ołbin z pamięci

74

Upload: fundacja-dom-pokoju

Post on 27-Jul-2016

236 views

Category:

Documents


0 download

DESCRIPTION

Katalog dokumentujący wspomnienia seniorów, udostępnione przez nich prywatne zdjęcia oraz eksponaty, które mogliśmy podziwiać na wystawie, prezentuje osobiste wspomnienia dziewięciu osób zamieszkujących osiedle Ołbin. Wystawa Ołbin z pamięci została zaprezentowana 11 XII 2014 roku w siedzibie Fundacji Dom Pokoju Infopukcie Nadodrze w ramach uroczystej inauguracji powstania dwóch nowych, osiedlowych rad seniorów na wrocławskim Ołbinie i Kleczkowie. Była ona pierwszym działaniem podjętym wspólnie przez ołbińskich radnych, mającym na celu ich aktywizację oraz integrację.

TRANSCRIPT

Page 1: Ołbin z pamięci
Page 2: Ołbin z pamięci
Page 3: Ołbin z pamięci

Ołbin z pamięci

Page 4: Ołbin z pamięci
Page 5: Ołbin z pamięci

Fundacja Dom PokojuInfopunkt Nadodrze

Ołbin z pamięci

katalog wystawyWrocław, 11 XII 2014 r.

Page 6: Ołbin z pamięci
Page 7: Ołbin z pamięci

5

Wstęp

Wystawa Ołbin z pamięci została zaprezentowana 11 XII 2014 roku w siedzibie Fundacji Dom Pokoju/Infopuk-tu Nadodrze w ramach uroczystej inauguracji powstania dwóch nowych, osiedlowych rad seniorów na wrocław-skim Ołbinie i Kleczkowie. Była ona pierwszym działaniem podjętym wspólnie przez ołbińskich radnych, mającym na celu ich aktywizację oraz integrację.

Katalog dokumentujący wspomnienia seniorów, udostepnione przez nich prywatne zdjęcia oraz eksponaty, które mogliśmy podziwiać na wystawie, prezentuje osobiste wspomnienia dziewięciu osób zamieszkujących osiedle Ołbin. Opowieści te przywołują czas ich dzieciństwa oraz młodości, spę-dzonych na Ołbinie lub w jego najbliższej okolicy. Poprzez nie odkrywamy inny, miniony świat realiów powojennego Wrocławia oraz Wrocławia okresu Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej. Każda z historii jest zupełnie odrębna i wy-jątkowa. Niektóre wydają się dosyć zwyczajne, a jednak są doskonałym świa-dectwem sposobu życia w minionym czasie i zapisem osobistych doznań z tym

związanych. W tym też sensie są nadzwyczajne. Inne zachwycają – ukazując historię wrocławskich pionierów. Możemy w nich odnaleźć świadectwo trudu, jaki nowoprzybyli mieszkańcy Wrocławia włożyli w odgruzowywanie i od-budowywanie miasta oraz jak ich życie pozbawione było wygód i przepychu. Katalog prezentuje historie w porządku od wypowiedzi nastarszej osoby do najmłodszej. Większości opowieści towarzyszą czarno-białe zdjęciaoraz foto-grafie obiektów, które te osoby udostępniły na czas wystawy. Historie zebrano podczas wywiadów, a następnie spisano. Celowo zachowano formę wypowie-dzi mówionej, aby jak najwierniej oddać charakter i sposób wypowiadania się danej osoby. Chodzi o to, aby zachować żywość wypowiedzi, w której wczucie się umożliwi pełniejsze doświadczenie historii opowiedzianej.

Mam nadzieję, że dla Czytelnika będą to równie fascynujące świadectwa minionych czasów, jak dla kuratora wystawy i że sprowokują do namysłu nad naszym współczesnym, dostatnim światem oraz panującymi w nim warto-ściami. Nierzadko przecieżodmiennymi od świata ołbińskich seniorów.

Malwina Janusz, kurator wystawy

Page 8: Ołbin z pamięci
Page 9: Ołbin z pamięci

7Pani Zofia Trojanowska

Pani Zofia Trojanowska (ur. 1932 r.)

Do Wrocławia przyjechałam do szkoły. Moja nauczycielka przyjechała tutaj na wykłady i mi załatwiła szkołę. Pocho-dzę ze Skaryszewa koło Radomia. Pierwszy raz jechałam pociągiem właśnie do Wrocławia. Pamiętam ten smród tego dymu, który leciał na nas, bo się paliło w piecu. Tak dużo ludzi jechało na zachód, że na buforach się jechało. Na zachodzie miał być cud na ziemi, a tu nie było cudu żadnego.

Do Wrocławia przyjechałam w roku 1946, później skończyłam 3 letnią szkołę pielęgniarską i od 1949 roku pracowałam w zawodzie pielęgniarki. Obecnie mieszkam na ul. Sienkiewicza.

Pracowałam w klinice dziecięcej na Wrońskiego. Od Rynku po prawej stro-nie za Mostem Grunwaldzkim. Teraz jest tam piękny plac z fontannami. Tam były kiedyś same ruiny. Za mostem była restauracja Kaczka i poza tym same ruiny, takie, że tylko tramwaj przejechał, a reszta była zasypana gruzami. Po pracy musieliśmy chodzić i je odgruzowywać. I pełno szczurów wszędzie było. Sprzątanie było obowiązkiem obywatelskim. Teraz to nikt by nie poszedł. My wszyscy szliśmy po robocie, a jeszcze byliśmy głodni. Bardzo mało zarabiały-śmy, jak człowiek zapłacił obiady w stołówce, to już starczyło jedynie na pastę lub proszek do zębów i na bochenek chleba. Później gotowaliśmy krochmal żeby się najeść. Byłyśmy głodne, a to wypełniało brzuch.

Odgruzowywanie trwało dość długo, bo cegły zabierali, te lepsze, na bu-dowę Warszawy, a tą resztę żeśmy uprzątały. Wynagrodzenia za tą pracę nie było. To było chyba zarządzenie władzy – już dokładnie nie pamiętam.

W tamtym czasie pracowałam w Klinice na Wrońskiego, na oddziale za-kaźnym 5 lub 6 lat, już nie pamiętam. Później przenieśli mnie na oddział dla gruźlików. Na oddziale zakaźnym było 15 czy 16 sal i były wszystkie choroby zakaźne wieku dziecięcego. To było coś strasznego, bo nie było szczepień przed

wojną, nie było szczepień w wojnę. Dopiero komuna po wojnie zaczęła szcze-pionki kupować i szczepić dzieci, bo dzieci umierały jak muchy. Najczęściej występowały takie choroby jak: dyfteryt, koklusz, świnka. Jak teraz przywiozą jakąś sepsę i mówią, że co to nie jest. Mając doświadczenie tamtych czasów myślę, że to zwykła sepsa z zatorami na ciele u dzieci. Teraz to są wenflony, a kiedyś były metalowe igły. Ile razy pani kogoś ukuje tyle razy pęka żyła, bo on ma w rozsypce naczynia krwionośne. To jak kroplówkę po godzinie czy po półtorej gdzieś umocuje a dziecko przekręci rękę i znów coś rośnie i nie można założyć. Teraz są wenflony, a to jest cud. Ten co wymyślił powinien nagrodę Nobla dostać, bo to była jedna męka dla tych dzieci i dla personelu. Miałam 50 dzieci na nocy i zamiast schodzić o 6-tej, to schodziłam o 10-tej lub 11-tej z nocy, bo nie zdążyłam wszystkiego zrobić, nawet raportu napisać. Miałam 50 dzieci sama jedna, ze starą salową, która była niedobra, waliła wiadrami i mało co pomagała. Niech Pani ma tyle dzieci, kilka noworodków duszących się z kokluszem i zadzwonią, że ma Pani przylecieć po dziecko na ambulatorium, bo umiera na dyfteryt. I biegnie pani łapie to dziecko, przynosi i trzeba mu dać surowicę, której nie da pani z ampułki wstrzyknie i koniec, tylko trzeba go najpierw odczulić, rozcieńczyć tę surowicę i dopiero kilka za-strzyków próbek mu zrobić i dopiero za godzinę, lub dwie wstrzyknie surowicę, a inne dzieci gdzie? Potrzebują opieki, ten się dusi, ten sinieje ten umiera, a nie było aparatury, że dusi się noworodek z powodu kaszlu i czym pani to będzie odsysać, trzeba wziąć na palec gazę i mu to wyjąć. Kiedyś poszłam z wnukiem do lekarki koło Astry i okazało się, że jako trzymiesięczne dziecko leżała na koklusz w klinice na Wrońskiego. Gdy zapytała jak pomagałam dzieciom na kaszel powiedziałam, że łapałam je i trzęsłam, podawałam tlen, palcem odtykałam, bo nic nie było. Teraz narzekają na Owsiaka, ale ja bym tych ludzi powiesiła. Zarzucają mu, że dom wybudował. 20 lat pracuje z żoną, to wybu-dował. Dobrze, że się taki znalazł, bo tak to by dalej nic nie było. Taka praca, to była naprawdę gehenna. W każdej Sali inna choroba. Wchodząc do Sali

Page 10: Ołbin z pamięci

8Pani Zofia Trojanowska

zakłada Pani drugi fartuch, zawiązać na kokardki żeby się nie odwiązał, macza pani ręce w lizolu, w drugiej misce chloramina, zobaczy Pani jakie mam ręce zniszczone. Dopiero po tym zaczyna Pani coś robić przy tych dzieciach, leki podawać, karmić butelkami ze smoczkami już podgrzanymi, później trzeba poczekać, żeby nie wymiotowało, bo jak za wcześnie się wyjdzie to może się zakrztusić i się udusić. Leci się na następną salę, musi pani znowu umoczyć ręce w jednej i drugiej, zdjąć to homąto i cały czas w masce. Pot się leje, cała jesteś mokra, plecy mokre i cała mokra w tym homącie. Na następnej sali znowu ta sama śpiewka. Coś strasznego, to była jedna męka.

Pani profesor Hirszfeldowa oddawała swoją pensję, żeby kupić pieluchy i kaftaniki. Przez kilka lat oddawała swoją pensję, jadła w stołówce tak, jak my wszyscy, a żyła za męża pensję, który był biologiem. Który też dużo zrobił dla dzieci. Nikt nie wie, kto to jest pani profesor Hirszfeldowa, wszyscy zapomnieli.

Później mnie przerzucili na gruźlicę, bo trzeba było. Dzieci były duże z zapaleniem opon mózgowych gruźliczym, z zapaleniem wirusowym opon z zapaleniem surowiczym i po różnych chorobach, dzieci nieprzytomnie przez 3 miesiące. Duże chłopaki trzeba było codziennie dźwigać. Duże od-leżyny, materace były z trawy, nie było takich jak teraz takich pięknych, były sztywne i twarde, odleżyny na łopatkach i pupach u nieprzytomnych dzieci. Jak się przekręciło na bok, żeby sobie poleżał wywietrzyć odleżyny, odkrę-ciło się i już. Odleżyny naświetlało się lampami, żeby się wygoiły. W jedną noc takie odleżyny potrafiły się zrobić. Niech pani namydli takie dziecko na stole, i jeszcze wsadzi do wody z kali czy z jakimiś ziołami i wykąpie go. Jak pani wyjmie takie dziecko, to jest pani cała mokra. Ciężkie do wanny włożyć. Ja przez 30 lat z dyskami chodziłam. Kiedyś zaczepił mnie pan i powiedział, że mnie pamięta. Miał zapalenie opon mózgowych i oprzytomniał, to mnie pierwszą zobaczył.

Jak się Heinego Medina pojawiła. Moje dziecko urodziło się w 1954 roku jak była ta choroba, nie wiem w którym to roku, chyba to było 1961 roku. Też zabrali mnie z oddziału i dali do ambulatorium. Tam 300 osób dzien-nie przyjmowali dzień i noc. Trzeba było punkcję robić i do badania płyn.

Ja miałam dziecko w domu i mogłam jej zanieść tę chorobę do domu. I też w masce i fartuchu. Rękawiczek nie było, pracując na oddziałach zakaźnych mieliśmy gołe ręce. Swoje dziecko wywiozłam na wieś na tydzień, później je odebrałam. Moja ciotka miała jednego zęba i jak zobaczyłam jak karmi moje dziecko mocząc bułkę w mleku i je najpierw gryzie i dopiero dziecku daje. Harówka była straszna. 300 osób dziennie i wszystkich dodatnich wywozili na Karłowice. Pracowałam jako pielęgniarka przez 40 lat, a więc wiele widziałam. Jak pierwszy remont zrobili u nas w piwnicy, taki ważniejszy remont, to nas rozwieźli po wszystkich szpitalach. Mnie dali do szpitala na 1 maja. Tam były warunki nie z tej ziemi, straszne, w bańce od mleka nocne grzały nam na rano do kąpieli dzieci wodę na gazie i z tej bańki trzeba było jakimś garnkiem nalewać wodę do wanienki. To była jedna męka, wszystkie dzieci trzeba było wykąpać i nakarmić, nieprzytomne sondom przez nos. Nieraz przyszłam do kuchni po jedzenie to salowe kradły i robiłam awanturę. Później za to salowe nie chciały mi sprzątać na gruźliczym, bo nie dawałam im kraść. Awantury robiłam, bo nie miałam co dzieciom dać jeść. Poszłam do oddziałowej, do Pani doktor i powiedziałam, że dłużej tak nie może być. Najgorsze to, że nikt nie przychodził, cwaniary były takie, że zwolnienie lekarskie na siebie lub dziecko i nie przychodziły. Remont trwał rok i ja musiałam dziecko odwieźć do żłobka i dopiero do szpitala. Pani profesor z tamtego oddziału zawsze dzwoniła, że tylko ja przychodzę do pracy i nikt więcej, żeby spowodowali żeby przychodziły, bo nie ma kim pracować, przecież ja 24 godziny nie będę pracowała. Później pewnego dnia sekretarka zadzwoniła do pani Hirszfeldowej, że mam rzucić wszystko i przyjść do kliniki, bo tam się zwolniło miejsce od-działowej i mam być na oddziale i tam będą dzieci. Zrobiła mnie oddziałową i tak pracowałam 30 lat.

Wspomnienie o HirszfeldachTo byli ludzie bardzo zasłużeni. Teraz jak Pani idzie na wykład musi Pani zapłacić 300, 400 zł. Ona wszystko za darmo robiła, szkoliła młodych lekarzy, egzaminowała. Przyjeżdżali ze wszystkich województw na wykłady do niej.

Page 11: Ołbin z pamięci

8Pani Zofia Trojanowska

zakłada Pani drugi fartuch, zawiązać na kokardki żeby się nie odwiązał, macza pani ręce w lizolu, w drugiej misce chloramina, zobaczy Pani jakie mam ręce zniszczone. Dopiero po tym zaczyna Pani coś robić przy tych dzieciach, leki podawać, karmić butelkami ze smoczkami już podgrzanymi, później trzeba poczekać, żeby nie wymiotowało, bo jak za wcześnie się wyjdzie to może się zakrztusić i się udusić. Leci się na następną salę, musi pani znowu umoczyć ręce w jednej i drugiej, zdjąć to homąto i cały czas w masce. Pot się leje, cała jesteś mokra, plecy mokre i cała mokra w tym homącie. Na następnej sali znowu ta sama śpiewka. Coś strasznego, to była jedna męka.

Pani profesor Hirszfeldowa oddawała swoją pensję, żeby kupić pieluchy i kaftaniki. Przez kilka lat oddawała swoją pensję, jadła w stołówce tak, jak my wszyscy, a żyła za męża pensję, który był biologiem. Który też dużo zrobił dla dzieci. Nikt nie wie, kto to jest pani profesor Hirszfeldowa, wszyscy zapomnieli.

Później mnie przerzucili na gruźlicę, bo trzeba było. Dzieci były duże z zapaleniem opon mózgowych gruźliczym, z zapaleniem wirusowym opon z zapaleniem surowiczym i po różnych chorobach, dzieci nieprzytomnie przez 3 miesiące. Duże chłopaki trzeba było codziennie dźwigać. Duże od-leżyny, materace były z trawy, nie było takich jak teraz takich pięknych, były sztywne i twarde, odleżyny na łopatkach i pupach u nieprzytomnych dzieci. Jak się przekręciło na bok, żeby sobie poleżał wywietrzyć odleżyny, odkrę-ciło się i już. Odleżyny naświetlało się lampami, żeby się wygoiły. W jedną noc takie odleżyny potrafiły się zrobić. Niech pani namydli takie dziecko na stole, i jeszcze wsadzi do wody z kali czy z jakimiś ziołami i wykąpie go. Jak pani wyjmie takie dziecko, to jest pani cała mokra. Ciężkie do wanny włożyć. Ja przez 30 lat z dyskami chodziłam. Kiedyś zaczepił mnie pan i powiedział, że mnie pamięta. Miał zapalenie opon mózgowych i oprzytomniał, to mnie pierwszą zobaczył.

Jak się Heinego Medina pojawiła. Moje dziecko urodziło się w 1954 roku jak była ta choroba, nie wiem w którym to roku, chyba to było 1961 roku. Też zabrali mnie z oddziału i dali do ambulatorium. Tam 300 osób dzien-nie przyjmowali dzień i noc. Trzeba było punkcję robić i do badania płyn.

Ja miałam dziecko w domu i mogłam jej zanieść tę chorobę do domu. I też w masce i fartuchu. Rękawiczek nie było, pracując na oddziałach zakaźnych mieliśmy gołe ręce. Swoje dziecko wywiozłam na wieś na tydzień, później je odebrałam. Moja ciotka miała jednego zęba i jak zobaczyłam jak karmi moje dziecko mocząc bułkę w mleku i je najpierw gryzie i dopiero dziecku daje. Harówka była straszna. 300 osób dziennie i wszystkich dodatnich wywozili na Karłowice. Pracowałam jako pielęgniarka przez 40 lat, a więc wiele widziałam. Jak pierwszy remont zrobili u nas w piwnicy, taki ważniejszy remont, to nas rozwieźli po wszystkich szpitalach. Mnie dali do szpitala na 1 maja. Tam były warunki nie z tej ziemi, straszne, w bańce od mleka nocne grzały nam na rano do kąpieli dzieci wodę na gazie i z tej bańki trzeba było jakimś garnkiem nalewać wodę do wanienki. To była jedna męka, wszystkie dzieci trzeba było wykąpać i nakarmić, nieprzytomne sondom przez nos. Nieraz przyszłam do kuchni po jedzenie to salowe kradły i robiłam awanturę. Później za to salowe nie chciały mi sprzątać na gruźliczym, bo nie dawałam im kraść. Awantury robiłam, bo nie miałam co dzieciom dać jeść. Poszłam do oddziałowej, do Pani doktor i powiedziałam, że dłużej tak nie może być. Najgorsze to, że nikt nie przychodził, cwaniary były takie, że zwolnienie lekarskie na siebie lub dziecko i nie przychodziły. Remont trwał rok i ja musiałam dziecko odwieźć do żłobka i dopiero do szpitala. Pani profesor z tamtego oddziału zawsze dzwoniła, że tylko ja przychodzę do pracy i nikt więcej, żeby spowodowali żeby przychodziły, bo nie ma kim pracować, przecież ja 24 godziny nie będę pracowała. Później pewnego dnia sekretarka zadzwoniła do pani Hirszfeldowej, że mam rzucić wszystko i przyjść do kliniki, bo tam się zwolniło miejsce od-działowej i mam być na oddziale i tam będą dzieci. Zrobiła mnie oddziałową i tak pracowałam 30 lat.

Wspomnienie o HirszfeldachTo byli ludzie bardzo zasłużeni. Teraz jak Pani idzie na wykład musi Pani zapłacić 300, 400 zł. Ona wszystko za darmo robiła, szkoliła młodych lekarzy, egzaminowała. Przyjeżdżali ze wszystkich województw na wykłady do niej.

9Pani Zofia Trojanowska

Zaprowadzałam do niej ciekawe przypadki, oni oglądali, bo jak Pani nie pokaże ciekawego przypadku, to on nie rozpozna i nie będzie widział co to jest. Przy okazji się czegoś nauczyłam i to wszystko za darmo. Lekarz musiał przyjmować w ambulatorium bez przerwy. Ciężkie stany, dzieci po wojnie strasznie zaniedbane, zawszone, niedożywione. Niektóre mając 3 lata ważyły 3 kilo. Leżały na zwykłym oddziale. Pomimo tych wszystkich trudów bardzo lubiłam tą pracę.

Page 12: Ołbin z pamięci

od lewej:

Ryszard Kolasa wraz z uczniami ze swojej klasy – zakończenie VII klasy. Szkoła przy ulicy Mikołaja Reja, Wrocław, 1955 r.

Aleksander Oczko wraz z kolegami z drużyny piłkarskiej. Szkoła Podstawowa nr 36,klasa VII, Wrocław, 1954 r.

Page 13: Ołbin z pamięci

od lewej:

Ryszard Kolasa wraz z uczniami ze swojej klasy – zakończenie VII klasy. Szkoła przy ulicy Mikołaja Reja, Wrocław, 1955 r.

Aleksander Oczko wraz z kolegami z drużyny piłkarskiej. Szkoła Podstawowa nr 36,klasa VII, Wrocław, 1954 r.

11

Pan Aleksander Oczko (ur. 1940 r.)Pan Ryszard Kolasa (ur. 1941 r.)

Pan Aleksander Oczko przyjechał do Wrocławia 14 września 1945 r. Ryszard Kolasa przyjechał do Wrocławia na początku 1946 r. i zamieszkał na ul. Sienkiewicza 93.

pan ryszard kolasa: Zamieszkałem z rodzicami na ulicy Sienkiewicza 93, gdzie rodzice mieli najpierw sklep z artykułami kolonialnymi (spożywczy), a później był to sklep rybny. Pierwszy sklep rybny we Wrocławiu. Był profesjo-nalny, w środku był basen, można było zażyczyć sobie świeże ryby. Akwarium było na wystawie. Tam w ryby zaopatrywali się ludzie z połowy Wrocławia. Na ulicy Piastowskiej znane były takie osoby jak rodzina pana Przegrodzkiego. Sklep działał do czasu kiedy nie upaństwowili nas i się skończyło. Znaleźliśmy się na ulicy. Zapieczętowano lokal. Nasze mieszkanie było na zapleczu. To było w 1947 albo w 1948 r. pan aleksander oczko: Wiem, że jakiś spis był. Mój tata i mama pracowali na poczcie. Tata zakładał pocztę we Wrocławiu, był jednym z założycieli. Czy to pod potrzeby poczty, czy coś, jakiś spis robiono. Ten kwartał Piastowska, Sienkiewicza, Minkowskiego i plac Grunwaldzki, to był prostokąt pocztow-ców. Tu mieli swoje mieszkania, stąd dowozili ich autobusem do dyrekcji na Powstańców Śląskich. Rano była zbiórka i jechali do pracy. Zorganizowana była świetlica dla dzieci na ulicy Hanki Sawickiej. Pani Błaszczak (obecnie Żurawskiej) nie pamiętam, ale pamiętam jej brata. Bawiliśmy się razem i pokazywał mi swoją kolejkę (Wektra) i znaczki chciał mi sprzedać. Pan Błaszczak – ojciec – miał swój pokój, w którym były tylko książki o szachach i kilka szachownic, gdzie grał sam ze sobąrk: Błaszczak był znany. Też był pracownikiem poczty.ao: Jeszcze zaraz po wojnie, w  kwartale Nowowiejska, Piastowska do Sienkiewicza było zamknięte i tam mieszkali Rosjanie. Zajmowali wszystko, na podwórku była baza transportowa.

rk: Na Sienkiewicza przy Piastowskiej idąc w stronę Ogrodu Botanicznego, gdzie jest przedszkole to wszystko było rosyjskie.ao: Jak spędzaliśmy czas wolny? Masę było terenów do wykorzystania. Najważniejsze: plac Grunwaldzki, cały w gruzach, bunkry tam były. Niemcy chyba przygotowywali tam bazę w wojnę.rk: W czasie Festung, w tych podziemiach były lazarety, z jednym z kolegów wpadliśmy w pierze. Wyszliśmy cali oblepieni. Teren zabawowy był do Mostu Grunwaldzkiego. Na nim bawiliśmy się na taśmach. Wchodziło się tam na górę. W tym czasie nie było piłki, ani rowerów. Biegało się po gruzach. Do domu przynosiliśmy naboje i woreczki na proch. W końcu sami zaczęliśmy organizować się. Pierwsze co było – to na podwórku, były tam takie konstruk-cje jak trzepaki do suszenia bielizny. Myśmy to wykorzystali, bo to tworzyło bramki i zaczęliśmy grać w zośkę (kawałek ołowiu, dwie dziurki się robiło, grubości 2mm, z wełny nawlekało się w te dziurki na przelot i to tworzyło grzywkę wokół ołowiu i to nogą się podbijało wielokrotnie i później był strzał na bramkę. To było kapitalne przygotowanie do gry w piłkę). Robiliśmy mi-strzostwa podwórka. To była pierwsza inicjatywa młodzieżowa. Popularny był żużel, szukało się stare rowery. Kółka od rowerów, drut wyginało się w podkówkę do trzymania, na podwórku był tor do żużlu (kółka bez opony) linia startowa na 4 zawodników i wyścigi były żużlowe. To też była inicjatywa dziecięca. Znajdowaliśmy masę monet niemieckich (kiedyś znaleźliśmy beczkę monet w piwnicy). Zaczęliśmy grać w ściankę monetami. Na początku, to była sportowa konkurencja. Później już na pieniążki. Monetą jeden odbijam, moneta spada, ktoś odbija po mnie. Wszystko robisz, żeby mnie złapać. Jak mnie złapał to musiałem do dołka zapłacić. I jak ogłaszało się finał, to wszystko liczyliśmy. Był taki kolega, że z nim nie można było wygrać. To była kolejna nasza inicjatywa.

