pragnienie piękna 4/2013

64
Irena Santor Żyję normalnym życiem ISSN 2084-1574 Drupi Piękno, to miłość Tomasz Jacyków - Mody trzeba się uczyć Chirurg też jest człowiekiem Piękno według Zdrowie i uroda: Męskim okiem: Krzysztof Skiba - - Gotowi do buntu! POZYTYWNE STRONY ŻYCIA numer 04/2013 (5) Egzemplarz bezpłatny - promocyjny

Upload: pragnienie-piekna

Post on 25-Mar-2016

238 views

Category:

Documents


7 download

DESCRIPTION

Magazyn nie tylko dla kobiet - wydanie ogólnopolskie i szczecińskie; lifestyle, rozrywka, zdrowie i uroda.

TRANSCRIPT

Page 1: Pragnienie Piękna 4/2013

Irena Santor

Żyję normalnym życiem

I S S N 2 0 8 4 - 1 5 7 4

DrupiPiękno, to miłość

Tomasz Jacyków - Mody trzeba się uczyć

Chirurg też jest człowiekiem

Piękno według...

Zdrowie i uroda:

Męskim okiem:

Krzysztof Skiba -- Gotowi do buntu!

P O Z Y T Y W N E S T R O N Y Ż Y C I A

numer 04/2013 (5)

Egzemplarz bezpłatny - promocyjny

Page 2: Pragnienie Piękna 4/2013

ARTPLASTICA

tel. 0048 / 91 4540 442 tel. 0048 / 510 053 545tel. 0048 / 503 111 068

ul. St. Wojciechowskiego 7, 71-476 Szczecin e-mail: [email protected], www.artplastica.pl

Page 3: Pragnienie Piękna 4/2013

ARTPLASTICA

Page 4: Pragnienie Piękna 4/2013

Od REdAKCJI

foto

: Ada

m F

edor

owic

z

redaktor naczelna

Alicja Kapturska

Jesteśmy z Państwem już prawie Rok!Przez ten czas do rąk naszych Czytelników w Polsce, Anglii i Niemczech trafiło pięć wydań magazy-

nu „Pragnienie Piękna”. Na ponad trzystu stronach pisaliśmy o pięknie w bardzo różnych jego znacze-niach, a pomagały nam w tym zaproszone do rozmów gwiazdy muzyki, kina i teatru, sportu i modelingu. Nie zabrakło także tematów z zakresu psychologii, medycyny i mody.

Oddając w Państwa ręce najnowsze wydanie „Pragnienia Piękna” wiemy już, jakie tematy cieszą się najwięk-szym zainteresowaniem, dlatego staramy się w nim kontynuować te działy, o które pytacie najczęściej, a jed-nocześnie wciąż uzupełniamy formułę magazynu o tematy, których, Państwa zdaniem, dotychczas brakowało.

Jednym z nich jest właśnie moda, o której powszechnym odbiorze piszą nasi felietoniści, a opowiadają: debiutująca na polskim rynku modowym z kolekcją dziecięcą Szczecinianka, Zuzanna Hofman i jeden z naj-bardziej rozpoznawalnych polskich stylistów, Tomasz Jacyków.

W nowym dziale, poświęconym motoryzacji, na początek przedstawiamy ikonę stylu, luksusu i... piękna: samochód, którego linia od lat nie ulega nowym trendom, a który mimo to pożądany jest przez coraz większą rzeszę fanów i sympatyków: Mercedes klasy S.

Ważnymi gośćmi nowego numeru „Pragnienia Piękna” są dwie inne ikony. Ikona piosenki polskiej – zwana jej niekwestionowaną Królową, Irena Santor, i ikona piosenki włoskiej: drupi, który właśnie teraz świętuje... czterdziestolecie działalności artystycznej.

Jak zawsze w „Pragnieniu Piękna”, w nowym wydaniu nie brakuje też wywiadów. Tym razem, obok artystów, ważne miejsce zajęli sportowcy: Irena Szewińska i Otylia Jędrzejczak. W dziale medycznym zawód chirurga od innej, niż standardowo przedstawianej strony omawia praktykujący w Polsce i Wielkiej Brytanii chirurg pla-styczny – Arkadiusz Kuna. Zapraszam do lektury!

4

Page 5: Pragnienie Piękna 4/2013

5

P O Z Y T Y W N E S T R O N Y Ż Y C I A W NUMERZE

LUdZIE

UMYSŁ I dUSZA

PIĘKNO

MĘSKIM OKIEM

ZdROWIE I UROdA

Temat z okładki: Żyję normalnym życiemrozmowa z Ireną Santor

Wywiad: Piękno, to miłość - rozmowa z drupim

Felieton: Barbara Grabowska ...a moda swoje!

O sobie: Plan wykonałam w 75%rozmowa z Ireną Szewińską

Z mojej półki: recenzje literackie

Gotowi do buntu!wywiad z Krzysztofem Skibą

Z mojej półki: recenzje muzyczne

6

12

15

21

22

23

24

27

32

36

40

44

47

48

50

52

54

55

56

61

Wydarzenia: W tanecznym rytmie - 45 lat SGB „Arabeska”

Felieton: daniel OdijaMęska moda upałówFelieton: Małgorzata KalicińskaO tempora, o mores! czyli o modzie słów kilka

18

56

6

Na zdrowie: Chirurg też jest człowiekiem - rozmowa z lek. med. Arkadiuszem Kuną

ŻYJĘ NORMALNYM ŻYCIEM W SHOWBIZNESIE GŁÓWNYM BOŻKIEM JEST...

GOTOWI dO BUNTU

Wywiad: Nic nie jest łatwerozmowa z Otylią Jędrzejczak

Reportaż: Fale zawsze wołająrozmowa z kpt. Józefem Gawłowiczem

Piękno według...: Mody trzeba się uczyćrozmowa z Tomaszem Jacykowem

Moda i uroda: Kolekcja smaczna, jak liczirozmowa z Zuzanną Hofman

Ciekawostki: Kawa

Reportaż: Młodzi, a wiara pisze ks. Stanisław Szlijan

Praktyczne i piękne: Anna Nowak-Ibisz polecaMeble użytkowe

Motoryzacja: Inteligencja i luksusMercedes klasy S

Galeria: Anna Gulak

Page 6: Pragnienie Piękna 4/2013

6

TEMAT Z OKŁAdKI

Żyję NORMALNYM ŻYCIEM!

Rok 2014 z pewnością przyniesie święto na polskim rynku muzycznym. Nowy, premierowy krążek, nad którym już trwają prace, wyda Pierwsza dama Polskiej Piosenki – Irena Santor. Nie tylko o mu-zyce, niedługo po jubileuszowym występie w Opolu, z Ireną Santor rozmawia Małgorzata Maksjan.

Page 7: Pragnienie Piękna 4/2013

7

P O Z Y T Y W N E S T R O N Y Ż Y C I A

7

Małgorzata Maksjan: 16. czerwca rozpoczęła Pani Wielką Galę Jubileuszowego Koncertu w Amfiteatrze Opolskim piosenką „Powrócisz tu...”. Powróciła Pani do Opola po latach przerwy, w wiel-kim stylu, zapowiadając jednocześnie oczekiwaną od trzech lat swoją nową płytę. To, co znajdzie się na nowym krążku, a także to, kiedy płyta znajdzie się w sklepach, wciąż owiane jest jednak mgiełką tajemnicy. Jaka będzie nowa płyta Ireny Santor?

Irena Santor: Płyta będzie taka, jaką stworzą au-torzy tekstów i kompozytorzy, którzy już nad nią pracują. Na razie, jednak, nic konkretnego nie zosta-ło jeszcze ustalone, oprócz terminu wydania krąż-ka. Niebawem zaczniemy pracę w studiu, a płyta w sprzedaży pojawi się w przyszłym roku.

Trzy lata temu wyśpiewała Pani słowa: „Kręci mnie ten świat po horyzontu kres. Korci mnie, co jest za zakrętem”. Czy można powiedzieć, że te słowa są Pani artystycznym credo, i że nie zostawi Pani swo-ich fanów przechodząc na muzyczną emeryturę?

Te słowa, trafnie napisane przez Wojciecha Młynar-skiego, są nie tylko moim credo artystycznym, ale też życiowym. A na emeryturę już kiedyś odchodzi-łam i... wróciłam na scenę.

Rzeczywiście, niewiele brakowało, żeby Pani mu-zyczna emerytura rozpoczęła się już 22 lata temu, w 1991 roku zapowiedziała Pani bowiem wycofa-nie się z czynnego życia artystycznego. Na szczę-ście powróciła Pani jednak do koncertów i nagry-wania płyt. Co Panią najbardziej zmobilizowało?

Potrzeba kontaktu z widzami i słuchaczami. Przeko-nałam się, że mój zawód mocno uzależnia (śmiech).

Z wyboru nie koncertuje Pani dziś intensywnie. Pani koncerty mają najczęściej bardzo kameralny charakter. Cieszą się przede wszystkim fani, bo nie od dziś wiadomo, że niewielka sala koncertowa daje niepowtarzalny kontakt z Artystą. A co pod-czas tych koncertów czuje Artystka?

Bliskość ludzi. Zespolenie z widzami i słuchaczami. Czuję się trochę tak, jakbym słyszała, jak oddychają i co myślą.

W jednym z wywiadów powiedziała Pani, że „na emeryturze przeżywa swoją drugą młodość”. Na jakie przyjemności, na które nie miała Pani czasu podczas intensywnego życia estradowego, może sobie Pani teraz pozwolić? Co tak energiczna i peł-na życia osoba robi z wolnym czasem?

dużo czytam, spotykam się z przyjaciółmi, słucham tego, co zawodowo robią koleżanki i koledzy, cho-dzę do filharmonii i do opery, a czasem nawet uda-je mi się ugotować obiad. Żyję normalnym życiem (śmiech).

Swoją karierę muzyczną rozpoczęła Pani w wieku zaledwie siedemnastu lat i bardzo szybko stała się Pani – dziś powiedzielibyśmy „gwiazdą” – zespołu „Mazowsze”. Zdzisława Górzyńskiego – dyrektora Opery Poznańskiej, który polecił Panią do zespo-łu, o przesłuchanie Pani poprosiła jedna z nauczy-cielek. Czy sama Irena, wtedy jeszcze Wiśniewska, myślała poważnie o śpiewaniu na estradzie i sce-nie, czy był to szczęśliwy splot okoliczności?

To był cudowny splot okoliczności. W „Mazowszu” zdobywałam pierwsze poważne umiejętności arty-styczne. Będąc solistką zespołu skończyłam średnią szkołę muzyczną i zdałam maturę. Bardzo serdecz-nie wspominam do dziś moich nauczycieli z tam-tych lat, którzy oprócz muzyki, uczyli nas, bardzo młodych ludzi, także życia. Ale, przede wszystkim, weszłam wtedy w magiczny świat muzyki.

Tadeusz Sygietyński – dyrektor zespołu „Mazow-sze”, nie zastanawiał się długo i do zespołu przyjął Panią po pierwszym przesłuchaniu. Pamięta Pani piosenkę, którą wtedy zaśpiewała?

Tak. dołączyłam do „Mazowsza” w rok po powstaniu zespołu. Grupa wyjechała do Warszawy na koncert, a my, nowo przyjęte, stojąc w oknie, podśpiewywa-łyśmy sobie te piosenki, które śpiewałyśmy na egza-minie. Śpiewałam wtedy ludową piosenkę „Po cóżeś mnie, Matuleńku, za mąż wydawała”. A pod oknem, o czym nie wiedziałyśmy, stał Tadeusz Sygietyński, który słuchał uważnie i podejmował decyzję o na-szym dalszym losie artystycznym...

W zespole spędziła Pani osiem lat, po czym zde-cydowała się rozpocząć samodzielną karierę estra-dową. Dlaczego?

Bo, niestety, w „Mazowszu” nie można śpiewać przez całe życie. Przyszedł taki czas, kiedy trzeba było już samodzielnie zmierzyć się z estradą i pokazać, że potrafi się wykorzystać to, czego się w zespole nauczyło.

Przez lata, do dziś, jest Pani uznawana za Królową Polskiej Piosenki. Droga do takiej opinii z pewno-ścią nie była jednak łatwa. Półtora roku temu po-wiedziała Pani: „Gdybym się jeszcze raz urodziła, to pewnie bym znowu śpiewała. Z tym, że uparcie dążyłabym do tego, żeby skończyć wyższą szko-łę muzyczną i szkołę dramatyczną. Żebym nie musiała tak uparcie dociekać sama i uczyć się na błędach, których po drodze popełniałam wiele.” Trudno uwierzyć, że Irena Santor mówi o swoich błędach. Czy jest w Pani karierze coś, czego Pani żałuje?

Niczego nie żałuję, tylko chciałabym umieć wciąż więcej i więcej. Nie tylko, zresztą, na estradzie. A z tą „Królową”, to jest przecież żart (śmiech). Zawsze

Page 8: Pragnienie Piękna 4/2013

starałam się wykonywać swój zawód najlepiej, jak umiałam. Ale na scenie trzeba wciąż się doskonalić. Tego, czego uczymy się na koncertach z publiczno-ścią, nie nauczymy się w żadnej szkole. Każde spo-tkanie z publiką przynosi nowe wyzwania i nowe pytania: co przekazałam piosenką, a czego nie umia-łam przekazać; co już umiem, a czego jeszcze nie umiem; czego brakuje mi technicznie, żeby na sce-nie i widowni stworzyć jak najlepszą atmosferę... Te pytania pojawiają się zawsze.

Jak wspomina Pani swoją solową karierę w latach sześćdziesiątych, siedemdziesiątych i osiemdzie-siątych? Te lata uznać można za nieprzerwane pa-smo Pani sukcesów, ale także wytężonej pracy...

Z tymi sukcesami, nie przesadzajmy (śmiech). Nie każdy mój występ i nie każda moja płyta były sukce-sami. Prawdą jest jednak, że cała kariera estradowa, to wytężona praca. Uprawianie zawodu estradowe-go wiąże się z ciągłą pracą nad sobą, samodyscypli-ną i różnymi wyrzeczeniami. Artyści, wbrew pozo-rom, powinni bardzo dbać o kondycję. Nie możemy sobie pozwolić na to, żeby po udanym koncercie wybrać się na „świętowanie”, bo kolejnego wieczoru musimy zaśpiewać przed publicznością równie do-brze, albo nawet lepiej! Jest więc trochę, jak w zako-nie (śmiech). A, jeśli ktoś się dyscyplinie nie podda, z biegiem czasu można to zauważyć po poziomie jego występów.

Czy rynek muzyczny w tamtych latach i dziś różnił się w jakiś bardzo konkretny sposób? Wielokrotnie, zasiadając w jury Eurowizji, wielu festiwali, a także w polsatowskim show „Tylko nas dwoje” oceniała Pani młodych wykonawców, jednocześnie uważ-nie przypatrując się zmianom na polskiej scenie...

Rynek muzyczny tamtych czasów był, niestety, tylko rynkiem wewnętrznym. Nie mieliśmy żadnych kon-taktów z showbiznesem światowym. Ale to w tam-tych czasach powstawały najpiękniejsze polskie piosenki, które do dziś żyją i są przetwarzane przez następne pokolenia. dziś często zdarza się, że nawet bardzo dobre piosenki pojawiają się na chwilę i znikają wśród innych, nowszych... Podobnie jest z wokalista-mi i zespołami. dziś, dzięki ilości mediów, łatwo jest zaistnieć na rynku, ale bardzo trudno jest się na nim utrzymać. W moich czasach radio i telewizja, a były to zaledwie dwa programy telewizyjne i jeden radiowy, lansowały pojawiające się na rynku piosenki, dając i nam, i słuchaczom, możliwość wyboru. Słuchacz, który wysłuchał naszej piosenki kilka razy, akcepto-wał ją, albo nie. Zostawiał nas na estradzie albo nas z tej estrady eliminował. dziś stacji telewizyjnych i ra-diowych jest znacznie więcej, i każda z nich ma swo-je kryteria doboru muzyki, proponując słuchaczowi i widzowi to, co sama uważa za stosowne. Rzadko

8

zda-

rza s i ę

więc,

ż e

TEMAT Z OKŁAdKI

Page 9: Pragnienie Piękna 4/2013

P O Z Y T Y W N E S T R O N Y Ż Y C I A

9

piosenka przebija się przez wszystkie media. Poza tym, w Polsce od lat zanika zawód recenzenta mu-zycznego. Brakuje ludzi, którzy, będąc sami rzetelnie przygotowanymi do swojego zawodu, obiektywnie mówiliby nam – wykonawcom – czy się rozwijamy, czy nie. Młodzieży bardzo łatwo jest więc zaistnieć, ale potem już ratuj się, kto w Boga wierzy i róbta co chceta sami. O rzeczowej opiece artystycznej i krytyce, która często bardzo pomaga, dziś można zapomnieć. Pojawiają się więc na polskiej scenie lu-dzie utalentowani i... w różnych programach telewi-zyjnych dostają do zaśpiewania zaaranżowane już piosenki. Śpiewają, więc, tak, jak Pani X, Y, Z z całego świata. Powtarzają to, kalkują, bo tego wymaga for-muła programu. A to jest zabójcze dla zawodu! Mło-dy człowiek, który stanie potem przed mikrofonem i ma zaśpiewać nową piosenkę, której nikt nie zna, w swojej własnej interpretacji, często nie wie, co ma zrobić. Nie umie interpretować, bo nikt go tego nie nauczył. Uważa, że śpiewa dobrze, bo nikt konstruk-tywnie go nie skrytykował. A piosenka, to także ro-dzaj aktorstwa. Tyle, że aktorzy techniki interpretacji uczą się w szkołach, a wokaliści, nie.

Czy są jakieś muzyczne marzenia, których do dziś nie udało się Pani spełnić?

Och, wiele jest takich marzeń. Jest wiele piosenek, które śpiewają moje koleżanki i moi koledzy, i chcia-łabym, żeby były w moim repertuarze, a nie są... Wielu muzycznych marzeń nie udało mi się spełnić, ale ja nie mam o to pretensji, bo jeśli mówię o tym, że wielu pięknych piosenek nie zaśpiewałam, to za-wsze mogę ich posłuchać w wykonaniu kolegów i koleżanek. To też leczy duszę! Chciałabym też, żeby młodzi ludzie śpiewali moje piosenki po swojemu, ze swoją interpretacją. W 2006 roku nagrałam płytę „duety”. Wtedy nie byłam jej redaktorem, ale dziś chętnie nagrałabym krążek, na którym zaśpiewała-bym wybrany przez siebie repertuar z wybranymi przez siebie artystami.

W roku 2000, dokładnie w Wielki Czwartek, 06. kwietnia, dowiedziała się Pani, że wykryto u niej nowotwór piersi. Jak zareagowała Pani na tę informację?

Histerycznie! A to zawsze jest wielki błąd. Kiedy ochłonęłam, po prostu poddałam się opiece leka-rzy i ze spokojem zrobiłam wszystko to, co kazali. Moim przewodnikiem, który przeprowadził mnie wtedy przez labirynt strachu, był dr Janusz Meder. Operację czułą i sprawną ręką przeprowadziła dr Monika Nagadowska. do dziś, a od operacji minęło już trzynaście lat, opiekuje się mną dr Wojciech Za-łucki, który w palcach ma licznik Geigera. Wszyscy ci lekarze pochodzą z Centrum Onkologii w Warsza-wie. Nieustająco jestem im wdzięczna za tę opiekę

Page 10: Pragnienie Piękna 4/2013

TEMAT Z OKŁAdKIi naprawdę nie wiem, jak się odwdzięczyć. Szkoda, że o lekarzach tak mało się mówi, a naprawdę bar-dzo dużo się im zawdzięcza. To przecież oni wycią-gają nas z tych wszystkich chorób.

Ostatecznie zdecydowała się Pani mówić głośno o swojej chorobie, ale dość długo zastanawiała się Pani, czy tę informację ujawnić, czy nie?

To prawda. Ale o raku trzeba mówić. I to mówić gło-śno. Trzeba uczyć się, jak tego skrytobójcę rozpo-znawać i co robić, aby się go jak najszybciej pozbyć. dlatego opowiadam o tym, co sama przeżyłam, żeby najpierw uchronić kobiety od strachu, a potem namówić je do spokojnego leczenia. Przede wszyst-kim, nie wolno się bać. Rak jest trudniejszy do wyle-czenia, niż inne choroby, ale nie musi być powodem do załamania.

Czy po związanych z operacją wydarzeniach mu-siała Pani zweryfikować listę swoich znajomych

i przyjaciół? Z jakimi opiniami spotykała się Pani w tamtym czasie?

Nic nie weryfikowałam, przeciwnie! Przyjaciele, zna-jomi i nawet nieznajomi pomagali mi, jak mogli. do-brym słowem i serdecznością okazywaną mi choćby przez przekazywany uśmiech. A uśmiech, to bardzo ważny oręż w pokonywaniu tej choroby! Trzeba pa-miętać o tym, że ludzi naznaczonych rakiem trzeba trochę otulać własnym ciepłem. Czasami wystarczy po prostu się do nich ładnie uśmiechnąć.

Jakie cechy charakteru są dla Pani w życiu najważniejsze?

Lojalność. To tyle.

„Już nie ma dzikich plaż, na których zbierałam bursztyny...” - śpiewała Pani już w latach osiem-dziesiątych. I jest w tej piosence część prawdy, bo bursztyny są Pani pasją, prawda?

Bursztyny są najpiękniejszym kamieniem, jaki wyda-ła ziemia. Ale ich nie kolekcjonuję. Wystarczy mi, że je podziwiam w muzeach, w galeriach i na wystawach.

Czym jeszcze prywatnie fascynuje się Irena Santor?

Radością życia.

A, nawiązując trochę do tytułu naszego magazy-nu, czym jest dla Pani „piękno”?

Połączeniem harmonii ducha i ciała.

O innym rodzaju piękna mówiąc: opowiadała Pani kiedyś historię z Festiwalu w Zielonej Górze, na którym Czesław Niemen zaśpiewał "Pa dzikim stiepiam Zabajkalia". Pani, mimo wielkiej ocho-ty zaśpiewania, nie wyszła na scenę, bo... tego dnia była Pani ubrana w sweter. Jest Pani, zresz-tą, znana z nienagannej elegancji. Jak ocenia Pani obecny image sceniczny młodych wykonawców, którzy często wydaje się, że ubrani bywają... dość przypadkowo?

Nie szata zdobi człowieka, ale jego rozum, mądrość. W przypadku zawodu piosenkarza najważniejsze jest, natomiast, dobre rzemiosło i talent. Strój jest ważny na tyle, na ile czujemy się w nim dobrze i na ile dobrze widzą nas w nim widzowie i słuchacze. A wtedy, w Zielonej Górze, ja nie miałam śpiewać. Zazdrościłam tylko Czesławowi, że on tak pięknie śpiewa. Jego zapał do śpiewania udzielił się i mi... też chciałam wtedy wyjść i zaśpiewać piosenkę ludową, nawet pamiętam jaką: „Bandoskę” zespołu Mazow-sze. Ale nie zaśpiewałam. I wcale nie dlatego, że by-łam nieodpowiednio ubrana (śmiech). Trochę tego potem żałowałam. Niemen miał wtedy taki głos i taką charyzmę, że zarażał swoją piosenką wszyst-kich dookoła. Ja stałam za sceną, a przed oczami

10

Page 11: Pragnienie Piękna 4/2013

11

P O Z Y T Y W N E S T R O N Y Ż Y C I A

miałam dzikie stepy, o których mówiła piosenka. Czesław Niemen był talentem najczystszej wody. To był samorodek, który został oszlifowany i stał się bry-lantem polskiej piosenki.

Podobnie, jak Pani, Czesław Niemen był człowie-kiem bardzo skromnym...

Nawet powiedziałabym: niedostępnym... ale ja go doskonale rozumiem (śmiech). I wciąż się uczył, eks-perymentował ze swoim głosem i muzyką.

Jakie powinny być, Pani zdaniem, nieodłączne atrybuty modowe lub atrybuty elegancji kobiety?

Nie wiem. Ja ubieram się w zgodzie z tym, co mnie ubiera, a nie przebiera. I taki jest chyba sekret elegancji.

Nieodłącznym, dla wielu, atrybutem urodowym, jest makijaż. Pani, nieco na przekór modzie, nie maluje się prawie wcale?

Maluję się dla sceny. Prywatnie szkoda mi cery (śmiech).Modnymi nie tylko w ostatnich latach stały się wszelkiego rodzaju zabiegi z zakresu medycyny estetycznej. Korzystają z nich, zresztą, coraz młod-sze kobiety. Czy, Pani zdaniem, warto wspomagać

się zabiegami upiększającymi lub poprawiającymi urodę?

Każdy robi to, co lubi, co chce i czego potrzebuje. Korzystanie z medycyny estetycznej, to prywatna sprawa każdej kobiety. Ja akceptuję przemijanie i z rozczuleniem przyglądam się moim zmarszczkom (śmiech)

Bardzo wiele kobiet stawia sobie Panią za wzór; dlatego zapytam na koniec, co oznacza dla Ireny Santor „być piękną”?

Akceptować to, co Pan Bozia dał i w ramach dba-łości o zdrowie i higienę tego nie zaprzepaszczać. I mieć poczucie humoru: najlepiej na własny temat (śmiech).

R E K L A M A

Rozmawiała: Małgorzata Maksjan, Foto: Zenon Żyburtowicz

Page 12: Pragnienie Piękna 4/2013

12

LUdZIE

PIękno, to miłość.

