obywatel nr 1(48)/2010

188
dla dobra wspólnego 01 BLLG */-*&*)+* bg]^q ,/*./2 >nkhiZ -%. >NK NL: . NL= cena 12 zł (w tym 0% VAT) 9 771641 102002 1 / 2010 (48) DVD z filmami o GMO GRATIS!

Upload: nowy-obywatel

Post on 12-Aug-2015

436 views

Category:

Documents


7 download

DESCRIPTION

Archiwalny numer OBYWATELA.

TRANSCRIPT

Page 1: OBYWATEL nr 1(48)/2010

GRZBIET CIĘCIE->IV STRONA OKŁADKI (ZEWNĘTRZNA TYŁ)

BIBLIOTEKA OBYWATELA NR 3

Marie-Monique Robin

Świat według MonsantoŚwiatowy bestseller wydany przez „Obywatela!”Szokujący zapis śledztwa dziennikarskiego na temat działalności �rmy Monsanto – największego na świecie koncernu biotechnologicznego.

Autorka, opierając się na bogatej dokumentacji (relacje świadków, „odzyskane” dokumenty itp.), przedstawia haniebne praktyki korporacji posiadającej monopol na produkcję roślin mody�kowanych genetycznie. Monsanto nie cofa się prawie przed niczym, aby narzucić GMO rolnikom i konsumentom, mimo wielu znanych lub prawdopodobnych negatywnych następstw tego procederu. Przy okazji dowiadujemy się z książki wielu informacji o innych „dokonaniach” Monsanto i ich fatalnych skutkach: bydlęcym hormonie wzrostu, pestycydzie DDT, zabójczym defoliancie Agent Orange...

„Nie możemy stracić ani dolara” – te słowa zawarto w wewnętrznym dokumencie �rmy Monsanto. Książka Marie-Monique Robin bezwzględnie obnaża strategię koncernu, który zmierza do celu „po trupach”, stosuje agresywny lobbing, kłamliwą reklamę, fałszuje wyniki badań naukowych.

Dziś, gdy w Europie trwa ożywiona debata na temat zdrowotnych, społecznych i ekologicznych konsekwencji uprawiania i spożywania GMO, książka ta pojawia się we właściwym momencie.

Marie-Monique Robin

Świat według MonsantoKsiążka odkrywa przed nami obraz aroganckiego przedsiębiorstwa Monsanto, lekceważącego zdrowie konsumentów i destrukcję śro-dowiska. Ta północnoamerykańska firma chce narzucić organizmy modyfikowane genetycznie (GMO) światowemu rolnictwu i rynkowi spożywczemu. Prezentuje ona ambicje bardziej „totalne” niż jakakol-wiek inna firma w historii.

Marie-Monique Robin przytacza fakty nie budzące wątpliwości, przedstawia zgodne i liczne zeznania, ujawnia nieznane dokumenty. Dziś, gdy w Europie trwa ożywiona debata na temat zdrowotnych, społecznych i ekologicznych konsekwencji uprawiania GMO, książka ta pojawia się we właściwym momencie.

Do książki dołączona jest bezpłatna płyta z filmami edukacyj-nymi, dotyczącymi organizmów modyfikowanych genetycznie.

Marie-Monique Robin jest laureatką Prix Albert Londres z r. Dziennikarka i realizatorka filmów dokumentalnych. Od r. do dziś nakręciła ich , za które była razy nagradzana na całym świecie. Kręciła je w Ameryce Południowej, Afryce, Europie i Azji. Film o tym samym tytule co niniejsza książka, dał jej Prix Rachel Carson (Norwegia) oraz Trophée des sciences du danger (Cannes). Autorka sześciu książek o ważnej tematyce społecznej, poruszanej przez nią również w filmach.

i

fot.

Dom

iniq

ue R

obin

Marie-M

onique Robin Świat w

edług Monsanto

3

3

9 788392 600831

ISBN 978-83-926008-3-1

cena 39 zł

Patronat medialny:

Marie-Monique Robin – „Świat według Monsanto”480 stron, cena: 39,00 zł (w księgarniach) 34,00 zł bezpośrednio u wydawcy (koszt przesyłki wliczony):

Stowarzyszenie „Obywatele Obywatelom” ul. Więckowskiego 33/126, 90-734 Łódź tel./fax. (42) 6301749, e-mail: [email protected]

Bank Spółdzielczy Rzemiosła, ul. Moniuszki 6, 90-111 Łódź

numer konta: 78 8784 0003 2001 0000 1544 0001z dopiskiem „Świat według Monsanto”

Wszelkich dodatkowych informacji na temat książki udziela Konrad Malec pod numerem telefonu 504 268 206 oraz adresem poczty elektronicznej [email protected]

Więcej o książce oraz zamówienia w Internecie:

www.naturalnegeny.pl/monsanto

Do książki dołączona jest bezpłatna płyta DVD z �lmami edukacyjnymi dotyczącymi organizmów mody�kowanych genetycznie.

Patronat medialny:

dla dobra wspólnego

1(48)/2010

01

ISSN1641-1021

index361569

Europa4,5EUR

USA5USD

cena 12 zł(w tym 0% VAT)

9771641

102002

1/2010(48)

DVD z filmami o GMO

GRATIS!

Page 2: OBYWATEL nr 1(48)/2010

Gwiazdozbiór w „Solidarności”

Joanna i Andrzej Gwiazdowie w rozmowie z Remigiuszem Okraską

Cena zł

Inicjując wielki związek zawodowy, wypowiedzieliśmy wojnę dwóm systemom równocześnie. Komunizmowi oraz dzikiemu kapitalizmo-wi, który właśnie wtedy zdobywał Zachód, wypowiadając śmiertel-ną wojnę związkom zawodowym. Tej wojny nie mogliśmy wygrać.

„Solidarność” została pokonana, ale broniliśmy jej, jak tylko mogli-śmy. Przeciwnicy działali w porozumieniu i zaangażowali takie siły i środki, że nie daliśmy rady. Teraz jeszcze wyraźniej widać, że po-wstanie i przetrwanie „Solidarności” przez półtora roku było niesły-chanym sukcesem.

Nie osiągnęliśmy celów, dla których poświęcaliśmy czas, sen, wysi-łek i pieniądze. Przez wiele lat harowaliśmy jak osły i przegrywali-śmy. Byliśmy lojalni wobec towarzyszy walki, którzy potem zdradzali nas dla małych korzyści. Ominęły nas atrakcje i wygody, których zażywali ludzie płynący z prądem, ale mieliśmy inne przygody. Cena, jaką zapłaciliśmy za zaangażowanie w słusznej sprawie, nie jest zbyt wysoka. Samotne wędrówki po górach pozwoliły nam przetrwać w nienajgorszej kondycji fizycznej i psychicznej, chociaż nie były to Himalaje.

(fragment książki)

Joanna Duda-Gwiazda – inżynier okrętowiec. Działaczka Wolnych Związków Zawodo-wych Wybrzeża () i pierwszej „Solidar-ności” (członek pre-zydium -, członek prezydium

gdańskiego Zarządu Regionu „Solidarność”). W stanie wojennym internowana. Redaktorka, dziennikarka i publicystka prasy opozycyjnej –

„Robotnika Wybrzeża” (organ ), „Skorpiona” (–), „Poza Układem” (–, wzno-wione w r. i wydawane do początków roku ). Autorka książki „Polska wyprawa na księ-życ” (). Stała współpracownica pisma „Obywa-tel”. maja r. odznaczona przez Prezydenta Krzyżem Wielkim Orderu Odrodzenia Polski.

Andrzej Gwiazda (ur. ) – inżynier elektronik, absolwent Politechniki Gdańskiej, pracownik nauko-wy tej uczelni. Brał udział w protestach w Marcu ’ i Grudniu ’ – w następstwie usunięty z pracy na uczelni. Później pracownik przemysłu okrętowego. Wraz z żoną współpracowali z Komitetem Obrony Robotników. Był współzałożycielem Wybrzeża. W Sierpniu ’ członek prezydium Międzyzakłado-wego Komitetu Strajkowego. Jeden z autorów po-stulatów gdańskich. Następnie wiceprzewodniczący „Solidarności” przez okres miesięcy do stanu wojennego. Popadł w konflikt z L. Wałęsą, zarzuca-jąc mu autokratyzm i nadmierną ugodowość wobec władz komunistycznych. Na Zjeździe „Solidarno-ści” jesienią r. kandydował bez powodzenia na stanowisko szefa związku. W stanie wojennym internowany, oskarżony w słynnej sprawie tzw. jedenastki. Kilka lat więziony w ciężkich warun-kach. W latach – jeden z członków Grupy Roboczej Komisji Krajowej „Solidarności”, która

sprzeciwiała się dialogowi z władzą komunistyczną. Krytyczny wobec „okrągłego stołu” i jego następstw. W r. startował w wyborach parlamentarnych z ugrupowaniem Poza Układem. W r. otrzymał tytuł honorowego obywatela Gdańska jako sygna-tariusz porozumień sierpniowych. W dniu maja r. odznaczony przez Prezydenta Orderem Orła Białego – najwyższym polskim odznaczeniem państwowym. Obecnie członek Kapituły Orderu oraz Członek Kolegium Instytutu Pamięci Narodo-wej. Członek Rady Honorowej pisma „Obywatel”.

Gw

iazdozbiór w „Solidarności”

1

1

Do książki dołączona jest bezpłatna płyta z filmem prezentującym niezależne, alternatywne obchody . rocznicy powstania „Solidarności”. Obchody te były w roku współorganizowa-ne m.in. przez Joannę i Andrzeja Gwiazdów oraz wydawcę niniejszej książki – pismo „Obywatel”.

