szara czwarta rzeczpospolita - cz. 1

21
Marcin Przygórzewski i Krystian Styś - . Rzeszów 2015

Upload: krystian-stys

Post on 21-Jul-2016

245 views

Category:

Documents


12 download

DESCRIPTION

 

TRANSCRIPT

Page 1: Szara czwarta rzeczpospolita - cz. 1

Marcin Przygórzewski

i Krystian Styś

- .

Rzeszów 2015

Page 2: Szara czwarta rzeczpospolita - cz. 1

Spis treści

Rozdział I: Głód - "Cztery" ...................................................................................................................3

Rozdział II: Strata - "Grey" ...................................................................................................................3

Rozdział III: Najwyższe poświęcenie - "Cztery".....................................................................................4

Rozdział IV: Zapach krwi - „Grey” ........................................................................................................5

Rozdział V: Jednego mniej - "Cztery" ...................................................................................................6

Rozdział VI: Krzyki wśród ruin – „Grey” ...............................................................................................7

Rozdział VII: Słoik benzyny - "Cztery"...................................................................................................8

Rozdział VIII: Laboratorium – „Grey” ...................................................................................................9

Rozdział IX: Mali zabójcy - "Cztery" .....................................................................................................9

Rozdział X: Ona – „Grey” ................................................................................................................... 10

Rozdział XI: Usługa – „Cztery” ........................................................................................................... 11

Rozdział XII: Układ z Sabą - "Grey" ..................................................................................................... 12

Rozdział XIII: Zwiad - "Cztery" ............................................................................................................ 13

Rozdział XIV: Pierwsze starcie - "Grey" .............................................................................................. 14

Rozdział XV: Cysterna - "Cztery" ........................................................................................................ 15

Rozdział XVI: Droga do centrum – „Grey” .......................................................................................... 16

Rozdział XVII: Gniazdo - "Cztery" ....................................................................................................... 17

Rozdział XVIII: Niech żyje Polska – „Grey” .......................................................................................... 18

Rozdział XIX: Przerwana cisza - "Cztery" ............................................................................................ 19

Rozdział XX: Pierwszy trop prawdy – „Grey” ...................................................................................... 20

Page 3: Szara czwarta rzeczpospolita - cz. 1

Rozdział I: Głód - "Cztery"

Pakując do zniszczonego, skórzanego plecaka, który zdjąłem kilka dni wcześniej z trupa, drugą

z trzech pozostałych konserw, nie myślałem co mnie dzisiaj spotka, ile kilometrów przejdę, ile

mutantów lub bandytów spotkam do następnego zmierzchu. Rozważanie i wybieganie w przyszłość

stało się zupełnie bezsensowne, a wszelkie plany, nawet te najmniejsze wyrastały do rangi

nieosiągalnych. Zanim wrzuciłem trzecią, a zarazem ostatnią puszkę wraz z butelką mętnej wody, mój

wzrok zatrzymał się na dacie sugerowanego spożycia. Na metalowym denku widniał częściowo już

zatarty nadruk z datą "2018". Według długo nieistniejących już firm, produkujących tę żywność

powinienem wyrzucić to mięsko 2 lata temu. Jednak dla mnie, nawet po abstrakcyjnym dzisiaj

pojęciu jakim jest "termin przydatności" jakiekolwiek pożywienie stanowi najpyszniejszy posiłek.

Myślę, że dla wszystkich innych stworzeń jest podobnie, bo kto wie, czy akurat ten kęs nie jest

ostatnim w życiu. Po załadowaniu skromnego prowiantu, a także dorzuceniu rolki obustronnej taśmy

samoprzylepnej wraz z krzemieniem, który zabrałem z rodzinnego domu w pierwszy dzień

"apokalipsy" oraz starego odtwarzacza mp3, który nie pamiętam kiedy ostatnio działał, a trzymam go

wyłącznie ze względu na wspomnienia, całość uzupełnił litrowy, zapełniony do połowy słoik benzyny,

który dokładnie owinąłem szmatami, aby się nie stłukł podczas jakichkolwiek uderzeń. Paliwo nie jest

przydatne dla pojazdów, bo większość z nich nie nadaje się do niczego, z wyjątkiem aut bandytów,

którymi ścigają potencjalne ofiary. Czułem jednak, że może się on kiedyś przydać.

Zarzuciłem na siebie plecak, a do kieszeni wsadziłem zdjęcia bliskich wraz ze złożonym

wojskowym nożem sprężynowym, który znalazłem w jednym z przeszukiwanych mieszkań i jest to

chyba najbardziej przydatna rzecz, zaraz po pożywieniu, jaką udało mi się uzyskać podczas moich

wędrówek. To cały mój ekwipunek. Pomimo poszukiwań na komisariacie, w którym dzisiaj

nocowałem, nie zdobyłem broni palnej. Odsunąłem barykadę, którą była zdemolowana szafa na

mundury policjantów i wyjrzałem przez okienko. Było czysto. Wędrówki po mieście nie były

najlepszym pomysłem, bo w nich najwięcej jest mutantów, które szukają pożywienia. W tym celu

również ja zawitałem do miasteczka Łańcut. Zachowało się ono w dobrym stanie. Wybuch bomby

atomowej w centralnej Polsce nie sięgnął tych terenów, ale anarchia, która nastąpiła po konflikcie, w

którym ostatecznie nie było zwycięzcy oraz wspomniane już mutanty, które nadeszły właśnie z okolic

epicentrum, zabiły wszystko co żywe. Wielka wojna nie trwała długo, bo światowe mocarstwa po

konflikcie ukraińskim szybko przekształciły debaty w chóralne naciskanie guzików masowej zagłady.

Niewiadomo, z których państw rządzący byli na tyle głupsi, że posunęli się jako pierwsi do

ostateczności i nie ma to już najmniejszego znaczenia, bo granice dawno przestały istnieć, a świat stał

się jedną wielką niewiadomą, która najchętniej by Cię zabiła i zaspokoiła tym swoje największe

pragnienie powojennego globu - mianowicie głód. Martwiąc się, aby to pragnienie nie zaczęło nękać

również mnie wyskakuję przez lekko uchylone drzwi komisariatu i cicho przeszukuję ulicę za ulicą,

mieszkanie za mieszkaniem, szkielet za szkieletem...

Rozdział II: Strata - "Grey"

Przyglądałem się jak mózg mutanta wypływa leniwie przez dziurę w czaszce. Nieopodal

leżało ciało kobiety, której to wielkie, zielone coś odgryzło głowę. Wyglądała jak lalka, porzucona tu

przez jakieś dziecko i tylko fakt, że jeszcze chwilę temu śmiała się głośno z moich opowieści nie

pozwalał sądzić, że to tak naprawdę sterta brudnych szmat. Mimo że w nowym świecie śmierć stała

się codziennością i mimo że na długo przed nią straciłem chyba wszystkich, których mogłem stracić,

Page 4: Szara czwarta rzeczpospolita - cz. 1

nie potrafiłem w tamtej chwili powstrzymać się przed uronieniem łzy. Czy gdybym zabronił jej iść za

mną, ocaliłaby życie? Nawet jeśli tak, to jak by to życie dalej wyglądało? I tak pewnego dnia zostałaby

rozerwana na strzępy przez zdziczałe zwierzęta lub zeżarta przez innego mutanta, choć jeszcze

bardziej prawdopodobne, że zostałaby zabita przez drugiego człowieka. Z resztą co za różnica – i tak

wszystkich nas czekał ten sam los. Dla własnego dobra nie powinienem był myśleć o takich rzeczach.

Walcząc z tępym bólem jaki zalągł mi się w sercu poprawiłem wystające z plecaka stylisko od siekiery

i powoli włożyłem stary rewolwer do kabury na biodrze. Miałem wielkie szczęście, że tym razem się

nie zaciął, inaczej pewne już dawno znajdowałbym się w żołądku bestii. Zanim się odwróciłem jeszcze

tylko raz spojrzałem na ciało Justyny, uniosłem dłoń do ronda kapelusza w geście, którym

pozdrawialiśmy się w dzieciństwie i wyszeptałem:

- Śpij spokojnie kwiatuszku.

Maszerując na północ wzdłuż polnej drogi postanowiłem na chwilę zaprzestać

wypatrywania zagrożeń i zerknąć na starą, wojskową mapę należącą kiedyś do mojego brata. Przed

końcem dawnego świata był starszym chorążym w Dwudziestej Pierwszej Strzelców Podhalańskich.

Gdyby nie sprzęt który zwinął z jednostki, żaden z nas nie przeżyłby ani tygodnia, od dnia w którym

spadły bomby. Z tego małego arsenału został mi tylko rewolwer, garść naboi, nieco ponad kilo prochu

i granat hukowy, który jeszcze przed wojną był prawdziwym antykiem. To właśnie dlatego

kierowałem się do miejsca zakreślonego na mapie czerwonym markerem. Do starej jednostki

wojskowej w Rzeszowie. Prawdopodobieństwo, że tam dotrę w jednym kawałku i że znajdę

cokolwiek przydatnego było bliskie zeru, ale w rzeczywistości, w której nadzieja stała się dobrem

deficytowym, należało chwytać się każdego procenta szansy.

Rozdział III: Najwyższe poświęcenie - "Cztery"

W ciągu następnych kilku godzin nie wyszperałem nic, co mogłoby się przydać. Sklepy

opróżnione do zera, gdzieniegdzie walały się porozrzucane kartki z różnych magazynów, które

pozbierałem - będą dobre na rozpałkę. Do bloków i kamienic nie odważyłem się wchodzić.

Wystarczyło podejść bliżej wejścia do klatki schodowej, by usłyszeć niskotonowe chrapanie nocnych

mutantów. W dzień chowały się one do ciemnych miejsc i śpiąc czekały na porę, w której znów będą

mogły wyjść na żer. Nie bały się słońca, ale wiedziały dobrze, że gdy zapadnie zmrok ich przewaga

nad zdezorientowanymi ofiarami znacznie wzrośnie. Nawet w dzień, gdy przypadkowo jakieś

nieszczęsne stworzenie jednego z nich obudzi, to bez broni miało znikome szanse na przeżycie.

Trzeba mieć mnóstwo szczęścia, by przetrwać spotkanie z taką bestią. Tak jak ja...