Page 13: Pragnienie Piękna 4/2013

13

P O Z Y T Y W N E S T R O N Y Ż Y C I A

To już czterdzieści lat! W roku 1973 dwudziesto-sześcioletni Giampiero Anelli na Festiwalu Piosen-ki Włoskiej w San Remo zadebiutował pod pseu-donimem „Drupi” piosenką „Vado via”. Piosenka z miejsca stała się światowym przebojem, a sam Drupi na scenie... pozostał do dziś, stając się iko-ną włoskiej piosenki. Jego kolejne przeboje, m.in. „Piccola e fragile” i „Sereno è” na stałe weszły do światowego kanonu muzyki rozrywkowej. Nowa płyta Artysty, która na polskim rynku ukazała się w sierpniu 2013 roku, to jubileuszowy prezent dla polskich fanów. Album zawiera dwa krążki: pierwszy z materiałem premierowym, drugi – z na nowo zaaranżowanym zestawem największych przebojów.

Andrzej Gross: Pańska nowa płyta, która na ryn-ku ukazała się z początkiem sierpnia, to krążek premierowy, ale także zestaw na nowo zaśpiewa-nych największych przebojów. Kiedy w roku 2011 spotkaliśmy się w Szczecinie, „odgrażał się” Pan, że taką płytę być może nagra dopiero pod koniec ka-riery. Podobnie jak Pańscy fani, mam nadzieję, że jej wydanie końca kariery bynajmniej nie oznacza?

Drupi: Oczywiście, że nie! I całe szczęście, że tak nie jest… Podwójny album, to nie koniec mojej karie-ry. O jego wydaniu w takim kształcie zdecydowała

wytwórnia Sony Music, która jest dystrybutorem materiału muzycznego. Podwójna płyta została wy-dana jako prezent dla moich fanów. I mam nadzieję, że właśnie tak została odebrana.

Z którymi swoimi największymi przebojami czuje się Pan szczególnie związany? Dlaczego?

Wydaje mi się, że najbardziej jestem związany z pio-senką „Vado via”. To piosenka, która otworzyła mi drzwi do sukcesu. dzięki niej mogłem podróżować po świecie, a przede wszystkim pozwoliła mi ona porzucić pracę hydraulika (śmiech).

A, czy piosenki - „kandydatki” na szczególnie dla Pana ważne, można znaleźć także na premiero-wym krążku? Które z nowo nagranych piosenek wzbudzają największe emocje w ich twórcy?

Piosenki z mojej ostatniej płyty są dla mnie napraw-dę wyjątkowe. Jest to płyta, która powstała z potrze-by wyśpiewania moich emocji, moich wspomnień, które wciąż do mnie powracają. „Ultimo tango”, to radość, którą szczerze odczuwam....”Tutto quello che ho” to uczucia, miłość dla ludzi, których spotkałem w całym moim życiu i dla rzeczy, które stanowiły dla mnie wyjątkową wartość....”Ho sbagliato secolo”, to refleksja o życiu, a „Queste ossa” to metafora, która opowiada o mnie, jako człowieku i artyście... Także

R E K L A M A

Page 14: Pragnienie Piękna 4/2013

14

LUdZIEpozostałe piosenki zawierają cząstkę mojej duszy. Mam nadzieję, że teksty tych piosenek zostaną prze-tłumaczone na język polski, bo wierzę, że słowa są bardzo ważne...

Jedenaście nowych piosenek w albumie „Ho sba-gliato secolo”, to romantyzm z nieco drapieżnym, rockowym pazurem. Co nowego pojawiło się na tej płycie w muzyce Drupiego? I, o czym opowiada nowa płyta?

Romantyzm stanowi nierozerwalną część mojego jestestwa, więc nie mógłbym bez niego żyć… Jest wszechobecny w każdym moim utworze. Muzyka stanowi przekaz mojej wielkiej woli życia, radośnie i z fantazją, wykraczając trochę poza stereotypy... A rock? Rock te wszystkie elementy łączy w cudow-ny sposób. Moja płyta opowiada, po prostu, o etapie życia, który obecnie przeżywam... pełnym radości, ale nie pozbawionym zaprzeczeń i nadziei.

Mówi się, że śpiewanie o miłości, to trochę banał, bo „o miłości przecież śpiewają wszyscy”. Pan kon-sekwentnie zaprzecza temu twierdzeniu i o miło-ści wciąż śpiewa. Jaki jest sekret dobrej piosenki, która oddaje uczucia?

Miłość ma wiele odcieni i barw. Tylko szaleniec lub ktoś, kto nigdy jej nie doświadczył, mógłby powie-dzieć, że jest banalna…

A jaki jest sekret włoskiej piosenki? Szczegól-nie w Europie Wschodniej w latach siedemdzie-siątych i osiemdziesiątych to właśnie piosenka włoska biła rekordy popularności, a i dziś wciąż nowe pokolenia i wracają do włoskich przebojów sprzed lat, i znajdują nowe piosenki, które stają się przebojami...

Nie wydaje mi się, żebym był w posiadaniu tajem-nicy popularności włoskiej piosenki... o ile w ogóle istnieje jakiś magiczny sekret... Ja zawsze pisałem i śpiewałem o moich emocjach, a jeżeli mogły spra-wić, że dzięki nim ktoś poczuł się szczęśliwszy, tym większą przynosi to mi radość.

Zdaniem wielu krytyków, w końcówce lat siedem-dziesiątych, po występie na festiwalu w Sopocie z piosenką „Sereno é”, stał się Pan w Polsce artystą popularnym i znanym nawet bardziej, niż w ro-dzinnych Włoszech. Czy Polska także stała się dla Pana szczególnym krajem?

Polska natychmiast zajęła bardzo ważne miejsce w moim sercu. Polacy, to naród, który z godnością i bez przemocy odwrócił bieg historii i bardzo wiele dokonał. Nie tylko dla siebie, ale także dla innych.

Występuje Pan w Polsce często. Jakie wspo-mnienia przywozi Pan do rodzinnej Pavii z tego kraju? Czy Polska, którą widział Pan w latach

siedemdziesiątych i dziś, zmieniła się?

Moje wspomnienia związane z Polską są tak niezli-czone, że należałoby napisać książkę, aby je wszyst-kie opowiedzieć... Koncerty, miasta, ludzie, przyja-ciele z Polski zajmują szczególne miejsce w moich wspomnieniach i mojej świadomości. A Polska lat siedemdziesiątych?... Była zupełnie inna, niż ta obec-na. Była zbyt ponura, ale byli w niej ludzie pełni życia, miłości i ciekawości poznawania i tworzenia. A to są wartości, które cenię najbardziej!

„Dla mnie kobiety są wszystkim” - to zdanie towa-rzyszy Panu nieodmiennie od początku kariery, i to nie tylko dlatego, że śpiewa Pan o miłości. Naj-ważniejszą osobą w Pańskim życiu jest, oczywi-ście, żona, Dorina, ale... zapytam przewrotnie, co opowie Pan o Polkach...

Nie podoba mi się określenie „Polki, czy Włoszki”. dla mnie każda kobieta, bez względu na narodowość, jest słodkim cudem tajemnicy uniwersum.

Pańskim żywiołem jest scena, na której anioł – Anelli zmienia się w Drupiego – małego diabełka z dziecięcych lat. Przypomnijmy naszym czytelni-kom, skąd wziął się Pański pseudonim.

Miałem 8 lub 9 lat, kiedy zostałem wybrany do przedstawienia, w którym miałem zagrać małego, leśnego diabełka. diabełek zabawiał się robieniem różnych psikusów. Ponieważ udało mi się zagrać bar-dzo wiarygodnie, od tamtej chwili nazywano mnie drupi (śmiech). Po tym diabełku pozostała mi natura żartownisia i czasami zdarza mi się robić kawały, ta-kie małe, tylko dla śmiechu... (śmiech)

Pseudonim dobrze oddaje Pańskie uczucia na sce-nie? Czym są dla Pana koncerty? Czy cały czas, po czterdziestu latach na scenie, towarzyszą Panu na niej takie same emocje?

Scena to dla mnie miejsce magiczne i jestem szczę-śliwy, że doświadczam tego zaszczytu, aby na niej występować. Nie każdy ma taki fart! Emocji, które mi towarzyszą podczas występów na scenie nie można porównać do żadnych innych. Nawet po czterdzie-stu latach serce wypełnia drżenie i magiczne pod-niecenie, tak, jakby to był wciąż pierwszy koncert w życiu...

Na koniec, zgodnie z tytułem naszego magazynu, zapytam, czym jest dla Pana „piękno”?

Piękno może mieć wiele form i twarzy, ale słowo, które instynktownie przychodzi mi do głowy, aby je wyrazić, to jedyna i magiczna MIŁOŚĆ.

Rozmawiał: Andrzej GrossFoto: udostępnione przez Sony Music Polska.

dziękujemy Sony Music Polska za pomoc w realizacji wywiadu.

Page 15: Pragnienie Piękna 4/2013

15

P O Z Y T Y W N E S T R O N Y Ż Y C I A

Historia, jak ze snu. Kilkanaście tańczących dziew-cząt wyjeżdża na pierwszy w swoim życiu występ telewizyjny i... w jeden wieczór zespół staje się gwiazdą, towarzyszącą na koncertach najbardziej rozpoznawalnym artystom polskiej estrady. I nie jest to chwilowa popularność, bo „Arabeskom” na scenie udaje się przetrwać kilkadziesiąt lat. Taniec łączy też pokolenia, bo z każdym kolejnym jubile-uszem grupy, na występach oglądać można spe-cjalnie sformowany skład, złożony z kilku pokoleń tańczących dziewcząt i pań...

Trudne początki

Jest rok 1968. W powiatowym Słupsku nowo za-trudniona instruktorka tańca, Mieczysława Kętrzyń-ska, rozpoczyna nabór dziewcząt do kilku grup ta-necznych. Po kilku miesiącach pracy jedna z nich: „Marionetki” zauważalnie zaczyna rozwijać swoje umiejętności znacznie szybciej, niż pozostałe. Kę-trzyńska zaczyna więc pracować z nimi częściej i in-tensywniej. Ale, choć dziewczęta tańczą coraz lepiej,

zainteresowanych organizowaniem ich występów nie ma nawet w rodzinnym mieście. Po dwóch la-tach „Marionetki” dostają swoją pierwszą szansę: ra-zem ze Stanisławem Kątnikiem ich instruktorka za-łatwia występ grupy w Powiatowym domu Kultury. I... zamiast spektakularnego sukcesu spektakularna klapa! Już w pierwszym tańcu dziewczęta nie wie-dzieć czemu ustawiają się tyłem do zdezoriento-wanej widowni, której występ wyraźnie się nie po-doba. Na kolejną szansę zespół czekać musi cztery lata. Przez ten czas tylko okazjonalnie występuje na miejskich i wojewódzkich imprezach kulturalnych, ale wciąż ćwiczy i nabiera umiejętności. Zdobywa też pierwsze nagrody w wojewódzkich przeglądach tanecznych. Szansą, którą grupa otrzymuje w 1974 roku, jest wyjazd do łódzkiego ośrodka telewizji i występ przed kamerami w „Turnieju Województw”, w którym już prawie wojewódzki (oficjalnie od 1975 roku) Słupsk rywalizuje z prawie wojewódzkim (tak-że od 1975 roku) Kaliszem. Mało kto pamięta dziś, które z miast wygrało telewizyjny turniej. Ale Słupską Grupę Baletową „Arabeska” - taką nazwę przyjęły nie-gdysiejsze „Marionetki” na kilka lat przed sukcesem – pamiętają kolejne pokolenia.

Gwiazdy mimo woli

Telewizyjny występ „Arabesek” przyniósł coś, czego nie spodziewały się ani tancerki, ani instruktorzy, ani desygnujące zespół do występu w ramach Turnie-ju Województw władze miasta: lawinę zaproszeń z kraju i zza granicy, oraz propozycje niemal stałej współpracy grupy z telewizją, przy organizacji kon-certów i przedstawień. dzięki nowoczesnym i śmia-łym na owe czasy układom choreograficznym „Ara-beski” zaczęły występować najpierw w całej Polsce,

W tanecznym rytmie -

45 LAT SGB „ARABeSkA”

Page 16: Pragnienie Piękna 4/2013

16

WYdARZENIA

a później poza jej granicami. „Ja pamiętam ten okres, kiedy składy „Arabeski” były bardzo młodzieżowe” - opowiada dyrygent i reżyser przedstawień tele-wizyjnych, Zbigniew Górny. „To były młode, trzyna-sto- i czternastoletnie dziewczyny, które w dorosłych strojach tańczyły układy zaaranżowane w sposób niemalże rewiowy. Ewoluowały od amatorskiej gru-py i konsekwentnie rozszerzały swój repertuar, stając się coraz bardziej profesjonalne. drugiego takiego zespołu w Polsce nie spotkałem do dziś.” - dodaje reżyser. I rzeczywiście, „Arabeskom” jako jedynemu wywodzącemu się z amatorskiego ruchu zespołowi tanecznemu w Polsce, udało się przez ponad czter-dzieści lat istnienia zatańczyć ponad 3000 razy na es-tradach m.in. NRd, Bułgarii, Czechosłowacji, Związku Radzieckim i na Węgrzech. W roku 1986 grupa uzy-skała też zgodę władz kraju na wyjazd do Niemiec Zachodnich (RFN), niestety, był to jedyny wyjazd za „żelazną kurtynę”. Propozycje występów w m.in. Belgii, Francji, Szwecji, Wielkiej Brytanii i Japonii ze względu na uwarunkowania polityczne zespół mu-siał pozostawić bez odpowiedzi.

Najwięcej uczy scena

Na szlify wielkiej sceny nie było czasu. Zaraz po pierwszym sukcesie zespół, który występował do tej pory w najlepszym razie przed lokalnymi zespołami muzycznymi, musiał zmierzyć się z tremą i rywaliza-cją o popularność z ówczesnymi gwiazdami. „Pamię-tam widowisko w zabrzańskim domu Muzyki i Tańca” - opowiada Mieczysława Kętrzyńska - „To był jeden z pierwszych dużych koncertów grupy. Przed nami występowała Irena Jarocka, która wówczas świe-żo przyjechała z Zachodu. Nasze dziewczyny bały się wyjść po niej na scenę. Trzeba było je dosłow-nie siłą zmusić i wypchnąć, ponieważ obawiały się,

jak zostaną odebrane występując po takiej wielkiej gwieździe.”. Występ się udał, a ciepło przyjęte dziew-częta od tej pory przestały bać się pracy z gwiazda-mi. I występowały. Wśród znanych twarzy, z który-mi tancerki spotykały się często na ogólnopolskich i światowych scenach, znaleźli się m.in. organizato-rzy widowisk - Jerzy Gruza, Zbigniew Górny i Janusz Rzeszewski; projektanci – m.in. Xymena Zaniewska; wreszcie, gwiazdy polskiej sceny – m.in. Czesław

Page 17: Pragnienie Piękna 4/2013

17

P O Z Y T Y W N E S T R O N Y Ż Y C I A

Niemen, Zbigniew Wodecki, Zdzisława Sośnicka, Maryla Rodowicz, Marek Grechuta i Anna Jantar, a w późniejszych latach Marek Torzewski i Edyta Gór-niak. W latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych zespół stał się stałym gościem programów telewizji publicznej w Polsce i pokazów mody, m.in. „Mody Polskiej” i „Telimeny”, wystąpił także w kilku filmach fabularnych, m.in. „Hallo Szpicbródka”.

W tańcu nie ma granic

Przez wszystkie lata istnienia w zespole tańczyło kil-kaset dziewcząt. Wiele z nich w „Arabesce” zdobyło nie tylko szereg wspomnień, ale i zawód. „Z reguły praca w zespole kończyła się albo wyjazdem na stu-dia do innych miast, albo zamążpójściem.” - wspomi-na Mieczysława Kętrzyńska - „Choć bywało i tak, że tancerka studiowała w Poznaniu, a do Słupska przy-jeżdżała na próby i na koncerty.”. Przyszłość tancerek też jest różna. dziewczęta, dziś już Panie, rozsiane są po całym świecie. Część z nich uprawia taniec jako zawód, są tancerkami i choreografkami, a kilka wy-chowanek grupy tańczyło z gwiazdami, m.in. z An-drzejem Rosiewiczem. „Z tańca zawodowego się wy-rasta.” - dodaje założycielka zespołu - „Jakkolwiek jest to rzecz przykra dla dziewcząt, które spędzają po pięć, sześć lat w zespole, taka jest kolej rzeczy. Ale dziewczęta nadal pozostają Arabeskami, mają ze sobą kontakt, a okazjonalnie, przy jubileuszach, spo-tykają się i wychodzą razem na scenę.” „Arabeska” dziś

Grono sympatyków i fanów „Arabeski” nie maleje, mimo że zespół w ubiegłym roku oficjalnie zakoń-czył działalność. Z chwilą przejścia Mieczysławy Kętrzyńskiej na emeryturę, Słupski Ośrodek Kultury, przy którym grupa działała od 44 lat, zmienił nazwę zespołu (obecnie funkcjonuje przy nim Słupska Gru-pa Taneczna „Arabeska”) zamykając jednocześnie pewien rozdział w historii najbardziej rozpoznawal-nej polskiej grupy tanecznej. Nowa „Arabeska” pod okiem wychowanki zespołu, Marzeny Piołunkow-skiej, zaczęła pisać swoją własną historię...

Wspomnienia jednak zostają i pozostaną wciąż żywe. dawne „Arabeski” nie zamierzają, bowiem, zre-zygnować ze wspólnych spotkań, a okazjonalnie tak-że i wspólnej pracy. Fani grupy z pewnością ucieszą się z tego, że mimo rozwiązania zespołu, jubileusz 45-lecia powstania grupy nie pozostanie bez echa. 28. września 2013r. w słupskiej filharmonii, zespół sformowany z kilku pokoleń „Arabesek” zatańczy dla publiczności po raz kolejny w towarzystwie gwiazd polskiej estrady, na jubileuszowym koncercie połą-czonym z benefisem Mieczysławy Kętrzyńskiej.

Tekst: Andrzej GrossFoto: Z archiwum SGB „Arabeska, Tomasz Ziomek”

Page 18: Pragnienie Piękna 4/2013

18

LUdZIE

W ShoWBIzneSIe GŁÓWNYM BOŻKIEM JEST PIENIądZ

Z Kasią Wilk, piosenkarką i kompozytorką rozmawia Rafał Podraza.

Page 19: Pragnienie Piękna 4/2013

19

P O Z Y T Y W N E S T R O N Y Ż Y C I A

Rafał Podraza: Przebyłaś długą drogę: od wy-stępów w lubińskiej „Muzie”, przez Festiwal we Wrześni, współpracę z Mezo... Czego nauczyłaś się przez te lata?

kasia Wilk: To dopiero początek. Mam dużo siły i sa-mozaparcia - wciąż idę. Nie mogę się zatrzymać, bo to oznaczałoby samounicestwienie. Mogę jedynie chwilami odpoczywać. Przez ten czas nauczyłam się wiele, jak każdy przez dekadę… Poznałam smak suk-cesów i porażek. Poznałam smak szczęścia, zażeno-wania, odpowiedzialności za siebie i swoje decyzje. Teraz wiele odpuszczam, a zaczynam zwracać uwa-gę na zupełnie inne kwestie, to normalne z wiekiem. W zawodach artystycznych dochodzi potrzeba cią-głego rozwoju, potrzeba poszukiwania, sprawdza-nia, dotykania, jak dziecko, wszystkich ciekawych rzeczy. Młodzieży chcącej coś zrobić w muzyce, powtarzam, że to „coś”, to nie tylko sukces medialny. Mówię o poszukiwaniu siebie, sprawdzaniu swoich zdolności w różnych wydaniach. Mówię o pielęgno-waniu umiejętności, ale przede wszystkim o mo-zolnej pracy, którą trzeba w to włożyć. Mówię też o roli tekstu w piosence, o tym, że decyzje podjęte na początku ”kariery” muszą być bardzo rozważne, bo mogą albo otworzyć, albo zamknąć wiele drzwi. Najwięcej jednak, w rozmowie z młodymi, skupiam się na definicji słowa „praca”. To dla młodych słowo--widmo, bo chcą mieć szybko i łatwo. Niestety. Jed-na lub dwie wygrane nie rodzą następnych, trzeba się o nie postarać i na nie zapracować, jak sportowcy.

Dlaczego tak lubisz iść pod prąd? Nie łatwiej było-by nagrać kilka chwytliwych przebojów i stać się bardziej rozpoznawalną, a co za tym idzie, mieć więcej koncertów, okładek w gazetach i fanów?

A idę pod prąd? Idę tam, gdzie niosą mnie moje wybory, dyktowane wieloma okolicznościami. Piszę wciąż proste, melodyjne piosenki, nie odbiegają-ce od mainstreamu, z którym kojarzy się showbiz-nesowy galimatias. Problem w tym, że robię to, co mnie bawi. Śpiewam, bo lubię i pojawiam się tam, gdzie się dobrze czuję. Reszta jest dla mnie zbędna. Żebym mogła czuć się spełniona artystycznie, nie potrzebuje wzmianki w piśmie modowym. dlatego nie uczestniczę w fashion imprezach, choć dobrze wyglądać oczywiście lubię. Zawodowo potrzebu-ję pięknych koncertów. Jednak, żeby na koncerty było zapotrzebowanie, potrzebuję dobrej piosenki. Oczywiście te dobre i chwytliwe często się nie wy-kluczają. Jednak zazwyczaj są one dalekie od moich preferencji, a w pewnych kwestiach nie mogę się uginać, będąc wykształconym muzykiem i dobrym wokalistą.

Słynny wypadek w Opolu… Mimo niefortunnego upadku nie przestałaś śpiewać…

To przypadek, że śpiewałam cały czas. Trema to-warzysząca występom na żywo w TV, to dla mnie ogromna mobilizacja. Wyszło dobrze. Ale „upadek Kasi Wilk” w Opolu, na portalu YouTube, obejrzało w ciągu trzech dni 300 tysięcy ludzi… dla mnie to jest najbardziej przygnębiające.

Adam Sztaba starannie dobiera wokalistów, z któ-rymi pracuje. Ty jesteś w stałeś obsadzie. Czym jest to spowodowane: dobrymi kontaktami kole-żeńskimi z kompozytorem czy umiejętnościami wokalnymi?

Adama poznałam przy okazji współpracy z jego orkiestrą, zaraz po publikacji piosenki „Ważne”. Od tamtej pory miałam kilka udanych utworów, które wykonuję z jego orkiestrą do dziś. Wystarczy wybrać się na któryś z koncertów, żeby posłuchać, że od pierwszych dźwięków słychać kunszt aranżacyjny i wykonawczy. Nie wszyscy to zagrają lub zaśpiewa-ją. Myślisz, że koleżeństwo jest jakąś magiczną różdż-ką, która dodała tym muzykom talentu? Adam Szta-ba, to marka i autorytet, nie może sobie pozwolić na taką nieodpowiedzialność.

Wielu muzyków mówi, że showbiznes, to bagno. Od kilku lat funkcjonujesz w tym biznesie. Jak oce-niasz branżę?

Showbiznes, to długi pociąg, który jedzie bardzo szybko, a w każdym wagonie jest jak u Tuwima… Kiedyś byłam tą walczącą. W przypływie frustracji napisałam nawet piosenkę „Szołbiznes”. Ale wtedy bardziej ufałam ludziom i wierzyłam w to, co mówią. do dziś nie rozumiem pewnych układów i gier. Te-raz, im mniej o tym myślę, tym jestem szczęśliwsza. W „szołbiznesie” pieniądz jest głównym bożkiem. Na ostatnim miejscu jest człowiek i jego oczekiwania.

Masz na koncie dwie płyty. Szykujesz kolejną?

Oczywiście. Nie pracuję ze sztabem ludzi, doradców i producentów, więc idzie mi wolniej. Wena też nie przychodzi codziennie. Spokój i skupienie są moimi sprzymierzeńcami. Szukam chwil miedzy koncerta-mi, podróżowaniem i sytuacjami dnia codziennego. dlatego premierę nowej płyty z żalem przesuwam na 2014.

Uwielbiasz eksperymenty. Czym jest to spowodo-wane? Ciągłym poszukiwaniami, czy niepewno-ścią utrzymania się na rynku muzycznym?

I jednym, i drugim. Lubię się bawić i eksperymen-tować, a ludzie lubią być zaskakiwani. To wspaniała kompilacja.

Na koncie masz wiele nagród, kilka twoich piose-nek stało się przebojami. Dlaczego więc wciąż tak trudno dostrzec twoje nazwisko w zestawieniach najpopularniejszych polskich artystów?

Page 20: Pragnienie Piękna 4/2013

20

Moje nazwisko regularnie pojawia się obok na-zwiska Sztaby, Kukulskiej, Badacha, Cugowskiego. Koncertowałam w największych salach w Polsce. W "Machinie" widniałam w zestawieniu pięćdzie-sięciu najlepszych polskich wokalistek. Czy trzeba wyskakiwać z lodówki, żeby być popularnym? Czy w ogóle trzeba być popularnym? Muzyka ma swoje sposoby komunikacji, płynie falami, neuronami. To ona jest prawdziwą gwiazdą.

Kasia Wilk wczoraj – Kasia Wilk dzisiaj… Jaka jest różnica?

Mniej ufam. Jestem spokojniejsza, więcej milczę, więcej się bawię. Odsypiam. Otaczam się roślinami i starymi, zaufanymi znajomymi.

Ale padają głosy, że ci „odbiło”, że nie utrzymu-jesz albo wręcz unikasz kontaktów ze znajomymi sprzed lat…

Może powinieneś zapytać Juli, czy mi odbiło. Julia, to moja przyjaciółka, z którą się wychowałam. Ona zna mnie najlepiej. I mimo, że mieszka w Hambur-gu, mamy taki kontakt, jakbyśmy nadal mieszkały obok siebie. Zawsze otaczałam się wianuszkiem kolegów i koleżanek, ale dziś każdy ma swoje życie, troski i obowiązki, rodziny. To normalne, że z czasem znajomości się weryfikują. Jest kilka osób, z którymi utrzymuję kontakt i nie muszę się tłumaczyć, dlacze-go tak jest. druga sprawa, to znajomi: „Kasia, hej, pa-miętasz mnie? Grałyśmy razem w siatkę na WFie. Ja byłam w VIIIb a Ty w VIIIa. Odezwij się, albo najlepiej zadzwoń"…

Twoim zdaniem: w branży muzycznej jest szansa na prawdziwą przyjaźń?

