system zeus umcs - krzyk do niebazeus.umcs.lublin.pl/~rkap2012/wp-content/uploads/2012/04/... ·...

104
krzyk do nieba agnieszka góra Polski Fundusz WydaWniczy W kanadzie BiBlioteka Wakacyjnej akademii RePoRtażu im. RyszaRda kaPuścińskiego

Upload: others

Post on 08-Feb-2021

1 views

Category:

Documents


0 download

TRANSCRIPT

  • krzyk d o nieba

    agnieszkagóra

    Polski Fundusz WydaWniczy W kanadzieB iBl ioteka Wakacyjnej akademi i RePoRtażu im . RyszaRda kaPuścińskiego

  • krzyk d o nieba

  • Polski Fundusz Wydawniczy w KanadzieWakacyjna Akademia Reportażu im. Ryszarda Kapuścińskiego

    Toronto–Siennica Różana 2011

    agnieszka góra

    krzyk d o nieba

  • Copyright©2011 Polski Fundusz Wydawniczy w KanadzieCopyright©2011 Wakacyjna Akademia Reportażu im. Ryszarda KapuścińskiegoCopyright©2011 Agnieszka Góra

    Redakcja:Edward Zyman

    Redaktorzy prowadzący serię:Marek KusibaFranciszek Piątkowski

    Projekt graficzny serii, skład i łamanie:Karolina Przesmycka

    Fotografia na okładce: Klaudia Olender

    Redakcja techniczna:Karolina Przesmycka

    ISBN 978-83-896164-3-2

    Współwydawca, druk i oprawa:AKAPIT S.C.ul. Węglowa 3, 20–481 Lublinwww.akapit.biz

    Polski Fundusz Wydawniczy w KanadziePolish–Canadian Publishing Fund1454 Dundas St. E., Suite 126Mississauga, Ontario, Canada L4X 1L4e–mail: [email protected]

    Wakacyjna Akademia Reportażu im. Ryszarda KapuścińskiegoSiennica Różanawww.kapuscinski.umcs.lublin.plakademia.reportazu@umcs.lublin.pl

  • „‚Franciszku! Trzeba kochać ludzi”. To była jego odpowiedź na łagodnie dyżurujące w rozmowie pytanie o tajemnicę, metodę i sens uprawiania reportażu. – Naprawdę? – spytałem. Pamiętam dobrze,

    że odpowiedział: „Tak, to najważniejsze”.

    (Franciszek Piątkowski, Szkice o twórczości Ryszarda Kapuścińskiego – Glosy, „Akcent” 2009 nr 3)

  • 8

    Wstęp bardzo osobisty

    Po roku, bośmy się rok temu bardzo poróżnili, zadzwoniłem do Klemensa Krzyżagórskiego. Mówiliśmy o reportażu, a w szczególności o dyskusji, jaką

    na łamach stworzonych przez siebie „Kontrastów” wywołał Klemens (w drugiej po-łowie) lat 70-tych ubiegłego wieku pytaniem: „Czy reportaż ma przyszłość?”. Wzię-li w niej udział wybitni dawcy refleksji i wybitni praktycy. Trzeba przypomnieć, że białostockie „Kontrasty” były ogólnopolskim miesięcznikiem reportażu i autorów literatury faktu, jedynym o takim profilu między Władywostokiem a Frankfurtem nad Menem. Uściślijmy: między Władywostokiem a Londynem. Publikowali w nim najlepsi polscy reportażyści i debiutanci w tej trudnej sztuce pisania. Nie pisał tam Ryszard Kapuściński, ale my pisaliśmy o Ryszardzie i spotykaliśmy się z nim. Na przykład w szczególnych, pierwszych dniach wrześniach 1980.

    Warto by przypomnieć publikacje „Kontrastów” o reportażu światowym – o re-portażu niemieckim, skandynawskim, radzieckim (oczerk), o Marquezie jako re-portażyście… Warto by znowu podjąć próby przekładu reportażu radiowego na język pisany. „Kontrasty” odegrały w tym rolę pionierską. Warto by wydać zapis debaty „Czy reportaż ma przyszłość?” jeśli pomysłodawca wyrazi na to zgodę.

    W czasie kiedy przychodzi zmierzch codziennej prasy drukowanej, a znaczenia nabiera prasa opinii, prasa sensu – zapis niegdysiejszej refleksji o reportażu i, być może, wzbudzenie refleksji o nim ma sens oczywisty.

    Od kilkunastu lat prowadzę zajęcia ze studentami lubelskich uczelni śred-nich. Ostatnio już tylko na jednej i  jedynym wydziale. Nazywam te zaję-

    cia szkołami pisania. Corocznie odkładam do teczek teksty studentów swobodnie przekraczające próg drukowalności. Na teczkach powinienem zapisywać pytania: Czy możliwe będzie kiedyś wydrukowanie tych tekstów, publiczne potwierdzenie ich istnienia? Czy ujawnione w tekstach ambicje, zapisane w nich pracowitość i sprawność warsztatową można będzie pogłębiać i rozwijać? Dzięki Wakacyjnej Akademii Reportażu im. Ryszarda Kapuścińskiego staje się to możliwe.

    Moim przyjacielem i dobrym duchem Akademii jest Marek Kusiba, apostoł reportażu i znawca twórczości Ryszarda Kapuścińskiego. Ongiś pracowali-

    1.

    2.

    3.

  • 9

    śmy w „Kontrastach”. Podczas pierwszej edycji Wakacyjnej Akademii Reportażu im. Ryszarda Kapuścińskiego marzyliśmy i pytaliśmy, czy możliwe będzie kiedyś wydawanie reportaży i refleksji o reportażu, a przede wszystkim zapewnienie de-biutów najmłodszym reportażystom, słuchaczom Akademii. Może antologii, może tomów indywidualnych…

    Nie znam osobiście prezesa zarządu Polskiego Funduszu Wydawniczego w Kanadzie, Edwarda Zymana. Tym więcej cieszą mnie jego opinie o Aka-

    demii Reportażu i decyzje wspierające nasze przedsięwzięcia. To Funduszowi za-wdzięczamy wydanie pierwszego, debiutanckiego tomu reportaży Agnieszki Góry.

    Pozostaję z nadzieją, że możliwa będzie także publikacja kolejnych debiutów. Zbiorów refleksji o reportażu i jego dziejach – także.

    Franciszek Piątkowski

    4.

  • i

    ten inny

    „W mitach wielu plemion i ludów zawarte jest przekonanie, że ludźmi jesteśmy tylko my – członkowie naszego klanu, naszej społeczności, a Inni, wszyscy Inni,

    są podludźmi, albo w ogóle ludźmi nie są”.

    (Ryszard Kapuściński, Ten Inny)

  • 13

    to Cygany są

    HISTORIE Z FOTOGRAMóW

    Był rok sześćdziesiąty czwarty, kiedy w życie weszła uchwała peerelowskich władz o pomocy ludności cygańskiej przy przechodzeniu na osiadły tryb życia. – Żeby Cyganie nie mogli dalej wędrować, zdejmowano taborom koła – wspo-

    mina Andrzej Polakowski, fotograf. – Współpracowałem z redaktorem Kazimier-czukiem, który pisał książkę o okresie osiedlania Cyganów i  ilustrowałem jego reportaże zdjęciami z tych miejsc, gdzie Cyganie byli osiedlani.

    Na jednej z  fotografii – przy wozie cygańskim – Danusia, kilkuletnia Cyga-neczka. Na innym – przy koniu – Laba, najmłodszy wójt taboru w Polsce. Zdjęć Polakowskiego jest sporo: z Grabowca, Tyszowiec, Kraśnika, Lublina, Parczewa...

    Młodzi ludzie z  Lublina postanowili odnaleźć Cyganów z  fotografii sprzed czterdziestu lat. Zbierali wspomnienia Polaków i Romów. Czy anonimowe postacie z fotogramów „ożyją” i opowiedzą swoją historię?

    Parczew. Wiesław Waszkiewicz, parczewski regionalista z zamiłowania (siwy i  elegancki; nosi krawat i  niebieską koszulę) opowiada, że pamięta jak będąc chłopcem jeździł z  ojcem motorem i  przyglądał się Cyganom, którzy obozowa-li w  lesie koło Parczewa. Mówi i o  tym, że później niektórzy Cyganie wyjechali w głąb kraju. – Ale kilka rodzin pozostało w Parczewie – dodaje.

    Barak przy Piwonii 75: otynkowany, okna duże. Obok Zakład Usług Komunal-nych. Polakowski mówi, że tu mieszkali Cyganie po osiedleniu. – Mam takie zdję-cie: wóz podparty cegłami – opowiada o fotografii sprzed czterdziestu lat z Par-czewa. – Taki smutny widok: piękne wozy kolorowe z rzeźbami, malowane, nie mają kół – stwierdza, po czym wyjmuje kolejne zdjęcia.

    Koło baraku kręci się Franciszek Iwanejko, mieszkaniec budynku. Przez ja-kiś czas dyskretnie przysłuchuje się opowieściom o  fotografiach. Zaraz zerknie na zdjęcia i zacznie mówić: – To jest chyba Zenka siostra. Teraz, jak siedziałem w więzieniu z Zenkiem, to jest chyba jego siostra. A to jest Faja, z ksywy: Faja. No! A Faja to jest mój szwagier. Tak, tak… Tu wziął ślub z moją siostrą i mają ładne

  • 14

    dzieci, studiują. A to jest Danka. Mieszka na osiedlu i jej mąż zmarł jakieś dwa lata temu. Chcecie zobaczyć gdzie ta Danka mieszkała? – pyta i po chwili prowadzi do baraku. – Wejdźcie tutaj, pokażę wam gdzie ta ze zdjęcia mieszkała. No! Tutaj ta Danka mieszkała ze zdjęcia, co ten pan ma. A teraz sami Polacy tu mieszkają. Żadnego Cygana nie ma, tylko ta jedna, co mieszka tam, na osiedlu. Danka się nazywa.

    Parczew. Osiedle przy ulicy Wojska Polskiego.– Dzień dobry pani Danuto. Ja się nazywam Waszkiewicz i nie wiem czy pani

    mówi coś to nazwisko, czy nie – przedstawia się parczewski regionalista i dodaje: – Piętnaście lat wstecz byłem kierownikiem Polmozbytu. A brat mój w Urzędzie Miasta pracuje. I chcemy z panią porozmawiać o historii Romów.

    Na to kobieta: – Ale to ja nie znam, nie pamiętam. – Ale pani Danusiu, poznaje mnie pani, czy nie? – pyta Waszkiewicz. – Nie bardzo! – uśmiecha się pani Danuta. Ale po chwili wahania otwiera drzwi

    mieszkania, prowadzi do pokoju i mówi: – Siadać trochę se. Pani Danuta S.: w średnim wieku, ciemne i śmiejące się oczy, włosy mahoniowe

    zaczesane do tyłu; nosi złote kolczyki. Pokój jest duży. Na ścianach obrazy. Na półkach regału: sporo zdjęć, porcela-

    na, szkło. W mieszkaniu jest też Agata G., matka i Anita, córka pani Danuty. – Czy rozpoznaje pani kogoś na tych zdjęciach? – pyta uparcie fotograf. – To Cygany są. Ale my nie pamiętamy ich – kręcąc głową, odpowiada starsza

    Cyganka. Na to pan Wiesław: – Iwanejko, rudy ten, powiedział, że on tu panią rozpoznaje.Polakowski wyjmuje kolejne zdjęcie. Pani Danuta niechętnie zerka na fotogra-

    fię sprzed ponad czterdziestu lat, po czym uśmiecha się, mówiąc: – A to, jak mała byłam, o to!

    – To pani jest! – ucieszył się pan Andrzej. – To teraz mam pięćdziesiąt trzy lata – przyznaje. Nie kryje wzruszenia, kiedy

    dalej mówi: – No! A jak te zdjęcia, to ile ja miała? A to najmłodsza siostra, gdzie ta mała taka, gdzie trzymam na ręce ją.

    – A pani mi powie, a te kobiety pani rozpoznaje? Kto to jest? – dopytuje fotograf. – To ciotka – mówi pani Danuta. – Też mieszkała tutaj – dodaje. – Tam, w baraku – wyjaśnia po chwili jej matka. – No to tam mieszkaliśmy! – mówi dalej Cyganka ze starej fotografii. – Ja tam

    mieszkała, mama mieszkała, tato, no... Tam wszystkie mieszkaliśmy. To ten cały barak Cygany zajmowali. Dali nam mieszkanie na stałe i tam mieszkali. To tam prawie trzydzieści ponad lat mieszkaliśmy. A tu mieszkam trzynaście lat. To stam-tąd tutaj, o! No. To tyle lat temu!

    – Cała wasza rodzina to się wychowywała na moich oczach – wtrąca Waszkie-wicz. – Bo ja tam w pobliżu pracowałem i codziennie was widziałem. Najlepiej to

  • 15

    ojca pamiętam. Z powodu tego handlu końmi. Bo on handlował w swoim czasie kilkakrotnie na jarmarku w Wisznicach z moim teściem.

