zaginiona kartoteka. poszukiwania sama
DESCRIPTION
Fragment czwartej Zaginionej Kartoteki, wchodzącej w skład serii suplementarnej sagi Dziedzictwa Planety Lorien. Kontynuacja losów Adamusa po incydencie w Kenii. Przekład na język polski ma charakter promocyjny oraz podglądowy. Wszelkie prawa autorskie należą do ich pierwotnych właścicieli.TRANSCRIPT
SAGA DZIEDZICTWA PLANETY LORIEN
!!
ZAGINIONA KARTOTEKA
POSZUKIWANIA SAMA !!
PITTACUS LORE
!!!
TŁUMACZENIE PMJM DLA PLANETALORIEN.PL !
!ROZDZIAŁ PIERWSZY !
!! Nie wiem, czy dam radę. Jestem zbyt słaby, aby się odezwać, więc z moich ust nie padają żadne słowa. Ledwo udaje mi się o tym pomyśleć. Jednak Pierwsza mnie słyszy; zawsze, bez względu na wszystko. – Dasz radę, musisz – przekonuje mnie. – Wystarczy, że się obudzisz. Zacznij walczyć. Leżę na dnie wąwozu, plecy mam wygięte od krzywizny głazu na który opadłem, a moje kończyny są powykręcane w niemożliwy sposób. Z rozcięcia na udzie sączy mi się strumień krwi. Powieki mam opuszczone, i choć pogrążam się w ciemności, nie mam siły ich podnieść. Szczerze, to nie mam najmniejszej ochoty tego czynić. Pragnę po prostu odpuścić, dać za wygraną. Otwarcie oczu będzie jednoznaczne ze zmierzeniem się z rzeczywistością. Zdania sobie sprawy, że nurt rzeki zniósł mnie wreszcie na suchy, kamienisty brzeg; że wilgoć, która oblepia całe moje ciało nie jest spowodowana przez górską wodę, a przez krew wypływającą z prawego podudzia. Wydaje mi się, że kość przebiła skórę.
Sama ta świadomość, iż zostałem skazany na śmierć przez własnego ojca, będąc siedem tysięcy mil od domu, jest nie do wytrzymania. Do tego najbliższa mi osoba, przyrodni brat Ivanick, została katem dla tego wyroku. Tak bowiem postępują Mogadorczycy.
Jestem jednym z nich. Przedstawicielem niszczycielskiej rasy, niosącej zagładę we wszechświecie – najpierw była planeta Lorien, teraz czas na Ziemię. Zaciskam powieki resztką sił, broniąc się przed tym wszystkim. Dzięki temu przenoszę się myślami w znacznie przyjemniejsze miejsce – na kalifornijską plażę, pełną słońca i rześkiej bryzy. Moje stopy zanurzone są w ciepłym piasku. Pierwsza siedzi koło mnie, posyłając pełne radości spojrzenie. To miejsce z jej wspomnień, miejsce, w którym sam nigdy nie byłem. Jednak dzieliliśmy je tak długo, przez całe trzy lata, że czuję, jakby było prawdziwie moje. – Mógłbym zostać tu przez cały dzień – odzywam się, łapiąc promienie słoneczne na policzki. Dziewczyna uśmiecha się delikatnie, zgadzając się ze mną w stu procentach. Gdy jednak z jej ust padają słowa, zupełnie nie pasują do wyrazu twarzy. – Nie możesz tu zostać. Musisz się podnieść. I to teraz.