Tak. Wystarczy spojrzeć na Kayah i jej managera, To-mika, Andrzeja Piasecznego i jego managerkę, Julitę. Od wielu lat razem. Ja też mam to szczęście, że moja przyjaciółka zechciała ze mną pracować. Znamy się, jak łyse konie, przyjaźnimy. I choć minęło już dużo czasu, wciąż mamy świetne relacje. Można? Można.

Dziękuję za rozmowę.

Rozmawiał: Rafał PodrazaFoto: z archiwum Kasi Wilk

LUdZIE

Page 21: Pragnienie Piękna 4/2013

21

P O Z Y T Y W N E S T R O N Y Ż Y C I A

21

FELIETONY

Daniel Odija – polonista, dziennikarz; pisarz nomi-nowany w 2004r. do nagrody Nike za powieść „Tartak”. Laureat Pomorskiej Nagrody Artystycznej za debiut roku 2001. Jego twórczość zaliczana jest do tzw. „Prozy Północy”.

MĘSKA MOdA UPAŁÓWMinęło lato, które zazwyczaj sprzyja lekkiej mo-dzie słońca. A to lato było wyjątkowo upalne. Wysoka temperatura wymusza krótkie spodenki i podkoszulki. Kobiety raczej umiejętnie dobierają spodenki do podkoszulek, choć wolę, gdy ubie-rają się w cienkie sukienki albo spódnice (odróż-niania spódnicy od sukienki nauczyła mnie moja dorastająca córka). Zresztą, to, jak ubierają się ko-biety, nie jest dla mnie pretekstem do wnikliwej analizy. Jestem bezkrytycznym zwolennikiem ich urody, bez względu na ich wiek i gust. Są dla mnie niezmiennie piękne. Kłopot mam z facetami.

ciepłolubną. Zacząłem się zastanawiać dlaczego. Być może to całoroczne przyzwyczajenie, które roz-ciąga się na lato. Wiadomo, że ciężko uwolnić się spod władzy przyzwyczajeń. A może obawiają się przeciągów między palcami albo mają do ukrycia jakąś wstydliwą tajemnicę? Cokolwiek ich do tego skłania, należy podkreślić, że jest to moda wybitnie męska. Nie wiedziałem kobiety, która do sandałów założyłaby skarpetki. Zdarzają się nawet rodziny, gdzie córka z matką idą w sandałach, uwolnione od skarpetek, podczas gdy ojciec z synem drepcą obok, odziani w skarpetki. I są nawet z tego dumni! Ich sprawa. Bo przecież nie ubiór zdobi człowieka, jak powiada wytarte od nadużywania przysłowie. Ważne, żeby się dobrze czuć we własnej skórze i w tym, co ona dźwiga. A skoro nadchodzi jesień, będziemy dźwi-gać coraz więcej, coraz bardziej stęsknieni za słoń-cem, które tak mile nas łaskotało. A mnie, ubranego od stóp do głowy chwyci sentyment za grubasami z gołymi brzuchami, którzy są nieodłącznym atrybu-tem słonecznej pogody. I zatęsknię za sandałami.

fot.

auto

r

Bo nawet nie o to chodzi, że faceci mi się nie po-dobają. Po prostu nie dostrzegam w nich choćby śladowych ilości piękna. Pal licho, jeśli ubiorą się tak, że wyglądają jak orangutany. dla mnie mężczyźni zawsze wyglądają jak orangutany. Chodzi o facetów odkrytych – „bezpodkoszulkowców”, czyli takich, którzy paradują po ulicach z odkrytymi brzuchami. I, co ciekawe, najczęściej czynią to grubasy. Wiadomo, im jest gorąco, ale dokoła nich robi się niesmacznie. Oni pocą się z lepszym samopoczuciem, niż świad-kowie ich pocenia.Na odbiór ich brzydoty wpływa miejsce. Jeśli taki je-den grubas z drugim pokazuje swój spocony brzuch na plaży, nie ma problemu. Przecież to teren niejako wyznaczony dla spoconych brzuchów. Gorzej, gdy stanie taki za tobą w sklepowej kolejce. Wtedy rozne-gliżowana moda upału zaczyna poważnie uwierać.Podczas swoich obserwacji zauważyłem też, że młodsze pokolenie facetów chodzi w adidasach i tak zwanych stopkach, odsłaniających kostki. Skarpetki do sportowego obuwia i krótkich spodenek podob-no nie pasują. Niech i tak będzie, choć nie rozumiem dlaczego. Wiem, natomiast, że dla zwolenników sportowego obuwia sandały, to obciach. Tymcza-sem podczas upałów wielu mężczyzn decyduje się na sandały. Należę do tego klubu. Sandały, to luksus swobodnego spaceru. I tu, nauczony przez swoją dorastającą córkę, która posiada zmysł estetyczny niedostępny dla gruboskórnego faceta, zauważy-łem dwa typy zwolenników sandałów. Jedni chodzą w sandałach bez skarpetek (należę do nich) i to raczej chodząca większość, drudzy zakładają do sandałów skarpetki, nawet gdy temperatura powietrza prze-kracza trzydzieści stopni Celsjusza. Czyżby było im zimno w stopy? Nie sądzę. A jednak wybierają wersję

Page 22: Pragnienie Piękna 4/2013

22

FELIETONY

Małgorzata Kalicińska – polska powieściopisarka; autorka bestsellera „dom nad rozlewiskiem” - współ-czesnej sagi rodzinnej (książka została nagrodzona „Witryną 2006”).

fot.

Mag

da K

rasiń

ska-

Wiśn

iew

ska

Niegdyś, gdy jeszcze uczono dyskrecji, elegancji w zachowaniu i kultury, czyli owej „klasy”, nie do pomyślenia było publiczne omawianie czyichś pan-tofli, sukienek czy kapeluszy. doradzać – i owszem, ale publicznie komentować? Passé... Każdy ubierał się więc w to, co miał i na co go było stać, rzucając, oczywiście, okiem na to, co modne. Teraz wszystko się wykręciło podszewką do góry. To, co ma klasę, upadło, sponiewierane tym, co głośne, bez klasy i co bardziej bezczelne, chlaszczące i ssssyczące. W roz-maitych – ogólnie rzecz ujmując – publikatorach urządza się publiczne przedstawienia, w których główne role grają osoby, których o zgodę na to się, bynajmniej, nie prosi. Od dawna jestem tym proce-derem zniesmaczona, i wypowiadam głośno swoje zdanie: to niskie i niekulturalne! Czary mej goryczy i zdumienia dopełniło ostatnio przedstawienie, w którym na kieł wzięto śliczną, młodą aktorkę, skromną i raczej nie starającą się „błyszczeć”. Owa aktorka publicznie wystąpiła na dość znanej imprezie w pięknej sukni a’la Audrey Hepburn. Z sylwetką, jakiej niejedna by jej pozaz-drościła, z piękną fryzurą i czarującym, skromnym uśmiechem. Zjawisko! Ale wszelkie zjawiskowe istoty zazwyczaj wkurzają tych, którzy uważają się za ikony mody i stylu (nie mylić z ikonami prawdzi-wymi). Aspiranci starają się za wszelką cenę przypiąć zjawiskom łatkę, która pośród słów pełnych lukrecji – „że, owszem, śliczna i piękna, to jednak…” jest jak łyżka dziegciu. Oto okazuje się, że straszną pomył-ką są na przegubie pięknej pani sztuczne kamienie

O, tempora, o, mores! ...... zawołałaby moja mama, a za nią ciotki i babki. Okrzyk wzniósłby zapewne cały chór moich an-tenatek, gdyby wiedział, że dzisiaj pospolity ma-giel czyli miejsce w którym się „obrabiało tyłki” ludziom, miejsce pogardzane przez osoby z klasą i wychowaniem, urosło do rangi salonu. Mamy magle towarzyskie, modowe, urodowe, medycz-ne... Uff... Wymienić wszystkich nie sposób...

(cyrkonie?), bo... zdaniem „Ikon” do tej kreacji pasu-ją wyłącznie prawdziwe brylanty! Pffff… „Ikony” są zniesmaczone! Przecież jeśli aktorki na brylanty (zno-wu: Pfff...) nie stać, mogła je wypożyczyć...Ta kuriozalna wypowiedź skłoniła mnie do smutnej refleksji. Jak bardzo dzisiaj, w czasach walki o nasze, kobiece punkty widzenia, naszą dumną i piękną ko-biecość, nawet w sferze mody i stylu brakuje zwy-kłego szacunku i taktu dla osób omawianych (oplot-kowywanych, a nawet wyśmiewanych) publicznie. Jakby pantofelek, bluzka, czy torebka, miały jakiekol-wiek znaczenie! Zwłaszcza gdy te same „Ikony” kilka minut później publicznie mówią, że dzisiaj nosi się wszystko do wszystkiego, quot libet! dla mnie tabloidyzacja mody, ubioru i szczegółów stroju, omawiana publicznie, jest też publicznym przyznaniem się do tego, że... nie ma się wiele do po-wiedzenia. Ileż z lubością omawiających celebrytów i nie tylko „Ikon” osiągnęło cokolwiek poza możliwo-ścią publicznego krytykowania? Na palcach wśród nich szukać prawdziwych znawców mody i stylu...Prawdziwi znawcy na publiczne plotkowanie nie mają czasu. Wypowiadają się rzadko i... z dystansem!Moda istnieje od bardzo dawna. Owszem, plotko-wanie o tym, że czyjaś krynolina była zbyt obcisła, a pantofle bez klamerki są nie do pomyślenia, by-wało na dworach, wśród znudzonych i często pry-mitywnych dworek i dworaków w pudrowanych perukach... ale dzisiaj?Piękna aktorka, sportsmenka, czy piosenkarka, ma prawo czuć się tak, jakby ją ochlapano błotem, i aż dziw, że wszyscy to widzą, wiedzą i znoszą milcząco! Czepiam się? Może, ale to dzisiaj takie normalne, że się tnie, zjeżdża, obgaduje twórczość i wygląd ludzi zamiast… nagrodzić to, co warte uwagi, co ładne, dobre, sensowne i wartościowe. Zwłaszcza osią-gnięcia. Krytycy zapomnieli, że powinni tez chwalić i promować. „Ikony” chwalić nie umieją, bo trzeba zadać sobie trud poznania twórczości i osiągnięć, bo ludzie tego nie kupią, bo dzisiaj mamy trend na „nie”. Oceniający kucharzy restaurator MA BYĆ niegrzeczny, prowa-dząca teleturniej – pomiatać ludźmi (u nas się to nie przyjęło – pamiętacie?), jurorzy powinni wspinać się na szczyty złośliwości, gdy przed nimi zdenerwo-wane młodziutkie panny, pragnące wejść do świata mody, wysłuchują rzeczy, za które ojcowie owych panien chętnie zmietliby ich z powierzchni studia... Takie czasy, takie „tryndy”, taka moda. Moda na „hejt” zamiast „like”. Szkoda.Niech ktoś zatrzyma wreszcie świat, ja wysiadam… No… wysiadłam już dawno.

Page 23: Pragnienie Piękna 4/2013

23

P O Z Y T Y W N E S T R O N Y Ż Y C I A

...a moda SWOJE

Barbara Grabowska – córka Małgorzaty Kalicińskiej. W roku 2012 wydała razem ze swoją mamą debiutanc-ką powieść pt. „Irena”. Wcześniej dosłownie i w przenośni postawiła swoje życie na głowie i przeprowadziła się do Australii.

do końca bowiem wcale nie wiadomo, co właściwie jest modne, a co niemodne. Oczywiście, w koloro-wych gazetach znaleźć można multum informacji na temat nowych trendów, jak połączenie różu z po-marańczem w stroju, szary lakier na paznokciach i szpilki w kolorze „nude”. Problem w tym, że gdy informacja pojawia się w gazetach, z dużym praw-dopodobieństwem stwierdzić można, że lansowany trend właśnie... wychodzi z mody. Problem też w tym, że wspomnianego multum informacji nie przygoto-wują styliści, o nie! Styliści wypowiadają się rzadko, najczęściej wtedy, gdy prezentują swoje własne kon-cepcje modowe na określony sezon. A większość in-formacji przygotowują dwa typy „modoznawców”. Pierwszy z nich, to zazwyczaj Panie, które stylistkami nie są, ani nigdy nie były, ale za to świetnie orientują się w tym, co kto kiedy na siebie założył. Opisując podpatrzone stylizacje owe Panie zwykle do każdej z nich przypinają jakąś łatkę... bo przecież nikt nie może być ubrany lepiej, niż one (choć rzadko zdra-dzają, w co ubrane były, pisząc swoje porady). drugi typ, to, natomiast, „szafiarki” prześcigające się w kre-owaniu trendów kompletnie nie istniejących, ujaw-niające przy tym swoją kreatywność i oryginalność. Większość ludzi, po zaczytaniu się w poradach obu typów „modoznawców”, aby poczuć się bezpiecz-nie, wybiera modowy konformizm. Przynajmniej w Polsce...

W Australii pierwszego typu „modoznawców” nie ma. „Szafiarek”, za to, obrodziło w nadmiarze. Może i dobrze. Przynajmniej nikt nie przejmuje się tu modą! Niedawno wracałam późnym wieczorem do domu i nagle... poczułam się, jakby przefrunęło obok mnie stado papug. Młode i niemłode już dziewczęta paradowały wesoło w pastelowych, koronkowych sukienkach z cekinami, koralikami i brokatami. „Ja-kieś wesele w okolicy albo bal przebierańców” - po-myślałam. Ale, nie... Tak młode kobiety ubierają się tu wychodząc wieczorem do miasta! Australijska ulica wieczorem mieni się feerią kolorów, wzorów i faktur. W oczy rzucają się nieprzebrane ilości kolczyków, wisiorów, breloków i połyskujących rękawiczek. do tego obcasy, koturny, sandałki, lateksy, cętki, kolce, łańcuchy... WSZYSTKO! Miła to, nawet, odmiana, po

Może nawet chciałabym być trochę modna, choć nigdy modna nie byłam. Ale w dzisiejszych cza-sach „być modną” nie jest wcale tak łatwo, jak się wydaje.

hipsterskiej Warszawie, gdzie aktualnym „mundur-kiem” na wieczorne wyjście, są (obowiązkowo mar-kowe) dżinsy. I nieważne, że czasem zbyt pstrokato, że drobne Azjatki ledwo utrzymują się na nogach po założeniu dwudziestocentymetrowych platform, że niektóre spódniczki ledwo zakrywają pośladki i zło-śliwie podwijają się prawie do pasa, gdy australijskie modnisie przysypiają w pociągu, wracając z imprezy. Tu każdy szuka swojego własnego stylu. I nieważne, co na ten temat powiedzą inni!

Nad ranem „imprezowe” dziewczęta znikają w miesz-kaniach, a na ulicach pojawiają się „normalni” ludzie. Spokojniejsze kolory, niższe obcasy i dłuższe spód-niczki, ale nadal wesoło... W drzwiach sklepu stoi Pani w legginsach Ugga z grubej wełny merynosa, w puchowym bezrękawniku i dzierganej opasce na włosach. dwa metry dalej, na ławce, siedzi chło-pak w klapkach, szortach i t-shircie na ramiączkach. W moją stronę podąża ładna, młoda dziewczyna w gumowych trampkach, króciutkich szortach i... wełnianym swetrze z golfem. Tu wszystko można! I znów nieważne, co ktoś inny ma na ten temat do powiedzenia!

Sklepy i styliści, owszem, kształtują trendy i bieżą-ce kolekcje. Ale przyzwolenie społeczne na bycie sobą, eksponowanie własnego, unikalnego stylu, nawet na zrobienie z siebie modowego wariata, jest tu dużo większe, niż w Polsce. Szkoda! Znacznie przyjemniej patrzy się na wesołą różnorodność, niż onieśmielonych „modoznawczymi” komentarzami konformistów. Więcej luzu!... Życie naprawdę stanie się przyjemniejsze!...

Page 24: Pragnienie Piękna 4/2013

Nic nie jest ŁATWeZ Otylią Jędrzejczak, mistrzynią olimpijską i multimedalistką w pływaniu, rozmawia Rafał Podraza.

LUdZIE

24

Page 25: Pragnienie Piękna 4/2013

25

P O Z Y T Y W N E S T R O N Y Ż Y C I A

Rafał Podraza: Emanuje z Ciebie bardzo pozy-tywna energia. Co jest jej źródłem?

otylia jędrzejczak: Zawsze staram się być uśmiechnięta i pozytywna. Nie ma konkretnego po-wodu, choć nie ukrywam, że cieszy mnie fakt prze-bywania w odpowiednim miejscu i czasie.

W pływaniu zdobyłaś wszystko, po co więc ta przysłowiowa kropka nad „i”?

Kropka nad „i”, to ponowna droga na szczyt po uśmiech. dziś czuję się, jak wtedy, gdy miałam 15 lat i dopiero wchodziłam po drabinie na szczyt. Mój szczyt rzeczywiście jest wypełniony po brzegi, są na nim wszystkie tytuły, o których marzy sportowiec, dlatego tym razem jest to wspinaczka z potężnym obciążeniem.

Trudno jest wrócić?

Nic nie jest łatwe. Wszystko, co osiągnęłam w życiu, było efektem ciężkiej pracy, dlatego i tym razem nie spodziewałam się niczego prostego. Początki, to było zmaganie się z chorobami i kontuzjami. dziś jest dobrze. Realizuję plan treningowy.

Irena Szewińska po powrocie na bieżnię w 1972 roku najbardziej bała się kibiców i ich oczekiwań. Nie masz tych samych obaw?

domyślam się, że wymagania są duże. Moje imię i nazwisko kojarzy się z medalami i rekordami, i kiedy na zawodach nie ma medalu, to następuje u kibiców i dziennikarzy rozczarowanie, wręcz zawód. Jednak ja patrzę na to inaczej, dziś każdy progres mnie cie-szy i to próbuję pokazać innym. Ale, uwierz, ocze-kiwania innych są niewielkie w stosunku do tego, czego oczekujemy od siebie samych…

Stany Zjednoczone, Hiszpania... Niewiele czasu spędzasz w Polsce. Przed czym lub przed kim tak uciekasz z kraju?

Nie uciekam z kraju. Zawsze powtarzam, że wszę-dzie jest dobrze, ale w domu najlepiej. dzisiaj naj-ważniejszy jest, jednak, trening. Te podróże, to szu-kanie swojego miejsca właśnie w tej dziedzinie.

Można powiedzieć, patrząc na sukcesy, że jest je-steś osobą spełnioną… Kiedy więc pojawią się: mąż, dzieci, dom i ogródek?

Na wszystko w życiu przyjdzie czas… Ale to już nie-długo... Często powtarzam, że moje życie zacznie się po trzydziestce, wtedy zacznę poważnie myśleć o rodzinie.

Marzenie dzisiaj już nie do spełnienia?

Nie ma takich marzeń! Marzenia są po to, by je speł-niać. Jeżeli ktoś mówi, że nie dasz rady tego zrobić, to właśnie wtedy warto się tego podejmować. Nie ma rzeczy niemożliwych, trzeba tylko chcieć!

Page 26: Pragnienie Piękna 4/2013

LUdZIE

26

Londyn mamy za sobą. Nadal myślisz o startach?

Było i minęło. Nie żyję przeszłością. Londyn się skoń-czył, przeanalizowałam swoje starty i tyle. Nie ma potrzeby w życiu patrzeć wstecz.

A może odnalazłabyś się w roli działacza sportowego?

Nic w życiu nie wykluczam. dziś skupiam się na kolejnym wyjeździe i kolejnych studiach. Tym ra-zem absorbuje mnie Sochi, które rozpoczynam we wrześniu.

Mam wrażenie, że obecnie nadrabiasz czas, który wcześniej zajmował ci trening. Udział w imprezach sportowych, sesje fotograficzne, udział w akacjach charytatywnych. To odpoczynek, czy mobilizacja sił dla dalszych treningów na pływalni?

Ostatnich 25 lat życia spędziłam na basenie, więc dziś w pełni zasłużyłam na to, by spokojnie skorzy-stać z życia i podejmować nowe wyzwania .

Dziękuję za rozmowę.

Powiedziałaś, że w życiu doświadczyłaś tyle samo porażek, ile sukcesów. Co spowodowałoby, że sza-la z radościami znalazłaby się wyżej?

Powiedziałam, że w moim życiu tworzy się constans pozytywnych i negatywnych sytuacji. Nie mam tu na myśli tylko tych dużych, ale także drobnostki. My-ślę, że nie będę tej szali przeważała, bo constans jest ważny. Teraz jest pozytywny czas, więc się uśmie-cham i czerpię z każdego dnia jak najwięcej. Życie nauczyło mnie doceniać, to co mam. Uczę się od ludzi, których spotykam na swojej drodze.

Otylia Jędrzejczak dzisiaj, Otylia Jędrzejczak sprzed lat – jakieś różnice?

Wydaje mi się, że się nie zmieniłam. Jestem tak samo ambitna, tak samo pracowita, tak samo uśmiechnięta. Na pewno zmieniły mi się prio-rytety i przewartościowałam życie, ale uważam, że do niektórych rzeczy dorastamy. Każdy dzień, to kolejna kartka, którą trzeba zapisać. Zapisuje-my ją kolejnymi doświadczeniami i uczymy się na błędach. To jest niezmienne wczoraj, dziś i jutro.

Rozmawiał: Rafał PodrazaFoto: VIPhoto/EAST NEWS, SE/EAST NEWS, AFP/EAST NEWS

Page 27: Pragnienie Piękna 4/2013

27

P O Z Y T Y W N E S T R O N Y Ż Y C I A

FALe zawsze wołają!...

Ponad pięćdziesiąt lat z morzem związany, ponad czterdzieści spędził na pełnym morzu. Przeszedł wszystkie szczeble morskiej kariery, od starszego marynarza, do Kapitana Żeglugi Wielkiej. O morzu potrafi opowiadać godzinami, a swoje opowie-ści popiera licznymi pamiątkami i eksponatami. O tym, czym są Morskie Opowieści, a jakie morze jest naprawdę, opowiada Kpt. Józef Gawłowicz.

Andrzej Gross: 42 lata, czyli ponad 350 tysięcy godzin: tyle czasu jest już Pan związany z morzem i wciąż morskie sprawy Pana fascynują i są Panu najbliższe. Jak łapie się morskiego bakcyla, aby był na tyle silny, żeby się nigdy nim nie znudzić?

józef Gawłowicz: Nie marzyłem o morzu od dziec-ka. Urodziłem się i wychowałem w Mielcu, który od najbliższego dostępu do morza, w Gdańsku, odda-lony jest o 600 kilometrów, a od Szczecina, z którym moje życie związałem – o 800 kilometrów. Pod ko-niec liceum złożyłem dokumenty do Uniwersytetu Jagiellońskiego, gdzie chciałem studiować historię sztuki, ale w tym czasie do naszej szkoły zawitał Ka-pitan Żeglugi Wielkiej, który opowiadał o swoich po-dróżach do Argentyny, na daleki Wschód i do Ame-ryki. Jego opowieści zafascynowały mnie tak dalece, że szkolny historyk, który namawiał mnie na uni-wersytet, sam przyszedł do mnie i powiedział: „Jeśli skończysz historię sztuki, w najlepszym razie wylą-dujesz w muzeum, albo jako sprzedawca w desie (sklep z antykami – przypis red.). A przy Twoim tem-peramencie zanudzisz się na śmierć. Pomyśl o Szko-le Morskiej, bo to jest zawód w sam raz dla Ciebie”. I miał rację (śmiech). Moją morską przygodę tak na-prawdę zacząłem więc pięćdziesiąt cztery lata temu! Czterdzieści dwa lata, to czas, w którym byłem już zawodowym żeglarzem. Przez ten czas okrążyłem kulę ziemską siedemnaście razy, dwadzieścia cztery razy uciekłem tajfunom, a i dziś ciągnie mnie w mo-rze, mimo że dziś zawodowo związany jestem z Aka-demią Morską w Szczecinie, więc nie wypływam, tylko wykładam. dokumenty w 1959 roku złożyłem do Szkoły Morskiej w Gdyni, gdzie na jedno miejsce przypadało dziewięcioro kandydatów, i udało mi się do niej dostać za pierwszym podejściem! To była wtedy trzyletnia szkoła licencjacka, którą skończyć wcale nie było łatwo! Po szkole z piątą lokatą na za-szczytnym stanowisku starszego marynarza wypły-nąłem w swój pierwszy prawdziwy rejs. I był to rejs katorżniczy, który wcale nie pasował do morskich opowieści Kapitana z Liceum w Mielcu (śmiech). Pły-nęliśmy do Chin; po drodze mieliśmy siedem por-tów: dwa arabskie, cztery chińskie i niemiecki Ros-tock w drodze powrotnej. Podczas drugiego rejsu było już ciekawiej, a dodatkowo nawiązałem w tym czasie kontakt z paryską „Kulturą”, w której Jerzy Gie-droyć zdecydował się opublikować moje „Chińskie Wędrówki”, czyli niemal pierwszy w życiu felieton podróżniczy, który napisałem od pseudonimem Adam Takubar.

Page 28: Pragnienie Piękna 4/2013

28

LUdZIEZnalazł Pan zatem kolejny zawód, który został na całe życie, bo podobnie, jak z morzem, także z pi-saniem nie rozstał się Pan do dziś.