9 788392 600817

Dwudziesta rocznica wyborów z czerwca 1989 r. to idealny moment, by przedstawić opinie, które w wolnej Polsce były marginalizowane. Temu ma służyć wydana właśnie książka „Gwiazdozbiór w Solidarności” – wywiad-rzeka z Joanną i Andrzejem Gwiazdami, założycielami Wolnych Związków Zawodowych Wybrzeża oraz liderami Pierwszej „Solidarności”.

Te czołowe postaci Pierwszej „Solidarności” na przestrzeni ostatnich dwóch dekad były praktycznie nieobecne w mediach. Ostatnio się to zmienia, jednak ich poglądy przywoływane są bardzo wybiórczo. Nic dziwnego: Gwiazdowie byli równie konsekwentni w postulatach rozliczenia systemu komunistycznego, jak i w krytyce polskiego modelu kapitalizmu. Ostro oceniali historyczną rolę Lecha Wałęsy nie tylko z powodu jego dwuznacznych związków ze Służbą Bezpieczeństwa, ale także z uwagi na niedemokratyczny sposób kierowania „Solidarnością” oraz zdradę interesów środowisk pracowniczych przez rządy tworzone pod jego patronatem.

4 czerwca 2009 r., dokładnie dwadzieścia lat od wyborów będących konsekwencją porozumień Okrągłego Stołu, ukazuje się zapis rozmów z legendami opozycji antykomunistycznej, wzbogacony o wybór rozmaitych unikalnych materiałów dotyczących ich życia i działalności. W ich barwnych, pełnych anegdot opowieściach sporo jest opinii zwanych kontrowersyjnymi, i to dla bardzo wielu uczestników życia publicznego, nie tylko tych, z których krytyką Gwiazdowie są kojarzeni. Właśnie ten subiektywny ton stanowi największą wartość książki.

Gwiazdozbiór w „Solidarności” Joanna i Andrzej Gwiazdowie w rozmowie z Remigiuszem Okraską

512 stron plus 32 strony wkładki zdjęciowejCena 49,00 zł (w księgarniach); 44,00 zł bezpośrednio u wydawcy (koszt przesyłki wliczony):

Stowarzyszenie „Obywatele Obywatelom”ul. Więckowskiego 33/126, 90-734 Łódźtel./fax. (042) 630 17 49 e-mail: [email protected]

Bank Spółdzielczy Rzemiosła ul. Moniuszki 6, 90-111 Łódźnumer konta: 78 8784 0003 2001 0000 1544 0001z dopiskiem „Gwiazdozbiór w »Solidarności«”

Wszelkich dodatkowych informacji na temat książki udziela Konrad Malec pod numerem telefonu +48 504 268 206 oraz adresem poczty elektronicznej [email protected]

Więcej o książce i autorach, oraz zamówienia w Internecie:

www.gwiazda.oai.pl

Do książki dołączona jest bezpłatna płyta DVD z �lmem prezentującym niezależne, alternatywne obchody 25. rocznicy powstania „Solidarności”. Obchody te były w roku 2005 współorganizowane m.in. przez Joannę i Andrzeja Gwiazdów oraz pismo „Obywatel”.

II STRONA OKŁADKI (WEWNĘTRZNA PRZÓD)

Zamiast naprawiać skutki - zapobiegamy!

Przekaż nam 1% podatku przy rozliczaniu PIT-a. Twoje pieniądze mogą wspierać nasze działania:

Tworzymy niezależne media: „Obywatel” i jego serwis internetowy (www.obywatel.org.pl), mądre książki

audycję radiową (www.czymaszswiadomosc.pl) pomagamy pracownikom (radypracownikow.info) chronimy konsumentów (www.naturalnegeny.pl) bronimy ludzi i środowisko przed spalinami (www.tirynatory.pl)

… i wiele innych działań, dzięki którym ubywa chorób oraz potrzebujących chleba i schronisk.

Nasze działania mają na celu zmiany systemowe, edukację i aktywizację społeczeństwa

TWOJE PODATKI DLA Dobra WSPóLNEGO – przekaż 1% DLA „Obywatela”

Zawartość:

1/ Zagrożenia ukryte w posiłkach dla dzieci (28’30”)

2/ Wykład Je�reya M. Smitha w fundacji Westin A. Price (1h24’10”)

3/ Ziarna prawdy (11’30”)4/ Ministerstwo ryżu (2’05”)

Wsparcie udzielone przez Islandię, Liechtenstein i Norwegię poprzez do�nansowanie ze środków Mechanizmu Finansowego Europejskiego Obszaru Gospodarczego oraz Norweskiego Mechanizmu Finansowego, a także ze środków budżetu Rzeczpospolitej Polskiej w ramach Funduszu dla Organizacji Pozarządowych

1% KROK PO KROKU:

W rubryce: Wniosek o przekazanie 1% podatku należnego na rzecz organizacji pożytku publicznego (OPP) proszę wpisać nazwę organizacji – Stowarzyszenie

„Obywatele-Obywatelom”

W rubryce Wnioskowana kwota proszę wpisać kwotę stanowiącą 1% podatku należnego urzędowi skarbowemu – trzeba zaokrąglić do pełnych dziesiątek, np. kwotę 38,14 zaokrąglamy do kwoty 38,10

W rubryce nr KRS proszę wpisać

0000248901

˚ywnoÊç modyfikowana genetycznie płyta z filmami wydana w ramach kampanii informacyjnej „naturalne geny”

Page 3: OBYWATEL nr 1(48)/2010

3

„Wyznawca spiskowej teorii dzie-jów” – to wyrok śmierci, nie fizy-cznej, lecz cywilnej, publicznej. Poniekąd słusznie. Do czasu, gdy z  rozmaitymi spiskowymi rojenia-mi stykałem się sporadycznie, pro-blem wydawał mi się błahy. Dziś, gdy za sprawą Internetu wszystkiego jest jakby więcej, spiskowi teoretycy przyprawiają mnie nieraz o ból głowy i – excusez le mot – odruch wymiot-ny. Prawica epatuje wizjami spisków Żydów i gejów, lewica pieczołowicie tropi spiski faszystów, mainstream demaskuje spiski terrorystów i  pe-do�lów, przeciwnicy mainstreamu przekonują, że chce on nas wykoń-czyć szczepionkami przeciwko gry-pie, tajemniczym promieniowaniem i mega-hiper-utajnionymi operacjami �nansowymi. A „Obywatela” �nan-suje Kreml lub amerykańscy neokon-serwatyści. Czy na sali jest lekarz?

Ktoś kiedyś trafnie zauważył, że miłośnicy teorii spiskowych są najlepszymi sojusznikami faktycz-nych spiskowców. Z tego prostego powodu, że produkowany przez tych pierwszych paranoiczny beł-kot pozwala tym drugim bardzo łatwo wyśmiać wszelkie próby ana-lizy działań zakulisowych, niejaw-nych, unikających społecznej kon-troli. Czyżbyś wierzył w knowania

masonów, kosmitów i  tajnej sekty czcicieli św. Graala?  – z  pogardli-wym uśmieszkiem pytają, gdy tylko ktoś wspomni, że coś tu nie gra, że w demokratycznym kraju niepoko-jące rzeczy dzieją się w sposób niedo-stępny wzrokowi „gawiedzi”.

Tylko wariaci wierzą we wszecho becny spisek. I tylko dzie-ci wierzą, że wszystko dzieje się jawnie, że wszyscy mają czyste ręce, że różne grupy interesy nie próbują w półmroku załatwić tego, czego w świetle kamer i fleszy nie udało-by się przeforsować. Dlatego w ni-niejszym numerze „Obywatela” po-stanowiliśmy przyjrzeć się zakuliso-wym wymiarom życia społecznego.

Zapytaliśmy profesora Andrze-ja Zybertowicza o  jedną z dziedzin jego zainteresowań naukowych  – mianowicie o  to, co dzieje się, gdy jawność życia publicznego zawodzi z  jakichś przyczyn. Natomiast jego wychowankowie z toruńskiego uni-wersytetu przygotowali dla nas kil-ka tekstów ukazujących, czym są, jak przebiegają i do czego prowadzą nie-jawne działania w  różnych sferach życia – w mediach, w nauce, w prze-myśle, a żeby całość bardziej osadzić w polskich realiach, jeden z autorów przedstawia nam swoisty leksykon dwudziestu afer gospodarczych

na dwudziestolecie III RP. Tylko głupcy wierzą w spiski? Oceńcie sami po lekturze.

Wiele jeszcze znajdziecie w tym numerze „Obywatela”, ale dwa arty-kuły chciałbym zaakcentować szcze-gólnie. Przede wszystkim tekst Joan-ny Szalachy, notabene również zwią-zanej z zespołem uczniów prof. Zy-bertowicza. Czy żyjemy w dobrym państwie, a  jeśli nie, to dlaczego – pyta Autorka. A ja zachodzę w gło-wę, dlaczego takie artykuły publikuje niszowy „Obywatel”, nie zaś wysoko-nakładowe i tzw. opiniotwórcze cza-sopisma. Może dlatego, że ich redak-cjom dobre państwo nie jest do ni-czego potrzebne, bo w złym państwie one i ich reklamodawcy urządzili się całkiem nieźle?