Pan Aleksander Oczko, Pan Ryszard Kolasa

Page 14: Ołbin z pamięci

Pan Aleksander Oczko, Pan Ryszard Kolasa 12

ao: To się odbijało o ściany tam gdzie były cegły. rk: Na ulicy Sienkiewicza (skrzyżowanie Nowowiejskiej z Sienkiewicza) tam był Zakład Wulkanizacyjny, który prowadził pan Czerniec. Mój tato poszedł do niego i wulkanizator zrobił z gumy czołgowej piłkę dla nas. Jak się nią rzuciło z trzeciego piętra to wracała na trzecie piętro, ale jak się ją kopnęło, to naprawdę bolało. Mój tato pojechał do Warszawy i stamtąd przywiózł pierwszą sznurowaną piłkę. Jak się rozniosło, to śniadania nie mogłem zjeść, bo od rana już koledzy czekali. Ją musiał mężczyzna sznurować, bo jak się ją napompowało, to było ciężko sznurować. Ja o nią dbałem, pastowałem, bo to była jedyna. Kolejna nasza inicjatywa to było namalowanie linii i bramek, pola karnego. Jak były mecze, to ludzie w oknach siedzieli i obserwowali jak na stadionach. Teraz jak patrzę na to podwórko, to aż się płakać chce. Wtedy to podwórko tętniło życiem, a teraz garaże, samochody i śmietniki. Dzieci, tak jak my, w tamtym okresie, nie czekaliśmy aż ktoś nam coś da, bo nie miał, co dać. Sami szukaliśmy zajęcia. Ja mieszkałem pod 17-tką po przeciwnej stronie Olek pod 16-stką, mówię o ulicy Hanki Sawickiej. Tam uderzyła bomba od strony podwórza. My na I piętro wchodziliśmy i wyczyściliśmy pokój, dostali-śmy rękawice bokserskie od Kaflowskiego (pseudo Myszka) on był mistrzem Polski (w 1952 roku). Mieszkał na Sawickiej pod numerem 5. My w tym pokoju na tym ringu się tłukliśmy ostro. Parę lat później zainteresowaliśmy się lek-koatletyką, sami organizowaliśmy wewnętrzne zawody. Mieliśmy swój dysk i kulę. Chodziliśmy na Rosenbergów lub do dawnej Akademii Wychowania Fizycznego. Tam graliśmy w piłkę, albo skakaliśmy lub rzucaliśmy, bo nas znali i wpuszczali na teren normalnie niedostępny. ao: U nas na ulicy mieszkał Ciepły, trenował rzut młotem, reprezentant Polski w rzucie młotem. To był nasz starszy kolega.

Jurek Switło, on był mistrzem Dolnego Śląska w płotkarstwie - mieszkał niedaleko nas. Na Piastowskiej mieszkali aktorzy, Pieradzki i Igor Przegrodzki z mamą.

Na naszej ulicy mieszkała też Pani Dałkowska, mistrzyni Dolnego Śląska w tenisie, przez pewien czas pokazywała nam jak trzeba uderzać i grać.

Mieszkał też Leszek Kamfolt, który ukończył Akademię Plastyczną i był ka-merzystą we Wrocławskiej Telewizji. Nigdy nie zapomnę jego ojca, z tego co pamiętam, to jego ojciec był przedwojennym oficerem. Do końca życia nie zapomnę jak Pan Kamfolt szedł przez naszą ulicę, bo mieszkał pod czwórką – to jak on szedł, to wyglądało tak: ubrany elegancko, kapelusz, bez tego nigdy go nie widziałem. I jak szła jakaś znajoma, to zdejmował kapelusz, parę metrów wcześniej i całuję rączki szanownej Pani. Był dżentelmenem totalnym.ao: W tej szkole gdzie ja chodziłem jest teraz ośrodek dla dzieci (Szkoła Podstawowa na ul. Chopina). rk: Tam była II klasa, tam nauczycielką była fantastyczna Pani Pacześniakowa i właśnie w tej drugiej klasie na miejscu teraz istniejącej szkoły tańczyliśmy poloneza Ogińskiego w strojach. Ilekroć pokazuję to zdjęcie, to nikt w naj-śmielszych przypuszczeniach nie pomyśli, że te stroje, gdzie dziewczęta są w krynolinach a panowie jako paziowie w kryzach z piórem, że to wszystko było przez matki, pod kierownictwem pani Pacześniakowej, z bibuły karbo-wanej robione.

To było pożegnanie ojczyzny i te stroje się nie rwały.Nasza inicjatywa z lekkoatletyką, to było to, że mieszkał u nas Olgierd Ciepły,

Jurek Swiło i ja sam. Był czas, że w Czarnych lekkoatletykę zacząłem biegać, skakać, a u nich był Olgierd Ciepły. Może to miało wpływ, że nie paliłem i nie palę papierosów, człowiek nauczył się sportowo zachowywać. Presja była tych starszych kolegów. Ciepły to już był trochę więcej niż starszy kolega. Tam była presja, że trzeba sportowo żyć. Do pierwszej klasy chodziłem do 12-tki koło Mostu Grunwaldzkiego, do drugiej chodziliśmy na Zalesiu. Jako ciekawostkę powiem, że jak chodziliśmy do 36-tej na Chopina, to był najlepszy czas dla nas. Do domu wracało się przez park, pokus było tyle, szczególnie zimą. Oczywiście konflikty między rodzicami były, bo trudno było do domu wró-cić. Wielokrotnie teczki się chowało i biegało po drzewach i krzakach. Zimą na teczkach się zjeżdżało. W tym czasie, przy okazji, chodziło się też koło Morskiego Oka na górę Cymberasa. Teraz to mówią Kilimandżaro. W tamtym czasie była tam skocznia narciarska. Próbowaliśmy tam swoich sił, miałem

Page 15: Ołbin z pamięci

Pan Aleksander Oczko, Pan Ryszard Kolasa 12

ao: To się odbijało o ściany tam gdzie były cegły. rk: Na ulicy Sienkiewicza (skrzyżowanie Nowowiejskiej z Sienkiewicza) tam był Zakład Wulkanizacyjny, który prowadził pan Czerniec. Mój tato poszedł do niego i wulkanizator zrobił z gumy czołgowej piłkę dla nas. Jak się nią rzuciło z trzeciego piętra to wracała na trzecie piętro, ale jak się ją kopnęło, to naprawdę bolało. Mój tato pojechał do Warszawy i stamtąd przywiózł pierwszą sznurowaną piłkę. Jak się rozniosło, to śniadania nie mogłem zjeść, bo od rana już koledzy czekali. Ją musiał mężczyzna sznurować, bo jak się ją napompowało, to było ciężko sznurować. Ja o nią dbałem, pastowałem, bo to była jedyna. Kolejna nasza inicjatywa to było namalowanie linii i bramek, pola karnego. Jak były mecze, to ludzie w oknach siedzieli i obserwowali jak na stadionach. Teraz jak patrzę na to podwórko, to aż się płakać chce. Wtedy to podwórko tętniło życiem, a teraz garaże, samochody i śmietniki. Dzieci, tak jak my, w tamtym okresie, nie czekaliśmy aż ktoś nam coś da, bo nie miał, co dać. Sami szukaliśmy zajęcia. Ja mieszkałem pod 17-tką po przeciwnej stronie Olek pod 16-stką, mówię o ulicy Hanki Sawickiej. Tam uderzyła bomba od strony podwórza. My na I piętro wchodziliśmy i wyczyściliśmy pokój, dostali-śmy rękawice bokserskie od Kaflowskiego (pseudo Myszka) on był mistrzem Polski (w 1952 roku). Mieszkał na Sawickiej pod numerem 5. My w tym pokoju na tym ringu się tłukliśmy ostro. Parę lat później zainteresowaliśmy się lek-koatletyką, sami organizowaliśmy wewnętrzne zawody. Mieliśmy swój dysk i kulę. Chodziliśmy na Rosenbergów lub do dawnej Akademii Wychowania Fizycznego. Tam graliśmy w piłkę, albo skakaliśmy lub rzucaliśmy, bo nas znali i wpuszczali na teren normalnie niedostępny. ao: U nas na ulicy mieszkał Ciepły, trenował rzut młotem, reprezentant Polski w rzucie młotem. To był nasz starszy kolega.

Jurek Switło, on był mistrzem Dolnego Śląska w płotkarstwie - mieszkał niedaleko nas. Na Piastowskiej mieszkali aktorzy, Pieradzki i Igor Przegrodzki z mamą.

Na naszej ulicy mieszkała też Pani Dałkowska, mistrzyni Dolnego Śląska w tenisie, przez pewien czas pokazywała nam jak trzeba uderzać i grać.

Mieszkał też Leszek Kamfolt, który ukończył Akademię Plastyczną i był ka-merzystą we Wrocławskiej Telewizji. Nigdy nie zapomnę jego ojca, z tego co pamiętam, to jego ojciec był przedwojennym oficerem. Do końca życia nie zapomnę jak Pan Kamfolt szedł przez naszą ulicę, bo mieszkał pod czwórką – to jak on szedł, to wyglądało tak: ubrany elegancko, kapelusz, bez tego nigdy go nie widziałem. I jak szła jakaś znajoma, to zdejmował kapelusz, parę metrów wcześniej i całuję rączki szanownej Pani. Był dżentelmenem totalnym.ao: W tej szkole gdzie ja chodziłem jest teraz ośrodek dla dzieci (Szkoła Podstawowa na ul. Chopina). rk: Tam była II klasa, tam nauczycielką była fantastyczna Pani Pacześniakowa i właśnie w tej drugiej klasie na miejscu teraz istniejącej szkoły tańczyliśmy poloneza Ogińskiego w strojach. Ilekroć pokazuję to zdjęcie, to nikt w naj-śmielszych przypuszczeniach nie pomyśli, że te stroje, gdzie dziewczęta są w krynolinach a panowie jako paziowie w kryzach z piórem, że to wszystko było przez matki, pod kierownictwem pani Pacześniakowej, z bibuły karbo-wanej robione.

To było pożegnanie ojczyzny i te stroje się nie rwały.Nasza inicjatywa z lekkoatletyką, to było to, że mieszkał u nas Olgierd Ciepły,

Jurek Swiło i ja sam. Był czas, że w Czarnych lekkoatletykę zacząłem biegać, skakać, a u nich był Olgierd Ciepły. Może to miało wpływ, że nie paliłem i nie palę papierosów, człowiek nauczył się sportowo zachowywać. Presja była tych starszych kolegów. Ciepły to już był trochę więcej niż starszy kolega. Tam była presja, że trzeba sportowo żyć. Do pierwszej klasy chodziłem do 12-tki koło Mostu Grunwaldzkiego, do drugiej chodziliśmy na Zalesiu. Jako ciekawostkę powiem, że jak chodziliśmy do 36-tej na Chopina, to był najlepszy czas dla nas. Do domu wracało się przez park, pokus było tyle, szczególnie zimą. Oczywiście konflikty między rodzicami były, bo trudno było do domu wró-cić. Wielokrotnie teczki się chowało i biegało po drzewach i krzakach. Zimą na teczkach się zjeżdżało. W tym czasie, przy okazji, chodziło się też koło Morskiego Oka na górę Cymberasa. Teraz to mówią Kilimandżaro. W tamtym czasie była tam skocznia narciarska. Próbowaliśmy tam swoich sił, miałem

Pan Aleksander Oczko, Pan Ryszard Kolasa 13

swoje poniemieckie stare drewniane narty, ktoś wziął sanki, ale że były tam muldy to było już po sankach.ao: Tam, później zrobili tor dla rajdowców i odbywały się zawody na rowerach.rk: Tam były też płytkie okopy po wojnie (takie w których trzeba być schylony) i wykorzystywaliśmy to jako tor saneczkarski.ao: Było wielkie wydarzenie piłkarskie (około roku 50-tego), mecz między Węgrami a Anglią (Węgry wygrały 6:3) i myśmy w szkole się podzielili już na stałe Węgry i Anglia i już nie zmienialiśmy składu. Ja należałem do drużyny węgierskiej. rk: Olek został w tej szkole, a ja przeszedłem najpierw do jedynki, a od czwartej byłem na Reja. Jak patrzę teraz na dzieci, to mi ich szkoda jest, nie powiem niczego odkrywczego, ale kapitał, jaki człowiek zdobywa w młodym wieku po-przez ruch ogólnie rozumiany procentuje na starsze lata. I patrzę na dzieciaki teraz, to myślę, że ich szkoda. My z tego podwórka, Piastowska, Grunwaldzka, Sienkiewicza, jak wybieraliśmy się na Morskie Oko lub na Stadion olimpijski, to nie jechaliśmy tramwajem tylko się biegło, bo to było w nas. Jak byliśmy na basenie, to nie pływaliśmy spokojnie. My ciągle musieliśmy coś robić, tylko ganialiśmy się na basenie. Z rogu do rogu - nie wolno było przebiegać. Jak się skakało na główkę, żeby nie złapał. Kondycje trzeba było mieć, bo ciągle się ganialiśmy. Taką kondycję mieliśmy, że jak szliśmy na Witelona na piłkę, to nie na dwie godziny. Jak były ferie to myśmy tam grali non stop. Zmiana boisk i zmiana składów i do oporu.

Nie pamiętam którego roku, ale na Nowowiejskiej dzieci znalazły pociski…My do domu przynosiliśmy pociski. Na pergoli jak pływaliśmy to wyławialiśmy taśmy karabinowe. Te dzieci w 1946 lub 1947 roku znalazły minę i je roze-rwało. Na Bujwida jak się wchodzi na cmentarz, to są groby tych dzieci. To było w parku na Nowowiejskiej. Może to było w latach 60-tych. (kapliczka w parku Tołpy upamiętnia to zajście). To był czas gdy masa dzieci ginęła lub okaleczała się przez niewybuchy.

Wakacjeao: Ja całe wakacje spędzałem na koloniach. rk: To raczej te dzieci od pocztowców wyjeżdżali. Dzieci, których rodzice pracowali w większych zakładach to organizowano im wyjazdy. Dzieciaki, które nie miały takich możliwości, rodziców w tych zakładach, to do babci się jechało.ao: Poczta wykupiła, czy dostała, ośrodek na wsi w Bukowinie Sycowskiej koło Sycowa, tam jeździliśmy na kolonie. Tam też na dożynki nas zapraszali. Tam był taki dworek i do niego jeździliśmy. Jeziora nie było, z wodą był kłopot. W lesie znaleźliśmy taki zbiornik wodny, zadaszony, cembrowina potężna i tam się kąpaliśmy, ale ktoś ze służby to zobaczył, że tam chodzimy i musieliśmy przestać. Oprócz tego jeździliśmy też, brat prowadził w świetlicy zajęcia sportowe i piramidy ćwiczyliśmy, poza tym tańce, to już na koloniach organizowane było. Pamiętam występowaliśmy z tańcami w Sycowie na ja-kiejś akademii 22 lipca. Byłem oprócz tego na kolonii poczty w Szklarskiej Porębie. Koło dworca ośrodek był poczty. Autobus mieliśmy, co drugi dzień gdzieś wycieczka była. Raz byłem na kolonii z parafii, ksiądz zorganizował dla ministrantów, pojechaliśmy do Nowej Huty. W klasztorze mieszkaliśmy. Nawet jeździłem po dwa turnusy na wakacje. Rodzice załatwiali i ja byłem na obu (jeden był dla dziewczyn, ale zawsze była jedna grupa dla chłopców).

Mebleao: U nas były meble po Niemcach, ale zniszczone. Była maszyna do szycia, ale tylko dół, bo szabrownicy już ukradli, bo przyjeżdżali tutaj z innych miast i całymi samochodami wywozili rzeczy.rk: Mój ojciec załatwiał na Placu Grunwaldzkim. Tam był szaberplac. Tam można było wszystko kupić, podobno nawet czołg. On zaopatrywał się tam w meble. My pamiętamy ten czas, kiedy przez ulicę Sienkiewicza w kierunku Dworca Świebodzkiego ciągnęły się niekończące się kolejki z wózkami jak Niemcy wyjeżdżali.

Page 16: Ołbin z pamięci

Pan Aleksander Oczko, Pan Ryszard Kolasa 14

od lewej:

Ryszard Kolasa w II klasie Szkoły Podstawowej w stroju z bibuły karbowanej. Wrocław, 1949 r.

Aleksander Oczko na kolonii w Jeleniej Górze, 1951 r.

od lewej:

Ryszard Kolasa wraz z matką na niedopuszczonym jeszcze do użytku moście Grunwaldzkim. Wrocław, 1946 r.

Ryszard Kolasa wraz z siostrą Marylą na wrocławskim rynku. Wrocław, 1952 r.

Page 17: Ołbin z pamięci

Pan Aleksander Oczko, Pan Ryszard Kolasa 14

od lewej:

Ryszard Kolasa w II klasie Szkoły Podstawowej w stroju z bibuły karbowanej. Wrocław, 1949 r.

Aleksander Oczko na kolonii w Jeleniej Górze, 1951 r.

od lewej:

Ryszard Kolasa wraz z matką na niedopuszczonym jeszcze do użytku moście Grunwaldzkim. Wrocław, 1946 r.

Ryszard Kolasa wraz z siostrą Marylą na wrocławskim rynku. Wrocław, 1952 r.

15Pan Aleksander Oczko, Pan Ryszard Kolasa

ao: Ja jak przyjechałem miałem 5 lat, rodzice do pracy, ja musiałem zostawać sam w domu, to miałem niańkę, starszą Niemkę. Później się z nimi żegnali. rk: Ja mam prawie identyczne wspomnienia, bo jak rodzice prowadzili ten sklep to myśmy mieszkali na zapleczu i okna były na podwórze, a w suterenie mieszkało małżeństwo starszych Niemców. Rodzice byli zajęci w sklepie, a ta starsza Niemka się mną opiekowała. Oni się zaprzyjaźnili z moją rodziną i jak przyszedł czas na wyjazd, to płakali, bo tutaj im było dobrze. Strasznie płakali i chcieli zostać. Taka humorystyczna był historia jak ona mówiła, to były moje początki niemieckiego – Rysiek musisz jeść – ja wybrzydzałem, a ona wtedy mówiła, że albo jem albo mam iść spać. Ale jak mnie kładła spać, to przy tym bloku, moje okno wychodziło na podwórze, tam była drabina na stałe zamon-towana, to jak mnie zamykała w pokoju, to ja po tej drabinie uciekałem. Ona szła do matki i mówiła po niemiecku, że Rysiu zniknął. To było przerażające, jako dzieci patrzyliśmy, jak Niemcy z dzieciakami z tymi wózkami i tobołami sunęli ulicą. My tego nie rozumieliśmy, ale obraz był fatalny.ao: Drugi, podobny był jak przyjeżdżali repatryjanci do Wrocławia i w tych kufajkach chodzili po mieście i próbowali się odnaleźć.rk: Mieliśmy takiego kolegę, który przyjechał z  rodzicami ze Związku Radzieckiego i oni mieli taki akcent jak z Kargula i Pawlaka.

Często, gęsto wieczorem, jak byliśmy po grach, to siedzieliśmy na murku na rogu Sawickiej i Sienkiewicza i jednego wieczoru idzie piękna dziewczyna, zgrabna, z fantastycznymi włosami, kędziory jasne, wysoka. To były lata 60-te. Mieliśmy około 14/15 lat może 16. A to była Anna German, która miała najlepszą przyjaciółkę u nas pod dwunastką. To już bardzo często tam bywała.

Okres PRLChodziliśmy często na Plac Grunwaldzki, tam gdzie teraz jest zabudowana dzielnica akademicka, to w połowie między placem Reagana, a mostem Szczytnickim, tylko po drugiej stronie dzielnicy akademickiej była wielka drewniana trubuna gdzie się odbywały wszystkie pochody. Jak ją zbudowali, to tam w zakamarkach się bawiliśmy i ganialiśmy.

ao: Ona był duża, piętrowa. Zapraszali tam gości, oficjeli. Tam były wzmoc-nienia i belki i tam mogliśmy się ganiać. Ona stała kilka lat, więc mogliśmy tam ciągle przebywać.rk: W tym czasie na placu Grunwaldzkim nie było nic. Tam, gdzie w tej chwili stoi akademik, to było wycementowane duże koło, które praktycznie służyło tylko na imprezach typu pierwszego maja. Wtedy tam tańce się odbywały oraz we wcześniejszym okresie przyjeżdżała tzw. Beczka, taka drewniana beczka w której motocyklista jeździł. Ściana śmierci to się nazywało. Widzowie sie-dzieli powyżej w takim kręgu, patrzyło się w dół, on odpalał tam motocykl i jeździł po ścianach coraz wyżej, czasami nawet dwóch, coraz wyżej, aż do linek zabezpieczających, żeby na publikę nie wjechał. To było w miejscy akade-mika przy Piastowskiej. To było w latach 50-tych może 60-tych. Później zaczęli stawiać te tzw. Teki. Już później latami, to się zabudowywało. Po wyzwoleniu to był szaberplac. Można było nawet broń kupić.ao: Po drugiej stronie, gdzie jest przystanek, czyli naprzeciwko sprzedawali nabiał. Pani przyjeżdżała ze wsi.rk: Od strony Szczytnickiej był pusty plac i tam był targ spożywczy, tam gdzie teraz jest galeria.ao: Tam później stał namiot Goliat i był spór o ziemię. Mam tam zdjęcie jak kwiatki sprzedaję, to było bliżej Szczytnickiej. Dla hecy mam śnieżki, ale tam kwiatki sprzedawałem. rk: Tutaj jak pokazywałem jak wyglądał wózek w latach 50-tych w PRLu. To zdjęcie na skrzyżowaniu Nowowiejskiej z Sienkiewicza. Szczęśliwy nie byłem, bo matka mnie tak urządzała, że jak szliśmy gdzieś w piłkę grać, to mi wciskała matka siostrę w wózku. To zdjęcie historyczne przed Mostem Grunwaldzkim

Wielka Wystawa Ziem Odzyskanychao: Najbardziej mnie utkwiła kopalnia. Jak się wchodzi do Hali na przeciwko Iglicy, to za budynkiem, w którym jest instytut elektro-energetyki, to w tym ciągu wolnym w kierunku Hali były zrobione kopalnie, jak kopalnia wygląda w środku, te wózki, ściana węgla. Teraz tak, z perspektywy lat, to było to

Page 18: Ołbin z pamięci

Pan Aleksander Oczko, Pan Ryszard Kolasa 16

naprawdę szaleństwo. Czy nas było stać na takie koszty propagandy. Teren wystawowy to było jak do zoo wchodzimy. Ile to kosztowało. Te budyneczki przy zoo to były budynki wystawowe. Jeden pic i propaganda. Zniszczona Polska a światu się pokazuje ziemie odzyskane. Z drugiej strony Wrocław to są ludzie ze Lwowa, Wilna, Wschodu i Zachodu. Mieszanka totalna. Jest czas odbudowy, to co nie odgruzowaliśmy Wrocławia? Cegły wybieraliśmy na odbudowę Warszawy, bo odbudowa Wrocławia zaczęła się dopiero w latach 50-tych. Nawet, jak jeździłem do technikum na Poznańską jesienią, to było aż strach patrzeć, bo wszystko to było czarne, spływające błoto po gruzach i linia tramwajowa w środku, a tylko gdzieniegdzie jakiś budynek. Przecież plac Grunwaldzki, póki Hanke nie wymyślił, że trzeba zrobić pas startowy od Mostu Grunwaldzkiego do Szczytnickiego to była jedna z najpiękniejszych alei. To pomysł był wariacki, tym bardziej, że tylko jeden samolot wystartował, żeby mógł uciec. Nawiasem mówiąc zestrzelili go nad Czechosłowacją. Tak to wszystko zniszczyli w tym niemieckim szaleństwie.