    Powracają wspomnienia. – Malowane wozy... – mówi pani Danuta. – Sufit ładnie był na niebiesko, z gwiaz-

    dami, ja pamiętam, naprawdę – dodaje. – Tak jak mieszkanie było, w środku tam – z sentymentem wspomina pani Aga-

    ta. – Łóżka były, lusterki byli, firanki były. No i namiot taki duży my robili i my tam leżeli. A kiedy tam nie spali, to jeździli my po lasach. Taki namiot, piecyk mieli... Jak było czysto, to i w lesie było czysto, jak brudno, to i w mieszkaniu brudno i tak brudno. I u was tak jest i u nas. Jak ktoś lubi czysto, wie pani...

    Anita z uśmiechem przysłuchuje się słowom starszych Cyganek. Nie pamięta okresu, kiedy Romowie jeździli taborami. Ale podkreśla, że zarówno babcia, jak i mama często opowiadały o tamtych czasach.

    – Przeważnie Cyganie się kochali w takich wozach, w koniach dobrych – uśmie-cha się pani Danuta. – I klepali te dzieci! No jak jedenaście dzieci miała!

    Na to starsza Cyganka: – No to co, ale wychowałam. Jedno umarło, dziesięcio-ro żyło, ani kalek, ani nic. A teraz masz dwoje dzieci i narzekasz, że czasem masz dużo dzieci. A jedno dziecko w razie zachoruje, czy co... Różnie jest.

    Danuta S.: – W rzece gdzieś kąpali te dzieci!Agata G.: – I wie pani, tak szczerze mówię, jak my po lasach jeździli, to było

    wszystko dobrze i zdrowe byli, a teraz mają dobrze i co z tego? Wszystko się zmie-niło. Widzi pani... Wszystko się zmieniło...

    – Ale jest ta tradycja cygańska – dodaje Cyganka ze starej fotografii, podczas gdy pani Agata tańczy, podrygując i pstrykając palcami: – Jeszcze dryczek mam! Jeszcze dryg mam. Żeby taka muzyka ładna była... – mówi.

    Pani Danuta wyszła za mąż za Polaka. – Ale dzieci rozumieją wszystko po cygańsku, od małego się uczyli – podkreśla.

    – I tak pomieszana trochę Cyganami, trochę Polakami, Polkami i tak jest. I tak się żyje. I z sąsiadami, w ogóle z ludźmi to mamy dobry kontakt. Ludzie mówią, że tu u Cy-ganki najlepsze dzieci są wychowane. O tu, w ogóle, w okolicy tutaj, w tych blokach.

    – Cyganie to bardzo dzieci kochają, wszystkie dzieci kochają – przytakuje Po-lakowski.

    – Tak. U nas nie ma, że dzieci po domach dziecka się oddaje, nie ma to – dodaje pani Danuta.

    Anita S.: – Zawsze kontakt z  rodziną mieliśmy i mamy. No i  te tradycje się podtrzymuje trochę. Bardzo się szanuje starszych czy wujków, czy babcie, czy dziadków, to najbardziej, to już jest tak uważane, bardzo!

    Agata G.: – O to to, gdzie ona mówi te słowa.Anita S.: – Babcie się całuje w rękę, czy wujka starszego, na znak tego szacun-

    ku. Nie w policzek, tylko w rękę.

  • 16

    Danuta S.: – O rodzinie się nie zapomina! Choć daleko rodzina, ale kontakt się ma. Jak się bida stanie jakaś, to tak o siebie dbają jeden od jednego. Poradzą... I pomogą też! Ja tu mieszkam, ale mnie rodzina pomaga, no co mam kłamać? Pomagają mi jak mi bida, ciężko mi, o! To mój mąż jeszcze powiedział: „jak twoja rodzina Danka jest, to moja rodzina nie jest taka”. Ktoś przyjdzie, lubią się podzie-lić, nie tylko do siebie, do siebie wziąć!

    Rozmowę o rodzinie przerywa Polakowski. – Mogę pani zrobić zdjęcie? – pyta. – Z tym zdjęciem z młodości, co? – prosi nieustępliwie.

    – Tak, pani Danusiu! – zachęca pan Wiesław. – No można, można... – przytakuje, by po chwili dodać: – To i mojej mamie zróbcie.– Pewnie, że tak. To jakby pani potrzymała to zdjęcie, o tutaj, o tak, o! – mówi

    Polakowski, po czym naciska spust migawki. – Może pani to zdjęcie zatrzymać.Danuta S.: – Dziękuję. Agata G.: – Schowaj to zdjęcie.Ja pamiętam jak kiedyś tam, w tym baraku robili nam zdjęcia – dalej wspomina

    pani Danuta. – To jeszcze opowiadałam córce, że takie zdjęcia były w gazetach nawet...

    TAKA MIŁOść SIę NIE ZDARZA

    Były lata sześćdziesiąte. Dawny dwór w Grabowcu: rudera, mroczny i nieprzy-tulny. Padało od rana. Z sufitu lała się woda. Cyganki zabrały dzieci i poszły wróżyć do sąsiednich wiosek.

    – Kiedy wszedłem do tego dworu zobaczyłem, że na pierzynach leży młody, przystojny Cygan i czyta książkę – wspomina po czterdziestu latach Kazimierczuk. – Okazało się, że to Laba, najmłodszy wójt taboru w Polsce – dodaje.

    Cygan miał na nogach gumowe buty. Obłocone, bo dopiero co wrócił z pola. W budynku był też ojciec Laby. Miał już wyjść, ale przedtem wytarł szmatką krze-sło i powiedział do reportażysty: – Proszę usiąść.

    Laba odłożył książkę, po czym poczęstował gościa papierosem. Po chwili – patrząc podejrzliwym wzrokiem na pana Zdzisława – spytał: – Czy pan jest cyganologiem?

    – Nie, jestem dziennikarzem – odpowiedział Kazimierczuk.Laba: – Szuka pan sensacji?Kazimierczuk: – Też nie, raczej prawdy...Najwięcej zdjęć pochodzi z Grabowca. Mieszkanka Grabowca wspomina histo-

    rię zakazanej miłości: – Była tutaj taka Baśka. Za Cygana wyszła, za Labę. Rodzice nie pozwalali, ale oni uciekli i postawili na swoim.

    Okazuje się, że pani Barbara nadal mieszka na Lubelszczyźnie. – Poznaliśmy się na zabawie, kiedy chodziłam do ogólniaka w Grabowcu – mówi

    o Labie. – Oni mieli zespół: mój mąż, brat męża Kurek i Adolo. Jak organizowaliśmy w szkole potańcówki, to oczywiście chcieliśmy mieć orkiestrę cygańską i ta orkie-

  • 17

    stra prawie co sobotę grała. Zespół nazywał się Zgoda. Mój mąż śpiewał i grał na perkusji – dodaje.

    I tak pewnego razu śpiewak poprosił Baśkę do tańca. Pamięta, że nosił wtedy mięciutki sweter z włosem. Mówiła do niego: – Jaki ma pan przyjemny sweter.

    – A ja na pewno byłbym przyjemniejszy – żartował Laba. – To były pierwsze słowa, jak się poznaliśmy – podkreśla po latach pani Barbara. Na pierwszych randkach – nie pamięta przez ile, może nawet pół roku – mówiła

    do niego „proszę pana”. Miała lat dziewiętnaście, Laba dwadzieścia sześć. Dalej pani Barbara opowiada o tym jak spotykali się pod cmentarzem albo na

    cmentarzu w Grabowcu. Na wojskowych grobach. Żeby ich nikt nie widział. – Pa-miętam, była taka dziewczyna Marysia, moja rywalka – wspomina. – Ja się o tym dowiedziałam i doprowadziłam do spotkania – była ona, Laba i ja. Już wtedy byłam z nim na „ty” – dodaje. – To sobie wybieraj: albo ją, albo mnie – powiedziała mu wtedy. – No i wybrał mnie – wyjaśnia. – Dobrze zrobił...

    – Kiedy już z Labą zaprzyjaźniliśmy się i byłem w taborze bardzo serdecznie przyj-mowany, to on któregoś dnia powiedział mi, że się zakochał w Polce – opowiada Kazi-mierczuk. – Baśka była córką komendanta milicji obywatelskiej w Grabowcu – dodaje.

    – Nie wiem czy dobrze zrobiłem? – pytał Laba, by po chwili wyjąć fotografię i spytać: – Czy ładna jest?

    – Była ładna, Baśka... – przyznaje Kazimierczuk. Matka Baśki strasznie rozpaczała, kiedy dowiedziała się o  związku córki

    z Labą. Ale znajoma lekarka pocieszając kobietę, mówiła: – Niech się pani cieszy. Wszyscy im kłody pod nogi podkładali, a oni zrobili swoje. Barbara to odważna dziewczyna, spędzą razem życie.

    Bywały dni, że Laba porywał Baśkę i szukał schronienia na kilka nocy. I tak któregoś razu młoda para uciekła do siostry Laby. Minęły jakieś dwa

    tygodnie jak przyjechali rodzice Cygana. Ojciec Laby mówił wówczas do Baśki: – Wiesz, że moja rodzina nie chciała ciebie. Zrobiliście to, co chcieliście. Więc pa-miętajcie, dopóki ja żyję, żeby nie słyszał, ani ze strony Cyganów, a nie ze strony Polaków, że wy żyjecie źle i zachowujecie się nie tak jak trzeba.

    Innym razem Laba zastukał do drzwi mieszkania Kazimierczuka w Lublinie. Powiedział, że Baśkę porwał i spytał: – Czy możemy przenocować?

    – Dobrze – skinął głową reportażysta. Zostali na kilka nocy. Niedługo potem wrócili do Grabowca. – Jesteśmy po ślubie – zameldowali rodzicom Baśki. Komendant milicji nie miał

    wyjścia. Zgodził się na oficjalny ślub.Zdzisław Kazimierczuk mówi o tym, że małżeństwo Baśki i Laby było szczę-

    śliwe do końca. Ale i o tym, że ich dzieci wychowane były znakomicie. Niedługo potem dodaje: – Ich syn któregoś dnia, wiele lat później, zadzwonił do moich drzwi w Zamościu. Przedstawił mi dziewczynę, tym razem córkę pułkownika wojskowe-

  • 18

    go i powiedział, że właśnie porwał ją i czy ja ich przechowam. Co miałem zrobić? Przechowałem. Baśka i Laba mają już wnuka i wnuczkę.

    – Mój teść to był wspaniały człowiek – mówi pani Barbara. – Bardzo dobry człowiek był. Dobry, rozsądny.

    Któregoś dnia– już wtedy chwytała język cygański – Baśka podsłuchała jak teść do teściowej mówił: – Chodź, kupimy jej tę bluzkę.

    Na to teściowa: – Nie!– Chodź, kupimy jej tę bluzkę – powtarzał ojciec Laby.– Nie! – stanowczo odpowiadała kobieta.Teść upierał się przy swoim zdaniu, bo słyszał jak wcześniej Baśka żaliła się

    mówiąc, że wszystkie dziewczyny kupują sobie bluzki, a jej nie stać. I tak wieczorem teść przyszedł do synowej z  pakunkiem owiniętym gazetą.

    Powiedział: – Masz. Baśka rozwinęła gazetę. Była tam niebieska bluzka. – Poszedł i sam mi kupił –

    mówi. – Czterdzieści lat minęło, a ja o tej bluzeczce pamiętam. Tyszowce. Tutejszych Cyganów wspomina były mieszkaniec miasteczka, dziś

    ordynator podwrocławskiego szpitala: – Tabor składał się nieraz z trzydziestu, a na-wet pięćdziesięciu wozów. Zawsze przystawał na brzegu lasu, na polanie. Niektóre wozy były takie, że chyba żaden Ludwik Francuski nie powstydziłby w  nich się przez środek Paryża przejechać. A w środku, nie wiem, jak oni to robili, że przy bra-ku bieżącej wody było tam naprawdę ładnie i czysto – dodaje i dalej mówi o tym, że wozy ustawione były półkolem albo kołem, a w środku kilka ognisk. Że Cyganki przy wozach gotowały jedzenie na trójnogach, a panowie siedzieli, gawędzili i popijali.

    Zdjęć z Tyszowiec nie ma dużo, w książce Kazimierczuka krótka wzmianka. – Ale za tym kryją się duże wydarzenia, wielkie emocje, wiele czasu, który ta spo-łeczność tu spędziła – mówi ordynator. – Oni nie byli letni albo chłodni, albo mdli, jak Niemcy czy Szwedzi. Widać, że to południowcy. Kocham Cyganów!