To prawda. Opublikowałem sporo felietonów i opo-wieści, ale także powieści marynistyczne i prace naukowe. Ale wtedy pisałem, żeby nie zwariować (śmiech). Po zacumowaniu w Chinach na statek o ósmej rano wchodziło pięciuset dejmanów z mło-teczkami i przez osiem godzin ostukiwali go do białego żelaza. Marynarze, o ile w tym nie uczest-niczyli, szukali sobie zajęcia, bo po samych Chinach nie wolno było się samodzielnie poruszać. Gdy wy-chodziliśmy na wycieczki – przyznam, liczne i dość atrakcyjne – byliśmy ponumerowani i chodził za nami przewodnik, który pilnował, żeby nikt nie zbo-czył z trasy. Ale i tak podczas tych wycieczek udawa-ło nam się poznać nie tylko zabytki i „programowe” informacje, ale także prawdziwą, chińską rzeczywi-stość. Podczas jednej z wycieczek, w Pekinie, zapro-szono nas na bardzo wystawne przyjęcie. Byliśmy zaskoczeni liczbą i ilością przygotowanych potraw. Okazało się, że chińscy organizatorzy za pieniądze od armatora przygotowują tak wystawne przyję-cia dlatego, że... sami mają okazję coś na nich zjeść i wypić. A w Chinach panuje głód! Aż prosiło się o to, żeby o tym napisać! Podczas kolejnych rejsów, po-niekąd dzięki chińskiemu agitatorowi partyjnemu, zacząłem szmuglować na statkach do Polski paryską „Kulturę” - i tak nawiązałem z nią dłuższą współpracę.

W czym pomógł Panu chiński agitator?

Agitatorzy, którzy przychodzili do młodych mary-narzy, byli świetnie wyposażeni. Rozdawali masę ulotek i broszur w różnych językach, także w języku polskim. My braliśmy od nich broszury w całkiem sporej ilości, i przykrywaliśmy nimi gazety. Nikt tego nie sprawdzał. Agitatorzy cieszyli się, natomiast, że chińska propaganda komunistyczna ma takie wzię-cie u Polaków (śmiech).

Wiem, że już z pierwszego rejsu do Chin przy-wiózł Pan pamiątki, które nieoczekiwanie stały się cenne.

R E K L A M A

Page 29: Pragnienie Piękna 4/2013

29

P O Z Y T Y W N E S T R O N Y Ż Y C I A

Z pewnością cenne wspomnieniowo. Podczas rej-su trafiłem do chińskiego dentysty. Jego syn, mło-dy jeszcze chłopiec, przynosił mi na statek tabletki. Któregoś dnia powiedział, że szybko musi wracać do domu, bo jest przeziębiony, a jego babcia jako lek przygotowuje mu rosół z białego kota. Chłopczyk, mimo że było zimno, chodził ubrany w cajgową koszulę i spodnie, więc dałem mu kupioną w Hong Kongu ciepłą kurtkę ze sztucznym futrem. Na drugi dzień i ja dostałem od niego prezent: przyniósł mi swój dziecięcy, drewniany piórnik. I zwierzył mi się. Gdy chińska propaganda w 1964 roku ogłosiła, że wróble szkodzą, bo zjadają ziarno i w niczym czło-wiekowi nie pomagają, zaczęto ptaki masowo za-bijać. Ten młody chłopiec pomyślał sobie wtedy, że nic nie umie. Umie tylko rysować. Więc jest równie bezwartościowy, jak wróble... Odpowiedziałem mu szybko, że rysowanie i malowanie, to także bardzo przydatna w życiu rzecz. I poradziłem mu, żeby za-czął malować kwitnące wiśnie. drugim prezentem od chłopca był narysowany przez niego kot. Póź-niej dowiedziałem się, że chłopiec kwitnące wiśnie namalował i wysłał na konkurs do Japonii. Został

znanym rysownikiem.

A Pan awansował i w dość krótkim czasie ze star-szego marynarza stał się Kapitanem Żeglugi Wielkiej.

Nie tak krótkim. Kapitanem zostałem dopiero w 1973 roku.

Morze oglądane okiem Kapitana różni się od wi-dzianego oczami marynarza?

Zdecydowanie tak, choć to zależy od tego, na jakim pływa się statku. W tamtych czasach na statkach za-chodnich, o ile ktoś miał w ogóle taką możliwość, można było zaobserwować koleżeństwo całej zało-gi. W Polsce panowały, natomiast, bardzo sztywne stosunki hierarchiczne. Marynarz był – praktycznie rzecz ujmując – człowiekiem od ciężkiej pracy. Ofi-cer miał znacznie więcej przywilejów. Choćby możli-wość schodzenia na ląd znacznie częściej, niż załoga. Czasem nawet nie pod lufą karabinu przewodnika. Jako Kapitan, mogłem sobie, natomiast, pozwolić na to, żeby podczas cumowania w porcie przemiesz-czać się względnie swobodnie, nie patrząc ani na

Page 30: Pragnienie Piękna 4/2013

30

LUdZIEograniczenia formalne, ani czasowe, związane z pra-cą na statku, bo w tym czasie Kapitan pracy ma nie-wiele. Ponieważ zainteresowań związanych ze sztu-ką nie zatraciłem, podczas takich wypraw zawsze szukałem ciekawostek, które mógłbym dołączyć do mojej kolekcji. Ale i tak, ze względu na wesołe zaba-wy marynarzy i oficerów, często musiałem zwracać baczną uwagę na statek.

I tu zaczną się, mam nadzieję, prawdziwe, morskie opowieści. Marynarze na statku...

…pracują (śmiech). A jak nie pracują, to odpoczy-wają. W latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych bywało, że ten odpoczynek wiązał się z dość szalo-nymi, zakrapianymi alkoholem imprezami. I pozna-waniem lokalnych „smakołyków”, które niekoniecz-nie wszystkim wychodziły na dobre. W Ekwadorze razem ze starszym mechanikiem – także fascynatem sztuki i antyków – zeszliśmy na ląd w poszukiwa-niu glinianych naczyń i antyków z czasów Pizarra (Francisco Pizarro – konkwistador hiszpański z XV w. - przypis red.). W tym czasie na statku, o czym do-wiedzieliśmy się sporo później, pojawiły się wesołe dziewczęta. Gdy wróciliśmy na statek, solidarna za-łoga nie powiadomiła nas o tym, że elektryk może być niedysponowany, tylko, że odpoczywa, więc wypłynęliśmy w morze. Kilkanaście godzin później, gdy wpłynęliśmy do Kanału Panamskiego, a elektryk nie pojawił się na dziobie, wysłałem umyślnego do kabiny, żeby go obudził. Umyślny znalazł elektryka z krótkim oddechem i słabym tętnem w puściutkiej kabinie. dziewczyna dosypała mu czegoś do al-koholu lub napoju i ukradła wszystko. Nawet jego ubrania.

Szantowe opowieści o wesołych załogach kryją więc w sobie trochę prawdy?

Tak i nie. dziś załogi na statkach są tak małe, że nawet za zgodą dowódcy wypicie alkoholu, niezależnie, czy jest się na pełnym morzu, czy w porcie, niemal nie wchodzi w grę. Co najwyżej kapitan, starszy me-chanik i starsi oficerowie mogą wypić lampkę wina przy uroczystym obiedzie. Ale kiedyś bywało różnie. Zdarzyła mi się sytuacja, w której z czterdziestokil-kuosobowej załogi połowa wprowadzała statek do portu, a druga odpoczywała po suto zakrapianej kolacji. W mojej książce „Strzał w skroń” opisałem prawdziwy przypadek mojego przyjaciela, kapitana Kurowskiego, człowieka o wielkich walorach inte-lektualnych,, ale wyjątkowo nadwrażliwego, który zabił się po ekscesach załogi na jego statku. Kapitan Kurowski wypłynął w rejs podczas Świąt Wielkanoc-nych. W same święta zgodził się na to, żeby załoga wypiła wino. Nie wiedział o tym, że w nowej zało-dze ma dwóch alkoholików: starszego marynarza i starszego mechanika, którzy, w dodatku, byli z sobą

skonfliktowani. Marynarz umizgał się do córki me-chanika. Ten uważał i marynarzowi uświadamiał, że taki związek, to dla niego za wysokie progi. Ale do wódki usiedli razem. Pokłócili się i zginęli w po-żarze na statku. Kapitan po zakończeniu rejsu i de-gradującym go wyroku Izby Morskiej, już w domu, wysłał żonę do sklepu i strzelił sobie w skroń. Na szczęście takie sytuacje zdarzają się na morzu nie-zmiernie rzadko. Morze, to przede wszystkim cięż-ka praca. Na zabawę pozostaje niewiele czasu.

Ale są i zabawowe tradycje, np. Chrzest Równikowy.

Jeden z nich stał się najzabawniejszą ciekawostką w moim życiu (śmiech). Na statku do pracy w por-tugalskiej kolonii wieźliśmy prawie czterdziestu na-jemnych pracowników w Nigerii. Gdy rozeszła się wieść o imprezie na statku, najemnicy znikli. Szukali-śmy ich po całym statku, znaleźliśmy – w magazynie lin na dziobie, w którym wszyscy się ukryli. Trupio blady szef najemników prosił nas, żebyśmy ich tam zostawili. Kompletnie nie rozumieliśmy, o co chodzi. Wtedy dowiedzieliśmy się, że w ich rodzinnej wiosce opowiada się o plemionach, które, jeśli przygotowu-ją dużą imprezę, zawsze podczas niej... wybierają kogoś, kogo zjedzą (śmiech). A równikowy chrzest, to morska tradycja! W pobliżu Równika z listy załogi i pasażerów wybiera się tych, którzy jeszcze na Rów-niku nie byli, i ogłasza im się, że muszą się przygo-tować do Chrztu. Marynarza o najbardziej delikatnej urodzie przebiera się w sukienkę i diadem Prozerpi-ny, a najbardziej potężny marynarz zostaje Neptu-nem. Są też astrologowie i diabły morskie. Podczas Chrztu Równikowego aspirant – ofiara musi poddać się serii prób, np. zostaje podnoszony na dźwigu do góry lub musi wypić kieliszek słonej, morskiej wody. Po serii prób otrzymuje morskie imię i, na pamiątkę, dyplom przekroczenia Równika, który zazwyczaj jest cenną pamiątką i wygląda, jak stara mapa z czasów Stevensona i piratów.

A zdarzyły się w Pańskim życiu takie chwile, kiedy pomyślał Pan, że morze nie było jednak najlep-szym zawodowym wyborem?

Trzykrotnie. Kiedy byłem drugim oficerem, pod-czas nocnej wachty na prawej burcie zauważyłem malutki ogieniek, który przesuwał się prosto na nas. Nadawane sygnały pozostawały bez odpowie-dzi, a radar przestał działać. Nie było mi wtedy do śmiechu. Obudziłem Kapitana, który nadał kolej-ne sygnały... bez efektu. Płynąc wzdłuż brzegu nie mogliśmy wykonać prawie żadnego manewru. Na szczęście światło zaczęło się zmniejszać. Nigdy nie dowiedzieliśmy się, co to było. Innym razem zdarzyła mi się ucieczka potężnym, przewożącym zboże, sie-demdziesięciotysięcznikiem, przed tajfunem, który zepchnął nas z kursu do Teksasu i pchał na Meksyk,

Page 31: Pragnienie Piękna 4/2013

31

P O Z Y T Y W N E S T R O N Y Ż Y C I A

a my nie mogliśmy nic zrobić. Raz, natomiast, groźna sytuacja spotkała mnie na lądzie. Schodziłem w Peru z portu odległego o 120 kilometrów od Limy. Mia-łem dostać się do Limy na lotnisko, stamtąd polecieć do Frankfurtu i wrócić do Polski. Po drodze zatrzy-mali mnie ludzie w kominiarkach, odebrali mi bagaż i kazali się odwrócić. Nie zrobiłem tego, tylko ode-zwałem się do nich po hiszpańsku. To ich zdziwiło, a mnie prawdopodobnie uratowało. Zaczęli ze mną rozmawiać. Kazali mi oddać wszystko, co miałem przy sobie, włącznie z ubraniem. Zostawili mnie na obrzeżach miasteczka bez moich rzeczy i rozebrane-go. Na szczęście chwilę potem odjechali i zostawili mnie żywego. Nagi dotarłem do najbliższego baru i zawiadomiłem o całej sytuacji agenta, który przysłał mi ubranie, bilety lotnicze i trochę pieniędzy, żebym mógł wrócić do Polski. Skradzionych rzeczy nigdy nie udało się odnaleźć.

Na początku lat dziewięćdziesiątych zszedł Pan z morza, ale z morzem się nie pożegnał. Nieoczeki-wanie Kapitan Żeglugi Wielkiej został Kapitanem Portu, a następnie... urzędnikiem.

Zupełnie przypadkiem. Powołano mnie na dyrekto-ra Urzędu Morskiego, ale wytrzymałem na tym sta-nowisku tylko półtora roku. Potem na własną prośbę wróciłem na morze.

Kpt. Józef Gawłowicz - polski Ka-pitan Żeglugi Wielkiej, pisarz ma-rynista, podróżnik i kolekcjoner morskich archiwaliów. W swo-jej zawodowej karierze dowo-dził wieloma statkami polskimi i statkami pod obcymi bande-rami m.in. w Hongkongu i Arabii Saudyjskiej. Wykładał astrona-wigację w Akademii Morskiej,

w Szczecinie. W latach 1963-1989 był tajnym kurierem paryskim „Kultury” do Polski. Publikował w „Kulturze” pod pseudonimami: Adam Takubar, Paweł Sowa i Sind-bad Żeglarz; jest autorem serii prac naukowych oraz powieści (m.in. wyróżnionej Nagrodą im. Josepha Con-rada książki pt. „Opowieści Nawigacyjne”).

Rozmawiał: Andrzej GrossFoto: archiwum Kpt. Józefa Gawłowicza, fotolia.com

Teraz pracuje Pan w szczecińskiej Akademii Mor-skiej. Nie ciągnie Pana z powrotem do pływania?

Pewnie, że ciągnie! Ale mam już ponad siedemdzie-siąt lat i związki zawodowe nie bardzo pozwalają wypływać w moim wieku... Chociaż, przynajmniej w dwóch kompaniach greckich drzwi na morze mam otwarte „dopóki mi nogi nie zaczną powłó-czyć” (śmiech). Cały czas się nad tym zastawiam. Fale zawsze wołają! (śmiech).

Page 32: Pragnienie Piękna 4/2013

32

ZdROWIE I UROdA

Andrzej Gross: Chirurgia plastyczna zarówno w Polsce, jak i poza jej granicami, kojarzona jest powszechnie przede wszystkim z zabiegami ko-rekcji nosa i implantacji piersi, które statystycznie wykonywane są w klinikach najczęściej. Ale praca chirurga plastyka obejmuje znacznie szerszy za-kres umiejętności i czynności. Co chirurg plastyk umieć powinien?

Dr Arkadiusz kuna: W zakres chirurgii plastycznej wchodzą : chirurgia rekonstrukcyjna i chirurgia este-tyczna. Pierwsza z nich, to dziedzina bardzo szeroka, wchodząca w zakres innych specjalności lekarskich. Obejmuje leczenie wad wrodzonych, oparzeń, nie-których nowotworów oraz ubytków tkanek i narzą-dów, oraz przywracania ich funkcji. Kooperuje w tym zakresie z onkologią, ortopedią okulistyką, laryngo-logią i innymi specjalnościami. druga z dziedzin, czyli chirurgia estetyczna, obejmuje równie ważne operacje i zabiegi, mające na celu korekcję wyglądu.

Zdarza się, że zabiegi, takie, jak np. korekta powiek górnych, w Polsce uważane są za zabiegi estetycz-ne, a nie lecznicze. Związane jest to z ogólnym postrzeganiem chirurgii plastycznej, ale bywa też

podstawą opodatkowania zabiegu przy stanowi-sku, że jest to „naturalny proces starczy”. Tymcza-sem chirurgia plastyczna w większości przypad-ków spełnia funkcję leczniczą?

Chirurgia plastyczna spełnia wyłącznie funkcję lecz-niczą. Nawet, jeśli osobie postronnej wydaje się, że przeprowadzany zabieg jest jakąś fanaberią pacjen-ta, to przed wydaniem orzeczenia warto spojrzeć na zabieg właśnie oczami pacjenta, dla którego jest to najczęściej forma powrotu do normalnego życia: fizycznie i psychicznie, o czym często zapominamy. dlatego właśnie porównanie operacji tzw. este-tycznych do zabiegów kosmetycznych jest nie na miejscu. To nie jest zmiana fryzury, ani malowanie paznokci. To nie jest tylko „upiększanie”. Aby wykony-wać te zabiegi musimy być lekarzami, nikt inny nie może takich zabiegów wykonywać. Przykładowo: najczęściej wykonywana operacja z zakresu chirur-gii estetycznej - powiększenie piersi - jest zabiegiem wykonywanym w znieczuleniu ogólnym i niesie za sobą ryzyko takie samo, jak każdy zabieg chirur-giczny. Ciągle jest to ingerencja w organizm niosą-ca ryzyko zakażenia, powstania torebki włóknistej,

Chirurg też jest CzŁoWIekIeMZawód lekarza w każdej specjalności obarczony jest odpowiedzialnością i stresem. Odpowiadając za zdrowie i życie innych ludzi, trudno jest rozstać się ze swoją pracą choćby na chwilę. Staje się ona stałym elementem ży-cia, a pacjenci stają się jego nieodłącznymi towarzyszami. O zawodzie chirurga plastyka, jego kulisach i o tym, jakie towarzyszą mu emocje opowiada specjalista chirurgii plastycznej, lek. med. Arkadiusz Kuna.

Page 33: Pragnienie Piękna 4/2013

33

P O Z Y T Y W N E S T R O N Y Ż Y C I A

przemieszczenia implantów, wystąpienia krwiaka i innych jakie nieodłącznie towarzyszą chirurgii. W Polsce zabiegi kwalifikowane prawnie jako „este-tyczne”, objęte są podatkiem VAT. Przez to stają się droższe i czasem dla potrzebujących tych zabiegów – niedostępne. W Anglii nie ma VATu od usług chirur-gii plastycznej nawet wtedy, jeśli wpiszemy w historii choroby, że zabieg wykonywany jest ze względów wyłącznie estetycznych. Bo te zabiegi poprawiają komfort życia pacjenta, leczą. Jak zakwalifikować pacjentkę, która do chirurga plastyka przychodzi dlatego, że zbyt duży i niekształtny nos utrudnia jej prawidłowe funkcjonowanie w społeczeństwie? Jak zakwalifikować pacjentkę, która zmniejsza nadmier-nie obciążające kręgosłup piersi, lub powiększa je, bo od młodzieńczych lat wstydzi się swojego wy-glądu? Czy to tylko estetyka? Te problemy wiążą się przecież albo z wpływem na funkcjonowanie orga-nizmu, albo z brakiem komfortu psychicznego, który jest równie ważnym problemem.

Pańska praca zawodowa od siedmiu lat podzielo-na jest między dwa kraje: Polskę i Wielką Brytanię. Czy dostrzega Pan jakieś różnice w opiece me-dycznej i świadomości medycznej Polaków i An-glików ?

Medycyna we wszystkich krajach jest ta sama. Róż-nice są w mentalności i okolicznościach, w których ta medycyna funkcjonuje. Organizacja formalna jest bardziej zaawansowana w Anglii. To jest jej zaleta i wada. Zaletą jest to, że w medycynę nie ingeruje tak mocno państwo. Środowisko lekarskie samo pil-nuje zarówno dostępu do rynku, jak i poziomu usług na rynku. Samo określa także restrykcyjne dla siebie przepisy. Ale wadą tego systemu jest jego skostniała struktura, która uniemożliwia lekarzowi podejmo-wanie decyzji medycznych wykraczających poza bardzo ściśle opisane procedury. Ja, jeśli zachoruję, wolę być leczony w Polsce. W Polsce lekarz może bowiem podejmować decyzje, które czasem nie są tak ściśle opisane, ale są zgodne z jego wiedzą, wy-kształceniem, intuicją i mniej go krępują. W Anglii, kiedy wyczerpią się procedury, lekarz nie może zro-bić nic. Nawet wtedy, jeśli uważa, że niestandardowa forma leczenia przyniosłaby efekt.

Rynek medyczny w Polsce i Anglii różni też pewien dość istotny szczegół: na Zachodzie mamy do czy-nienia z wielkimi korporacjami, w Polsce częściej spotyka się niewielkie szpitale, kliniki i przychod-nie. Jakie są, Pańskim zdaniem, plusy i minusy tych różnic?

Organizacja pracy i lepsze wykorzystanie pracy chi-rurga w pracy stricte chirurgicznej, są lepsze w An-glii. Kiedy jadę tam, jestem tylko chirurgiem. Nie je-stem przedsiębiorcą, sekretarką, zaopatrzeniowcem,

organizatorem reklamy, nie jestem nawet lekarzem ogólnym. dodatkowo: nie nadzoruję swojego pa-cjenta po operacji, bo robią to inni lekarze i pielę-gniarze. Mi bliższy jest jednak system polski, bo tu chirurg identyfikuje się z pacjentem i kontakt na tej linii jest bardzo osobisty. W Anglii w ciągu miesiąca operuję czterdziestu pacjentów. Wychodząc z sali operacyjnej zazwyczaj nie mam już z nimi kontaktu. W Polsce operuję w takim samym czasie dwudziestu pacjentów, pamiętam ich historię choroby i zabiegu, może nie pamiętam nazwiska, ale wiem, jak zabieg przebiegał, czego spodziewać się dalej i, dodatko-wo, mam pogląd na to, co z pacjentem dzieje się po zabiegu i w okresie pozabiegowej rekonwalescencji. Porównując Polskę i Anglię zwrócić należy też uwa-gę na zupełnie inną specyfikę rynku. Tam pacjent szuka firmy o dobrej reputacji. Nazwisko lekarza, który w niej operuje, ma drugorzędne znaczenie. W Polsce jest inaczej. Nawet najlepsze polskie kli-niki, jak „Artplastica” w Szczecinie, przyznają, że pa-cjenci nawet, gdy wchodzą na stronę internetową placówki i sprawdzają jej renomę, najpierw pytają: „Kto u Was operuje?”. I na tej podstawie podejmują decyzję o oddaniu się w ręce lekarza.

W rozmowie z „Pragnieniem Piękna” w ubiegłym roku zauważył Pan, że dystans między lekarzem, a pacjentem w Polsce znacznie się skrócił. Czy to oznacza, że w Polsce dostępność do lekarza jest większa, niż w Anglii?

Znów: tak i nie. Lekarz w Polsce ma dla pacjenta wię-cej czasu. Ale polski pacjent, niestety, bywa, że trak-tuje lekarza zbyt frywolnie. Wyjeżdżając do Anglii obawiałem się „nowoczesności” Anglików, tego, że będą rozmawiać oględnie i roszczeniowo. Zastałem zupełnie odmienną sytuację: w Anglii lekarza traktu-je się tak, jak w Polsce traktowało się go przed wojną. Anglicy czują do lekarza dystans, szacunek i zaufa-nie. Podczas rozmów z lekarzem opowiadają o so-bie i o swoim stanie zdrowia bez ogródek i wstydu. W Polsce bywa różnie. Czasem lekarz musi się nieźle nagimnastykować, żeby o pacjencie dowiedzieć się wystarczająco dużo, szczególnie gdy chodzi o spra-wę tak ważną jak przyczyny, dla których decyduje się na zabieg z zakresu chirurgii estetycznej, by zgodnie z sumieniem zakwalifikować go do zabiegu.

A jednak w Polsce wielu lekarzy postrzeganych jest raczej jako „zdystansowanych do pacjenta”. Relacje na linii „lekarz – pacjent” często pozbawio-ne są zaimka „mój”. Czy lekarz powinien, wykonu-jąc swój zawód, zbliżać się do pacjenta mentalnie, poznawać go? Czy lekarz ma na to czas?Specyfiką chirurgii plastycznej jest to, że żeby roz-poznać powód, dla którego przychodzi pacjent, a to jest bardzo ważne w kwalifikacji do zabiegu, bezwzględnie musimy poznać go lepiej. Może się,

Page 34: Pragnienie Piękna 4/2013

ZdROWIE I UROdA

bowiem, okazać, że przyczyna jego przyjścia do chirurga plastycznego ociera się nie o obiektywną, tylko bardzo subiektywną ocenę faktów. Jeśli do chirurga przychodzi ktoś z guzem nowotworowym na głowie, sprawa jest prosta. Ten człowiek potrze-buje pomocy i trzeba go operować jak najszybciej, bo skutki zaniedbania choroby mogą być opłaka-ne. Ale jeśli przychodzi pacjentka, która chce sobie powiększyć piersi, sprawa jest bardziej skompliko-wana. Lekarz musi dowiedzieć się, co powoduje chęć powiększenia piersi. Czy nie jest to chwilowy kaprys spowodowany fałszywie postrzeganą „modą”, czego pacjentka oczekuje po zakończeniu operacji i czy oczekiwania te są realistyczne. Jeśli oczekuje awansu w pracy albo poprawy w pokiereszowanym, prywatnym życiu, to przyszła nie pod ten adres, po-większenie biustu nie poprawi, bowiem, ani jej pozy-cji w pracy, ani relacji osobistych. Ale, jeśli pacjentka mówi: „Kompleks mam całe życie, wstydzę się nawet pokazać piersi mężowi, nie lubię, kiedy mąż mnie do-tyka, bo czuję się skrępowana...”; kiedy pytam męża, co on na to i słyszę, że jedynym problemem, który dostrzega, jest właśnie skrępowanie żony, wiem, że motywacja jest dobra, i że przeprowadzony zabieg ma właśnie charakter leczniczy, a nie estetyczny. W Polsce konsultacje są dużo dłuższe, niż w Anglii. W szczecińskiej „Artplastice” spędzamy na konsulta-cjach nawet godzinę albo dłużej. Nie przechodzimy w rozmowie z pacjentką do części medycznej, zanim nie poznamy jej prawdziwej motywacji. A często nie jest to łatwe.