Czasy późniejszerk: Mieszkałem tutaj do 1961 roku. Później poszedłem do wojska. Z wojska już nie wróciłem. Wróciłem w 1966 i zamieszkałem na Wieczorka (obecnie Wyszyńskiego). No i po wielu latach nieobecności we Wrocławiu wróci-łem i zamieszkałem niedaleko miejsca, gdzie się wychowywałem. Jest to dla mnie fajne, bo od czasu do czasu zaglądam na to podwórko, gdzie się bawiliśmy. Żałuję, że nie widzę tam w ogóle dzieci, najważniejsze dla ludzi są samochody, bo gdyby coś dla nich zrobić to by tam były. W ludziach nie ma żadnej inicjatywy.ao: Po Niemcach tak było, że wszyscy mieszkańcy mieli kawałek placu dla siebie i tam były piękne ogrody z ogrodzeniem kutym lub nie. A później się to wykańczało.rk: Na podwórku mieliśmy dwie czereśnie, smaczne.ao: Nawet Błaszczak miał te czereśnie i nas ganiał, jakby to jego było. Tam jeszcze był jeden sąsiad, z góry, który stanął w naszej obronie. Coś mu tam

powiedział, że nie powinien dzieci ganiać. My byśmy nic nie powiedzieli, bo to były czasy, gdy jak starszy coś powiedział, to miało swoją wagę.rk: Pamiętam, że jak się chodziło po parkach, to się przynosiło do domu kasztany i liście i z nich robiliśmy różne rzeczy – z tych orzechów, czy żołędzi. Na święta kleiło się łańcuchy, ozdoby z orzechów na srebrno i złoto. Ładnych parę lat byłem w Niemczech. Z jednej strony przypominam sobie, że w pol-skich domach coś się robiło. W Niemczech byłem w domach ludzi majętnych i w odróżnieniu od polskiej rzeczywistości, w ich domach, gdzie mogliby kupić wszystko, to dzieciaki siadają z nimi wieczorem i ciągle robią ozdoby na choinkę, a w Polsce już o tym się zapomina i wolą kupować. Zapominają jak ważne jest to dla dzieci, co dzieci mają wspominać, prezenty? ao: Ja też uciekłem z Wrocławia. Dostałem mieszkanie służbowe w marcu 1972 roku. Najpierw kilka miesięcy mieszkaliśmy na Sępolnie, a później wyjecha-liśmy do Świdnicy. Z dorobkiem czyli córką, tam czekaliśmy na mieszkanie, zapisaliśmy się do spółdzielni, ale trzeba było czekać. We Wrocławiu pracowa-łem w dziale zatrudnienia i płac w Wojewódzkim Przedsiębiorstwie Przemysłu Młynarskiego. Żona pracowała w MHD (Miejski Handel Detaliczny). Myśmy dość często przyjeżdżali do Wrocławia, ja tu miałem rodzinę dość dużą (ponad 50 osób). Żona to samo, tak więc często przyciągały nas tu imprezy rodzinne, wesela, urodziny. Byliśmy dość na bieżąco jeśli chodzi o zmiany. rk: Ja jak poszedłem do wojska, to miałem przerwę w bytności we Wrocławiu. Służyłem pod Warszawą, a później pracowałem w Warszawie, ale ciągle byłem patriotą lokalnym i Wrocław był dla mnie ważny. Mamy ciągle w oczach ten Wrocław, jaki zastaliśmy i jak się zmieniał i dla mnie jest rzeczą delikatnie mó-wiąc niezrozumiałą, jak to jest, że ludzie w naszym wieku, specjalnej orientacji politycznej, potrafią mówić, że w tym kraju, że się nic nie robi. rk: Jeśli mówiliśmy o zbiorowości, która tu do Wrocławia przypłynęła, te różne mentalności. Wiązało się to z kryzysem lat powojennych, jakie niedożywienie było. Do czego dochodziło we Wrocławiu. Brama 93 na Sienkiewicza, w tej bra-mie na 1 piętrze rodzina miała 2 czy 3 kozy, które chodziły nad Odrę na wypas. I tak codziennie chodziły po tych schodach. Druga sprawa, na Orzeszkowej

Page 19: Ołbin z pamięci

Pan Aleksander Oczko, Pan Ryszard Kolasa 16

naprawdę szaleństwo. Czy nas było stać na takie koszty propagandy. Teren wystawowy to było jak do zoo wchodzimy. Ile to kosztowało. Te budyneczki przy zoo to były budynki wystawowe. Jeden pic i propaganda. Zniszczona Polska a światu się pokazuje ziemie odzyskane. Z drugiej strony Wrocław to są ludzie ze Lwowa, Wilna, Wschodu i Zachodu. Mieszanka totalna. Jest czas odbudowy, to co nie odgruzowaliśmy Wrocławia? Cegły wybieraliśmy na odbudowę Warszawy, bo odbudowa Wrocławia zaczęła się dopiero w latach 50-tych. Nawet, jak jeździłem do technikum na Poznańską jesienią, to było aż strach patrzeć, bo wszystko to było czarne, spływające błoto po gruzach i linia tramwajowa w środku, a tylko gdzieniegdzie jakiś budynek. Przecież plac Grunwaldzki, póki Hanke nie wymyślił, że trzeba zrobić pas startowy od Mostu Grunwaldzkiego do Szczytnickiego to była jedna z najpiękniejszych alei. To pomysł był wariacki, tym bardziej, że tylko jeden samolot wystartował, żeby mógł uciec. Nawiasem mówiąc zestrzelili go nad Czechosłowacją. Tak to wszystko zniszczyli w tym niemieckim szaleństwie.

Czasy późniejszerk: Mieszkałem tutaj do 1961 roku. Później poszedłem do wojska. Z wojska już nie wróciłem. Wróciłem w 1966 i zamieszkałem na Wieczorka (obecnie Wyszyńskiego). No i po wielu latach nieobecności we Wrocławiu wróci-łem i zamieszkałem niedaleko miejsca, gdzie się wychowywałem. Jest to dla mnie fajne, bo od czasu do czasu zaglądam na to podwórko, gdzie się bawiliśmy. Żałuję, że nie widzę tam w ogóle dzieci, najważniejsze dla ludzi są samochody, bo gdyby coś dla nich zrobić to by tam były. W ludziach nie ma żadnej inicjatywy.ao: Po Niemcach tak było, że wszyscy mieszkańcy mieli kawałek placu dla siebie i tam były piękne ogrody z ogrodzeniem kutym lub nie. A później się to wykańczało.rk: Na podwórku mieliśmy dwie czereśnie, smaczne.ao: Nawet Błaszczak miał te czereśnie i nas ganiał, jakby to jego było. Tam jeszcze był jeden sąsiad, z góry, który stanął w naszej obronie. Coś mu tam

powiedział, że nie powinien dzieci ganiać. My byśmy nic nie powiedzieli, bo to były czasy, gdy jak starszy coś powiedział, to miało swoją wagę.rk: Pamiętam, że jak się chodziło po parkach, to się przynosiło do domu kasztany i liście i z nich robiliśmy różne rzeczy – z tych orzechów, czy żołędzi. Na święta kleiło się łańcuchy, ozdoby z orzechów na srebrno i złoto. Ładnych parę lat byłem w Niemczech. Z jednej strony przypominam sobie, że w pol-skich domach coś się robiło. W Niemczech byłem w domach ludzi majętnych i w odróżnieniu od polskiej rzeczywistości, w ich domach, gdzie mogliby kupić wszystko, to dzieciaki siadają z nimi wieczorem i ciągle robią ozdoby na choinkę, a w Polsce już o tym się zapomina i wolą kupować. Zapominają jak ważne jest to dla dzieci, co dzieci mają wspominać, prezenty? ao: Ja też uciekłem z Wrocławia. Dostałem mieszkanie służbowe w marcu 1972 roku. Najpierw kilka miesięcy mieszkaliśmy na Sępolnie, a później wyjecha-liśmy do Świdnicy. Z dorobkiem czyli córką, tam czekaliśmy na mieszkanie, zapisaliśmy się do spółdzielni, ale trzeba było czekać. We Wrocławiu pracowa-łem w dziale zatrudnienia i płac w Wojewódzkim Przedsiębiorstwie Przemysłu Młynarskiego. Żona pracowała w MHD (Miejski Handel Detaliczny). Myśmy dość często przyjeżdżali do Wrocławia, ja tu miałem rodzinę dość dużą (ponad 50 osób). Żona to samo, tak więc często przyciągały nas tu imprezy rodzinne, wesela, urodziny. Byliśmy dość na bieżąco jeśli chodzi o zmiany. rk: Ja jak poszedłem do wojska, to miałem przerwę w bytności we Wrocławiu. Służyłem pod Warszawą, a później pracowałem w Warszawie, ale ciągle byłem patriotą lokalnym i Wrocław był dla mnie ważny. Mamy ciągle w oczach ten Wrocław, jaki zastaliśmy i jak się zmieniał i dla mnie jest rzeczą delikatnie mó-wiąc niezrozumiałą, jak to jest, że ludzie w naszym wieku, specjalnej orientacji politycznej, potrafią mówić, że w tym kraju, że się nic nie robi. rk: Jeśli mówiliśmy o zbiorowości, która tu do Wrocławia przypłynęła, te różne mentalności. Wiązało się to z kryzysem lat powojennych, jakie niedożywienie było. Do czego dochodziło we Wrocławiu. Brama 93 na Sienkiewicza, w tej bra-mie na 1 piętrze rodzina miała 2 czy 3 kozy, które chodziły nad Odrę na wypas. I tak codziennie chodziły po tych schodach. Druga sprawa, na Orzeszkowej

Pan Aleksander Oczko, Pan Ryszard Kolasa 17

naprzeciwko boiska, na balkonie sobie świniaki trzymali.ao: Ze szkolnych lat jeszcze… jak chodziłem do podstawówki kiedyś ogło-szono – wszyscy lecieli na górkę, bo ginęły krowy Pani Kuntowej, naszej na-uczycielki. Krowy tam trzymali, bo tam było darmowe pastwisko, ona miała jedenaścioro dzieci więc tą krowę trzymali. rk: W naszych czasach szkolnych z zaopatrzeniem było różnie. Ja brałem bańkę i do sklepu po mleko z takich kadzi. Kolejki duże, człowiek stał w tych kolejkach i czekał, a tu 10 osób wcześniej się mleko kończyło. Następnego ma-sło przywozili, to też się biegło, a masło przywozili w beczkach i sprzedawali krojąc to na szary papier. Te dzieciaki tylko po kolejkach biegały, bo zaraz gdzieś rzucali marmoladę w skrzyneczkach. Nie zapomnę też widoku sklepu mięsnego, gdzie na ladzie leżał łeb prosiaka z jednym okiem w stronę wejścia i tylko to w tym sklepie było.

Komunia – 19 iv 1949 roku. Lewa noga zabandażowana, bo po spowiedzi kazano nam iść prosto do domu i zamiast tam iść, to poszedłem na ruiny kościoła i tam sobie nogę rozwaliłem.

Ryszard Kolasa za kierownicą, z tyłu Dworzec Nadodrze, 1947 r.

Ryszard Kolasa wraz z uczniami z jego klasy tańczą Poloneza do muzyki Ogińskiego Pożegnanie Ojczyzny, stroje wykonane z bibuły karbowanej. Wrocław, 1949 r.

Page 20: Ołbin z pamięci

Pan Aleksander Oczko, Pan Ryszard Kolasa 18

od lewej:

Ryszard Kolasa powracający wraz ze swoją mamą z Kościoła przy ul. Pomorskiej. Wrocław, 1947 r.

Ryszard Kolasa wraz z rodzicami nad Odrą. Wrocław, 1946 r.

Ryszard Kolasa wraz ze swoją siostra i rodzicami na wycieczce do Zoo, Wrocław, 1952 r.

od lewej:

Aleksander Oczko na kolonii w Nowej Rudzie, 1952 r.

Aleksander Oczko sprzedający dla hecy kulki śnieżne na targowisku przy placu Grunwaldzkim. Wrocław, 1963 r.

Page 21: Ołbin z pamięci

Pan Aleksander Oczko, Pan Ryszard Kolasa 18

od lewej:

Ryszard Kolasa powracający wraz ze swoją mamą z Kościoła przy ul. Pomorskiej. Wrocław, 1947 r.

Ryszard Kolasa wraz z rodzicami nad Odrą. Wrocław, 1946 r.

Ryszard Kolasa wraz ze swoją siostra i rodzicami na wycieczce do Zoo, Wrocław, 1952 r.

od lewej:

Aleksander Oczko na kolonii w Nowej Rudzie, 1952 r.

Aleksander Oczko sprzedający dla hecy kulki śnieżne na targowisku przy placu Grunwaldzkim. Wrocław, 1963 r.

Pan Aleksander Oczko, Pan Ryszard Kolasa 19

od lewej:

Linijka ucznia. Udostępnione przez Aleksandra Oczko

Nóż do cięcia papieru. Udostępnione przez Aleksandra Oczko

od lewej:

Książka: prezent imieninowo-urodzinowy od Cioci Danusi, 1949 r. Udostępnione przez Aleksandra Oczko

Patelenka babuni wykonana ręcznie przez dziadka. Udostępnił Aleksander Oczko

Page 22: Ołbin z pamięci

Pan Aleksander Oczko, Pan Ryszard Kolasa 20

od lewej:

Kieliszki z kolorowego szkła. Prezent ślubny Państwa Kolasów. Projektant: Z. Horbowy. Produkcja: Huta Szkła Artystycznego Barbara w Polanicy Zdroju, ok. 1970-1980 r. Udostępnione przez Wiesławę i Ryszarda Kolasów

Makatka haftowana przez mamę Wiesławy Kolasy, ok. 1950-1960 r.

od lewej:

Legitymacja żony Aleksandra Oczko uprawniająca do korzystania z miejskiego transportu. Wrocław, ok. 1960-1970 r.

Naczynia kryształowe. Projektant nieznany. Produkcja: Polska, ok. 1970-1980 r. Udostępnione przez Wie-sławę i Ryszarda Kolasów

Page 23: Ołbin z pamięci

Pan Aleksander Oczko, Pan Ryszard Kolasa 20

od lewej:

Kieliszki z kolorowego szkła. Prezent ślubny Państwa Kolasów. Projektant: Z. Horbowy. Produkcja: Huta Szkła Artystycznego Barbara w Polanicy Zdroju, ok. 1970-1980 r. Udostępnione przez Wiesławę i Ryszarda Kolasów

Makatka haftowana przez mamę Wiesławy Kolasy, ok. 1950-1960 r.

od lewej:

Legitymacja żony Aleksandra Oczko uprawniająca do korzystania z miejskiego transportu. Wrocław, ok. 1960-1970 r.

Naczynia kryształowe. Projektant nieznany. Produkcja: Polska, ok. 1970-1980 r. Udostępnione przez Wie-sławę i Ryszarda Kolasów

Page 24: Ołbin z pamięci

od lewej:

Gabriela Gancarek wraz z siostrą i rodzicami na skwerze przy ulicy Pomorskiej. Wrocław, ok. 1948 r.

Gabriela Gancarek niedaleko ulicy Cybulskiego, we własnoręcznie wykonanym kapeluszu. Wrocław, ok. 1960-1970 r.

Page 25: Ołbin z pamięci

od lewej:

Gabriela Gancarek wraz z siostrą i rodzicami na skwerze przy ulicy Pomorskiej. Wrocław, ok. 1948 r.

Gabriela Gancarek niedaleko ulicy Cybulskiego, we własnoręcznie wykonanym kapeluszu. Wrocław, ok. 1960-1970 r.

23Pani Gabriela Gancarek

Pani Gabriela Gancarek (ur. w 1946 r., powiat kaliski)Przyjechała do Wrocławia wraz z rodzicami w 1948 r.

Większość artefaktów związanych z moją osobistą histo-rią mam w domu w Obornikach. Mam tu zdjęcie zrobione w Parku Staszica, kiedyś nazywało się go Laskiem.

Moje zdjęcie jest z 1952 roku. Mieszkałam wtedy na Pomorskiej i nawet jest jeszcze zachowany ten budynek. On był przedwojenny. To było mieszkanie na IV piętrze. Moi rodzice przyjechali tutaj tylko ze mną. Mama nie była na tyle odważna, żeby zostać sama w willi (ponieważ były jeszcze wolne wille na Krzykach). Było tylu szabrowników, że nawet w jednym pokoju z kuchnią rodzice musieli zainstalować metalową sztabę. Mieszkaliśmy na Pomorskiej 48. Na dole była duża księgarnia a obok była cukiernia. Pamiętam, że jak mama miała zrobić zakupy, to kupowała mi książeczkę Poczytaj mi mamo i sadzała mnie w cukierni i pod okiem sprzedawczyń czytałam i czekałam aż wróci z zakupów.

Zdjęcie z 1952 r. z siostrą na skwerku na Pomorskiej (od strony Kurkowej, dochodzi do Dubois).

Zdjęcia nieistniejącego już kościoła Odnowiciela. Pamiętam ten kościół (ponieważ był naprzeciwko naszego okna) już zniszczony po wojnie.

Pamiętam ze swojego dzieciństwa, że usłyszałyśmy z mamą poważną mu-zykę, wyglądamy przez okno, a tam szło wojsko i grało żałobne hymny i wtedy okazało się, że to Stalin umarł. Mąż mi przypomniał, że wtedy jechały też karawany ze zdjęciem Stalina.

Ostatnio, ponieważ moja córka lubi czytywać książki pisarki Nepomuckiej, a zostało wydane 29 jej powieści. Córka chciała, abym wysłała jej ten zbiór pocztą zagranicę, gdzie mieszka. Zanim to zrobiłam wszystkie przeczytałam. Pisarka opisuje jak pracowała tutaj jako lekarz, to znaczy jej bohaterka miesz-kała na Norwida. Dokładnie są opisane sytuacje z tego okresu, jak wyglądały wtedy mieszkania.

Kolejne zdjęcie – czasy studenckie, z  rejonu Cybulskiego, przy moście Pomorskim. Moja ciocia była zapalonym fotografem i dzięki temu mam bardzo dużo zdjęć z mojego dzieciństwa. Zaczęliśmy pisać z kuzynem nasze drzewo genaologiczne, bo mamy dużo wspólnych wspomnień. Trudno to wszystko uchwycić, tak liczne były rodziny.

Ze starych książek wynalazłam kilka. Popiół i diament wydany (bilet na trolejbus jako zakładka) w 1949 roku. Moja ciocia pracowała w szpitalu powia-towym w Turku i przy likwidacji starych bibliotek i zabrała tą książkę stamtąd.

Mieszkaliśmy najpierw we Wrocławiu. Z pierwszej klasy pamiętam tran, którego nienawidziłam strasznie, a każda lekcja zaczynała się od ustawiania w kolejkę i każdy pił po łyżce tranu. Słodziła je tylko nasza nauczycielka, która była fantastyczną osobą. Edukację zaczęłam na Paulińskiej. Pamiętam również z tego okresu smak i zapach żużlu, bo byłam kibicem. Z tatą i wujkiem cho-dziłam na wszystkie mecze żużlowe we Wrocławiu. To był bardzo popularny sport. Każdy mecz żużlowy był oblegany. Tramwaje były jak winogrona, bo drzwi się nie zamykały i wszyscy wisieli na tramwajach żeby dojechać na mecz. To było około 1952-1953 roku. Moja mama była przerażona, bo lubiłam siedzieć na początku więc przychodziłam cała brudna.

Później przeprowadził się do Wrocławia brat ojca, mieszkali na Karola Marksa, obecnie Plac Strzelecki. Pamiętam wieczory jak przychodzili do nas zimą, szczególnie przed świętami i z ciocią wyrabialiśmy ozdoby choinkowe. W  księgarniach można było kupić główki aniołów i  do nich dorabiało się resztę, z  bibuły robiło się karbowane skrzydełka i  inne elementy. Nie mam już takich, bo nigdy nie myślałam, że przydałoby się zostawić jakąś rzecz na pamiątkę. Bardzo dużo ozdób robiło się samemu. Na choinkach nie było lampek, ale były świeczki, Było to bardzo ryzykowne, pamiętam jak byłam dzieckiem, bardzo żywym z  resztą, jak przyszli do nas wujek z  ciotką, ja  podbiegłam do choinki zapaliłam zimne ognie, choinka była

Page 26: Ołbin z pamięci

24Pani Gabriela Gancarek

blisko firanki i nagle patrzymy a tam cała firanka płonie. Ponieważ to było mieszkanie dość małe.

Tato pracował w Zakładach Przemysłu Odzieżowego na Traugutta, to były dość renomowane wtedy zakłady, zresztą do niedawna były tam szyte stroje na olimpiady (zakłady były powiązane z Kameleonem) i ponieważ nasze warunki mieszkaniowe nie przedstawiały się nadzwyczajnie, tato dostał propozycję. W ówczesnym czasie funkcjonowały przyzakładowe Zakłady Gospodarstwa, które służyły jako baza żywieniowa i zaproponowano mu tam stanowisko kierownika (to się nazywało OZR) i to było w Borzygniewie koło Mietkowa, blisko zalewu Mietkowskiego. Byłam wtedy w pierwsze klasie i urodził się w tym czasie mój brat. Nie było zatem mowy o tym, żeby mieszkać w jednym pokoju. Tam mieliśmy lepsze warunki i mieszkaliśmy w tym miejscu do mojej 5 klasy, ponieważ szkoła była oddalona o 1km i 200m. Miało to swoje plusy i mi-nusy, ponieważ miałam na wsi koleżanki, których rodzice zawsze na zmianę odwozili nas do szkoły saniami w zimę. Tak więc zimą zawsze jeździłam do szkoły saniami. W Borzygniewie są ruiny zamku, tam był przepiękny zamek. Mieliśmy piękny poniemiecki ogród, przeróżne drzewa owocowe. W tym zamku (pałacu) były piwnice wykorzystywane przez to gospodarstwo rolne, góra pałacu była ruiną.

Jak byłam w piątej klasie (rok chyba 1957) te zakłady zostały zlikwidowane, a przejmowały je PGRy. Tacie przerwałoby to ciągłość pracy w zakładzie, do-szedł do wniosku, że skoro jesteśmy w wieku szkolnym, a w Mietkowie była tylko szkoła podstawowa, przyjechaliśmy do Obornik Ślaskich. Tam chodziłam do podstawówki (z moim mężem nawiasem mówiąc). Podstawówkę skończy-łam w Obornikach, do średniej szkoły chodziłam do LO nr 8 na Trzebnickiej we Wrocławiu. Studia – ekonomia we Wrocławiu. W ogólniaku miałam wspa-niałego wychowawcę (prof. Witkowski) byliśmy jego pierwszą klasą którą prowadził. Utrzymywałam z nim kontakt dość długo. Wspominał nas bardzo sympatycznie, choć to przez nas nabawił się pierwszych siwych włosów.

Czasy PRL-uTrudno mi narzekać na te czasy w moim życiu. Zastanawiam się skąd młodzi ludzie mają informację na temat tych czasów. Moja córka wyjechała do Szwecji i tam ją koleżanki pytają, czy naprawdę tutaj tak strasznie głodowaliśmy. Ona nie przypomina sobie takiego okresu. Po skończeniu studiów zaczęłam pracę w przedsiębiorstwie budownictwa komunalnego w Trzebnicy (miałam od nich stypendium). Nie pracowało mi się tam źle, jako osoba z wyższym wykształceniem wtedy dość szybko zdobyłam kierownicze stanowisko z do-brym wynagrodzeniem. To przedsiębiorstwo miało dobre powiązania ze spółdzielniami, więc z każdych oddawanych mieszkań mieliśmy jakąś małą pulę do oddania dla pracowników jako mieszkanie spółdzielcze. Z racji pracy w budownictwie nie miałam problemów mieszkaniowych.

Pracę się wybierało, nie praca wybierała kogoś tylko to człowiek podejmo-wał decyzję. Pamiętam sytuację, jak pracowałam w budownictwie. Były żniwa lub wykopki i dyrektor jeździł po polach, żeby pracownicy wrócili do pracy, bo w większości pracowali tam chłoporobotnicy. Pracownik miał możliwość cenienia się. Z pewnością w tym okresie mniej dostępne były artykuły prze-mysłowe głównie ze względu na wysokie ceny.

Kupiłam na przykład w 1970 roku meble Swarzędzkie i był niezły wybór wtedy. Były to rzeczy drogie, bo to była przynajmniej mimo, że dobrze za-rabialiśmy, nasza dziesięciokrotność pensji. Brało się te rzeczy na raty. Nie było takich rzeczy jak cytrusy. Później, jak mój syn się urodził (rok 1975) to na każdym zdjęciu jest z bananem. Ja uważam, że jeśli ktoś w tym okresie nie był zaangażowany politycznie, to lepiej znosił ten okres. Na pewno charak-teryzował się tzw. „urawniłowką”, bo zarówno ja, mój mąż, nasi przyjaciele (lekarze, inżynierowie) zarabialiśmy podobnie. Ja pamiętam jak chodziłam ze sprawozdawczością do Narodowego Banku sprawdzano czy były kominy płacowe tzn. trzykrotność powyżej średniej pensji, wtedy trzeba było się tłu-maczyć z tego.

W tym czasie mieszkałam w Obornikach i dojeżdżałam do Trzebnicy (11 km). Trochę nam się zmieniła sytuacja, bo w sumie mogłam mieszkać

Page 27: Ołbin z pamięci

24Pani Gabriela Gancarek

blisko firanki i nagle patrzymy a tam cała firanka płonie. Ponieważ to było mieszkanie dość małe.

Tato pracował w Zakładach Przemysłu Odzieżowego na Traugutta, to były dość renomowane wtedy zakłady, zresztą do niedawna były tam szyte stroje na olimpiady (zakłady były powiązane z Kameleonem) i ponieważ nasze warunki mieszkaniowe nie przedstawiały się nadzwyczajnie, tato dostał propozycję. W ówczesnym czasie funkcjonowały przyzakładowe Zakłady Gospodarstwa, które służyły jako baza żywieniowa i zaproponowano mu tam stanowisko kierownika (to się nazywało OZR) i to było w Borzygniewie koło Mietkowa, blisko zalewu Mietkowskiego. Byłam wtedy w pierwsze klasie i urodził się w tym czasie mój brat. Nie było zatem mowy o tym, żeby mieszkać w jednym pokoju. Tam mieliśmy lepsze warunki i mieszkaliśmy w tym miejscu do mojej 5 klasy, ponieważ szkoła była oddalona o 1km i 200m. Miało to swoje plusy i mi-nusy, ponieważ miałam na wsi koleżanki, których rodzice zawsze na zmianę odwozili nas do szkoły saniami w zimę. Tak więc zimą zawsze jeździłam do szkoły saniami. W Borzygniewie są ruiny zamku, tam był przepiękny zamek. Mieliśmy piękny poniemiecki ogród, przeróżne drzewa owocowe. W tym zamku (pałacu) były piwnice wykorzystywane przez to gospodarstwo rolne, góra pałacu była ruiną.