Było to jakieś trzy miesiące temu. Wraz z przyjacielem Marcinem, do którego udało mi się

dotrzeć po śmierci rodziców, wchodziliśmy do Łańcuta od północnego - wschodu. Do tej pory droga

była stosunkowo spokojna. Polna droga, dookoła zarośnięte dziką roślinnością przestrzenie, na

których przed wojną znajdowały się obfite w plony pola uprawne. Raz nasz spokój przerwało stado

wściekłych psów, które było psami już tylko z nazwy, a wyglądem przypominało bardziej wychudzone

hieny z pyskiem niedźwiedzia bez sierści. Natychmiast padliśmy na ziemię. Kilometr od nas

przechodziły cztery osobniki. Całe szczęście, że wiatr wiał od nich w naszą stronę. Dzięki temu nas nie

wyczuły. Po przeczekaniu 30 minut, wstaliśmy i zbliżyliśmy się do miasta. Przed nami został

postawiony trudny wybór, którą drogę wybrać. Z jednej strony, otwarta przestrzeń - park, który stał

się siedliskiem niektórych znacznie przemutowanych wodnych stworzeń ze względu na jeziorko

wodne, a z drugiej strony osiedla, pełne śpiących bestii. Z dwojga nie było mniejszego zła. Po krótkich

i cichych dyskusjach skierowaliśmy się w stronę bloków. Tam uparłem się, by sprawdzić pobliski

Page 5: Szara czwarta rzeczpospolita - cz. 1

sklep, który jak się potem okazało był legowiskiem około 2,5 metrowego mutanta. Leżał dopiero za

ladą, więc nie był widoczny na pierwszy rzut oka z zewnątrz. Zaczęliśmy przeszukiwać pomieszczenie.

W końcu z ciemnego kąta jednej półki przy samej podłodze wyciągnąłem puszkę fasolki. Ze szczęścia

krzyknąłem do przyjaciela odległego o kilka regałów: "Patrz co mam!". To nas zdradziło. Mutant

natychmiastowo wypełzł na ladę zrzucając przy tym z niej kasę fiskalną i wyprężając swoje ciało

wskoczył na mojego towarzysza zatapiając w jego głowie kły. Jego śliska, szara skóra, spod której

widniały żyły cuchnęła padliną, a jego cielsko przygniatało Marcina. Ostatkiem sił gdy bestia

przegryzała jego czaszkę, mój towarzysz ścisnął mutanta za szyję w celu przytrzymania go i krzyknął:

"Uciekaj!". Wiedziałem, że nie ma dla Niego ratunku. Żeby nie podzielić jego losu nie mogłem zostać

tutaj ani sekundy dłużej. Wybiegłem za półki w stronę drzwi. Żylasta bestia zauważyła mój ruch i

ruszyła w moją stronę, ale niewielki opór jaki stanowił Marcin dał cenne ułamki sekund, dzięki którym

mogłem zbiec. To był najsilniejszy wstrząs jaki doznałem po śmierci rodziny. Był dla mnie jak brat. Ze

łzami w oczach znalazłem schronienie, w którym spędziłem bezsensownie następne cztery dni dopóki

wystarczyło prowiantu.

Dzisiaj byłem ostrożniejszy. Pod koniec dnia przeszukując w zachodniej części miasta

magazyn w biedronce znalazłem pod stertą porozbijanych regałów dwa kartony soku

pomarańczowego i paczkę amerykańskich ciasteczek. Jakże dawno nie czułem w ustach słodkiego

smaku... Natychmiast otworzyłem opakowanie i skonsumowałem jedno z nich. Kruche, okrągłe z

kawałkami czekolady i przede wszystkim pyszne. Mmmmnn. Tak siedząc na tej kupie śmieci i

delektując się smakołykiem usłyszałem charakterystyczny odgłos jakim jest warkot silnika oraz cichy

pisk hamulców, które zatrzymały pojazd tuż przed marketem. Serce zabiło szybciej. Bandyci...

Rozdział IV: Zapach krwi - "Grey”

Podróżując w stronę Rzeszowa wypatrywałem i nasłuchiwałem przede wszystkim bandytów.

Mutanty rzadko pojawiały się na otwartym terenie; preferowały raczej gęsto stojące zabudowania,

gdzie mogły zaczaić się na ofiarę nie ryzykując, że zostaną odstrzelone z odległości. Zupełnie jakby w

tych zwyrodniałych, na poły zwierzęcych umysłach pozostały elementarne, człowiecze instynkty.

Przerażająco ludzkie odruchy mutantów budziły większą grozę niż sam ich wygląd, bo stanowiły

niepokojące świadectwo tego, kim były wcześniej te monstra. Zresztą chyba nie one stanowiły

największe zagrożenie powojennego świata. Tak jak przed wojną, tak samo i po niej najgorszą plagą

nękającą tę zapomnianą przez Boga planetę był człowiek. Oczywiście nie wszyscy ocaleni tworzyli

zbójeckie bandy. Czasem zdarzało się spotkać takich jak ja, samotnych podróżników, starających się

utrzymać jak najdłużej przy życiu, wędrujących od miasta do miasta w poszukiwaniu żywności i

sprzętu. Ale za każdym razem gdy spotykało się drugiego człowieka, były to zwykle spotkania na

odległość strzału z broni krótkiej. Każda inteligenta istota stanowiła większe zagrożenie niż banda

zielonych mutków. Dlatego gdy podróżnicy spotykali się na szlaku, zwykle jeden z nich ginął. Ludzie

zabijali się ze strachu, że ten drugi pierwszy złapie za nóż lub pierwszy naciśnie spust. Zabijali się dla

jedzenia, dla kawałka koca, dla baterii, paliwa… Zginąć można było za każde głupstwo, jakie można

sobie wyobrazić. Oczywiście najgorzej było spotkać bandytów. Tworzyli grupy tylko po to by mieć

liczebną przewagę nad ofiarami. Zabijali każdego kto wszedł im w drogę. Według różnych plotek,

bandyci z północy byli także kanibalami. Co prawda plotki po końcu świata tylko zyskały na

fantastyczności, ale ta konkretna nosiła wszelkie znamiona prawdopodobieństwa. Dlatego trzymałem

się na południu, gdzie bandy były już tylko pozostałościami po wielkiej anarchii. Dawno już wszystko

wyszabrowano i bandyci ruszyli łupić inne tereny i walczyć o dobra z innymi gangami. Żeby na nich

Page 6: Szara czwarta rzeczpospolita - cz. 1

wpaść, trzeba było mieć szczęście lub pecha, w zależności czy od tego, czy ktoś ich akurat szukał, czy

raczej oni szukali jego. Nie szukałem ich, a mimo to tamtego dnia na nich wpadłem. Już z daleka

usłyszałem warkot silników. Szybko zszedłem z drogi i położyłem się w wysokiej trawie nim pojazdy

pokazały się w zasięgu wzroku. Trzy dość dobrze zachowane jeepy, nieco zmodyfikowane przez

jakiegoś fana Mad Max’a przemknęły wyraźnie się dokądś śpiesząc. Może zwęszyli łatwą ofiarę, a

może dowiedzieli się o miejscu, z którego można by jeszcze coś wycisnąć? Poczułem to dopiero gdy

wstałem na nogi i popatrzyłem na tuman kurzu jaki po sobie zostawili. Zapach krwi. Na nieszczęście

dla nich, byłem takim samym psem jak oni i czułem to doskonale. Tam gdzie była śmierć, było też

życie jakie oznacza ona dla zabójcy. Wyciągnąłem z kieszeni naboje jakie mi pozostały i zacząłem się

zastanawiać, czy wystarczy dla wszystkich…

Rozdział V: Jednego mniej - "Cztery"

Początkowa panika szybko przeobraziła się w determinacje, aby przeżyć. W głębi duszy

miałem jednak cichą nadzieję, że to nie zabójcy. Ta została szybko rozwiana, gdy usłyszałem pijackie

śmiechy i dźwięk rozbijania szyb sklepu, a raczej to co z nich zostało po anarchistycznym okresie.

Teraz na miejsce poprzedniej ułudy pojawiła się wiara w to, że nie wywęszyli mnie wcześniej oraz,

że nie mają pojęcia, że tu jestem. Całe szczęście bandziory pod wpływem alkoholu (nie mam pojęcia

skąd go biorą) nie są tak sprytni, by blokować tylne wejścia. Niejednokrotnie przyglądałem się

z ukrycia jak przyjeżdżali do schronień ocalałych, terroryzowali, niszczyli wszystko, zabierali kobiety

i wszelką żywność, a jakakolwiek próba oporu kosztowała dotkliwe pobicie, albo nawet utratę życia.

Wyszedłem więc jednym z przejść dla personelu za supermarket. W tym czasie oprawcy

urządzali sobie zabawę polegającą chyba na kopaniu i przewracaniu pozostałych półek sklepowych,

bo z wewnątrz słychać było dzikie śmiechy przeplatane odgłosem uderzania metalu o sklepowe

płytki. Przyparty plecami do ściany jak w filmach akcji, które oglądałem w dzieciństwie, ostrożnie

obchodziłem hipermarket dookoła. Pozostał tylko jeden róg. Kucając za kontenerem na śmieci, który

dawno już został zszabrowany, obserwowałem teren i oceniałem sytuację. Aby mieć większą szansę

na przeżycie potrzebuje broni. Teren wokół pogniecionego auta bandytów był prawie czysty. Weszli

wszyscy z wyjątkiem jednego brodacza, który oparty był o tył auta i obserwował drogę trzymając w

ręce nieśmiertelnego kałacha. Korzystając z elementu zaskoczenia cicho zakradałem się od przodu

pojazdu. Serce waliło mi jak bomby na Rzeszów podczas niedawnej wojny. Zaczynałem się

zastanawiać czy nie kołacze ono tak mocno, że zaraz zdradzi moją pozycję. Na szczęście było to tylko

złudzenie. Ściskając nóż wojskowy w ręce zbliżyłem się na 2 metry. Teraz, albo nigdy. Rzucając się od

tyłu na przeciwnika wcisnąłem ostrze w jego szyję. Bandyta upadł na kolana, a następnie na lewy bok

tak, że jego ciało leżało zasłonięte za pojazdem. Przeszukałem ubranie. Dodatkowy magazynek,

scyzoryk, który zostawiłem i mała stumililitrowa butelka z prawdopodobnie bimbrem. Początkowo

miałem zamiar ją też porzucić, ale odrobina rozluźnienia w bezpiecznym miejscu może się przydać.

W tym momencie ze zniszczonych automatycznych drzwi sklepowych zaczął wychodzić jeden

z kumpli mojej ofiary. Szybko odbezpieczyłem karabin i wybiegając zza samochodu dałem krótką serię

w jego stronę. Prawdopodobnie trafiłem w nogę, bo upadł na ziemię krzycząc do pozostałych.

Uciekając w stronę osiedli oddałem jeszcze kilka strzałów w kierunku kół pojazdu. Ostatnio strzelałem

w dzieciństwie z wiatrówki. Brak wprawy sprawił, że raczej nie trafiłem, bo kilkadziesiąt sekund

później bandyci byli już w pogoni za mną ruszając z piskiem opon. Jedyną racjonalną decyzją było się

gdzieś ukryć, tym bardziej, że zachodził zmrok. Wbiegłem do jednego z bloków z ogromną nadzieją,

że tym razem żadna bestia nie będzie w tym budynku spała.