Zdarzyło się Panu, że pacjent wprowadził Pana w błąd co do swojego stanu zdrowia lub jego oczekiwania były zbyt wygórowane?

Tak. I po to jest rozmowa. dlatego też w chirurgii plastycznej, inaczej, niż w innych dziedzinach medy-cyny, częściej zdarzają się dyskwalifikacje pacjentów.

Co czuje Pan, kiedy wchodzi na salę operacyjną?

Staram się nie czuć żadnych emocji. Zanim wejdę na salę, zawsze uważnie przeglądam dokumentację. Kiedy już jestem na sali, nie tracę czasu na rzeczy, które mogę zrobić przed operacją, ani na emocje. Po prostu wiem, co mam zrobić. Przemyślenie operacji i zabiegu następuje przed wejściem na salę, wtedy rozważam różne możliwości i zastanawiam się nad tym, co zrobić gdyby... tu lista bywa długa. Czasami, oczywiście, przychodzi pokusa, żeby jakąś czynność podczas operacji wykonać inaczej, niż zaplanowa-łem, ale nauczyłem się odpędzać te pokusy. Przed zabiegiem, jeśli mamy czas bez emocji przyjrzeć się danemu przypadkowi, zwykle znajdujemy najlepsze dla niego rozwiązanie. Potem każda emocja może

34

Page 35: Pragnienie Piękna 4/2013

35

Teraz polecam znajomym...

przeszkodzić. W trakcie zabiegu nie rozmawiam, nie lubię muzyki... jest absolutna cisza i metodyczne działanie.

Emocje przychodzą potem?

Zawsze... Zabieg, to nie jest równanie matematyczne, które kończy się z chwilą znalezienia prawidłowego rozwiązania. Zabieg się kończy, ale przychodzi wy-budzenie, istnieje możliwość powikłań wczesnych, późnych... bo zabiegi chirurgiczne, szczególnie te w zakresie estetycznym, nie są do końca przewidy-walne. Możemy powiedzieć, że może w 80 procen-tach jesteśmy w stanie przewidzieć, co po zabiegu nastąpi, ale zostaje zawsze 20 procent niepewności. Tu nie da się więc wyłączyć głowy. Ja cieszę się pa-cjentem dopiero wtedy, gdy przychodzi po dwóch miesiącach i mówi, że wszystko jest w porządku. do-piero wtedy mogę „odłożyć go na półkę”. Nie wierzę w to, że chirurg może wejść na salę, wykonać ope-rację, potem z niej wyjść i zapomnieć. Nie ma takich chirurgów. W Anglii, co prawda, nie nawiązuje się głębszych relacji z pacjentem, ale kontrola poope-racyjna spełnia tę rolę za nas. Pacjenci mają dedy-kowanych pielęgniarzy albo pielęgniarki. W Polsce chirurg robi więcej, zagląda do pacjentek, sprawdza ich stabilność i stan zdrowia. Czasem pacjent nie wie nawet o tym, że nad nim czuwamy. Kiedy jest jakiś problem, zdarza się, że chirurg denerwuje się bar-dziej, niż pacjent. Osiem lat temu miałem pacjentkę po liposukcji abdominoplastyce (plastyce brzucha – przypis red.). Krwawiła, spadała jej hemoglobina, toczyliśmy krew i leki krwiozastępcze, znalezienie miejsca krwawienia w obszarze liposukcji jest bar-dzo trudne, czasem niemożliwe, w związku z czym opóźniałem decyzję o rewizji. W końcu rewizję zrobi-łem i jak to często w chirurgii w podobnych przypad-kach bywa, nie znalazłem miejsca krwawiącego, ale, jak żartujemy w żargonie chirurgicznym po „prze-wietrzeniu pacjenta” krwawienie ustało. Z własnej woli spędziłem przy jej łóżku trzy dni. Pacjentka cały czas była przytomna, nawet w dobrym humorze. Ja też udawałem dobry humor, a potem kiedykolwiek podglądałem dreny, to z drżeniem serca czekałem na kolejny wynik morfologii i obserwowałem, czy pacjentka jest stabilna hemodynamicznie. Na szczę-ście wszystko skończyło się dobrze.

Chirurgia, to medycyna precyzyjna. Czy jest taki wiek lub stan, w którym należy zaprzestać wyko-nywania tego zawodu lub na pewien czas prze-rwać praktykowanie?

Chirurgia, to zawód na całe życie, ja emerytury nie planuję. Zresztą Polski ZUS mi emerytury nie zapew-ni, przecież jest już bankrutem, polegam tu raczej na

sobie i swoich dzieciach. Mam jednak nadzieję że będę mógł wykonywać swój zawód jeszcze wiele długich lat.

Na koniec rozmowy zapytam, co Pana odstreso-wuje? Jaki jest dr Arkadiusz Kuna prywatnie, czym się fascynuje, jakie ma hobby?

Jak się dużo operuje, to człowiek jest piekielnie zmęczony. Nawet jeśli nie operuję, to zawsze my-ślę o pacjentach, którzy jeszcze nie wylądowali na tej przysłowiowej „półce”. Zawsze jest więc pokusa oderwania się od rzeczywistości, kompletnego wy-łączenia się, ale nawet na urlopie nie bardzo się to da zrealizować. Niedawno byłem na Mazurach, na kaja-kach. Na chwilę dało się nawet zapomnieć o pracy, ale tylko na chwilę... nie było bowiem dnia, ani nawet kilku godzin, w których nie przychodziłaby natrętna myśl, co dzieje się z tym, albo tamtym pacjentem. Ja nie wiem nawet jak wygląda taki wypoczynek, gdzie wyłącza się głowę i nie myśli się o pracy w ogóle. A wypoczywam na kajakach i jeżdżąc motocyklem enduro, który jest moją pasją. W godzinę, dwie, en-duro potrafi fizycznie „wypompować” człowieka. I to jest moja ucieczka. Odpoczywam także w podróży, bo od dłuższego czasu moje życie, to życie na waliz-kach. Ale zupełnie mi to nie przeszkadza.

Rozmawiał: Andrzej GrossFoto: archiwum Kliniki „Artplastica” w Szczecinie; fotolia.com

P O Z Y T Y W N E S T R O N Y Ż Y C I A

lek. med. Arkadiusz Kuna – specjalista chirurgii plastycznej, absolwent Wydziału Lekarskie-go Sląskiej Akademii Medycznej w Katowi-cach. Od 2006 roku samodzielny specjalista chirurgii plastycznej (konsultant) w Wielkiej Brytanii, współpra-cownik kliniki chirurgii plastycznej „Artpla-stica” w Szczecinie.

Page 36: Pragnienie Piękna 4/2013

36

Andrzej Gross: Niezależnie od pory roku, na uli-cach miast widzimy codziennie prawdziwą „rewię mody”, ale niekoniecznie w dobrym znaczeniu tego wyrażenia. Patrząc na stylistyczną mieszankę na ulicach można zadać pytanie: Czy Polki i Polacy potrafią się ubierać?

Tomasz jacyków: Wbrew pozorom to bardzo trud-ne pytanie, bo nie sposób tutaj uogólniać. Ale, co do zasady: jest dramatycznie i większość ludzi wyglą-da, jak jedzenie dla zwierząt! W większych miastach Polski można znaleźć wykształconych i interesują-cych się trendami mody Polaków – Europejczyków, ale nawet im zdarzają się wciąż potężne modowe wpadki.

A wydawałoby się, że niezliczona ilość modowych porad w Internecie, czasopismach kobiecych i – coraz częściej – męskich, oraz w programach telewizyjnych, edukuje na tyle dobrze, żeby tych wpadek nie było...

A jest dokładnie odwrotnie, bo nie może być każdy dla każdego ani nauczycielem, ani lekarzem, ani sty-listą. Nagle okazuje się, że wszyscy doskonale wie-dzą jak się ubierać! I, co gorsze, swoje rady autory-tatywnie przekazują innym. Niedawno włączyłem w telewizji program, w którym sam zwykle wystę-puję i zobaczyłem młodego chłopca, fantastycznie wystylizowanego, który lansował... spodnie ze skó-rzanymi łatami na kolanach jako stylizację ślubną... Rozumiem doskonale ekstrawagancję w modzie, ale są pewne reguły, których zmieniać nie należy. Jeśli zbierzemy kilka lub kilkanaście takich ogólnodo-stępnych „stylizacji” i umieścimy je w swojej szafie, bo są „trendy”, to zamiast pysznej stylizacji będziemy mieć w garderobie totalną biegunkę. Stylista, żeby kogoś ubrać, musi go poznać. A ktoś, kto chce zo-stać ubrany, nie powinien na nikim się wzorować, bo jest sobą. Poza tym, nie wystarczy znaleźć pierwszą

Mody trzeba się UCzyć!Żeby być modnym, nie wystarczy ubierać się u znanych projektantów. Wybór najbardziej eks-kluzywnych marek nigdy nie zastąpi dobrego smaku, więc uczyć się mody trzeba już od naj-młodszych lat. O polskich realiach modowych, o tym jak i gdzie się ubierać, i o aktualnych tren-dach opowiada stylista – Tomasz Jacyków.

lepszą osobę, która na wizytówce pokazuje napis „stylista”. Jeśli chcemy zrobić sobie lifting twarzy albo operację nosa, najczęściej chirurga plastycznego sprawdzamy na 1284 sposoby. Sprawdzajmy też sty-listów! To, że ktoś jest sam dobrze ubrany, nie ozna-cza, że będzie umiał ubrać kogoś innego! Zapytajmy stylistę o portfolio, niech pokaże swoje dokonania. Oceńmy, czy w podobnych stylizacjach będziemy czuć się dobrze i dopiero wtedy korzystajmy z ja-kichkolwiek jego rad.

Czy są więc uniwersalne porady, których można udzielić korzystającym z modowych blogów i po-rad telewizyjnych, aby nie popadali w modową paranoję?

Jedyną radą, jakiej można by udzielić, jest to, żeby nie korzystać bezkrytycznie ze wszystkiego, co się usłyszy albo zobaczy! Człowiek, to nie jest kukła! Jeśli chcemy kogoś wystylizować, to powinniśmy wie-dzieć, czy np. kobieta wewnętrznie czuje się szarą, skromną myszką, czy seksbombą; czy jest panienką na wydaniu, czy matką trójki dzieci na wysokim sta-nowisku zawodowym. I trzeba sobie odpowiedzieć na bardzo wiele takich pytań, zanim zaczniemy do-radzać. Mogę powiedzieć na swoim przykładzie: mam właśnie na sobie różne części garderoby, które kompletnie nie powinny ze sobą współgrać, a wy-glądają razem dobrze. Ale jeśli w ten sam strój ubio-rę Pana, to może się okazać, że będzie Pan wyglą-dał dramatycznie. Nosić odzież należy od początku. Trzeba na początek bardzo dokładnie wyjaśnić ca-łemu społeczeństwu, co oznacza określenie „dress code”. dopiero wtedy można powoli wprowadzać ludzi w świat mody. A dlaczego powoli? Ponieważ trzeba pamiętać, że ten świat, to absolutna anarchia, w której jeden sezon zaprzecza drugiemu. „Modne” nie zawsze oznacza też „gustowne”.

Co jest więc największym problemem modowym Polaków?

Wszystko! Niedołęstwo umysłowe i apatia połączona ze skrajnym zaniedbaniem. Wielu nie tylko Polaków, ale ogólnie ludzi, nie zwraca uwagi ani na modę, ani na gustowne dobranie odzieży i dodatków, tylko na to, żeby było wygodnie. Co bardziej wykształceni dodają do tego ewentualnie: „higienicznie”. Właśnie idę ulicą Warszawy i mijam dojrzałą kobietę w bia-łych, obcisłych rybaczkach. Wygląda, jakby właśnie jej piwnicę zalało, nie wspominając już o tym, że te

PIĘKNO WEdŁUG...

Page 37: Pragnienie Piękna 4/2013

37

spodnie względnie dobrze mogłyby wyglądać tyl-ko wtedy, gdyby miała pięć rozmiarów mniej. Męż-czyźni nie lepiej: dominują sportowe buty, sandały i sportowe spodenki. Tak można wyjść na jogging, a nie na ulicę...

I znów wracamy do tego, że ktoś taki strój tym lu-dziom doradził. Jeśli nie internetowy stylista, to przynajmniej Pani w sklepie... bo nowe w kolekcji było...

Moment... To znaczy, że będąc rasą panującą na Zie-mi zachowujemy się w sklepie jak muły, które nie wiedzą, czy mają w danym momencie przeżuwać, ugryźć, czy się zsikać. Sami też mamy oczy i widzimy, jak wyglądamy! Co z tego, że krótkie majtki są nowe w kolekcji? To nie oznacza, że pasują do wszystkiego – nawet, jeśli mają olbrzymią wszywkę ze znaną mar-ką! Raczej upatrywałbym w tej modowej bezsilności zachowań nabytych w dzieciństwie: mama ubiera kilkuletniemu synkowi skarpetki do sandałków, żeby nie zmarzł; synek dorasta i dalej myśli, że to jest faj-ne... A drugą stroną medalu są tzw. „wzory”: pokazy modowe i celebryci. Na „Fashion Week” w Łodzi jest przepięknie, ale na wielu innych pokazach modo-wych miewam wrażenie, że ideą całej imprezy jest ustawiony tam gigantyczny namiot, do którego, jeśli chce się wejść, trzeba na siebie założyć coś śmiesz-nego. Celebryci dzielą się, natomiast, jak wszyscy, na ubranych dobrze i źle. Zanim bezkrytycznie za-czniemy ich kopiować, zastanówmy się jednak, czy np. Magda Gessler – restauratorka wyglądałaby do-brze w stylizacji dody – rockowej piosenkarki. I po-myślmy czasem, że jak mamy ubierać się bez sensu, to może lepiej chodzić nago (śmiech). Wracając do stylizacji: wystylizować można każdego! Jeśli wiado-mo, po co! Przychodzi do stylisty dziewczyna i mówi: „Pracuję w sklepie, nie skończyłam nawet zawodów-ki, bo nie chciało mi się chodzić do szkoły, ale mam już tę pracę, ogarnęłam się i chciałabym coś ze sobą zrobić. Poznałam faceta, ale on jest adwokatem, jego ojciec i dziadek byli prawnikami, i ja tam nie pasuję”. Pewnie, że ona tam teraz nie pasuje, bo ma gigan-tyczny tleniony odrost, tipsiory i ubiera się w tandet-ne miniówki. Ale wie, czego chce! Idzie ze stylistą do fryzjera, który likwiduje odrost i wyrównuje włosy do jednolitego koloru, doprowadza do porządku paznokcie, następnie stylista dobiera jej klasyczne, stonowane ubranie, do tego dodaje np. delikatny, biżuteryjny zegarek... i już jest lepiej. Potem jeszcze nauka siadania, chodzenia, mówienia i nauczenie higieny... i dziewczyna może iść na randkę ze swo-im prawnikiem, a rodzice co najwyżej powiedzą, że może i pracuje w sklepie, ale jest OK, bo potrafi o sie-bie zadbać! Od tego są styliści! A jeśli ktoś ma wła-sny gust i jasno sprecyzowany cel, to nie potrzebuje stylisty, bo sam potrafi o siebie zadbać!

P O Z Y T Y W N E S T R O N Y Ż Y C I A

Page 38: Pragnienie Piękna 4/2013

PIĘKNO WEdŁUG...

38

Czym powinni się charakteryzować zadbani ludzie?

Przede wszystkim higieną, o którą w naszym spo-łeczeństwie trudno. Nie jest ważne, czy na kilometr czuć brudem, potem, czy perfumami. Ważne jest, że czuć, i że trudno w towarzystwie takich ludzi wy-trzymać chociażby kilkanaście minut. I to także jest zaniedbaniem, o którym mówiłem wcześniej, bo nawet najlepiej ubrany człowiek odstraszy od siebie brakiem podstawowej higieny. drugą ważną cechą jest dostosowanie ubioru do sytuacji. Jeśli idziemy do biura, ubieramy się zgodnie z obowiązującym w nim „dress codem”. Jeśli idziemy do miasta, ubie-ramy się „miejsko”, a nie „plażowo”. Jeśli ktoś od rana do nocy chodzi w dresie, to także może być modny, ale... pozostanie dresiarzem, bo nie będzie potra-fił dostosować się do sytuacji, w której się w danej chwili będzie znajdował. Tak samo o modowym idiotyzmie świadczyć będą nawet najbardziej topo-we, markowe i zgodne z aktualnymi trendami szpilki na plaży. Podobnie w kwestii dodatków: nie ubiera się sportowych okularów do garnituru.

A gdzie powinniśmy się ubierać? Czy są takie mar-ki, które są, niezależnie od sytuacji, zupełnie passé, i sklepy, które lepiej omijać?

Zupełnie passé są wszystkie drugie i trzecie linie wielkich designerów. To są ubrania i dodatki w nie-złym gatunku, ale za bardzo duże pieniądze, które lepiej wydać na modne rzeczy z niedrogich czasem sieciówek. O brandzie nie świadczy metka z wielkim

nazwiskiem! Tru Trussardi, Iceberg, Armani Jeans, Ar-mani Exchange – to są przykładowe marki, których noszenia raczej nie doradzam. A ubierać się można wszędzie! Świetne ubrania znaleźć można i w dro-gich, markowych sklepach, i w sieciówkach, i na straganie, czy w lumpeksie. Ważne jest, żeby ze sma-kiem połączyć ze sobą wszystko, co się kupiło.

Czy więc moda na marki jest rzeczą słuszną? Utarł się pogląd, że w markowych sklepach zawsze znajdziemy jakość, której oczekujemy, i że to wła-śnie najbardziej znane marki są wyznacznikiem mody...

Głupotą jest płacenie za firmę i wydawanie w designerskim sklepie czterystu złotych na coś, co w sieciówce można w tej samej jakości kupić za np. osiemdziesiąt złotych. Kiedyś, rzeczywiście, drugie i trzecie linie znanych designerów były znacznie lep-szej jakości, niż ubrania z sieciówek, ale jakość tych ubrań w ostatnich latach bardzo spadła i w wielu przypadkach wyrównała się z sieciówkami. Ubrania nie są wieczne. Moda też nie jest wieczna i ciągle się zmienia. dlatego warto przemyśleć każdy zakup i nie sugerować się tylko marką i wysoką ceną.

Ile pieniędzy powinien więc wydać mężczyzna, a ile kobieta, żeby ubrać się dobrze?

Tyle samo: raz na kwartał całą swoją miesięczną pen-sję. Uśrednić się tego nie da. Obliczyć kwotowo – także nie. Jeśli ktoś zarabia 1500zł., wydaje 1500zł., a jeśli 10000zł., to 10000zł. dzięki temu jest dobrze

Page 39: Pragnienie Piękna 4/2013

39

P O Z Y T Y W N E S T R O N Y Ż Y C I A

ubrany w odniesieniu do grupy społecznej, w której znajduje się ze względu na swoje zarobki. Oczywi-ście, jeśli ktoś, kto zarabia 1500zł. wyda kwartalnie więcej, będzie dobrze ubrany. Ale raczej nie będzie się czuć dobrze w towarzystwie swoich znajomych, którzy przeciętnie zarabiają tyle samo, co on/ona. Taki trend jest na całym świecie od lat i nie warto go zmieniać.

Załóżmy więc, że świadomie wydajemy na siebie taką kwotę w sklepie i przystępujemy do wyboru ubrań i dodatków. Co powinno być dla nas ważniej-sze podczas wyboru: wygląd, czy funkcjonalność?

Zawsze wygląd i jakość. Funkcjonalność, to rzecz drugorzędna.

A czy nasze wybory powinny iść w parze z modo-wymi stereotypami? Dla wielu kobiet wciąż ide-ałem są wybiegowe modelki...

dobre pytanie! (śmiech) Gdyby zapytał mnie Pan, czy kobiety powinny lepiej się ubierać, czy skutecz-niej odchudzać, wybrałbym zdecydowanie drugą odpowiedź. Ale bez przesady! Żyjemy w czasach wszechobecnego tłuszczu. Przechodzimy koło gim-nazjum i widzimy czternasto- i piętnastolatki, które mają po kilkanaście kilogramów nadwagi! Jak te dziewczynki będą wyglądać dziesięć lat później? W jakiej kondycji będzie ich skóra i ciało? Wtedy nie pomogą nawet najbardziej drastyczne diety! Jeśli skóra i ciało są w dobrej kondycji, to kilkukilogramo-wa nadwaga może wyglądać nie tylko nie rażąco, ale nawet seksownie. Ale większa będzie wyglądać zawsze tragicznie. To samo stanie się, jeśli przesa-dzimy z odchudzaniem. Rozmiar „34” będzie dobry dla szesnastolatki, ale nie dla sześćdziesięciolatki. Zadbana trzydziesto- albo czterdziestolatka będzie nosić rozmiar „36” albo „38”. Panie po pięćdziesiątce mogą dobrze wyglądać w rozmiarze „40”. Powyżej rozmiaru „40” już niekoniecznie... W doborze rozmia-ru ważny jest jeszcze, oczywiście, wzrost kobiety, ale w odniesieniu do rozmiarów o których mówiłem, nie gra on już większej roli. Tyle, jeśli chodzi o to, jak powinno być. A jak jest? W dużych miastach można czasem spotkać zadbane czterdziestolatki w rozmia-rze „36”, ale przeciętna Polka w tym wieku ma 15 ki-logramów nadwagi, nie chodzi na siłownię, ani nie ćwiczy, a dodatkowo z powodu otłuszczenia ma problemy z sercem... Ideał ideałem, a rzeczywistość, jaka jest, każdy widzi...

Po ubraniach, higienie, utrzymaniu szczupłej, do-stosowanej do wieku, sylwetki, przychodzi czas na inne zmiany w wyglądzie. Tu pojawia się medycy-na estetyczna i chirurgia plastyczna...

I bardzo dobrze! Ja uważam, że każdy, kto czuje wewnętrzną potrzebę korekty swojego wyglądu,

powinien mieć do niej prawo i powinien mieć taką możliwość! Jeśli chce się długo żyć i czynnie uczest-niczyć w życiu zamiast zamykać się w domu, to trze-ba dobrze wyglądać i – przede wszystkim – swój wygląd akceptować. dlatego, jeśli problemem w na-szym wyglądzie jest nos, a chirurgia plastyczna daje możliwości skorygowania tego problemu, czemu mielibyśmy z nich nie skorzystać?... Podobnie w przy-padku wszelkich zabiegów medycyny estetycznej. Ale wszystko trzeba robić z umiarem i w odpowied-nim czasie. Każdy z nas się starzeje i – umówmy się – to nie jest fajne. Jeśli chcemy trochę czas oszukać i na chwilę zatrzymać go w naszym wyglądzie, mo-żemy to zrobić dopóty, dopóki pozwala nam na to np. stan skóry. Bo cofnąć czasu z pewnością się nie da.

Kiedy magazyn trafi do rąk Czytelników, powoli rozpoczynać się będzie jesień. Jakie trendy będą obowiązywać w sezonie jesienno-zimowym?

W kolorach jesień i zima raczej nie przyniosą du-żych zmian. Modne będą niezdecydowane kolory, przechodzące w lekkie brązy, brązy przechodzące w szarości, kontynuacja bordo i ciemnej, butelkowej zieleni. Przebojem sezonu może być kolor wzbu-rzonego oceanu, czyli ciemny zielono-niebieski. do tego wszelkiego rodzaju miękkie, otulające ciało ubrania i dodatki, i długie, geometryczne, miejskie, skórzane torby. Także torby zaprojektowane prze-ze mnie dla manufaktury Franco Bellucci, które od września 2013 r. można będzie kupić w limitowa-nych seriach, w sklepach na terenie całej Polski.

Rozmawiał: Andrzej GrossFoto: Michał Pawłowicz, Jagienka i Robert Stefanowicz

Page 40: Pragnienie Piękna 4/2013

40

„Liczi” to owoc, który dodaje sił i stawia na nogi. Nie jest bajecznie kolorowy i to go od marki nazwanej jego imieniem odróżnia. na pozór szyszkowato nie-dostępny, w głębi kryje śnieżnobiałą, pyszną niespo-dziankę. Niespodzianką na polskim rynku modowym stała się marka „Liczi” – niemal pierwsza w Polsce, w stu procentach dedykowana dzieciom kolekcja ubrań i zabawek. Z projektantką i właścicielką marki, Zuzanną Hofman rozmawia Małgorzata Maksjan.

Małgorzata Maksjan: Moda dziecięca, nie tylko w Polsce, ale i na świecie, to dość niedoceniana dziedzina. Zajmuje się nią wciąż bardzo niewielu

koLekCjA smaczna jak liczi

projektantów. Dlaczego zdecydowałaś się zago-spodarować właśnie tę niszę?zuzanna hofman: Podstawowym problemem w modzie dziecięcej jest to, że wciąż przez odbior-ców jest traktowana nie do końca serio. Tak, jakby była gorsza od mody dla dorosłych. A przecież dzieci są bardzo wdzięcznym tematem. Uwiodła mnie ich naturalność i prawda. One jeszcze nie umieją uda-wać i to jest w nich najpiękniejsze. Etapem, który naj-bardziej lubię podczas tworzenia kolekcji są pierw-sze przymiarki, kiedy widzę, jak maluchy biegają w moich ubraniach i się śmieją. Jednak nie chciała-bym ograniczać „Liczi” tylko do mody dla dzieci.

Czy przez to że projektantów dedykowanych wy-łącznie dzieciom jest niewielu, konkurencja na rynku jest mniejsza?