Jak byłam w piątej klasie (rok chyba 1957) te zakłady zostały zlikwidowane, a przejmowały je PGRy. Tacie przerwałoby to ciągłość pracy w zakładzie, do-szedł do wniosku, że skoro jesteśmy w wieku szkolnym, a w Mietkowie była tylko szkoła podstawowa, przyjechaliśmy do Obornik Ślaskich. Tam chodziłam do podstawówki (z moim mężem nawiasem mówiąc). Podstawówkę skończy-łam w Obornikach, do średniej szkoły chodziłam do LO nr 8 na Trzebnickiej we Wrocławiu. Studia – ekonomia we Wrocławiu. W ogólniaku miałam wspa-niałego wychowawcę (prof. Witkowski) byliśmy jego pierwszą klasą którą prowadził. Utrzymywałam z nim kontakt dość długo. Wspominał nas bardzo sympatycznie, choć to przez nas nabawił się pierwszych siwych włosów.

Czasy PRL-uTrudno mi narzekać na te czasy w moim życiu. Zastanawiam się skąd młodzi ludzie mają informację na temat tych czasów. Moja córka wyjechała do Szwecji i tam ją koleżanki pytają, czy naprawdę tutaj tak strasznie głodowaliśmy. Ona nie przypomina sobie takiego okresu. Po skończeniu studiów zaczęłam pracę w przedsiębiorstwie budownictwa komunalnego w Trzebnicy (miałam od nich stypendium). Nie pracowało mi się tam źle, jako osoba z wyższym wykształceniem wtedy dość szybko zdobyłam kierownicze stanowisko z do-brym wynagrodzeniem. To przedsiębiorstwo miało dobre powiązania ze spółdzielniami, więc z każdych oddawanych mieszkań mieliśmy jakąś małą pulę do oddania dla pracowników jako mieszkanie spółdzielcze. Z racji pracy w budownictwie nie miałam problemów mieszkaniowych.

Pracę się wybierało, nie praca wybierała kogoś tylko to człowiek podejmo-wał decyzję. Pamiętam sytuację, jak pracowałam w budownictwie. Były żniwa lub wykopki i dyrektor jeździł po polach, żeby pracownicy wrócili do pracy, bo w większości pracowali tam chłoporobotnicy. Pracownik miał możliwość cenienia się. Z pewnością w tym okresie mniej dostępne były artykuły prze-mysłowe głównie ze względu na wysokie ceny.

Kupiłam na przykład w 1970 roku meble Swarzędzkie i był niezły wybór wtedy. Były to rzeczy drogie, bo to była przynajmniej mimo, że dobrze za-rabialiśmy, nasza dziesięciokrotność pensji. Brało się te rzeczy na raty. Nie było takich rzeczy jak cytrusy. Później, jak mój syn się urodził (rok 1975) to na każdym zdjęciu jest z bananem. Ja uważam, że jeśli ktoś w tym okresie nie był zaangażowany politycznie, to lepiej znosił ten okres. Na pewno charak-teryzował się tzw. „urawniłowką”, bo zarówno ja, mój mąż, nasi przyjaciele (lekarze, inżynierowie) zarabialiśmy podobnie. Ja pamiętam jak chodziłam ze sprawozdawczością do Narodowego Banku sprawdzano czy były kominy płacowe tzn. trzykrotność powyżej średniej pensji, wtedy trzeba było się tłu-maczyć z tego.

W tym czasie mieszkałam w Obornikach i dojeżdżałam do Trzebnicy (11 km). Trochę nam się zmieniła sytuacja, bo w sumie mogłam mieszkać

25Pani Gabriela Gancarek

u siebie, ale mieszkałam u teściowej, bo teść zmarł wcześnie Teściowa miała dwóch synów, ale jeden poszedł na studia, więc zamieszkaliśmy razem. Później, ja nie zdecydowałam się na przyjęcie żadnej propozycji zamieszkania w bloku. Mój mąż zresztą nie chciałby tam zamieszkać, a jego brat ciągle mówił, że gdzieś wyjedzie, więc nie chcieliśmy zostawiać matki samej. W końcu sytuacja mu się tak ułożyła, że brat nie miał swojego mieszkania, więc my zdecydo-waliśmy się na wyprowadzkę. Zaczął się okres Solidarności, nie było już żadnych mieszkań w puli do rozdania. W tym czasie przyjaciel mojego męża wyprowadził się do Bielska do Fabryki Samochodów Małolitrażowych i zaczął nas namawiać na przeprowadzkę. Poszłam do Dyrektora Ekonomicznego i tam dostałam propozycję mieszkanie na warunkach hotelowych. Obiecano nam też mieszkanie po około roku. Poprosiłam o tydzień na zastanowienie. Wróciliśmy do domu i zastanawialiśmy się nad tą propozycją. Rodzina ra-czej nie była zadowolona. Następnego dnia przyszedł do mnie mój ówcze-sny dyrektor i powiedział, że jest szansa na mieszkanie we Wrocławiu, albo na Nowowiejskiej albo na Grabiszyńskiej. Wpłaciliśmy wkład spółdzielczy i w 1981 roku dostaliśmy mieszkanie na Nowowiejskiej. Dyrektor dając to mieszkanie wiedział, że się mnie pozbywa, bo mieliśmy już dwójkę dzieci i nie chciałam dojeżdżać do Trzebnicy. We Wrocławiu podjęłam pracę w INKO na ulicy Paprotnej, to były zakłady produkcji uszczelnień gumowych, ale ponieważ dyrektor był bardzo prężny uruchomił produkcję srebra, szkła i witraży. Ponieważ pracowałam w dziale ekonomicznym i jak szłam ze spra-wozdaniem do Głównego Urzędu Statystycznego to zawsze pytano mnie, czy się nie pomyliłam, że mamy hutę. Dyrektor ściągał fachowców, Horobowy był naszym projektantem. Mam całą kolekcję szkła jego projektu. Z tego czasu pamiętam, że INCO było na innych zasadach, musieli trzymać się sztywno wytyczonych, państwowych wskaźników. Za to mogli dużo robić dla pracow-ników w sprawach socjalnych. Mieliśmy nawet jachty pełnomorskie. INCO bardzo dbało o pracownika. Odbywały się zimowe olimpiady w Szklarskiej Porębie, gdzie pracownicy wszystkich zakładów INKO przyjeżdżali. Letnie olimpiady były w Międzywodziu. Nie było problemu z wczasami. Co drugi

rok każdy mógł pojechać na wczasy. Były ośrodki dla pracowników . Uważam za duży plus PRL-u, to, że nie było problemów z wyjazdami i koloniami dla dzieci, zarówno dla gorzej jak i lepiej zarabiających.

Pamiętam... później był problem z zaopatrzeniem(rok 1980), ale nie wi-działam głodnych ludzi, jak wracałam z pracy to widziałam wymiecione półki w sklepie mięsnym, ale wtedy kupowało się świniaka u gospodarza. Sama robiłam wszystkie wędliny. Po ubiory i buty trzeba było stać w kolejce, ale jak pracowałam w INKO, to mieliśmy możliwość iść do szewca i zamówić buty na koszt firmy. Rano chodziła pani i roznosiła po wszystkich pokojach mleko. Obiady też były w pracy i to całkiem dobre obiady. Wśród moich znajomych naprawdę nie było osób, które cierpiały jakieś niedostatki. Wydaje mi się, że teraz jest więcej biednych osób. Nawet emerytury były takie względnie wy-starczające. Leki były za darmo. Sąsiadce nosiłam cały koszyczek leków, a teraz często nie można wykupić wszystkich. Podejście do PRL-u może zależeć od charakteru. Bo jeśli ktoś pracował i chciał być kierowany, to mógł być dobrym pracownikiem. Teraz wymaga się od niego kreatywności, a on nie jest do tego zdolny. Pamiętam okres, gdzie mężczyźni do 45 lat musieli być zatrudnieni, obojętne gdzie. Może to wiązało się z tym, że przestępczość była mniejsza, bo wszyscy byli w pracy. Praca była podzielona. Jak pracowałam w INKO było nas w dziale kilka osób, a później z kilku działów zrobiono jeden i tam siedziało mniej osób i się wyrabiali. W pracy nigdy nie zostawało się po godzinach. Jeśli już był taki obowiązek, to się za to dostawało wynagrodzenie, a nie tak jak teraz. W INKO swego czasu pracowało się tylko 7 godzin.

INKO miało hutę szkła, wydział produkcji srebra, wystaraliśmy się o bardzo nowoczesną linię. W Polsce próba srebra była około 600, a u nas 900. Przed każdymi świętami można było kupić produkty. Mieliśmy też witrażystów realizujących zamówienia. Robiliśmy witraże do kościołów i do prywatnych willi na Krzykach. Na pamiątkę mam szkło i srebro. Srebrne były łańcuszki i kolczyki, proste oparte na łańcuszkowym splocie.

Mam jeszcze bardzo stary młynek do kawy. Mam poniemiecki świecznik (wykopany w ogródku). Jak zaczęłam pracować w banku w 1992 roku, INCO

Page 28: Ołbin z pamięci

26Pani Gabriela Gancarek

działało jeszcze kilka lat. Później cała część przesunęła się do Środy Śląskiej, a tutaj zaczęli oddawać Zakład pod dzierżawę.

Czas wolny spędzaliśmy wspaniale, byliśmy młodzi, mieliśmy młodych przyjaciół. Urządzaliśmy prywatki, imieniny itp. Gremialnie – minimum 15 osób. Chodziliśmy na zabawy, organizowane przez zakład pracy, noworoczne i karnawałowe. Mam odzież z tamtego czasu, mam sukienkę, w której byłam na swoim balu magisterskim (koronkową). Zostawiłam dla córki, ale ona jest dużo wyższa ode mnie.

Zbierałam porcelanę, ta pochodzi z takich czasów, gdy nie pojechaliśmy na wczasy. Bo kiedyś przez kilkanaście lat jeździliśmy na wczasy, jeden rok do Pogorzelicy, kolejny do Międzywodzia, bo mąż miał ośrodek w Pogorzelicy. W jednym okresie, coś tam się zachwiało z wczasami, nie pojechaliśmy. Była taka Paulinka na Jedności i tam był ten komplet. Był strasznie drogi, tyle co wczasy i pomyślałam, że kupię, bo nie jedziemy na wczasy. Kupiłam, a później okazało się, że jednak wczasy też dostaliśmy no i pojechaliśmy na nie.

W następnym roku kupiłam dzbanek, który kosztował tyle co cały komplet. Widziałam jak kilka lat temu Prezydent przyjmował kogoś w Belwederze i był właśnie ten komplet, więc śmiałam się, że to mój komplet.

Obecnie jestem na emeryturze, cieszę się z czasu spędzanego z  dwójką mo-ich dzieci i trzema wspaniałymi wnuczkami, które żyją już w innych czasach, mam nadzieję że dla nich lepszych.

Page 29: Ołbin z pamięci

26Pani Gabriela Gancarek

działało jeszcze kilka lat. Później cała część przesunęła się do Środy Śląskiej, a tutaj zaczęli oddawać Zakład pod dzierżawę.

Czas wolny spędzaliśmy wspaniale, byliśmy młodzi, mieliśmy młodych przyjaciół. Urządzaliśmy prywatki, imieniny itp. Gremialnie – minimum 15 osób. Chodziliśmy na zabawy, organizowane przez zakład pracy, noworoczne i karnawałowe. Mam odzież z tamtego czasu, mam sukienkę, w której byłam na swoim balu magisterskim (koronkową). Zostawiłam dla córki, ale ona jest dużo wyższa ode mnie.

Zbierałam porcelanę, ta pochodzi z takich czasów, gdy nie pojechaliśmy na wczasy. Bo kiedyś przez kilkanaście lat jeździliśmy na wczasy, jeden rok do Pogorzelicy, kolejny do Międzywodzia, bo mąż miał ośrodek w Pogorzelicy. W jednym okresie, coś tam się zachwiało z wczasami, nie pojechaliśmy. Była taka Paulinka na Jedności i tam był ten komplet. Był strasznie drogi, tyle co wczasy i pomyślałam, że kupię, bo nie jedziemy na wczasy. Kupiłam, a później okazało się, że jednak wczasy też dostaliśmy no i pojechaliśmy na nie.

W następnym roku kupiłam dzbanek, który kosztował tyle co cały komplet. Widziałam jak kilka lat temu Prezydent przyjmował kogoś w Belwederze i był właśnie ten komplet, więc śmiałam się, że to mój komplet.

Obecnie jestem na emeryturze, cieszę się z czasu spędzanego z  dwójką mo-ich dzieci i trzema wspaniałymi wnuczkami, które żyją już w innych czasach, mam nadzieję że dla nich lepszych.

27Pani Gabriela Gancarek

od lewej:

Sukienka z balu maturalnego Gabrieli Gancarek. Wrocław, ok. 1960 r.

Sukienka Gabrieli Gancarek. Wrocław, ok. 1970 r.

Stare pieniądze z okresu Polskiej Rzeczypo-spolitej Ludowej. Udostępnione przez Gabrielę Gancarek

od lewej:

Kolekcja kieliszków. Projektant: Z. Horbowy. Produkcja: Pracownia Szkła Artystycznego Inco we Wrocławiu. 1962 r. Udostępnione przez Gabrielę Gancarek.

Srebrny łańcuszek z zawieszką. Projektant nieznany. Produkcja: Zakład Produkcji Uszczelnień Technicznych INCO-Veritas. Ok. 1960-1970. Broszka srebrna. Projektant nieznany. Produkcja: Zakład Produkcji Uszczelnień Technicznych INCO-Veritas. Ok. 1960-1970 r.Udostępnione przez Gabrielę Gancarek.

Page 30: Ołbin z pamięci

Małgorzata Żurawska w wózeczku.Wrocław, 1951-1952 r.

Page 31: Ołbin z pamięci

Małgorzata Żurawska w wózeczku.Wrocław, 1951-1952 r.

29Pani Anna Małgorzata Żurawska, Pan Mirosław Żurawski

Pani Anna Małgorzata Żurawska z domu Błaszczak (ur. 1951 r. ) oraz jej mąż Pan Mirosław ŻurawskiUlica Sienkiewicza 99

Mój tato był mistrzem szachowym, a moja mam była naczelnikiem w Urzędzie pocztowo-telekomunikacyjnym. Była pierwszą po wojnie naczelniczką kobietą. Rodzice przyjechali z Krakowa do Wrocławia z utworzoną grupą pocztowców, którzy mieli założyć na ziemiach odzyskanych polską pocztę, telegraf i telefon. Osiedlili się z innymi pocz-towcami w kwartale ulic Sienkiewicza, Piastowska, Min-kowskiego, Grunwaldzka. W kwartale tym mieszkali tylko pracownicy poczty.

Wszyscy mieszkańcy, którzy na początku tu przyjechali - po wojnie - brali udział w odgruzowywaniu, więc moi rodzice też brali w tym udział. Oprócz tego uczestniczyli w tworzeniu placówek pocztowo-telekomunikacyjnych i mój tato był administratorem tego pocztowego kwartału mieszkańców. Zakładał administrację i załatwiał sprawy urzędowe związane z administro-waniem tych kwaterunków. Mama z kolei zakładała pocztę i została miano-wana (jest wycinek z prasy) pierwszym naczelnikiem pierwszego kobiecego urzędu pocztowo-komunikacyjnego we Wrocławiu – Wrocław 4 koło Dworca Nadodrze.

Kobiecy urząd pocztowyWrocław 8 marca bieżącego roku – w dniu święta kobiet odbyło się we Wrocławiu uroczyste otwarcie nowego Urzędu pocztowo-telekomunikacyj-nego, gdzie wszystkie stanowiska powierzono kobietom. Naczelnikiem urzędu została mianowana Zofia Błaszczak, aktywistka Ligi Kobiet, była kasjerka.

Przed wojną to mama była kasjerką, bo przed wojną raczej nie było kobiet na tak wysokich stanowiskach. Naczelnik to musiał już mieć odpowiedni wiek, posturę, staż pracy i musiał być mężczyzną.

Mój tato był mistrzem szachowym. Już przed wojną grał w szachy i nawet został mistrzem szachowym Krakowa i Okręgu krakowskiego. Po wojnie orga-nizował sekcję szachową we Wrocławiu w klubie Hetman i w klubie kolejowym.

Przy ulicy Sienkiewicza 99 mieszkam od urodzenia. Z dzieciństwa niewiele pamiętam. Mieliśmy na podwórku ogródek. Po Niemcach zostały na podwór-kach ogródki, były drzewa i krzewy owocowe, bardzo zielono...dużo kwiatów. Podwórka były bardzo zadbane, nie było jak teraz wydeptane i zarośnięte. Mieliśmy od ulicy Grunwaldzkiej ogródek ogrodzony siatką. Stopniowo nam to niszczyli. Na początku siatkę, przechodząc do drzew owocowych, później same drzewa, kradli owoce i łamali gałęzie i w ten sposób tak stopniowo znikał nasz ogródek. Dzieci nie były nauczone szanować zieleni czy cudzej własności. Moja siostra jest starsza ode mnie i pamięta jak to podwórko wyglądało i jak mnie teraz odwiedza, to nie może na nie patrzeć. Jeśli chodzi o kamienice, to moja kamienica i sąsiednia miały chyba jednego właściciela, gdyż mają po-dobne wyposażenie. Takie same kafelki, poręcze, tralki, nawet te same drzwi z gwiazdą za szybą. Kiedyś mieliśmy wspólny zawór wodno-kanalizacyjny, jak była potrzeba, aby zakręcić wodę, to trzeba było do nich iść. W sąsiedniej kamienicy w piwnicy był magiel ręczny, drewniany na korbę, z którego mogli korzystać mieszkańcy obu kamienic. A w naszej kamienicy na czwartym piętrze była pralnia, również do dyspozycji mieszkańców. Te kamienice były bardzo porządne, bo to była porządniejsza dzielnica, tutaj mieszkała głównie inteligencja.

Mój mąż – Mirosław - jest z okolic Nadodrza, z ulicy Chrobrego, kiedyś nazywała się Niedzielskiego.

Page 32: Ołbin z pamięci

30Pani Anna Małgorzata Żurawska

pan mirosław: Żona mówiła, że można było zająć wille (we Wrocławiu po wojnie), ale chcę powiedzieć, że nikt o tym nie wie, ale nasza władza ludowa wystawiała rachunki za to, co było w mieszkaniu i trzeba było zapłacić. Mamy rachunek, który teść (Czesław Błaszczak) zachował i jest wyliczone, co było (krzesła 3 całe i 1 połamane...itd) i za to trzeba było zapłacić. Każdy myśli, że przyjeżdżało się i wszystko za darmo, a to tak nie było.

Pamiętam ciekawą rzecz, na początku lat 60-tych, jak to milicjant gonił dwóch złodziei, chyba ze starej szkoły, bo chłopcy byli przebrani, z doklejo-nymi wąsami, z czapkami cyklistkami i gonił ich milicjant z pistoletem w  ręku i strzelał na postrach, a oni się rozbiegli – jeden na prawo, a drugi na lewo. Ten, co pobiegł na prawo schował się za załom muru i go milicjant dopadł i zaaresztował a ten drugi uciekł.

Prywatna piekarnia była w latach 70-tych, na ulicy Rydygiera vis a vis ko-misariatu. Ona jeszcze istnieje, po schodkach się wchodziło, przed świętami, jak ktoś wcześnie rano wstał – o 6-tej – to już na obiad chleb miał. Stało się godzinami, 5-6 godzin. Ten chleb nie był najlepszy, bo na drugi dzień się rozlatywał. Z Mamuta chleb był lepszy, bo nawet dwa dni wytrzymywał.

W czerwcu 1980 roku byliśmy na wczasach na Węgrzech, a wtedy w Polsce nawet octu nie było. Natomiast tam był jeden wielki PEWEX. Tam było wszystko, nawet takie fanaberie, jak w Hali Targowej, w centrum Budapesztu obrane ziemniaki w foliowych torebkach, żeby nie trzeba było ich obierać. Stało takie – rożen i na takich wielkich misach wielkości stołu smażyły się szynki i kiełbasy. Każdy kupował, co chciał. Przyjechaliśmy do Polski, wie-czorem na drugi dzień poszliśmy na zakupy. Weszliśmy do rzeźnika i  tam były tylko rzeźniczki i puste haki i zaczęliśmy się śmiać. Na to sprzedawczyni powiedziała, że albo wyjdziemy albo zawoła milicję, bo zakłócamy porządek. W latach 80-tych była taka piosenka, w radio leciało Jajo holenderskie blues. Weszliśmy do sklepu i kupujemy, i nie wiem czy ja czy żona, mówimy, że ku-pujemy jaja holenderskie, jak to kolejka usłyszała to wykupiła wszystkie jajka.

Tu na rogu był sklep firmowy Mamuta i w sobotę kolejka potrafiła się ciągnąć pod nasze okna, czyli około 100m, z tym, że cały czas kolejka szła.

W piekarni na Rydygiera chleb był co 45 min i jak ludzie brali po 10 chlebów, to szybko się kończyły i trzeba było czekać znów 45 min. W kolejce do Mamuta chleb był w ciągu godziny. pani małgorzata: Mogę jeszcze dodać, bo patrzę na zdjęcia, gdzie ja wystę-powałam jako muchomorek, zresztą jako Śnieżka również. Była w tym kwar-tale, gdzie mieszkali pracownicy telekomunikacji i poczty na Minkowskiego, świetlica pocztowa, gdzie rozwijało się zdolności artystyczne dzieci. Był balet i różne występy, była pani, która prowadziła taniec ludowy i takie przedsta-wienia całe przygotowane potem pokazywaliśmy w WDK (Wojewódzkim Domu Kultury) na ulicy Mazowieckiej (teraz to jest IMPART).

Świetlica była dobra w przypadku, gdy rodzice pracowali. Moja mama, mimo, że była naczelniczką to musiała zastępować pracowników. Rano szła na przerwę do domu i później znowu do pracy. Wtedy siedziało się w świe-tlicy. Tam była opieka, obiady gotowane na miejscu, nie tak jak teraz catering. Dzieci nie wałęsały się bez opieki tylko miały gdzie zjeść, miały gdzie spędzić wolny czas pod opieką instruktora czy wychowawczyni. Oprócz tego przygo-towywane były spektakle teatralne, taneczne, balety i potem mieliśmy występy. Mam zdjęcia jak tańczyłam jako Śnieżynka w klubie tanecznym resortowym dla pracowników poczty.

Do podstawówki chodziłam tam, gdzie teraz jest gimnazjum nr 13 na Reja. Kiedyś tam były dwie podstawówki nr 54 i  61. Na parterze i pierwszym piętrze była Szkoła Podstawowa nr 54 a na II i III piętrze była Szkoła nr 61. Stołówka na parterze i sala gimnastyczna były wspólne, ale nie było problemu z miej-scem. Wszystko było tak zaplanowane, ze każda klasa miała swój czas. Po południu był SKS (Szkolny Klub Sportowy) za darmo. Ja chodziłam na akro-batykę, piłkę ręczną, ale głównie chodziłam na akrobatykę. To było w szkole po południu. Lubiłam te zajęcia, miałam wypełniony czas i nie musiałam się tułać po podwórkach, tylko pod opieką wychowawcy mogłam doskonalić swoje umiejętności.

Po podstawówce poszłam do liceum nr 2, na dawnej ulicy Rosenbergów, obecnie Parkowej.

Page 33: Ołbin z pamięci

30Pani Anna Małgorzata Żurawska

pan mirosław: Żona mówiła, że można było zająć wille (we Wrocławiu po wojnie), ale chcę powiedzieć, że nikt o tym nie wie, ale nasza władza ludowa wystawiała rachunki za to, co było w mieszkaniu i trzeba było zapłacić. Mamy rachunek, który teść (Czesław Błaszczak) zachował i jest wyliczone, co było (krzesła 3 całe i 1 połamane...itd) i za to trzeba było zapłacić. Każdy myśli, że przyjeżdżało się i wszystko za darmo, a to tak nie było.

Pamiętam ciekawą rzecz, na początku lat 60-tych, jak to milicjant gonił dwóch złodziei, chyba ze starej szkoły, bo chłopcy byli przebrani, z doklejo-nymi wąsami, z czapkami cyklistkami i gonił ich milicjant z pistoletem w  ręku i strzelał na postrach, a oni się rozbiegli – jeden na prawo, a drugi na lewo. Ten, co pobiegł na prawo schował się za załom muru i go milicjant dopadł i zaaresztował a ten drugi uciekł.

Prywatna piekarnia była w latach 70-tych, na ulicy Rydygiera vis a vis ko-misariatu. Ona jeszcze istnieje, po schodkach się wchodziło, przed świętami, jak ktoś wcześnie rano wstał – o 6-tej – to już na obiad chleb miał. Stało się godzinami, 5-6 godzin. Ten chleb nie był najlepszy, bo na drugi dzień się rozlatywał. Z Mamuta chleb był lepszy, bo nawet dwa dni wytrzymywał.