Otwieram szeroko oczy. Jestem w zupełnie innym miejscu niż wcześniej. Nade mną rozpościera się dach namiotu z logiem organizacji humanitarnej, będącą moją przykrywką w Afryce. Leżę na polówce, u której podnóżka stoi Pierwsza. Tak samo jak we śnie, wpatruje się we mnie. Kiedy się odzywa, w jej głosie pobrzmiewa nuta irytacji. – No wreszcie – przewraca oczami. – Ileż można spać. Wybucham śmiechem, zdejmując nogi na podłogę. To prawda, ostatnimi czasy naprawdę dużo sypiam. Minęło siedem tygodni odkąd wydostałem się z tamtego wąwozu. Nie licząc pobolewania prawej nogi, udało mi się całkowicie wydobrzeć. Mogadorska wytrzymałość ma jednak swoje minusy – aby się
zregenerować potrzebowałem ponad dziesięciu godzin snu każdego dnia, co w afrykańskich warunkach jest niemal niewyobrażalne. Rozglądam się po namiocie. Reszta łóżek jest pusta, co oznacza, że wszyscy wolontariusze są już na nogach i wykonują dziesiątki różnych prac. Gdy się podnoszę, moja prawa noga ugina się lekko, co Pierwsza kwituje cichym parsknięciem. Ignoruję ją, wkładam sandały oraz lnianą koszulkę i wychodzę powoli na zewnątrz. Atakuje mnie ostre słońce, szczytujące na bezchmurnym niebie. Niemal natychmiast zaczynam się lepić, naprawdę oddałbym wszystko za zimny prysznic. Jest już jednak na to zdecydowanie za późno, Marco i reszta ludzi krząta się po całym obozie. Pierwsza godzina upływa nam na czysto porządkowych zajęciach, w które wlicza się sprzątanie po posiłku, przygotowywanie prania i zmywanie naczyń. Po tym wszystkim umorusany jeep zabiera nas do centrum wioski. Pracujemy tam nad modernizacją starej studni, jedynego źródła wody w okolicy. Część wolontariuszy zajmuje się nauczaniem w szkole, zorganizowanej w jedynym ceglanym tu budynku. Próbuję nauczyć się afrykańskiego języka swahili aby współpracować z uczącymi się tam dzieciakami, jednak przede mną jeszcze długa droga. Bycie wolontariuszem idzie mi naprawdę świetnie. Nie sądziłem, że tak ogromną radość sprawi mi pomoc rdzennym mieszkańcom. Robię to aby okazać im dozgonną wdzięczność… Kiedy udało mi się wyczołgać z koryta rzeki i dotrzeć na skraj dżungli, odnalazła mnie starsza Kenijka. Wzięła mnie za jednego z wolontariuszy i udała się do obozu, skąd powróciła wraz z Marco i objazdowym lekarzem. Przetransportowali mnie do wioski na prowizorycznych noszach, gdzie nastawiono, zszyto i usztywniono mi nogę.
Marco przyjął mnie w szeregi swojej organizacji bez zadawania niewygodnych pytań. Oczekiwał jedynie wykonywania niektórych prac oraz efektywnej współpracy z resztą załogi. Nie mam pojęcia jaki scenariusz mógł sobie ułożyć w głowie na widok moich okaleczeń. Być może domyślił się, że powstały one z winy Ivanicka, który to zniknął tego samego dnia. Jego otwartość jest zapewne motywowana współczuciem – choć nie wie jakie zdarzenia miały miejsce, zdaje sobie sprawę, iż zostałem porzucony na pastwę losu przez własną rodzinę. I choć traktuje mnie przez ten pryzmat litości, nie mam z tym najmniejszego problemu.
A najlepsze w tym wszystkim, w byciu porzuconym i niechcianym, nie tylko przez całą rodzinę, ale, ba, przez cała rasę Mogadorczyków jest to, że…
Nigdy nie czułem się szczęśliwszy.
Renowacja zaniedbanej, wiekowej studni jest żmudną i wyczerpującą pracą. Ale trzymam się dzielnie, mając coś, czego nie ma nikt z reszty wolontariuszy. Mam ją. Jest ze mną Pierwsza. Rozmawiamy praktycznie bez przerwy, i choć mięśnie mnie bolą, a kończyny odmawiają posłuszeństwa, czas upływa mi naprawdę szybko. Zwykle Pierwsza skupia się na motywowaniu mnie w specyZiczny dla siebie sposób – poprzez nieustanne dogryzanie. Robisz to źle; I ty to naszywasz szpachlowaniem?; Gdybym tylko miała ciało, już bym zdążyła się z tym uwinąć. To tylko niektóre z jej docinek. Drwi z moich postępów, sama rozkładając się przy studni na piasku niczym plażowiczka w luksusowym kurorcie. Możemy się zamienić, odszczekuję jej w myślach.
