zastosowaniu. Stał się też wyspecjalizowanym centrum konstruk-cyjnym i wdrożeniowym kwarcowych instrumentów mierniczych. w ostatnich latach, wraz z powracającą modą na klasykę, reak-tywowano produkcję chronografów. „lotniczy” chronograf w nieco odświeżonej formie znów stał się modelem flagowym marki. wizu-alnie to niemal wierna kopia lotników z lat 40-tych. niestety zmienili się już bohaterowi. To już nie królowie nieba, ale miejskiej dżungli i plaż renomowanych kurortów. zegarek przestał być instrumentem pomagającym trafić do strategicznego celu, stał się ważnym ele-

mentem dopełniającym stylizacji. równie ważny, jak on jest żel do włosów.

a mój ponad siedemdziesięcioletni prostokącik? nie zaimponu-je żadnemu z nich. ale swą niezakłóconą pracą od tylu już

lat nadal buduje dobrą opinię o marce, a mnie cieszy także piękną w swej prostocie formą. estetyczny puryzm – tak najkrócej można opisać jego kształt. To się nigdy nie starzeje i nie nudzi.

andrzej frejlich

19

wielu z nas codzienność przytłacza. automatycznie wy-konujemy zwyczajne czynności. zwyczajnie idziemy

do pracy, wracamy z niej robiąc zwyczajne zakupy, by później z tych zwykłych składników ugotować zwyczajny obiad. nie mu-szę chyba dodawać, że później zwyczajnie spędzamy wieczór i kładziemy się spać. nie ma nic złego w zwyczajności kolejnych dni, bo to one tworzą rosół życia, w którym pływają te barwniej-sze i bardziej smakowite jego fragmenty. Gorzej, jeżeli zwyczaj-ność zamienia się w bylejakość, która niszczy i spłaszcza, aż z pełnowymiarowych ludzi stajemy się tylko płaskorzeźbami.

zazwyczaj poleca się, aby delikwent chory na bylejakość wy-jechał, oderwał się na jakiś czas od swojej rzeczywistości

i nabrał nowej perspektywy. Każdy wyjazd daje nam nowe wra-żenia i uczy czegoś nowego, jednak w przypadku leczenia byle-jakości jest jak lek przeciwbólowy, który maskuje objawy, ale nie leczy przyczyny choroby. rozwiązaniem jest nauczyć się dostrze-gać w codzienności rzeczy niezwykłe i wspaniałe, tak aby każ-dy dzień dawał nam powody do zachwytu, radości i innych in-tensywnych uczuć, które sprawiają, że jesteśmy trójwymiarowi.

Niecodzienność

źródło: reGionpreSS.cz 21

w dzisiejszych czasach mamy mnó-stwo narzędzi do tego, aby nasza co-

dzienność nie była byle jaka. media wbrew obiegowej opinii ogłupiają jedynie tych, któ-rzy dają się ogłupić. ludzie mądrzy i świado-mi siebie wyciągają z nich to, co najlepsze.

były jednak czasy, w których dostęp do mediów i sztuki był bardzo ograniczo-

ny, a bylejakość uważano niemal za cnotę. w tym szaro-czerwonym okresie, w mieście nad wełtawą spotkało się trzech cudownych szaleńców, którzy z codzienności uczynili swoją boginię. czcili ją nie tylko poezją, pro-zą i grafiką. całe swoje życie uczynili wariac-kim happeningiem na jej cześć. ci, którzy nie wiedzą, o kogo chodzi pomyślą pewnie, że zawsze i wszędzie jest jakaś zmanierowana bohema, która śpi do 16, a potem przeżywa metafizyczne uniesienia w oparach absyntu.

źródło: profil wySTawy; facebooK

23

niecodzienność

źródło: profil wySTawy; facebooK

25

ci odszczepieńcy jednak wiedli swoje życie po-

między ciężką pracą w hucie, wynajmowanym mieszkaniem w robotniczej dzielnicy, knajpia-nymi spotkaniami ze znajomymi i nocnym tworzeniem, przelewa-niem przetworzonych przez ich umysły wrażeń dnia na papier poprzez pióro lub prasę. zadzi-wiające, jak ciężko i długo pra-cujący ludzie, którzy znajdowali czas na wielogodzinne dysputy i wypijanie hektolitrów piwa oraz weekendowe wypady na pro-wincję, byli w stanie stworzyć jeszcze artystyczny dorobek,

niecodzienność

który czynił ich wielkimi artysta-mi. To tajemnica, którą bardzo chciałabym zrozumieć. Skup-my się jednak na tej poetyce codzienności, która połączyła prozaika, poetę i grafika. bohu-mil hrabal stał się znanym na całym świecie piewcą czeskiej normalności. w jego świecie życie w nymburskim browarze, knajpiane opowieści i wynajęte mieszkanie na libni były warte opisania i piękne. Każde nor-malne życie zwykłego człowie-ka zaigrało w sobie dozę magii. Vladimir boudnik kochał swoją pracę w hucie, wkładał w nią

źródło: profil wySTawy; facebooK

całe serce, a po powrocie do domu tworzył grafiki, które były esencją wszystkich wspaniałych doznań, jakich podczas całego dnia doświadczył. Ten trze-ci to egon bondy, błękitny ptak tego towarzystwa i poeta, który wyrażał podziw poprzez dezaprobatę.

na szczęście dla nas był też fotograf – ladislav michálek, który robił zdjęcia nieistniejącej już

libni i jej mieszkańcom. większość znanych zdjęć bo-humila hrabala jest jego autorstwa. od jakiegoś cza-su po polskich miastach krąży wystawa fotografii mi-chálka pod tytułem magiczny świat bohumila hrabala. w ramach festiwalu inne brzmienia nawiedziła również krużganki lubelskiego klasztoru dominikanów. ci, któ-rzy ją przegapili mogą wyruszyć w polskę lub ograni-czyć się do wyszukiwarki internetowej. Tym zaś, którzy o hrabalu, boudniku i bondym nigdy nie słyszeli, z ca-łego serca radzę nadrobić zaległości. nie warto sa-memu pozbawiać się czegoś takiego! za ich przykła-dem można sobie stworzyć własną niecodzienność.