Page 7: Szara czwarta rzeczpospolita - cz. 1

Rozdział VI: Krzyki wśród ruin – "Grey”

Gdy słońce chyliło się ku zachodowi dotarłem bezpiecznie do pierwszych zabudowań przed

Rzeszowem. Miałem teraz do wyboru ruszyć główną drogą, lub też obejść ją od wschodu by od strony

pól wejść w dzielnicę zwaną przed wojną Zalesiem. Po namyśle wybrałem tę drugą opcję. Już miałem

znów zagłębić się w boczne szlaki ledwo widoczne zza wysokiej trawy gdy zobaczyłem zdewastowany

budynek OST. Od frontu nie było ani jednej całej szyby, a liczne ślady po kulach świadczyły o ostrej

walce jaka się tędy przetoczyła. Przystanąłem na chwilę, żeby lepiej się przyjrzeć. Byłem pewien, że

wciąż znajdują się tam stare serwery z których korzystała cała okolica, osłonięte grubymi,

betonowymi ścianami, wpuszczonymi głęboko w ziemię. Byłaby to z pewnością doskonała kryjówka i

jeśli byli tu kiedyś jacyś ocalali, to z pewnością mieli bazę właśnie tutaj. Wrodzona ciekawość pchała

mnie w stronę głównego wejścia. Mógłbym tam znaleźć trochę przydatnych rzeczy. Co prawda części

elektroniczne raczej na nic by mi się nie zdały, ale już nawet zwykły, dobry śrubokręt przedstawiał w

powojennym świecie niemałą wartość. Po chwili wahania wszedłem w długi cień masywnego

budynku. Rozbite szkło zachrzęściło pod moimi butami. Wchodząc w wąski korytarz odruchowo

położyłem dłoń na rewolwerze. Mimo, że byłem tu tylko raz i to dawno temu, pamiętałem drogę do

serwerowni. Wtedy, w tym ciemnym korytarzu po raz pierwszy poczułem na sobie czyjś wzrok.

Przystanąłem niepewnie, oglądając się za siebie. Mutanty? Przypomniałem sobie podłogę techniczną

w miejscu, do którego zmierzałem. Wyobraźnia natychmiast podsunęła mi obraz tego, co mogło się

pod nią zalegnąć. Poczułem jak serce zaczyna mi bić szybciej. Wchodzenie tutaj mogło nie być

najlepszym pomysłem. Była stąd tylko jedna droga ucieczki. Zamiast kolejnego kroku naprzód

wykonałem szybki ruch do tyłu. Może trochę zbyt szybki, bo potłuczone szyby zachrzęściły głośniej niż

poprzednio. Jakiś nieokreślony szelest jaki doszedł z wewnątrz budynku znów sprawił, że

skamieniałem w miejscu.

- Cholera. – szepnąłem sam do siebie – Przecież to miejsce śmierdziało na kilometr. Kiedy ty się

wreszcie nauczysz.

Gotów na wszystko co mogło wybiec za mną, znów zacząłem się cofać, cały czas z bronią w

pogotowiu. Gdy byłem z powrotem na zewnątrz pozwoliłem sobie rozejrzeć się po okolicy i wtedy to

usłyszałem. Pełen szału krzyk, który z całą pewnością nie pochodził od człowieka. Źródłem tego

mrożącego krew w żyłach dźwięku wcale nie był budynek OST; dochodził raczej z jakiejś nieokreślonej

dali na północ ode mnie. Po chwili dotarły do mnie także przytłumione odgłosy strzałów. Wiedziałem

co to oznacza. Ktoś, pewnie ci goście, którzy mnie mijali, wpadli na spore stado mutków. Nie

zwlekając dłużej puściłem się biegiem w stronę bocznej drogi w którą miałem się wcześniej zagłębić.

Nie zawahałem się nawet gdy naprzeciwko mnie wyrósł groteskowy, zielony kształt. Już z odległości

uderzył mnie smród mięsa gnijącego między zębami tej poczwary. Inne mutki już na pewno odcinały

mi drogę od tyłu więc nie miałem innego wyjścia jak tylko przeć naprzód. Wyszarpnąłem wystające z

plecaka stylisko od siekiery i nurkując pod ramieniem, którym zamachnęło się na mnie monstrum

silnym ciosem rozwaliłem mu kolano. Paskudne chrupnięcie i głośny wrzask przekonały mnie o

skuteczności ataku. Bestia straciła równowagę i upadła na klęczki, a ja ujmując oburącz swą broń

zadałem kolejny cios, wkładając weń całą swoją siłę. Zmrużyłem oczy gdy rozpryski mózgu trafiły

mnie w twarz. Nie przystając nawet po to by obejrzeć swe dzieło puściłem się szalonym biegiem

dalej. Dopiero po jakichś czterdziestu metrach gdy zanurzałem się w gęstej roślinności poza

zabudowaniami, pozwoliłem sobie zerknąć przez ramię. Zobaczyłem grupę mutantów wyrywających

sobie ochłapy z ciała ich martwego towarzysza i w myślach podziękowałem wszystkim bogom za to,

że żarłoczność tych stworzeń przerastała żądzę zabijania.

Page 8: Szara czwarta rzeczpospolita - cz. 1

Rozdział VII: Słoik benzyny - "Cztery"

Wyglądając dyskretnie zza framugi zniszczonego okna bloku na trzecim piętrze

obserwowałem jak chmara mutantów rozszarpuje ciała moich przeciwników. Plac przed budynkiem

zaroił się od tych czworonożnych, podobnych wielkością niedźwiedziowi kreatur. Szaro - zielone

cielska zlewały się w jeden kolor podobny do odcienia zgnilizny. Swoimi silnymi szczękami wyrywały

sobie ochłapy mięsa i gdy już jakiś pochwyciły, skacząc na kilkumetrowe odległości za pomocą swych

niezwykle umięśnionych łap, oddalały się od centrum rzezi, w którym znajdował się pojazd bandytów.

Wszystko rozegrało się tak szybko. Wbiegając po klatce schodowej budynku było już tak

późno, że mutanty kończyły swój letarg i obudzić je było łatwiej niż zwykle. Wystarczył stukot moich

ciężkich butów, by jednego z nich natychmiast wybawić. Wyskoczył z jednego mieszkania tuż przede

mną na trzecim piętrze. Odruchowo nacisnąłem za spust i uśmiercając go serią w tułów i łeb,

skręciłem natychmiast do miejsca, z którego wyskoczył. Byłem niemal pewny, że śpią pojedynczo.

Moje przypuszczenia były słuszne, szybko zabarykadowałem się starą szafą. Terkot karabinu był tak

głośny, że wszystkie bestie z budynku otworzyły swoje ślepia i zbiegały w dół schodów. Pierwszy z

moich oponentów, który podejrzewam, że wtargnął za mną do bloku nie miał szans w starciu z taką

liczbą stworzeń. Z piętra niżej dały słyszeć się tylko krótkie strzały, a następnie cały plac przed

budynkiem rozbrzmiewał kanonadą z karabinów, strzelb i pistoletów. W całym tym natłoku nie

zdążyłem nawet policzyć ilu było moich oprawców, ale po chwili było to nieistotne, bo wylewająca się

z okolicznych budynków fala morderczych potworów zakończyła moje dywagacje.

Postanowiłem już nie hałasować i w ciemnym kącie pokoju, po minięciu adrenaliny, pojawił

się na jej miejsce ogromny strach i wyrzuty sumienia. Był to pierwszy człowiek, którego zabiłem. Co

prawda z człowieczeństwem nie wiele go już łączyło, ale jednak człowiek. Nie wypuszczając z rąk

karabinu czuwałem dopóki harmider na dole nie ucichł. Następnie zmęczenie na kilka godzin zmusiło

mnie do snu.

Rankiem opuściłem na palcach ruiny mieszkania. Po drodze widziałem tylko ślady krwi. Bestie

zżarły nawet swoich pobratymców. Wyszedłem na środek placu do pojazdu i pozbierałem to czego

nie zjadły wczoraj wieczorem mutanty, mianowicie broń: dwa kałasznikowy, trzy strzelby dwururki i

sześć czarnych glocków. Nawet wnętrze pojazdu było poszarpane w poszukiwaniu czegokolwiek

zjadliwego. Tu i ówdzie walały się papierki i szkło z pozbijanych butelek. Przekręcając kluczyk

uśmiechnąłem się dyskretnie.

W drodze do Rzeszowa krajową czwórką brakło benzyny więc postanowiłem zrobić wreszcie

użytek z moich skromnych zapasów i dolałem resztę, która wystarczyła na jeszcze jakieś 10

kilometrów. Gdy dławiący się już oparami stary gruchot zatrzymał się na obrzeżach miasta, stanąłem

przed trudnym wyborem, co zrobić z taką ilości broni. Wziąłem więc jednego glocka i wsadziłem za

pas spodni niżej pleców oraz w ręce znajomego mi już kałasznikowa. Do plecaka wrzuciłem kilka

pełnych magazynków do tych broni, a resztę owinąwszy szmatami z bagażnika, ukryłem bezpiecznie

w ruinach jednego budynku głęboko pod cegłami. Byłem już pewny swojej decyzji, którą podjąłem tej

nocy. Nie znalazłem w Łańcucie na tyle bezpiecznych miejsc, aby tam pozostać na dłużej. Nowym

celem był więc Rzeszów, a dokładnie jakiekolwiek ślady życia, których właściciele nie będą chcieli

mnie zabić, zgwałcić lub pożreć. Biorąc łyk ze zdobytej butelki, której zawartość faktycznie okazała się

bimbrem, skrzywiłem się i dyskretnie idąc poboczem skierowałem swoje kroki do centrum miasta.

Page 9: Szara czwarta rzeczpospolita - cz. 1

Rozdział VIII: Laboratorium – "Grey”

Nie miałem wiele czasu. Wiedziałem, że mutki ruszą za mną gdy tylko znudzą się zwłokami

kolegi i zwęszą mój trop. Musiałem znaleźć dobrą kryjówkę by doczekać świtu. Na moje szczęście

byłem w znajomej okolicy i wiedziałem dokąd iść. Dawna Akademia Rolnicza, przekształcona w

Wydział Biologiczno-Rolniczy Uniwersytetu Rzeszowskiego była nietknięta przez naloty. Jej budynki

leżały na tyle daleko od zdewastowanego centrum, że liczyłem na to, że nie natknę się tam na

mutanty. Domyślałem się też, że większość wyposażenia uczelni nadal jest na swoim miejscu – nikt

raczej nie spodziewa się znaleźć w uniwersyteckich murach czegokolwiek ułatwiającego przeżycie w

powojennym świecie. Było to niezwykle błędne założenie. W ciągu paru miesięcy jakie spędziłem na

tym wydziale w czasach studiów, poznałem skrywane przez niego skarby – o nieocenionej wartości

dla kogoś, kto potrafi się nimi posługiwać. Postanowiłem odwiedzić laboratoria mieszczące się w

budynku za dworkiem. Dworek – dawny dziekanat – najwyraźniej miał dużego pecha. Jako jedyna

konstrukcja w okolicy oberwał jakąś zbłąkaną bombą. Zostały po nim tylko osmalone resztki ścian.