– Właśnie, że nie – odpowiada na głos. – Nie chciałabym sobie złamać paznokcia. Oczywiście, muszę uważać, aby nikt nie zauważył, że z nią rozmawiam; nie mogę tego robić gdy inni są w pobliżu. W sumie to i tak przylgnęła do mnie łatka dziwaka, kiedy to gadałem do siebie w pierwszym tygodniu po odzyskaniu formy. Wtedy jeszcze odpowiedzi wyrywały mi się na głos, chociaż mogłem o nich wyłącznie pomyśleć. Teraz, gdy już nad tym panuję, reszta wolontariuszy nie patrzy na mnie jak na totalnego psychola. ! Tej nocy przypadła mi na zmianie praca w kuchni wraz z Elswitem, z którym spędzam najwięcej czasu. Przygotowujemy githeri, prostą potrawę z tutejszymi warzywami. Elswit obiera i czyści kolby kukurydzy, a ja w międzyczasie wrzucam do wody i opłukuję ciemne ziarna fasoli. Naprawdę lubię tego chłopaka, nawet jeśli zadaje zbyt wiele pytań o to, dlaczego i skąd się tu wziąłem; pytań na które prawdziwe odpowiedzi nigdy nie mogą paść. Na szczęście nie rażą go moje wymijające tłumaczenia, nie zawierające absolutnie żadnych konkretów. Wydaje mi się, że nawet ich nie oczekuje. Jest z niego taka gaduła, iż jedno pytanie pogania drugie – a każde zawiera masę długich wtrąceń z jego życia rodzinnego i towarzyskiego – nie zważając na moje milczące zakłopotanie. Dowiedziałem się dzięki temu, iż Elswit jest synem jakiegoś majętnego prezesa konglomeratu bankowego ze Stanów, któremu absolutnie nie w smak są humanitarne zapędy latorośli. Sam dorastałem pod czujnym okiem ojca generała, którego twarde zasady stały zupełnie nie do wytrzymania odkąd wdarłem się nieproszony we wspomnienia Pierwszej. Poznałem czym jest sympatia i troska, uczucia zupełnie obce mojemu ojcu, których nie tylko nie rozumie, ale wręcz nie toleruje. Pod tym względem mam z Elswitem wiele wspólnego. Są z nas prawdziwi wykolejeńcy. Jednakże żadni z nas znowu duchowi bracia. Mimo, iż Elswit oddalił się od rodziców, nadal ma z nimi bezpośredni kontakt i dostęp do majątku. Co więcej, niespełna dwa tygodnie temu wynajęli mu prywatny odrzutowiec, aby zabrał go do domu na imprezę urodzinową. Tymczasem ja uchodzę za zmarłego i wszyscy moi bliscy są z tego faktu niezmiernie zadowoleni. Po kolacji biorę upragniony prysznic i opadam bezwładnie na łóżko. Pierwsza rozłożyła się na rattanowym fotelu i okręca sobie końcówki włosów wokół palców lewej dłoni. – Już do łóżka? Tak wcześnie? – drażni się ze mną. Omiatam wzrokiem pomieszczenie. Jeszcze nikogo nie ma, więc mogę pogadać z nią na głos, byle nie za głośno. Jest to o wiele wygodniejsze niż bezdźwięczna wymiana uszczypliwości w głowie. – Chcę jutro wstać z rana razem z innymi. Pierwsza posyła mi znaczące spojrzenie. – No co? Zdjęli mi już gips, a siniaki praktycznie zniknęły. Jestem już zdrowy. Najwyższy czas dawać z siebie jak najwięcej. Dziewczyna marszczy brew i opuszcza lekko podbródek. Dobrze wiem, co ją gryzie – jej ludzie są gdzieś tutaj, na Ziemi, stale ukrywając się przed moją rasą. A tymczasem ona uwięziona jest wraz ze mną w Kenii, pośrodku niczego. Uwięziona we mnie i ubezwłasnowolniona, bo istniejąca jedynie w mojej podświadomości. Gdyby tylko mogła, z pewnością byłaby zupełnie gdzie indziej – gdziekolwiek indziej – walcząc u boku innych Loryjczyków. – Jak długo zamierzamy tu zostać? – zapytuje posępnie.