łucja frejlich-Strug

27

RóżanaGmina

o tym, że różami Końskowola stoi na lu-belszczyźnie wiedzą wszyscy. wiedzą

też wszyscy producenci i miłośnicy tych kwia-tów w polsce. dlatego „święto róż” ściąga do Końskowoli tak wiele osób. niektórzy planu-ją takie wyjazdy dużo wcześniej, nawet biorą urlop z tego powodu. podobnie było też 19 i 20 lipca tego roku. rejestracje parkujących samo-chodów, rozmowy zwiedzających wyraźnie po-kazują, że święto ma już ponadregionalny cha-rakter. i pomyśleć, że wszystką zaczęło się od jednej osoby 200 lat temu. izabela z flemingów czartoryska, pani na puławach, kobieta oświe-cona i ambitna założyła w pożogu wzorcowy ogród. Sama była wielbicielką sztuki ogrodo-wej, tak bujnie rozwijającej się w XViii wieku.

29

doświadczenia zbierała w anglii - ojczyźnie ogrodów krajo-brazowych, we francji i italii. napisała podręcznik o sztu-

ce tworzenia roślinnych kompozycji. nowe idee wcielała w czyn w swoich dobrach. wiedzą i pasją dzieliła się z innymi. w tej działalności widziała też potencjalne źródło zamożności miesz-kańców okolic puław. dlatego sprowadzała wykształconych ogrodników, którzy nie tylko mięli hodować nowe rośliny, ale i uczyć tej sztuki poddanych księżnej. i tak powstała lokalna tradycja, która przekształciła się w lokalną specjalizację. ja-dąc krętymi drogami pofałdowanych terenów Kazimierskie-go parku Krajobrazowego, dostrzegamy nie tylko piękno na-turalnego krajobrazu, ale i równe rzędy upraw szkółkarskich, wśród których króluje róża. podziwiamy też zadbane obejścia domów i mieszkańców pochylających się nad krzewami od kil-ku już pokoleń. lokalna zamożność to nie efemeryczne for-tuny wyrosłe w kilka lat. To efekt pracy, wiedzy, talentu i zapo-biegliwości, które kumulują się od czasów pani na puławach.

chodząc w niedzielny poranek po terenach wystawy i tar-gów krzewów różanych, nie trudno zauważyć wystawców

i hodowców z całego kraju. To dobrze – niech przyjeżdżają do nas. niestety, pomimo obecności tak wielu sprzedawców, trud-no wśród ich propozycji znaleźć gatunki, które zachwyciły nas na wystawie i natychmiast chcielibyśmy je mieć w swoim ogródku. oferty wystawców i sprzedawców nieco się rozmijają, ale i tak

różana Gmina

31

różana Gmina

trudno oprzeć się kolorom, for-mom i zapachom. w bagażni-ku wylądowało kilka doniczek z kwitnącymi już sadzonkami. a do lublina wracaliśmy lekko zamroczeni mieszającymi się we wnętrzu samochodu zapa-chami. mam nadzieję, że krzewy przetrwają zimę i w przyszłym roku zakwitną jeszcze obficiej.

estetycznych doznań nie były w stanie zmącić

nawet dźwięki dobiegające z aparatury nagłaśniającej, montowanej przed popołudnio-wym koncertem, ani zapach spalin wydobywających się z pokaźnego komina piękne-go lanc buldoga – doskona-le zachowanego zabytkowego

ciągnika, który na chwilę przyciągnął uwagę nawet najbardziej zapamiętałych miłośników kolczastych krzewów. Gmina Końskowo-la to nie tylko hodowcy róż, to cały różany przemysł. mnie szczególnie zainte-resowało stoisko pod szyl-dem „manufaktura różana”. jej specjalnością są prze-twory z płatków i owoców róży. właściciele z dumą prezentowali słoiki opatrzo-ne nalepkami i zamknię-te kolorowymi „czupryn-kami”, butelki i buteleczki. wszystko wypełnione konfi-turami, marmoladami, syro-pami, różą w czystej postaci i kombinacjach z innymi owo-cami. cieszy profesjonalizm podejścia marketingowego, dopracowana szata styli-styczna nalepek i opakowań,

33

foldery informacyjne i otwartość na kontakty z klientami. na pew-no jeszcze o nich napiszemy.

To tylko kilka spostrzeżeń, do Końskowoli trzeba po-

jechać, nawet jeśli róże nas nie „kręcą”. lokalny patriotyzm

nakazuje wspierać i propago-wać takie działania, zwłasz-cza wtedy, gdy nie są efektem chwilowego koniunkturalizmu, ale długotrwałej tradycji oraz źródłem lokalnej tożsamości.

andrzej frejlich

różana Gmina

andrzej frejlich

35

różana Gmina

37

Złotnicy ze Złotej

któż z mieszkańców lublina nie zna ulicy złotej. jej perspektywę patrząc od rynku zamyka fasada ko-

ścioła oo. dominikanów. ulicę malowali lubelscy artyści, pokazywano ją na pocztówkach, opiewali ją w swoich utworach lubelscy poeci. wiąże się też z nią jedna z naj-bardziej znanych legend o temperamentnej żonie złotnika.

39

złoTnicy ze złoTej

My jednak zatrzymajmy się na samym jej po-czątku. po lewej stoi okazała kamienica pod

nr 2. w porównaniu z innymi otaczającymi rynek jest raczej spokojna i cicha. na parterze zaledwie jedna restauracja, a na kolejnych piętrach agen-dy urzędu miasta, między innymi urząd miejskie-go Konserwator zabytków. dajmy się poprowa-dzić obszernej klatce schodowej aż na samą górę. z mijanych po drodze okien otwierają się widoki na zakątki dziedzińców, które kamienice ukrywa-ją na swoich tyłach: brukowane podwórka, gonto-we dachy, drewniane ganki. wszystko tu i ówdzie porośnięte dzikim winem. na ostatnim piętrze, po prawo są drzwi. Tu mieści się pracownia złotnicza „Korn”. przekraczając drzwi stajemy w niewielkiej przestrzeni dla interesantów. nim któryś z pracowni-ków podejdzie, aby zapytać nas o cel wizyty, zdą-żymy jeszcze ponad kontuarem zobaczyć ścianę zawieszoną zdjęciami hartwiga, graficznymi i ma-larskimi widokami. większość ukazuje ulicę złotą, jej detale z różnych okresów historii miasta. w in-nej ramce reprodukcja fragmentu rękopisu „poemat o mieście” józefa czechowicza. na kontuarze leżą zamówione przez klientów prace, a tuż nad naszy-mi głowami dużych rozmiarów geoda ametystowa.