    HISTORIE Z FOTOGRAMóW – CIąG DALSZy

    Zdzisław Kazimierczuk podkreśla, że temat osiedlenia Cyganów był ciekawy: – Jak później już wszedłem w to środowisko, rzeczywiście to co my widzimy, co wiedzieliśmy o Cyganach to to, że Cyganie pięknie grają. Że Cyganki wróżą, kradną kury. No i tyle. No i jeszcze jak tam gdzieś popiją, no to lepiej z Cyganami nie zadzierać. Tyle wiedzieliśmy o Cyganach. Piękna rzecz, piękne pieśni: „Cyga-nem chciałbym być/ Cygankę chciałbym mieć/ Cyganka mówiła, że kocha mnie” – kłamstwo totalne, takiej piosenki Cygan by nie ułożył – wyjaśnia, by po chwili do-dać: – Wśród Cyganów są przestępcy, a wśród nie–Cyganów nie ma przestępców? Jeśli Cyganie poszli na jarmark i postanowili mieć konia, to po co mieli płacić, jak mogli go po prostu wziąć? Cygan nie mówił, że on kradnie. On sobie bierze. Ten

  • 19

    facet ma dwa konie, no to jak ja sobie wezmę jednego, no to dobrze. Łatwo było to zrobić dlatego, że oni rozmawiali przy koniu po cygańsku. Chłop tego języka nie rozumiał. Nie wiedział, że oni w tej chwili umawiają się, jak tego konia ukradną. Była i przestępczość cygańska, oczywiście. Była taka restauracja tutaj koło parku – „Wisła”. Poszedłem do „Wisły” ponieważ tam umówiłem się z Labą. Byłem z ak-tówką, z teczką. Zostawiłem teczkę przy krzesełku i poszedłem do baru zamówić coś. Wróciłem, teczki nie było. A orkiestra cygańska grała w „Wiśle” w tym czasie, chodziła od stolika do stolika. Postanowiłem poczekać na Labę i powiedziałem: „Laba, to chyba ci twoi ukradli mi teczkę, bo nie mam teczki”. Poszedł. Przyniósł teczkę. I w porządku. Cyganie przyszli. Przeprosili. I zagrali coś tam do stołu.

    Ola Gulińska, koordynatorka projektu „Historie z fotogramów”: – W Ośrodku „Brama Grodzka – Teatr NN” w  Lublinie rozpoczęliśmy serię wypraw śladami reportażysty i fotografika. Na początku zakładaliśmy, że po prostu odnajdziemy osoby ze zdjęć, aby nagrać ich relacje. Z czasem okazało się, że historie Polaków są równie ważne. Mówię o sąsiadach osiedlonych Cyganów, ich kolegach z pracy czy ze szkoły, milicjantów przeprowadzających akcję, po prostu ludzi, z którymi się stykali. Spodziewaliśmy się wyłącznie opowieści pełnych stereotypów, na przy-kład: „przyjechał tabor, wszyscy byli kolorowo ubrani, wieczorem tańczyli”. Wiele osób pamięta konkretne rodziny, które wynajmowały pokój na zimę. Okazało się, że obraz Cyganów we wspomnieniach jest dużo bardziej złożony.

    2009

    Projekt „Historie z fotogramów” realizowany był w latach 2006–2007 przez Ośro-dek „Brama Grodzka – Teatr NN” i  sfinansowany przez Wspólnotę Europejską w ramach Programu Młodzież. Wspomnień Polaków i Romów wysłuchali: Aleksan-dra Gulińska, Agnieszka Zachariewicz, Joanna Stachyra, Agnieszka Góra, Marta ślaska, Agnieszka Caban i Damian Danak.

  • 20

    krzyk do nieba

    ODDZIAŁ ZAMKNIęTy

    Lublin. Przystanek 506: ABRAMOWICKA – szpital. Siódmy oddział zamknięty Szpitala Neuropsychiatrycznego im. prof. Mieczysława Kaczyńskiego mieści się w dwupiętrowym budynku, który wymaga remontu. Z szaroburych murów od-pada tynk. Z futryn okiennych odpryskuje farba. Wzrok przykuwa kilkumetrowa rynna w części pokryta brązową emalią.

    Drzwi oddziału na drugim piętrze otwiera pielęgniarka. Korytarz jest długi. Sufit biały. Na posadzce beżowe płytki, te przy ścianach

    w  ciemniejszym odcieniu. Przy uchylonym oknie – na końcu korytarza, obok gabinetów lekarskich – żółty kaloryfer, dwa ciemnozielone fotele i kwiat donicz-kowy.

    Słychać krakanie gawronów.Pielęgniarka zapewnia, że mnie wypuści. – Tylko proszę zawołać – dodaje.Przytakuję skinięciem głowy i pytam o pracownię terapii zajęciowej. – To tam

    – mówi, wskazując drzwi po lewej.ściany pracowni malowane na żółto. W tle jedna z radiowych rozgłośni komer-

    cyjnych. Co jakiś czas słychać dzwonek do drzwi. Dochodzi dwunasta.Monika (praktykantka, szczupła blondynka o prostych włosach do ramion i po-

    godnej twarzy, prowadzi zajęcia z arteterapii): – A może coś powycinają panie? Tutaj są skórki z pomarańczy.

    – Ja chcę… – mówi Janka, pacjentka w średnim wieku, włosy ma farbowane. Siedzi przy stoliku pod ścianą, koło drzwi. Robi koszyczki. Układa je na krześle.

    Monika: – No?Janka, mówi dość wolno, głos ma ochrypły: – Żeby z tych skórek powycinać...Monika: – Korale?Janka: – Nie, listki.Monika: – Aaa! Listki.W kącie – na krześle – siedzi kobieta. Plecie warkocz ze sznurka. Mówi, że to

  • 21

    uchwyt do koszyczka. Na stole: skórki z owoców, zielona włóczka o ciekawej fak-turze, bibuła i różnobarwne tasiemki.

    – Kolory bardzo dobrze wpływają na nas, chorych psychicznie – tak mi później Janka mówi, kiedy siedzę obok i dzieli nas stół. – To jest ważne. Ja dla siebie robię rzeczy w jednej tonacji. Przeważnie są to kolory ziemi. To jest terapia, jak się pa-trzy na tak kolorowe rzeczy.

    Majka, młoda brunetka: – Kwiatki, tulipany... Wszystko robiłyśmy razem. – Dużo zieleni, koloru nadziei.

    Janka: – I życia.Majka: – To jest jedyne miejsce, gdzie możemy się zrelaksować. No, jeszcze

    sprzątamy, ale to jest…– Przyjemniejsze.Majka: – To jest relaks. Ja jeszcze chodzę do pracy.– Tak?Majka: – Składam koperty. Odpłatnie. Ale to nic. Chodzi o to, aby mieć jakieś

    zajęcie. Bo ja już niedługo wychodzę.ściany zdobią prace pacjentów.Majka: – To my robiłyśmy, ale nie nasza grupa, tylko osoby, które były przed

    nami. Mają niektórzy zdolności plastyczne. Nie wykorzystują tego nawet. Była tutaj taka pani, co żabki nam rysowała. Wyklejaliśmy te żabki. świetnie było!

    I

    Lublin – śródmieście. Stara kamienica niedaleko lubelskiego oddziału Instytutu Pamięci Narodowej i redakcji jednego z tutejszych dzienników. Pokój na parterze jest ciasny i zagracony. Na półkach pod ścianą: stos kartek, granatowy segregator, dziurkacz do papieru i filiżanka. Na ścianie: tablica korkowa, lustro i zdjęcia. Na biurku: drukarka, przybory do pisania, spinacze, Redd’s w zielonej puszce, zapal-niczka i  paczka papierosów typu slim. W pokoju dwa brązowe fotele: jeden przy drzwiach, drugi przy dużym oknie. W powietrzu unosi się dym papierosowy.

    Hanka Z. (młoda blondynka, koło trzydziestki, o pociągłej twarzy i średnio wy-datnych kościach policzkowych, włosy proste i niedługie) opowiada o rysunkach, które powstały w  szpitalu psychiatrycznym podczas terapii zajęciowej: – To są rzeczy z wyobraźni. Malowałam je w stanach trochę lękowych.

    – Portrety?Hanka: – Nie. To są rzeczy niekontrolowane. To pędzel coś ze mnie wydobywa.

    Używam barwy różnie. Maluję kilka kartek, aż do momentu uzyskania pewnego rodzaju równowagi i wyciszenia – mówi. I dodaje, że zawsze była osobą twórczą. Bo już mając lat siedem rysowała szlaczki w zeszycie. – To były moje pierwsze malarskie próby – mówi i uśmiecha się, siedząc na fotelu, tym przy drzwiach.

  • 22

    W czwartej klasie wydrapała jelenia na rykowisku, którego babcia oprawiła w ramkę i powiesiła na ścianie. – Tym mnie zachęciła do malowania i rzeźby – do-daje. – Jestem plastykiem z wykształcenia.

    I I

    Hanka od piętnastu lat choruje na schizofrenię. – Próba odnalezienia się w świecie jest dla mnie powrotem do mnie samej – mówi dość naturalnie i spokojnie. – Akceptuję każdy swój stan. Jeśli jestem wariatką, no trudno, tak mi przyszło żyć. Nie akceptuję w sobie takich „shadows of the mind” („cieni umy-słu”). Takich ciemnych stron.

    Jest aktywna zawodowo. Dodaje: – Pracę podjęłam po zachorowaniu. Potra-fiłam ją utrzymać i wypełniać zawodowe obowiązki. Przez moment były bardzo duże trudności. Ludzie odnosili się nieufnie w  stosunku do mnie. Ja też byłam nieufna. Ale pozwoliłam się poznać od różnych stron, nie tylko chorobowych epi-zodów. To pozwoliło mi wrócić do społeczeństwa i pełnić normalne funkcje.

    Przed zachorowaniem pracowała jako pielęgniarka psychiatryczna. Miała bezpośredni kontakt zarówno ze szpitalami psychiatrycznymi, jak i z pacjentami. Praktyki odbyła na oddziale XXIII w Kocborowie. Nawiązywała kontakt z osobami zanurzonymi w swoim świecie. Opiekowała się dziewczyną pogrążoną w katato-nii. – Ta dziewczyna pod koniec mojej opieki zaczęła rozmawiać ze mną – wspo-mina. – Co prawda głos miała taki bardzo cichy. Ale ona opowiadała o  swoich doświadczeniach sprzed choroby. To była forma skargi. Forma skargi…

    Zdała egzaminy na Wydział Muzyczny Uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskiej w Lublinie. – To była dosyć poważna decyzja, ponieważ wiązała się z dużym ob-ciążeniem finansowym, gdyż studiowałam zaocznie – mówi. – Musiałam podołać pracy, rodzinie i studiom. Byłam jedną z najlepszych studentek.

    Boi się zastrzyków. Miała półtora roku, kiedy leczono ją na oddziale zakaźnym. Była sama. Bo matce zabroniono przebywać z  dzieckiem. – Więc proszę sobie wyobrazić, dziecko półtoraroczne, które w chorobie zostaje pozostawione samo sobie – wspomina po latach. – Może ta pierwsza trauma uwrażliwiła mnie?

    Jest nadwrażliwa. – Jeśli ja jako człowiek doświadczam czegoś swoją skórą – mówi – swoim ciałem, umysłem, to znaczy, że drugi człowiek – ja w ten sposób – ma takie samo ciało, tak samo czuje, myśli…

    Jakiś czas potem doda: – Osoby, które chorują na tę chorobę dużo czują, po prostu…

    HALUCyNACJE I  POSTRZEGANIE RZECZy NIEREALNyCH

    Schizofrenia jest problemem, który wiąże się z utratą możliwości rozumienia w pełni tego, co się dzieje w świecie zewnętrznym i w świecie wewnętrznym

  • 23

    człowieka. To choroba tajemnicza – definiuje chorobę Grzegorz Kopacz, psychia-tra z Kliniki Psychiatrii w Lublinie, autor grafik prezentowanych w Bibliotece im. H. Łopacińskiego w Lublinie, juror ogólnopolskiego konkursu literackiego „Od-mienny świat?”. I precyzując swój wywód stwierdza: – Wśród zaburzeń ostrych spotykamy przede wszystkim zaburzenia myślenia i spostrzegania. Pojawiają się halucynacje i postrzeganie rzeczy nierealnych.

    – To po prostu żargon medyczny, który absolutnie nie ujmuje tego, co odczuwa osoba, która przeżywa stan psychotyczny – oburza się Hanka, stara się mówić wy-raźnie. – Ja przyznaję, że jako osoba chora na schizofrenię nie mogę odnieść się do tego, czy urojenia są prawdą czy nie, ale z tego co widzę, jak bardzo urojony jest ten świat i jak wiele absurdalnych rzeczy w nim się dzieje, to trudno się odnieść. Naprawdę chyba trzeba być wariatem, żeby nie zwariować!

    – Urojenia?– No na przykład – mówi coraz ciszej – że w rurach mają podsłuchy świadkowie

    Jehowy – uśmiecha się i wyjaśnia: – Gdy popatrzymy na współczesny świat i patrzą-ce na nas wszędzie kamery, to można się troszeczkę zdenerwować. Jesteśmy bez przerwy śledzeni. Być może schizofrenicy ujmując ten problem w postaci takiego urojenia to wyrażają coś głębszego.