Próbuję zgrywać głupiego, jakbym nie znał jej sytuacji i zakrywam się kocem po same uszy, odkręcając się na drugi bok, z dala od jej przenikliwego wzroku. Po chwili dodaję: – Nigdzie mi się nie śpieszy. ! Zapadam w sen. Znowu przenoszę się w tamtą noc, gdy próbowałem ocalić życie Hanuu. Biegnę z obozu poprzez dżunglę, starając się dotrzeć do chaty Trzeciego przed Ivanem i moim ojcem. Niestety wiem, jak to wszystko się zakończy – Hanuu zostanie zabity, a ja wyklęty – jednak w tym śnie na nowo powraca naiwna wiara w szczęśliwe zakończenie, pchając mnie poprzez wysokie zarośla w rytm porykiwań dzikich zwierząt. Krótkofalówka, którą zwinąłem bratu podskakuje w kieszeni spodni, wydając złowieszcze rzężenia. To znak, że inni Mogadorczycy są już w pobliżu. Muszę dopiec tam pierwszy. Po prostu muszę. Wybiegam na małą polanę, pośrodku której ulokowana była kryjówka trzeciego Loryjczyka i jego Cêpana; nadal dokładnie pamiętam jej położenie. Przymrużam powieki, aby przystosować wzrok do panujących wokół ciemności. I wtedy dostrzegam różnicę. Zarówno chata jak i polanka pokryte są gęstą roślinnością, że aż z trudem rozpoznaję to miejsce. Fasada budynku została wysadzona, a bambusowy dach zwiesza się niebezpieczne nad pustą przestrzenią. Trasę z przeszkodami na jego tyłach, której najwyraźniej używano do ćwiczeń sprawnościowych, zasłania trawa tak wysoka, że nie mogę uwierzyć własnym oczom. – Przepraszam – dochodzi mnie głos nie wiadomo skąd. Rozglądam się w panice. – Kto tam? Pierwsza wyłania się spośród gęstwiny drzew. – Za co mnie niby przepraszasz? – pytam skołowany, z trudem łapiąc oddech po wycieńczającym biegu. Czuję, jakby ktoś przypalał mi stopy żywym ogniem. Wreszcie wszystko do mnie dociera. – To wcale nie jest sen… Dziewczyna potrząsa głową. – Nie, nie jest. – Przejęłaś kontrolę. – Te słowa wypadają ze mnie jakby były czymś naturalnym, jeszcze zanim zdam sobie sprawę, co tak naprawdę oznaczają. Z wyrazu jej twarzy odczytuję, że mam absolutną rację. Przejęła władzę nad moim ciałem kiedy zasnąłem, zmuszając mnie do stawienia się w miejsce z najgorszego koszmaru, w miejsce tragicznej śmierci Hanuu. Nie miałem pojęcia, że coś takiego jest w ogóle możliwe. Jednak, biorąc pod uwagę to, jak blisko jesteśmy ze sobą związani, niemal połączeni, nie powinienem być zdziwiony. – Uprowadziłaś mnie. – Naprawdę przepraszam, Adamie. Ale musiałam cię tu doprowadzić, tylko po to by przypomnieć ci... – Nie podziałało! – wrzeszczę, wściekły na ten wstrętny akt manipulacji z jej strony. I choć to zdanie wypłynęło z moich ust, już od początku wiedziałem, iż będzie kłamstwem. Bo podziałało. Krew buzuje mi w żyłach, serce wali jak młot, całe ciało już wie... Obwiniam się za śmierć tych trzech pierwszych numerów. Najbardziej za nieostrzeżenie
Hanuu. Moi ludzie nieustannie polują na pozostałą szóstkę Loryjczyków. A jeśli i oni zginą, Mogadorczycy przejmą Ziemię na własność. Ktoś musi ich powstrzymać. Odwracam się, tak aby Pierwsza nie dostrzegła wątpliwości malującej się na mojej twarzy. Ale i tak współdzielimy myśli. Niczego przed nią nie ukryję.