Szczególnej uwadze polecam także rozważania Jana Koziara, po-święcone „wielkiemu przekrętowi” ideologicznemu. Jak to możliwe, że na fali egalitarnego i prospołeczne-go związku zawodowego „Solidar-ność” doszło do sytuacji, w której dziki kapitalizm zbudowali pospo-łu opozycjoniści z „lewicy laickiej” oraz aparatczycy partii robotni-czej-komunistycznej, a wszystko to na bazie recept konserwatysty? Brzmi jak ponury żart, ale to coś znacznie gorszego – to ponura rze-czywistość. Warto się z  nią zmie-rzyć, gdyż historia podobno magistra vitae est.

Remigiusz Okraska

Praktyka spiskowa

EDY TO RIAL

Nazwać kogoś wyznawcą spiskowej teorii dziejów to mniej więcej tak, jak przyłapać sportowca na zażywaniu środków dopingujących. Był człowiek – nie ma człowieka.

FOT.

KAT

ARZ

YNA

RES

ZKA

Page 4: OBYWATEL nr 1(48)/2010

4

Za komuny �lmowcy potra�li dyskutować przez cały tydzień – w gronie samych mistrzów dokumentu! – nad

jednym ujęciem. Właśnie w takiej dyskusji można debatować o sprawach tego świata – a nie pomiędzy tworzeniem

reklamy a udzielaniem się w serialu.

46

w numerze

8 O dobrym państwie (polskim) – dr Joanna Szalacha

13 Etos lewicy wiecznie żywy – rozmowa z prof. Andrzejem Mencwelem

Wraz z „wielkim otwarciem” nastąpił też wielki przypływ idei liberalnych, które z różnych powodów okazały się atrakcyjne. Z kolei ruchy polityczne, które afiliowały się jako lewicowe, nie nawiązywały do historycznego etosu lewicy prawie w ogóle. Myślę – i mam nadzieję – że teraz nadszedł moment zmiany klimatu dla tych wartości.

21 Zerwany sojusz – Jan Koziar

31 Motyle czy karaluchy? – Jerzy Jacek Pilchowski

Giełda poszybowała w górę, a pensje i premie finansistów przekroczyły poziom z czasów nadmuchanej przeszłości. Rośnie jednak wciąż liczba bezrobotnych i ludzi zmuszonych ogłosić bankructwo. Maleją też realne zarobki tych, którzy pracują.

34 Między urzędem a rynkiem – Rafał Bakalarczyk

Spośród kilkunastu przebadanych krajów, do największej liczby organizacji należą Szwedzi (średnio , członkostwa na osobę), Duńczycy (,), Norwegowie (,), Holendrzy (,) i Austriacy (,). O każdym z krajów, które znalazły się w „pierwszej piątce” możemy powiedzieć, że mają silnie rozwiniętą politykę społeczną.

41 Neoliberalizm po turecku – prof. Simten Coşar, Metin Yeğenoğlu

W publicznej świadomości utrwaliło się przekonanie o „ko-nieczności reform”, zamiast zainteresowania tym, jak powin-ny one wyglądać. Zatrudnionych w sektorze nieformalnym, którzy nie korzystali z żadnych przywilejów w ramach po-przedniego systemu, przekonano do zawarcia sojuszu z tymi, którzy w rzeczywistej walce klasowej byli ich wrogami.

46 Dokumenty przełomu – Agnieszka Sowała-Kozłowska

O ile w poprzednim ustroju trudne tematy były „z ustawy” pomijane, w obecnym pojawiły się zarzuty zbytniego ich eksploatowania i epatowania widza brutalnością.

50 Bez kombinowania – rozmowa z Cezarym Ciszewskim

W krajach europejskich, niepostkomunistycznych, istnieją ośrodki polityczne, decyzyjne, które etykietują się politycznie wewnątrz, jednak w sprawach ważnych na zewnątrz, w kwestiach ich państwowego interesu – są niezwykle narodowo solidarne. 8Prawica była początkowo głównym ideolo-gicznym narzędziem niszczenia „Solidarności”, demoralizacji społeczeństwa i przygotowywania gruntu pod uwłaszczenie nomenklatury. Lewica laicka rozegrała zaś zaistniałą sytuację taktycznie i pierwsza zbiła na niej interes polityczny i eko-nomiczny, oczywiście kosztem społeczeństwa.

21

Page 5: OBYWATEL nr 1(48)/2010

5SPIS TRE ŚCI

Prezentowany blok tekstów pokazuje, że zakulisowe wymiary życia społecznego nie są zjawiskiem marginalnym. To często sam rdzeń rzeczywistości. Tajność wyraża się na przykład w zmowach kartelowych i cenowych, stanowiących o realiach życia gospodarczego. Tajność wyraża się w nieujawnionych opinii publicznej kon�iktach interesów na styku biznesu i nauki, co przekłada się m.in. na poziom ochrony naszego zdrowia. Tajność leży u podstaw afer gospodarczo-

-politycznych, wpływających na stan krajowego budżetu.

54 Sięgać tam, gdzie wzrok nie sięga – rozmowa z prof. Andrzejem Zybertowiczem

Wiele wskazuje na to, że zachodzi generacyjne dziedziczenie kapitałów społecznych: powiązań, złych nawyków i szko-dliwych dla Polski lojalności – kiedyś wobec Moskwy, teraz wobec Brukseli lub Waszyngtonu.

62 Nie widząc, nie słysząc, nie mówiąc – dr Daniel Wincenty

Tak jak detektywi, powinniśmy zaglądać za kulisy i bezczel-nie zapuszczać się na obszary zbyt uświęcone lub wstrętne, aby inni zechcieli się nimi zainteresować.

66 Redukcja do tajności – Maciej Gurtowski

Realny może być zamach na prezydenta, nie zaś potajemne rządzenie światem przez stulecia. Można zaproponować zasadę: im bardziej kunsztowny spisek, tym mniejsza szansa jego przeprowadzenia.

69 20 afer gospodarczych na 20 lat III RP – dr Krzysztof Pietrowicz

Cały czas nie wiemy, jak dokładnie przebiegały afery FOZZ i Art-B. Tymczasem Grzegorz Żemek stara się o przedter-minowe zwolnienie z więzienia (na razie nieskutecznie), Aleksandrowi Gawronikowi już udało się wyjść na wolność, natomiast Bogusław Bagsik jest ponownie nieuchwytny.

78 Media masowe jako panopticon: przypadek Polski – Filip A. GołębiewskiNie przewidział, że można wymyślić jeszcze doskonalsze na-rzędzie sprawowania kontroli. Media masowe mają bowiem nad panopticonem tę przewagę, że nie trzeba siłą zaciągać ludzi przed ich oblicza. Sami przyjdą. I pokochają.

84 Za kulisami nauki – dr Piotr Stankiewicz

Aż ponad naukowców przyznało się do popełnienia w ciągu ostatnich trzech lat jakiegoś nieetycznego czynu. Najczęściej była to zmiana sposobu przeprowadzenia ekspe-rymentu lub nawet jego wyników ze względu na naciski ze strony podmiotów finansujących badania.

93 Żyłem z wyprzedzania – Franciszek Wzgórski

Zostawiam materiały i biorę pieniądze. Żyję z wyprzedzania na trzeciego. Oni nie wiedzą, kim jestem. Ja nie zdradzam, skąd nagrania pochodzą. Mamy cichą umowę.

97 Co za dużo, to niezdrowo – Michał Sobczyk

Źródłem dochodów najbogatszych nie jest zazwyczaj ich udział w kreowaniu dobrobytu, lecz specyficzne umiejscowienie w ramach współczesnego kapitalizmu.

102 Czy zasiłki rozleniwiają? – Tomasz Wolicki

W szwedzkim systemie dominuje „produktywistyczny” para-dygmat, zgodnie z którym dorosły, zdolny do pracy człowiek, powinien – poza pewnymi wyjątkami – pracować. Presję na to wywiera tamtejsza kultura, ale też sposób, w jaki określa się czas udzielania świadczeń oraz kryteria ich przyznawania.

109 Pożegnanie państwa opiekuńczego? – dr hab. Ryszard Szarfenberg

Kryzys państwa opiekuńczego nie spowodował ani jego demontażu, ani nie wywołał radykalnych czy rewolucyjnych zmian na masową skalę, które miałyby polegać na konwer-gencji tradycyjnych modeli w kierunku liberalnego.

114 Kraj za wielkim miastem – dr Ludwik Staszyński

Przyczyną wielkiego regresu na polskim rynku produktów rolnych były inicjowane przez władze państwowe głębokie zmiany w otoczeniu rolnictwa, a przede wszystkim wyprze-daż przemysłu rolno-spożywczego w znacznej części w ręce obcego kapitału, który nie chciał mieć do czynienia z półtora-milionową rzeszą drobnych producentów rolnych.

120 Hipermarkety a spirala ubóstwa – Dorota Janiszewska

System niskich cen, oparty na niskich płacach i narzucaniu producentom niekorzystnych warunków, bazuje na złej sytuacji społeczno-ekonomicznej lokalnego rynku. Wysokie bezrobocie i ubóstwo skłaniają ludzi do robienia zakupów w tzw. tanich sieciach, by zabezpieczyć podstawy swojej egzystencji. Zwiększo-na sprzedaż owocuje otwieraniem kolejnych filii, które zwięk-szają skalę problemów powodowanych przez „system Lidl”.

Page 6: OBYWATEL nr 1(48)/2010

6

155 NASZE TRADYCJE: Katolicyzm tam, gdzie go nie widzimy

– Wojciech ZaleskiByć może, że ideał społeczeństwa bezklasowego jest możliwy do osiągnięcia. Nie oznacza to, by wszyscy ludzie mieli mieć równe dochody, ale oznacza brak nieprzebytych murów i róż-nic między ludźmi, takich, jakie stwarza czy to kapitalizm, czy komunizm z jego niedostępną elitą za murami Kremla.