    Mówi, że wariat jest mądrym człowiekiem. – Pokazuje całe, przepraszam, to gówno świata swoim zachowaniem. Jest pewien artysta malarz, który maluje gów-nami. On robi to samo, co zawsze robili wariaci w szpitalach psychiatrycznych. Malowali te ściany gównami. Proszę zrozumieć to przeniesienie i  tę metaforę i wziąć sobie to do serca. Są takie objawy jak koprolalia… Koprolalia to jest nic innego jak gówniana mowa czyli przeklinanie. Koprofagia to jest zjadanie wła-snych gówien. W wariatach jest jakaś, jakaś głęboka intuicja, która mówi: „ludzie, otwórzcie oczy”.

    I I I

    Hanka odpala kolejnego papierosa. Po chwili milczenia zaciąga się, wyznając: – We mnie wyzwoliła się reakcja, taka wariacka – ton głosu zmienia się, mówi coraz spokojniej i cieplej – czyli po prostu taka bardzo potężna, kompletnie zmie-niona świadomość z powodu tego, że… Wtedy miałam przekonanie, że ktoś kogo bardzo kochałam został… Po prostu zgwałcony jako dziecko. I wtedy mój świat się zupełnie przemienił… I wtedy ja zwariowałam. To miało miejsce w Lublinie… No cóż? Ja... Ja po prostu krzyczałam do nieba… O sprawiedliwość… Jako wariatka… A, proszę mi wierzyć, wariaci mają donośny głos!

    Do szpitala – dwukrotnie – została zabrana siłą.– I w związku z tym reaguję na baczność w sytuacji, kiedy widzę te czerwone

    kamizelki z pogotowia ratunkowego – teraz mówi coraz głośniej. – Zdrowieję na-

  • 24

    tychmiast. Po prostu nie ufam im. Podobał mi się stosunek osób, z którymi pra-cowałam kiedyś. Oni przynajmniej, w tej swojej bezradności, potrafili żartobliwie odnosić się do siebie i do pacjentów – ich szaleństwa. Kiedyś po prostu lekarze byli ciepli…

    – Powołanie...Hanka: – Tak. Teraz wykonuje się chyba go wyłącznie dla pieniędzy. Nie wiem,

    o co chodzi z tymi pieniędzmi. Może jest to jakaś wartość?– Podobno pieniądze szczęścia nie dają.Hanka: – No chyba dają, skoro ludziom na nich tak bardzo zależy.– Może nie wiedzą co to szczęście.Hanka: – No, może dlatego szukają tam, gdzie myślą, że je znajdą.– Szukają prostszej drogi.Hanka: – Pewnie tak. Chociaż nie wiem. Przyznam, nie mam takich doświadczeń.

    NotatnikSzpitalne namioty głuptasie, kotary, zasłony świątynne i ta, która się pochylaktóra szybkim krokiem porusza nici żywota i głoszapis EKGEEGcałe Gwiatrami w D.

    ELEKTROWSTRZąSy

    Elektrowstrząsy to metoda leczenia, szczególnie skuteczna w depresji, stosowana też w leczeniu schizofrenii zwłaszcza katatonicznej, w skojarzeniu z innymi me-todami, polegająca na poddaniu chorego krótkotrwałemu działaniu prądu elektrycz-nego, w psychiatrii polegająca na przepuszczeniu przez czaszkę prądu elektrycznego zmiennego. Elektrowstrząsy wywołują napad padaczkowy z fazą toniczną i klonicz-ną. Czas działania prądu do 1 sekundy, napięcie do 130V, natężenie do 400mA.

    Hanka była obecna przy stosowaniu elektrowstrząsów: – Przykłada się elek-trody do głowy i puszcza się jakiś tam zakres prądu. W takiej sytuacji następuje bardzo silny szok dla organizmu, przekrwienie całej tkanki, żyły występują na wierzch. Następuje dezorganizacja systemu organizmu. Puszczają zwieracze – mówi powoli i wyraźnie – puszcza wszystko! Jest to tak wielkie spięcie, no jest to po prostu potworne. Człowiek sinieje. Krew prawie że bucha przez, przez twarz… Przez wszystko!

    Tak było kilka lat temu. – Być może teraz wygląda to zupełnie inaczej – dodaje, ale nie ma ochoty oglądać tego po raz wtóry. Podkreśla tylko z naciskiem:

    – Lekarze są generalnie bezradni wobec tych chorób.

  • 25

    Grzegorz Kopacz: – Schizofrenia jest taką urodą polegającą na tym, że od cza-su do czasu pewne sprawy chorobowe mogą się otwierać. Leczenie ma zarówno funkcję terapeutyczno–leczniczą jak i profilaktyczną.

    Hanka: – W chwili obecnej słyszę, że pojawiają się nowe możliwości zarówno leczenia, jak i terapii...

    Grzegorz Kopacz: – ... przez wprowadzenie nowych leków, które dają mniej objawów ubocznych, a  powodują likwidowanie objawów wytwórczych. Oczywi-ście obok leków istotne znaczenie mają pewne formy psychoterapii rodzinnej czy wspierania psychoterapeutycznego.

    Hanka: – Mam matkę, która bardzo mi pomaga. Ja mam dziecko. W tych trudnych chwilach, kiedy ja po prostu miałam ze sobą ogromny problem akceptacji mojej cho-roby, zanim wydobyłam się z tego w większą aktywność, ona opiekowała się moim dzieckiem i mną. Jest to bardzo trudne doświadczenie dla matki. Tak przypuszczam.

    ODDZIAŁ ZAMKNIęTy – CIąG DALSZy

    Raz, dwa, trzy… sześć koszyczków! Janka, uśmiechając się: – Siedemnaście miało być. Zobaczmy co z  tym wymyślimy. (Bo każdy koszyczek jest inny. – Nie ma dwóch takich samych – mówiła mi wcześniej).

    – No, dobrze mówisz – wtrąca Mirka, pacjentka (dopiero co przyszła).Janka: – Dać mi wódki? – śmieje się. I po chwili dodaje: – Nie wolno nam alkoholu.A Mirka na to: – Ale piwo bezalkoholowe…Janka: – Ale ja nie lubię piwa.Mirka: – No, ale wódki bez alkoholu nie ma.Janka, kończąc dygresję o alkoholu: – Lubię piwo Karmi.I wraca do swoich koszyczków. Bo mówiła, że ma być siedemnaście.

    NIEODPARTA POTRZEBA

    Lublin. Miejski Dom Kultury nr 2. O terapii sztuką mówi mi Anna Staniak (otwarta i sympatyczna kobieta o drobnej twarzy i bujnych włosach; jest na-uczycielką w Miejskim Domu Kultury nr 2 w Lublinie, współkoordynatorką projek-tu „Artyści Życia” i komisarzem wystawy „Detale z architektury starego miasta”). Zaczyna od tego, czym może być sztuka dla osób zdrowych. Podkreśla, że więk-szość artystów tworzy, bo posiada taką nieodpartą potrzebę. Że tego instynktu twórczego nie da się zignorować. Że… I tak samo jest z osobami chorymi.

    Sięga po segregator, który stoi na półce za jej plecami. I wypina jeden z rysun-ków. Trudno stwierdzić, co przedstawia ta praca: eksplozja kolorów, malarstwo żywe… – Agresywne i  bardzo ornamentalne w  treściach mocno niepokojących – dodaje Anna Staniak. – Tego, że jest na nim portret, trzeba się dopatrzeć. Składa

  • 26

    się z wielu światów, z wielu przeróżnych form, które tworzą nie do końca spójną całość. W malarstwie schizofreników jest to, co w osobie chorej.

    I mówi dalej: – To praca Renaty Bujak, malarki krakowskiej nurtu Art Brut (w języku polskim oznacza „surową, nie fałszowaną sztukę”, w języku francuskim brzmi „szlachetna gorzka sztuka”), która była śpiewaczką operetkową. Kiedy za-chorowała na schizofrenię, nie była już w stanie śpiewać. W szpitalu psychiatrycz-nym w Krakowie zaczęła malować. Okazało się, że jest bardzo uzdolniona. Jest to oryginalna twórczość.

    Hanka: – Terapia sztuką jest po prostu sposobem, w jaki ludzie starają się ła-godzić ból świata, te wszystkie cierpienia, lęki, fobie, te psychiczne nasze bolącz-ki, z którymi sobie nie radzimy. Tylko, że no, niestety… Ludzie naprawdę malują prawdę… To co widzą, to co słyszą, to co wiedzą… Dlatego współczesna sztuka i arteterapia też są smutne. Niestety smutne. – Przy lubelskim Teatrze im. Juliusza Osterwy jest teatroterapia…

    Hanka: – Ostatnio oglądałam sztukę „Izadora”. Byłam pod dużym wrażeniem. Nasze teatry osób niepełnosprawnych stoją na znacznie wyższym poziomie niż teatry zachodnie. Odeszło się wreszcie od grzybków i muchomorów, prawda?

    Przytakuję. Ona mówi dalej: – To duży krok naprzód. Upośledzonych umysło-wo, z którymi zresztą pracuję, zaczyna się traktować jak zwykłych ludzi, jak zwy-kłych ludzi… Już nie takich odrzuconych.

    Grzegorz Kopacz: – Artyści, którzy mają problemy schizofreniczne, a potrafią te treści chorobowe umieścić w ramach kreacji artystycznej, o wiele pełniej są w stanie żyć i radzić sobie z chorobą.

    – Pan rysuje…– Tak. Moje rysowanie z jednej strony jest prowokacją. Niektóre moje rysun-

    ki odwołują się do tego, co takie bardzo naturalne i  pierwotne w  zakresie ze-wnętrznej egzystencji, a  inne do aspektów symbolicznych związanych z naturą wewnętrzną, symboliczną, trochę lękową, surrealistyczną.

    Hanka: – Niedawno zaczęłam pisać. Język polski jest językiem najdoskonal-szym na świecie. Jest w nim tak wiele niuansów i znaczeń – dodaje, przewracając kartki notatnika, by za chwilę przeczytać:

    Żółte półksiężyce jabłek w herbacieranoi złodzieje nocy i snówi skradzione wszystko prócz lękuktóry artefaktemi został.

    2007

  • 27

    W Polsce jest około 400 tysięcy chorych na schizofrenię. Autorką wierszy jest Hanka Z. Graficzna forma zapisu wierszy na podstawie recytacji Hanki Z. Imię głównej bohaterki i imiona pacjentek szpitala psychiatrycznego zostały zmienione.

  • 28

    Lubię pomagać innym

    Kamil stał na przystanku, kiedy spytał: – Czy możecie mi sprawdzić, o któ-rej odjeżdża autobus?

    Odezwały się młode dziewczyny. Zaczęli rozmawiać. Okazało się, że nowo poznane koleżanki idą na Starówkę.

    – I w końcu się z nimi do baru wybrałem – uśmiecha się Kamil. – Starałem się nikomu o tym nie mówić, bo zaraz by było: „Tak, idziesz z nieznajomymi”, albo: „Coś ci mogą zrobić”. Czasami może faktycznie trzeba być ostrożnym, ale pomyślałem sobie: „Co takie dziewczyny mogą mi zrobić?” Gdybym miał się wszystkiego bać, no to kurczę, nic by się nie działo.

    MASAŻySTą MIAŁEM Być PO PODSTAWóWCE

    Kamil ma 25 lat. – Od urodzenia nie widzę – mówi. – Mam lekkie poczucie światła, jakieś zarysy – dodaje. Od trzech lat jest dyplomowanym masażystą. Wcześniej pracował w prywatnym gabinecie w Lublinie, teraz jest masażystą na Oddziale Rehabilitacji w szpitalu w Bełżycach. Pracę znalazł dzięki pomocy Fun-dacji Fuga Mundi.

    – Masażystą miałem być już po podstawówce – opowiada. – Miałem iść do technikum masażu do Lasek. Ale z powodu problemów z oczami nie poszedłem – dodaje. Niedługo potem zaczął robić amatorskie masaże znajomym. – Tak w ciemno – uśmiecha się. – Ale później trafiłem do studium w Lublinie. Bo lubię pomagać innym.

    Pacjenci bywają różni. W prywatnym gabinecie było tak, że pacjent przycho-dził, płacił i wymagał. – Tutaj też się zdarzają i tacy, którym coś nie podpasuje, ale przychodzą przede wszystkim ludzie życzliwi – podkreśla. – Miałem pacjenta, który przez cały masaż usiłował się mnie o wszystko wypytać: co robię? gdzie i  z kim mieszkam? Inni opowiadają o sobie. O tych milszych chwilach, ale i o swoich proble-mach, a nawet ciężkim dzieciństwie. Ja pewnych rzeczy bym czasem nie powiedział, a ludzie nieraz opowiadają wszystko. Ja się dziwię, że aż tak mogą się otworzyć.