41

złoTnicy ze złoTej

jeśli jednak uda nam się przekro-czyć kolejne drzwi, znajdziemy się w rozległej przestrzeni pracowni jubilerskiej. To królestwo panów leszka Gwiazdy i piotra andrzejew-skiego, właścicieli „Korna”. pano-wie podzielili się obowiązkami i nad przebiegiem prac czuwa tu przede wszystkim piotr andrzejewski. pod jego czujnym okiem pracuje kilku mistrzów złotnictwa. ich miejsca pracy są małymi boksami wydzie-lonymi parawanowymi ściankami. Każdy może skupić się na swojej pracy (bo wymaga ona wyjątkowej koncentracji), ale jednocześnie po-zostaje w kontakcie z otoczeniem. podczas moich wizyt nie udało mi się dokładnie zorientować, ilu jubilerów tu pracuje. dotychczas znałem jedynie małe, klaustrofo-biczne warsztaty jubilerskie z po-jedynczą obsadą. Tu jest inaczej. rozległa przestrzeń jest nasyco-na różnorodnymi urządzeniami.

Stanowisko ręcznej obróbki wy-posażone w pilniki, szczypce, rylce grawerskie, młotki i piły wyrzynarki. narzędzia stare, wygłaskane przez lata użytko-wania oraz nowe. a tuż obok komputer ze skomplikowanym oprogramowaniem do projek-towania biżuterii. Stare i nowe współżyje tu w harmonijnej zgodzie. mikroskop do oceny kamieni szlachetnych, drukar-ka 3d, komputerowe urządze-

nie grawerskie. w innej części miniaturowe obrabiarki, a pod ich wrzecionami gruby kożuch opiłków i poskręcanych wiór-ków. ich kolor i połysk zdradza pochodzenie – to złoto. bo tu pracuje się przede wszystkim w złocie. jest ono odlewane, skrawane, piłowane i walco-wane. potem w to, co wkrótce stanie się pierścionkiem, kol-czykiem, czy bransoletą zaku-wane są szlachetne kamienie.

43

To praca wyjątkowo żmudna i precyzyjna, wykonywana pod mi-kroskopem. maleńkie wypustki ze szlachetnego kruszcu, ujmu-ją z czterech stron precyzyjnie oszlifowany kamień. jeden nie-ostrożny ruch może spowodować jego pęknięcie. czasami błąd lub nadmierny nacisk narzędzia powoduję bezpowrotne znisz-czenie przedmiotu, któremu poświęciło się już wiele godzin pra-cy. jubilerska robota – to synonim precyzji, miniaturyzacji i skom-plikowania. ale to także synonim piękna. bo maleńkie przedmioty zbytku bywają prawdziwymi dziełami sztuki. jubilerstwo to naj-szlachetniejsze z rzemiosł artystycznych. Tak było od zawsze. przedmioty te powstają z chęci posiadania jednych i pasji tworze-nia drugich. To właśnie pasja tworzenia dla niej samej jest jedną z wyróżniających cech człowieka. mistrzowie złotnictwa z „Korna” zaspakajają potrzeby otaczania się pięknymi przedmiotami jed-nych i własną pasję tworzenia. Spotkanie klienta i złotnika prowa-dzi do powstania przedmiotu, który zależnie od gustu jednego, a biegłości manualnej i talentu drugiego, może, i chyba powinien, stać się prawdziwym dziełem sztuki.

Stając przed witryną sklepu jubilerskiego podziwiamy biżuterię. ale w pełni ocenimy jej wartość dopiero wtedy, gdy będzie

nam dane prześledzić cały skomplikowany proces jej powstawa-nia w zaciszu złotniczej pracowni. od pierwszych szkiców projekto-wych do finalnego dzieła zamkniętego w eleganckim pudełeczku.

złoTnicy ze złoTej

andrzej frejlich

45

złoTnicy ze złoTej

47

Były sobie kurki trzy...

49

były Sobie KurKi Trzy...

z dzieciństwa szczególnie dobrze pamiętam te rozgrza-ne sierpniowym słońcem popołudnia, wibrujące powie-

trze, miałki pył na drogach unoszący się przy każdym kroku. niezależnie od tego, czy lato spędzaliśmy na Kielecczyźnie, czy w dolinie Giełczwi, pomimo różnic w krajobrazie, wiele elementów było podobnych: sucha jak pieprz ziemia, roz-grzana, pachnąca i lekko już przykurzona roślinność, długie spacery i grzyby. wielu młodym ludziom grzybobrania nie kojarzą się najlepiej. rodzice lub dzidkowie, którzy z racji przyzwyczajenia albo wieku nie mieli już problemu z wcze-snym wstawaniem, wyrywali nieszczęśliwe pociechy z łóżek i półprzytomne wlekli do lasu, by tam doświadczały wspania-łej rozrywki, jaką jest zbieranie grzybów. Takie wspomnienia ma większość moich rówieśników. ja miałam to szczęście, że rodzice szanowali poranny sen swoich dzieci, a na grzy-by chodziliśmy po południu. wiele osób zapewne obruszy się, że jak to? na grzyby po południu? Toż to nie pora i już wszystko wyzbierane. dla nas jednak grzyby nigdy nie były celem samym w sobie, a miłym dodatkiem do spaceru po lesie. mimo późnej pory i niezbyt wytężonej uwagi i tak za-zwyczaj wracaliśmy z kapeluszami, czapkami, a nawet skra-jami spódnic, czy koszulek wypełnionymi grzybami. może to takie szczęście amatora, ale prawie zawsze wystarczyło tych grzybów przynajmniej na obiad dla całej rodziny, a nie-raz suszyliśmy je by następnie użyć do wigilijnych uszek.