Ominąłem te ruiny z daleka i podkradłem się do wąskiego wejścia budynku oznaczonego niegdyś jako

D3. Teraz miejsce po tabliczce odznaczało się tylko jaśniejszym prostokątem na ścianie. Z wewnątrz

nie dobiegał mnie żaden odgłos. Gdyby były tam jakieś mutanty, o tej porze okazywałyby większe

ożywienie. Uznałem, że jest bezpiecznie i po szybkim rozglądnięciu się po okolicy, wszedłem do

środka. Od razu ruszyłem przez obszerny hall w stronę portierni. Klucze do laboratoriów wisiały na

swoich miejscach. Wybrałem to, które znałem najlepiej. Bez przeszkód dostałem się na drugie piętro i

znalazłem właściwe drzwi. Przekręciłem klucz w zamku i pociągnąłem klamkę. Wszystko wyglądało

dokładnie tak jak to zapamiętałem. Po szybkim zlustrowaniu pracowni, mój wzrok trafił na ciężkie,

dobrze zabezpieczone drzwi na zaplecze. Uśmiechnąłem się do siebie. Oto i moja kryjówka oraz

skarbiec.

Rozdział IX: Mali zabójcy - "Cztery"

Przez pierwsze dwa dni nie miałem większych kłopotów. W mocno zbombardowanym

mieście bandyci nie grasowali tak intensywnie jak w poprzednich wioskach. Było za to więcej

mutantów, których aktywność w dzień była znacznie większa oraz co stało się mocno uciążliwe

zarażone ptaki - w pół gołębie, w pół kruki z dużymi dziobami i szponami. Nadlatywały z centrum i

atakowały w niewielkich grupach, a następnie osaczały ofiarę i próbowały rozszarpywać jej ciało. Gdy

to się im udało jednocześnie podnosiły cielsko i odlatywały skąd przybyły. Działały jak jeden

organizm, jak wielka masa sterowana za pomocą niewidzialnego mózgu. Zauważyłem też, że w

przypadku ataku na większego mutanta, grupy te łączyły się z innymi tworząc gigantyczną zabójczą

chmurę. Strzelanie z karabinu do tych "małych zabójców" było marnotrawstwem amunicji, więc

ratowałem się chowaniem w budynkach. Przydałby się miotacz płomieni, ale skąd takowy wziąć? Były

jednak osoby, które znały odpowiedź na to pytanie...

Podczas jednej ofensywy grupy gołuków, bo tak nazwałem tę mieszankę gołębi i kruków,

skryłem się na zapleczu zdewastowanego MCDonalda zapierając się plecami o drzwi, w które

następnie uderzyła chmara dziobów. Szum był tak wielki, że usłyszeć cokolwiek innego wymagałoby

nadludzkich zdolności. Gdy napaść ustała uchyliłem wejście. Wtedy poczułem swąd spalonych piór i

drobiu, a na moim czole zimną lufę błyszczącego rewolweru.

Page 10: Szara czwarta rzeczpospolita - cz. 1

- Spokojnie koleś! - powiedział zimnym głosem umundurowany facet, niosący na plecach miotacz

ognia, a w drugiej, wolnej od wcelowanej we mnie broni ręce trzymał przewód miotacza, z którego

wychodził jeszcze dym.

- Obserwujemy Cię od dwóch dni. Gdybyśmy chcieli Cię zabić, to zrobilibyśmy to już dawno, ale

pytanie brzmi czy my możemy Tobie zaufać? - otworzył nogą drzwi na oścież i wtedy zobaczyłem

trzech jego kompanów ubranych podobnie.

- Nie wiem, ale o co w ogóle... - odpowiadałem pytająco, ale żołnierz natychmiast przerwał mi

krzycząc w twarz.

- Idziesz kurwa z nami czy nie?! Reszty dowiesz się od dowódcy!

Skinąłem przestraszony głową i oddałem im broń. Wtedy mówiąc, że to konieczne przeszukali mnie,

założyli na głowę worek i związali ręce. Pomyślałem sobie: "Niezła współpraca, ale skoro rzeczywiście

mieli mnie już chwilę na oku, to z pewnością nie są to zwykli rabusie w mundurach tylko jakaś ocalała

jednostka". Po półgodzinnym marszu dotarliśmy do celu. Prowadzili mnie w jakimś budynku i

oswobodzili dopiero w pokoju, w którym przy biurku, w świetle zapalonej świeczki siedział ich

dowódca z blizną w miejscu lewego oka.

Rozdział X: Ona – "Grey”

Stojące w porządku buteleczki kwasów i zasad, trochę srebra, magnezu, rtęci i dziesiątki

innych substancji oraz ogromny wybór narzędzi chemicznych – za tak wyposażone laboratorium

ludzie powinni się zabijać, ale nie wyglądało na to, by ktokolwiek przede mną interesował się

skarbami uniwersytetu. Szukając czegoś co faktycznie mogłoby mi się przydać, zastanawiałem się, czy

sprzęt z pracowni fizycznych też jest na swoim miejscu. Zawsze przydałby się jakiś zgrabny licznik

Geigera. Przyglądałem się właśnie flakonikowi nieoznaczonego, świecącego zielenią płynu gdy brzęk

tłuczonego szkła dochodzący z głębi laboratorium. Odruchowo sięgnąłem po broń… czyjeś pośpieszne

kroki i chrzęst drobinek szkła na podłodze… Wypadłem z zaplecza mierząc z rewolweru w kształt,

który zmierzał do drzwi.

- Stój! – krzyknąłem.

Posłuchała. Czarnowłosa dziewczyna zwróciła ku mnie swoją kamienną twarz i pełne wściekłości oczy

wbiła w wylot lufy. Była tak drobna, że wyglądała ledwie na trzynaście lat. Miała na sobie czarny T-

shirt, dżinsy i wysokie glany. Na podłodze walał się potłuczone probówki i przewrócony stojak.

- Co jest, zmiękła ci rura? – spytała, gdy cisza zaczynała się przedłużać, głosem tak miękkim, że

zupełnie niepasującym do podobnych słów.

- Co tutaj robisz? – warknąłem, nieco opuszczając broń. Nie odpowiedziała. Przygryzła dolną wargę,

przyglądając mi się wzrokiem, który pewnie mógłby zabić.

- Co tutaj robisz? – powtórzyłem, nieco spokojniej.

- To ciebie powinnam o to spytać. Wlazłeś na mój teren.

- Twój teren?

- Możesz już do mnie nie mierzyć?

- Najpierw pozbądź się całej broni jaką masz. – rozkazałem, znów silniej chwytając rewolwer i celując

prosto w jej twarz.

- Nie mam broni.

Parsknąłem śmiechem. Albo była bardzo naiwna, albo bardzo odważna.

- Nie pogniewasz się, jeśli ci nie uwierzę?

Wzruszyła ramionami.

Page 11: Szara czwarta rzeczpospolita - cz. 1

- Będę musiał cię przeszukać…

- No jasne. Widzę, że o tym marzysz. – wysyczała przez zaciśnięte zęby, przybierając pozę, jak dziki

kot gotowy do skoku na ofiarę.

Zrobiłem krok do przodu.

- Nie radzę…

Nie zważając na nic zrobiłem następny krok. Wtedy to się stało. Jeszcze nigdy nie widziałem by

jakikolwiek człowiek poruszał się tak szybko. A może ona wcale nie była człowiekiem? Ruszyła, a

właściwie skoczyła do ataku jak żywa błyskawica.

- Kurwa! – wykrztusiłem czując, że tracę grunt pod nogami i nacisnąłem spust. Echo wystrzału

zadźwięczało głośno w pustych korytarzach. Ten dźwięk i widok jej dużych, zielonych oczu były

ostatnimi bodźcami jaki do mnie dotarły, nim gruchnąłem o podłogę tracąc świadomość.

Rozdział XI: Usługa – "Cztery”

Tomasz, bo tak miał na imię dowódca ocalałych, był majorem jednej z czterech kompanii

batalionu, z którego pozostało mu zaledwie dwunastu żołnierzy, w tym dwóch ciężko rannych.

Przeprosił mnie za środki ostrożności podczas werbunku i określił nasze położenie na leżącej na

biurku mapie. Kompleks mieścił się w północnej części obszaru, który przed apokalipsą należał do

wojska. Cała osadka liczyła obecnie 16 osób. Troje cywilów to kobieta w podeszłym wieku wraz z

przygarniętą kilkuletnią córeczką oraz nastolatek, który dołączył do wojskowych. Oficer przedstawił

mi historię ich grupy jak to walczyli z niecywilizowanymi bandytami i ostatecznie ich pokonali w małej

wojnie, tracąc przy tym połowę żołnierzy. Dokładnie opowiedział też o tym jak to mutanty naziemne

nadchodzące z północy oraz gołuki wybijały oddziały wychodzące na poszukiwanie pożywienia.

- Cała część miasta na prawo od Wisłoka jest wyczyszczona. Zapuściliśmy się z kilkoma kompanami za

most Lwowski do galerii po żywność, ale te latające skurwiele atakują z taką siłą, że w połowie drogi

poleciłem odwrót. Wróciłem sam. - i tutaj pokazał na swoją bliznę w miejscu, gdzie powinno

znajdować się lewe oko.

Od tej pory podopieczni Tomasza starają się nie przekraczać mostu i trzymają się daleko od

serca aglomeracji, ale głód stawia ich pod ścianą. Wspomniał również o odnalezieniu w magazynach

jednostki wojskowej kilku egzemplarzy miotaczy ogni oraz o sposobie w jaki je napełniają za pomocą

dwóch cystern.

- I tutaj "Czwórko" mamy sprawę do Ciebie. Potrzebujemy kogoś kto zdoła cicho przebrnąć przez

miasto na zwiad do centrum i znaleźć siedlisko tych bestii, a następnie pomóc Nam je usmażyć

pakując tam cysternę z zapalnikiem. - powiedział z zasępioną miną.

- To nasza ostatnia szansa na przeżycie, tutaj się długo nie utrzymamy. Czego byś chciał w zamian? -

Dodał po chwili.

- Hmmmn. Mundur, wojskowe buty, bo te już trzymają się na taśmie i dobry, ale prosty karabin

wyborowy oraz to. - Wskazałem na przerobiony zestaw składający się z radiostacji i niewielkiej

przenośnej anteny. Całość znajdowała się w kącie na stoliku.

- Z wyposażeniem da się zrobić, ale po co Ci ten złom? Nie działa. Poza tym nie mamy baterii, a

akumulator jest tylko jeden do ataku cysterną.

- Nie ważne, biorę to, albo zapomnijcie o współpracy. Sorry, ale taki mamy klimat. - Wypaliłem

starym klasykiem, który okazał się ogromnym sucharem, bo major nawet nie udał, że go to śmieszy.