  • 29

    MŁODZI CZęSTO POMOGą

    Mieszka w Lublinie z mamą i starszym bratem. Kiedy pracuje na pierwszą zmianę, wstaje około szóstej rano. Je śniadanie, myje się i o siódmej wy-chodzi. Później pędzi na autobus. I tak w Bełżycach jest po ósmej. Pracuje sześć godzin.

    – Mam dni wesołe, no i poważne, jak każdy – mówi. – Bo na wszystko jest w na-szym życiu miejsce: i na smutek, i na żart.

    Przyznaje, że nie ze wszystkim radzi sobie idealnie. Ale stara się, na przy-kład wtedy, kiedy robi herbatę i  kanapki. No i  wtedy, gdy idzie z  laską. Na pamięć zna drogę do sklepu i  pracy. W pokoju wszystko ma swoje miejsce. – Wiem, że płyty są tu i one mają tu leżeć – tłumaczy. – Wiem, gdzie mam po nie sięgnąć.

    Kiedy potrzebuje pomocy, zwraca się do najbliższych. Na przystankach pro-si nieznajomych o sprawdzenie rozkładu jazdy lub przeprowadzenie przez ulicę. |– Kiedyś zacząłem rozmawiać z młodym gościem, bo mnie przeprowadził przez ulicę – wspomina. – I tak sobie gadaliśmy. Okazało się, że jedzie w moją stronę. Tak miło się czas spędziło – dodaje.

    Ale bywa i  tak: – Czasami idzie się ulicą. Po prostu ktoś stoi. Nieraz się na niego wpadnie, to jest odzywka: „Jak chodzisz?!” Najgorsze jest to, że to są lu-dzie starsi, bo młodzi często pomogą. Jak młodszy byłem, to niedaleko mieszkało kilku agentów. No to było tak, że słyszałem takie odzywki o ślepych. Ale później zacząłem to olewać. Wiem, że to ten ktoś jest niewart niczego. Czasami potrafię się szybko wkurzyć, także wolę to przemilczeć.

    LILIE Z OGRóDKóW DZIAŁKOWyCH

    Często wraca wspomnieniami do dzieciństwa. Bo nie musiał się wtedy o nic mar-twić. Pracowała z nim mama. Pomagała stawiać pierwsze kroki. – Ale moje dzie-ciństwo było takie jak każde inne – podkreśla Kamil. – Też się bawiłem.

    Już od dziecka dużo spacerował. – A to z Konradem, rówieśnikiem ode mnie z klatki, a to z mamą – dodaje.

    Z dzieciństwem kojarzy mu się zapach waty cukrowej. No i lilii, które kwitły w ogródku działkowym.

    Miło wspomina udział w konkursach recytatorskich i  teatralnych. W Łomży w 1997 roku recytował Herberta. Występował też w Lublinie, na przykład w Prze-glądzie Teatralnym Nieprzetartego Szlaku w Chatce Żaka.

    Były też gorsze chwile w życiu Kamila. Leżał w szpitalu. – Miałem problemy z oczami – mówi. – No i taki drobny wypadek, bo trochę jeździłem w kolarstwie tandemowym.

  • 30

    PLAC LITEWSKI KOJARZy MI SIę Z PEWNą MAGDą

    Kamil interesuje się muzyką i komputerami. Ma swoją stronę internetową. Lubi radio. Są dni, kiedy słucha Eski lub Radia Centrum. Ale są i takie chwile, gdy przestawia się na starsze przeboje. – Zależy od mojego nastroju – wyjaśnia. – Bo u mnie to się wszystko szybko może zmienić.

    Kiedy wraca z  pracy, leniuchuje albo spotyka się z  przyjaciółmi. – Ostatnio byłem na próbie, bo znajomi będą zakładać zespół rockowy – opowiada. – Kumpel kupił perkusję. Jest gitara, głośniki. Siedzieliśmy u niego w domu, oni ćwiczyli, śpiewaliśmy. Jakieś piwko do tego było. No trzymam za nich kciuki. Jest jedna dziewczyna, która fajnie śpiewa. Wiem, że oni są roztrzepańcy, ale w dobrym kie-runku idą. I dadzą sobie radę, bo znam ich trochę – dodaje.

    Lubi miejsca, gdzie nie jest głośno. Często chodzi na Plac Zamkowy. Lubi Sta-rówkę lubelską i Plac Litewski, gdzie jest fontanna. – Z każdym miejscem wiążą się jakieś wspomnienia – podkreśla. – Plac Litewski kojarzy mi się z pewną Magdą, z którą tam byłem trzy lata temu. A Starówka ze spotkaniami z naszą paczką. Na pewno chciałbym się kiedyś wybrać do ogrodu botanicznego. Tam jeszcze, nieste-ty, nie byłem. Może wybiorę się tam na wiosnę.

    X 2009

  • 31

    tu

    O MAŁEJ: PODOBNA DO MATKI

    Tamtego dnia – powietrze było letnie, niebo czyste – Mała świętowała swoje piętnaste urodziny. Był poniedziałek, dwudziesty trzeci dzień lipca dwa tysiące siódmego roku. W powietrzu unosił się zapach pikantnych skrzydełek, kiełbasek i boczku z grilla. Do Małej przyszły koleżanki. Babcia Łucja podała tort i wuzetkę, ciasto kakaowe przekładane bitą śmietaną. Postawiła szampana, uśmiechała się i mówiła: – Po deczku możecie spróbować. Wszytko dla Małej.

    Mała – jak zdrobniale mówi o niej babcia Łucja – ma na imię Julka. Jest podob-na do matki. Mała nie jest taka mała. Ma metr siedemdziesiąt wzrostu. Jest do-brze zbudowaną szatynką. Jak to młode: lubi się umalować i ładnie ubrać. Ostatnio krzyku narobiła, bo złamała sobie paznokcia. Na włosach ma pasemka – w salonie fryzjerskim była nie tak dawno, tuż przed ślubem ciotki Basi. Fryzjerka uśmiechała się i mówiła: – To pewnie nagroda od babci za dobre świadectwo. (Na weselu Mała balowała z babcią – nie byle gdzie, bo w „Dworku Szlacheckim” przy ulicy Siennej w Lublinie. Dochodziła trzecia jak taryfę zamówiły. Bo dziadek wrócił wcześniej.)

    Po wakacjach Julka pójdzie do trzeciej klasy gimnazjum. Mówią, że w „jedynce” – szkole przy ulicy Kunickiego, w dzielnicy Dziesiąta – jest niski poziom. Że narko-tyki i kradzieże. – Ale w tej szkole jest lepiej niż w poprzedniej – powie mi Łucja. Później doda, że nie ma pępków na wierzchu. I to: – Wychowawczyni lubi Julię. Jest jej oczkiem i prawą ręką.

    Mała chce pójść do technikum. Myśli o kierunku związanym z telekomunika-cją. – Jak zrobię maturę, będę miała konkretny zawód – podkreśla. I dodaje, że jeśli zechce dalej się uczyć, to będzie miała takową możliwość.

    Jest rozsądna i dojrzała. Kiedy po zajęciach szkolnych wstępuje do „Stokrotki”, dzwoni i tłumaczy: – Babciu, będę później.

    Na dyskoteki nie chodzi. Chyba, że te szkolne. Wówczas mówi Łucji z kim idzie i o której wróci. Razem z babcią chodzi na koncerty i imprezy plenerowe. Dziad-kowi nie zawsze się chce.

  • 32

    Któregoś dnia Julia spytała: – Babciu, czy mogę pojechać z koleżankami na dyskotekę w Bystrzejowicach? Tłumaczyła, że tam jeżdżą starsze koleżanki. Że jest fajnie… Ale babcia odpowiedziała tonem dość stanowczym: – O nie, moja koleżanko. Mam koleżankę na biletach. Jej syn dyskotekę prowadzi. Chcesz, żeby miał ciebie na oku? Nie ma sprawy. Kamery zamontujemy.

    – Może tam czasem coś sobie i pomyśli, kiedy tak mówię – tak mi później Łucja powie. – Ale zawsze wysłucha do końca.

    Mała wie, że Łucja się martwi. Bo pamięta, że – wówczas miała dwanaście lat – na jednym z plenerowych koncertów ktoś ostrzem okaleczył babci nogę. Kiedy stały przy ambulansie, Julia kurczowo trzymała się babcinej spódnicy. Twarz miała bladą, a oczy pełne smutku i przerażenia, kiedy błagała: – Babcia, aby nie do szpitala!

    – Ja jej dużo tłumaczę – zdradzi mi Łucja. Mówi jej: – Spójrz jak tu u sąsiadów dziecko się chowa. Spójrz na moją siostrę. Tam naprawdę jest złe wychowanie. I dorosłych, i dzieci. – I pyta dalej: – Czy chcesz być taka jak oni?

    TAM

    Uciekała oknem. Poobijana spała w pokrzywach. Bo w domu źle się działo. Tamta „babcia”… – Kiedyś garść włosów z głowy jej wyrwała – wspomni Łucja.– Za co? – Bo dziecko wody chciało.

    O OśRODKU: ZAPEWNIA DySKRECJę

    Ośrodek adopcyjno–opiekuńczy w  Lublinie mieści się w  bloku mieszkalnym przy ulicy Poniatowskiego. (Z okna budynku widać: huśtawki malowane w kolorach żółtym i zielonym; kilkuletnią dziewczynkę – ubraną w pomarańczowy t–shirt i oliwkowe spodnie – z kolbą kukurydzy w rączce; na ławce pod wierzbą płaczącą dwoje młodych z wózkiem dziecięcym; starszą kobietę o siwych włosach, która kłania się i mówi: „dzień dobry”…).

    Klatka schodowa jest ponura. Ze ścian odpryskuje farba, a schody są wąskie. Drzwi na pierwszym piętrze otwiera elegancka i  szczupła kobieta o  czarnych, krzaczastych brwiach i starannie podwiniętych włosach do ramion. Nosi grzywkę. Uśmiecha się szczerze.

    – śmiało, proszę mocniej – mówi, kiedy tłumaczę, że drzwi ciężko się otwierają. Za drzwiami: meble biurowe, stojak na tablicę, krzesła w kolorze granatowym

    i czarnym, może piętnaście (dokładnie nie wiem – nie liczę), ustawione w półokrę-gu. ściany malowane na żółto.

    Pytam o Marzenę Szczygielską, psycholożkę, która poprowadzi szkolenie dla rodzin zastępczych spokrewnionych.

  • 33

    – Jeszcze nie przyszła. Proszę poczekać – uprzejmie odpowiada kobieta z grzyw-ką, ta sama, która przed chwilą mówiła: „śmiało, proszę…”. I wskazuje na krzesło, to przy wejściu. Dłonie ma delikatne.

    Na spotkanie przyjdzie Łucja W. Razem z mężem Zbigniewem jest rodziną za-stępczą dla Julii, wnuczki. Na szkolenie, które obejmuje pięć spotkań, zostali skie-rowani przez Miejski Ośrodek Pomocy Rodzinie w Lublinie.

    Marzena Sz., trener programu PRIDE (opiera się na założeniu, że największą war-tością dla dziecka jest życie rodzinne, bez względu na to, jak zdefiniujemy pojęcie „rodzina”) to sympatyczna, nieduża brunetka o dziewczęcej urodzie i bujnych wło-sach. Spojrzy na mnie spod okularów i powie, że z rodzinami zastępczymi rozmawia o ich problemach. Że ośrodek zapewnia dyskrecję. Że… Właśnie tak będzie mówić.

    Po jakimś czasie Łucja doda: – No bo takim młodym rodzicom to coś tam może się bardzo przydać. Ja to tylko mogę sobie utrwalić w głowie to, co już znam z do-świadczenia. Bo człowiek już to wszystko przeszedł na własnej skórze. Ale zawsze można czegoś ciekawego tam posłuchać.

    O ŁUCJI : BABCIA JEST W PRACy

    To było kilka dni temu. Dochodziła czternasta. Telefonowałam do Łucji. Ode-brała młoda dziewczyna. – Pewnie to Julia – pomyślałam. I spytałam o panią Łucję. Wtedy ona – głos chyba należał do Julii – odparła: – Babcia jest w pracy. Będzie około piętnastej.

    – Ja do za dwadzieścia pięć trzecia pracuję – tak mi później babcia powie.Minęło już lat siedemnaście, od czasu kiedy Łucja podjęła pracę w  jednym

    z lubelskich szpitali. Jest magazynierką. Babcia nie załapała się na wcześniejszą emeryturę. Ale nie narzeka. Do pracy ma blisko, na bilet nie traci. Lubi spacery, nawet w upalne dni. – Bo alejki wysadzone są drzewami – doda.