Nie. Są już na rynku dziecięce marki, które osiągnę-ły stabilizację. Poza tym jakiś czas temu zaczęła się „moda na modę”. dużo osób projektuje i chce zaist-nieć na rynku, w związku z tym trudno się przebić. Jednak podoba mi się ten trend, ponieważ większą popularnością cieszy się tak zwany „hand-made”, który budzi w ludziach potrzebę indywidualizmu. Naiwnie wierzę, że dzięki temu olbrzymie koncerny odzieżowe, zarabiające na niewolniczej pracy, będą miały coraz mniej klientów. Czym więc charakteryzują się ubrania marki „Li-czi”? Dlaczego są wyjątkowe? Co inspiruje Cię przy ich projektowaniu?

Czy są wyjątkowe, ocenią klienci. Podobno czuć w nich energię – tyle słyszałam od odbiorców. Naj-piękniejszym momentem w tworzeniu jest, kiedy słyszysz, że twoje zamierzenia się spełniły. W kolek-cję wszyscy włożyliśmy mnóstwo serca i energii. To wspaniałe, że ludzie to wyczuwają.

A jak oceniasz obecne trendy w dziecięcej modzie? Można w nich zauważyć stereotypowe myślenie: niebieski dla chłopców i różowy dla dziewczynek, z dodatkiem postaci bajkowych... i tak od lat...

Uważam, że jest w nich trochę nudno. Nie mówię o wszystkich markach, ponieważ na rynku robi się coraz ciekawiej – myślenie ludzi się zmienia. Naj-mniej lubię trend słodkiego dziecka. To jest właśnie to stereotypowe myślenie. Zdecydowanie stawiam na minimalizm. Najciężej walczy się z ubraniami

MOdA

„Liczi” to owoc, który dodaje sił i stawia na nogi. Nie jest bajecznie kolorowy i to go od marki nazwanej jego imieniem odróżnia.

Page 41: Pragnienie Piękna 4/2013

P O Z Y T Y W N E S T R O N Y Ż Y C I A

z postaciami z bajek, najnowszych fil-mów nagłaśnianych przez media. Wszyst-kie dzieci nagle chcą to samo i z tym nie mam pojęcia jak walczyć, bo nie jestem jeszcze mamą.

Czy dzieci powinny być więc stylizowa-ne podobnie, jak dorośli?

Uwielbiam ten trend, w którym dzieci stają się miniaturkami dorosłych, ale ja te ubrania czymś bym przełamała. Chłopiec w gangsterkach i garniturku z jakimś ży-wym akcentem, np. kolorowymi patkami przy kieszeniach będzie wyglądał fanta-stycznie! Abstrakcją jest dla mnie ubiera-nie dziewczynek w buty na obcasie, nie mówiąc o makijażu. To już jest skrajność. Nie zabierajmy maluchom dzieciństwa.Ubrania dla dorosłych są stonowane, a marka „Liczi”, to przede wszystkim rzad-ko spotykana nawet w dziecięcej modzie gra kolorów. Czy tęczowe barwy mogą być użytkowe? Liczi, to ubrania na co dzień, czy moda wybiegowa?Zdecydowanie moda na co dzień. Sta-wiam na komfort i wygodę. W kolekcji: „Striped Seriously”, faktycznie, kolory są in-tensywne, ale czy tak będzie w następnej? „Liczi”, to prostota i umiar, a jak rozwinie się historia barw, to dopiero się okaże.

Atutem marki ma być nie tylko kolor, ale także krój, wygoda i kompleksowość, bo „Liczi”, to przekrój ubrań oraz buty?...

Jestem fanką sztybletów. Nawet pół mi-nuty nie zastanowiłam się, czy inne buty wchodzą w grę. A później zorientowałam się, że takich butów dla dzieci nie ma! A to przecież najwygodniejsze i najbardziej uniwersalne obuwie! Buty w mojej kolek-cji są w stu procentach ręcznie wykonane, dzięki czemu są wyjątkowo lekkie, a przy tym dostosowane do wygody dziecka, chociażby dlatego, że maja gumy na kost-kach. Można je wsunąć i chodzić w nich bez problemów ze sznurowaniem.

Oprócz Zuzy Hofman jest też Alicja Hof-man i Elvis Liczynek. Kolekcja powiększa się zatem także o zabawki?

Tak. Alicja to moja Mama. Niesamowita osoba z silnym charakterem. Oczywiście, artystka, jednak do tej pory tworzyła dla

41

Page 42: Pragnienie Piękna 4/2013

Rozmawiała: Małgorzata MaksjanFoto: z archiwum Zuzanny Hofmann

42

siebie. Historia Elvisa jest dość niezwykła, podobnie jak historia „Liczi”. Na święta Bo-żego Narodzenia robiłam kartki dla naj-bliższych z moimi autorskimi, wesołymi Mikołajkami. Później Mikołaj przybrał po-stać detektywa, a później posypało się ich dziesiątki. Moja Mama tchnęła w nie życie – zajęła się ich szyciem. Sama projektuje dla nich ubrania, potrafi całymi dniami siedzieć i tworzyć. Elvis jest największą z lalek „Liczi”, ma aż 140cm i budzi ogrom-ne zainteresowanie! Chyba stał się naszą twarzą.

23. czerwca zadebiutowałaś ze swo-ją autorską marką na Warsaw Fashion Street. Co się zmieniło po tym pokazie? Czy jesteś usatysfakcjonowana tym, jak została przyjęta kolekcja?

Tak, zdecydowanie jestem zadowolona. To duże przeżycie, ale też olbrzymia satys-fakcja. Utwierdziłam się w przekonaniu, że to co robię, jest słuszne, że idę właściwą drogą.

Czy Liczi będzie kolekcją ekskluzywną, czy masową? Jaką produkcję i jaką dys-trybucję planujesz dla swojej marki?

„Liczi” na pewno nie będzie tylko modą. Mamy mnóstwo pomysłów! Jestem pew-na, że z taką ekipą wszystko uda nam się zrealizować! Oczywiście nie od razu. W przyszłości chciałabym stworzyć mały dom Mody, gdzie będzie można napić się owocowego shake’a, porozmawiać, prze-prowadzić przymiarki, spotkać się z klien-tem, realizować zamówienia i organizo-wać wykłady oraz warsztaty. Na pewno nie planuję produkcji masowej, bo byłoby to niespójne z ideą marki. Na razie pracu-jemy nad sklepem internetowym, który ruszy tak szybko, jak będzie to możliwe.

Dziękuję za rozmowę.

MOdA

Autorka wywiadu jest managerem portalu agemo-de.com - wirtualnej galerii handlowej z poradami i informacjami modowymi

Page 43: Pragnienie Piękna 4/2013

43

P O Z Y T Y W N E S T R O N Y Ż Y C I A REKLAMA

Page 44: Pragnienie Piękna 4/2013

44

O SOBIE

Rafał Podraza: Ponad trzydzieści lat temu poże-gnała się Pani z bieżnią. Czy z perspektywy minio-nych lat zmieniłaby Pani coś w swojej w karierze?

Irena Szewińska: Chyba nie... Miałam satysfakcję z tego, co robiłam, kiedy trenowałam, kiedy odno-siłam sukcesy na bieżni. Gdybym to miała teraz po-wtórzyć, pokierowałabym swoją karierą podobnie. Na pewno nie wykorzystałam w 100 procentach swoich możliwości, ale i tak wiele udało mi się osią-gnąć. Plan wykonałam w 75 procentach...

Ale zaczęło się od skoku wzwyż?

Tak zaczęła się moja przygoda ze sportem. Pierw-szy rekord Polski młodzików także pobiłam skacząc wzwyż. Z czasem jednak spróbowałam sił w sprin-tach i skoku w dal. I, jak się później okazało, to było to! W tych konkurencjach odniosłam największe sukcesy. Najpierw było 100 metrów, potem 200 i w końcu 400 metrów. Ze skoku w dal, po Igrzyskach w Meksyku, musiałam zrezygnować, po poważnej kontuzji ścięgna.

Posiadanie siedmiu medali olimpijskich stawia Pa-nią w pierwszej dziesiątce multimedalistów – lek-koatletów na świecie. W planach miały być jesz-cze dwa. Na Igrzyskach Olimpijskich w Meksyku (1968): nieudany skok w dal, zgubiona pałeczka w finale sztafet 4x100 metrów. Czy nie ma Pani żalu do losu, że pozbawił Panią tych, wówczas, wy-dawało się, pewnych, medali olimpijskich?

Przyczyną tego wszystkiego były błędy w szkoleniu. Oczywiście, dzisiaj nie mogę powiedzieć, że gdyby nie one, to byłby medal. Ale wówczas byłam w zna-komitej formie... Źle ustawiony rozbieg i cóż, pierw-szy skok spalony, drugi słaby, bo odbiłam się prawie 6 metrów przed belką, a trzeci minimalnie spalony. O to mogę mieć żal do losu. Ale, z drugiej strony, jaka jest pewność, że miałabym osiem, a nie siedem me-dali olimpijskich na ścianie? Żadna. Miejsc w sporcie nie da się zaplanować. Można być w szczytowej for-mie, ale przyjdzie słaby dzień, kryzys i koniec. Przy-kładowo: sztafeta kobiet na Igrzyskach w Meksyku. Biegłyśmy po złoto, zgubiona pałeczka przekreśliła plany. Inna sytuacja: Grażyna Rabsztyn - znakomita

forma, znakomity sezon, rekord świata i co z tego, kiedy w Moskwie była dopiero czwarta... pech, ale właśnie taki jest sport. Tu nic się nie da ustalić, ani przewidzieć.

Obok Stanisławy Walasiewiczówny jest Pani naj-bardziej znaną polską sprinterką na świecie. Działa Pani w światowych federacjach sportu. Jest jedy-ną Polką, która zaszła tak wysoko w strukturach MKOL. Czy nie jest Pani czasem zmęczona byciem wciąż na przysłowiowym „świeczniku”, i to pod cią-głym obstrzałem nie zawsze przyjaznych kolegów i dziennikarzy?

Jestem. Ale takie jest życie. Jako osoba publiczna muszę liczyć się z tym, że nie każdemu będzie odpo-wiadało moje myślenie, czy moja osoba. Uważam, że jest to normalne, że gorzej byłoby, gdyby mnie tylko kochano. Nie powiem, ludzie przyjmują mnie przyjaźnie, nie o odczułam do tej pory jakieś nasilo-nej wrogości. Najgorzej było po Igrzyskach w Tokio (1964), gdy nagle z mało znanej lekkoatletki przero-dziłam się w rozchwytywaną zawodniczkę. Bankie-ty, wywiady, sesje zdjęciowe, spotkania z fanami, młodzieżą... To wszystko spadło na mnie nagle, mia-łam przecież tylko 18 lat – to był szok! Musiałam się w jednej chwili przestawić, zacząć zwracać uwagę na to, co robię, jak się ubieram i co mówię. dla mnie, osoby, która zbytnio nie lubi zamieszania wokół sie-bie, było to męczące, ale z czasem się do tego przy-zwyczaiłam. A wrogów ma chyba każdy. Wiem, że nie wszyscy moi koledzy, czy koleżanki, przepadają za mną, podobnie zresztą jak dziennikarze, ale po-wtarzam: kto nie ma wrogów?...

Team K-K... Takiego duetu sprinterek jak Ewa Kło-bukowska – Irena Kirszenstein (nazwisko panień-skie Ireny Szewińskiej – przypis red.) nie miał nikt inny w historii lekkiej atletyki...

To prawda. Może teraz to zabrzmi dziwnie, ale wy-grywałyśmy, jak chciałyśmy. W Europie, wówczas, nie było nam równych. Biłyśmy rekordy, każda w swojej koronnej dyscyplinie. Z czasem podzieliłyśmy po-między siebie „strefy wpływów”. Ja specjalizowałam się w 200 metrach, Ewa w setce. Oczywiście, nie zna-czy to, że nie walczyłyśmy pomiędzy sobą. Nieraz zdarzało się, że Ewa wygrywała 200, a ja 100 metrów, ale to było dobre i zdrowe. Rywalizacja w sporcie mobilizuje do zdobywania lepszych wyników i po-prawiania rekordów, które – podobno – są już nie do

PLAn wykonałam w 75%Nie tylko o sporcie z siedmiokrotną medalistką olim-pijską i wice prezydentem MKOL, Ireną Szewińską, rozmawia Rafał Podraza

Page 45: Pragnienie Piękna 4/2013

45

P O Z Y T Y W N E S T R O N Y Ż Y C I A

Page 46: Pragnienie Piękna 4/2013

O SOBIEpoprawienia. Wyrządzono Ewie straszną krzywdę, ta sprinterka mogła jeszcze przez wiele lat wygrywać biegi – według specjalistów - nie do wygrania. Nadal się przyjaźnimy, czasem idziemy sobie pobiegać, jak za dawnych czasów.

W wolnych chwilach Irena Szewińska...

...Uprawia jogging, czyta zaległe książki, których nie-stety jest coraz więcej, chodzi do teatru. Ale tego czasu naprawdę mam niewiele. Cały czas pochłania mi praca w PZLA, PKOL-u i tuzinie innych organizacji w kraju, ale na tym nie koniec. MKOL: praca w komi-sjach, podkomisjach. do tego dochodzą spotkania wyjazdowe, odczyty. Jednak nie narzekam. Lubię, kiedy się coś dzieje. Zabawne jest to, że kiedyś spo-ro wyjeżdżałam na treningi kondycyjne, zgrupowa-nia, obozy i było to związane ze sportem, a dzisiaj

– trzydzieści lat po zakończeniu kariery – nadal wy-jeżdżam, tym razem jako przedstawiciel światowych federacji. Wciąż jestem gościem we własnym domu... Ale jak wspomniałam, ja to lubię.

Pani Ireno, marzenia już dzisiaj nie do spełnienia...

- Chyba ten nieszczęsny medal, którego nie zdo-byłam w skoku w dal na Igrzyskach Olimpijskich w Meksyku.

Dziękuję za rozmowę.

Rozmawiał: Rafał PodrazaFoto: Janusz Szewiński/REPORTER, Wojtek Laski/EAST NEWS

46

Page 47: Pragnienie Piękna 4/2013

P O Z Y T Y W N E S T R O N Y Ż Y C I ACIEKAWOSTKI

„Spożywana w dużych ilościach może być szkodli-wa dla zdrowia.” - najczęściej tę informację o po-pularnym napoju znaleźć można w jego opisach zarówno w literaturze naukowej, jak i na interne-towych forach. I jest to prawda, Ale kawa, która jednym z najpopularniejszych napojów świata po-zostaje niezmiennie od XVII wieku, może nie tylko nie być szkodliwa, ale także zdrowie wspomagać.

Obecnie na całym świecie rocznie wypijanych jest blisko czterysta miliardów filiżanek kawy. Nie zmienia to faktu, że popularny napój, po-

dobnie, jak w XVI, XVII, XVIII, XIX i XX wieku, wciąż wzbudza wiele kontrowersji, a podnoszone przy jej omawianiu „nadmierne spożywanie” powoduje, że kawy, choć ją lubimy, boimy się. Tymczasem na-ukowcy wcale nie są zgodni w kwestii wpływu tego napoju na zdrowie. Nigdy jednoznacznie nie udo-wodniono, do jakich chorób mogłoby prowadzić jego spożywanie. Zawarta w kawie kofeina trująca dla organizmu człowieka staje się dopiero powyżej 1000 mg. Minimalna dawka szkodliwa dla człowie-ka, to zatem nie mniej, niż 8 filiżanek kawy (w jednej dawce). Uważać na ilość wypitego napoju (choć nie-koniecznie rezygnować z niego w ogóle) powinny osoby z nadciśnieniem tętniczym i chorobami żo-łądka. Te same osoby powinny jednakże uważać tak-że na ilość wypijanej czarnej herbaty, a tej w Europie pija się dużo więcej.

Na podstawie dotychczas przeprowadzonych badań wydaje się, że dobroczynnych działań kawy jest znacznie więcej, niż zagrożeń, związanych z jej piciem. Większość naukowców wręcz zaleca spoży-wanie do 500 mg kofeiny dziennie. Przekłada się to na cztery filiżanki kawy lub – na przykład – dwie fili-żanki kawy i cztery szklanki herbaty. Przy zachowa-niu takiej ilości kawa m.in. polepsza pamięć krótko-trwałą i zdolności poznawcze, ułatwia koncentrację, przyspiesza metabolizm, ale także: zmniejsza ryzyko zachorowania na marskość wątroby, chorobę Par-kinsona, cukrzycę typu II, raka jelita i wątroby. Może także, pod warunkiem picia kawy bez cukru, ograni-czać rozwój próchnicy zębów.

Najnowsze badania tego napoju wykazują także, że spożywanie kawy chroni trzustkę, je-den z najważniejszych organów trawiennych, obniżając ryzyko wystąpienia stanów zapal-nych w tym narządzie. Badacze z Uniwersytetu w Liverpoolu zaobserwowali, że kofeina, obec-na w kawie i innych napojach, powoduje częścio-we zamknięcie specjalnych kanałów, przez które jony wapnia są uwalniane z magazynów komór-kowych. dzięki temu ważny organ trawienny chro-niony przez kofeinę jest m.in. przed negatywnym

działaniem alkoholu, którego pochodne powodu-ją wypływ ogromnych ilości jonów wapnia z we-wnętrznych magazynów w komórkach trzustki. Ten nadmiar wapnia jest niebezpieczny, gdyż inicjuje procesy rozkładu białek i prowadzi do śmierci ko-mórek. Odkrycie angielskich naukowców jest, nato-miast, o tyle istotne, że do dziś skutecznych metod leczenia trzustki – nie ma. Badacze podkreślają jed-nak, że kofeina chroni trzustkę tylko w dużych daw-kach, a te, w zależności od ogólnego stanu zdrowia człowieka, mogą mieć również szkodliwy wpływ na zdrowie, zatem „kawowa terapia” skuteczna może być, niestety, tylko dla nielicznych.

Ale działania terapeutyczne kawy na trzustce się nie kończą. Jej amatorzy rzadziej zapadają także na... depresję. Zdaniem naukowców z Harvard Scho-ol of Public Health kilka filiżanek kawy dziennie aż o 50% obniża ryzyko samobójstwa lub ostrej postaci depresji. Naukowcy zwracają uwagę, że kofeina po-budza centralny układ nerwowy, może więc działać jak łagodny środek antydepresyjny, zwiększając pro-dukcję niektórych neuroprzekaźników, jak serotoni-na, dopamina i noradrenalina.

Pamiętać jednak należy, że dobroczynne, a nawet terapeutyczne działanie kawy następuje wyłącznie wtedy, gdy zawarta w niej kofeina dostarczana jest do organizmu w dawce optymalnej.

Tekst: Andrzej GrossZdjęcia: fotolia.com

47

Page 48: Pragnienie Piękna 4/2013

48

Wiara jest istotnym elementem życia każdego człowieka. Jej podstawą jest duchowość, którą określić można jako ukierunkowanie całego czło-wieka na Boga. Aby to zrealizować, każdy człowiek potrzebuje rozeznania wewnętrznego, które urze-czywistniając się na bazie odniesienia do Chrystu-sa, umożliwia poznanie swojego wnętrza. Decyzja o „byciu z Bogiem” dokonuje się na poziomie rozu-mu, uczuć i woli. Niestety, na każdym z tych pozio-mów można odnaleźć pułapki duchowe, czyhają-ce szczególnie na młodego człowieka.

Jak twierdzi Henri Nouwen, wielu młodych ludzi tworzy „pokolenia bez ojców”, co staje się przyczyną zakwestionowania autorytetu dorosłych i przejęcia go przez grupę rówieśniczą. To staje się przyczyną braku zaufania także dla autorytetów duchowych. A brak autorytetu duchowego sprawia zagubienie się młodzieży w wierze, która na tym etapie rozwoju potrzebuje dobrego i doświadczonego kierowni-ka. Skoro go nie ma, współczesna młodzież obiera sobie za idoli modele, które proponuje konsump-cyjny świat. Popkulturowa rzeczywistość ukazuje, natomiast, młodemu pokoleniu cele życia, którymi są: fast food, fast car i fast sex. Skutkiem tego jest napotykany w sobie chaos zachcianek, możliwych pomyłek, niebezpieczeństwa, tkwiącego w tym, że młody człowiek traci rozeznanie, co jest dobre, a co złe. Młody człowiek nastawia się wyłącznie na zdo-bywanie środków materialnych, zaspokojenie wła-snych namiętności i żądz. Staje się zwyczajnym ego-istą i materialistą, otaczającym się rzeczami zamiast ludźmi.

Przyczynia się to do izolacji młodego człowieka od świata kontemplacji, którego każdy człowiek po-trzebuje, aby jego życie wewnętrzne było zagospo-darowane Bogiem. Współcześnie świat kontempla-cyjny w świetle wyżej wymienionych spostrzeżeń jawi się być staroświecki, niemodny, mało atrakcyj-ny. W praktyce sprowadza się to do zerwania więzi: w pierwszym rzędzie z Kościołem, a z czasem z sa-mym Bogiem, który w tak pojmowanym świecie jest dla młodzieży abstrakcją. Pojawia się wewnętrzna próżność. Jej skutkiem jest analfabetyzm emocjo-nalny, powodujący kłopoty z właściwym rozezna-niem wewnętrznym.

MŁoDzI, a wiara...UMYSŁ I dUSZA

Page 49: Pragnienie Piękna 4/2013

49

P O Z Y T Y W N E S T R O N Y Ż Y C I A

wnętrze młodego człowieka stają się używki. Tu również widoczne jest żywe działanie środowisk obojętnych religijnie, które wprost głoszą tezy choć-by o braku szkodliwości palenia marihuany...

A, czy pustka może wypełnić czyjeś życie? Nie. Przeprowadzone refleksje pozwalają na wyrażenie zasadnego wniosku, że współcześnie potrzeba jest powrotu do źródła wiary, którym jest Jezus Chrystus. To On jako najlepszy wychowawca jest w stanie oca-lić pierwiastek wiary nawet w najbardziej pogubio-nym młodzieńcu. Każdy zaś ze starszych chrześcijan winien wchodzić w duchowość nastolatków przez ich słuchanie, ale i mądre wspieranie wiarą.

MŁoDzI, a wiara...

Tekst: ks. Stanisław SzlijanFoto: Justyna domaradzka, fotolia.com

Wielu młodych ludzi stosuje nieświadomie selekcję uczuć, z jakimi można wchodzić w spotkanie z Bo-giem. Radość, wzruszenie, miłość, żal, czy poczucie winy, są przez młodzież kojarzone jako religijne, ale już gniew, smutek i poczucie zagubienia nie posia-dają religijnego zabarwienia. Przeciwnie: stają się przyczyną zerwania z modlitwą pod wpływem ich dominacji. Młodzi ludzie tracą motywację do kon-taktu z Bogiem, sądząc, że przeżywają kryzys wiary.Nie zmienia to jednak faktu, że życie wewnętrzne jest integralną częścią całego człowieka, nie da się bowiem zaprzeczyć w sobie sfery duchowej. Moż-na jedynie udawać, że jej nie ma, a ponieważ nie-zaprzeczalnie istnieje, potrzebuje swojej naturalnej realizacji w życiu. Młodzi ludzie zaczynają więc po-szukiwania drogi wiary na własną rękę, a to powodu-je wejście w zniewolenia. W pierwszym rzędzie znie-wolona staje się sfera seksualności: najwrażliwsza sfera życia. Nieograniczony dostęp do erotyki i por-nografii, oraz środowiska propagujące obojętność religijną połączoną nierzadko z wczesną inicjacją seksualną dają poczucie, że to, co do tej pory uwa-

żane było za dewiacje, dziś jest wpajane młodzieży jako coś naturalnego i potrzebnego. To daje poczu-cie wolności. Pozorne. W dłuższej perspektywie życia staje się przyczyną cierpienia wielu ludzi, a tym sa-mym smutku, który zalewa wnętrze człowieka. Kolejnym efektem złego duchowego rozeznania u współczesnej młodzieży jest poszukiwanie praw-dy w innych religiach i ruchach religiopodobnych. Młodzież chętnie podejmuje dialog z okultyzmem, ezoteryką i neopogańskimi ruchami, z których jedne są wprost ukierunkowane na kult szatana, inne robią to w sposób zakamuflowany, ale wszystkie prowa-dzą do duchowej pustki.Wspomagaczami wypełniającymi wyjałowione

Page 50: Pragnienie Piękna 4/2013

50

PRAKTYCZNIE I PIĘKNIE

Anna Nowak-Ibisz - tropicielka gadżetów, bez których nie może obejść się nowoczesna kobieta. Nie boi się wyzwań – specjalnie dla swoich czytel-ników i widzów testuje żelazka, kremy, sprawdza próg bólu przy depilacji i prezentuje przedmioty idealne dla kobiet, czyli to, co piękne i przydatne.