51

Te leniwe spacery to jedno z moich ulubionych wspo-

mnień z dzieciństwa. w drodze do lasu zazwyczaj toczyliśmy przeróżne rozmowy i dysku-sje, ale po wkroczeniu między drzewa każdy jakoś cichł i sku-piał się na wypatrywaniu zdo-byczy. w okolicach Gardzienic, wśród buków najczęściej na-szym łupem padały borowiki. w lasach tarłowskich uwielbia-liśmy zbierać maślaki o śliskiej skórce, którą potem ściągało się odkrywając delikatną kre-mowo-białą tkankę grzyba. w młodych laskach i na skra-jach dróg, wśród traw trafiały się czasem koźlaki o jasno-brązowych lub rudych kapelu-szach i cętkowanych nóżkach. dla mnie jednak najwspanial-szym znaleziskiem były za-wsze kurki. ukryte zazwyczaj wśród sosen pod igliwiem,

były Sobie KurKi Trzy...

pomiędzy kępkami mchu, pomimo jaskrawej barwy były trudne do wypatrzenia. Gdy jednak dojrzało się już pomarańczowy ka-pelusz, można było mieć pewność, że trafiło się na całą kolonię. najpyszniejsze były te maleńkie, których nie trzeba było kroić i w całości trafiały do garnka. zazwyczaj od razu po powrocie do domu, wygłodniali po spacerze na świeżym powietrzu, robiliśmy jajecznicę z kurkami lub maślakami. największym rarytasem był

53

jednak sos kurkowy podawa-ny z ziemniakami albo ma-karonem. Te małe pomarań-czowe grzybki były zawsze pełne smaku i pachniały lasem.

z czasem gusta nieco się zmieniły, spadło zamiło-

wanie do ciężkich śmietano-wych sosów, jednak kurki na-dal pozostały moimi ulubionymi grzybami. dziś chętniej łączę je z warzywami. najszczęśliw-sza jestem, gdy mogę wyjść do ogródka, w którym dojrzewa-ją posadzone przez rodziców i gorące od słońca pomidor-ki, a wracając wyrwać z zie-mi główkę czosnku, jedna ce-bulę i oskubać kilka gałązek bazylii. jeżeli jestem w mie-ście, wszystkie wspomnia-ne dobra, nawet kurki kupuję w sklepie i robię najbardziej sierpniowy makaron świata.

były Sobie KurKi Trzy...

Sierpniowy makaron z kurkami i pomidorami

• 250-300 g makaronu tagliatele • 200-300 g kurek, albo ile będzie w lesie• 3-4 garście pomidorków koktajlowych

• kilka ząbków czosnku• jedna cebula

• utarty parmezan, ilość zależnie od upodobań• dużo świeżej bazylii

• oliwa z oliwek• sok z cytryny

• sól i pieprz

kurki płuczę dokładnie, aby pomiędzy blaszkami nie pozostał piasek, osuszam i większe kroję. Smażę je na odrobinie oliwy, aż zaczną się

lekko rumienić. zdejmuję grzyby z gazu, solę i doprawiam sokiem z cytry-ny. umyte pomidorki kroję na połówki, układam rozcięciem do wierzchu na posmarowanej oliwą blaszce, pokrywam je cienką warstwą tłuszczu i piekę przez 20 minut w 200°c. oprócz pomidorków wkładam do piekar-nika 5-6 ząbków czosnku w łupinach. obieram cebulę i kroję ją w pióra. Siekam 3 ząbki czosnku i bazylię. Gdy pomidorki będą już lekko zru-mienione, wyjmuję z piekarnika czosnek, a na blaszkę dodaję posiekane warzywa oraz zioła, mieszam i piekę jeszcze około 15 minut, aż cebula zmięknie.

55

w tym czasie wyciskam upieczony czosnek z łupin i gotuję makaron. Gdy warzywa są już gotowe, wyjmuję blaszkę z piekarnika i kładę na niej kurki, czosnkową pulpę, makaron i kilka łyżek wody z jego gotowania. mieszam, dokładam większość parmezanu i ponownie łączę dokładnie wszystkie składniki. Gotowe danie oprószam resztą bazylii i parmezanu.

łucja frejlich-Strug

57

były Sobie KurKi Trzy...

59

Włoskakuchniadla cierpliwych

w poprzednim wydaniu pisaliśmy o znakomi-tej lubelskiej pizzerii. w związku z tym, że

tegoroczne lato jest wyjątkowo gorące i słoneczne, naturalną koleją rzeczy pozostaniemy we włoskich klimatach. w ostatni weekend lipca zdecydowa-liśmy się zbadać jeden z nieznanych nam dotąd przyczółków włoskiej kuchni. przeczytajcie o na-szych wrażeniach.

61

włoSKa Kuchnia dla cierpliwych

restauracja nazywa się Trattoria bagatto i znajduje się na ulicy peowiaków znanej lubelakom chyba przede

wszystkim z dużej liczby kantorów, jakie udało się w tej krótkiej uliczce upchnąć. mianem trattorii we włoszech określa się rodzaj jadłodajni, czegoś w rodzaju polskich barów mlecznych lub stołówek. jednak nie tylko, bo tę nazwę noszą również eleganckie restauracje na statkach lub w hotelach. Vocabolario italiano informuje, że bagatto to nazwa jednej z kart tarota, na której widnieje postać kuglarza lub powszechnie stosowane w Toskanii określenie wiązowca (bagolaro) bardziej znanego dendrologom pod nazwą celtis australis. najprawdopodobniej nazwa restauracji odnosi się do tego drugiego znaczenia na co wskazuje drewniany szyld nad wejściem. lokal zajmowany przez Trattorię bagatto jest niewielki, żeby nie powiedzieć ciasny, schowany pod poziomem ulicy. peryferyjne umiejscowienie knajpki raczej nie przyciąga przypadkowych miłośników włoskich smaków. zwłaszcza, że rywalizować ona musi z kilkoma innymi barami ulokowanymi na tej samej ulicy, zdecydowanie bardziej rzucającymi się w oczy. na szczęście o tej porze roku przy restauracji działa ogródek (sąsiadujący z knajpką Soul & pepper). To zdecydowanie lepsza alternatywa dla niewielkiego, dość dusznego wnętrza.

63

w _weekend, w porze obiadowej, nawet pod parasolami nie spo-

tkaliśmy zbyt wielu osób nie licząc dość hałaśliwej ekipy filmowców. z pewno-ścią wielu mieszkańców lublina w to gorące popołudnie wolało pobyt nad jeziorem niż spacer po mieście i obiad w restauracji. pani, która obsługiwała gości, najprawdopodobniej właściciel-ka całego interesu, była dość swo-bodna, bezpośrednia i wydawała się lekko zniecierpliwiona. Kiedy pytaliśmy o składniki potraw z karty, stanowczo zapewniała o ich właściwym przygo-towaniu jakby chcąc uprzedzić poten-cjalną krytykę. biada zatem tym, któ-rzy okazaliby się uczuleni na któryś ze składników. pomimo iż forma kontaktu z klientem mogła nieco zniechęcać, sposób przygotowania potraw i jakość składników rzeczywiście były bez za-rzutu. momentami można było odnieść wrażenie, że obsługująca nas pani próbuje odwieść klientów od niektó-rych wyborów, na przykład przestrze-gając przed specyficznym smakiem