- Po jaką cholerę!? Nikt już nie nadaje... - Szedł w zaparte, ale przerwałem mu wskazując palcem na

mapie.

Page 12: Szara czwarta rzeczpospolita - cz. 1

- Do mojej usługi dorzucam Wam broń po bandytach. Tutaj ukryłem kałacha, trzy strzelby i pięć

glocków.

Dowódca zgodził się niechętnie, ale z zastrzeżeniem odbioru radiostacji dopiero po powrocie.

Gdy otrzymałem ubranie i broń poprosiłem jednego z żołnierzy o kilka wskazówek używania karabinu

SWD. Początkowo grupa twierdziła, że to marnotrawstwo dobrej niezawodnej snajperki, ale wiedząc,

że nie mają wyjścia udzielili kursu. Po kilku godzinach snu, rozkładania i składania giwery oraz prób

strzelania, które poszły mi nadzwyczaj dobrze wyskoczyłem z budynku.

- Challenge accepted! - Pomyślałem. W dzieciństwie marzyłem, by zostać strzelcem wyborowym i gdy

się ono urzeczywistniło posmutniałem. Posmutniałem, bo koszt tego marzenia był ogromny. Cała

ludzkość padała z głodu...

Rozdział XII: Układ z Sabą - "Grey"

Obudził mnie silny ból z tyłu głowy. Z trudem skoncentrowałem zamglony wzrok na

pochylonej nade mną twarzy dziewczyny. Siedziała mi na piersi i jakby nigdy nic bawiła się

rewolwerem.

- Musisz mieć niezłe jaja, skoro tak beztrosko sobie tutaj skaczesz i wymachujesz bronią. – odezwała

się, gdy zobaczyła, że próbuję się poruszyć. Nie wiem jak długo leżałem na tej podłodze, ale wszystko

mnie bolało.

- Kim jesteś? – ledwo udało mi się wydobyć z siebie te dwa słowa, a w odpowiedzi przyłożyła mi lufę

do prawego oka.

- Powiem krótko, bo czasu jest niewiele. – oświadczyła – Mam układ z Tomusiem z dwudziestej

pierwszej strzelców podhalańskich. Przyprowadzam mu takich nieużytych frajerów jak Ty, którzy łażą

sobie po moim rewirze, żeby mogli przysłużyć się ludzkości i postrzelać sobie do mutantów. Ostatnio

nie idzie im najlepiej więc bardzo im się przydasz. Nie masz wyboru, bo tylko z nimi przeżyjesz w tym

mieście. Wystarczy, że odejdziesz sam jakieś pięćset metrów od tego budynku, a ptaszyska zjedzą cię

na obiad. Równie dobrze mogę zastrzelić cię tutaj.

- Ale… nie zrobisz tego?

- Nie. – uśmiechnęła się szeroko, a jej uśmiech wydał mi się bardziej upiorny niż słodki. – Będzie

szkoda takiego mięska armatniego.

- Czy mogłabyś… to niezbyt przyjemne. – wychrypiałem, próbując odsunąć się od zimnej lufy tkwiącej

w oczodole.

- Mogłabym… nawet oddam ci broń, ale z jednym zastrzeżeniem. Jeśli jeszcze raz do mnie wycelujesz,

zabiję cię.

Powiedziała to z takim spokojem i pewnością, jakby chodziło o jakąś błahostkę. Wcale mi się to nie

spodobało. Wstała i pozwoliła mi się podnieść. Wsadziła rewolwer do kabury na moim udzie i

zniknęła na chwilę na zapleczu laboratorium. Po chwili pojawiła się z powrotem z buteleczką

szmaragdowego, fosforyzującego płynu w ręce. Pochwyciła moje badawcze spojrzenie i szybkim

ruchem schowała flakonik do swojego małego plecaka.

- Jak to możliwe, że ktokolwiek z jednostki przeżył? – spytałem. – Mój brat był tam starszym

chorążym. Mówił, że ich zdziesiątkowali.

Przez chwilę przyglądała mi się niepewnie, aż nagle twarz jej się rozjaśniła jakby znalazła rozwiązanie

jakiejś zagadki.

- Czy Twój brat był kwatermistrzem?

- Cóż… tak. Skąd wiesz?

Page 13: Szara czwarta rzeczpospolita - cz. 1

- Więc ty musisz być młody Morty Grey. – zachichotała – Lepiej nie chwal się tym głośno przed

majorem. Twój braciszek zawinął się stąd z autem wypełnionym połową ocalałego sprzętu. Jeśli ty też

jesteś takim dupkiem, to świetnie sobie poradzisz. A teraz chodź już. Nie mamy wiele czasu. Gdy

odwróciła się by wyjść z laboratorium dostrzegłem na jej karku wytatuowane litery: S.A.B.A.

- Już idę… Sabinko. – mruknąłem. Usłyszała to i znów zachichotała.

- No co za słodziak, chyba go sobie zatrzymam.

Rozdział XIII: Zwiad - "Cztery"

Powoli stąpałem po moście z bronią gotową do strzału. Dobrze, że nie wybrałem miotacza,

bo z takim ciężarem, biorąc pod uwagę moje obecne niedożywienie, padłbym z wycieńczenia. Na

niebie w pobliżu nie widziałem żadnych grup ptaszysk, które mogłyby mnie dostrzec i zaatakować, ale

po przeprawie mostu z niezbyt przejrzystego powietrza zauważyłem latające stada nad sercem

miasta. Podróż główną drogą nie ma najmniejszej szansy na powodzenie, dlatego zdecydowałem się

na wąskie uliczki bliżej północy. Gdyby nie te cholerne śpiące mutanty całą trasę można by pokonać

przez budynki narażając się jedynie przebiegając z wejścia jednego do następnego. Znajdowałem się

na ulicy Fredry w pobliżu dworca. Przyklejony do ściany posuwałem się powoli na przód. Od czasu do

czasu nad ulicami przelatywały gołuki. Zniżały się i atakowały potencjalne ofiary. Co chwilę można

było dosłyszeć mniej lub bardziej oddalone ryki wściekłych bestii, albo zwielokrotnione krakanie. Na

następnym skrzyżowaniu wychylając się lekko zza budynku zerknąłem na poprzeczną ulicę. Szybko

cofnąłem głowę i zamarłem w bezruchu. 50 metrów dalej kilka mutantów pod osłoną budynku

zajadało się złapanymi ptakami. Nie minęły nawet trzy sekundy, a dotarł do mnie ich wściekły ryk.

Wychyliłem się klęcząc na jednym kolanie i szybko celując wystrzeliłem z poczciwego "eswudeka".

Idealnie! Pierwszy z sześciu nacierających mutków zarobił ołowiem między ślepia. Natychmiastowo

wstałem i sprintem pokonałem kilkadziesiąt metrów. Za rogiem następnej kamienicy powtórzyłem

manewr. I tak jeszcze dwukrotnie zanim dotarłem do dworca głównego PKP. Wparowałem przez

otwarte drzwi. Pędzące za mną bydlaki zostały natychmiast zaatakowane przez nadlatujące stado

ptaków. Udało się...

Bez większych problemów wyszedłem na peron i zbliżyłem się nim, aż do dworca PKS.

Przeszedłem przez dziurę w siatce i bezszelestnie ominąłem puste przestrzenie skradając się między

rdzewiejącymi autobusami. Jednym susem pokonałem ulicę Grottgera i wszedłem na plac osłonięty

budynkami. Wiem, że znajdowałem się za dobrze mi znaną małą galerią Europa. Wtedy w moją

stronę zaczęły na mnie nacierać przelatujące ptaszyska. Pędem wbiegłem na zaplecze galerii. W niej

wśród pokojów służbowych szukając drogi obudziłem największego mutka jakiego dotychczas

widziałem. Uciekając w głąb pomieszczeń oddałem dwa strzały, ale jak na złość chybiłem . W pokoju

bez wyjścia gdy akurat się odwracałem, by oddać kolejny strzał, skoczył na mnie. Brakło amunicji, a

na zmianę magazynka nie miałem czasu. Przygniótł mnie cielskiem do podłogi , a ja zastawiając się

karabinem blokowałem kłapiącą na mnie paszczę, z której ciekła gęsta ślina. Szybko wysunąłem się w

lewo i wydobyłem nóż zza paska i zanurzyłem w głowie napastnika. Zanim wyczołgałem się z pod

cielska minęło dobre kilka minut. Z prawego ramienia dosyć mocno wypływała mi krew. Odciąłem

kawałek nogawki i obwiązałem mocno ranę, a następnie cały opatrunek zakleiłem jeszcze taśmą.

Wyszedłem na najwyższe piętro budynku już bez większych przygód i przez zachowane

szklane okno zobaczyłem okropny widok... Z legendarnego ronda dla pieszych zostały tylko 2 filary i

fragmenty trzymającej się na niej kładki. Dalej zniszczony budynek Urzędu Wojewódzkiego, a zanim

złamana w połowie wizytówka Rzeszowa - pomnik. Większy fragment górnej części leżał na

Page 14: Szara czwarta rzeczpospolita - cz. 1

skrzyżowaniu przed galerią. Obok w Ogrodach Bernardyńskich znajdowało się coś co wywołało

dreszcze na całym moim ciele. Cały, niegdyś przyjemnie urządzony ławeczkami i zielenią plac, teraz

był jednym wielkim gniazdem i siedliskiem ptaszysk. Z pełną świadomością ogromu wyzwania jakie

stało przed podopiecznymi Tomasza rozpocząłem powrót.

Rozdział XIV: Pierwsze starcie - "Grey"

Ostrożnie przemykaliśmy w stronę bazy, gdzie według Saby nadal ukrywał się jakiś tuzin

żołnierzy dowodzonych przez majora Tomasza. Gdy pytałem jaki ona ma z tym wszystkim związek,

zbywała mnie stwierdzeniem, że to długa i nieciekawa historia. Podążając za nią, podziwiałem

szybkość i grację z jaką poruszała się po usianym ruinami, zdewastowanym mieście. Zupełnie jakby

robiła to całe życie.

- Jaką to umowę masz z majorem? – spytałem, gdy na chwilę przypadliśmy do ziemi za kopcem gruzu,

gdy Sabince wydało się, że widzi coś na niebie.

- Uparty jesteś. – westchnęła, uśmiechając się do mnie.

- Mam to po mamusi. – wzruszyłem ramionami.

- No dobrze… powiedzmy, że Tomuś ma trochę potrzebnego mi towaru, a ja mam parę zalet, które z

kolei są potrzebne jemu. Zwykła wymiana, jak widzisz.

Wtedy nagle zbliżyła usta do mojego ucha, jakby bała się, że ktoś może podsłuchiwać.

- Gdybyś planował taki wypad jak twój braciszek, daj mi wcześniej znać.

Spojrzałem na nią zdziwiony, a ona tylko znów się uśmiechnęła i poderwała na nogi.