Pisałam już kiedyś o pięknej, lnianej, belgijskiej pościeli. Tym razem do pościeli dodam łóżko... i to nie byle jakie. A obok niego postawimy polski stół... Dlaczego? Bo muszę się z Państwem czymś podzielić: jeszcze nigdy studio programu „Pani Gadżet” nie wyglądało tak przytulnie, jak wtedy, gdy stanęły w nim dwa meble z linii „4 You by Vox”. Poza gadżetami, uwielbiam dobrze zaprojektowa-ne wnętrza, a łóżko i stół (dwa najważniejsze dla mnie meble) z tej kolekcji, we wnętrzu każdego domu prezentować się będą wyśmienicie!Ale, do rzeczy... Czy łóżko może mieć aż 87 funkcji? Okazuje się, że tak! Mała powierzchnia: 140 cm x 200 cm może bez problemu oferować aż tyle możliwo-ści. Jest idealne do kawalerki, do pokoju dziecięce-go i do sypialni rodziców. Jest też idealne na taras w letnie, ciepłe wieczory. dlaczego? Posiada opcję...

kina domowego dla dwojga. Właśnie za to pokocha je każdy: i nastolatek, i singiel, i mąż z żoną. Ja w swoim łóżku spędzam połowę życia, łączą się z nim tak piękne chwile, jak np. pierwsza noc z moim nowo narodzonym synkiem. Tak. Są ludzie, którzy nie lubią wstawać z łóżka; uwielbiają w nim nie tylko spać, ale jeść, czytać, pracować, oglądać filmy, kar-mić dziecko... opcji wykorzystania łóżka naliczyłam prawie dziewięćdziesiąt. Kiedy więc zobaczyłam „4 You by Vox”, wpadłam w zachwyt i pomyślałam: „Kupuję! To jest to!”. Kiedy jednak opadły emocje, przypomniałam sobie, że przecież mam już w domu piękne, ogromniaste łóżko z moich marzeń... I go nie oddam! Ale może nowe łóżko wstawię do pokoju syna?... Hurra!!! Będzie idealne: będziemy w nim czy-tać bajki, oglądać filmy i przytulać się na dobranoc!!! Ale głos rozsądku pojawił się po raz kolejny: miesz-kamy w domu i mamy sypialnie ze skosami w da-chu... Nie będzie łóżka z baldachimem, regałem na książki, schowkiem na pościel, drugim schowkiem na nasze puchowe kurtki i narty, nie będzie drabi-nek z pojemnikami na długopisy, ani cudownego, „łóżkowego” kina domowego... Po prostu się nie zmieści... Ale może Państwo skorzystacie z jego mul-tifunkcjonalności? Łóżko „4 You by Vox”, to mebel tak gadżeciarski, że gdybym tylko mogła, przyznałabym mu specjalną nagrodę Pani Gadżet! W dodatku, już docenili je kinomaniacy z Poznania. W sierpniu tego roku, w Poznaniu, odbyła się druga

Gadżety, które spełniają marzenia

Page 51: Pragnienie Piękna 4/2013

51

P O Z Y T Y W N E S T R O N Y Ż Y C I A

edycja jedynego na świecie festiwalu kina łóżkowe-go „Transatlantyk”. W samym sercu miasta, na placu Wolności, stanęło 60 łóżek z projektorami i pięk-nymi, przewiewnymi baldachimami. Podświetlone łóżka zmieniły plac w krainę baśni. Pomysł godny kolejnej nagrody!

Obok łóżka w studiu programu stanął też, pocho-dzący z tej samej linii, stół. A dla mnie, jak już mówi-łam, stół, to drugi najważniejszy mebel w domu. Mój pierwszy stół zamówiłam u stolarza. Był dla mnie tak ważny, że nie chciałam kupować gotowego mebla. Wtedy nie znalazłam ideału za przyzwoitą cenę, po-stanowiłam więc ideał zaprojektować i zamówić. dziś jest idealnym biurkiem dla mojego siedmiolet-niego syna, bo takich mebli się nie oddaje, ani nie

sprzedaje na Allegro. Takim samym ideałem jest dla mnie stół „4 You by Vox”.

Podobnie, jak łóżko, jest wielofunkcyjny. Będzie też wyglądał inaczej o każdej porze roku: wiosną i latem zakwitnie kwiatami, jesienią i zimą jego nogi ubierze-my w ciepłe, czerwone getry – oczywiście, w ocze-kiwaniu na Świętego Mikołaja. Ma kilka wariantów kolorystycznych, ale mi najbardziej spodobał się w bieli. Ma szuflady (a to duży plus), jest tam miej-sce na sztućce, serwetki, długopisy... W szufladach możemy sami zdecydować o kolorze frontów, tzn. odwrócić je na dowolną stronę. Najciekawsze jest jednak wycięcie w blacie stołu. Tam możemy wsta-wić doniczki lub wazony z kwiatami, znajdziemy też wejście na kable do komputera, a jeśli wnęki nie po-trzebujemy, możemy przykryć ją deską na wymiar i otrzymamy jednolity, płaski blat. Zachwyciły mnie też rogi stołu, przyjaźnie zaokrąglone, co jest wielką pomocą dla wszystkich rodziców małych dzieci. Nie trzeba ich oklejać, taki róg nie rozetnie łuku brwio-wego i nie zostawi, jak na moim stole, wiecznej pa-miątki mojego syna. Ja nie zdążyłam okleić rogów na czas, skończyło się szyciem w szpitalu... I wreszcie nogi: lekko wycofane pod blat, odziane w ciepłe weł-niane getry... Od razu krzyknęłam: „Jaki fantastyczny pomysł!!! dzięki temu stół stanie się członkiem rodzi-ny, został uczłowieczony!” Ale gadżet!! Ja też ubiorę nogi mojego stołu na zimę! A może jednak zmienię stół....

Tekst: Anna Nowak-IbiszFoto: udostępnione przez producenta

Gadżety, które spełniają marzenia

Page 52: Pragnienie Piękna 4/2013

„Mercedes”, to nie jest zwykła nazwa. Na całym świe-cie nazwa niemieckiego samochodu stała się w XX wieku synonimem stylu, elegancji i ekskluzywności. Wiek XXI potwierdza ten status. Kolejne auta, poja-wiające się na rynku pod kultową marką, zapewniają coraz wyższy komfort jazdy, połączony z innowacyj-nością detali i perfekcyjnym designem.

Najnowsze wydania Mercedesa klasy S: S 350 Blu-eTEC, S 400 HYBRId i S63 AMG prezentują zupełnie nową jakość. Pokazują, jak mocna i komfortowa może być limuzyna wpisująca się w segment dużych aut luksusowych. Jednocześnie, zwłaszcza w wersji HYBRId, mamy do czynienia z niespotykanie niskimi w tym segmencie rynku, zarówno zużyciem paliwa (6,3l. / 100km.), jak i emisją spalin.

Jak przystało na jedną z najbardziej popularnych li-muzyn świata, nowe wydanie Mercedesa S, to zbiór najnowszych zdobyczy motoryzacyjnej techniki. Na prawdziwe nowości techniczne postawiono m.in. w zakresie bezpieczeństwa podróżnych: zaliczają się do nich nadmuchiwane pasy bezpieczeństwa, dzię-ki którym znacznie zmniejsza się ryzyko odniesienia obrażeń klatki piersiowej, system Road Surface Scan, który korzystając z kamer umieszczonych w luster-ku, prezentuje komputerowy obraz 3d drogi przed pojazdem, by na jego podstawie dostosowywać zawieszenie do najbardziej odpowiedniego tłumie-nia nierówności, zmienna intensywność świecenia świateł hamowania i systemy wykrywające zagro-żenia, wpływające na uniknięcie nieoczekiwanych

kolizji przy pokonywaniu skrzyżowań do prędkości 72 km/h. Auto posiada poza tym m.in. adaptacyjne reflektory, urządzenia utrzymujące pojazd na swoim pasie ruchu, czujniki martwego pola, system wykry-wający pieszych i zwierzęta, automatyczne hamo-wanie w celu uniknięcia zderzenia, oraz automatycz-nych asystentów parkowania, system odczytujący znaki drogowe, i inteligentne oświetlenie oparte na technologii LEd. Ale bezpieczeństwo nowego Mer-cedesa klasy S widoczne jest także po ewentualnym wypadku. Samochód posiada system wzywania pomocy poprzez włączony i połączony z autem te-lefon, gdy tylko system wspomagania bezpieczeń-stwa wypadek rozpozna. Cenne okazać się mogą także funkcje automatycznego wyłączania zapłonu, aktywacji świateł awaryjnych i włączenia awaryjne-go oświetlenia wnętrza. Zamek centralny otwiera się automatycznie, a szczeliny między drzwiami, a błot-nikiem ułatwiają otwieranie drzwi po zderzeniu czołowym. Służby ratownicze mogą także ze strony mercedes-benz.pl pobrać dokładną instrukcję po-stępowania z autem po ewentualnym wypadku.

Bezpieczeństwo połączone jest z luksusem. W zimne dni przyjemne ciepło na wszystkich powierzchniach, z którymi stykają się kierowca i pasażerowie, za-pewnia pakiet komfortowego ogrzewania wnętrza, obejmujący podgrzewania foteli, podłokietników i kierownicy. W standardzie znajduje się COMANd Online, czyli system obsługi nawigacji, telefonu, urządzeń audio i wideo, oraz internetu, co czyni nowego Mercedesa... multimedialnym. W opcjach znaleźć można m.in. system mutimedialny Individu-al Entertainment, umożliwiający pasażerom podró-żującym z tyłu korzystanie ze spersonalizowanego programu rozrywkowego: m.in. oglądanie filmów i korzystanie z Internetu, oraz funkcję masażu i wen-tylacji dla przednich i tylnych foteli.

Nowy, luksusowy Mercedes, kryje w sobie znacznie więcej niespodzianek. To samochód dla ludzi, cenią-cych sobie bezpieczeństwo i komfort jazdy, wyjątko-wych... jak On!

Tekst: Andrzej GrossFoto: materiały prasowe

PIĘKNO

InTeLIGenCjA i luksus

52

Page 53: Pragnienie Piękna 4/2013

P O Z Y T Y W N E S T R O N Y Ż Y C I A

53

Oficjalna premiera nowych modeli Mercedesa klasy S odbyła się w Hamburgu, 15. maja 2013r. Niedługo potem samochód mogli obejrzeć fani marki w Polsce. Jednym z pierwszych, autoryzo-wanych salonów Mercedes-Benz, w którym można było obejrzeć jedno z najbardziej innowacyj-nych aut świata, był szczeciński salon ddB Auto Bogacka.

Premiera 2013

Page 54: Pragnienie Piękna 4/2013

„Papusza”

Główne obszary działalności Anny Gulak, to malarstwo, rzeźba i grafika, oraz architektura wnętrz i wzor-nictwo. Jej główną cechą artystyczną jest powiązana z eksperymentowaniem wszechstronność zaintere-sowań, w której czerpanie z tradycji klasycznej materializuje się w formach i środkach wyrazu współcze-snego języka sztuki. W malarstwie artystka działa na polu figuratywizmu i abstrakcji. W obszarze rzeźby czerpie z tradycji sztuki monumentalnej oraz symbolizmu w celu nowatorskich przedstawień rzeźby pomnikowej.

AnnA GULAk malarstwo i rzeźba

Wywiad z Anną Gulak oraz więcej jej prac znaleźć można będzie w listopadowym wyda-niu magazynu „Pragnienie Piękna”.

PIĘKNO

Andrzej Gross Foto: z archiwum Anny Gulak

Anna Gulak - absolwentka Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie i Accademia di Belle Arti di Brera w Medio-lanie. Na jej artystycznym koncie znajduje się już szereg znaczących nagród, m.in. Nagroda Papieskich Akade-mii („Premio delle Pontificie Accademie”), przyznana w 2012 roku przez papieża Benedykta XVI. W 2003 roku zaprojektowała i wykonała, na zamówienie Stolicy

Apostolskiej, papieski medal z okazji 100. Pielgrzymki papieża Jana Pawła II w Roku Jubileuszu 25- lecia Jego Pontyfikatu. Swoje prace z dziedziny malarstwa, rzeźby i grafiki, wystawia głównie za granicą (Włochy, Waty-kan, USA, Kanada). W Auli Pawła VI w Watykanie można podziwiać na stałej ekspozycji monumentalne popier-sie Jana Pawła II jej autorstwa.

54

Page 55: Pragnienie Piękna 4/2013

55

O Papuszy pierwszy raz usłyszałem, gdy miałem dziesięć lat. Wtedy zachwyciłem się jej wierszami. Recytowałem je na konkursach, wywołując zdumienie jurorów, a niektórzy

wręcz uważali to za afront i zaniżali mi noty. Przecież powinienem sięgnąć po wiersze Słowackiego albo Mickiewicza - grzmieli... dawne dzieje. Kiedy usłyszałem, że Angelika Kuźniak szykuje książkę o poetce, bardzo się ucieszyłem. Było to w 2010 roku… Oj, długo kazała nam czekać na swoją „Papuszę” Angelika Kuźniak. Kilkakrotnie przesuwane terminy wydania drażniły, ale za to jaki efekt… Wybaczam wszystko. Książka Angeliki Kuźniak, intryguje, zdumiewa, zaskakuje, zmusza do przemyśleń. Ale chyba nie może być inaczej, bohaterką jest przecież Papusza, odkryta przez Jerzego Ficowskiego, a wynoszona na piedestał przez samego Juliana Tuwima, będąca, z początkiem lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku, zjawiskiem poetyckim. Oczywiście można by zapytać, czym urzekła Papusza tych znakomitych poetów? Podejrzewam, przeglądając niegdyś oryginalne zapiski poetki, że prostotą. Jej wiersze to piosenki przepełnione tęsknotą za przyrodą, taborem i wolnością. Czyli tym, o czym do dzisiaj mówią i śpiewają Cyganie.Niestety, popularność, która przyniosła jej wielki rozgłos, szybko okazała się przekleństwem. Niesłuszne posądzenie przez Cyganów Papuszy, o czym pisze sam Ficowski, o zdradę plemiennego kodeksu (języka), złamało jej życie. Latami żyła w odosobnieniu i pogardzie. Ostracyzm odbił się głęboko na jej zdrowiu, również psychicznym. Każdy Cygan mógł ją uderzyć, opluć i obrzucić wyzwiskami. Nie zabito, to tylko dlatego, że uważano ją za osobę chorą umysłowo. Kiedy zmarła, pochowano ją z dala od cygańskich mogił… Angelika Kuźniak, która przed laty zaintrygowała mnie książką o Marlenie dietrich, dotarła do bezcennych materiałów archiwalnych, które rzucają zupełnie nowe światło na los Papuszy czyli Bronisławy Wajs, legendy cygańskiej poezji. Pamiętnik Papuszy, jej listy do Jerzego Ficowskiego czy korespondencja z Julianem Tuwimem, to nieocenione źródło informacji o realiach życia polskich Cyganów. Wędrówki z taborami, rzeź na Wołyniu, przymusowe osiedlanie, nieufność Polaków, a nade wszystko przywiązanie do przyrody i wolności. „Papusza” to znakomita opowieść reporterska, (nie powinno to nikogo dziwić, autorka jest laureatką wielu prestiżowych nagród za swoje reportaże), o świecie, którego już nie ma. I cenie, jaką płaci się za inność. dzisiaj Romowie coraz chętniej chwalą się Papuszą, sięgają do jej wierszy. Osobiście bardzo się cieszę, że młode pokolenie Polaków, zachęcone książką i filmem, który właśnie wchodzi na polskie ekrany, także sięgnie po tomiki wierszy cygańskiej poetki. Zapewniam, że warto.

Z MOJEJ PÓŁKI

Rafał Podraza - dziennikarz, poeta, redaktor książek Magdaleny Samozwaniec: „Z pamiętnika niemłodej już mężatki”, „Moja siostra poetka” i jej siostry, Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej: „Wojnę szatan spłodził. Zapiski 1939-1945”; odznaczony medalem „Zasłużony dla Kultury Polskiej” (2013).

Angelika Kuźniak„Papusza” Wydawnictwo:

Czarne , Sierpień 2013

Page 56: Pragnienie Piękna 4/2013

56

MĘSKIM OKIEM

„Jak słodko zostać świrem choć na chwilę” - śpiewał ponad dziesięć lat temu. dziś mówi, że właśnie ta piosenka jest swego rodzaju ideologicznym przesła-niem istniejącego od ćwierć wieku zespołu „Big Cyc”. Bo lepiej jest nawet o bardzo poważnych rzeczach mówić z satyrycznym zacięciem i uśmiechem, niż nad nimi płakać. Z satyrykiem, muzykiem i felietoni-stą: Krzysztofem Skibą rozmawia Andrzej Gross.

Andrzej Gross: Krzysztof Skiba, to przede wszyst-kim istniejąca od ćwierć wieku grupa „Big Cyc”. Ale dwadzieścia pięć lat, to rocznica nie do końca ścisła. Wydaje mi się, że początki Pańskiej działal-ności, także artystycznej, datować można nieco wcześniej: razem z Jackiem Jędrzejakiem, współ-twórcą zespołu, stanowiliście bowiem trzon łódz-kiej Pomarańczowej Alternatywy. Jeszcze przed „Big Cycem” przygotowywaliście widowiskowe happeningi, m.in. „Galopującą Inflację” i „Klepanie Biedy”...

krzysztof Skiba: Rzeczywiście, już wcześniej dzia-łaliśmy razem. Byliśmy związani z Pomarańczową Alternatywą: założonym przez Waldemara „Majora” Fydrycha we Wrocławiu ruchem happeningowym, który jak nikt nigdy przedtem pokazywał absurd pol-skiego socjalizmu. „Alternatywa” oprócz Wrocławia miała swoje „komórki” m.in. w Warszawie, Lublinie

i „naszej” Łodzi. We Wrocławiu uczestnicy Alternaty-wy przebierali się za krasnoludki i doprowadzali do śmiesznych sytuacji, kiedy Milicja Obywatelska ga-niała po mieście nielegalne zgromadzenia krasno-ludków, Sierotki Marysi i Misia Uszatka. My, w Łodzi, mieliśmy swoje pomysły. Wspomniana przez Pana „Galopująca Inflacja” polegała na bieganiu grupy ludzi z transparentami „Inflacja” po centrum miasta. Milicja szybko otrzymała sygnał, że na Piotrkowskiej odbywa się nielegalne zgromadzenie i wysłała do nas oddział, który wszystkich biegających zatrzymał. Następnego dnia wydaliśmy ulotkę z oświadcze-niem, że tego i tego dnia, przy ulicy Piotrkowskiej w Łodzi Milicja Obywatelska kierując się instynktem ekonomicznym zatrzymała galopującą inflację. To była właśnie metoda „Pomarańczowej Alternatywy” - każdy przyjazd milicji był zaplanowanym elemen-tem happeningu. Zastawialiśmy pułapki na milicję i władze, a oni w te pułapki wpadali, pokazując jed-nocześnie, jak bezsensowne obowiązywało wtedy prawo. W Łodzi takich happeningów zorganizowa-liśmy kilkanaście. Milicja na początku wysyłała swoje oddziały i rozganiała zgromadzenia, ale potem jej oficerowie zrozumieli chyba, że nam na tym zależy, bo na którymś z kolei happenigu... nikt się nie poja-wił. I był to, zresztą, happening, na którym wywie-siliśmy żywe do dziś hasło „Pomóż milicji, pobij się sam!” (śmiech). Zaczynaliśmy od skromnych imprez,

Gotowi dO BUNTU

Page 57: Pragnienie Piękna 4/2013

57

P O Z Y T Y W N E S T R O N Y Ż Y C I A

w których brało udział kilka lub kilkanaście osób, a w finale, w roku 1989, na happeningach „gościli-śmy” nawet po kilka tysięcy osób. Zespół „Big Cyc” powstał, natomiast, 1. marca 1988 roku. Wtedy za-graliśmy pierwszy koncert.

Też trochę na bazie Pomarańczowej Alternatywy. Po kilkunastu widowiskowych akcjach kolejny przygotowany przez was happening miał charak-ter... muzyczny. Na „Uroczystą Akademię z okazji 75-lecia wynalezienia damskiego biustonosza zaprosiliście media. Pomysł chwycił, bo na Turniej Biustów i odsłonięcie pomnika twórcy biustono-sza przyjechało ponad czterdziestu dziennikarzy z całej Polski. „Cycków” nie było, był za to „Big Cyc”, a część dziennikarzy ponoć uciekła?

Ten happening, to była kolejna pułapka, tym razem zastawiona na media. Nieco wcześniej, z Jackiem Jędrzejakiem, grającym kilka lat w zespole reggae: „Rokosz”, podjęliśmy decyzję, że spróbujemy zagrać razem. Zdawałem sobie jednak sprawę z tego, że na koncert nikomu nie znanej kapeli, w najlepszym przypadku przyjdzie paru naszych kolegów i kilka dziewczyn. A na publiczności nam zależało. Gdzieś w prasie znalazłem informację, że od wynalezienia biustonosza faktycznie minęło 75 lat, i że jego wpro-wadzenie do bieliźniarstwa i mody było wielką re-wolucją obyczajową. Natychmiast pomyślałem, że to świetny temat na happening. Zrobiliśmy gipsową rzeźbę, pokazując ją jako pomnik twórcy biustono-sza i rozpuściliśmy informacje, że ten pomnik uro-czyście na Gali odsłonimy, a imprezie towarzyszyć będzie Turniej Biustów. Lekki temat erotyczny, który dziś nikogo by nie zdziwił, w latach osiemdziesiątych stał się absolutną, kontrowersyjną sensacją. Na kon-cercie pojawiło się czterdziestu pięciu dziennikarzy z całej Polski, z nadzieją na sensacyjny materiał i zo-baczenie rywalizujących dziewcząt z odsłoniętymi piersiami. Kiedy na początku imprezy poinformo-waliśmy publiczność i dziennikarzy, że to wszystko są żarty, i że piersi nie będzie, a jedyne, co możemy pokazać podczas koncertu grupy „Big Cyc”, to owło-siony tors Pięknego Romana (Romana Lechowicza, muzyka grupy – przypis red.), większość dzienni-karzy wyszła. Ale niektórzy, m.in. Monika Olejnik z radiowej „Trójki” i Piotr Gadzinowski – wówczas ze studenckiego tygodnika „Itd” - zostali. Monika Olej-nik po latach przyznała, zresztą, że kompletnie nie wiedziała, na jaką imprezę jedzie; była przekonana, że na Gali zobaczy... prezentację zabytkowych biu-stonoszy (śmiech). Happening i występ zespołu „Big Cyc” miał być jednorazowy; po nim każdy z nas miał kontynuować swoje sprawy. Chodziło nam przede wszystkim o obnażenie natury mediów, które nie będą się interesować wydarzeniem artystycznym, premierą teatralną albo muzyczną, ale jeśli wyczują

skandal albo katastrofę – przyjadą. Udało się w stu procentach! Wielką radością było patrzeć na smut-ne miny obwieszonych aparatami fotoreporterów, a byli tacy, którzy na imprezę zabrali trzy, cztery apa-raty! Ci dziennikarze, którzy zostali na koncercie, sko-mentowali go potem słowami: „Polski zespół i ame-

rykańska reklama podali sobie ręce.”. Może i była to, nieskromnie mówiąc, udana akcja PR-owska, ale bardziej chodziło nam wtedy o zwrócenie uwagi na problem pogoni za sensacją.

A zwróciliście uwagę na siebie! Przestać grać i śpiewać razem nie pozwoliła Wam publiczność i po pierwszym koncercie zaczęliście koncertować regularnie.

Po tym pierwszym koncercie sami postanowiliśmy, że będziemy grać dalej. To był, zresztą, jeden z ostat-nich, o ile nie ostatni, projekt, który powstał z potrze-by serca i z wewnętrznej potrzeby śpiewania o tym, co nas wkurza, a co nas bawi. „Big Cyc” nie wykluł się w sztabie firmy fonograficznej, ani nie był cudow-nym dzieckiem programu telewizyjnego, jak wiele dzisiejszych zespołów. Było po prostu paru kumpli, którzy robili żarty medialne i muzyczne, i happe-ningi, bo czuli taką potrzebę. Nie myśleliśmy wtedy o tym, że chcemy grać regularne trasy i nagrywać płyty. To było kompletnie poza naszymi wyobraże-niami!... Może właśnie dlatego nam się udało, bo coś, co powstaje na takim spontanie, jak „Big Cyc”, jest autentyczne, prawdziwe. do dziś czujemy to samo na scenie: kiedy gramy, czujemy autentyczną frajdę i swoją energię ze sceny przekazujemy do publicz-ności. Wtedy o koncercie zrobiło się głośno i zaczęły nas zapraszać inne kluby, bo też chcieli mieć takich wariatów u siebie. Potem już się potoczyło: zaczę-liśmy grać większe koncerty, za własne pieniądze

Page 58: Pragnienie Piękna 4/2013

58

MĘSKIM OKIEMnagraliśmy demo, nasze piosenki trafiły do radiowej „Trójki” i „Czwórki”, i... stały się przebojami. do telewi-zji trafiliśmy, za to, późno, bo występowanie w la-tach osiemdziesiątych w telewizji, która kojarzyła się z cenzurą, kłamstwami i hipokryzją, było zwyczaj-nym obciachem. Pierwsze teledyski nagraliśmy do-piero na początku lat dziewięćdziesiątych.

Ale zanim do lat dziewięćdziesiątych dojdziemy: już wcześniej z jednej strony byliście w radiowej „Trójce” i „Czwórce” - mimo wszystko państwowych wtedy mediach - a z drugiej strony na waszych koncertach często pojawiała się milicja, a zdarzało się i tak, że agenci SB albo milicjanci ściągali Pana ze sceny i kończyli koncerty...

W radiu pojawiliśmy się dopiero w 1989 roku. Wte-dy, gdy od lutego toczyły się już obrady Okrągłego Stołu i atmosfera stała się trochę luźniejsza. A przez cały ten czas obok koncertów zespołu organizo-waliśmy happeningi Pomarańczowej Alternatywy. Bywało ciekawie i absurdalnie, bo to samo ZOMO, które tydzień wcześniej zamykało mnie za nielegal-ne zgromadzenie, tydzień później obstawiało jako „ochrona” legalny koncert „Big Cyca” zorganizowany przez Zrzeszenie Studentów Polskich. Na którymś legalnym koncercie ZOMO i SB się zdenerwowały, przerwano nam koncert, a mnie wrzucono do Nyski, pobito i wywieziono na komisariat Łódź Śródmie-ście przy ul. Piotrkowskiej. Tam odbyłem dość długą rozmowę z „fanami”, którzy przy pomocy długich gu-mowych przedmiotów zrobili mi bezpłatny masaż pleców. To był dziwny czas. Władza siadała za stołem i rozmawiała z opozycją. Widziała, że dzieje się coś niebywałego, i że mogą nadejść nieprzewidywalne, duże zmiany. W tym samym czasie w niewyjaśnio-nych do dziś okolicznościach ginęli działacze opo-zycji, palono teczki i niszczono archiwa. Panował chaos. We Wrocławiu i Łodzi milicja, ZOMO i SB nie

reagowały na działania Pomarańczowej Alternaty-wy, a w Gdańsku i Łodzi na działaczy wypuszczane były oddziały, które siłą rozbijały happeningi. My też nie wiedzieliśmy do końca, co się dzieje. To były czasy rewolucji: równie dobrze, jak rozmawiać, wła-dza mogła zebrać opozycjonistów przy Okrągłym Stole, aresztować i wywieźć do Moskwy. I nikt nie był w stanie przewidzieć, jak potoczą się obrady. Ja długo byłem przekonany, że być może nasze wnuki będą żyły już w wolnym kraju, ale my – nie. Podejrze-waliśmy, że co najwyżej uda się z władzą wywalczyć trochę wolności słowa, zgromadzeń... Na szczęście stało się inaczej.