trufli. być może jej postawa była wynikiem niezadowolenia poprzednich klientów spowo-dowanego niezrozumieniem smaku serwowanych dań. na-tychmiast po zajęciu stolika zo-staliśmy poinformowaniu o tym, na które potrawy będzie trzeba poczekać długo, a co może-my dostać niemal natychmiast (czytaj: za kilkanaście minut). nie zniechęciło nas to. po za-mówieniu jednej piadiny (coś na kształt naleśnika złożonego na

włoSKa Kuchnia dla cierpliwych

pół, tyle że z zupełnie innego cia-sta niż naleśnikowe) oraz napojów mieliśmy nadzieję dotrwać jakoś do dań głównych. udało się, choć tro-chę żałowaliśmy, że skusiliśmy się tylko na jedną piadinę, ponieważ czas oczekiwania był aż tak długi, że nie zdziwiłoby nas, gdyby ziem-niaki na gnocchi w chwili zamówie-nia tkwiły jeszcze w polu. piadina, którą zamówiliśmy – z mozzarellą, suszonymi pomidorami, oliwkami i rukolą była naprawdę fantastycz-na. chyba przede wszystkim za

sprawą ciasta - delikatnego, tro-chę chrupiącego, a trochę mięk-kiego. Ser przyjemnie się ciągnął, a całość tworzyła kompozycję lekką i wywołującą błogi uśmiech zadowolenia. pragnienie ugasi-liśmy importowanymi napojami – opisywanym już w poprzed-nim numerze chino (bardzo orzeźwiający napój o gorzka-wym cytrusowym posmaku kolorem przypominający colę) oraz włoskim sokiem z granatu z dodatkiem hibiskusa.

65

w _końcu na stolik trafiły również dłu-go wyczekiwane dania główne

– ravioli nadziewane szpinakiem i ricottą w sosie ze szparagów obficie posypane parmezanem oraz gnocchi z truflami w so-sie z gorgonzoli. obie potrawy miały bardzo intensywny i ciekawy smak. w ravioli par-mezan świetnie współgrał z zielonymi wa-rzywami. no i była okazja powrócić do tak uwielbianego przez nas smaku szparagów, które zdecydowanie zbyt krótko goszczą na lubelskich targowiskach i w warzywnia-kach. Te zapewne zostały wcześniej za-mrożone, ale taka kolej rzeczy. już za nie-cały rok będą świeże. Gnocchi były ciężkie i naprawdę intensywne. w tych „kluskach” specyficzny smak trufli, przed którym nas ostrzegano dodatkowo potęgowała ostra gorgonzola. Smakowo bardzo interesujące doznania, jednak wizualnie ta kompozycja prezentowała się dość… można powie-dzieć nudnie. Talerz z gnocchi dosłownie wołał o akcent w postaci świeżego warzy-wa, może jakichś ziół. Taki element przeła-małby lepką konsystencję dania.

włoSKa Kuchnia dla cierpliwych

ponieważ porcje nie były ogromne, udało nam się zmieścić również de-ser. panna cotta serwowana w Trattorii bagatto nie tylko rewelacyjnie

wyglądała, ale również obłędnie smakowała. wszystko było idealne – ka-wałki świeżych owoców, nieco musu z papai, odrobina prawdziwej wanilii, a wszystko to ładnie ułożone na talerzyku. jednym słowem, uczta dla łasu-chów. Sposobem podania, jak łatwo się domyślić, nie cieszyliśmy się zbyt długo. wkrótce po słodkościach rodem z włoch pozostało jedynie przyjem-ne wspomnienie.

jeśli pragniecie poczuć atmosferę słonecznej italii, a z jakichś powodów nie możecie udać się w podróż na południe europy, to przynajmniej

z włoskiej kuchni nie musicie rezygnować. jest na wyciągnięcie ręki. pod względem kulinarnym Trattoria bagatto to ciekawe miejsce. wielkie brawa należą się za piadiny, doskonałe na lunch, czy przekąskę podczas spotka-nia ze znajomymi. restauracja specjalizuje się w owocach morza. degusta-cję potraw z nimi w roli głównej musieliśmy jednak odłożyć na kolejną wizytę. wybór makaronów, nawet po wykluczeniu tych z krewetkami czy małżami, jest spory, a przy tym wszystko przygotowywane jest ze świeżych składników i z dużą pieczołowitością. Trochę rzutuje to na czas oczekiwania, ale do licha, przecież nie oczekiwaliśmy fast food-u. ceny w relacji do wielkości porcji raczej nie są zbyt niskie, ale w pełni uzasadnione przez jakość składników. oczywiście nie ujaw-niamy przed wami wszystkich smaków tego miejsca, bo i w menu pozostało jeszcze wiele przez nas nieodkrytych, choć apetycznie za-powiadających się dań. pozostaje czerpać radość z ich odkrywania, czego sobie i wam, drodzy czytelnicy serdecznie życzymy podczas letnich miesięcy.

łucja frejlich-Strug i artur Strug

67

69

Stając się człowiekiem z

żelaza cz. I

(z)bieg lubelski71

(z)bieG lubelSKi - STając Się człowieKiem z żelaza cz.i

Od refleksyjności do nadpobudliwości biegacza

pamiętam początki swojej przygody z bieganiem. w związku z zakończeniem pewnego etapu w ży-

ciu miałem dość dużo czasu. był to jeden z nielicznych momentów, charakteryzujących się względnym spo-kojem ducha – czas sprzyjający snuciu planów, podej-mowaniu nowych inicjatyw i wyzwań, czas zmian ale chyba przede wszystkim rozwijania zaniedbywanych sfer życia. Tak się złożyło, że w moje ręce trafiła wów-czas książka haruki murakamiego pt. o czym mówię kiedy mówię o bieganiu. do tamtej pory miałem okazję poznać tylko kilka książek tego autora. Ta pozycja mnie zaintrygowała, ponieważ moje wyobrażenie na temat japońskiego pisarza dalekie było od wizji biegacza po-konującego dziesiątki kilometrów tygodniowo. byłem przekonany, że tak wysoce surrealistyczne, ocierające się niejednokrotnie o granice absurdu teksty może two-rzyć tylko facet z papierosem w ustach i szklaneczką whisky w dłoni. nawet jeśli w jakimś okresie życia na-wyki murakamiego odpowiadały mojemu wyobraże-niu o nim, to pisarz, którego poznałem podczas lektury książki był już zupełnie innym człowiekiem. z kolejnymi stronami tej autobiograficznej powieści stopniowo doj-rzewało we mnie postanowienie, że muszę spróbo-wać biegania. Tak też uczyniłem.