W czerwcu 1980 roku byliśmy na wczasach na Węgrzech, a wtedy w Polsce nawet octu nie było. Natomiast tam był jeden wielki PEWEX. Tam było wszystko, nawet takie fanaberie, jak w Hali Targowej, w centrum Budapesztu obrane ziemniaki w foliowych torebkach, żeby nie trzeba było ich obierać. Stało takie – rożen i na takich wielkich misach wielkości stołu smażyły się szynki i kiełbasy. Każdy kupował, co chciał. Przyjechaliśmy do Polski, wie-czorem na drugi dzień poszliśmy na zakupy. Weszliśmy do rzeźnika i  tam były tylko rzeźniczki i puste haki i zaczęliśmy się śmiać. Na to sprzedawczyni powiedziała, że albo wyjdziemy albo zawoła milicję, bo zakłócamy porządek. W latach 80-tych była taka piosenka, w radio leciało Jajo holenderskie blues. Weszliśmy do sklepu i kupujemy, i nie wiem czy ja czy żona, mówimy, że ku-pujemy jaja holenderskie, jak to kolejka usłyszała to wykupiła wszystkie jajka.

Tu na rogu był sklep firmowy Mamuta i w sobotę kolejka potrafiła się ciągnąć pod nasze okna, czyli około 100m, z tym, że cały czas kolejka szła.

W piekarni na Rydygiera chleb był co 45 min i jak ludzie brali po 10 chlebów, to szybko się kończyły i trzeba było czekać znów 45 min. W kolejce do Mamuta chleb był w ciągu godziny. pani małgorzata: Mogę jeszcze dodać, bo patrzę na zdjęcia, gdzie ja wystę-powałam jako muchomorek, zresztą jako Śnieżka również. Była w tym kwar-tale, gdzie mieszkali pracownicy telekomunikacji i poczty na Minkowskiego, świetlica pocztowa, gdzie rozwijało się zdolności artystyczne dzieci. Był balet i różne występy, była pani, która prowadziła taniec ludowy i takie przedsta-wienia całe przygotowane potem pokazywaliśmy w WDK (Wojewódzkim Domu Kultury) na ulicy Mazowieckiej (teraz to jest IMPART).

Świetlica była dobra w przypadku, gdy rodzice pracowali. Moja mama, mimo, że była naczelniczką to musiała zastępować pracowników. Rano szła na przerwę do domu i później znowu do pracy. Wtedy siedziało się w świe-tlicy. Tam była opieka, obiady gotowane na miejscu, nie tak jak teraz catering. Dzieci nie wałęsały się bez opieki tylko miały gdzie zjeść, miały gdzie spędzić wolny czas pod opieką instruktora czy wychowawczyni. Oprócz tego przygo-towywane były spektakle teatralne, taneczne, balety i potem mieliśmy występy. Mam zdjęcia jak tańczyłam jako Śnieżynka w klubie tanecznym resortowym dla pracowników poczty.

Do podstawówki chodziłam tam, gdzie teraz jest gimnazjum nr 13 na Reja. Kiedyś tam były dwie podstawówki nr 54 i  61. Na parterze i pierwszym piętrze była Szkoła Podstawowa nr 54 a na II i III piętrze była Szkoła nr 61. Stołówka na parterze i sala gimnastyczna były wspólne, ale nie było problemu z miej-scem. Wszystko było tak zaplanowane, ze każda klasa miała swój czas. Po południu był SKS (Szkolny Klub Sportowy) za darmo. Ja chodziłam na akro-batykę, piłkę ręczną, ale głównie chodziłam na akrobatykę. To było w szkole po południu. Lubiłam te zajęcia, miałam wypełniony czas i nie musiałam się tułać po podwórkach, tylko pod opieką wychowawcy mogłam doskonalić swoje umiejętności.

Po podstawówce poszłam do liceum nr 2, na dawnej ulicy Rosenbergów, obecnie Parkowej.

31

Później poszłam do Studium Pomaturalnego Teletransmisji i Telekomunikacji, w ślad za rodzicami. Pracowałam jako teletransmita na stacji wzmocniakowej w OTM-ie, Okręgowym Urzędzie Telekomunikacji Pocztowej. Obecnie nie ma już tego Urzędu, bo jak się zaczęła prywatyzacja, przyłączali nas najpierw do Zakładów Radiowo-telekomunikacyjnych, potem kolejne prywatyzacje, a w końcu Telekomunikacja została wykupiona przez Francuzów i w tej dzie-dzinie nie ma już pracy.

Kwestionariusz o wydanie paszportupan mirosław: Na paszport czekało się długo. Często odmawiali. Jeśli chodzi o wizy, to jeszcze częściej odmawiali. Na kraje Bloku łatwiej dostawało się paszporty, na zachodnie czekało się o wiele dłużej. Do NRD jeździło się na pieczątkę w dowodzie, a na Węgry na wkładkę paszportową. 1 maja 1972 roku zrobiono eksperyment na skalę Bloku komunistycznego - nim otwarto granice między Polską a NRD – można było wtedy jechać do Niemiec wschodnich na dowód osobisty. Tylko na przykład, jak do Czechosłowacji się jechało, to trzeba było mieć wkładkę paszportową, to był taki dokumencik, który upoważniał do wjazdu do krajów socjalistycznych. Do NRD jeździło się bez niczego, od maja 1972, pamiętam bo robiłem maturę, na początku można było w ORBISE kupować marki bez opamiętania, ale okazało się, że jak się 30 mln Polaków rzuciło na 14 mln Niemców i zaczęli wykupować Niemcy i zrobiono książeczki walutowe, gdzie był kwartalny limit. Do Niemiec można było kupić kwartalnie 200 marek. To był 1972 lub 1973 rok, jak wprowadzili książeczki. Był limit np. ileś tam marek można było kupić, jak się nie wydało, to można było odsprzedać i wtedy limit na książeczce rósł, bo 500 kwartalnie można było kupić.

Radio Syrenapani małgorzata: Tato wygrał je w 1951 roku w zawodach szachowych. Działało, póki mąż z synem go nie rozłożyli.

Punkty prężenia firan Oni mieli takie deski z gwoździkami i ustawiali, nakładali z góry na te gwoź-dziki firanki i rozciągane były i schły, to nazywano prężeniem firan. Taki zakład był na ulicy Rydygiera – naprzeciwko szpitala – tam teraz chyba jest Zakład pogrzebowy czy coś takiego, a tam na podwórku się wchodziło i były te firanki. Oczywiście musiały być nakrochmalone i jak wyschły to były jak wyprasowane.

Zdjęcia z turniejów szachowych VIII międzynarodowy turniej szachowy im. Rubensteina – zdjęcia taty z mi-strzami i organizatorami. Zdjęcia robione przez zawodowego fotografa, bo to międzynarodowe zawody były. Wyjazd z juniorami szachowymi. Mój tato później prowadził sekcję szachową w MDK na Kołłątaja. Ci szachiści, któ-rzy teraz są znani, to w większości są uczniowie mojego taty. Na przykład Korpalski, który uczy w sekcji szachowej, organizuje co roku mistrzostwa szachowe młodzieży, międzynarodowe, pamięci Czesława Błaszczaka, taki benefis pamięci mojego taty.

Zegar mechaniczny, rosyjska produkcja. Raz nakręcony działa 10 dni. Działa do tej pory. Marka Mołnia…

Pani Anna Małgorzata Żurawska, Pan Mirosław Żurawski

Page 34: Ołbin z pamięci

32Pani Anna Małgorzata Żurawska, Pan Mirosław Żurawski

od lewej:

Małgorzata Żurawska jako Śnieżynka w przedsta-wieniu w świetlicy dla dzieci pocztowców. Wrocław, 1961-1962 r.

Siostra Małgorzaty Żurawskiej w przedwojen-nym wózku. Kraków, 1942 r. Udostępnione przez Annę Małgorzatę Żurawską.

od lewej:

Małgorzata Żurawska i jej grupa przedszkolna, ulica Sienkiewicza, Wrocław 1954-1955 r. Udostępnione przez Annę Małgorzatę Żurawską

Rodzina Anny Małgorzaty Żurawskiej, Kraków, 1948 r. Udostępnione przez Annę Małgorzatę Żurawską.

Małgorzata Żurawska wraz ze swoją mamą i siostrą, Wrocław, 1952 r.

Page 35: Ołbin z pamięci

32Pani Anna Małgorzata Żurawska, Pan Mirosław Żurawski

od lewej:

Małgorzata Żurawska jako Śnieżynka w przedsta-wieniu w świetlicy dla dzieci pocztowców. Wrocław, 1961-1962 r.

Siostra Małgorzaty Żurawskiej w przedwojen-nym wózku. Kraków, 1942 r. Udostępnione przez Annę Małgorzatę Żurawską.

od lewej:

Małgorzata Żurawska i jej grupa przedszkolna, ulica Sienkiewicza, Wrocław 1954-1955 r. Udostępnione przez Annę Małgorzatę Żurawską

Rodzina Anny Małgorzaty Żurawskiej, Kraków, 1948 r. Udostępnione przez Annę Małgorzatę Żurawską.

Małgorzata Żurawska wraz ze swoją mamą i siostrą, Wrocław, 1952 r.

33Pani Anna Małgorzata Żurawska, Pan Mirosław Żurawski

od lewej:

Małgorzata Żurawska wraz ze swoją wychowawczynią,Panią Tracz. Wrocław, ok. 1960 r.

Małgorzata Żurawska w przedstawieniu Leśne przygody w świetlicy dla dzieci pocztowców. Wrocław, ok. 1960 r.

od lewej:

Zofia Błaszczak wraz ze swoimi siostrami przed wojną w Krakowie. Udostępnione przez Annę Małgorzatę Żurawską.

Siostra matki Małgorzaty Żurawskiej w centrali telefonicznej, Wrocław, 1950 r. Udostępnione przez Annę Małgorzatę Żurawską.

Page 36: Ołbin z pamięci

Pan Aleksander Oczko, Pan Ryszard Kolasa 34

od lewej:

Kobiecy Urząd Pocztowy Wrocław-Nadodrze, ok. 1950 r. Udostępnione przez Annę Małgorzatę Żurawską

Pracownice Urzędu Pocztowego na Nadodrzu. Wrocław, ok. 1950-1960 r. Udostępnione przez Annę Małgorzatę Żurawską.

od lewej:

Pracownice Urzędu Pocztowego Na Nadodrzu. Wrocław, ok. 1970 r. Udostępnione przez Annę Małgorzatę Żurawską.

Zofia Błaszczak przed wejściem do Urzędu Pocztowego na Nadodrzu, Wrocław, ok. 1950 r. Udostępnione przez Annę Małgorzatę Żurawską

Page 37: Ołbin z pamięci

Pan Aleksander Oczko, Pan Ryszard Kolasa 34

od lewej:

Kobiecy Urząd Pocztowy Wrocław-Nadodrze, ok. 1950 r. Udostępnione przez Annę Małgorzatę Żurawską

Pracownice Urzędu Pocztowego na Nadodrzu. Wrocław, ok. 1950-1960 r. Udostępnione przez Annę Małgorzatę Żurawską.

od lewej:

Pracownice Urzędu Pocztowego Na Nadodrzu. Wrocław, ok. 1970 r. Udostępnione przez Annę Małgorzatę Żurawską.

Zofia Błaszczak przed wejściem do Urzędu Pocztowego na Nadodrzu, Wrocław, ok. 1950 r. Udostępnione przez Annę Małgorzatę Żurawską

Pan Aleksander Oczko, Pan Ryszard Kolasa 35

od lewej:

10-lecie pracy Pani Naczelnik Zofii Błaszczak w Urzędzie Pocztowym na Nadodrzu. Wrocław, ok. 1950-1960 r. Udostępnione przez Annę Małgorzatę Żurawską.

Samochód pocztowy. Ok. 1940-1950 r. Udostępnione przez Annę Małgorzatę Żurawską.

Park Nowowiejski (obecnie im. S. Tołpy). Wrocław, ok. 1960-1970 r. Udostępnione przez Annę Małgorzatę Żurawską.

od lewej:

Przystanek tramwajowy na ulicy Sienkiewicza. Wrocław, 1960-1970 r. Udostępnione przez Annę Małgorzatę Żurawską.

Park Nowowiejski – na zdjęciu Zofia Błaszczak. Wrocław, ok. 1950-1960 r. Udostępnione przez Annę Małgorzatę Żurawską.

Page 38: Ołbin z pamięci

36Pani Anna Małgorzata Żurawska, Pan Mirosław Żurawski

od lewej:

Rodzina Małgorzaty Żurawskiej na ulicy Sienkiewicza. Wrocław, 1950-1960 r. Udostępnione przez Annę Małgorzatę Żurawską

Rozgrywki szachowe na wolnym powietrzu (pierwszy z lewej Czesław Błaszczak), 1950-1960 r. Udostępnione przez Annę Małgorzatę Żurawską

VIII Międzynarodowy Turniej Szachowy pamięci A. Ruben-steina. Polanica Zdrój, 1970 r. Udostępnione przez Annę Mał-gorzatę Żurawską

Page 39: Ołbin z pamięci

36Pani Anna Małgorzata Żurawska, Pan Mirosław Żurawski

od lewej:

Rodzina Małgorzaty Żurawskiej na ulicy Sienkiewicza. Wrocław, 1950-1960 r. Udostępnione przez Annę Małgorzatę Żurawską

Rozgrywki szachowe na wolnym powietrzu (pierwszy z lewej Czesław Błaszczak), 1950-1960 r. Udostępnione przez Annę Małgorzatę Żurawską

VIII Międzynarodowy Turniej Szachowy pamięci A. Ruben-steina. Polanica Zdrój, 1970 r. Udostępnione przez Annę Mał-gorzatę Żurawską

37Pani Anna Małgorzata Żurawska, Pan Mirosław Żurawski

od lewej:

Turniej szachowy, ok. 1950-1960 r. Udostępnione przez Annę Małgorzatę Żurawską.

Czesław Błaszczak przy rozgryw-ce szachowej, ok. 1950-1960 r. Udostępnione przez Annę Małgorzatę Żurawską

od lewej:

II Walny Zjazd Delegatów Kół Miejscowych Związku Zawodowego Pracowników Poczt i Telekomunikacji. Szczecin, 1947 r. Udostępnione przez Annę Małgorzatę Żurawską.

Dyplom: I miejsce w Ogólnopolskim Turnieju Szachowym dla CzesławaBłaszczaka, 1949 r. Udostępnione przez Annę Małgorzatę Żurawską

Page 40: Ołbin z pamięci

Pan Aleksander Oczko, Pan Ryszard Kolasa 38

od lewej:

Legitymacja Zofii Osławskiej, 1939 r. Udostępnione przez Annę Małgorzatę Żurawską.

Kartka reglamentacyjna na mleko z okresu Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej. Udostępnione przez Annę Małgorzatę Żurawską.

Page 41: Ołbin z pamięci

Pan Aleksander Oczko, Pan Ryszard Kolasa 38

od lewej:

Legitymacja Zofii Osławskiej, 1939 r. Udostępnione przez Annę Małgorzatę Żurawską.

Kartka reglamentacyjna na mleko z okresu Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej. Udostępnione przez Annę Małgorzatę Żurawską.

39Pani Anna Małgorzata Żurawska, Pan Mirosław Żurawski

od lewej:

Klaser ze znaczkami. Kolekcja znaczków z całego świata, które zgromadziła Zofia Błaszczak. Udostępnione przez Annę Małgorzatę Żurawską

Wazon z porcelitu.Projektant nieznany. Produkcja: Mirostowickie Zakłady Ceramiczne w Mirostowicach Dolnych, Ok. 1950-1960 r. Udostępnione przez Annę Małgorzatę Żurawską

po lewej:

Radio Syrena,nagroda dla mistrza szachowego Czesława Błaszczaka. Projektant nieznany. Produkcja: Zakłady Radiowe im. M. Kasprzaka w Warsza-wie, ok. 1954-1958 r. Udostępnione przezAnnę Małgorzatę Żurawską

Page 42: Ołbin z pamięci

40Pani Anna Małgorzata Żurawska, Pan Mirosław Żurawski

od lewej:

Mała szachownica Mistrzostwa Szachowe Polski 1952 rok. Udostępnione przez Annę Małgorzatę Żurawską

Pod spodem: Szachownica drewniana - pamiątka po Czesławie Błaszczaku. Udostępnione przez Annę Małgorzatę Żurawską

Mała szachownica plastikowa. Udostępnione przez Annę Małgorzatę Żurawską

Page 43: Ołbin z pamięci

40Pani Anna Małgorzata Żurawska, Pan Mirosław Żurawski

od lewej:

Mała szachownica Mistrzostwa Szachowe Polski 1952 rok. Udostępnione przez Annę Małgorzatę Żurawską

Pod spodem: Szachownica drewniana - pamiątka po Czesławie Błaszczaku. Udostępnione przez Annę Małgorzatę Żurawską

Mała szachownica plastikowa. Udostępnione przez Annę Małgorzatę Żurawską

Page 44: Ołbin z pamięci

od lewej:

Ewa Janeczko wraz z uczniami swojej klasy. Szkoła Podstawowa nr 44, ulica Nowowiejska, Wrocław, 1966 r.

Page 45: Ołbin z pamięci

od lewej:

Ewa Janeczko wraz z uczniami swojej klasy. Szkoła Podstawowa nr 44, ulica Nowowiejska, Wrocław, 1966 r.

43Pani Ewa Janeczko

Pani Ewa Janeczko (ur. 1952 r.)Ulica Orzeszkowej 39

Chodziłam do szkoły nr 44 (teraz SP nr1) kiedyś były to dwie podstawówki. Mieszkam na Ołbinie od 1965 roku, wcześniej mieszkałam na ulicy Walecznych 11 (obecnie obok tej bramy jest magiel). Mieszkałam tam do 1989 roku. Od urodzenia do `1965 roku mieszkaliśmy na Szczytnickiej. Nas było dużo dzieci i żeśmy mieszkanie dostali duże, kwa-terunkowe 4 -pokojowe, 107 metrów kwadratowych.

Po podstawówce chodziłam do Zasadniczej Szkoły Zawodowej na Słubickiej. Codziennie chodziłam na piechotę do tramwaju nr 12 na Curie-Skłodowskiej. Musiałam iść ulicą Reja całą drogę, koło placu Grunwaldzkiego, gdzie było targowisko, tam dopiero był tramwaj i do placu Strzegomskiego jeździłam.

Później pracowałam jako tokarz w Zakładach Naprawy Taboru Kolejowego Teraz już ich nie ma, supermarket tam teraz jest. Pięć lat tam pracowałam. Później pracowałam z  Zrembie – Fabryka Pojazdów Ciężarowych – na Żmigrodzkiej przed kuchenkami (Kempińska to była) i tam 25 lat pracowa-łam, najpierw na rozdzielni, później nauczyłam się na suwnicy i potem na suwnicy jeździłam. W rozdzielni robót długo pracowałam. Umiałam rysunek zawodowy, znałam się na wszystkim, mogłam rozdzielać pracę, jak kończyli pracę, to musiałam wszystko pozbierać i zaprotokołować, co na jaki wydział poszło. Wyciągało się rysunki z regałów i opisywało, co na jaki dział.

Jak szła powódź to wszystko musieliśmy przenosić wyżej, żeby woda nie zniszczyła sprzętu. Jak dostaliśmy wiadomość o fali musieliśmy uruchomić wszystkie suwnice i przenieść cały sprzęt elektryczny wyżej.

Pamiętam, że jak była zima stulecia w latach 70-tych to mężczyźni szli odśnieżać chodniki i ulice. Mieszkałam wtedy na Lutyckiej w suterenie (5 lat chyba) to miałam piecyk, co się dokładało od góry.

Ślub brałam w lipcu 1973 roku. Wesele było w domu. Mieszkałam jeszcze na Walecznych. O drugiej w nocy pani Jaśniaczek, nauczycielka historii miesz-kająca w następnej bramie, zadzwoniła po policję, że jest za głośno. Na weselu było 30 osób, ale była też orkiestra. Było tak głośno, że milicja przyjechała i ka-zała się ściszyć. Nie wiedziałam, że takie rzeczy trzeba było zgłaszać. Orkiestrę miałam za darmo, znajomy z pracy miał swoją orkiestrę.

Jedzenie zrobiła moja rodzina. Tort zrobiła moja siostra, jest cukierniczką. Na pewno nie było kurczaków, nie były modne. Kotlet schabowy z surówką był, a później wędliny. Dawniej nie piekło się mięs. Było trudno o mięso, to i się nie piekło. Mięso się kupowało na Nowowiejskiej, tam gdzie teraz jest HERT.

Na ślubie miałam sukienkę z wypożyczalni. Długa i gładka, bo nie lubię koronek.

Mam mało zdjęć, kiedyś się ich nie robiło, nawet nie pamiętam czy mam komunijne. Nas dużo było w domu rodzinnym – dziesięcioro dzieci i często się przeprowadzaliśmy. To jest moje pierwsze mieszkanie na stałe.

Parki...W parkach kiedyś nie było tyle lamp, kubłów i koszy. Teraz są bardziej za-dbane, częściej koszą trawę i w Parku im. S. Tołpy opiekują się stawem. Nie było kiedyś fontanny. Cieszę się, że z psami nie można wchodzić na górkę, można bezpieczniej leżeć. Ten drugi park (naprzeciwko kościoła, obecnie im. E. Stein) zawsze był zaniedbany.

Park na Westerplatte od czasów mojej młodości trochę się zmienił. Zrobili troszeczkę ładniejsze alejki, bo były dziurawe. Kiedyś chodziłam do niego wieczorami, chłopaki na gitarze grali. Pod koniec lat 60-tych prowadziłam klub młodzieżowy ZMS (Związek Młodzieży Socjalistycznej). Byłam prze-wodniczącą, mój brat – zastępcą. W tym miejscu jest obecnie sklep wędkarski, zoologiczny. Wtedy był tam nasz klub młodzieżowy pod patronatem ZMS.

Page 46: Ołbin z pamięci

44Pani Ewa Janeczko

Znajdowało się w nim biuro, jedno większe pomieszczenie, kolejny pokoik - to była kawiarenka i był jeszcze pokoik pod siatką żeglarską, w którym stały stoliki i można było pić kawę, a pierwsze pomieszczenie było na dyskoteki. Miałam wtedy 18 lat. Taki Pan Mucha, też z Ołbina – starszy od spotykającej się w klubie młodzieży - nas pilotował, pilnował i nadzorował. Raz w tygodniu robiliśmy spotkania. Jeździliśmy do Andrzejówki i Wałbrzycha oraz do Kotliny Kłodzkiej na rajdy trzydniowe.

Ulubione sklepy Warzywniak na Walecznych był bardzo długo – ze 20 lat. Prowadziła to pani z Biskupina. Mój syn jak wracał ze szkoły to zawsze robił tam zakupy (ogórki kiszone albo kapustę kiszoną) i przynosił do domu.

Pralka Frania. Produkcja: Olkuska Fabryka Naczyń Emaliowanych. Projektant nieznany. 1963 r. Udostępnione przez Ewę Janeczko.

Page 47: Ołbin z pamięci

44Pani Ewa Janeczko

Znajdowało się w nim biuro, jedno większe pomieszczenie, kolejny pokoik - to była kawiarenka i był jeszcze pokoik pod siatką żeglarską, w którym stały stoliki i można było pić kawę, a pierwsze pomieszczenie było na dyskoteki. Miałam wtedy 18 lat. Taki Pan Mucha, też z Ołbina – starszy od spotykającej się w klubie młodzieży - nas pilotował, pilnował i nadzorował. Raz w tygodniu robiliśmy spotkania. Jeździliśmy do Andrzejówki i Wałbrzycha oraz do Kotliny Kłodzkiej na rajdy trzydniowe.

Ulubione sklepy Warzywniak na Walecznych był bardzo długo – ze 20 lat. Prowadziła to pani z Biskupina. Mój syn jak wracał ze szkoły to zawsze robił tam zakupy (ogórki kiszone albo kapustę kiszoną) i przynosił do domu.

Pralka Frania. Produkcja: Olkuska Fabryka Naczyń Emaliowanych. Projektant nieznany. 1963 r. Udostępnione przez Ewę Janeczko.

45Pani Ewa Janeczko

po lewej:

Aparat fotograficzny Balda Baldina, pamiątka po ojcu. Produkcja: Drezno, 1935 r. Udostępnione przez Ewę Janeczko

u góry, od lewej:

Młynek do przypraw. Produkcja: Polska Bielsko. Ok. 1950-1960 r. Udostępnione przez Ewę Janeczko

Młynek do przypraw KSB. Produkcja nieznana. Ok. 1940-1950 r. Udostępnione przez Ewę Janeczko

Page 48: Ołbin z pamięci

Pamiątkowe zdjęcie komunijneDanuty Tarnowskiej. Wrocław, 1962 r.

Page 49: Ołbin z pamięci

Pamiątkowe zdjęcie komunijneDanuty Tarnowskiej. Wrocław, 1962 r.

47Pani Danuta Tarnowska

Pani Danuta Tarnowska (ur. 1953 r.)

Urodziłam się we Wrocławiu w 1953 roku i zamieszkałam wraz z rodzicami na ul. Ładnej 1/9. Moi rodzice przybyli do Wrocławia w 1948 r. Mama ze wsi kieleckiej, a tato wraz z rodzicami przymusowo z okolic Wilna i tu się rodzice po-znali i zamieszkali.