Podziemny „Bic Cyc” może trochę mimo woli, ale wszedł do polskiego mainstreamu muzycznego. Starych zwyczajów mimo to nie zarzuciliście: dalej wyśmiewaliście politykę, branżę muzyczną i co się dało. W dalszym ciągu organizowaliście też hap-peningi, m.in. „Artyści, Morda w Kubeł”, czy oku-pację gabinetu Dyrektora Finansowego „Polskich Nagrań”. A do płyty „Miłość, muzyka, mordobicie” dołączyliście prezerwatywę z napisem: „Załóż, za-nim włożysz”. Chyba nie zwiększyło to liczby Wa-szych sympatyków w branży i nie tylko? (śmiech)

(śmiech) Różnie to bywało... „Big Cyc” na swój sukces postrzegany w obecnych realiach pracował latami. Co roku nagrywaliśmy nowe piosenki i nowe płyty. Ale przez pierwszych kilka lat naszej działalności branżą muzyczną faktycznie rządzili „piraci”, więc nasze kasety i płyty znaleźć można było na każdym łóżku polowym rozstawionym np. na Stadionie dziesięciolecia. My z tej sprzedaży nie dostawaliśmy ani złotówki. Stało się więc tak, że rozpoznawalny już zespół „sprzedawał” miliony kaset, ale w nie-mal stu procentach poza legalną dystrybucją. Stąd „okupacja” w Polskich Nagraniach, bo firma, która wydała naszą płytę, raportowała nam, że sprzedali-śmy bardzo mało, i że wydanie kolejnej płyty może stać pod znakiem zapytania. Ale jest i druga strona

Page 59: Pragnienie Piękna 4/2013

59

P O Z Y T Y W N E S T R O N Y Ż Y C I A

medalu: trochę dzięki tym „piratom” do dziś wie-lu ludzi mówi nam, że wychowało się na muzyce „Big Cyca”. Wielokrotnie spotkałem się z opiniami, że nasze najostrzejsze nawet płyty: „Wojna Plemni-ków”, „Nie wierzcie elektrykom”, czy „Miłość, Muzyka, Mordobicie” stały się dla wielu słuchaczy częścią ich życia i ich wspomnień. To bardzo cieszy! Co do „sta-rych zwyczajów”: opisywaliśmy i opisujemy świat w sposób bardzo ironiczny, żartobliwy, nawet bar-dzo złośliwy czasem, ale taką rolę wybraliśmy sobie już na samym początku – rolę obserwatora, który na swój satyryczny celownik bierze wszystko i wszyst-kich. Bez taryfy ulgowej dla nikogo. Cieszy nas, że nasze piosenki wzbudzają emocje. Gorzej byłoby, gdyby nasza twórczość była dla słuchaczy obojętna. Uważam, że piosenka jest po to, żeby o niej dysku-tować. A tymczasem na polskiej scenie muzycznej obserwuję dominację tzw. „płaczliwego rocka”, gdzie śpiewa się, że dziewczyna odeszła, że wróciła, że ktoś kogoś oszukał, że wykorzystał, a w ogóle, to że naj-lepiej z żalu wyskoczyć przez okno... Co więcej: takie

teksty są uważane za poezję, bo ogólnie w Polakach widzi się jesienną duszę, która woli płakać nad swo-im losem, niż coś zrobić, żeby się zmienił. „Big Cyc” odrzucił ten schemat i woli się śmiać, albo nawet naśmiewać. Wybraliśmy trudniejszą drogę, bo przy-wdziewamy maski, gramy na scenie niepoważnych głupków i świrów mówiąc często o poważnych rze-czach. Mamy w sobie gen buntu, protestu, jeszcze z Pomarańczowej Alternatywy. Nie musimy już wal-czyć o niepodległość, ale wolność, która dla nas jest najważniejsza, to nie jest coś, co można sobie kupić w hipermarkecie. O wolność tę, która jest, też należy dbać, bo nigdy nie wiadomo, co będzie jutro. Za-wsze może pojawić się jakiś dyktator albo hochszta-pler, który na tyle wszystkich zmanipuluje, że pójdą za nim w dyktaturę lub totalitaryzm. Z buntu się wy-wodzimy i trochę spokojniej, ale w buncie trwamy... a przynajmniej jesteśmy na niego gotowi (śmiech). Twórczość „Big Cyca” cały czas porusza ludzi i wzbu-dza dyskusje, mimo że po dwudziestu pięciu latach nie jesteśmy już „undergroundowym”, a „masowym”

zespołem. Przykładem może być chociażby to, że nawet niedawno piosenkę „Facet to świnia” cytował premier Piechociński na Kongresie Kobiet (śmiech).

A gdyby miał Pan krótko podsumować 25 lat „Big Cyca”: czy jest coś, co szczególnie cieszy Pana i ze-spół w przebiegu Waszej kariery albo coś, czego Pan i zespół szczególnie żałujecie? I, czy macie ja-kieś szczególne wspomnienia z ćwierćwiecza na scenie?

Naszym największym sukcesem jest to, że gramy do dziś i nadal jesteśmy tak samo zgraną, jak kiedyś, paczką kumpli. I nie ma w tym żadnej kokieterii. Jeśli spojrzymy na polski rynek muzyczny, to zobaczymy, że „Big Cyc” pozostał na placu boju jedynym, który przez ćwierć wieku gra w takim samym składzie, po-szerzonym jedynie o dwóch muzyków: klawiszowca, który jest z nami od lat piętnastu i dodatkowego gi-tarzystę – od siedmiu. W czasach, gdy zespoły na ca-łym świecie kłócą się o to, kto ma być liderem, albo działają pod „starą” nazwą, ale w zupełnie zmienio-nych składach, to naprawdę osiągnięcie! Nie żałuje-my niczego, bo przez 25 lat zdarzyło nam się dużo fantastycznych rzeczy, a wspomnienia...

… znaleźć można na Waszej stronie internetowej. Na przykład to, że w roku 1997 zagraliście w Prze-myślu najdłuższy w swojej karierze koncert, bo ze-społowi zagrożono, że jeśli nie zagra dłużej, to nie zejdzie żywy ze sceny. W tym samym roku ucieka-liście z dyskoteki Palermo w Lipnie. To był jakiś fe-ralny rok dla „Big Cyca”?

(śmiech). Wprost przeciwnie, to był rok pełen sukce-sów! Ale ponieważ po sukcesie „Makumby” graliśmy bardzo dużo, zdarzały się siłą rzeczy także ekstremal-ne przypadki, takie, jak Pan tu przywołał. W Przemy-ślu rzeczywiście nam zagrożono, że jeśli nie prze-dłużymy koncertu, to będą kłopoty, a z Palermo było tak, że przyjechaliśmy na koncert do dyskoteki, gdzie kompletnie nie zapewniono nam wymaga-nych w riderze warunków technicznych. A publika domagała się, żebyśmy wystąpili na takim sprzęcie, jaki tam był. Atmosfera też robiła się coraz bardziej niebezpieczna, więc ewakuowaliśmy się tylnym wyj-ściem (śmiech).

Na 25. urodziny wydaliście, podobnie jak na 15., składankę największych przebojów. Fani czeka-ją tymczasem na nowy, premierowy krążek „Big Cyca”. Są już jakieś konkretne plany dotyczące no-wej płyty?

Kilka piosenek na nową płytę jest już nawet goto-wych. A pomysły są już na dwie płyty. Pierwsza, to będzie, oczywiście, autorski zestaw piosenek „Big Cyca”. druga, to piosenki nieżyjącego już satyrycz-nego barda, Macieja Zembatego, w rockowych

Page 60: Pragnienie Piękna 4/2013

60

MĘSKIM OKIEMaranżacjach. Pomysłów mamy bardzo dużo i jesienią zaczniemy nagrania.

Rozmawialiśmy do tej pory wyłącznie o zespole, ale Krzysztof Skiba, to nie tylko „Big Cyc”. Na po-czątku rozmowy o Panu zapytam, ile autentyczne-go Krzysztofa Skiby jest w znanym ze sceny szy-dercy i prześmiewcy?

O to należałoby zapytać moją rodzinę, albo bliskich znajomych (śmiech). Nie jestem zawodowym akto-rem, który na potrzeby koncertów przekształca się w śmiesznego kameleona. Część tej prawdy, która jest na scenie, jest także poza sceną. Na wszystko staram się patrzeć w życiu z filozoficznym uśmiesz-kiem, ale uważam się za człowieka otwartego i przy-jaznego. Rzadko miewam złe humory. Mam nadzie-ję, że to właśnie widać na scenie!

A po 25 latach czuje się Pan spełnionym artystą?

Ktoś kiedyś powiedział, że jeśli malarz namalował już najlepszy w swoim życiu obraz, nie powinien nigdy więcej sięgać po pędzel. W części czuję się spełnio-ny, bo trudno byłoby nie cieszyć się z tego, że zespół sprzedał kilka milionów płyt, że jesteśmy w tej chwili traktowani jak swoista klasyka polskiego rocka, czy, że na koncerty przychodzi publiczność w wieku od lat 6 do 106. Ale myślę, że jeszcze mam sporo do po-wiedzenia i wiele jeszcze przede mną. Zawsze, kiedy zaczynam pisać, czuję ciśnienie pozytywnych emo-cji: „A może właśnie ta piosenka będzie światowym przebojem?”, „A może właśnie ta płyta będzie najlep-sza w historii zespołu?”... I to motywuje!

A czy będzie Pan dalej pisał felietony? Niedawno, po jedenastu latach współpracy, zrezygnował Pan z pisania dla jednego z polskich tygodników...

Mogę z całym spokojem powiedzieć, że i tak byłem w redakcji “Wprost” wyjątkiem , bo prowadzenie ru-bryki felietonowej w tym piśmie przez 11 lat, to świa-towy rekord (śmiech). Na razie moje pasje felietono-we przeniosłem do swojego bloga, który serdecznie polecam!

Jest Pan też dyrektorem Muzeum Polskiego Rocka w Gdańsku. Nazwa brzmi dostojnie, ale w spisie muzeów znaleźć jej nie sposób.

Bo nie ma. I nie będzie (śmiech). Muzeum Polskie-go Rocka, to muzyczny pub, w którym przez lata już gromadzimy pamiątki po naszych kolegach i znajo-mych – muzykach. dzięki prywatnym znajomościom udało nam się wyszukać różne gadżety i pamiątki, które warto zobaczyć, m.in. zdjęcia Niebiesko-Czar-nych z lat 60-tych, ubiory sceniczne muzyków grupy Kombi, mocno reprezentowana jest scena under-groundowa, mamy ciekawostki związane z grupami

dezerter, czy Vader, ale też sporo polskiej klasyki roc-ka jak Perfect, TSA, Oddział Zamknięty, nie brakuje rekwizytów artystów z kręgu muzyki pop, jest np. złota płyta grupy de Mono czy sukienki należące do Kayah i Urszuli. To nie jest Muzeum Narodowe, gdzie chodzi się w kapciach i nie wolno dotykać ekspona-tów, ale miejsce, gdzie oprócz możliwości obejrze-nia archiwaliów można posłuchać dobrej muzyki, pobawić się i skorzystać z bogato zaopatrzonego baru (śmiech).

Muzyka jest Pana pasją bez wątpienia. A jakie są inne pasje Krzysztofa Skiby?

Lubię podróżować, czytać książki, grać w szachy i squasha... ale najciekawszą z moich pasji jest chyba kolekcjonowanie różnych nakryć głowy. Mam całą kolekcję kapeluszy, hełmów, czapek itp. W tej kolek-cji znaleźć można m.in. milicyjne i policyjne czapki z całego świata, w tym z okresu PRLu w Polsce, ku-powane w Londynie zabytkowe kapelusze, czapki wojskowe, a nawet bardzo ekscentryczne nakrycia głowy – takie zawsze kupuję. Co ważniejsze, one nie są po to, żeby leżeć na półce i ładnie wyglądać. Z półki często je ściągam i wykorzystuję na koncer-tach i w teledyskach. Czasem nawet na koncertach fani mi je zabierają (śmiech). Wtedy kupuję nowe.

Na koniec, nawiązując do tytułu naszego maga-zynu, zapytam, czym jest dla Krzysztofa Skiby piękno?

Piękno jest czymś, dzięki czemu ludzie na świecie jeszcze się nie pozabijali (śmiech). dzięki kulturze: temu, że ludzie wciąż szukają piękna np. pisząc książ-ki, komponując muzykę, nasze mordercze instynkty ulegają osłabieniu. I o to tu chodzi!

Rozmawiał: Andrzej GrossFoto: z archiwum Krzysztofa Skiby

Page 61: Pragnienie Piękna 4/2013

61

P O Z Y T Y W N E S T R O N Y Ż Y C I A

Od pewnego czasu płytę tę internetowe sklepy mu-zyczne w Polsce sprzedawały za bardzo niewielkie pieniądze (poniżej dziesięciu złotych). Jeśli ta de-cyzja związana jest z próbą możliwie najszerszego upowszechnienia dzieła Chrisa de Burgha, rozu-miem. Jeśli powody są inne, warto ją kupić, zanim znów wróci do ‚dawnej’ ceny i na wysokie miejsca list sprzedaży. Bo, bez wątpienia, jest jednym z naj-lepszych krążków irlandzkiego piosenkarza i mu-zyka. Połączenie ponad dwudziestu różnych ele-mentów muzycznych, stworzenie na bazie książki J. Meade Falknera swoistego słuchowiska z narracją i przebojowymi, przypominającymi czasy ‚Spanish Train’ piosenkami... właściwie ‚piosenką’ (‚Have a care’, ‚Treasure And Betrayal’) i lekkimi, charakterystycz-nymi dla de Burgha, balladami, powoduje, że płyty słucha się niemal fizycznie wkraczając w świat istnie-jący w musicalu. Obraz malowany muzyką? Warto ‚obejrzeć’!

Andrzej Gross – dziennikarz prasowy i telewizyjny, redaktor; autor nominowanej do na-grody PIKE „Kryształowy Ekran” serii audycji muzycznych: „Tylko o mnie”, w latach 2002-2012 emitowanej na antenie telewizji regionalnych i lokalnych.

Universal Music Group, 2010

Z MOJEJ PÓŁKI

Sylwia Grzeszczak „komponując siebie”Chris de Burgh

Sięgając pamięcią wstecz, odnajduję moją fascynację soundtrackiem „Sal-sy” z 1988 roku i dość obojętne ominięcie światowej fascynacji „Buena Vista Social Club”, jedenaście lat później. A o Celii Cruz, artystce z ponad czter-dziestopięcioletnią (!) karierą wydawniczą, nominowanej do siedmiu (!) nagród Grammy, mającej na koncie ponad 30 milionów sprzedanych płyt (!) – o, zgrozo! – tak naprawdę nie wiedziałem nic. Aż do teraz nie słyszałem genialnej „Yo vivire” („I will survive” Glorii Gaynor, w wersji latino) i nie doce-niałem ekspresji salsy. Biję się w piersi! Mam jednak nadzieję, że za sprawą odświeżonych przez Sony Music nagrań, Celia podbije jeszcze wiele serc. ‚The Absolute Collection’, to genialna składanka dla wszystkich, którzy roz-poczynają swoją przygodę z muzyką latynoamerykańską, i tych, którzy do tej pory słuchali jej sporadycznie. Połączenie na jednym krążku dwunastu piosenek z różnych okresów twórczości kubańskiej gwiazdy, to niesamowi-ta dawka latynoamerykańskiej ekspresji i radości. To także wspaniały wstęp do zagłębienia się w tej muzyce (sama Celia Cruz wydała w latach 1958 – 2003 aż 72 krążki). Polecam gorąco! I po raz kolejny włączam płytę...Sony Music Polska, 2013

„Celia Cruz ‚ This Is ... Celia Cruz, The Absolute Collection’"

Parlophone Music Polska, 2013

Pamiętacie „Sen o przyszłości”? … A „Nowe szanse”? … Nie-prawda, że nie! Podobnie, jak „Co z nami będzie” i nowe: „Flirt” i „Pożyczony”, te piosenki są doskonale rozpoznawalne nie tylko dla młodego pokolenia. Niestety, radiowo-internetowa rozpo-znawalność piosenek do tej pory nie przełożyła się na silną roz-poznawalność wokalistki, ale... po przesłuchaniu trzeciego w jej karierze krążka mam nadzieję, że to się zmieni, podobnie, jak wciąż na plus zmienia się wokal i artystyczna dojrzałość mło-dej wokalistki. ‚Komponując siebie’, to już dojrzała płyta, będąca jednak kontynuacją stylistyki muzycznej z pierwszych krążków. Na pozór lekkostrawny pop w wykonaniu Sylwii Grzeszczak jest dojrzały brzmieniowo (plus za „żywe” instrumenty) i ciekawy w na pozór prostej linii wokalu. Ogólne wrażenie psują nieco zbyt banalne teksty, ale płyta nadrabia za to... przebojowością, której zabrakło na krążku poprzednim. Tak trzymać! I iść dalej! Szczególnie polecam piosenkę „Młody Bóg”, której, moim zda-niem, nie powstydziłyby się nawet Anja Orthodox i Sharon den Adel. Ja tę płytę z półki zdejmować będę często. I czekam na kolejną!

„Moonfleet and other stories”

Page 62: Pragnienie Piękna 4/2013

MAGAZYN PRAGNIENIE PIĘKNA ZNAJdZIESZ W WIELU WYJąTKOWYCH MIEJSCACH W CAŁEJ POLSCE,MIĘdZY INNYMI:

Redakcja:ul. Wojciechowskiego 771-476 Szczecintel. +48 502 592 345mail: [email protected]

Redaktor naczelna:Alicja Kapturska

Redakcja:Justyna domaradzka, Magdale-na Ferber, Barbara Grabowska, Małgorzata Kalicińska, Małgo-rzata Maksjan, Anna Nowak--Ibisz, Andrzej Gross, daniel Odija, Rafał Podraza, ks. Stani-sław Szlijan, Tomasz Ziomek

Redakcja językowa i korekta:Róża Czerniawska-Karcz

Skład:Tomasz [email protected]

druk:ARTiS Poligrafia S.C.

Wydawnictwo:Strefa Ciało Sp. z o.o.Spółka Komandytowaul. Wojciechowskiego 771-476 Szczecintel. + 48 502 592 345

dyrektor Wydawniczy:Andrzej Grossmail: [email protected]

Kontakt z działem Reklamy:mail: [email protected]

Redakcja nie ponosi odpowie-dzialności za treść reklam.

NA OKŁAdCE:Irena Santorfot. Zenon Żyburtowicz

62

- Artplastica, Klinika Chirurgii Plastycznej, Szczecin, ul. Wojciechowskiego 7

- Beauty4Ever, Warszawa, ul. Wołodyjowskiego 52

- Centrum Konferencyjno-Wypoczynkowe Camproverde, Łódź, ul. Grabińska 43

- Centrum Medyczne Kaszubska, Szczecin, ul. Kaszubska 59/1

- Chili Cafe, Szczecin, deptak Bogusława 2/1

- Centrum Leczenia Kręgosłupa, Przecław, ul. Pod Zodiakiem 3/7

- Columbus Coffee Galaxy, Szczecin, CH "Galaxy", II piętro

- Concha Aparaty Słuchowe, Szczecin, ul. Kaszubska 17

- Cukiernia Czekoladowa, Szczecin, CH "Ster"

- dolina Charlotty Resort&Spa, Słupsk, Strzelinko 14

- dr Chruściel Poradnia dla Kobiet, Szczecin, ul. Szafera 190

- dom Lekarski, Centrum Medyczne, Szczecin, CH "Turzyn"

- Fanaberia Salon Rozmaitości, Szczecin, ul. księcia Bogusława X 5

- Gabinet dermokosmetyczny FB Naturalne Piękno, Wrocław, ul. Na Ostatnim Groszu 2

- Hotel Amber Baltic, Międzyzdroje, Promenada Gwiazd 1

- Hotel Atrium, Szczecin, al. Wojska Polskiego 75

- Hotel Aquarius, Kołobrzeg, ul. Kasprowicza 24

- Hotel Kongresowy - Business&SPA, Kielce, al. Solidarności 34

- Hotel Magellan, Bronisławów, ul. Żeglarska 35/3

- Hotel Malinowy Zdrój. Solec-Zdrój, ul. Leśna 7

- Hotel Park, Szczecin, ul. Plantowa 1

- Hotel Radisson Blu, Szczecin, Plac Rodła 10

- Hotel Sarmata, Sandomierz, ul. Zawichojska 2

- Hotel Senator, dźwirzyno, ul. Wyzwolenia 35

- Instytut Zdrowia i Urody Sharley Medical SPA, Warszawa, ul. Jana Pawła II 75

- Interglobus Tour Biuro Podróży, Szczecin, ul. Kolumba 1

- Kawiarnia Kolonialna, Szczecin, CH "Ster"

- Jean Louis david, salon fryzjerski, Szczecin, CH "Ster"

- La Mania, Warszawa - Katowice

- Laser Studio, Szczecin, ul. Jagiellońska 85/1

- Make Up Institute, Szczecin, ul. Targ Rybny 4

- Medicus, Spółdzielnia Pracy Lekarzy Specjalistów, Szczecin, pl. Zwycięstwa 1

- Modern design, studio fryzjerskie, ul. Jagiellońska 93/3

- NANTES Nanolaboratory, Bolesławiec, ul. dolne Młyny 21

- Oddysey Club Hotel Wellnes&SPA, Masłów, ul. dąbrowska 3

- Polska Filharmonia "Sinfonia Baltica", Słupsk, ul. Jana Pawła II 3

- Sandra SPA, Pogorzelica, ul. Wojska Polskiego 3

- Sekret day SPA, Kielce, ul. Żytnia 12/2

- Skin Clinic Med&Beauty, Warszawa, ul. Żaryna 7

- SPAandGO, Warszawa, ul. Marynarska 15

- Studio Soul Contour, Wrocław, ul. Gajowicka 170/2

- Unity Line, biuro podróży, Szczecin, Plac Rodła 8

- Zakład Leczniczy "Uzdrowisko Nałęczów", Nałęczów, ul. Małachowskiego 5

- Zespół Zamkowo-Parkowy, Baranów Sandomierski, ul. Zamkowa 20

MAGAZYN dOSTĘPNY JEST TAKŻE

W 450 PUNKTACH SPRZEdAŻY PRASY I SKLEPACH POLSKICH

W NIEMCZECH i WIELKIEJ BRYTANII

SZUKAJ NAS TEŻ NA STRONIE

WWW.PRAGNIENIEPIEKNA.Pl

Page 63: Pragnienie Piękna 4/2013

63

P O Z Y T Y W N E S T R O N Y Ż Y C I A

PRAGnIeSz SkUTeCznej REKLAMY?

ZAMÓW REKLAMĘ W „PRAGnIenIU PIĘKNA”

Odbiorcy i prenumeratorzy naszego magazynu mogą skorzystać z preferencyjnych stawek rekla-mowych. Reklama w dwumiesięczniku „Pragnienie Piękna” gwarantuje dotarcie do profilowanej

grupy odbiorców w Polsce, Niemczech i Wielkiej Brytanii, a cykl wydawniczy ustalony jest w spo-sób umożliwiający długotrwałą skuteczność reklamy. Zmieniamy się dla Państwa - dokładamy wszel-

kich starań, aby sprostać oczekiwaniom naszych czytelników i partnerów biznesowych.

Zaprenumeruj „Pragnienie Piękna” i co dwa miesiące otrzymuj nasz magazyn do domu lub biura.Zapytaj o szczegóły: [email protected]

Aby dowiedzieć się więcej, wystarczy skontaktować się z naszym biurem reklamy. Nasi specjaliści odpowiedzą na Państwa pytania i przedstawią korzystne warunki współpracy.

Biuro Reklamy magazynu „Pragnienie Piękna”

e-mail: [email protected]

KOLEJNE WYdANIE „PRAGNIENIA PIĘKNA” W SKLEPACH I PUNKTACH SPRZEdAŻY PRASY Od 11. LISTOPAdA

Irena Santor

Żyję normalnym życiem

I S S N 2 0 8 4 - 1 5 7 4

DrupiPiękno, to miłość

Tomasz Jacyków - Mody trzeba się uczyć

Chirurg też jest człowiekiem

Piękno według...

Zdrowie i uroda:

Męskim okiem:

Krzysztof Skiba -- Gotowi do buntu!

P O Z Y T Y W N E S T R O N Y Ż Y C I A

numer 04/2013 (5)

cena: 5,40zł. (w tym 8% VAT)

Page 64: Pragnienie Piękna 4/2013

ARTPLASTICA

tel. 0048 / 91 4540 442 tel. 0048 / 510 053 545tel. 0048 / 503 111 068

ul. St. Wojciechowskiego 7, 71-476 Szczecin e-mail: [email protected], www.artplastica.pl