158 NASZE TRADYCJE: Będąc głodni, poczęli iść i rwać kłosy – ks. Jan Zieja Dlaczego po kryjomu ściągnął bochenek chleba w sklepie? Dlaczego tych dwoje się rozeszło, a tamtych dwoje żyje ze sobą bez ślubu? Dlaczego ta dziewczyna poszła na ulicę? Dlaczego ten chłopiec się rozchuliganił? Dlaczego ten się rozpił? Dla-czego ten fałszował pieniądze, a ten dawał łapówki, a tam-ten je przyjmował? Trzeba nieraz długo i cierpliwie szukać odpowiedzi na to „dlaczego”. A gdy się zrozumie „dlaczego” – trzeba natychmiast myśleć o tym, jak pomóc temu bratu.

Kwartalnik „Obywatel” nr 1 (48)/2010

okładka: b a Szymon Surmacz

Rada Honorowa: Jadwiga Chmielowska, prof. Mieczysław Chorąży, Piotr Ciompa, prof. Leszek Gilejko, Andrzej Gwiazda, dr Zbigniew Hałat, Bogusław Kaczmarek, Marek Kryda, Jan Koziar, Bernard Margueritte, Mariusz Muskat, dr hab. Włodzimierz Pańków, Zo�a Romaszewska, dr Zbigniew Romaszewski, dr Adam Sandauer, dr hab. Paweł Soroka, prof. Jacek Tittenbrun, Krzysztof Wyszkowski, Marian Zagórny, Jerzy Zalewski

Redakcja: Rafał Górski, Konrad Malec, Remigiusz Okraska (redaktor naczelny), Michał Sobczyk (zastępca red. naczelnego), Szymon Surmacz

Stali współpracownicy: Rafał Bakalarczyk, dr Karolina Bielenin, Marcin Domagała, Joanna Duda-Gwiazda, Bartłomiej Grubich, Maciej Krzysztofczyk, dr hab. Rafał Łętocha, dr hab. Sebastian Maćkowski, Anna Mieszczanek, dr Arkadiusz Peisert, Lech L. Przychodzki, dr Jarosław Tomasiewicz, Karol Trammer, Bartosz Wieczorek, Krzysztof Wołodźko, Marta Zamorska, dr Andrzej Zybała, dr Jacek Zychowicz

125 O własnych siłach (powietrznych) – Michał Stępień

Opłacalność produkcji samolotów szkolno-bojowych na terenie własnego kraju dobrze widać na przykładzie Indii. Cena samolotu kupowanego za granicą wynosi ponad mln dolarów, zaś montowanego (a częściowo także produkowa nego) na subkontynencie jest o mln niższa.

130 Wspieranie gospodarki społecznej – dr Adam Piechowski

Typowym dla francuskiej gospodarki społecznej zjawiskiem jest przejmowanie przez kolektywy pracownicze likwido-wanych małych i średnich firm prywatnych i tworzenie na ich bazie nowych przedsiębiorstw społecznych, najczęściej w formule spółdzielni pracy.

135 Bóg i dobro wspólne – rozmowa z o. dr. Marcinem Lisakiem OP

W całej tej – w gruncie rzeczy sensownej – wizji społeczeń-stwa, które ma się rozwijać, brakuje wrażliwości na to, jak wiele jest barier społecznych, które uniemożliwiają rozwój poszczególnym jednostkom. Tego jest mało w myśli neokonser-watywnej, natomiast mnóstwo w Biblii.

140 Religia w służbie pracy – Bartosz Wieczorek

Jednym z elementów walki między największym obecnie na świecie sprzedawcą a IWJ był pokazanie w ponad kościołach, synagogach i minaretach filmu dokumentalnego Roberta Greenwalda „Wal-Mart: �e High Cost of Low Price”, piętnującego złe praktyki sieci.

143 Kościół, lewica, demokracja – dr Krzysztof Kędziora

To również instytucja, która jako jedna z nielicznych ujmuje się za społecznie i ekonomicznie wykluczonymi: ludźmi biednymi, starszymi, z małych miasteczek i wiosek, gdzie parafia jest jedynym miejscem, w którym mogą znaleźć pomoc i zrozumienie. Słowem, tych, których nie obejmuje nowocze-sny dyskurs wykluczeniowy, według którego wykluczeni są dobrze zarabiający homoseksualiści, ale już nie starsze osoby żyjące z głodowych emerytur, tylko dlatego, że słuchają tego a nie innego radia.

147 NASZE TRADYCJE: Kościół a duch kapitalizmu – ks. Stefan Wyszyński

Duch indywidualistyczny, panujący w życiu gospodarczym, doprowadził do kapitalizmu, który w skrajnej swej formie doprowadził do dyktatury pieniądza. Pius XI zwraca uwagę na smutne zjawisko naszych czasów – w ręku nielicznych jed-nostek skupia się niebezpieczna potęga i despotyczna władza ekonomiczna. O

BYW

ATEL

TW

OR

ZON

Y JE

ST W

 99%

SPO

ŁEC

ZNIE

AU

TOR

ZY T

EKST

ÓW

, FO

TOG

RA

FII O

RA

Z RE

DA

KTO

RZY

NIE

PO

BIER

AJĄ

W

YN

AG

ROD

ZEN

IA Z

A P

RA

PRZY

GA

ZEC

IE

GO

SPO

DA

RKA

SPO

ŁECZ

NA

Page 7: OBYWATEL nr 1(48)/2010

7

Adres redakcji: Obywatel, ul. Więckowskiego 33/127, 90-734 Łódź, tel./faks: (42) 630 17 49

propozycje tekstów: [email protected]

reklama, kolportaż: [email protected]

Skład i opracowanie graficzne: [email protected]

internet: www.obywatel.org.pl

W całej Polsce „Obywatela” można kupić w sieciach salonów prasowych Empik, Ruch, Inmedio, Relay, Garmond Press.

Wybrane teksty z „Obywatela” są dostępne na stronach OnetKiosku (http://kiosk.onet.pl).

Redakcja zastrzega sobie prawo skracania, zmian stylistycznych i opatrywania nowymi tytułami materiałów nadesłanych do druku. Materiałów niezamówionych nie zwracamy. Nie wszystkie publikowane teksty odzwierciedlają poglądy redakcji i stałych współpracowników. Przedruk materiałów z „Obywatela” dozwolony wyłącznie po uzyskaniu pisemnej zgody redakcji, a także pod warunkiem umieszczenia pod danym artykułem informacji, że jest on przedrukiem z kwartalnika

„Obywatel” (z podaniem konkretnego numeru pisma), zamieszczenia adresu naszej strony internetowej (www.obywatel.org.pl) oraz przesłania na adres redakcji 2 egz. gazety z przedrukowanym tekstem.

Nakład: 2800 egz.

OBY

WAT

EL T

WO

RZO

NY

JEST

W 9

9% S

POŁE

CZN

IE

AU

TOR

ZY T

EKST

ÓW

, FO

TOG

RA

FII O

RA

Z RE

DA

KTO

RZY

NIE

PO

BIER

AJĄ

W

YN

AG

ROD

ZEN

IA Z

A P

RA

PRZY

GA

ZEC

IE

159 Z POLSKI RODEM: Przez lud do narodu – dr hab. Rafał Łętocha

165 RECENZJA: Lektura społecznie obowiązkowa – Krzysztof Wołodźko

Co jednak warte podkreślenia, nie postuluje on „zniesienia państwa”, a raczej „oświecony etatyzm”, bazujący na rze-czywistym uczestnictwie inicjatyw społecznych w procesach decyzyjnych o charakterze kulturowym, ekonomicznym czy politycznym.

169 RECENZJA: Ciemna strona biznesu – Marcin Janasik

172 RECENZJA: Sojusznicy czy pasożyty? – Remigiusz Okraska

Mimo przyprawionej „gęby” ideologa gardzącego wykształ-ceniem i pragnącego pognębić inteligencję, dążył on do czegoś zgoła przeciwnego. Jak pisze Dubel, Powszechna inteligenckość to, zdaniem Machajskiego, docelowy stan porewolucyjny.

177 Autorzy numeru Dawno nie miałem w rękach książki tak kompleksowo, a jednocześnie tak przystępnie opisującej całą komplikację – i całą tragedię – globalnego kapitalizmu, niszczącego pozostałe jeszcze bariery na drodze do ostatecznego zwycięstwa oligarchii.

Nowe społeczeństwo polskie, którego stworzenie postulował Popławski, wymagało, aby – jak pisał Norwid w „Promethidionie” – została zasypana przepaść pomiędzy „słowem ludu, a słowem pisanym i uczonym”. Lekarstwem na to rozdarcie miała być demokratyzacja, stopniowe zlewanie się tych warstw w jedną całość.

169

159

Z PO

LSK

I RO

DEM

RECE

NZJ

ASPIS TRE ŚCI

nic śmiesznego…© PIOTR ŚWIDEREK, WWW.BARDZOFAJNY.NET

Page 8: OBYWATEL nr 1(48)/2010

8

Uczciwie więc biorąc, fakty powyższe skłaniają na pierwszy rzut oka do w sumie mało optymistycznego wniosku: Pola-cy mają niewielkie doświadczenie związane z tworzeniem i  funkcjonowaniem nowoczesnego państwa. Oczywiście pochopnym byłoby stwierdzenie, iż brak tego doświadcze-nia oznacza również brak odpowiedniej wiedzy lub choćby zaczątków wiedzy na temat dobrego państwa. To nie to samo, zwłaszcza w przypadku Polski. Jej historyczne do-świadczenia różnych form państwowości oraz ich dziejowa długość, stanowią potencjalnie ogromny rezerwuar wie-dzy, mimo niewielkiego doświadczenia aktualnie żyjących jednostek.