Moje dzieciństwo w zasadzie spędziłam na Placu Grunwaldzkim, ale zapusz-czałam się wraz z koleżankami i kolegami również na Ołbin. Zimą obowiąz-kowo jeździło się na łyżwach na stawku w Parku Nowowiejskim a na sankach zjeżdżało z górki Nowowiejskiej. Latem w towarzystwie mamy i sąsiadek z ich dziećmi wyprawialiśmy się na całodzienne wycieczki nad Odrę w okolicach mostu Warszawskiego. Była to całodzienna wyprawa z kocami butelkami z kompotem i kanapkami. Tam bawiliśmy się i przy okazji zbieraliśmy pieczarki na wałach nadodrzańskich. Było ich wtedy całe mnóstwo no i potem mama robiła na nich zupę albo kopytka z sosem pieczarkowym… Podczas gdy my dzieci uganiałyśmy się po nadodrzańskich wałach nasze mamy miały ze sobą robótki ręczne i robiły serwetki ,firanki, szyły sukienki ,dziergały kapcie na drutach bądź szydełkowały.

Moja mama robiła przepiękne serwety na drutach. Taką serwetą udekorowany był stół na moją Pierwszą Komunię którą otrzymałam w 1962 roku w Kościele Św. Krzyża. Zachowałam w pamięci ten dzień, bo na tę okoliczność mama kupiła specjalnie serwis do kawy aby poczęstować gości zaproszonych na ciasto z okazji tej uroczystości.

Następnym wydarzeniem związanym z Ołbinem była praktyka zawodowa we Wrocławskich Zakładach Przemysłu Piekarniczego na ul. Sienkiewicza którą odbyłam podczas nauki w Liceum Ekonomicznym nr 2 we Wrocławiu. Na tej podstawie napisałam pracę maturalną której tematem był Zbyt Wyrobów Gotowych na podstawie WZPP czyli popularnym później Mamucie. Dziś nie ma chleba z Mamuta ani piekarni…

Page 50: Ołbin z pamięci

48Pani Danuta Tarnowska

od lewej:

Rodzice Danuty Tarnowskiej w okolicach wrocławskiego Zoo. Wrocław, ok. 1950 r.

Danuta Tarnowska wraz ze swoją mamą na wrocławskim rynku. Wrocław, ok. 1954-1955 r.

Danuta Tarnowska wraz ze swoimi rodzicami. Wrocław, ok. 1953-1954 r.

Page 51: Ołbin z pamięci

48Pani Danuta Tarnowska

od lewej:

Rodzice Danuty Tarnowskiej w okolicach wrocławskiego Zoo. Wrocław, ok. 1950 r.

Danuta Tarnowska wraz ze swoją mamą na wrocławskim rynku. Wrocław, ok. 1954-1955 r.

Danuta Tarnowska wraz ze swoimi rodzicami. Wrocław, ok. 1953-1954 r.

49

od lewej:

Kapelusz robiony na szydełku wykonany przez mamę Danuty Tarnowskiej. Wrocław. Ok. 1950-1960 r.

Serwetka wykonana na szydełku przez mamę Danuty Tarnowskiej. Wrocław, ok. 1950-1960 r.

od lewej:

Bluzka wykonana na szydełku przez mamę Danuty Tarnowskiej. Wrocław, ok. 1950-1960 r.

Kapcie z wełny wykonane przez mamę Danuty Tarnowskiej. Wrocław, ok. 1950-1960 r.

Pani Danuta Tarnowska

Page 52: Ołbin z pamięci

50Pani Danuta Tarnowska

od lewej:

Strona tytułowa pracy maturalnej Danuty Tarnowskiej. Wrocław, 1972 r.

Obrazek Komunijny Danuty Dorniak (obecnie Danuta Tarnowska). Wrocław, 1962 r. Udostępnione przez Danutę Tarnowską.

Page 53: Ołbin z pamięci

50Pani Danuta Tarnowska

od lewej:

Strona tytułowa pracy maturalnej Danuty Tarnowskiej. Wrocław, 1972 r.

Obrazek Komunijny Danuty Dorniak (obecnie Danuta Tarnowska). Wrocław, 1962 r. Udostępnione przez Danutę Tarnowską.

Page 54: Ołbin z pamięci

Barbara Strugała jako wzorowa uczennica. Zdjęcie wisiało na parterze w szkole. Zostało wykonane w zakładzie fotograficznym przy ul. Kluczborskiej. Wrocław, 1970 r.

Page 55: Ołbin z pamięci

Barbara Strugała jako wzorowa uczennica. Zdjęcie wisiało na parterze w szkole. Zostało wykonane w zakładzie fotograficznym przy ul. Kluczborskiej. Wrocław, 1970 r.

53Barbara Strugała

Barbara Strugała (ur. 1962 r.) zamieszkała przy ulicy Nowowiejskiej

Moja babcia, Maria Apanasowicz, przyjechała jako pierw-sza do Wrocławia z Olecka z moją mamą Genowefą, z jeszcze jedną córką i przypuszczam, że też z synem Bron-kiem. To było na wiosnę w 1946 r.

Z pociągu wysiedli na Dworcu Nadodrze. Dziadek Stanisław Soroka dojechał później. Najpierw babcia znalazła mieszkanie we Wrocławiu na ul. Pomorskiej. Dziadek miał kiedyś wypadek w cegielni, w której pracował. Cegłówka spa-dła mu na głowę i tak poważnie go zraniła, że z tego powodu przyznano mu rentę. Od tego momentu miewał bardzo silne bóle głowy. Mama opowiadała, że wtedy dzieci musiały chodzić po mieszkaniu na palcach. Natomiast, gdy dziadek siedział w fotelu i palił fajkę, to dzieci wiedziały, że ich tato jest w bardzo dobrym humorze. Dziadek był zapalonym komunistą i chodził na potajemne spotkania z innymi komunistami. Moja mama często mówiła, że jej tato inaczej wyobrażał sobie komunizm i na pewno byłby rozczarowany tym powojennym komunizmem. Kiedy jechał z dwoma córkami pociągiem do Wrocławia, to rozmawiał z jakimiś dwoma mężczyznami. Jeśli dobrze pamiętam opowiadania mamy, to w tym czasie dziadek miał znowu bardzo silne bóle głowy i mówił o tym, że jest komunistą. Gdy wysiedli z pociągu na Dworcu Nadodrze ci dwaj mężczyźni pod jakimś pretekstem odeszli z dziadkiem tak, że córki straciły dziadka z oczu. Długo nie wracał, więc córki zaczęły go szukać i nie znalazły. Babcia, gdy o tym się dowiedziała, zgłosiła zaginięcie swojego męża na milicji. Co jakiś czas tam przychodziła oglądać zdjęcia zmarłych mężczyzn. Na jednym z nim przypuszczalnie rozpoznała swojego męża. Prawdopodobnie został po-wieszony na drzewie. W rodzinie przypuszczało się, że PPS-owcy, przeciwnicy komunistów, zabili go. Został jako nieznany pochowany we wspólnym grobie. Na Osobowicach były takie pola nieoznaczone - porośnięte trawą i jak tam chodziłyśmy, to mama mówiła, że na pewno gdzieś na tym polu leży dziadek.

Drugą osobą z naszej rodziny, która zmarła we Wrocławiu była moja bab-cia. Było to w lutym w 1971 roku. Od tamtego czasu na Święto Wszystkich Świętych zbieraliśmy się przy grobie babci całą rodziną i  tak godzinami staliśmy przy nim.

Od urodzenia mieszkam we Wrocławiu, w tej samej kamienicy, tylko na początku w innym mieszkaniu byliśmy - w tym środkowym. W tej kamienicy był remont kapitalny, który trwał chyba 2 lata. W 1972 roku wrócilismy tutaj po tym remoncie. Wcześniej ta moja kuchnia należała do tamtego naszego, starego mieszkania. Te dwa pokoje były jednym dużym. Przed remontem nie było łazienek w mieszkaniach, tylko na klatce schodowej były wspólne ubikacje. Tylko niektóre mieszkania miały swoją ubikację czy łazienkę.

Rodzice wzięli ślub w 1951 roku. Tato był wojskowym, ale nie przez całe życie. Po pewnym czasie zrezygnował z tego.

Do żłobka chodziłam na Górnickiego w podwórzu, a do przedszkola na Nowowiejskiej, tam gdzie obecnie jest MOPS. Do szkoły podstawowej –na Jedności Narodowej, tam gdzie teraz jest gimnazjum. To była Szkoła Podstawowa nr 56 na ulicy Jedności Narodowej 117.

Zabawy lat dziecięcychByłam takim dzieciekiem, że więcej czasu spędzałam sama. Tutaj jak wcho-dzi się do parku im. E. Stein to takie drzewo stoi – dąb – (widać je z okna). Wszystkie pokolenia dzieciaków na tym drzewie się bawiły i wychowywały. Dzieci dalej się na nim bawią. Na tym drzewie była jeszcze jedna gruba ga-łąź, ale z biegiem lat tak się rozrosła, że uderzała w głowę ludzi, którzy szli ścieżką pod nią, dlatego ją obcięto. Wcześniej ta gałąź cieszyła się wśród dzieci dużą popularnością, bo najłatwiej było na nią wejść, a z niej na wyższe gałęzie. Ponieważ ta gałąź byłą pochylona, to dzieci często z niej zjeżdżały (ześlizgiwały się). W tym miejscu pień był wygładzony (wyślizgany) Na tym

Page 56: Ołbin z pamięci

54Barbara Strugała

drzewie się bawiłam… Podobnie, jak inne dzieci próbowałam wdrapać się na pień dębu, ale samodzielnie nigdy mi się to nie udało (jedynie przy pomocy innego dziecka). Z pobliskiej kamienicy z okna często krzyczała na nas starsza pani, (może pięćdziesięcioletnia, może sześćdziesięcioletnia) i kazała nam zejść z tego drzewa a nawet z trawnika. I choć niechętnie, to słuchaliśmy jej. W tamtych latach na trawnikach były ustawione tabliczki: Nie deptać trawni-ków. Gdy ta pani nie widziała, to na trawie znowu się bawiliśmy i robiliśmy m. in. fikołki i gwiazdy.

Na stare lata, to zaczynam doceniać to miejsce i nie wyobrażam sobie, że miałabym mieszkać gdzieś, gdzie nie mam za oknem parku i kościoła, gdzie brak w pobliżu stawu po którym pływają kaczki i łabędzie, a na przeciwko jest inny budynek albo okno wychodzi na podwórze. To mieszkanie jest zimne, narożne, nade mną jest strych, trzeba dużo węgla nosić na to czwarte piętro. Im starsza jestem, tym większy jest to mankment.

Wracając do zabaw lat dziecięcych…Chłopcy przede wszystkim w kapsle grali, w kolarzy grali, to były kapsle po alkoholu, po piwie. Zbierali te kapsle, bo tam były takie różne rysunki, przypuszczam, że to były herby związane z klubami sportowymi, piłkarskimi. Wydaje mi się, że kiedy nie mieli kapsli, to do tej zabawy wystarczyły im różnokolorowe guziki. Rysowali sobie na ziemi taki tor, kredą i później pstrykali – takie wyścigi kapsli urządzali. Chyba każdy chciał grać jako Ryszard Szurkowski (w ówczesnym czasie bardzo sławny polski kolarz). Próbowałam się włączyć do tych zabaw, ale chłopcy nie chcieli grać z dziewczynami.

Chłopcy często grali w piłkę nożną – w parku - w miejscu, gdzie obecnie jest plac zabaw. Za to dziewczynki mogły skakać w skakankę. Wtedy dziewczęta na WF-ie, w szkole nie uczyły się grać w piłkę nożną.

Przypomniało mi się, że w tym parku po wojnie były groby i jeszcze w latach 60-tych można było znaleźć małe szczątki ludzkie, a przy płocie okalającym plebanię leżały duże kamienie i chyba kamienne tablice. Tam i na podwórku często bawiliśmy się w Raz, dwa, trzy baba Jaga patrzy.

Grało się też w tzw chłopka – rysowało się na ziemi takie duże koło. Wewnątrz niego u samej góry rysowało się łuk (kształtem przypominał daszek czapki) a resztę koła dzieliło się kreską na pół od połowy daszka. W połowie koła, pod tą kreską, rysowało się 3-4 kwadraty (jeden pod drugim). Każde pole się nume-rowało 1,2,3… Numerowało się od pierwszgo kwadratu, przy którym rysowało się półkola, które ułatwiały rzut po przekątnej do połówki dużego koła i do czubka głowy (daszka) Oczywiście, najtrudniej było trafić w pole czubka głowy. Podobne jak w grze w klasy, ale nie to samo. Rzucało się kamień i się skakało. Raz na dwóch nogach, potem raz na jednej, raz na drugiej nodze i podnosiło się kamyk z pola, na którym był i na który się skoczyło – wtedy trudno było utrzymać równowagę na jednej nodze. Nie można było na linie stanąć. Inna zabawa polegała na tym, że rysowaliśmy duże koło i dzieliśmy je w miarę równo na tyle osób ile grało. Pola były naszymi państwami. Dawaliśmy im nazwę, np.: Polska, Rosja, NRD, którą pisaliśmy na swoim polu. Potem rzucało się nożem na ziemię sąsiada i gdy noż wbił się w ziemię można było, stojąc na własnym państwie, odkroić kawałek ziemi sąsiada – nogami nie można było wyjść poza granice swojego państwa. I tak kawałek po kawałku zabierało się czyjeś państwo. Oczywiście wygrała ta osoba, której państwo najbardziej się rozrosło. Rzadko się w to grało, pewnie przez to, że nóż nie zawsze był dostępny.

W gumę się skakało, dla mnie nie było życia, gdy w gumę nie mogłam skakać. Gdy nie miałam z kim skakać, to sobie gumę między dwoma drze-wami rozciągałam i skakałam sobie cała szczęśliwa. Ambicją było, żeby jak najwyżej skoczyć, aż do wysokości czubka głowy. Nawet buty ściągałyśmy, bo na bosaka było dużo łatwiej skoczyć tak wysoko. Potem podkolanówki były brudne, czarne od ziemi i mama denerwowała się, że trudno jej uprać je w rękach – teraz wcale się jej nie dziwię. Gdy pogoda nie sprzyjała i nie mogłam skakać w gumę na dworzu, to wychodziłam na korytarz na strychu i tam gumę zaczepiałam o szczebel poręczy i o krzesło, które przynosiłam z domu, i dalej skakałam.

W  chowanego się jeszcze bawiło i  w  berka, no i  na trzepaku jeszcze. Dzieciaki wisiały na nim i się przewijały. Jednego roku nie mogłam zrozumieć,

Page 57: Ołbin z pamięci

54Barbara Strugała

drzewie się bawiłam… Podobnie, jak inne dzieci próbowałam wdrapać się na pień dębu, ale samodzielnie nigdy mi się to nie udało (jedynie przy pomocy innego dziecka). Z pobliskiej kamienicy z okna często krzyczała na nas starsza pani, (może pięćdziesięcioletnia, może sześćdziesięcioletnia) i kazała nam zejść z tego drzewa a nawet z trawnika. I choć niechętnie, to słuchaliśmy jej. W tamtych latach na trawnikach były ustawione tabliczki: Nie deptać trawni-ków. Gdy ta pani nie widziała, to na trawie znowu się bawiliśmy i robiliśmy m. in. fikołki i gwiazdy.

Na stare lata, to zaczynam doceniać to miejsce i nie wyobrażam sobie, że miałabym mieszkać gdzieś, gdzie nie mam za oknem parku i kościoła, gdzie brak w pobliżu stawu po którym pływają kaczki i łabędzie, a na przeciwko jest inny budynek albo okno wychodzi na podwórze. To mieszkanie jest zimne, narożne, nade mną jest strych, trzeba dużo węgla nosić na to czwarte piętro. Im starsza jestem, tym większy jest to mankment.

Wracając do zabaw lat dziecięcych…Chłopcy przede wszystkim w kapsle grali, w kolarzy grali, to były kapsle po alkoholu, po piwie. Zbierali te kapsle, bo tam były takie różne rysunki, przypuszczam, że to były herby związane z klubami sportowymi, piłkarskimi. Wydaje mi się, że kiedy nie mieli kapsli, to do tej zabawy wystarczyły im różnokolorowe guziki. Rysowali sobie na ziemi taki tor, kredą i później pstrykali – takie wyścigi kapsli urządzali. Chyba każdy chciał grać jako Ryszard Szurkowski (w ówczesnym czasie bardzo sławny polski kolarz). Próbowałam się włączyć do tych zabaw, ale chłopcy nie chcieli grać z dziewczynami.

Chłopcy często grali w piłkę nożną – w parku - w miejscu, gdzie obecnie jest plac zabaw. Za to dziewczynki mogły skakać w skakankę. Wtedy dziewczęta na WF-ie, w szkole nie uczyły się grać w piłkę nożną.

Przypomniało mi się, że w tym parku po wojnie były groby i jeszcze w latach 60-tych można było znaleźć małe szczątki ludzkie, a przy płocie okalającym plebanię leżały duże kamienie i chyba kamienne tablice. Tam i na podwórku często bawiliśmy się w Raz, dwa, trzy baba Jaga patrzy.

Grało się też w tzw chłopka – rysowało się na ziemi takie duże koło. Wewnątrz niego u samej góry rysowało się łuk (kształtem przypominał daszek czapki) a resztę koła dzieliło się kreską na pół od połowy daszka. W połowie koła, pod tą kreską, rysowało się 3-4 kwadraty (jeden pod drugim). Każde pole się nume-rowało 1,2,3… Numerowało się od pierwszgo kwadratu, przy którym rysowało się półkola, które ułatwiały rzut po przekątnej do połówki dużego koła i do czubka głowy (daszka) Oczywiście, najtrudniej było trafić w pole czubka głowy. Podobne jak w grze w klasy, ale nie to samo. Rzucało się kamień i się skakało. Raz na dwóch nogach, potem raz na jednej, raz na drugiej nodze i podnosiło się kamyk z pola, na którym był i na który się skoczyło – wtedy trudno było utrzymać równowagę na jednej nodze. Nie można było na linie stanąć. Inna zabawa polegała na tym, że rysowaliśmy duże koło i dzieliśmy je w miarę równo na tyle osób ile grało. Pola były naszymi państwami. Dawaliśmy im nazwę, np.: Polska, Rosja, NRD, którą pisaliśmy na swoim polu. Potem rzucało się nożem na ziemię sąsiada i gdy noż wbił się w ziemię można było, stojąc na własnym państwie, odkroić kawałek ziemi sąsiada – nogami nie można było wyjść poza granice swojego państwa. I tak kawałek po kawałku zabierało się czyjeś państwo. Oczywiście wygrała ta osoba, której państwo najbardziej się rozrosło. Rzadko się w to grało, pewnie przez to, że nóż nie zawsze był dostępny.

W gumę się skakało, dla mnie nie było życia, gdy w gumę nie mogłam skakać. Gdy nie miałam z kim skakać, to sobie gumę między dwoma drze-wami rozciągałam i skakałam sobie cała szczęśliwa. Ambicją było, żeby jak najwyżej skoczyć, aż do wysokości czubka głowy. Nawet buty ściągałyśmy, bo na bosaka było dużo łatwiej skoczyć tak wysoko. Potem podkolanówki były brudne, czarne od ziemi i mama denerwowała się, że trudno jej uprać je w rękach – teraz wcale się jej nie dziwię. Gdy pogoda nie sprzyjała i nie mogłam skakać w gumę na dworzu, to wychodziłam na korytarz na strychu i tam gumę zaczepiałam o szczebel poręczy i o krzesło, które przynosiłam z domu, i dalej skakałam.

W  chowanego się jeszcze bawiło i  w  berka, no i  na trzepaku jeszcze. Dzieciaki wisiały na nim i się przewijały. Jednego roku nie mogłam zrozumieć,

55Barbara Strugała

że wcześniej mogłam się normalnie przewinąć przez trzepak, taki dwupo-ziomowy, ale niski – u  góry poprzeczka i  pośrodku trzepaka poprzeczka, a następnego roku już nie mogłam się przewinąć, bo uderzyłam się w głowę, gdy się przewinęłam. Urosłam. Ale nie odpuściłam, tylko już chowałam głowę – bardziej się kuliłam podczas fikołka. Najtrudniej jest zrobić ten fikołek do przodu. Trzeba bardzo mocno trzymać poprzeczkę trzepaka pod kolanami, żeby nie spaść z niego.

Czasami bawiliśmy się w podchody. Niemalże na co dzień bawiliśmy się czy to w parku (gdy pogoda dopisała) czy to na klatce schodowej, czy to w szkole na przerwach w grę pomidor, państwa i miasta (zaczynające się na konkretną literę, np; na a), w piekło i niebo – odpowiednio składało się papier i z jednej strony w środku malowało się go kredką na niebiesko – niebo –, a drugą po-łowę na czerwono – piekło. Trzeba było odgadnąć, gdzie jest piekło, a gdzie niebo. No i oczywiście też bawiliśmy się w Papier i nożyce. W szkole na WF-ie często graliśmy w Gąski, gąski do domu albo w Dwa ognie.

Gdy ja i moja siostra byłyśmy malutkie, to mama dawała nam pokrywki od garnków, byśmy nimi się bawiły. Mama w kuchni gotowała a my, będąc blisko niej, uderzałyśmy pokrywką o pokrywkę i mamie ten hałas w ogóle nie przeszkadzał.

Dzieciaki nie miały zabawek, tak jak teraz. Więcej na dworzu się było. Rzadko się zdarzało, żeby dzieci zapraszały się wzajemnie do mieszkania, nawet pod nieobecność rodziców. Któregoś razu, a to malutka musiałam być, do przedszkola na pewno chodziłam, z  koleżanką z  sąsiedniej kamienicy, może ze dwa lata starsza ode mnie była, na korytarzu usiadłyśmy. Taką małą lalę miałam, ona chyba też i razem ubranko dla tych lal szyłyśmy. Pamiętam jak trudno mi się szyło i  jaka byłam dumna z siebie, gdy skończyłam szyć ubranko.

Miałam lalę, ale jak 7 albo 8 lat miałam… Ona była kupiona pod koniec lat 60-tych, może najpóźniej w 1970 r. Dostałam ją – moja babcia pocho-dziła z Białorusi – tam została jej cała rodzina. Wcześniej nie można było wyjeżdżać za granicę, był zakaz wyjazdu. Gdy otworzyli granicę, czyli to

musiało być po 1968 roku, to pojechała tę swoją rodzinę odwiedzić w Drugiej Osinówce z najstarszą córką, Anią, i  z wnukiem, Krzyśkiem. Prawie cała wioska składała się z Apanasowiczów – bliższych i dalszych krewnych mojej babci. Prawdopodobnie w Mińsku kupiła trochę rzeczy, między innymi tę lalę dla mnie. Moja mama dała pieniądze na nią. Początkowo byłam rozczarowana tą lalą, bo nie chodziła, a babcia kupiła też na Białorusi drugą lalę, która cho-dziła i ją przeznaczyła na sprzedaż. Oczywiście przyzwycziłam się do swojej lali. Jej największym atutem było to, że miała włosy i  można było ją czesać, a po latach widzę, że też ma ładną buźkę. Teraz przypomniało mi się, że gdy uzbierałam pieniążki, to któregoś roku kupiłam zabawkowy, z żółtego plastiku zestaw frzyzjerski i na włosach tej lali bawiłam się we fryzjera.

Lala z Białorusi, ale rodzina polska. Tak jak większość ludzi we Wrocławiu jest z tamtych okolic. Większość na tych ziemiach zachodnich, to z tamtych stron przyjechała, z Ukrainy, Białorusi, z Litwy.

W domu się nie przelewało. Jednego roku mama kupiła zwykły zeszyt w kratkę, 16-nasto kartkowy i kredki i to był prezent pod choinkę. A innego roku na gwiazdkę kupiła coś takiego, takie kostki, lego, nie-lego nie wiem, jak to nazwać - takie puzzle. Musiałam wtedy do przedszkola chodzić. To tylko pamiętam te dwa prezenty pod choinkę przez całe moje życie. Wyjątkowa rzecz, dlatego ją zachowałam. Jednak na święta mama zawsze starała się, żeby było dużo jedzenia świątecznego. Był bigos z dużą ilością mięsa, dużo suszonej za naszym piecem kiełbasy zwyczajnej (która wtedy była smaczna), sernik, sałatka jarzynowa. Mama robiła bardzo czasochłonny tort. Ale był pyszny. Wszyscy się nim objadaliśmy. No i oczywiście porządki świąteczne. Choćby nie wiem co się działo, to na święta mama zawsze sprzątała całe mieszkanie i prała firanki, zasłony, pościel. Tak, że na święta pachniało w mieszkaniu czystością i jedzeniem. W ogóle kiedyś przed świętami czuło się już na klatce schodwej zapach gotowanych przez sąsiadów potraw. Obecnie już tego nie ma - większość ludzi kupuje na święta gotowe jedzenie.

Gdy już zaczęłam pracować i mogłam dawać pieniądze na żywność, to już każdego roku starałam się, żeby synowie mojej siostry mieli zabawki pod

Page 58: Ołbin z pamięci

56Barbara Strugała

choinką. Dla dorosłych, z reguły, robiliśmy tylko symboliczne prezenty, np. chusteczki do nosa.