Biegliśmy dalej. Krajobraz powoli się zmieniał: kopce gruzu i śmieci, oraz pozbawione okien

truchła domów wyglądały teraz jakby ktoś specjalnie dostosowywał je do prowadzenia skutecznej

obrony tego terenu. Minęliśmy nawet jakiś prowizoryczny bunkier pokryty siatką maskującą.

- Gdy byli liczniejsi, mieli tu swoje linie obrony. – wyjaśniła Saba, widząc moje pytające spojrzenie.

Wtedy ze strony, w którą zmierzaliśmy, dobiegł nas potężny ryk, najgłośniejszy jaki w życiu słyszałem

od którego prawie zatrzęsła się ziemia.

- Co to do cholery było? – moje pytanie utonęło w chórze wielu innych ryków i karabinowych

salwach. Saba nie traciła czasu na odpowiedź tylko pobiegła jeszcze szybciej, tak że ledwo za nią

nadążałem. Wbiegliśmy na jakiś wysoki kopiec, który kiedyś chyba był kamienicą i stamtąd

dostrzegliśmy całą scenę. To był chyba największy mutant na całym pierdolonym świecie. Ogromna,

zielona masa mięśni sięgająca ponad czterech metrów wymachiwała dookoła uliczną latarnią, a za nią

kłębiły się dziesiątki mutków o normalnych rozmiarach, szturmujące umocnienia bazy. Ta drobnica

dość szybko padała pod ciężkim ostrzałem. Dostrzegłem, że większość żołnierzy zgrupowała się przy

gnieździe CKM-u. Ktoś rzucił granat, który wybuchł tuż pod nogami monstrualnej bestii, nie robiąc

jednak na niej najmniejszego wrażenia. Jej skóra była chyba ze stali! Spojrzałem przestraszony na

moją towarzyszkę. Jej szeroko otwarte, zielone oczy jarzyły się dziwnym podnieceniem.

- Sprintem! – warknęła, szarpiąc mnie za ramię. Nie wiem nawet jak udało nam się dopaść w tym

zamieszaniu do oblężonej bazy i schronić za ścianą stróżówki. Był tam też jednooki człowiek w

mundurze cały czas prujący z kałacha do mniejszych egzemplarzy i wykrzykujący rozkazy do

pozostałych ludzi.

- Majorze! – Saba krzyknęła mu do ucha.

- Jezu, kurwa, Chryste… Saba, musisz zdjąć tego gnojka! – major przerwał na chwilę ostrzał by

przeładować. Gdy sięgnął po następny magazynek wyjął także strzykawkę z tym samym zielonym

płynem, który w laboratorium zwinęła Saba.

Page 15: Szara czwarta rzeczpospolita - cz. 1

- Masz, tylko zdejmij go, błagam! – krzyknął do niej, podając strzykawkę. Bez zastanowienia chwyciła

ją i wbiła sobie długą igłę w kark, dokładnie w wytatuowaną kropkę po drugim „A.” Dopiero wtedy

dostrzegłem, że były tam też inne liczne ślady podobnych zastrzyków. Jej twarz dziwnie się zmieniła –

zbladła i pokryła się siatką grubych, napinających skórę, żył.

- Nie patrz… - poprosiła załamującym się głosem, rzucając mi ostatnie spojrzenie nim chwyciła się za

brzuch i osunęła z jękiem na ziemię.

- Coś ty jej kurwa, dał? – krzyknąłem do majora.

- Łap za broń, szczylu! Czy to ci wygląda na odpowiedni moment do wyjaśnień!? – wydarł się na mnie.

Wszędzie latały kule, mutki wciąż szturmowały, a ja zdałem sobie sprawę z tego, że Saby nie ma już

obok. Dostrzegłem ją jak biegnie w stronę tamtego monstrum. Poruszała się szybciej niż jakikolwiek

człowiek byłby do tego zdolny. Jej filigranowe ciało przeszło dziwną metamorfozę, wyglądało jakby

miało zaraz wybuchnąć od wewnętrznego naporu wciąż rosnących mięśni. Schwyciła leżący na ziemi

karabin, zdjęła z niego bagnet i tak uzbrojona skoczyła na bestię. Uliczna latarnia, której tamten

używał jak maczugi świsnęła tuż nad jej głową. Skoczyła na jego pół zgięte kolano, następnie

podciągnęła się na skórzanym pasie, opinającym klatę potwora. Nim ten zdołał się zorientować co się

dzieje, była już na wysokości jego twarzy. Zdało mi się, że w tym momencie cały wszechświat jakby

zwolnił o sekundę, biorąc głęboki wdech. Szybkim jak błyskawica ruchem Saba wbiła bagnet w oko

potwora. Cała jej dłoń wraz z rękojeścią zniknęła w jego oczodole, a ostrze wyszło po drugiej stronie

czaszki.

- Co… jak..? – szeptałem do siebie wstrząśnięty do głębi tym wszystkim czego właśnie byłem

świadkiem. Tak właściwie, to czego ja byłem świadkiem? Potrzebowałem ładnych paru chwil by

opanować tłukące się w piersi serce i złapać za rewolwer, by pomóc żołnierzom. Ale nawet gdy

strzelałem do mutantów, nie mogłem ani na chwilę przestać myśleć o tym co zobaczyłem.

Rozdział XV: Cysterna - "Cztery"

Sprint, którym pokonywałem trasę od Placu Wolności do bazy zapierał mi dech w piersiach.

Strzelanina, słyszana od dobrych kilkunastu minut, nie wróżyła nic dobrego. Wpadłem przez

ogrodzenie do kompleksu. W północnej części bazy trwała bitwa. Żołnierze starali się odeprzeć atak

mutantów wychodzących z lasu.

- Cooo?! - wytrzeszczyłem oczy z niedowierzaniem. Na placu, nieopodal grupki broniących się pod

budynkiem żołnierzy, dostrzegłem ogromne, martwe cielsko chyba największego mutanta jakiego

mogłem sobie wyobrazić. Podbiegając do nich, z pośród innych zabudowań ruszyły na mnie cztery

bestie. Jedną zdjąłem natychmiast. Wtedy po odgłosie wystrzału rozpoznał mnie major. Jego

zakrwawiona twarz krzyczała coś w moją stronę pokazując gest przywołujący. Rzuciłem się pędem w

ich stronę, a dowódca starał się zastrzelić pozostałe goniące mnie monstra. Byłem już kilka kroków od

nich, gdy poczułem mocne uderzenie w plecy. Ostatnia z bestii skoczyła na mnie przygniatając

cielskiem i już w myślach żegnałem się z życiem, gdy ciężar przygniatający mnie do betonu nagle

ustąpił, a kupa mięsa spadła tuż obok mnie. Podniosłem twarz i zobaczyłem brodatego cywila w

kapeluszu trzymającego rewolwer po strzale, z którego unosiła się jeszcze mgiełka.

- Dzi-ii-ęęki-ki. Jee-Je-stem-em... - chciałem się mu przedstawić, ale czując się już jako pasażer łodzi

Charona, jąkałem się jak diabli.

- Nie ma czasu na pogawędki. Czwórka Melduj! - wydarł się na mnie Tomasz równocześnie strzelając

do nacierających mutantów.

Page 16: Szara czwarta rzeczpospolita - cz. 1

- Gniiaa-ia-zdo-o... - odpowiadałem w szoku, ale ten szybkim policzkiem doprowadził mnie do

przytomności.

- Gniazdo gołuków jest w Ogrodach Bernardyńskich. Nie przedrzecie się tam, jest zbyt niebezpiecznie.

- Musimy zaryzykować. Tutaj i tak nie mamy szans. Trzeba się przenieść gdzieś do centrum. Może

galeria. Tam powinniśmy być bezpieczni i mieć pożywienie. Widzisz tę cysternę? - wskazał palcem na

drugi koniec placu i nie czekając na odpowiedź rozkazał. - idziemy po nią! Wskakuj do budynku z tym

brodaczem...

- Jestem Grey! - przerwał, wiekiem zbliżonym do mnie, brodaty chłopak, który uratował mi kilka

sekund wcześniej życie.

- Zamknij ryj! Nikt nie pytał Cię o zdanie! Osłaniasz mu tyły w budynku, a on nas jak pójdziemy po

cysternę. Natychmiast! - stanowczo rozkazywał dowódca, ale zamiast zdenerwowania na jego twarzy

widziałem zmartwienie i strach.

Wdarliśmy się we dwoje do najbliższego budynku. Część mutantów zaczęła nacierać również

na nas. Wbiegałem na najwyższe schody na piętro, a Grey ostrzeliwał atakujących nas mutantów. W

pomieszczeniu zabarykadowaliśmy drzwi dwoma szafkami, następnie uklęknąłem przy oknie i

zacząłem osłaniać grupę na dole. Dopiero wtedy uświadomiłem sobie jak mało ich zostało: major i

sześciu żołnierzy, wśród których był ten co udzielał mi kursu. W miejscu, w którym się bronili leżały

ciała czterech kolejnych kompanów. Jakieś 50 metrów dalej, obok hangaru, trupy cywilów i chyba

eskortujących ich dwóch wojskowych, nad którymi pastwiły się teraz mutanty.

Gdy odpalili cysternę eskortowali ją do wyjazdu. Mutanty nacierały z każdej strony, ale

najbardziej z lasu. Zdjąłem chyba z dwudziestu pięciu i wtedy dopadły jednego z nich. Zobaczyłem, że

w jego stronę niezmiernie szybko przemieszczał się bardzo dziwny mutant-człowiek z czymś

błyszczącym w ręku.

- To jedna z nas!. - krzyknął Grey, a ona w międzyczasie ocaliła żołnierza z opresji i dołączyła do

konwoju, który mijał już nasz budynek.

- Nie wiedziałem... Chodź, zbieramy się. - powiedziałem szybko. Usunęliśmy barykadę i po uchyleniu

drzwi Grey wrzucił tam granat hukowy, który wyjął ze swojej kurtki. Nie był pewny czy coś to da, ale o

dziwo mutanty przestały na moment napierać na drzwi. Wystrzeliwując je po kolei schodziliśmy ze

schodów i wtedy postanowiłem wejść jeszcze do gabinetu majora na drugim piętrze.

- Gdzie do cholery idziesz?! - krzyczał do oddalającej się w korytarzu mojej sylwetki.

- Radiostacja. Chodź!

Wpadłem do gabinetu, a na drzwi zaczęły nacierać kolejne mutanty. Spakowałem do plecaka

sprzęt i wybiłem okno. Orszak wyjeżdżał już na ulicę.

- Musimy skakać. Nie damy rady wrócić tamtędy. Za dużo ich. - Powiedziałem towarzyszowi

podpierającemu drzwi i spojrzałem za framugę w dół. Było około czterech metrów...

Rozdział XVI: Droga do centrum – "Grey”

- Co jest? – rzuciłem, widząc wahanie stojącego przy oknie gościa, którego major nazwał „Czwórką.”