    O BABCI: TO TWOJA MAMA

    Jest środa. Dochodzi szesnasta. Dziś, kiedy za oknem się chmurzy, a wirusom atakującym nasze komputery stuknęło dwadzieścia pięć lat – przed dwo-ma dniami Mała miała urodziny, wtedy świeciło słońce, były kiełbaski i  tort… – siedzę przy stole z drewna. Pokój jest mały. Na krześle obok: niewysoka kobieta o pogodnej twarzy. To Łucja W. Ma na sobie dżinsową koszulę, spod której wy-staje czerwona bluzka z przodu zapinana na kilka guzików. Nosi czarne pantofle i dżinsy z nogawkami zwężanymi na kostce. Na palcu prawej dłoni ma złoty pier-ścionek. Na lewej ręce zegarek na czarnym pasku. Włosy ma krótkie, farbowane na ciemno. Jest zadbana. Chociaż jak sama mi mówi: – Oj, teraz to nie mam ładu z włosami. Niemalowane.

  • 34

    Może widać odrosty. To nieistotne. Bo jest po pięćdziesiątce. Ale nikt tyle nie daje. Zdarza się, że kiedy idzie z wnuczką, znajomi Juli przyglądają się Łucji i mó-wią do Małej:

    – O, to twoja mama! A Julia na to: – Nie, to babcia!Łucja opowiada mi: – A jak idziemy we trzy, ja, ona i moja córcia a jej mama, to

    ludzie mówią o jej mamie, że to jej siostra.

    O MęŻU: JEST ALKOHOLIKIEM

    Łucja lubi jak w domu jest porządek. O sobie mówi, że jest pedantką. – A Julia sprząta? Roześmiała się. – Z tymi ubraniami to nie bardzo. Ale podkreśla: – Jak pytam: „Julka, masz coś do prania?”, to nie mogę nic złego powiedzieć, bo ona zawsze składa do pralki. Mówi: „Przecież wiesz, że wszystko jest w pralce”.

    Od czasu do czasu na męża się złości. Zbyszek siedzi w domu, a bałagan go nie rusza. Było tak, że przez tydzień się do niej nie odzywał. Bo poprosiła, aby kable, te przy komputerze, wytarł z kurzu.

    Zbigniew jest alkoholikiem. Nie pije od dziesięciu lat. Jest na rencie trzeciej grupy – 460 złotych na rękę.

    Julka potrafi go udobruchać. – Zawsze go wykorzysta, przede wszystkim z kie-szonki – uśmiecha się Łucja. Któregoś dnia kupił jej spodnie za 60 złotych. Kiedy wrócili do domu, babcia powtarzała, że za te pieniądze Mała mogła mieć dwie pary. Żeby miała na zmianę.

    O DZIECIACH: Z  CóRCIą JAKOś NIE WySZŁO

    Łucja i Zbyszek wychowali dwójkę własnych dzieci. – Tylko z córcią jakoś tak nie wyszło – żali się, oczy ma mokre. Córcia – jak o niej mówi – ma na imię Ania, trzydzieści trzy lata. Syn Marek o rok młodszy. O córci opowie później. Woli mówić o tym, że synio – tak go nazywa – udany. Marek mieszka z żoną i dziećmi w Parczewie, 62 km od Lublina. Łucja lubi tam jeździć. Bo tam się dobrze dzieje.

    – I z rodzicami synowej. Zawsze zajrzę do nich, to się przywitam – mówi mi, kiedy siedzi obok przy stole z drewna, w tej swojej koszuli z dżinsu i zwężanych spodniach. – Ostatnio im pasztet upiekłam, bo potrafię zrobić.

    Synio ma trójkę dzieci: najmłodszy pójdzie do zerówki, najstarsza do szóstej klasy, a Bartuś do piątej. Marek pracuje w Niemczech. Synowa Krysia – dobra kobieta, pochodzi z dwunastodzietnej rodziny. Łucja mówi mi o  tym, gdyż do-rastała w rodzinie, w której się chowało dziewięcioro dzieci. Ale o tym później. Wróćmy do synowej. Bo Krysia potrafi o wszystko zadbać. Któregoś dnia wypra-

  • 35

    ła pluszowe zabawki i sprzedała na targu. Za zarobione pieniądze kupiła pościel dla dzieci.

    I dalej Łucja się żali, że z córcią się kłóciła. Że Ania z domu uciekała. Ileż to razy córcia i lanie dostała… Minęło trzydzieści lat, Łucja mówi: – A może to czło-wiek swoją złość wyładowywał na dzieciach? Bo jak przyszedł do domu, zobaczył, że stary pijany, a w domu nic nie zrobione. Ja z  pracy, więc wiadomo – byłam wściekła. Może nieraz niesłusznie wyładowywałam się na dzieciach.

    Ale tłumaczy, że teraz z córcią ma dobre relacje. – Wszystko się ułożyło – za-pewnia mnie.

    W maju Mirek, mąż córci, wyjechał do Francji. Ania pracuje w ogrodzie – mają i maliny, i truskawki, i aronię – i opiekuje się niepełnosprawnymi braćmi męża. Bo teściowa jest po udarze, a teść nadużywa alkoholu. Ania często dzwoni do matki i pyta o radę.

    O ŁUCJI – CIąG DALSZy: MęŻA NA POTAńCóWCE POZNAŁA

    Łucja wychowywała się w  wielodzietnej, niezamożnej rodzinie. – Czasem to i buta czy sukienki nie było – tak opowiada o czasach, kiedy była dzieckiem – a na zarobek na jagody się chodziło.

    Pomagała przy żniwach i zwierzętach domowych. Z Hanką, jedną z sióstr, nie potrafiła się dogadać. Mówi mi: – Eee… Jak rok czy dwa jest spokój, to przez ko-lejne pięć nie ma. Przekreśliłam już naszą znajomość. Bo po co się drzeć i kłócić?! Mieszkamy obok siebie, ale nawet kawy razem nie pijemy.

    Zbyszka poznała na potańcówce. Z początku spotykali się po kryjomu. Potem przy-jeżdżał do niej. Mieli po dwadzieścia lat, kiedy się pobrali. Zamieszkała w Lublinie, ze Zbyszkiem i teściami. Twierdzi, że to dobrze. Bo teściowie ją polubili, na wsi była ciężka praca, człowiek nie miał majątku… I dalej powtarza mi, że na wsi ciężko było…

    Po roku urodziła się córcia Ania. Po dwóch synio Mareczek. Córcia była w ze-rówce, kiedy Łucja podjęła pracę. Zbyszek zaczął pić. Ona – po pracy – wracała zmęczona. On leżał pijany. W domu było brudno. Dochodziło do awantur domowych. A jak córcia zaczęła spotykać się z Łukaszem, chłopakiem z sąsiedztwa, pojawiły się kolejne problemy. Ania zaczęła uciekać z domu. Coraz rzadziej chodziła do szkoły. Miała lat osiemnaście jak w ciążę zaszła. Chociaż ludzie gadali, że miała szesnaście. Ale ludzie zawsze gadają. Latem Ania urodziła Julię. Łucja wspomina jak Małą z po-rodówki odbierała: – Czułam jakby to moje własne dziecko było. Do domu taksówką wracałyśmy. Jak Mała ślipia wyłupiła, to aż kierowca był zainteresowany.

    Łukasz, ojciec dziecka dostał 9–letni wyrok sądowy. Julia miała dwa latka, kiedy wyszedł na przerwę w odsiadywaniu kary. Mała zapamiętała to ostatnie spotkanie: Ania z Łukaszem kłócili się, ojciec zamknął ją w łazience, bardzo się bała, bardzo…

  • 36

    TAM – CIąG DALSZy

    A córcia? – Młoda była to i życie chciała sobie jeszcze ułożyć – opowiada Łucja. Julia miała cztery latka jak Ania poślubiła Mirka. Razem z Małą zamieszkała pod Lu-blinem, jakieś czterdzieści kilometrów za miastem. U niego. Łucja twierdzi, że to do-brze. Bo ojciec Julki nadal siedzi. I mówi: – A i wyroków zamiast ubywać to przybywa.

    Ale nie do końca…Najpierw urodziła się Ola, później Michaś. – A Julka?– Stała się zbyteczna. Miała innego ojca. Pojawiły się kłótnie i awantury. To się stało tydzień po pierwszej komunii Małej. (Uroczystość przygotowała

    babcia Łucja. Mówi mi: – Odkładałam pieniądze, żeby pomóc dziecku. Komunia była tam, więc wynajęłam busika z Lublina. Potem u siebie przyjęcie zrobiłam).

    Był majowy wieczór. Julka podbiegła do telefonu i wykręciła numer babci Łu-cji. Głos jej drżał, kiedy prosiła: – Zabierz nas… Bo w domu wszyscy pijani. Bo krzyczą.

    Łucja zamówiła samochód, pojechała po córcię i jej dzieci. Michaś – miał dwa bądź trzy miesiące – został.

    Tłumaczy mi: – Żeby zięcia ojciec się nie obudził, to byśmy i małego zabrały. Mała powtarzała: – Ja już tam nie wrócę. – Oczy miała smutne i mokre od łez,

    kiedy później mówiła: – Ja zostaję u ciebie, babciu.– A świadectwo? – zapytała babcia Łucja. – To mama odbierze.– A szkoła?– To mnie przeniesiesz.Ania z Olą wróciły. Bo Michaś… świadectwo przesłano pocztą. Córcia nie miała

    pretensji o to, że Julia została. – Tylko nie zabieraj mi jej na stałe – powtarzała Ania. A Łucja ją pocieszała: – Dziecko, ja ci jej nie zabronię kontaktu z dzieckiem. Ja

    tylko go ograniczę. Ania wiedziała, że tak będzie lepiej. Łucja podjęła decyzję o wystąpieniu do

    sądu o rodzinę zastępczą. Konsultowała się ze znajomym radcą prawnym. Rozma-wiała ze szkolnym psychologiem. Formalnych problemów – z przejęciem opieki nad Małą – nie było.

    – Jak była sprawa sądowa doszły mnie takie słuchy, że tamta babka chce mi ją odebrać – mówi. – Bo mieli lepsze warunki i chcieli ją zabrać do siebie. Ale dziecko było emocjonalnie z nami związane. Pani sędzia nie pozwoliła. Powiedziała: „Przez majątek serca się nie kupi”.

    I dalej Łucja narzeka, że tamci dziadkowie mieszkają kilka ulic dalej, a nawet na chrzciny Małej nie przyszli. – A proszeni byli – podkreśla. – Tylko jak się urodzi-ła, to jakąś wyprawkę przynieśli.

  • 37

    O MAŁEJ – CIąG DALSZy: WyZyWANO Ją OD BARANóW

    W wakacje, te po komunii, wyjechali do Gdańska: babcia, dziadek i Mała (Zbigniew ma tam rodzinę). Później babcia pokupiła Małej przybory szkolne, książki i ubra-nia. Potem komputer i drukarkę. – I te słuchawki. Taki sprzęt do grania – dodaje Łucja.

    Początki w szkole były trudne. Julię wyzywano od baranów i tłumoków. Miała kłopoty z matematyką. Ale jakoś sobie radziły. Łucja odprowadzała wnuczkę do szkoły. Odbierała jak wracała z pracy. Czasem Mała zostawała na świetlicy.

    – A nowe koleżanki?– Mieszkamy w bloku – opowiada Łucja. – Obok jest dzielnica willowa. Tam

    mieszkają bogaci ludzie. Ona była tak zwanym pachołkiem – mówi o Julii – i dopie-ro później się do niej przekonali.

    Julia była lękliwa. Któregoś dnia chciała kilka groszy na cukierki. Wtedy nie-śmiało szeptała: – Babciu, może coś słodkiego bym zjadła?

    Potem z każdym dniem nabierała odwagi i pewności.

    TERAZ

    Czasem podchodzi – a ton głosu ma wtedy ciepły – i śmiało mówi: – Babciu, babciu… Babcia uśmiecha się i odpowiada: – Pewnie coś chcesz. Łucja wciąż mi powtarza: – Chcę, żeby niczego jej nie zabrakło – a jak mówi łzy jej lecą. Kupiła jej komputer i te słuchawki…

    Julia ma koleżanki. Za ścianą mieszka Inka, przyjaciółka Małej. Godzinami przesiadują na klatce schodowej: plotkują i się śmieją. – Dwie psiapsiółki – mówi o nich babcia. – Jedna bez drugiej żyć nie może.

    Zwykłe soboty spędzają razem: babcia i wnuczka. Julka lubi pospać. Łucja wsta-je o świcie i parzy kawę. Przed południem sprząta i myje okna. (Wcześniej mówiła, że jest pedantką). – Ale pierwsze to se nastawiam pranie, bo przeważnie piorę dwa razy: białe i kolorowe – dodaje głośno mówiąc i żywo gestykulując rękoma.

    Mała pomaga w kuchni. Na niedzielę musi być ciasto. Często pieką wuzetkę bądź ptasie mleczko. – Chociaż ona teraz się odchudza – śmieje się babcia.

    Noce Julia spędza przed monitorem komputera. – Na gadu gadu – dodaje Łu-cja. – A my ze starym to jakiś film oglądamy. A później spanie.

    Mała przeżyła rozstanie z  rodzeństwem i  koleżankami. Tęskniła. – Przede wszystkim za młodszym bratem – dodaje Łucja.