Miałam dość sporo lalek (przypuszczam, że część z nich odziedziczyłam po mojej starszej siostrze), ale nie były takie jak ta z włosami, którą zachowałam do dzisiaj. Ta była najlepsza, taka odświętna. Takie włosy. Te inne, to całe z plastiku były, nawet włosy.

W kuchni obok maszyny do szycia stał stół, taki starego typu. Była w nim jakby szuflada z otworami na miski. W miskach myło się naczynia. Jak pod tym stołem byłam, to mama pokazała mi jak założyć koc i miałam taki niby namiot i w tym namiocie się bawiłam. Byłam blisko mamy, potrzebowa-łam jej obecności, jej bliskości. Tak, po latach doceniam ją, że jak coś szyła, a ja chciałam jakąś sukieneczkę dla lali, to na początku była zła, ale zawsze coś mi dla lali uszyła.

Jestem wychowana na filnie Szatan z siódmej klasy, na takim wzorcu. Na Niesamowitych przygodach Marka Piegusa było pokazane, że dzieciak słucha dorosłego i liczy się z jego zdaniem, z rodzicami nie dyskutuje. Nie przypomi-nam sobie, żebym w szkole nauczycielowi kiedyś przerywała. W pierwszych klasach podstawówki pamiętam, że się zdarzało, że nauczyciel linijką dzieci po rękach uderzał, ale to bardzo rzadko. Jeszcze były takie stare ławki, jak chyba w Marku Piegusie. Siedzenia były razem z blatem, który był pod skosem, a na środku blatu miejsce na kałamaż. Ja już byłam z tego czasu, że pióra były, ale już nie trzeba było namaczać je w kałamażu, na tę gumkę się naciagało atra-ment. Moja siostra miała pecha, że jeszcze te kałamaże były. Miała warkoczyki splecione i związane białymi kokardkami i chłopcy, którzy za nią siedzieli jej te kokardy w kałamażu moczyli. Mama się później denerwowała, że te kokardki są brudne. Wiadomo to trudno doprać z atramentu. Natomiast ojciec pokazał mojej siostrze, jak ma bić się z chłopakami, żeby więcej nie brudzili jej kokard.

OłbinTu na dole mojej kamienicy na rogu był sklep z tkaninami, potem przez parę lat sklep ze sprzętem AGD. Któregoś roku mama kupiła tam niemiecką pralkę.

Obecnie znajduje się tutaj sklep Ekierka tzw. papierniczy i z zabawkami. Tutaj, gdzie obecnie jest sklep spożywczy, to był szewc. A tam, gdzie jest sklep z używaną odzieżą, to była drogeria. Tu, gdzie jet lombard był szklarz. Dalej, tu gdzie jest Hert, to od kiedy pamiętam, był fryzjer i kosmetyczka. Naprawa sprzętu RTV znajdowała się obok - obecnie tam sprzedają kawę i słodycze. Na rogu Barlickiego i Nowowiejskiej był sklep spożywczy, można w nim było kupić cukierki, jajka, chleb, itd. W tym podwórku, gdzie jest Biedronka była Sobótka, ciastka piekli. To była duża państwowa piekarnia Sobótka. Jej towary były naprawdę smaczne. Piekli paluszki. Ostatnio rozmawiałam z pewnym lekarzem i powiedział, że markizy dobre robili. Na moim podwórzu były dwa budynki i, chyba, stolarze tam pracowali. Obydwa budynki już zrównano z zie-mią. Na ich miejscu parkują samochody. Tam, bliżej Jedności Narodowej – jak się w podwórze wchodziło, to był szklarz. Moja mama tam sobie dała lustra dorobić do toaletki. Tej która stoi u mnie w przedpokoju. Jest wygodna tu ma jedno skrzydło, tu drugie i można z każdej strony się obejrzeć.

SzkołaW szkole średniej byłam w Zespole Szkół Włókienniczo-Odzieżowych.

Najpierw przez dwa lata mojej nauki szkoła znajdowała się na pl. Teatralnym, a później za hotelem Monopol. W czasie przerwy lekcyjnej przechodziło się z jednego budynku do drugiego. Prawdopodobnie, w tym budynku za Monopolem, tuż po wojnie też była szkoła krawiecka i chyba właśnie do niej chodziła moja mama. Jestem krawcową z zawodu. Nie czułam pociągu do tego, żeby szyć, ale mama nie za bardzo potrafiła mi doradzić do jakiej szkoły pójść. W końcu myślałam, że lepiej by było, gdybym poszła do ogólniaka. Poszła mama ze mną do kuratorium w tym Urzędzie Wojewódzkim i po prostu uzręd-niczka w błąd nas wprowadziła. Powiedziała, że jeżeli skończę szkołę zawodową i zdam maturę, to będę miała takie same szanse, żeby zdawać na studia jak po ogólniaku, a będę miała jeszcze dodatkowo zawód. A znowu ze szkoły, na-uczycielka – wychowawczyni kierowała mnie do szkoły ekonomicznej. Bałam się matematyki, myślałam, że z matematyką sobie nie poradzę. Bo ja bardziej

Page 59: Ołbin z pamięci

56Barbara Strugała

choinką. Dla dorosłych, z reguły, robiliśmy tylko symboliczne prezenty, np. chusteczki do nosa.

Miałam dość sporo lalek (przypuszczam, że część z nich odziedziczyłam po mojej starszej siostrze), ale nie były takie jak ta z włosami, którą zachowałam do dzisiaj. Ta była najlepsza, taka odświętna. Takie włosy. Te inne, to całe z plastiku były, nawet włosy.

W kuchni obok maszyny do szycia stał stół, taki starego typu. Była w nim jakby szuflada z otworami na miski. W miskach myło się naczynia. Jak pod tym stołem byłam, to mama pokazała mi jak założyć koc i miałam taki niby namiot i w tym namiocie się bawiłam. Byłam blisko mamy, potrzebowa-łam jej obecności, jej bliskości. Tak, po latach doceniam ją, że jak coś szyła, a ja chciałam jakąś sukieneczkę dla lali, to na początku była zła, ale zawsze coś mi dla lali uszyła.

Jestem wychowana na filnie Szatan z siódmej klasy, na takim wzorcu. Na Niesamowitych przygodach Marka Piegusa było pokazane, że dzieciak słucha dorosłego i liczy się z jego zdaniem, z rodzicami nie dyskutuje. Nie przypomi-nam sobie, żebym w szkole nauczycielowi kiedyś przerywała. W pierwszych klasach podstawówki pamiętam, że się zdarzało, że nauczyciel linijką dzieci po rękach uderzał, ale to bardzo rzadko. Jeszcze były takie stare ławki, jak chyba w Marku Piegusie. Siedzenia były razem z blatem, który był pod skosem, a na środku blatu miejsce na kałamaż. Ja już byłam z tego czasu, że pióra były, ale już nie trzeba było namaczać je w kałamażu, na tę gumkę się naciagało atra-ment. Moja siostra miała pecha, że jeszcze te kałamaże były. Miała warkoczyki splecione i związane białymi kokardkami i chłopcy, którzy za nią siedzieli jej te kokardy w kałamażu moczyli. Mama się później denerwowała, że te kokardki są brudne. Wiadomo to trudno doprać z atramentu. Natomiast ojciec pokazał mojej siostrze, jak ma bić się z chłopakami, żeby więcej nie brudzili jej kokard.

OłbinTu na dole mojej kamienicy na rogu był sklep z tkaninami, potem przez parę lat sklep ze sprzętem AGD. Któregoś roku mama kupiła tam niemiecką pralkę.

Obecnie znajduje się tutaj sklep Ekierka tzw. papierniczy i z zabawkami. Tutaj, gdzie obecnie jest sklep spożywczy, to był szewc. A tam, gdzie jest sklep z używaną odzieżą, to była drogeria. Tu, gdzie jet lombard był szklarz. Dalej, tu gdzie jest Hert, to od kiedy pamiętam, był fryzjer i kosmetyczka. Naprawa sprzętu RTV znajdowała się obok - obecnie tam sprzedają kawę i słodycze. Na rogu Barlickiego i Nowowiejskiej był sklep spożywczy, można w nim było kupić cukierki, jajka, chleb, itd. W tym podwórku, gdzie jest Biedronka była Sobótka, ciastka piekli. To była duża państwowa piekarnia Sobótka. Jej towary były naprawdę smaczne. Piekli paluszki. Ostatnio rozmawiałam z pewnym lekarzem i powiedział, że markizy dobre robili. Na moim podwórzu były dwa budynki i, chyba, stolarze tam pracowali. Obydwa budynki już zrównano z zie-mią. Na ich miejscu parkują samochody. Tam, bliżej Jedności Narodowej – jak się w podwórze wchodziło, to był szklarz. Moja mama tam sobie dała lustra dorobić do toaletki. Tej która stoi u mnie w przedpokoju. Jest wygodna tu ma jedno skrzydło, tu drugie i można z każdej strony się obejrzeć.

SzkołaW szkole średniej byłam w Zespole Szkół Włókienniczo-Odzieżowych.

Najpierw przez dwa lata mojej nauki szkoła znajdowała się na pl. Teatralnym, a później za hotelem Monopol. W czasie przerwy lekcyjnej przechodziło się z jednego budynku do drugiego. Prawdopodobnie, w tym budynku za Monopolem, tuż po wojnie też była szkoła krawiecka i chyba właśnie do niej chodziła moja mama. Jestem krawcową z zawodu. Nie czułam pociągu do tego, żeby szyć, ale mama nie za bardzo potrafiła mi doradzić do jakiej szkoły pójść. W końcu myślałam, że lepiej by było, gdybym poszła do ogólniaka. Poszła mama ze mną do kuratorium w tym Urzędzie Wojewódzkim i po prostu uzręd-niczka w błąd nas wprowadziła. Powiedziała, że jeżeli skończę szkołę zawodową i zdam maturę, to będę miała takie same szanse, żeby zdawać na studia jak po ogólniaku, a będę miała jeszcze dodatkowo zawód. A znowu ze szkoły, na-uczycielka – wychowawczyni kierowała mnie do szkoły ekonomicznej. Bałam się matematyki, myślałam, że z matematyką sobie nie poradzę. Bo ja bardziej

57Barbara Strugała

jestem humanistą, a nie matematykiem. Też takie głupie strachy były, bo nale-żałam do tych najlepiej uczących się w klasie. A właściwie w każdej nowej klasie się bałam, że sobie nie poradzę. Skończyłam tę szkołę, ale później na studia nie poszłam, bo zdrowie mamy podupadało i dyrektorka powiedziała, żebym do pracy poszła, bo mama choruje i w ten sposób, żebym mamie pomogła.

Ceramiczny kominiarzMam starszą siostrę – o 10 lat. Pewnego razu od ojca dostałam jakieś pieniążki i odłożyłam je. Mama mnie tego uczyła, żeby odkładać pieniądze, jak od niego dostaję. Nie wiem, jak to było, czy któregoś razu z mamą w sklepie byłam i widziałam kominiarza i mi się spodobał i go chciałam. Mama nie mogła ze mną pójść do sklepu po tego upatrzonego kominiarza, ale moja siostra miała dobry dzień i ze mną poszła. Ja chciałam wyższego, ale ona mi doradziła tego i nie wiem, w którym momencie się zorientowałam, że ten jest ładniejszy, ma lepiej wypracowaną buzię. Myślę, że to było w roku 1972. Kupiłam go od prywatnych handlowców. Sprzedawali różne rzeczy: ceramikę, zapinki do włosów, naszyjniki, ubrań tam raczej nie było, ale były paski. To było kupione w sklepie na rogu Jedności Narodowej i Roosevelta.

Maszyna do szyciaU mnie w pokoju stoi maszyna do szycia. Mama pracowała jako szwaczka na ulicy Prostej w Intermodzie, szyła garnitury. To był Zakład Państwowy i on był tak dobrej renomy, że z zachodu przyjeżdżali i kupowali te garnitury. W za-kładzie zmieniali maszyny i mama kupiła właśnie tę. Póżniej kupiła maszynę wieloczynnościową (z którą od początku były kłopoty) – może na początku lat 80-tych i chciała wyrzucić tę starą maszynę. Mama nie pozbyła się jej jednak dzięki temu, że ja w szkole szyłam na różnych maszynach i doceniałam tę starą, która szyła najlepiej z tych wszystkich, które poznałam. I mama często mówiła, że tylko dzięki mnie ją zachowała. Na tamtej starej w dalszym ciągu można szyć, a na tej nowszej właściwie to można tylko obrzucać. Od początku szwankowała. Każda z maszyn ma swoją szafkę.

DyskotekiChodziłam na dyskoteki i prywatki. Koleżanki mnie do grzechu namówiły, bo ja byłam grzeczna. To musiał być koniec podstawówki, początek szkoły średniej, skończone 15 lat miałam na pewno. Mama się zgodziła, w po-bliżu była taka dyskoteka, że nie trzeba było mieć tych 17, czy 18 lat. To było przed pl. Westerplatte. Nie pamiętam jak ta uliczka się nazywa. To może być Walecznych. Tam był klub młodzieżowy. Młodzież to prowadziła. Nie było dorosłego opiekuna. Przynajmniej nie przypominam sobie, żebym ta-kiego widziała. Jeden taki chłopak nadużywający alkoholu przychodził, dosyć agresywny. Dziwiłam się, że chłopcy nic z nim nie robili, bo widać było, że przychodził burdę robić. Po latach tak myślę, że dobrze, że nie reagowali, bo po kościach się rozeszło i on się uspokoił i do rękoczynów nie doszło.

Page 60: Ołbin z pamięci

58Barbara Strugała

od lewej:

Barbara Strugała z ojcem na ulicy Barlickiego. Wrocław, 1963 r.

Barbara Strugała wraz ze swoja grupą w żłobku. Wrocław, 1963 r.

od lewej:

Barbara Strugała wraz z dziećmi z jej grupy. Ulica Górnickiego, Wrocław, 1964 r.

Barbara Strugała w żłobku, Wrocław, 1963 r.

Page 61: Ołbin z pamięci

58Barbara Strugała

od lewej:

Barbara Strugała z ojcem na ulicy Barlickiego. Wrocław, 1963 r.

Barbara Strugała wraz ze swoja grupą w żłobku. Wrocław, 1963 r.

od lewej:

Barbara Strugała wraz z dziećmi z jej grupy. Ulica Górnickiego, Wrocław, 1964 r.

Barbara Strugała w żłobku, Wrocław, 1963 r.

59Barbara Strugała

od lewej:

Barbara Strugała grająca na pianinku w żłobku. Wrocław, 1965 r.

Barbara Strugała w Szkole Podstawowej nr 56. Wrocław, 1970 r.

od lewej:

Barbara Strugała w Szkole Podstawowej nr 56. Wrocław, 1970-1971

Barbara Strugała w Szkole Podstawowej nr 56. Wrocław, 1971-1972

Page 62: Ołbin z pamięci

60Barbara Strugała

od lewej:

Barbara Strugała na pamiątkowym zdjęciu z I Komunii Świętej Wrocław, 1971 r.

Barbara Strugała wraz z rodziną. I Komunia Święta. Z tyłu kościół św. Michała Archanioła. Wrocław, 1971 r.

od lewej:

Pamiątkowe zdjęcie z Rocznicy I Komunii Świetej Barbary Strugały. Wrocław, 1972 r.

Siostra Barbary Strugały z ojcem w parku im. E. Stein. Wrocław, 1963 r.

Siostra Barbary Strugały na swoim ślubie. Kościół św. Michała Archanioła. Wrocław, 1975 r.

Page 63: Ołbin z pamięci

60Barbara Strugała

od lewej:

Barbara Strugała na pamiątkowym zdjęciu z I Komunii Świętej Wrocław, 1971 r.

Barbara Strugała wraz z rodziną. I Komunia Święta. Z tyłu kościół św. Michała Archanioła. Wrocław, 1971 r.

od lewej:

Pamiątkowe zdjęcie z Rocznicy I Komunii Świetej Barbary Strugały. Wrocław, 1972 r.

Siostra Barbary Strugały z ojcem w parku im. E. Stein. Wrocław, 1963 r.

Siostra Barbary Strugały na swoim ślubie. Kościół św. Michała Archanioła. Wrocław, 1975 r.

61Barbara Strugała

Kominiarz ceramiczny, którego Barbara Strugała kupiła sobie sama z odłożonych pieniędzy. Zakupu dokonała u prywatnych handlowców na rogu ul. Jedności Naro-dowej i Roosevelta. Wrocław, ok. 1960-1970 r.

Page 64: Ołbin z pamięci

62Barbara Strugała

od lewej:

Czajnik aluminiowy, używany w rodzinnym domu Barbary Strugały. Wrocław, ok. 1960-1970 r.

Lalka najlepsza z najlep-szych – prezent od babci, z jej podróży na Białoruś. Ok. 1960 r. Udostępnione przez Barbarę Strugałę.

od lewej:

Puzzle dla dzieci z polskimi ptakami. Wrocław, ok. 1960 r. Udostępniła Barbara Strugała.

Pokrywka, którą dostawała do zabawyod swojej mamy Barbara Strugała. Wrocław, ok. 1960 r.

Page 65: Ołbin z pamięci

62Barbara Strugała

od lewej:

Czajnik aluminiowy, używany w rodzinnym domu Barbary Strugały. Wrocław, ok. 1960-1970 r.

Lalka najlepsza z najlep-szych – prezent od babci, z jej podróży na Białoruś. Ok. 1960 r. Udostępnione przez Barbarę Strugałę.

od lewej:

Puzzle dla dzieci z polskimi ptakami. Wrocław, ok. 1960 r. Udostępniła Barbara Strugała.

Pokrywka, którą dostawała do zabawyod swojej mamy Barbara Strugała. Wrocław, ok. 1960 r.

Page 66: Ołbin z pamięci
Page 67: Ołbin z pamięci

65Beata Kryg

Beata Kryg (ur. w 1964 roku)Ulica Edyty Stein

Data mojego urodzenia ma znaczenie dla tej opowieści, ponieważ mogę opowiedzieć o ospie we Wrocławiu.

Wrocław – miastem strzeżonym Niestety w pewien sposób stałam się jej ofiarą. Moja mama była w ciąży i zo-stała zaszczepiona dwa razy. Szczepiono do września w 1963 roku. Mama została zaszczepiona raz, później drugi – będąc już ze mną w ciąży. Później leżała na podtrzymaniu ciąży i ja nie mam już odporności. Od dziecka, za duże pieniądze, nabywam sobie tą odporność. Myślę, że to jest skutek uboczny tej szczepionki. Pytałam wielu lekarzy, ale badania nie potwierdziły. Jak miasto Wrocław poradziło sobie z problemem ospy? Było to możliwe chyba tylko w poprzednim systemie – zamknięcie miasta, uczynienie go miastem strzeżo-nym. Tato mi opowiadał, że w wakacje w 1965 roku, jak się jechało pociągiem i tak dla żartu, żeby zdobyć miejsca powiedziało Wrocław jedzie, to ludzie tak uciekali, że aż zostawiali bagaże i przedział był wolny. Nawet nie tyle, że można było usiać, co położyć się i spać, taka psychoza strachu była. Nie wiem, czy w obecnych warunkach jest możliwa taka organizacja, jakby jakaś ebola, czy coś podobnego się w mieście pojawiło. Czy tylu wolontariuszy by pracowało za darmo po n-godzin. Zresztą ci z czasów ospy we Wrocławiu nie dostali nawet podziękowań, bo ja czytam na ten temat. Czytałam wspomnienia doktora Sobkowa, który pracował w pogotowiu. Z mężem (bo jestem bibliotekarką) znaleźliśmy książkę pana Zielińskiego Żołnierze grzechu. On ma koncepcję, że to była broń bakteriologiczna Rosjan wieziona do NRD, a po prostu pociąg stał we Wrocławiu i jacyś złodzieje się tam włamali, bo myśleli, że Bóg wie co tak strzegą, może złoto. Wyrwało się im to spod kontroli, tak jak amerykanom AIDS z laboratoriów.

Mieszkan na Ołbinie od 1965 roku – najpierw na rogu Nowowiejskiej i Reja. Była to bardzo ciekawa kamienica, w której Niemcy mieli hotel garnizonowy

i tato jak malował mieszkanie to bardzo marudził, ponieważ były nabite na jednej linii gwoździki pod sufitem – jeden obok drugiego – one podtrzy-mywały tapetę. Przy którymś remoncie tato zdecydował się – ponieważ to śmierdziało, farba była na mączce rybnej – zerwać to do tynku. Tam były niemieckie gazety. Nie zachowały się, bo musieliśmy je namoczyć.

Tato opowiadał o tym, że jak Niemcy uciekali w 1945 roku, to chowali swoje skarby w piecach. Często to były fotografie, zestawy sztućców, czy komplety garnków lub klejnoty. Piec jest tak skonstruowany, że ma takie dwa kółeczka, które trzeba odbijać raz na rok, żeby wybrać stamtąd sadzę, żeby się nie za-paliła. W kamienicy krążyła historia, że ktoś z Niemców zapakował rodzinne klejnoty i panowie zdunowie znaleźli ten skarb, tylko się nie podzielili z władzą ludową. Sprawa by się nie wydała, gdyby jeden z nich nie upił się w knajpie i nie zaczął opowiadać o tym, co znaleźli. Zabrano im oczywiście skarb i poszli do więzienia. Gdyby siedzieli cicho i dogadali się z właścicielem mieszkania, to by nic się nie stało. Takich historii było dużo po 1945 roku, szczególnie jak osiedlali się tu ludzie, najczęściej na Poniatowskiego i Jedności Narodowej. Ponieważ dworzec Nadodrze był tutaj jedynym połączeniem kolejowym. Poza tym plotka głosiła, że wojna będzie, Niemcy tu wrócą a Amerykanie bombę rzucą, to trzeba było osiedlać się jak najbliżej dworca - drogi ewakuacji. To była bardzo ciekawa dzielnica, raz że blisko Kiercelak czyli plac Nowy Targ, zamieniony na składowisko dóbr odzyskanych. Poza tym te uliczki przy Hali Targowej na których zawsze Cyganki stały. Ciężko było przez most przejść, bo one obstawiały cztery rogi mostu Piaskowego i jak się szło na piechotę, to ciężko było się przebić. Do lat 70-tych ludzie z pijawkami w słoikach tam z boku stali, taki folklor. Hala też inaczej wyglądała - słomiane zasłony.

Wracając do Ołbina, ulica Ołbińska jest niedaleko, ale nie jest na Ołbinie. To było mylnie przetłumaczone Elblingstasse. Póżniej się dokopali, że to po-winna być Elbląska, ale nie zmieniali tego. Są takie plany Wrocławia, mój syn

Page 68: Ołbin z pamięci

66Beata Kryg

widział, gdzie na niemieckiech planach są nanoszone czarnym i czerwonym tuszem polskie nazwy, poprzekreślane.

Na pewno znacie Krypalskiego, który miał salonik na Wincentego, dawnych Obrońców Pokoju. Emil Krypaslki – tam jest teraz wytwórnia ram, polecam to miejsce, bo jest jak z Harrego Pottera – oni mają u góry, na murze ten napis „Emil Krypalski”. Nie wiem co to było, ale zachowali ten napis i można by było ich zapytać co tam było. Kiedyś tych napisów było więcej, po 1945 roku napisy skuwano, teraz się restauruje. Jest mnóstwo tutaj ciekawych perełek.

Mój tata przyjechał do Wrocławia we wczesnych latach 50-tych. Pamięta jeszcze Wrocław – morze gruzu. Odgruzowywał – był kierowcą. Pamięta, że na Krzykach były olbrzymie kupy gruzu wielkości trzy cztero-piętrowej kamienicy. Samochód nie mógł przejechać, były po prostu ścieżki. Mój brat ma takie zdjęcia, gdzie widać, że z ulicy został tylko krawężnik albo kawałek chodnika. Tam gdzie jest kampus na Szczytnickiej, obecnie księgarnia na rogu, zachował się kawałek torów kolejki, która cegłę, często średniowieczną cegłę wrocławską, ołbińską odwoziła do Warszawy. Najpierw kolejką na Dworzec Główny i później do Warszawy Cały naród odbudowuje swoją stolicę. Tutaj mniej zbombardowano, ale Niemcy w oblężeniu w 1945 rok burzyli narożne kamienice po to, żeby żaden snajper się nie zagościł i nie miał ostrzału na całą okolicę. Na mojej ulicy widać w dzień, że kamienice runęły, bo ugiął się bruk. Kamienica musiała na niego runąć, bo jest porysowany, uszkodzony taki trójkąt na bruku. Widać mnóstwo uwięźniętych kul, stąd tu się kręci filmy o wojnie. Na przykład na Barlickiego, kręcono film Pętla – grał w nim Holoubek i jest zdjęcie jak idzie ulicą. Ta ulica grała w wielu filmach, też zagranicznych, bo to jest jedna z niewielu ulic idąca łukiem. Niemcy tak jak amerykanie planowali na planie kwadratu czy prostokąta, a ona jest zakręcona.