- Wysoko… - odpowiedział.

- To może wpuszczę tu naszych zielonych kolegów. Lepiej złamać nogę niż być zjedzonym. – te słowa

wyraźnie zmotywowały mojego towarzysza, bo po sekundzie namysłu skoczył. Nie usłyszałem

żadnego krzyku więc chyba nic sobie nie zrobił. Przyszła kolej na mnie. Czułem za plecami rozeźloną,

warczącą i mlaskającą masę napierającą na drzwi. Nie mogłem się zawahać jak tamten… Rzuciłem się

do okna, przeturlałem przez parapet i z gracją godną worka cementu wylądowałem, ocierając

Page 17: Szara czwarta rzeczpospolita - cz. 1

paskudnie ramiona i prawe kolano, ale na przejmowanie się takimi drobnostkami nie było czasu.

Czwórka pomógł mi wstać i śmignęliśmy za najbliższy budynek, żeby schować się przed falą

mutantów ścigających cysternę. Przypadliśmy do ściany dysząc ciężko i przyglądając się jak ostatnie

stwory podskakując pokracznie wśród gruzu i szczątków dawnych barykad opuszczają teren bazy w

ślad za konwojem. Po upływie minuty zrobiło się całkiem cicho, czasem tylko jeszcze odzywało się

echo pojedynczych wystrzałów.

- Musimy za nimi iść. – odezwał się Czwórka.

- Niby po co? Zabiją ich, a nas przy okazji. Lepiej przeszukajmy bazę – jestem pewien, że jest tu coś o

wiele cenniejszego niż złom, który tam tachasz, a ta dziwna dziewczyna, wie co to takie… Cholera.

- Co?

- Poszła z nimi. – zdałem sobie sprawę, że odpowiedzią na pytania, które narosły przez ten dzień w

mojej głowie była właśnie tajemnicza dziewczyna z tatuażem. Uśmiechnąłem się mimowolnie do

losu, który bardzo krętymi zechciał wieść mnie ścieżkami.

- Dobra, jeszcze chwila dla image’u. – oznajmiłem, i podbiegłem pod okno, z którego skakaliśmy,

gdzie leżał mój kapelusz. Otrzepałem go z pyłu i z namaszczeniem umieściłem tam gdzie jego miejsce.

- No, to teraz mogę iść. – powiedziałem, bardziej do siebie niż do Czwórki. Przed opuszczeniem bazy

przeszukaliśmy ciała martwych żołnierzy. Niebiosa nam pobłogosławiły paroma nabojami oraz

miotaczem ognia z prawie pełnym zbiornikiem paliwa. Bogatszy o nową zabawkę i nowego

towarzysza ruszyłem w stronę czegoś, co kiedyś było centrum tego pięknego miasta.

Droga przebiegała nam bez zakłóceń w postaci mutków, za to co chwilę natrafialiśmy na ich trupy.

Dwa razy natknęliśmy się też na poobgryzane ciała ludzi Tomasza.

- Tak właśnie kończy się zabawa w Bractwo Stali. – westchnąłem, zrywając pas z amunicja, z jednego z

żołnierzy. – Zostaje się zjedzonym. Pewnie wszyscy by żyli, gdyby ten major nie zgromadził ich

pośrodku największego gówna w okolicy.

- Skąd miał wiedzieć, że tych mutantów jest tu aż tylu? W życiu nie widziałem takiej watahy. – wyznał

mój towarzysz.

- Skąd miał wiedzieć… a zdrowy rozsądek to co? Może wypłukali go z niego w szkole oficerskiej?

Każde dziecko wie, że długie pozostawanie w grupie, w tym samym miejscu, w końcu zwróci uwagę

mutków. Tym bardziej, powinien być tego świadomy człowiek, uzurpujący sobie prawo do

rozporządzania życiem innych. Tyle bezsensownych śmierci… A zresztą... Każdego w końcu zjedzą, nie

Czwórka?

Ale Czwórka nie odpowiedział, bo właśnie całkiem niedaleko odezwała się seria z karabinu. Zacisnął

mocniej dłonie na snajperce i skulił się, jakby to do niego strzelali. Odwróciłem się w stronę skąd

dobiegły nas strzały i poprawiłem uwierający mnie w plecy zbiornik miotacza.

- No, chyba ich znaleźliśmy. – mruknąłem pod nosem.

Rozdział XVII: Gniazdo - "Cztery"

Klęczałem ciężko oddychający, a Grey pochylał się nade mną. Znajdowaliśmy się w całkiem

dobrze zachowanym kiosku na placu Wolności, więc od gniazda, przy którym prawdopodobnie był już

konwój, dzieliło nas kilkaset metrów.

- Nie dam rady... Jestem wykończony. Masz coś do jedzenia? - Zapytałem z ogromnym grymasem na

twarzy kompana. Na całe szczęście wydobył coś z kieszeń kurtki i wręczył mi pęczek suszonego mięsa.

- Ostatni. Znalazłeś sobie porę obiadową... - prychnął, ale po otrzymaniu z powrotem połowy

Page 18: Szara czwarta rzeczpospolita - cz. 1

pożywienia zaprzestał wyrzutów. Humor poprawił mi się natychmiast, bo z pełnymi ustami

wskazałem na jego nakrycie głowy:

- Haha! Po cholerę Ci ten kapelusz?! Z tym rewolwerem i zarostem wyglądasz jak Rick Grames z The

Walking Dead.

- Coś bardziej klasycznego, np. Clint Eastwood w westernach. - zripostował moją szyderkę.

- To dopiero byłaby jatka z Indianami i przestępcami zombie. - i obaj wybuchliśmy śmiechem, ale w

tym samym momencie coś uderzyło w kiosk. Do prętów potłuczonego okna uczepiony był średniej

wielkości mutant, który ryczał z poirytowania, że nie może się do nas dostać. Po suszonym mięsie

dostałem wystarczająco dużego kopa energetycznego, by ruszyć dalej. Wyciągnąłem nóż i dźgnąłem

między kratki prosto w czaszkę rozwścieczonej bestii. Na moment przypomniały mi się sceny z

wspomnianych już Żywych Trupów, ale szybko się opamiętałem. Pomimo spędzonych tutaj zaledwie

czterech minut, to i tak było w tych okolicznościach za długo.

Im bliżej byliśmy gniazda, bo sądząc po narastających odgłosach strzałów, wydmuchiwania

płomieni i skrzeków gołuków ewidentnie zbliżaliśmy się w tym kierunku, to tym więcej zalegało

dookoła ciał ptaszysk. Nas póki co nie atakowały. Widocznie skoncentrowały się na obronie swojego

legowiska. Mutanty natomiast nie dawały nam spokoju i przez ten krótki odcinek zdążyłem

wyczerpać już trzy dziesięcionabojowe magazynki. W kieszeniach został mi jeszcze jeden i kolejne

dwa w plecaku. Napierający drapieżnicy zmusiły nas do skręcenia w lewo przy ruinach kładki dla

pieszych i dojście do gniazda od drugiej strony. Sądząc po cysternie, która była już na miejscu przy

wjeździe do parkingu pod ogrodami, konwój spotkało to samo. Z całej grupy został już tylko major

stojący na cysternie i wymachujący dookoła swoim miotaczem w strony pikujących ptaków.

- Wybiję Was skurywsyny! - wydzierał się przy tym niemiłosiernie. Nie trwało to długo, bo chwilę

później jeden z mutantów przypominających kształtem przerośniętego psa wyskoczył i zrzucił

dowódcę z dachu pojazdu. Zdjąłem szybko napastnika, a ptaki zaczęły atakować nas. Grey rozpoczął

wtedy swój koncert z miotaczem ognia. Podbiegliśmy tak pod osłoną płomienia do leżącego rannego

dowódcy. Dopiero z bliska zobaczyliśmy, że spadając nabił się na metalowy kij od barierki.

- Zostawiłeś nas gnoju! - zacząłem targać go za ubranie, ale powstrzymał mnie Grey mówiąc, że nie

wiele to pomoże. Zrzucił plecak i natychmiast rozpoczął ponowną obronę wystrzeliwując pióropusz

ognia.

- Wybaczcie... Ehh. Zapalnik nie zadziałał. To koniec, ratujcie się.

Zawiedziony spuściłem wzrok pod nogi i zobaczyłem, że z plecaka Greya wytoczył się słoik z czarną

zawartością.

- O cholera! Grey, czy to jest proch? - zapytałem z nadzieją w głosie zajętego paleniem gołuków

kompana. Ten rażony jak piorunem wzdrygnął się, spojrzał mi w oczy, następnie na cysternę i kiwnął

głową.

Rozdział XVIII: Niech żyje Polska – "Grey”

Szybko pojąłem zamiar Czwórki. Chciał użyć prochu do wywołania wybuchu. Niestety

ptaszyska atakowały z niespotykaną dotąd zaciekłością i ledwo dawałem sobie radę z osłanianiem nas

za pomocą ognia. Czwórka musiał sam zatroszczyć się o wykonanie tego planu. Dobrze, że potrafił

szybko i zmyślnie działać nawet w takich chwilach. Musiałem trzymać się blisko niego gdy ten kręcił

się przy cysternie próbując otworzyć zawory by rozlać trochę paliwa. Udało mu się to dopiero z

pomocą klucza francuskiego, który znalazł gdzieś w kabinie ciągnika. Powietrze wypełniło się ostrym

zapachem benzyny. Wtedy właśnie zdałem sobie sprawę, że wymachiwanie miotaczem ognia w tych

Page 19: Szara czwarta rzeczpospolita - cz. 1

okolicznościach nie jest najlepszym pomysłem. Musiałem znacznie zmniejszyć płomień i wtedy kilka

gołuków dorwało się do majora. Nie mógł użyć miotacza do obrony bo kałuża łatwopalnej cieczy

powoli zaczęła go dosięgać. Wyrwał pistolet z kabury i zaczął zestrzeliwać z siebie dziobiące potwory

jednego po drugim. Gdy Czwórka już prawie skończył usypywać ścieżkę z prochu doskoczyłem do

majora odpędzając krążące nad nim ptaszyska. Wtedy usłyszałem za sobą głośne przekleństwo.

- Co jest? – krzyknąłem.

- Za mało prochu! Nie wystarczy, żeby uciec! – odpowiedział Czwórka.

- Żeby to chuj jasny strzelił… Trudno, spróbujesz odpalić kulą ze snajperki. Biegnij, nie polecą za tobą,

ja biorę majora.

- Zaraz, jeszcze tylko akumulator! – odkrzyknął, po czym rzucił się do ciągnika.

Wyciągnąłem rękę do rannego żołnierza.

- Rusz się staruszku, czas się stąd zabierać.

Nim zdołał cokolwiek odpowiedzieć, zacharczał i splunął krwią.

- To nie ma sensu… Już czuję jak staje mi serce. Uciekajcie, tylko najpierw… Gdzie jest mój miotacz? –

zaczął w panice rozglądać się dookoła zachodzącym już mgłą wzrokiem.