Punkt wyjścia dla rozważań na temat dobrego pań-stwa mogłaby stanowić próba porównania dokonań II RP z III RP. Należałoby wziąć pod uwagę początkowy

potencjał, realia geopolityczne, sukcesy i porażki społeczne, cywilizacyjne i kulturowe. II RP jest najbliższym nam modelem państwa, które jednocześnie możemy uznać za niezawisłe, jak i w miarę – z dzisiejszej perspekty-wy – nowoczesne. Mimo wielu problemów, z którymi się borykała, miała ona ogromną ilość sukcesów, m.in. budowę COP-u i portu w Gdyni, stworzenie systemu monetarnego opartego na srebrze, czy wreszcie względ-ne scalenie terenów trzech różnych pod wieloma prze-cież względami zaborów.

Nawet najbardziej optymistyczni obserwatorzy III RP prawdopodobnie nie byliby w stanie podać osiągnięć podobnej rangi. Wprawdzie i  III RP podle-gała silnym zmianom, częściowo związanym z  transfor-macją systemową, po części zaś ze zmieniającą się sytuacją

dr Joanna Szalacha

O dobrym państwie (polskim)

Minęło 20 lat od wydarzeń związanych z tzw. Okrągłym Stołem. Ważna to rocznica, jeśli sym-bolicznie uznamy, iż minęło właśnie dwadzieścia lat wolnej Polski. Ważna, gdyż z podobną sytuacją mieliśmy ostatnio do czynienia dziewięćdziesiąt lat temu. W sumie więc w ostatnich dwóch wiekach niewiele czasu istniało wolne państwo polskie. Częściej zaś albo go nie by-ło, albo stanowiło atrapę zarządzaną przez w gruncie rzeczy wrogie mu siły.

BNA© MAXGREGOR.WORDPRESS.COM

Page 9: OBYWATEL nr 1(48)/2010

9

geopolityczną, jednak powiązane z tymi zmianami sukcesy mają odmienny charakter niż osiągnięcia II RP. Obrońcy poglądu, że III RP dobrze wykorzystała ostatnie dwadzie-ścia lat, przywoływaliby na pewno trzy fakty: prywatyzację gospodarki państwowej, członkostwo w NATO oraz akces do UE. Jest jednak jasne, że każdy z tych faktów został wygenerowany za pomocą impulsów zewnętrznych, nie zaś poprzez kalkulację i realizację własnej drogi, w ramach obranej strategii.

Oddajmy gospodarkę do lombardu, jakoś to będziePrywatyzacja majątku postPRL-owskiego była szybka, nie-przemyślana oraz przeprowadzona źle. Polska stanęła nad przepaścią modnego wtedy ekonomicznego neoliberalizmu. Nierzadko sprowadzali go do Polski myśliciele i naukowcy, którzy w latach wcześniejszych, w taki czy inny sposób, orę-dowali ekonomii PRL-owskiej. Poprzez swoje prominentne pozycje eksperckie, publicystyczne i naukowe byli bardzo wpływowi.

W przypadku polskiej transformacji ekonomicz-nej mieliśmy do czynienia z podobnym casusem, jak podczas Rewolucji Październikowej. Rosja feudalna miała stać się Związkiem Radzieckim, państwem naj-nowocześniejszym z punktu widzenia historiozofii marksistów, a Polska Ludowa z centralnie sterowaną gospodarką stawała się krajem tak neoliberalnym, ja-kiego jeszcze Europa nie znała. Niestety, ponieważ na temat takiej operacji podręczniki ekonomistów milcza-ły, był to nowy i niebezpieczny eksperyment. Stopniowo wyprzedawano najlepsze, rozpoznawalne polskie marki, nierzadko pamiętające jeszcze czasy przedwojenne, a tak-że całe sektory państwowej gospodarki. Efekt jest taki, że państwo wciąż ma cykliczne problemy z wpływami do budżetu, obywatele Polski nie stali się właścicielami niemal żadnych dużych prywatyzowanych spółek, zaś krajowy rynek – od zupek w proszku po usługi ban-kowe – jest kontrolowany przez podmioty nie związa-ne z Polską niczym innym, jak wyłącznie doraźnym zyskiem.

Realia Polski lat 90. stanowią zresztą przykład wdra-żania wolnego rynku w sposób przeczący ideom swobody gospodarczej. Transformacja prowadziła do prywatnych monopoli, powstających na bazie monopoli państwowych, których właścicielami nierzadko stawały się obce państwa, a nie podmioty prywatne (vide przypadek Telekomunikacji tzw. Polskiej, która stała się telekomunikacją państwowo-francuską).

Tak rozumiana prywatyzacja pozbawiła Polskę stałych zysków, które mogłyby być efektem planowego i stopniowe-go przekształcania przedsiębiorstw PRL-owskich w trwałe spółki o rozproszonym rodzimym kapitale. Jednocześnie pozbawiła obywateli możliwości partycypacji w wypraco-wanym przez lata (jaki by on nie był) majątku, a także do-prowadziła do faktycznej monopolizacji rynku. Dziś, dla

przykładu, trudno założyć polską �rmę, która mogłaby konkurować w sektorze produktów potrzeb podstawowych. Cały ten rynek jest bowiem zdominowany przez zagra-niczne, często narodowe – lecz niepolskie – korporacje, które pod utrwalonymi, niegdyś polskimi, znakami to-warowymi oferują wszystko. Konkurencja z nimi, na ustabilizowanym już rynku, to podręcznikowa fikcja serwowana naiwniakom. Może dziwić, a nawet szoko-wać nonszalancja, z jaką nasze państwo oddało takie kury znoszące złote jaja, jak przemysł tytoniowy czy alkoholowy. Czyżby nie były one rentowne?

Prywatyzacji, a  także różnych efektów stanowią-cych jej pokłosie, nie można uznać za sukces. Jeśli zaś na-wet można dopatrywać się w niej znamion sukcesu, bo – w myśl mądrości populistycznej – mogłoby przecież być gorzej, to pochwały nie należą się nikomu. Łakomy kąsek, jakim ogromny i niezagospodarowany polski rynek był dla napompowanego kapitałem zachodnie-go świata, nie wymagał żadnej reklamy. Jeżeli dołoży-my do tego czynnik zakulisowy, związany z byłymi pro-minentnymi aktywistami Polski Ludowej, którzy również odcinali kupony od całej operacji, to stanie się jasnym, iż prywatyzacja nie stanowiła procesu wewnątrzsterowne-go. A jeśli był jakiś podmiot, który planował ten proces od wewnątrz, to nie reprezentował on polskiego intere-su, interesu obywateli obecnych i przyszłych, lecz inte-res zewnętrzny wobec państwa, więc de facto nie jest to sukces, na który zapracowaliśmy i nie jest to nasz sukces. Jest to efekt oddziaływania sił zewnętrznych, wspieranych przez – w życzliwej interpretacji – niefrasobliwych akty-wistów wewnętrznych.

Oni rządzą lepiejOrganizacje międzynarodowe, zwłaszcza o silnie wiążą-cej strukturze, niewątpliwie dają krajom członkowskim pewne nowe możliwości. Jednocześnie słabszym pań-stwom odbierają jednak podmiotowość na rzecz silniej-szych członków.

Akces Polski do takich organizacji, jak Unia Europej-ska czy NATO, nie jest niczym dziwnym. Dla obu organi-zacji członkostwo Polski jest bardzo korzystne, zwłaszcza, że Polska nie potra� jak do tej pory umiejętnie wpływać na ich politykę. Przyjęcie do NATO i UE -milionowego kraju, o takiej powierzchni i geopolitycznym położe-niu jak Polska, wydaje się oczywiste z punktu widzenia pierwotnych założycieli tych organizacji. To przecież przede wszystkim w ich interesie było wchłonąć sła-bą i politycznie nieustabilizowaną Polskę, która dużo dawała, lecz niewiele wymagała. Akces do UE pozwolił zresztą obniżyć tym krajom koszty transakcyjne, związane z ekspansją rynkową.

Zasadnie można stwierdzić, że polscy politycy, którzy przypisują sobie zasługi z racji akcesu do UE i NATO oraz akcentują epokowość tych zdarzeń, kierowali się niechęcią, a może i strachem wobec budowania podmiotowości Polski

Page 10: OBYWATEL nr 1(48)/2010

10

na arenie międzynarodowej. I tu również pojawiał się czyn-nik grubej kreski, czyli zaniechania rozliczenia dawnych decyzji i  ich sprawców, poprzez wchłonięcie przez silniej-szy organizm i rozproszenie resentymentu oraz prawnych konsekwencji starych czasów. Nim bowiem nowoczesne państwo polskie powstało, już miało zniknąć w postu-lowanej magmie państw europejskich.

Jest sprawą raczej pewną, że kraje duże, o silnej pod-miotowości, członkowie NATO i UE, mogą być na różne sposoby bene�cjentami tych organizacji. Polska jest kra-jem dużym, lecz niestety bezpodmiotowym. Pozorna pol-ska podmiotowość, opiewana przez różnego rodzaju media, które opowiadają o upadku państw narodowych w cza-sach, gdy to właśnie państwa narodowe zaczynają od-grywać coraz większe znaczenie w polityce europejskiej i światowej, jest jedynie podmiotowością papierową lub elektroniczną, o tym samym stopniu znaczenia, co i infor-macje tych mediów.