73

Swoje pierwsze w życiu dobrowolnie przebiegnięte kilometry pokony-wałem na węglinie w butach za kilkanaście złotych pozbawionych

jakiejkolwiek amortyzacji. nie miałem wówczas pojęcia o bieganiu, nie li-czyłem przebytego dystansu, nie zastanawiałem się nad czymś takim jak środki treningowe a o udziale w zawodach biegowych nawet nie śniłem. przebiegnięcie maratonu było dla mnie czynem heroicznym. zupełnie nie interesowałem się wtedy tym, że każdego roku biegi uliczne (brzydko na-zywane masowymi) na dystansie 42,195 km odbywające się w różnych miastach polski oprócz zawodowców przyciągają tysiące amatorów. ani razu nie spotkałem się wtedy z opinią, że bieg maratoński ukończyć może właściwie każdy, kto poświęci trochę czasu na przygotowania. całe szczęście, że tego wszystkiego wtedy nie wiedziałem. Tej ignoran-cji i naiwności zawdzięczałem całą magię swojego amatorskiego biega-nia. biegania, które odkryłem dzięki historii opowiedzianej z perspektywy zwykłego człowieka, a nie sportowca.

(z)bieG lubelSKi - STając Się człowieKiem z żelaza cz.i

Murakami pisze o bieganiu jako pewnej filozofii życia. jest długody-stansowcem jako biegacz (w jednym z fragmentów książki porównu-

je swój typowy dla długodystansowców oszczędny, mało efektowny krok ze sposobem w jaki biegnie mijająca go młoda dziewczyna wysoko unosząca nogi) i jako pisarz stawiający przede wszystkim na żelazną dyscyplinę i konsekwencję w swojej pracy. bieganie nie jest dla niego zwykłym hobby, lecz czymś co zmienia człowieka – zarówno jego ciało, jak i umysł. postanowiłem sprawdzić, co się stanie, gdy sam zacznę prze-biegać w miarę regularnie po kilka kilometrów dziennie. wprawdzie po kilku tygodniach nie zauważyłem jakiegoś znaczącego wzrostu sprawności czy wytrzymałości, ale szybko spostrzegłem, że jest to zajęcie niebywale wciągające. bieganie było wówczas samo w so-bie nagrodą i czystą przyjemnością. Satysfakcję dawało pokonywa-nie coraz dłuższych odcinków bez zatrzymania. wkrótce zacząłem zapisywać pokonany dystans w samodzielnie przygotowywanych ta-belkach. niecałe dwa lata od pierwszej przebieżki po węglinie, która dała początek regularnemu bieganiu, ukończyłem pierwszy maraton.

75

Murakami pisze w swojej książce o przygodzie z triathlonem oraz bieganiu na dystansie ultramaratonu (dokładnie opisuje swoje do-

świadczenia z biegu na 100 km). przyznam, że do tych fragmentów po-wieści odniosłem się z dużą rezerwą traktując zarówno łączenie trzech różnych dyscyplin sportu, jak i pokonywanie niebotycznie długich dystan-sów biegiem za przesadę, a wręcz szaleństwo. wystarczyło jednak kilka lat, a objawy podobnej nadpobudliwości zaobserwowałem u siebie. bie-ganie w takiej postaci, jak dotychczas przestało wystarczać. pojawiła się myśl, by spróbować swoich sił w triathlonie.

(z)bieG lubelSKi - STając Się człowieKiem z żelaza cz.i

Czas poszukiwań

przygotowując się do pierwszego startu w zawodach triathlonowych szybko zauważyłem, że na lubelszczyźnie nie brakuje okazji do

sprawdzania swoich sił nie tylko w zawodach biegowych. właściwie na każdym etapie przygotowań do „tri” można odnaleźć zawody odpowied-nie dla wypróbowania swoich aktualnych możliwości. Kiedy odnowiłem przyjaźń z rowerem, zacząłem szukać okazji by sprawdzić się na tym polu. Szansa nadarzyła się szybciej niż się spodziewałem. na początku sierpnia miały się bowiem odbyć zawody z cyklu nutrend cross duathlon w biłgoraju (poprzednie zorganizowano w Kraśniku, a kolejne zaplanowa-ne są w annopolu). Tym sposobem 2 sierpnia zestresowany stanąłem na starcie zmagań biegowo-rowerowych, w ramach których zaplanowano 5 km biegu, 20 km jazdy na rowerze górskim i 2,5 km biegu. Każdy z tych dystansów sam w sobie nie robił szczególnego wrażenia. ich połączenie gwarantowało jednak odrobinę mocnych doznań. nad zalewem bojary w biłgoraju zameldowało się ok. 70 startujących. punktualnie o 11 zawod-nicy wyruszyli na trasę 5-cio kilometrowego biegu prowadzącego leśnymi ścieżkami, które tylko momentami zamieniały się w asfaltową nawierzch-nię. biec trzeba było oczywiście szybko, ale jednocześnie z rozwagą. po pierwsze, trasa była dość trudna. Tu i ówdzie na biegaczy czyhały niebez-piecznie wystające korzenie, doły i gałęzie smagające po twarzy. warto było dobrze zapamiętać rozmieszczenie tych atrakcji, ponieważ tę samą 5-kilometrową trasę należało później pokonać rowerem, i to aż 4-krotnie.