- Hej, trzymasz go w dłoni staruszku… Spokojnie. Jest tutaj. – zrobiło mi się cholernie żal gdy

widziałem jak odchodzi ten dzielny człowiek. Chciałem móc zrobić dla niego coś jeszcze.

- Dobra… Zwiewajcie…. – wysapał z wysiłkiem i skierował lufę miotacza, na wciąż rosnącą kałużę

benzyny. Dotarło do mnie co chciał zrobić. Ze smutkiem w sercu uniosłem dłoń do kapelusza, w

nieudolnym salucie i ruszyłem do tyłu osłaniając się przez chwilę płomieniem, po czym puściłem się

biegiem w stronę najbliższych budynków, gdzie dostrzegłem już odblask w lunecie Czwórki. Byłem już

prawie na miejscu gdy dobiegł mnie ostatni krzyk majora.

- Niech żyje Polska!!! – odbiło się echem między zrujnowanymi budynkami. Po tym okrzyku trwała

jeszcze sekunda ciszy. Jedna tylko sekunda, a jakby na tę chwilę nawet rozwrzeszczane ptaszyska

zaniemówiły, zdając sobie sprawę z tego co zaraz nastąpi. Kolejną rzeczą jaką poczułem była fala

gorąca jaka uderzyła mnie w plecy, rzucając na ziemię obok Czwórki, który zasłonił ramieniem oczy

przed blaskiem wybuchu. Huk eksplozji prawie mnie ogłuszył. Gdy po chwili odwróciłem się na plecy

zdołałem dostrzec tylko chmurę ognia i dymu unoszącą się nad piekłem na ziemi. Oddychając powoli i

głęboko próbowałem uspokoić szalejące serce. Dotarło do mnie, że teraz zrobiło się naprawdę cicho.

Nigdzie nie było słychać choćby jednego ptasiego krzyku. Udało się nam.

Rozdział XIX: Przerwana cisza - "Cztery"

W uszach huczało jeszcze długo po eksplozji, ale przez ów huk zaczęły do mnie powoli

docierać odgłosy niknącego krakania ocalałych sztuk morderczych ptaków, które niknęły w oddali

opuszczając płonące gniazdo. Rozszalałe płomienie objęły cały, niegdyś pięknie zazieleniony plac

ogrodowy. Najróżniejsze zniesione materiały począwszy od patyków, kończąc na śmieciach stanowiły

jeszcze kilka minut temu dom zmutowanej mieszanki kruków i gołębi. Teraz szalał tam już tylko

ogień. Leżeliśmy tak w szoku nieruchomo obserwując nasze dzieło i zacząłem się zastanawiać nad

naszą rolą na tej zniszczonej planecie. Może jesteśmy tylko jednym małym przejściowym elementem

w wielkiej układance nazwanej ewolucja. Czyżby nasz czas bezpowrotnie minął, a wszelkie próby

powrotu na górę łańcucha pokarmowego są nic nie znaczącym oporem związanej ofiary przed

wyrokiem kata? Kim jest ten kat i czy ma on w ogóle prawo do takich czynów? Natura, bóg? A może

to wszystko to kwestia przypadku lub nieudolności panowania ludzkiego?

Od prowadzących do obłędu przemyśleń odwiódł mnie Grey pytając:

Page 20: Szara czwarta rzeczpospolita - cz. 1

- Co teraz zrobimy?

- Yyy nie wiem, mam to radio i teraz też akumulator. Major w rozmowie ze mną kręcił , nie chciał mi

go oddać. - odpowiedziałem wciąż wlepiając wzrok w płomienie.

- Myślisz, że coś ukrywa? - zwrócił się do mnie ponownie po kilkusekundowym zastanowieniu.

- Jeśli chcesz możemy się zaraz przekonać. Dołączasz? - oderwałem wzrok od pożogi i wyciągnąłem

dłoń w stronę mało znanego mi, ale wiem, że godnego zaufania towarzysza. Ten uśmiechnął się i bez

żadnego wahania uścisnął ją w geście zgody.

Po uzupełnieniu zapasów w spożywczaku w galerii, o której wspominał major, przez kilka

godzin próbowaliśmy na dachu podłączyć radio do akumulatora i wyłapać jakikolwiek sygnał z pośród

trzasków i szumów. Pożywienia nie było tak wiele, jak sobie to wyobrażałem, ale znalazło się kilka nie

zepsutych jeszcze butelek coli oraz puszek z ananasem lub groszkiem.

- Przynajmniej można sobie poleżeć na świeżym powietrzu. - Powiedział zrezygnowany Grey, który

następnie położył się, podłożył ręce pod głowę, pochylił kapelusz na oczy i sączył colę spoglądając na

skąpane w zachodzącym słońcu martwe miasto. Dopiero z tej perspektywy dostrzec można było

ogrom zniszczeń spowodowany bombardowaniami oraz upływem czasu. Niebo od dawna nie było

tak czyste jak tego wieczora. Widnokrąg mienił się ciepłymi, czerwono-pomarańczowymi barwami.

Powoli zapadał zmrok, ale miasto dopiero budziło się ze snu. Mutanty znów zaczęły grasować na

ulicach, jednak my, bezpieczni w tym miejscu, nie byliśmy w tej chwili przejęci zagrożeniem

czyhającym na ofiary kilkadziesiąt metrów niżej, pośród dogasającego naszego ogniska.

- Cholera jasna! - przeklinałem zawiedziony pod nosem chodząc po dachu i kręcąc jedną ręką gałką

od radiostacji, a drugą machając anteną w różne strony świata. W końcu wymęczony i załamany

brakiem rezultatów poszukiwań czegokolwiek w eterze podszedłem do kompana mając zamiar dać

sobie spokój. Odłożyłem metalową skrzynkę radia, następnie antenę i już miałem odłączać kable od

akumulatora gdy pośród zakłóceń usłyszałem niski męski głos:

- Tsszzzz... ystkich ocalały... trzzzszzzz... pewnić bezpiecze... fzzzzttt... żywność... trrrzfff... emy się...

prrrrszzz... na północ od... fssstt.

Rozdział XX: Pierwszy trop prawdy – "Grey”

Uniosłem się na łokciu i odstawiając na bok butelkę coli spojrzałem na poobijane pudło

radiostacji. Jednak ktoś nadawał. Czwórka zdawał się być bardziej zaskoczony, mimo, że to przecież

on miał nadzieję coś wyłapać w eterze.

- …droga do… bzzzz blokowana przez… konwoje jadące do stolicy musz... chrrrrr…. – głośnik jeszcze

przez parę chwil wypluwał podobne, urywane zdania aż wreszcie ucichł i tylko jednostajnie szumiał.

- Cholera, nie teraz! – warknął Czwórka i porwał się za antenę znów szukając choćby jednej radiowej

fali. Wstałem żeby rozprostować nogi i podszedłem do krawędzi dachu. Przygryzając patyk od lizaka,

którego znalazłem w odwiedzonym wcześniej spożywczaku patrzyłem na wydłużające się cienie

miasta, a raczej cienie jednego wielkiego trupa dawnej metropolii. Myślałem nad urywkami słów

jakie wyłowiliśmy spośród radiowych trzasków.

- Stolica... – powiedziałem do siebie, ale na tyle głośno by usłyszał to mój towarzysz, szamoczący się z

radiostacją. Czwórka zatrzymał na chwilę swój taniec z anteną i również się zamyślił.

- Ale to nie ma żadnego sensu! – wypalił po chwili – Przecież tam spadła bomba, nie było nawet co

zbierać – jeden wielki krater, zanim padła telewizja pokazywali zdjęcia…

- To prawda, wszyscy jak jeden mąż powtarzali wieść o bombie. – przyznałem – Ale… ale jak

odniesiesz się do tego co przed chwilą obaj usłyszeliśmy? Przecież nam się nie wydawało.

Page 21: Szara czwarta rzeczpospolita - cz. 1

Czwórka popatrzył najpierw na mnie, potem na radiostację i znów na mnie. Widać było po nim, że

wewnątrz jakaś iskierka nadziei walczy z głęboko zakorzenionym przekonaniem o sprawie, o której

dawno przestał myśleć.

- Może to jakaś nowa stolica… - zaczął niepewnie – Może ocalałych było na tyle dużo za zaczęli

próbować coś odbudowywać? Jakieś państwowe struktury?

- To nie jest takie złe wyjaśnienie. – uśmiechnąłem się – Wystarczy jakiś charyzmatyczny senator,

trochę wojska i głodujący pielgrzymi bez nadziei na lepsze jutro. Dorzućmy do tego parę obietnic i ten

nasz polski uparty charakter, a otrzymamy Czwartą Rzeczpospolitą. Urocze… Ale mam nadzieję, że nie

stoją za tym pisiory, albo inny ojciec imperator.

- Naprawdę myślisz… że coś takiego istnieje? Gdzieś na tych gruzach ktoś buduje nowe państwo? –

Czwórka przyglądał mi się z jakąś dziwną nadzieją w oczach, jakby czekał na słowa, które odmienią

jego prywatną rzeczywistość, z którą zdążył się już pogodzić. Nie odpowiedziałem, bo sam nie byłem

pewien tego wszystkiego, o czym chwilę wcześniej teoretyzowałem. Brzmiało to zbyt pięknie. Nawet

jak na takiego niepoprawnego optymistę, którym przecież w głębi duszy byłem, było to zbyt piękne.

Jednak wszystko z czym zetknąłem się na ruinach Rzeszowa zdawało się w pewien sposób

zapowiadać coś większego. Jakby wszechświat szeptał nam do ucha, że sprawy wcale nie wyglądają

tak jak nam się wydaje. Znów odwróciłem się do ruin miasta ciągnących się tak daleko jak tylko sięgał

wzrok i pogrążyłem się w własnych myślach. Czwórka nie dawał za wygraną i wciąż grzebał przy

radiostacji. Stałem tak dobrą chwilę, przysłuchując się jego cichym przekleństwom jakie rzucał pod

adresem niepokornego radia i już miałem odwrócić się od obrazu zachodzącego słońca, gdy

dostrzegłem jakiś drobny, powoli poruszający się kształt na dole. Coś mówiło mi, że to nie jest

mutant.

- Czwórka, pożycz karabin.

Bez słowa podał mi snajperkę i przyglądał się jak przykładam ją do ramienia, patrząc przez lunetę

gdzieś na wzgórza gruzu i śmieci. Po chwili uśmiechnąłem się szeroko i wyplułem z ust patyk lizaka.

- No, Czwórka… Nie wiem jak to jest z naszą Rzeczpospolitą Poatomową, ale wiem kto mógłby rzucić

nieco światła na bardziej przyziemne sprawy, takie jak na przykład prawdziwe pochodzenie

mutantów… Dziewczyna z tatuażem.

KONIEC CZĘŚCI PIERWSZEJ