Tym właśnie różnią się sukcesy II RP od osiągnięć III RP. O ile w tej pierwszej rządzono krajem, znając lub przewidując kierunek działań (przynajmniej tych kulturo-wych i politycznych), o tyle w III RP sukcesem nazywa się każdy akt zbycia odpowiedzialności, pozbawienia się podmiotowości. W tym sensie Polska przedwojenna – ze wszystkimi swoimi wadami – była wewnątrzsterowna, Polska zaś najnowsza wydaje się wyłącznie pasywna i ze-wnątrzsterowna. Jeśli zaś daje się zauważyć jakąś pod-miotowość państwa, to przypomina ona sytuację mebla w sklepie meblowym: może być zadowolony ze swego po-łożenia i z tego, że go chwalą, ale ostatecznie kupi go ten, kto chce, po tym, kiedy ustawią go tam, gdzie uznają za stosowne.

Polska liberalna, socjalna czy w ogóle?Ten dylemat pojawia się w życiu publiczno-publicystycznym coraz częściej. Jest on jednak najczęściej wykorzystywany

jedynie w rozgrywkach wyborczych, jako naturalny ele-ment gry politycznej. Co ciekawe, postulaty socjalne ostatnimi czasy popierają środowiska pośrednio lub na-wet bezpośrednio postkomunistyczne, związane z neo-liberalną transformacją, w której trudno było znaleźć znamiona litości dla najbiedniejszych – poza zupkami Kuronia – a ex-komuniści nagle stawali się genialnymi biznesmenami. Z kolei liberalizm jest sztandarowym ha-słem tych środowisk, które bądź skorzystały bezpośrednio na transformacji, bądź również działały na rzecz stworze-nia i umocnienia oligopolistycznego i postkomunistyczne-go charakteru polskiego rynku, w sposób niekorzystny dla polskiego obywatela.

Faktycznie jednak „liberalizm”, „socjalizm” czy też in-ne etykiety, które pojawiają się w programach partii poli-tycznych, mają jedynie – w najlepszym wypadku – charak-ter orientacyjny. Nie istnieją bowiem uniwersalne wszech-światowe systemy polityczno-ekonomiczne, a przynajmniej na razie nic na ten temat nie wiadomo. Nie chodzi więc o to, jaka etykieta ma być dołączona do �agi polskiej. Pytanie powinno brzmieć raczej, jakie istniejące empirycznie pań-stwo jest naszym celem. Czy chcemy „być” Niemcami, czy raczej Wielką Brytanią? To od tej decyzji mogą zależeć dal-sze, konkretne rozwiązania. Warto zauważyć, że w krajach europejskich, niepostkomunistycznych, istnieją ośrod-ki polityczne, decyzyjne, które etykietują się politycz-nie wewnątrz, jednak w sprawach ważnych na zewnątrz, w kwestiach ich państwowego interesu – są niezwykle narodowo solidarne.

Możemy powiedzieć, że i u nas kiedyś będzie tak samo. Samo to stwierdzenie zakłada jednak istnienie wewnątrz-sterowności. Tej jednak w Polsce nie ma, co uniemożliwia pojawienie się choćby zarzewia podmiotowości. Brak we-wnątrzsterowności jest bowiem przestrzenią niezagospoda-rowaną, którą mogą zagospodarować siły zewnętrze. I tak, Polska może wysłać gdzieś wojska, rzekomo w swoim in-teresie. Może również zlikwidować stocznie, przyjąć limity połowów dorsza, a nawet zgodzić się na zmniejszenie pro-dukcji cukru. Wszystko to podobno we własnym interesie, chociaż nikt z polskich obywateli – poza ewentualnymi ła-pówkarzami – nie ma w tym nawet grosza interesu.

Czas i kapitałyPosiadamy kapitał różnego rodzaju: potencjał demogra�cz-ny, terytorialny, geogra�czny, jednorodność kulturową i et-niczną kraju. Wprawdzie statystyczny Polak jest raczej nie-zamożny w porównaniu ze statystycznym Europejczykiem – a ten punkt odniesienia powinniśmy uważać za wiążący – jednak przy umiejętnym planowaniu warunków brzego-wych rozwoju ekonomicznego i kulturowego możliwe jest stopniowe wzmacnianie zasobów kraju i społeczeństwa.

Koniecznym etapem służącym temu procesowi by-łoby postawienie na konkurencyjność i samowystar-czalność w zakresie dóbr podstawowych, wytwarzanych przez małe i średnie polskie firmy. Jest to krok, który

Polska przeszła przez terapię szoku: od przedsiębiorstw zarządzanych centralnie do gospodarki tortowej, to jest takiej, w której kilkanaście korporacji międzynarodowych podzieliło się najlepszymi i najsłodszymi kawałkami. Resztki wzięły mniejsze �rmy zachodnie, a okruchy zostały dla tubylców.

Page 11: OBYWATEL nr 1(48)/2010

11

podjęły takie kraje, jak np. Finlandia. Bowiem przy odpowiednim nastawieniu obywateli własnego kraju, najlepszym i najpewniejszym rynkiem zbytu jest wła-sny, solidarny rynek, w ramach którego konkurują sieci i konglomeraty współpracujących ze sobą firm lokal-nych. To tego typu inicjatywy gospodarcze dostarczają największych wpływów do budżetu państwa oraz do budżetów lokalnych. Nie stać ich na kreatywną księgo-wość, a kraju macierzystego nie traktują jako przejścio-wego. Rozwój własnej przedsiębiorczości, podtrzymywanej dzięki trendom obecnym na rodzimym rynku, pozwala po pewnym czasie na ekspansję, czyli zjawisko, które spotkało Polskę à rebours w latach 90. i spotyka częściowo do dziś. Nadwyżki produkcyjne i kapitałowe bogatszych państw zalewają polski rynek, uniemożliwiając wykreowanie miej-scowego, silnego sektora wytwórczo-handlowego.

Silne gospodarki – od razu dodajmy: narodowe gospo-darki – takich państw, jak Niemcy, Holandia, Belgia czy Francja, miały czas i warunki by wytworzyć gospodarkę naprawdę własną, wspieraną przez rodzimych konsumen-tów. Teraz, żeby nie zatrzymywać swojego rozwoju, po-trzebują dalszych przestrzeni. Dla nich krainą wymarzoną, ziemią obiecaną, stały się państwa byłego bloku sowieckie-go. Niemalże wszystkie państwa postkomunistyczne od razu skapitulowały, poddając się bez walki, i zaakcepto-wały swoją pasywną rolę. Sprzyjały temu czynnik admini-stracyjny, korupcyjny – zwykle uwikłany w komunistycz-ną przeszłość – oraz kulturowy: długoletnie wygłodzenie społeczeństw, prowadzące do sytuacji wręcz urągających godności obywateli (papier toaletowy jako towar de�cyto-wy, darmowe torby reklamowe zachodnich sklepów jako przedmiot handlu na bazarze). Na tak zarysowanym polu biznesmeni z zagranicy jawili się jako zbawiciele, którzy przychodzą sprawić, by nasze życie stało się lepsze.

Nie był to więc czas dobry dla nas. Upośledził na lata naszą – naprawdę naszą – lokalną gospodarkę i możliwo-ści jej wzrostu, a następnie konkurencyjność na rynku ze-wnętrznym. Jest jasne, że rozwój silnej, dominującej na ryn-ku wewnętrznym lokalnej gospodarki nie jest ani jedynym środkiem, ani jedynym celem, który powinno obierać sobie nowe państwo polskie. Homo economicus powinien nieść ze sobą postęp i rozwój w zakresie tych dziedzin, które dla or-todoksyjnych ekonomistów znajdują się poza rachunkiem tak dalece, jak dalece nie można na nich zarobić.

Również rozwój technologii, edukacji, ochrony zaso-bów naturalnych, budowanie spójności narodowej i pokole-niowej, stymulowanie kultury solidarności w życiu codzien-nym oraz rywalizacji w pracy zawodowej – muszą być co najmniej zjawiskami towarzyszącymi budowaniu polskiej przedsiębiorczości. Jak dobrze wiemy, te rzeczy są ze sobą powiązane. I  tak na przykład w  społeczeństwie solidar-nym panuje większe zaufanie, które z kolei owocuje lepszą współpracą i kooperacją �rm. W społeczeństwie o nasta-wieniu patriotycznym istnieje tendencja do dbania o dobro wspólne, faktyczna niechęć do korupcji i troska o słabszych.

Te cechy generują zysk ekonomiczny i społeczny – ten zysk, odpowiednio zainwestowany, wytwarza takie postawy.

Czas na ultranowoczesny kapitalizm nie był w Polsce dobry. Zwłaszcza, że poza krajami – używając terminolo-gii Immanuela Wallersteina – peryferii oraz półperyferii, nadal funkcjonuje zwykły, klasyczny kapitalizm. Polska przeszła przez terapię szoku: od przedsiębiorstw za-rządzanych centralnie do gospodarki tortowej, to jest takiej, w której kilkanaście korporacji międzynaro-dowych podzieliło się najlepszymi i najsłodszymi ka-wałkami. Resztki wzięły mniejsze firmy zachodnie, a okruchy zostały dla tubylców. Korporacje niewiele zostawiły reszcie, poza możliwością pracy na nisko-płatnych stanowiskach dla licznych oraz pięcia się po szczeblach kariery dla nielicznych. Zresztą i te kariery okazały się ograniczone. Polscy menedżerowie osiągając wysoki poziom kierownictwa w kraju, zwykle nie mogą już awansować dalej, bowiem kierownictwo w zakresie ponadnarodowym dobiera się według klucza narodowego.