    O WNUKACH: NIE MA Z NIMI PROBLEMU

    Łucja często mówi o wnukach. Jak to babcia. Opowiada mi: – Uczą się dobrze – mówi o Oli i Michasiu. (Wcześniej mi tłumaczyła, że goniła Małą do książek).

  • 38

    I dodaje: – Ola świadectwo z wyróżnieniem do domu przyniosła. świadectwo jesz-cze opisowe, ale nagroda książkowa.

    Babcia mawiała Małej: – Spójrz na siostrę. Jak ona sobie radzi. I mówi mi o  tym, że Ola – szła wtedy do komunii – dostała bombonierkę, od księdza. Bo ładnie zaśpiewała. Że miała sześć lat, kiedy pierwszy raz na kolonie pojechała, z Julią…

    Siostry jeżdżą na kolonie organizowane przez parafię. Do Rudki Starościań-skiej. W tym roku cena wyjazdu wzrosła: tysiąc dwieście złotych od osoby. I nie ma żadnej ulgi. Dziewczynki nie pojadą.

    – Ach, żeby zarobki nam podskoczyły – wzdycha. – Finansowo nie jesteśmy na-stawieni na to, aby je wysłać. (I tłumaczy, że mieszkanie odświeżyli: wymienili okna i podłogi, kupili meble i natrysk. Żali się: – Niestety trzeba było wziąć pożyczkę).

    – A jak jedna pojedzie, to musi i druga. Ale teraz są razem, przecież były u córci mojej. A teraz są tutaj – dodaje.

    Jak babcia dostanie urlop, pojadą nad morze. Jeżdżą co roku. Bo przecież Zby-szek ma tam rodzinę. (Raz, kiedy moczyły nogi w fontannie – a było ślisko – babcia pośliznęła się. Na szczęście nic się nie stało. Julka zanosiła się ze śmiechu. – Było wesoło – wspomina). Wypoczywają w  zacisznym miejscu. Czasem przeszkadza warkot samolotów. Niedaleko jest lotnisko. Z początku zawsze jest problem ze spaniem. Ale po dwóch, trzech dniach można się przyzwyczaić.

    TU

    Ona życie do domu wprowadza – mówi mi Łucja. I dodaje, że jak Julia włączy muzykę to jest weselej: – Bo gdzież bym ja sobie puściła płytę tak głośno. A nieraz przyjdą do niej koleżanki, żeby poćwiczyć układ taneczny. Fajnie.

    Ludziom opowiada: – Nie wyobrażam sobie mieszkania bez Julki. I zastanawia się: – Może do kieliszka bym sięgnęła? Może na bojdy bym chodziła? A tak mam obowiązek. A z nią nie ma problemu – uparcie powtarza. – Zresztą ona jest wraż-liwa. Jak na nią krzyknąć, to od razu płacze. Jeszcze ni razu nie dostała. (Babcia też jest wrażliwa. Kiedy opowiada o wnuczce wzrusza się, w oczach ma łzy. Paczkę chusteczek wypłakała).

    I mówi mi dalej, że kiedy pyta wnuczkę: „Julia, jakbyś miała teraz wrócić”, to Mała nie da skończyć i wtrąca, że „w życiu!” Mówi i o tym, że wnuczka o prze-szłość nie pyta. Że rozmawiała już z mamą. Że nie chce do tego wracać. Bo już jest lepiej między nimi…

    Naszą rozmowę przerywa pan Zbigniew. – Jeszcze rozmawiacie? – pyta nie-śmiało.

    śmiejmy się. Ona przez łzy. Dłonią – tą z pierścionkiem na palcu – ociera twarz. Mąż Łucji – niewysoki, szczupły, szpakowaty mężczyzną o  włosach krótko

  • 39

    ostrzyżonych – też się uśmiecha. Ma na sobie flanelową koszulę w kratkę. Nosi kamizelkę.

    Łucja wstała. Dzieli nas stół. Zaraz się pożegnamy. Jeszcze tylko spojrzy na swój brzuch, uśmiechnie się i powie: – Widać, że lubię zjeść.

    Wcześniej mówiła, że „na niedzielę musi być ciasto”. Że Maja się odchudza. śmiała się.

    O OJCU: MOŻE DZIECKO UDERZyć

    Babciu? – Tak? – To mój ojciec to był zdolny tylko mnie zrobić?! – któregoś dnia spytała Mała. W tym roku Łukasz wychodzi na wolność. Sąd opiekuńczy może przywrócić władzę rodzicielską ojcu. Łucja W. podkreśla, że musi skontaktować się z radcą prawnym.

    – Ja się boję – mówi mi, a łzy – jak Małej, bo ona przecież też płaczliwa – spły-wają po rumianych policzkach. – Boję się, że ojciec zechce spotkać się z  Julią. Mieszka tylko kilka uliczek dalej. Ja nie wiem, co mam robić. Jak ona mu naubliża, to on może dziecko uderzyć i krzywdę jej zrobić.

    – Lepiej niech on mi się na oczy nie pokazuje – złości się Mała.A babcia powtarza, że się boi, że on jeszcze dziecko uderzy…

    2007

    *Imiona bohaterów reportażu zostały zmienione.

  • ii

    priX poLonia

    „Twórcami są tylko ci, dla których jedyną rzeczą w życiu jest to, co tworzą. Ci są wyróżnieni, są wyodrębnieni”.

    (Ryszard Kapuściński, Lapidaria)

  • 43

    LekCja pokory

    Młoda dziennikarka mówiła o tym, dlaczego chce robić reportaże. Że zrobi-ła już kilka... Opowiadała, a szefowa Małgorzata Sawicka siedziała z kamienną twarzą. – Co ona sobie myśli? – zastanawiała się Katarzyna Michalak. Po chwili ciszy usłyszała: – Proszę bardzo, zapraszam do współpracy. Uważam, że te-mat o psie kazimierskim, który przepływa Wisłę wpław jest najciekawszy. Do roboty!

    Od pierwszej rozmowy z ówczesną szefową redakcji reportażu Radia Lublin minęło już kilka lat. Niedawno Katarzyna Michalak za reportaż „Modlitwa za-pomnianej” już po raz drugi odebrała radiowego Oskara. Współautorką nagro-dzonego Prix Italia dokumentu radiowego jest Dorota Hałasa, korespondentka Polskiego Radia z Japonii. Reportaż opowiada o XIX–wiecznej polskiej kompo-zytorce Tekli Bądarzewskiej.

    ZOSTAŁA NAUCZyCIELKą

    Katarzyna Michalak zawsze marzyła o  tym, żeby opowiadać o  świecie. Naj-pierw chciała zostać aktorką dramatyczną. Ale nie taką hollywoodzką. – Tyl-ko medium, które wypowiada historie, przekazuje innym życiowe prawdy – wyja-śnia reportażystka. – Zajmowałam się tym trochę w szkole, ale zabrakło mi wiary w siebie, żeby startować do szkoły teatralnej, a miałam ją blisko, bo pochodzę z Łodzi – dodaje.

    Poszła na polonistykę. Trochę pisała i gdzieniegdzie publikowała. Zrozumiała jednak, że nie będzie w tym dobra. Że to jeszcze nie jest jej tworzywo. – Teraz też posługuję się słowem, ale to jest słowo wypowiadane przez innych – podkreśla.

    Kiedy studia skończyła, złożyła podanie do łódzkiego radia. – Proszę czekać – mówili. Nie chciała siedzieć w domu. Została nauczycielką. Po kilku miesiącach otrzymała odpowiedź z radia. Nie mając pewności czy doczeka się etatu, została w szkole. Ale wieczorami chodziła do radia uczyć się montażu.

  • 44

    PANOWIE ZE SCHRONISKA I  BETLEJEM PRZy DRUŻyNOWEJ

    Niedługo potem zaczęła robić reportaże dla łódzkiej rozgłośni. Pierwszy miał jakieś dziesięć minut. Była to opowieść o panach ze schroniska św. Alberta w Łodzi. Z tamtego okresu zapamiętała historię nagraną przed świętami.

    – Poszłam do Domu Małego Dziecka, miejsca, którego bardzo się bałam – wspomina pani Kasia. – Miejsca, w którym były dzieci do trzeciego roku ży-cia, niemowlaki, które są same, opuszczone... Nazwałam ten reportaż „Betlejem przy Drużynowej”. Powstała raczej audycja dokumentalna niż reportaż. To był mój pierwszy „feature”, czyli równoległe prowadzenie kilku opowieści. Obrazki z Domu Małego Dziecka i opowieści wychowawców przeplatałam wypowiedziami księdza o narodzinach Jezusa w Betlejem i o sensie niezawinionego cierpienia – dodaje.

    AUTOSTOPEM DO KAZIMIERZA

    Do Lublina trafiła przypadkiem. Któregoś lata przyjechała autostopem do Kazi-mierza. Tam spotkała przyszłego męża, lublinianina. – Jak już wiadomo było, że się pobierzemy, była taka walka: ja chciałam Tomka ściągnąć do Łodzi, a on jest patriotą lokalnym. Powiedział: „W żadnym wypadku” – opowiada. – No i zamiesz-kaliśmy w Lublinie.

    Miała już doświadczenie radiowe, choć w Łodzi nie doczekała się etatu i praco-wała w szkole. W Lublinie została współpracownikiem tutejszego radia.

    – Ale musiałam założyć własną działalność gospodarczą – przyznaje. – Był to bardzo trudny czas, bo sama opłacałam ZUS, prawie 500 zł. Wtedy jeszcze nie ro-biłam reportaży, tylko „wstawki”. Musiało ich być bardzo dużo, żeby zapłacić ten ZUS. I to był koszmar. Traktowałam to jako okres przejściowy, ale miałam dużo wątpliwości, czy to ma sens. Przyjechałam do Lublina latem 1999 roku, a w mar-cu 2001 roku ówczesny prezes radia, Janusz Winiarski, poprosił mnie do gabine-tu i dosłownie z dnia na dzień zaproponował połowę etatu w Redakcji Reportażu. A było to o tyle niesamowite, że ja już byłam w ciąży i to bardzo widocznej – dodaje.

    PIES KAZIMIERSKI

    Szefową Redakcji Reportażu była Małgorzata Sawicka. Pani Kasia zapamiętała pierwszą rozmowę z kierowniczką. No i poważną minę skupionej, eleganckiej szefowej.

    – Kiedy przyszła z rozgłośni łódzkiej, umiała porządnie montować – tak po kilku latach o Katarzynie Michalak mówi Małgorzata Sawicka. – Miała poza sobą kilka prób reporterskich. Pamiętam, że byłam w  jury konkursu im. Jacka Stwory dla

  • 45

    młodych reporterów, w którym startowała Kasia. Wystąpiła tam z takim skrom-niutkim reportażykiem. Przepadł. Były dużo lepsze, dojrzalsze rzeczy.

    – Wydawało mi się, że zrobiłam świetny reportaż – przyznaje laureatka Prix Italia. – Czułam wtedy w sobie straszny bunt, że to taki dobry pomysł, piękna hi-storia, rzetelna dokumentacja...

    – Pamiętam, że bardzo się frustrowała, nalegała, żeby jej powiedzieć, jakie popełniła błędy – wspomina pani Małgorzata. – To bardzo dobrze o niej świadczy, ponieważ nie ma człowieka, który od razu robi dobry reportaż.

    – Do konkursu im. Jacka Stwory podchodziłam cztery razy – przyznaje reporta-żystka. Wygrałam za czwartym podejściem – audycją „Mijając Ewę”.

    OPOWIEDZIEć O PRL–U 

    Od tamtej pory Katarzyna Michalak nagrała dużo lepszych i dojrzalszych re-portaży nagradzanych zarówno w Polsce, jak i w Europie i na całym świecie. Był rok 2005, kiedy razem z Moniką Hemperek za dokument „Chłopcy z Wygnan-ki” otrzymała nagrodę Prix Europa. Później pojawiły się kolejne. Dokument „Zoba-czyć wszystko, dojść wszędzie”, historia małżeństwa dwojga niepełnosprawnych ludzi, otrzymał nagrodę Witolda Nadrowskiego i II nagrodę w konkursie Wspólna Europa 2006. Trzy lata temu za reportaż „Niebieski płaszczyk” otrzymała swojego pierwszego radiowego Oskara.

    – To monolog wzbogacony materiałami archiwalnymi praz muzyką i efektami dźwiękowymi – mówi Michalak. – Miałam od razu taki pomysł, żeby poprzez jeden ludzki los opowiedzieć o czasach komunizmu, gdzie panowała szarość. Gdzie nie było pachnących proszków do prania i aromatycznej kawy – a to wszystko moja bohaterka znajdowała w paczkach, które przychodziły z Australii. Te paczki rodzi-ły w niej marzenia – dodaje.

    * * *

    Kilka dni temu po raz drugi odebrała Prix Italia. – Dzisiaj wiem, że warto było próbować, nie rezygnować, być wiernym temu wewnętrznemu powołaniu – sumu-je Katarzyna Michalak.