Wracamy do lat 60-tych, mojej młodości. Zaczęłam chodzić do Szkoły Podstawowej nr 1 i tam była Pani Irena Mróz. Została ona wywieziona z ro-dzicami na tereny ZSSR (chyba Sybir) i tam nauczyła się języka rosyjskiego. Potem tego języka uczyła tutaj w Szkole Podstawowej. Nie była jakimś strasz-nym belfrem, który by nas namawiał do kochania Związku Radzieckiego,

ale ciekawe rzeczy opowiadała o szkole. Podobno w 1945 roku był tu szpital, dlatego jest tu ta wieżyczka obserwatora. W piwnicy był szpital urządzony dla żołnierzy broniących Wrocławia i były łóżka, bandaże z krwią i ropą. Ona mówiła, że nauczyciele musieli przygotować tutaj szkołę. Jedynka była pierwszą szkołą, w której ruszyła nauka, już we wrześniu 1945 roku. Trzeba było to najpierw uporządkować, wynieść wszystko z piwnic i popalić, łóżka i bandaże. Po czym uczynić z tego szkołę. To był taki kompleks szkolny, dy-rektor mieszkał w kamienicy, w której teraz jest przedszkole. Z drugiej strony jest wejście, nad którym jest taka głowa wyrzeźbiona. Zawsze myśleliśmy, że to Marii Dąbrowskiej, a to okazało się, że to ksiądz Pestalozzi.

Na miejscu tej plomby, na ulicy Kluczborskiej i Pestalozziego do końca lat 80-tych, w zasadzie do początku lat 90-tych – była kuźnia poniemiecka, która sobie działała. Polacy ją przejęli. Pamietam topole, które koło niej ro-sły. I praktycznie dopiero przed powodzią w 1997 roku wykupiono ten grunt i wybudowano plombę. Tutaj też był mały budynek z zakładem stolarskim, pan stolarz potrafił zrobić coś za przysłowiową złotówkę.

W podwórku dalej był taki stary, trzypiętrowy budynek, z czerwonej cegły, mój syn się go bał, była tam spółdzielnia introligatorska. Potem ta spółdzielnia zbankrutowała i budynek stał pusty. Te budynki niszczały, chłopcy bali się tego małego ciemnego podwórka. W końcu ten budynek zburzono, konstrukcyjnie był zdrowy, ale przez to, że nie miał właściciela trzeba było go wyburzyć. Na pewno okoliczni mieszkańcy się cieszą, bo mają wiecej światła. Takich uro-kliwych budyneczków (jak przy ulicy Orzeszkowej, czy przy Żeromskiego) było tutaj dużo.

Pamiętam z dzieciństwa pralnię, tam był taki kaflowy piec, z kotłem gdzie się gotowało bieliznę. W tej pralni sąsiad trzymał zacier, bo pędził bimber. Stała w niej wielka misa, w której sąsiad go trzymał. Potem przyszli mili-cjanci, bo dowiedzieli się o tym. Moja mama chodziła do sądu i zeznawała, że była chora i nic nie czuła, bo miała katar. Sąsiad wybronił się, ponieważ jego córka wychodziła za mąż za oficera wojska ludowego i on stwierdził, że pędził tylko raz na córki wesele.

Page 69: Ołbin z pamięci

66Beata Kryg

widział, gdzie na niemieckiech planach są nanoszone czarnym i czerwonym tuszem polskie nazwy, poprzekreślane.

Na pewno znacie Krypalskiego, który miał salonik na Wincentego, dawnych Obrońców Pokoju. Emil Krypaslki – tam jest teraz wytwórnia ram, polecam to miejsce, bo jest jak z Harrego Pottera – oni mają u góry, na murze ten napis „Emil Krypalski”. Nie wiem co to było, ale zachowali ten napis i można by było ich zapytać co tam było. Kiedyś tych napisów było więcej, po 1945 roku napisy skuwano, teraz się restauruje. Jest mnóstwo tutaj ciekawych perełek.

Mój tata przyjechał do Wrocławia we wczesnych latach 50-tych. Pamięta jeszcze Wrocław – morze gruzu. Odgruzowywał – był kierowcą. Pamięta, że na Krzykach były olbrzymie kupy gruzu wielkości trzy cztero-piętrowej kamienicy. Samochód nie mógł przejechać, były po prostu ścieżki. Mój brat ma takie zdjęcia, gdzie widać, że z ulicy został tylko krawężnik albo kawałek chodnika. Tam gdzie jest kampus na Szczytnickiej, obecnie księgarnia na rogu, zachował się kawałek torów kolejki, która cegłę, często średniowieczną cegłę wrocławską, ołbińską odwoziła do Warszawy. Najpierw kolejką na Dworzec Główny i później do Warszawy Cały naród odbudowuje swoją stolicę. Tutaj mniej zbombardowano, ale Niemcy w oblężeniu w 1945 rok burzyli narożne kamienice po to, żeby żaden snajper się nie zagościł i nie miał ostrzału na całą okolicę. Na mojej ulicy widać w dzień, że kamienice runęły, bo ugiął się bruk. Kamienica musiała na niego runąć, bo jest porysowany, uszkodzony taki trójkąt na bruku. Widać mnóstwo uwięźniętych kul, stąd tu się kręci filmy o wojnie. Na przykład na Barlickiego, kręcono film Pętla – grał w nim Holoubek i jest zdjęcie jak idzie ulicą. Ta ulica grała w wielu filmach, też zagranicznych, bo to jest jedna z niewielu ulic idąca łukiem. Niemcy tak jak amerykanie planowali na planie kwadratu czy prostokąta, a ona jest zakręcona.

Wracamy do lat 60-tych, mojej młodości. Zaczęłam chodzić do Szkoły Podstawowej nr 1 i tam była Pani Irena Mróz. Została ona wywieziona z ro-dzicami na tereny ZSSR (chyba Sybir) i tam nauczyła się języka rosyjskiego. Potem tego języka uczyła tutaj w Szkole Podstawowej. Nie była jakimś strasz-nym belfrem, który by nas namawiał do kochania Związku Radzieckiego,

ale ciekawe rzeczy opowiadała o szkole. Podobno w 1945 roku był tu szpital, dlatego jest tu ta wieżyczka obserwatora. W piwnicy był szpital urządzony dla żołnierzy broniących Wrocławia i były łóżka, bandaże z krwią i ropą. Ona mówiła, że nauczyciele musieli przygotować tutaj szkołę. Jedynka była pierwszą szkołą, w której ruszyła nauka, już we wrześniu 1945 roku. Trzeba było to najpierw uporządkować, wynieść wszystko z piwnic i popalić, łóżka i bandaże. Po czym uczynić z tego szkołę. To był taki kompleks szkolny, dy-rektor mieszkał w kamienicy, w której teraz jest przedszkole. Z drugiej strony jest wejście, nad którym jest taka głowa wyrzeźbiona. Zawsze myśleliśmy, że to Marii Dąbrowskiej, a to okazało się, że to ksiądz Pestalozzi.

Na miejscu tej plomby, na ulicy Kluczborskiej i Pestalozziego do końca lat 80-tych, w zasadzie do początku lat 90-tych – była kuźnia poniemiecka, która sobie działała. Polacy ją przejęli. Pamietam topole, które koło niej ro-sły. I praktycznie dopiero przed powodzią w 1997 roku wykupiono ten grunt i wybudowano plombę. Tutaj też był mały budynek z zakładem stolarskim, pan stolarz potrafił zrobić coś za przysłowiową złotówkę.

W podwórku dalej był taki stary, trzypiętrowy budynek, z czerwonej cegły, mój syn się go bał, była tam spółdzielnia introligatorska. Potem ta spółdzielnia zbankrutowała i budynek stał pusty. Te budynki niszczały, chłopcy bali się tego małego ciemnego podwórka. W końcu ten budynek zburzono, konstrukcyjnie był zdrowy, ale przez to, że nie miał właściciela trzeba było go wyburzyć. Na pewno okoliczni mieszkańcy się cieszą, bo mają wiecej światła. Takich uro-kliwych budyneczków (jak przy ulicy Orzeszkowej, czy przy Żeromskiego) było tutaj dużo.

Pamiętam z dzieciństwa pralnię, tam był taki kaflowy piec, z kotłem gdzie się gotowało bieliznę. W tej pralni sąsiad trzymał zacier, bo pędził bimber. Stała w niej wielka misa, w której sąsiad go trzymał. Potem przyszli mili-cjanci, bo dowiedzieli się o tym. Moja mama chodziła do sądu i zeznawała, że była chora i nic nie czuła, bo miała katar. Sąsiad wybronił się, ponieważ jego córka wychodziła za mąż za oficera wojska ludowego i on stwierdził, że pędził tylko raz na córki wesele.

67Beata Kryg

Ciekawym miejscem na Nowowiejskiej była knajpa milicyjna. Nazywała się Obywatelska, gdzie milicjanci urządzali sobie przyjęcia. Potem siadali po alkoholu za kółko. Cyganie wynajmowali ją sobie na swóje święta. Był hotel robotniczy na Reja – teraz jest dom studencki. Autobus odjeżdżał stamtąd i woził robotników Hydrala na Zakrzów. Tam był ogólnodostępny telefon. Stały tam drewniane budki z książkami telefonicznymi na łańcuszku.

Sklep cukierniczy Bajka był legendą naszego dzieciństwa. Na rogu No-wowiejskiej i Górnickiego. Na dole był sklep alkoholowy,a w nim olbrzymi młynek do kawy, do którego stało się w ogromnych kolejkach, a na górze był cukierniczy z bombonierkami. Ten zapach kawy rozlegający się po sklepie był piękny. Tam stało się po cukierki na kartki. Stało się po szampany na sylwestra. Widziałam jak pan stał z 5 godzin po czym jak wychodził, to rozbił szampana i to była tragedia.

Wtedy była moda na zbieranie papierków od cukierków. Mam do tej pory papierki polskich cukierków.

Należałam do OAZY, to była moda i pokazanie sprzeciwu. To było je-dyne miejsce, gdzie dawano nadzieję i pokazywano inne wzorce kulturowe. Prowadzałam dzieci w  strojach krakowskich do Komunii. Nas szło do komunii 800 osób. Potem w stroju krakowskim jako osoba wyprowadzająca dzieci, prowadziłam rzędem do ołtarza i odprowadzałam. Szłyśmy z koleżanką z ulicy Walecznych. Raz z tą koleżanką 5 razy nas spisała milicja.

Raz widziałam jak o godzinie 6. dwie dziewczyny wieszały plakat - szary papier a0 z napisem zrobionym farbami – a za nimi jechał łazik i zrywał te mokre plakaty. Jak to zobaczyłam, to razem z bratem przebiegliśmy po-dwórkami i je wciągnęliśmy.

W  pobliżu mieszkał Frasyniuk, tu  były zamieszki, ludzie uciekali. Na Nowowiejskiej róg Reja wrzucili pod samochód albo butelkę z benzyną, albo milicja coś wrzuciła, bo ten samochód stanął w płomieniach. Wiadomo kiedy Frasyniuk był w domu, bo wtedy były zadymy i obławy.

We Wrocławiu tak, jak w Berlinie w tych kwartałach były działki. I one tam były dopóki nie znaleziono tam zwłok. Niemcy w trakcie oblężenia chowali

tam płytko zmarłych. Jak odnaleziono tam ciała to zlikwidowano działki i wybudowano na Reja zakład pracy. Przychodziliśmy tam na religię, salezja-nie mają fantastyczny program wychowania dzieci. Grali z nami w piłkę, ale chłopcy wyciągali piszczele ludzkie i nas straszyli. W pracach archeologicznych przeprowadzonych w 1975 roku ustalono, że te akurat, to były kości jakiegoś obrońcy Wrocławia.

Nowowiejska róg Reja – filmFilm Obcy musi fruwać – sierpień 1982 roku. Nowowiejska róg Reja. Wacek Film. Jeden z moich sąsiadów był bardzo mocno zaangażowany i w jego miesz-kaniu ten film był nagrywany. Wrocław udawał Berlin zachodni. To jest taka historia, jak to ludzie wyjeżdżają i  jak jest im ciężko. No i mieszkanie mojej przyjaciółki zostało wynajęte i tam historia się dzieje. Fronczewski grał tam głównego bohatera i w tym mieszkaniu jest miejsce akcji i to jest mój spe-cjalny album, bo oni kręcili cały wieczór i całą noc. On przyjechał taksówką z Warszawy, wysiadł przed moim nosem i zdążyłam zrobić zdjęcie.

BibliotekiWarto opowiedzieć o bibliotekach, bo bibliotek było tu trzy. Jak wspomnę o pierwszej otworzonej na placu Staszica, niestety teraz Dyrekcja ją zamyka i przenosi w inne miejsce. Biblioteka ta była otwarta od 1945 roku. Dyrektor Mielczarek (niestety niedawno zmarł) już jak studiował, to był zachęcany przez władze żeby zostać dyrektorem bibliotek. Na rogu Reja i Sienkiewicza była biblioteka dla dorosłych i w głębi ulicy Reja dla dzieci. Tam była przedwojenna maszyna do pisania Urania. Na Roosevelta też jest Atka – przedwojenna piękna maszyna jeszcze z drewnianą spacją, pomalowana na czarno i ta farba już zeszła i zaczęła odsłaniać słoje drewna. Przepiękna maszyna, zawsze lubiłam zasiadać do niej. W poprzedniej epoce, jak nie było komputerów mieliśmy te zjawiskowo piękne i proste maszyny. Na Łokietka jest pan, który je nam serwisował.

Page 70: Ołbin z pamięci

68Beata Kryg

Na Żeromskiego była biblioteka, która przeniosła się w latach 50 -tych. Nasza emerytka – pani Ola opowiadała – że cztery panie ubrane w fartuszki, nie było, tak jak teraz wolnego dostępu do półki, stały za ladą. Taki był głód książki, że po 900 osób przychodziło dziennie. One były strasznie zmęczone, po pracy – bolały je fizycznie ręce.

Jak otworzyła się biblioteka na Wyszyńskiego, to pan Jan Mielczarek przy-szedł zwizytować ją. Pracowały tam moje cztery koleżanki i był taki ruch, że się pan dyrektor nie przebił i nie zauważyły go. To był wspaniały punkt na bibliotekę, przy węźle komunikacyjnym, była widoczna z daleka. Poprzednia dyrektorka walczyła o nadanie jej imienia Wańkowicza. W latach 80-tych to było niemożliwe, bo władze to torpedowały. Najpiękniej wyglądała w 2005 roku na swoim 40-leciu. Były w niej dywaniki. Była przyjazna czytelnikom, niskie regaliki i wygodne krzesła i owalne stoliczki. Bardzo przyjazna, dobry nastrój i klimat. Dobrze, że Pan Mielczarek był na tym 40-leciu. Opowiadał, że jak przyszedł na wizytacje , zobaczył, że wszysko dobrze, wzruszył ramionami i poszedł, żeby dziewczynom nie przeszkadzać. Jak później dziewczyny się upomniały, dlaczego się nie odezwał, to powiedział, że nie chciał ich peszyć. To świadczy o sile charakteru tej postaci.

W bibliotece na Żeromskiego – tam są olbrzymie piwnice – był powielacz i pan Dyrektor fantastycznie to wymyślił, jako dyrektor zawsze mógł skontrolo-wać placówkę, zawsze też miał klucze na awaryjne sytuacje. Na tym powielaczu kopiowano konspiracyjne teksty. Każdej bibliotece przydzielano opiekuna (agenta) – to był niewydarzony poeta – na całe szczęście – jak niewydarzony poeta to i taki sam agent. Niczego więc nie wykrył. Kierowniczka kazała kole-żance pilnować, żeby on ani na moment sam nie został poza toaletą. Pilnowały, żeby sam nigdzie nie zagladał. Zawsze ktoś go pilnował. Każda dzielnica takich agentów miała. Solidarność wprowadziła dla uczczenia bohaterów działających w okolicach stanu wojennego medal Niezłomni . Całe szczęście udało się jeszcze za życia odznaczyć dyrektora. Poszłyśmy we trzy, nikt nie chciał z nami iść, bo to stary zmęczony życiem człowiek był. A potem koleżeństwo miało pre-tensje. Wytypowałam Irenkę Brojek, dla tego że Pan Dyrektor był wyrzucony

z pracy, on był łacinnikiem z wykształcenia, to mu pomogło potem i pracował w bibliotece na Nakiera – bibliotece języków obcych jako bibliotekarz, ale to już nie było to. Wtedy zaczęły się u dyrektora choroby, od momentu gdy go wyrzucono. Dopadli go i wyrzucili za całokształt, za to że pozwalał krzyże w bibliotekach na Sienkiewicza i Reja wystawiać. Dyrektorka patriotyczne, słynne wystawy robiła, to był krzyż, ale wielkości krzyża nagrobkowego. Na Wilekanoc babki drożdżowe upieczone, książki religijne. I były skargi na to, bo to ulica, gdzie jeździła komunikacja miejska i funkcjonariusze, to widzieli i od razu skargi do dyrekcji, żeby usunąć wystawę i dyrektorkę. Za to nie poleciała ona tylko on. Ale nie tylko za to, bo też przyjął trzy osoby z wilczym biletem m.in. Irenę Brojek, podał jej rękę bo nikt jej nie chciał przyjąć do pracy. Tutaj blisko mieszka pani Dzidka, jego sekretarka i mówiła mi na wspominkowym wieczorze, że on się spodziewał tego. On miał całą szufladę rzeczy, często ją wołał nawet jak była w ciąży zaawansowanej, chodź zobaczysz, jak mnie zaresztują mówił: to rozdaj tym, to daj rodzinie, to masz zniszczyć, a to spalić. On miał świadomość tego, że prędzej, czy później dopadną go. On nie tylko za te krzyże wyleciał. Oni wiedzieli, że coś jest na rzeczy, ale nie mogli tego udowodnić. Zresztą pani Jadwiga (działała w AK, była z Warszawy) razem z Dyrektorem Mielczarkiem w bibliotece na Żeromskiego tą konspirację roz-kręcali. Pani Wisia często dziewczyny kontrolowała i wpadała sprawdzić, co się dzieje z powielarką i archiwum. Władze przeanalizowały wszystko i za to dyrektor poleciał. On jeszcze 3 lata temu odwiedzał filie. Interesował się pracownikami i poznawał nowych. Niestety nigdy nie spisał swoich wspo-mnień. Był odznaczony srebrnym medalem „zasłużony działacz kultury”. Taka postać bez skazy. Bardzo ciekawy człowiek, bo on jeszcze projektował meble biblioteczne. Pochodził z Wielkopolski. Tam były tradycje stolarstwa. Do tej pory te meble służą. Stolik na zwroty na Roosevelta w stylu lat 60-tych. Odrestaurować go i można z niego zrobić perełkę. On chodził na Politechnikę, żeby wymyślili coś, aby się stolik łatwo poruszał, bo bibliotekarki są słabe i stolik ma im pomagać. On jest obrotowy. Gdzieś są jeszcze jego meble, regały.

Page 71: Ołbin z pamięci

68Beata Kryg

Na Żeromskiego była biblioteka, która przeniosła się w latach 50 -tych. Nasza emerytka – pani Ola opowiadała – że cztery panie ubrane w fartuszki, nie było, tak jak teraz wolnego dostępu do półki, stały za ladą. Taki był głód książki, że po 900 osób przychodziło dziennie. One były strasznie zmęczone, po pracy – bolały je fizycznie ręce.

Jak otworzyła się biblioteka na Wyszyńskiego, to pan Jan Mielczarek przy-szedł zwizytować ją. Pracowały tam moje cztery koleżanki i był taki ruch, że się pan dyrektor nie przebił i nie zauważyły go. To był wspaniały punkt na bibliotekę, przy węźle komunikacyjnym, była widoczna z daleka. Poprzednia dyrektorka walczyła o nadanie jej imienia Wańkowicza. W latach 80-tych to było niemożliwe, bo władze to torpedowały. Najpiękniej wyglądała w 2005 roku na swoim 40-leciu. Były w niej dywaniki. Była przyjazna czytelnikom, niskie regaliki i wygodne krzesła i owalne stoliczki. Bardzo przyjazna, dobry nastrój i klimat. Dobrze, że Pan Mielczarek był na tym 40-leciu. Opowiadał, że jak przyszedł na wizytacje , zobaczył, że wszysko dobrze, wzruszył ramionami i poszedł, żeby dziewczynom nie przeszkadzać. Jak później dziewczyny się upomniały, dlaczego się nie odezwał, to powiedział, że nie chciał ich peszyć. To świadczy o sile charakteru tej postaci.

W bibliotece na Żeromskiego – tam są olbrzymie piwnice – był powielacz i pan Dyrektor fantastycznie to wymyślił, jako dyrektor zawsze mógł skontrolo-wać placówkę, zawsze też miał klucze na awaryjne sytuacje. Na tym powielaczu kopiowano konspiracyjne teksty. Każdej bibliotece przydzielano opiekuna (agenta) – to był niewydarzony poeta – na całe szczęście – jak niewydarzony poeta to i taki sam agent. Niczego więc nie wykrył. Kierowniczka kazała kole-żance pilnować, żeby on ani na moment sam nie został poza toaletą. Pilnowały, żeby sam nigdzie nie zagladał. Zawsze ktoś go pilnował. Każda dzielnica takich agentów miała. Solidarność wprowadziła dla uczczenia bohaterów działających w okolicach stanu wojennego medal Niezłomni . Całe szczęście udało się jeszcze za życia odznaczyć dyrektora. Poszłyśmy we trzy, nikt nie chciał z nami iść, bo to stary zmęczony życiem człowiek był. A potem koleżeństwo miało pre-tensje. Wytypowałam Irenkę Brojek, dla tego że Pan Dyrektor był wyrzucony

z pracy, on był łacinnikiem z wykształcenia, to mu pomogło potem i pracował w bibliotece na Nakiera – bibliotece języków obcych jako bibliotekarz, ale to już nie było to. Wtedy zaczęły się u dyrektora choroby, od momentu gdy go wyrzucono. Dopadli go i wyrzucili za całokształt, za to że pozwalał krzyże w bibliotekach na Sienkiewicza i Reja wystawiać. Dyrektorka patriotyczne, słynne wystawy robiła, to był krzyż, ale wielkości krzyża nagrobkowego. Na Wilekanoc babki drożdżowe upieczone, książki religijne. I były skargi na to, bo to ulica, gdzie jeździła komunikacja miejska i funkcjonariusze, to widzieli i od razu skargi do dyrekcji, żeby usunąć wystawę i dyrektorkę. Za to nie poleciała ona tylko on. Ale nie tylko za to, bo też przyjął trzy osoby z wilczym biletem m.in. Irenę Brojek, podał jej rękę bo nikt jej nie chciał przyjąć do pracy. Tutaj blisko mieszka pani Dzidka, jego sekretarka i mówiła mi na wspominkowym wieczorze, że on się spodziewał tego. On miał całą szufladę rzeczy, często ją wołał nawet jak była w ciąży zaawansowanej, chodź zobaczysz, jak mnie zaresztują mówił: to rozdaj tym, to daj rodzinie, to masz zniszczyć, a to spalić. On miał świadomość tego, że prędzej, czy później dopadną go. On nie tylko za te krzyże wyleciał. Oni wiedzieli, że coś jest na rzeczy, ale nie mogli tego udowodnić. Zresztą pani Jadwiga (działała w AK, była z Warszawy) razem z Dyrektorem Mielczarkiem w bibliotece na Żeromskiego tą konspirację roz-kręcali. Pani Wisia często dziewczyny kontrolowała i wpadała sprawdzić, co się dzieje z powielarką i archiwum. Władze przeanalizowały wszystko i za to dyrektor poleciał. On jeszcze 3 lata temu odwiedzał filie. Interesował się pracownikami i poznawał nowych. Niestety nigdy nie spisał swoich wspo-mnień. Był odznaczony srebrnym medalem „zasłużony działacz kultury”. Taka postać bez skazy. Bardzo ciekawy człowiek, bo on jeszcze projektował meble biblioteczne. Pochodził z Wielkopolski. Tam były tradycje stolarstwa. Do tej pory te meble służą. Stolik na zwroty na Roosevelta w stylu lat 60-tych. Odrestaurować go i można z niego zrobić perełkę. On chodził na Politechnikę, żeby wymyślili coś, aby się stolik łatwo poruszał, bo bibliotekarki są słabe i stolik ma im pomagać. On jest obrotowy. Gdzieś są jeszcze jego meble, regały.

69Beata Kryg

Bibliotekę z Żeromskiego przeniesiono na Nowowiejską. Niestety wymuszono jej wyprowadzkę podnosząc czynsz ze złotówki na 40 złotych za metr.

Biblioteka na Baryckiej, stoi teraz pusta. Po 1993 roku, gdy to podjęli decyzję, że biblioteki nie muszą być tak blisko i ona padła pierwsza jako ofiara zmian. Tam dużo dzieci romskich przychodziło.

Opakowania po słodyczach zbierane przez Beatę Kryg w okresie PRL

Page 72: Ołbin z pamięci

70Beata Kryg

po prawej:

Talerz. Produkcja: Zakład Porcelany Stoło-wej Wałbrzych, ok. 1950 r. Udostępnione przez Beatę Kryg.

u góry, od lewej:

Książka Zieleń Wrocławia, 1975 r. Udostępnione przez Beatę Kryg.

Półmisek. Produkcja: Wałbrzych. 1930-1940 r. Udostępnione przez Beatę Kryg.

Page 73: Ołbin z pamięci

70Beata Kryg

po prawej:

Talerz. Produkcja: Zakład Porcelany Stoło-wej Wałbrzych, ok. 1950 r. Udostępnione przez Beatę Kryg.

u góry, od lewej:

Książka Zieleń Wrocławia, 1975 r. Udostępnione przez Beatę Kryg.

Półmisek. Produkcja: Wałbrzych. 1930-1940 r. Udostępnione przez Beatę Kryg.

Page 74: Ołbin z pamięci