77

na kończących pierwszą od-słonę biegowej rywalizacji

czekały rowery w strefie zmian. po nałożeniu kasku, ewentualnej zmianie obuwia i uzupełnianiu płynów zawodnicy szybko wypro-wadzali swój sprzęt ze strefy i już na trasie wskakiwali na siodełka. widząc, jak dużo rowerów cze-ka jeszcze na swoich właścicieli po pierwszym etapie ucieszyłem się. bieganie poszło nieźle. To do-dało mi skrzydeł i pedałując tak szybko, jak potrafiłem wjechałem w las. Skrzydła zostały podcięte niemal natychmiast, gdy kilku za-wodników bez większego trudu wyprzedziło mnie za nic mając wyboje, korzenie i głęboki piach na trasie. Stwierdziłem, że muszę się mocno skoncentrować i dać z siebie wszystko. drugie okrąże-nie, pokonałem szybciej niż pierw-sze. udało mi się wyprzedzić kilku zawodników. na ostatnich okrąże-

niach zmęczenie zaczęło dawać się we znaki. popełniłem pierwszy błąd, kiedy niemal pomyliłem tra-sę. Kosztowało mnie to kilkanaście sekund. wystarczyło bym stracił zajmowaną lokatę. Kolejne dwa błędy na najtrudniejszych odcin-kach trasy skutkowały utratą rów-nowagi i koniecznością podparcia się nogą. To wiązało się z utratą prędkości i z trudem utrzymywa-nego rytmu. ostatnie kilometry jazdy na rowerze miałem pokonać wolniej, żeby skutki zmiany dyscy-pliny nie były zbyt dotkliwe. Trudno było mi jednak odpuścić, kiedy wi-działem za swoimi plecami doga-niających mnie zawodników. Tym bardziej, że domyślałem się, jak trudnym etapem będzie ostatnie parę kilometrów do pokonania pie-szo. po odwieszeniu roweru złapa-łem odrobinę izotonika i zupełnie otumaniony po szaleńczej jeździe na rowerze ruszyłem na 2,5-kilo-

(z)bieG lubelSKi - STając Się człowieKiem z żelaza cz.i

metrowy, ostatni odcinek trasy. miałem wrażenie, że każda noga waży tonę, a w dodatku brodzę w jakiejś gęstej mazi. jeszcze nigdy nie byłem zmuszony włożyć tyle wysiłku, by biec z tak nie-wielką prędkością. podczas ostatniego etapu nie wyprze-dziłem nikogo, chociaż dwo-je zawodników było w zasię-gu wzroku. nikomu też nie udało się wyprzedzić mnie. wykończony ale szczęśliwy przekroczyłem linię mety mniej więcej w jednej trzeciej stawki. mimo, że wielokrot-nie podczas tych zawodów zadawałem sobie pytanie o sens tego co robię, ubar-wiając je rzecz jasna niecen-zuralnymi słowami, już kiedy pakowałem rower do ba-gażnika zastanawiałem się nad kolejnym wyzwaniem.

79

Powroty do korzeni

w _czasie tych kilku zaledwie lat biegania zdarzały się wzloty i upadki. bywało tak, że zadowolony z jakiegoś

wyniku po jakimś czasie stwierdzałem, że przecież nie ma się czym zachwycać. jestem tylko przeciętnym biegaczem jakich jest dzisiaj wielu i rozdmuchiwanie swoich osobistych osiągnięć jest więcej niż żenujące. myślałem nawet, że niepo-trzebnie tylko tracę swój czas poświęcając się zajęciu, w któ-rym i tak nigdy nie osiągnę żadnych znaczących sukcesów. w takich chwilach zawsze staram się powracać myślami do pierwszych pokonanych biegiem kilometrów. do tej niczym niezmąconej przyjemności z długiego biegania podczas jesiennego przedpołudnia. Szukam samotności i spokoju przemierzając las nad zalewem zemborzyckim i własnych sposobów na poprawienie wyników, a zamiast tego znajduję innych ludzi. czasem jest to zupełnie przypadkowo spotka-ny biegacz na ulicy cienistej, który specjalnie zawraca żeby przebiec ze mną parę kilometrów i porozmawiać o biegach ultra i życiówkach w maratonie. ostatnio animuszu dodają mi również ludzie z lubelskiej Grupy Triathlonu – pasjonaci, któ-rzy żyją sportem i bawią się nim.

(z)bieG lubelSKi - STając Się człowieKiem z żelaza cz.i

Scott jurek, guru biegów ultra w swojej słynnej książce pisze o dojmu-jącej samotności, której doświadczył jako ultramaratończyk. jedno-

cześnie zauważa, że jako biegacz prawdziwe szczęście znalazł wcale nie w byciu samotnym, ale będąc z innymi ludźmi. w ten sposób obala mit samotności maratończyka. Ten utytułowany zawodnik, który nie uniknął zakrętów na drodze swojej kariery uczy, aby z uwagą pilnować, by nie utracić prostej przyjemności z biegania, żeby nie popadać w rutynę i nie pozwolić ambicjom zawładnąć swoim umysłem. dążenie do osiągania coraz lepszych rezultatów i poprawy kondycji nie może stać się jedynym celem. jeżeli czujesz, że tak się dzieje, pobiegaj w górach i zatrzymaj się na szczycie, żeby podziwiać widoki. przebiegnij się ze znajomymi, wy-bierz się na przejażdżkę rowerem lub popływaj w jeziorze. powróć myśla-mi do tych przebiegniętych kilometrów, które sprawiły ci najwięcej rado-ści. niech jak najczęściej wracają, byś nie zapomniał dlaczego zacząłeś to robić.

(z)bieg lubleski

81

(nie)aktualności

w _tym miesiącu mam dla was kawałek dobrych nie-aktualności, których dostarczył nam Głos lubelski

z 1925 roku. bez zbędnej zwłoki zaczynajmy więc. Koniec lip-ca, podobnie jak w tym roku przyniósł mieszkańcom lublina upały: „po długotrwałych deszczach mamy wreszcie piękną pogodę lipcową. pod jej znakiem upłynęła również niedzie-la wczorajsza. jak zwykle miejscowości podmiejskie cieszyły się wielką frekwencją wycieczkowiczów”. jesteście ciekawi, jakie to miejscowości? „a więc Sławinek, świdnik, minkowi-ce, jaszczów i t.d. gościły moc lublinian sycących się wra-żeniami wsi w okresie żniwnym: czerpiąc na zapas do przy-szłej niedzieli. autobusy i taxis’y miały jak zwykle w niedzielę, swe żniwo.” nie wszyscy jednak lublinianie vel lubelacy wy-ruszyli za miasto: „miłem urozmaiceniem dla spacerowiczów w ogrodzie Saskim był od tak dawna upragniony koncert or-kiestry wojskowej.” w dzisiejszych czasach pełnych intensyw-nych doznań i rozbudowanych mediów uderza, że ktoś na początku XX wieku mógł nazwać koncert orkiestry wojskowej w parku „upragnionym”. na nim jednak niedzielne rozrywki się nie skończyły: „na boisku sportowem w.K.S. sypał hako-anowi bramkę po bramce, a z boiska Sokoła do późna w noc dolatywały dźwięki… polskie. lublin bawił się dobrze.”