  • 46

    to Wszystko dzieje się napraWdę

    EPoka tEatRóW altERNatyWNych: ROZWIąZŁy TEKST ROZEROTyZOWANEJ KOBIETy

    Dla Hanki, studentki polonistyki Uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskiej w Lublinie, aktorki Akademickiego Teatru Gong i współzałożycielki Teatru Provisorium, recytacja jest sposobem wrażliwego i prawdziwego komunikowania się z innymi. Zmysł reżyserii i świadomość językowa znajdą odbicie w twórczo-ści radiowej Anny Kaczkowskiej. Hance imponuje Majka Brzezińska, koleżanka z uczelni, współpracownik Radia Lublin. Bywa tak, że Majka prosi młodszą ko-leżankę o przeczytanie wiersza, czy fragmentu prozy na antenie lubelskiej roz-głośni.

    Któregoś dnia Janusz Weroniczak (twórca słuchowisk, magazynów literackich i reportaży Polskiego Radia Lublin) daje Hance rozwiązły tekst rozerotyzowanej kobiety. Niewypierzona osiemnastolatka bardzo irytuje redaktora, kiedy z trudem wciela się w rolę.

    DEkaDa giERkoWska: Z FILMOWO UŁOŻONyMI NOGAMI

    Hanka siedzi na kanapie, z wyprostowanymi ramionami i nogami ułożonymi jak w filmie. Wyobraża sobie, że jest aktorką, która swoją rozmową zaszczy-ca Tadeusza Tłuczkiewicza, nieprzewidywalnego szefa lubelskiej rozgłośni.

    Redaktor pyta o politykę rolną. Hanka, odpowiadając na pytania, powtarza (w  myślach): – Jestem aktorką,

    znam się na wszystkim…. Dostaje szansę. Rozpoczyna trzymiesięczny staż w redakcji rolnej. Mimo, że

    marzyła o redakcji literackiej.

  • 47

    DEkaDa giERkoWska: W WIEJSKIEJ

    Janusz Winiarski – inżynier rolnik i  świetny dziennikarz, szef redakcji rolnej – zmienia nazwę z „rolnej” na „wiejską”. – Znał się na tym tak, jak na ekonomii dr Zieliński, który pisze felietony dla każdego zrozumiałe, dowcipne i tłumaczące różne procesy gospodarcze w taki sposób, że się fajnie słucha – wspomni Anna Kaczkowska. – Tak samo Janusz, potrafił nagrywać rozmowy z rolnikami: meryto-ryczne, budzące uznanie fachowców i atrakcyjne dźwiękowo.

    W wiejskiej pracują humaniści. Winiarski myśli radiem dokumentalnym i tłu-maczy: – Mnie zostawcie sprawy fachowe. Wy róbcie reportaże społeczne o pro-blematyce wsi.

    Rządy Gierka to okres, kiedy mówi się o kredytach na gospodarstwa specjali-styczne. Temat dość niewdzięczny na reportaż. Nie dla Hanki.

    O kredycie na oborę opowie pani Kawalcowa z Krasnegostawu, która oprowa-dzi Hankę po gospodarstwie, wspominając: – Przyśniła mi się obora… Jak hala produkcyjna! A w oknach były kwiaty. I ja je podlewałam…

    Powstanie dowcipny reportażyk o wdzięcznym tytule „Jak Kawalcowej przyśnił się sen”.

    1981–89: PRZERWA

    W 1981 roku Anna Kaczkowska zostaje zwolniona na podstawie dekretu o sta-nie wojennym. Organizuje dziecięce teatrzyki osiedlowe, a w 1989 roku po-dejmuje pracę w biurze prasowym Komitetu Obywatelskiego, przygotowującego pierwsze wolne wybory w Polsce.

    PoczątEk lat 90. : MAJTECZKI W KROPECZKI

    Jurek Janiszewski, znawca muzyki rockowej, zaprasza Hankę do zabawy z disco polo. „Barachołka” to nocna audycja radiowa. Atmosfera jak u cioci na imieni-nach: pozdrowienia i pogaduchy z muzyką w tle. Piosenki: głupiutkie i śmieszne, takie „majteczki w  kropeczki”. Niektóre melodie są na tyle frywolne, że Anna „Kaczucha” Kaczkowska mówi (z uśmiechem): – Ja wychodzę.

    Audycji słuchają profesorowie uniwersyteccy i artyści awangardowi. Mawiają, że prowadzący w kulturalny sposób dowartościowują ludzi dotkniętych przez los. Bo „Barachołka” to także program, do którego dzwonią ludzie z wadą wymowy, czy porażeniem mózgowym. Prowadzący dają im szansę publicznej wypowiedzi. „Kaczucha” dyskretnie tłumaczy słuchaczy z polskiego na nasze.

  • 48

    Bywają dni, że kiedy Jerzy „Jerzucha” Janiszewski mówi na antenie, że prowa-dzącym brakuje kalorii do kawy, słuchacze ślą słodycze na adres rozgłośni.

    Nocnej, jarmarczno–weselnej audycji przysłuchuje się pani Zofia z Krasnego-stawu. „Kaczucha” dostaje kartkę oraz świąteczną paczkę z orzechami i suszony-mi grzybami. Niebawem potem odwiedza słuchaczkę. Pani Zofia (oczytana, kultu-ralna i subtelna) jest wiejską gospodynią domową chorą na stwardnienie rozsiane. Traci władzę w rękach. Ma trzech synów i męża. Praca w gospodarstwie jest dla niej obowiązkiem matczynym i rehabilitacją. Radość czerpie z tego, że uprawia ogródek, doi krowę, sieka marchewkę, piecze, gotuje…

    Anna Kaczkowska współtowarzyszy swojej słuchaczce w codziennych czynno-ściach domowych. Powstaje reportaż „Tak mnie ubywa”.

    2007: ANTENOWA PRZyJAźń

    Anna Kaczkowska (z uśmiechem): – Pani Zosia cały czas do mnie pisze. Jak nie pisze, to dzwoni. Zawsze wiem, co się u niej dzieje. Bo ja odpisuję swoim słu-chaczom. Jest kilkanaście samotnych albo chorych osób, z którymi nie odważyła-bym się zerwać kontaktu. Zawsze o nich pamiętam. W radiu często ze zdziwieniem spoglądają na mnie, kiedy siedzę i stos kartek wysyłam na święta. Bo piszę i piszę…

    2004: „BARACHOŁKA” MA DOBRy WPŁyW NA WIęźNIóW

    Wzrok Anny Kaczkowskiej przykuwa wzmianka prasowa o miłośniku wódki „Gorzka żołądkowa”, który co drugą noc włamywał się do tego samego skle-pu w Tomaszowie Lubelskim i zabierał butelkę wódki oraz papierosy. Policja nie ścigała go ze względu na małą wartość zagrabionego mienia. Natręctwo włamy-wacza doprowadziło go do więzienia.

    – Czy robił to dla fantazji? Czy był w ciągu alkoholowym, czy też chciał „prze-zimować” za kratkami? – zastanawia się reportażystka.

    Pan Janusz przebywa w areszcie w Krasnymstawie. Dziennikarze nie są mile widzianymi gośćmi. Zgodę na spotkanie z  oskarżonym musi wyrazić prokurator, szef placówki i sam aresztowany. Annie Kaczkowskiej udaje się. Bo, jak podkreśla dyrektor więzienia w Krasnymstawie: – „Barachołka” ma dobry wpływ na więźniów.

    Podczas widzenia reportażystka wyjmuje z  torebki kilka paczek papierosów. Na to zawiedziony miłośnik wódki „Gorzka żołądkowa”: – Tylko tyle?

    Później okazuje się, że pan Janusz marzy tylko o tym, żeby mieć trochę pienię-dzy, dobrą zakąskę i „tak sobie siąść w domu przed telewizorem”.

    Anna Kaczkowska: – Bilans jego życia jest przerażający. Prawie całe dorosłe życie spędził w więzieniu. Myślę, że takim człowiekiem powinien ktoś pokierować. Wtedy społeczeństwo nie utrzymywałoby go, a on nie marnowałby życia.

  • 49

    za PREzyDENtuRy lEcha Wałęsy: REPORTER POWINIEN POWIEDZIEć „TAK”

    Anna Kaczkowska kupuje rajstopy w stoisku ulicznym przy dworcu autobuso-wym w Lublinie. Sprzedawca, były sąsiad reportażystki, opowiada o swoim nowym przedsięwzięciu związanym z organizacją wyjazdów i protestami prze-ciwko ustawie antyaborcyjnej, wyznając: – Oczekuję od pani cichej promocji swo-jej firmy.

    Anna Kaczkowska odmawia. Po powrocie do domu o dość niewdzięcznej pro-pozycji opowiada mężowi, nie kryjąc oburzenia: – Czy ja wyglądam na kogoś, kto chciałby promować takie przedsięwzięcie?!

    Na to mąż: – Zachowujesz się jak prywatny człowiek. Reporter powinien odpo-wiedzieć „tak”, nawet jeśli morderca chce z nim rozmawiać.

    Żona przyznaje rację, po czym dzwoni do sprzedawcy rajstop: – Zgadzam się na nagranie, ale pod warunkiem, że będę mogła zadać panu każde pytanie, a pan udzieli na nie odpowiedzi.

    Anna Kaczkowska oczekuje jednoznacznych odpowiedzi. I tak na przykład pyta o to, jaka jest jego orientacja wyznaniowa. „Dobroczyńca” odpowiada na to i inne pytania, promuje „turystykę aborcyjną” i „eliminuje” konkurentów, wspominając o Polaku ze Lwowa, pracowniku naukowym lubelskiej Akademii Medycznej, który pracuje nad doktoratem z ginekologii.

    Po emisji reportażu i  druku na łamach „Gazety Wyborczej” Annę Kaczkow-ską dręczą wyrzuty sumienia. Przez to, że profesor Akademii Medycznej odesłał doktoranta do Lwowa. No i to, że doktorant żalił się jej, że złamała mu życie, bo „Gazeta Wyborcza” jest czytana w środowisku Polaków we Lwowie…

    – Wtedy nie uchwalono jeszcze obecnie obowiązujących przepisów prawa pra-sowego. Dzisiaj rozgłośnia płaciłaby ciężkie pieniądze – powie Anna Kaczkowska. – To przestroga dla młodych ludzi.

    2004: HEŁMy I  CZAPKI WySOKO ZADARTE

    O Marku z Grabanowa k. Białej Podlaskiej, który stworzył cykl 160 obrazów po-święconych żołnierzom Wehrmachtu reportażystka dowiedziała się z notatki prasowej. O wydarzeniu pierwszy poinformował lokalny tygodnik 7 września na pierwszej stronie: „W 65. rocznicę wybuchu jednej z najkrwawszych wojen w hi-storii ludzkości Galeria Podlaska MOK otwarła kontrowersyjną wystawę obrazów przedstawiających żołnierzy Wehrmachtu. Eleganckich, zadbanych, w lśniących mundurach. Roześmianych, prezentujących broń i... strzelających do ludzi”.

    Anna Kaczkowska (o portretach): – Charakterystyczne hełmy, czapki wysoko zadarte…

  • 50

    Marek Jaszczuk (szczupły, wysoki blondyn z rzadką bródką): – Właśnie, to defi-lada. Po zwycięstwie kampanii w Polsce. To była defilada w Alejach Jerozolimskich w październiku. Polska nie mogła się przeciwstawić sile.

    Anna Kaczkowska: – Czy ta kolekcja obrazów, przypuszcza pan, odsłania ta-jemnice siły i zwycięstw nazistów?

    Marek Jaszczuk: – W zasadzie tak. Anna Kaczkowska: – Siła wydaje się panu fascynująca? Marek Jaszczuk: – Tak. Hitler opracował doktrynę wojny błyskawicznej. Anna Kaczkowska: – Pan ciągle żyje walką?Marek Jaszczuk: – Można tak zdecydowanie powiedzieć.Anna Kaczkowska: – Taki subtelny, spokojny chłopak.Marek Jaszczuk: – Cicha woda brzegi rwie. Anna Kaczkowska: – Czy pan był w wojsku? Marek Jaszczuk: – Niestety nie. Chciałem służyć, ale ominął mnie ten zaszczyt

    ze względu na stan zdrowia. Anna Kaczkowska: – Czy pan byłby dobrym żołnierzem?Marek Jaszczuk: – Trudno powiedzieć, bo ja z natury jestem takim bardziej

    samotnikiem. (…) Bym się starał być wzorowym żołnierzem. Potem artysta–malarz mówi i o tym, że film „Zakazane piosenki” ma na kasecie

    wideo wyłącznie z tego powodu, że jest tam półtorej minuty przemarszu oddziału niemieckiego, który na ulicy śpiewa „Heili Heilo”.

    To dźwiękowy punkt zaczepienia w dokumencie radiowym „Estetyka munduru”. Dalej reportażystka zacytuje różne marsze hitlerowskie, oddające grozę tamtych lat.

    2007: MóWIę W