I  tak dla przykładu kierownikiem na Europę Środkową i  Wschodnią francuskiej korporacji może być jedynie Francuz, zaś Polak – co najwyżej kierownikiem na Polskę. To kolejny – poza tymi, które ujawnił tzw. kryzys ekono-miczny – argument przeciwko mitowi o „beznarodowości” kapitału. Skoro zaś kapitał ekonomiczny ma również na-rodowość i ostatecznie jest powiązany z jakiś państwem, to wniosek nasuwa się sam, jeśli aspirujemy do krajów Wallersteinowskiego centrum.

Polska potrzebuje wiernego mu kapitału ekonomiczne-go, być może gromadzonego latami i pomnażanego poko-leniami, ale skłonnego pracować dla społeczeństwa wcale nie wyzbywając się chęci zysku. Wystarczy spojrzeć – a nie przeczytać w mainstreamowych mediach, to nie to samo – jak się to robi w Europie. I jest tylko jedna rzecz, która bu-dzi wątpliwość, gdy pytamy się, czy nie mogliśmy stać

Polska może wysłać gdzieś wojska, rzekomo w swoim interesie. Może również zlikwidować stocznie, przyjąć limity połowów dorsza, a nawet zgodzić się na zmniejszenie produkcji cukru. Wszystko to we własnym interesie, chociaż nikt z polskich obywateli – poza ewentualnymi łapówkarzami – nie ma w tym nawet grosza interesu.

Page 12: OBYWATEL nr 1(48)/2010

12

się jako kraj podmiotem, i to również w sensie gospo-darczym. Nie żebrać o inwestycje, lecz produkować sa-memu i inwestować w innych krajach na zasadach dla nas korzystnych. Nie przyklaskiwać, gdy akceptacji oczekują, lecz zgadzać się wtedy, gdy jest to według nas słuszne, nawet gdy innym się nie podoba. Nie czekać na propozycje innych, lecz samemu inicjować zmiany. Nie patrzeć na silniejszych, lecz samemu tworzyć silne ośrodki decyzyjne, wspólnie z lokalnymi i historyczny-mi sojusznikami. Łączne spełnienie wszystkich tych po-stulatów oznaczałoby właśnie wewnątrzsterowność.

Czym nasz kraj jest słaby?Chodząc po ulicach Berlina, Londynu lub Paryża i obser-wując młodych ludzi, obserwatora zdumiewa, jak takie beztroskie, by nie powiedzieć wręcz bezmyślne zachowa-nia i sposób bycia, złożą się w przyszłości na kompetentne, konkurencyjne i wewnątrzsterowne państwa, które gotowe są za utrzymanie własnego interesu płacić otrzeźwieniem z dowolnego sentymentu. Podobne nastolatki są również w Polsce, a jednak efekt jest inny. Co nas różni, skoro na pierwszy rzut oka tyle łączy?

Na początku wojny, na terenach zajętych przez bru-natnych i czerwonych okupantów, kilkakrotnie spotykały

się polityczne policje: NKWD i Gestapo. Celem ich kon-ferencji – z których jedna odbyła się w Krakowie – była wymiana danych dotyczących elit polskiego, przedwojen-nego państwa. Chodziło o to, żeby zidenty�kować lekarzy, naukowców, inżynierów, prawników, polityków, działaczy, inteligentów, a następnie ich wymordować. Masowe mordy na polskiej inteligencji, które rozpoczęły się już we wrześniu 1939 roku, trwały przez całą okupację, a uwieńczyły je pro-cesy, wypędzenia i wydalenia w czasach PRL-u. Szacuje się, że wojenni okupanci wymordowali około pięćdziesięciu procent polskiej inteligencji. Tylko niewielka część pozosta-łych przy życiu powróciła z rozproszenia, a i pośród tych, co bardziej niebezpieczne dla systemu jednostki zniechęcano na różne sposoby lub wygnano.

Współczesne państwa są zarządzane przez elity. Różny może być klucz doboru do elit. Wcale nie muszą być one zamknięte dla tzw. klas niższych. Jednak partycypacja we władzy politycznej, ekonomicznej czy kulturowej oznacza posiadanie wizji, akceptację wspólnego, długodystansowe-go celu, tworzenie podmiotowości – zarówno wewnątrz, a więc dla beztroskich mas – jak i na zewnątrz, czyli dla innych państw.

Dobre państwo jest bowiem jak okręt. Z dobrą ka-drą oficerską oraz sprawną załogą może pokonywać na-wet największe fale, a przy nieprzychylnych wiatrach nadal utrzymywać kurs. Kurs, który czasami może dzi-wić, poprzez halsowanie, ale ostatecznie tylko ekstremalne warunki mogą spowodować, że statek nie dotrze do tego portu, do którego planowano. Wspólna praca załogi, dowo-dzonej przez kompetentnych o�cerów, daje efekt. Żeglarze nie mogą zmienić warunków na akwenie, a jednak potra�ą je wykorzystać do własnych celów, jeśli je mają. Zaprze-czeniem państwa-okrętu jest Latający Holender. Bez załogi i dowódcy. Jest obliczalny – popłynie tam, gdzie popchnie go wiatr. Czy nasze państwo nie jest Latają-cym Holendrem?

Na swych obiegowych monetach, przechodzących przez ręce jej obywateli, II RP deklarowała: SALUS REI PUBLICAE SUPREMA LEX. Czy i w dzisiejszej Polsce Republika jest rzeczą publiczną? Czy dobro Republiki jest najwyższym prawem? Kto dba o to prawo? Społeczeństwo, które nie ma swojej elity – elity, która dysponując większy-mi szansami społecznymi, jednocześnie ma większą od-powiedzialność, świadomość tej odpowiedzialności i  jest wewnętrznie ograniczana własnym etosem – musi być ze-wnątrzsterowne. Zatem państwo, którego to społeczeństwo jest rzekomo suwerenem, musi być tylko fasadą, instytucją stworzoną jedynie po to, żeby w myśl prawa inne podmio-ty miały z kim dobijać targu. Takie państwo nie może być dobrym państwem, gdyż w ogóle nie zasługuje na miano państwa.

dr Joanna Szalacha

BNAb n a

GA

ETA

NKU

[HTT

P://

WW

W.F

LICK

R.CO

M/P

EOPL

E/W

ROCL

AWSK

A47

A/]

Page 13: OBYWATEL nr 1(48)/2010

13

Czy to, co nazwał Pan etosem lewicy, jest w Polsce wciąż żywe, czy też należałoby raczej traktować go jako swego rodzaju eksponat w muzeum historii idei?

Andrzej Mencwel: W tym pytaniu zawarte są dwa odręb-ne. Jedno o diagnozę – czy wspomniany etos jeszcze istnieje, drugie – o to, co z nim zrobić. Jeśli chodzi o pierwsze, to można powiedzieć w sposób dość jasny i chyba mało dysku-syjny, że z wielu różnych powodów etos lewicy jest w zani-ku: nieobecny w sporach publicystyczno-ideowych i słabo widoczny w postawach praktycznych. Uważam jednocze-śnie, co jest zapewne dyskusyjne, że wiele jego elementów nadal można dostrzec w tzw. organizacjach pozarządowych, które zresztą w zgodzie z  tamtym etosem wolałbym na-dal nazywać organizacjami społecznymi. Widoczny jest on również w działalności całkiem licznej rzeszy ludzi i  śro-dowisk, które robią dużo ważnych, pożytecznych i często bezinteresownych rzeczy.

Co do drugiego składnika pytania: bez wątpienia nie jest tak, że w związku z tym, iż etos lewicy tak bardzo osłabł, należałoby go pogrzebać. Przeciwnie, należałoby go ożywić! Myślę zresztą – i mam nadzieję, że nie jest to bar-dzo fantazyjne stanowisko – że wśród młodzieży studenc-kiej i „przyakademickiej” (mam tu na myśli tych, którzy studia pokończyli i zajmują się różnymi działaniami spo-łecznymi, np. wydają czasopisma, nieraz nakładem wiel-kiej energii i pasji), istnieje silna potrzeba jego ożywiania i propagowania.

Pisząc o historycznym rozwoju etosu i myśli lewicowej w Polsce, zwraca Pan uwagę, że ich kształtowanie było rezultatem ożywionej debaty środowiskowej, ścierania się rozmaitych poglądów. Wskazuje Pan także na rolę pewnej ciągłości pokoleniowej – Wacław Nałkowski zaj-mował w wielu kwestiach podobne stanowisko,

jak młodszy odeń Stanisław Brzozowski, Konstanty Krzeczkowski dokumentował dorobek Edwarda Abra-mowskiego i Ludwika Krzywickiego itd.