83

poważna gazeta, jaką był Głos opisywała oczywiście nie tylko rozrywki mieszkańców lublina. 20 lipca ukazał się

krytyczny artykuł dotyczący ładu przestrzeni miejskiej pod mocnym tytułem „ruiny w centrum miasta”, który okazał się nie być przenośnią ani hiperbolą: „mimo częstych uwag pra-sy, plac po zburzonym soborze wciąż przedstawia malow-nicze rumowisko pełne jezior, wąwozów i dolinek, które są rajem dla czułych, a mniej wybrednych parek, zaś dla mia-sta niewyczerpanym źródłem kurzu. dowiadujemy się, że gruz tu nagromadzony, był trzymany w rezerwie dla celów budowy domu żołnierza polsk. i dopiero przed kilku dniami p. kpt. dobrzański zdecydował się odstąpić go miastu.” da-lej dowiadujemy się, że magistrat zaczął gruz ten wywozić na ulicę Szopena i na wieniawę, jednak według redaktora robi to w „zbyt powolnem tempie, a wszak miasto ma do rozporządzenia 40 par koni”. po kolejnych kilku zdaniach utyskiwań czytamy: „przy tej okazji nadmieniamy, iż został ogłoszony konkurs w sprawie uregulowania placu litewskie-go, który ma być placem reprezentacyjnym miasta.” To przy-wodzi na myśl sytuację, którą mamy dzisiaj, z tą różnicą, że wówczas plac był rumowiskiem, a dziś jest w pełni funkcjo-nalną przestrzenią rekreacyjno-reprezentacyjną w centrum lublina.

(nie)aKTualności

w_żadnym z wydań nieaktualności nie może zabraknąć choć jednego wyjątku z afisza któregoś w wiodących kin. a oto

i one:wielki Kino – Teatr

colosseum- dziś -

Kilka kartek niedawnej przeszłościzbogaconego chamstwaTaniec złoTa i nędzy

aktualny dramat w 8 aktachw rolach głównych piękna lee par-

ry i słynny werner KrauSSmuzyka pod batutą prof. STembrowicza

Konkurencja dostarczyła nam za to następującej rozrywki:Kino – Teatr „corSo”

od czwartku 30 lipca b. r.wyświetlany przepiękny obraz…

u proGu zdrady (Królowa baletu)wszechpotężny dramat erotyczny w 7-miu aktach

osnuty na tle konfliktów małżeńskich.

w roli głównej występuje premiowana piękność a. ayreS

85

(nie)aKTualności

nie sądzę, aby ktokolwiek mógł się oprzeć wszechpotężnemu dramatowi erotycznemu z udziałem premiowanej piękności.

wróćmy jednak do uwag na temat przestrzeni miejskiej, któ-rych było w ówczesnej prasie bardzo dużo. artykuł pod tytu-

łem „chodniki ze smoły” jest w wielu miejscach wciąż zadziwiająco aktualny: „asfalt jest jednym z najwytworniejszych materjałów na chodniki i jezdnie, trzeba jednakże umieć go przyrządzić i położyć. niektóre chodniki asfaltowe w naszem mieście, jak na przykład na rogu Kołłątaja i Krak. przedm. są tak miękkie, że wystarczy przy-stanąć na kilka minut aby laska i obcasy trzewików ugrzęzły w lep-kiej smole, której domieszano za wiele, a następnie położono zbyt grubą warstwę tego i tak już zbyt miękkiego asfaltu. we lwowie, gdzie przed dworcem podobną zrobiono omyłkę chodniki zostały zerwane i położone na nowo. Sądzimy, że lublin skorzysta z przy-kładu.” najwyraźniej „lublin” nie za bardzo się przykładem przejął, bo po dziś dzień są miejsca, gdzie w upalny dzień przechodnie nieomal grzęzną w miękkim asfalcie, a dzieci mają przednią zaba-wę z wciskaniem kapsli w nawierzchnię.

wśród ogłoszeń zlokalizowanych na ostatniej stronie gazety, pośród wszelakich palt i pralek przeznaczonych na sprze-

daż oraz posad i mieszkań lub pokojów do wynajęcia, znalazł się następujący anons:

nowość! nowość!dr. rafael mabuze

jak zostać hypnoTyzerem?Książka o niezwykle ciekawej treści wy-

syła się po wpłaceniu 2 złotychna konto p.K.o. 100.859

87

(nie)aKTualności

i_pomyśleć, że za jedyne 2 złote można było przenieść się do świata, w którym tajemniczy mężczyźni o egzotycznych nazwi-

skach nauczają hypnozy, a książki wysyłają się same po wpłacie na sześciocyfrowe konto!

na koniec zaserwuję państwu podwójną dawkę humoru. naj-pierw przeczytajcie koniecznie najśmieszniejszy dowcip, na

jaki udało mi się w Głosie natrafić:

„auto na wsiKaśka: - ot głupie koniska, żeby się tak bać maszyny! leci to leci, cóż takiego wielkiego!

bartek: - widzita, jaka mądrala! a jak byś tak zobaczyła portki same po drodze lecące bez chłopa to co? nie zlękłą byś się?”

łucja frejlich-Strug

w _wydaniu z 9 sierpnia, w szpalcie „z województwa” poja-wił się za to artykuł opisujący prawdziwe wydarzenia, ale

w przeciwieństwie do dowcipu tak zabawny, że przytoczę go pań-stwu w całości: „przygoda jednego wieprza. mieszkaniec wsi ło-piennik Górny gminy łopiennik pow. Krasnystawskiego ornal paweł, miał w chlewie potężnego wieprza, na którego od dawna złodzieje ostrzyli sobie apetyty. aż wreszcie w nocy, z dnia 30 na 31 ub. m. za pomocą wyrwania w ścianie dwóch bali, dostali się do chle-wa przez okno i przedstawiciela rodu świńskiego skradli. nazajutrz poszkodowany zameldował o kradzieży policji, która przystąpiła niezwłocznie do poszukiwań. w kilka godzin później zostały one uwieńczone pełnym sukcesem. wieprza odnaleziono w odległości 3 km od rodzinnego domu, leżał nieborak w polu, ze skrępowanemi nogami i ryjem – żeby nie krzyczał. odszukano niezadługo i spraw-cę całej awantury, którym okazał się recydywista Stanisław jęczeń, zbiegły z więzienia w chełmie. nocnego amatora wieprzów prze-kazano do dyspozycji Sądu pokoju w Gorzkowie, a wieprz powę-drował do prawego właściciela.”

89