A.M.: Jeśli spojrzeć na to, co działo się w okresie, którym się bliżej zajmowałem, w głowie się kręci od ówczesnych osiągnięć – tym bardziej niebywałych, że dokonano ich wyłącznie siłami społecznymi; żadnych środków instytu-cjonalnych i �nansowych nie było, poza tymi, które lu-dzie sami stworzyli i zyskali. Tworzono wówczas społeczne uczelnie i ośrodki naukowe, ale także prowadzono wiele inicjatyw na poziomie elementarnym – przykładem mo-że być choćby działalność „Zarzewia” wśród młodzieży. Kontynuacja była bardzo wyraźna w  rozmaitych przed-sięwzięciach i środowiskach okresu międzywojennego, jak Instytut Gospodarstwa Społecznego, Wolna Wszechnica Polska czy uniwersytety ludowe. To, że w Polsce historię literatury uprawiało się głównie z perspektywy „literacko- -autonomicznej”, sprawiało, że z czasem zanikały niektóre przepływy postaw i wartości, które ucieleśniały w dwudzie-stoleciu międzywojennym Maria Dąbrowska, Zo�a Nał-kowska i wielu innych. Przy czym mówiąc o etosie lewicy nie mam na myśli przynależności partyjnej czy a�liacji do określonego programu politycznego, lecz postawę kultural-ną w antropologicznym rozumieniu tego słowa: przekształ-canie rzeczywistości, tworzenie ludzkich środowisk, inicja-tyw społecznych, ruchów emancypacyjnych.

Ciągłość jest wyraźna także w okresie okupacji; my-ślę też, że nawet tuż po wojnie. Dopiero przełom roku 1948/49, kiedy w Polsce dokonała się faktyczna staliniza-cja, w znacznej mierze tę ciągłość zerwał. Po Październiku 1956, a następnie w latach 70., powstają nawiązania, ale są już one, można by rzec, jednowątkowe; pewna forma-cja i jej dziedzictwo zostały rozproszone. Nie chcę powie-dzieć – zaprzepaszczone, bo do najróżniejszych elementów

Etos lewicy wiecznie żywy

– z prof. Andrzejem Mencwelemrozmawia Michał Sobczyk

Page 14: OBYWATEL nr 1(48)/2010

14

tej tradycji się odwoływano w życiu intelektualnym (z ta-kimi publicystami, myślicielami, jak Jan Józef Lipski czy Jan Strzelecki) oraz w formach instytucjonalnych. Bo To-warzystwo Kursów Naukowych i Uniwersytet Latający nawet w swoich nazwach były wyraźnym nawiązaniem do tamtej tradycji.

Potem nadeszła cezura 1989 r.

A.M.: Wraz z „wielkim otwarciem” nastąpił też wielki przy-pływ idei liberalnych, które z różnych powodów okazały się atrakcyjne w kraju posttotalitarnym. Dlatego gdy w roku 1990 wydałem napisaną w latach 80. książkę o „etosie le-wicy”, została ona przyjęta sympatycznie, ale była jedynie kwiatkiem przy kożuchu, który szyli inni. Z kolei ruchy polityczne, które a�liowały się jako lewicowe, nie nawią-zywały do historycznego etosu lewicy prawie w ogóle. My-ślę – i mam nadzieję – że teraz nadszedł moment zmiany klimatu dla tych wartości.

Polscy myśliciele lewicowi przełomu XIX i XX w. byli na bieżąco z zagraniczną myślą polityczną, czerpali z niej inspiracje i prowadzili z nią dialog, z drugiej jednak strony nierzadko sami tworzyli całościowe, nowatorskie koncep-cje. Przykładem może tu być Abramowski, który odrzucił

„socjalizm państwowy” w wersji zarówno rewolucyjnej, jak i reformistycznej, zamiast niego propagując swoiste kooperatywne państwo-minimum; idea ta, choć zbieżna z anarchizmem, nie była z nim tożsama. Inny przykład prekursorstwa stanowi Ludwik Krzywicki, o którym napi-sał Pan w „Etosie lewicy”, iż „był niewątpliwie pierwszym nowoczesnym myślicielem w skali powszechnej, który z marksistowskich analiz fetyszyzmu towarowego uczy-nił narzędzie krytyki kultury”. Czy Pańskim zdaniem moż-na mówić o czymś w rodzaju oryginalnie polskiej odmia-ny lewicowości?

A.M.: Oczywiście. I nie jestem jedynym, który tak uważa. Bardzo mocnym poparciem tej tezy są na przykład opra-cowania Andrzeja Walickiego czy Leszka Kołakowskiego, który w swoich „Głównych nurtach marksizmu” poświęcił osobne rozdziały Krzywickiemu, Brzozowskiemu i Kelles-

-Krauzowi. Przy czym mówiąc, że polska lewicowość po-siada pewne własne znamię, nie chodzi mi koniecznie o to, że jest ona „nasza, bo polska”. Chodzi mi o to, że rodzimi myśliciele stworzyli swoiście odrębną orientację �lozo�czną, a wraz z nią – także pewien etos wyrażany w określonych postawach praktycznych.

Odwołam się do mojej książki, skoro już została wspo-mniana. Jej podtytuł brzmi: „Esej o narodzinach kultura-lizmu polskiego”. Chciałem położyć nacisk właśnie na ten kulturalizm. Dla marksistów polskich, nie tylko tych stop-niowo przestających nimi być, jak Abramowski czy Brzo-zowski, sprawa ortodoksji była drugorzędna. Bardzo wcze-śnie, bo na przełomie XIX i XX w., przeszli oni bowiem

szkołę antypozytywizmu, a więc i  szkołę antydogmaty-zmu, co pozostawiło trwałe ślady w twórczości nawet ta-kiego prawie-ortodoksyjnego myśliciela, jak Kelles-Krauz. Czym się to charakteryzowało? Mówiąc schematycznie – bardzo silnym naciskiem na czynnik subiektywny działa-jący w historii, zamiast całkowitego ulegania zewnętrznym determinizmom, jakkolwiek byłyby one formułowane, ja-ko naturalizm czy jako ekonomizm. Zwracali oni uwagę na to, że zmiany dzieją się w ludziach i przez ludzi, przez ich wewnętrzne wyposażenie, przez idee, których są nosi-cielami; praca Krzywickiego „Idea a życie” jest tutaj moim zdaniem klasyczna, i to w skali światowej. Było to zapewne dziedziczone ze specy�cznie polskiej sytuacji XIX-wiecznej, czyli porozbiorowej. Identyczność zbiorowa była u nas sil-nie związana z czynnikiem subiektywnym. Naród polski nie był de�niowany przez państwo, bo go nie miał, ani przez obywatelstwo, bo ono wtedy nie działało. Nie był w związku z tym określany przez instytucje polityczne, lecz przez tożsamość kulturową. Stąd – bardzo silny nacisk na to, co kulturowe. Zainteresowania te poświadczane były rozlicznymi działaniami praktycznymi. Widać to choćby wtedy, gdy na okres rewolucji 1905-7 r., która była rewolu-cją społeczno-polityczną, spojrzy się od strony programów wychowawczych. Intensywnie dyskutowano wówczas także o kształcie szkoły, o tym, jak w ogóle postępować z dziećmi; jednocześnie powstawały np. programy emancypacji kobiet. Albo spójrzmy na całą koncepcję wychowawczą Janusza Korczaka – ona również wyrasta z tego pnia, jak to napisał Igor Newerly, jest „żywym wiązaniem”.

„Twardzi” materialiści marksistowscy mieli w Polsce bardzo słaby odbiór, natomiast socjalistyczni czy „socjali-zujący” idealiści posiadali bardzo duże audytorium i chyba najlepiej wyrażali zarówno dramaturgię tamtego czasu, jak też i nasze – naszych przodków – potrzeby.

W „Przedwiośniu czy potopie?” pisze Pan natomiast, że polską myśl polityczną, także po lewej stronie, cechował niemal całkowity brak idei i pomysłów niebezpiecznych, mogących prowadzić do totalitaryzmów czy zbrodni.

A.M.: Oczywiście zdarzały się wyjątki, jak Machajski, któ-ry był jednym z największych ekstremistów lewicowych w dziejach XX w. No i byli komuniści, naznaczeni przez marksizm III Międzynarodówki. Jednak także wśród nich istniało zróżnicowanie – słynna broszura Juliana Bruna,

„Stefana Żeromskiego tragedia pomyłek”, jest napisana z ducha wspomnianego kulturalizmu, a nie z ducha komu-nistycznej ortodoksji. Zresztą Brun został za to potępiony przez swoich towarzyszy.

Przejdźmy do aktualnego postrzegania lewicowości. W odbiorze społecznym słowo „lewica” kojarzy się z jed-nej strony z partyjną polityką, z drugiej – z akademickimi rozważaniami ideowymi, dość hermetycznymi. Trzecim �larem dawnego etosu lewicy, wypełniającym przestrzeń

Page 15: OBYWATEL nr 1(48)/2010

15

między teoretyzowaniem a pragmatycznymi grami poli-tycznym, była praca na rzecz powstawania oddolnych instytucji; przywołajmy choćby zaangażowanie Marii Dąbrowskiej w rozwój spółdzielczości. Współcześnie lewi-ca mało komu kojarzy się z ideą samoorganizacji społecznej.

A.M.: Trudno się temu dziwić. Dawna lewica miała bez-pośredni kontakt z ludźmi – nie z elektoratem, który był na drugim planie, ale z ludźmi właśnie. Tymczasem obec-nie mamy do czynienia z olbrzymią presją instytucjonalną i medialną, żeby sprowadzać problematykę życia społeczne-go do wyborów i elektoratu. Co się zresztą obraca w swoje przeciwieństwo w postaci niskiej frekwencji, bo niewątpli-wie ta redukcja jest jedną z przyczyn tego problemu.

Drugą przyczyną zarówno niskiej frekwencji, jak i sła-bości polskiej lewicy, jest jej niezdolność do formułowania jakichkolwiek idei i programów wykraczających poza do-raźne odniesienia. Lewica instytucjonalna, którą tworzą partie postpezetpeerowskie (choć dzisiaj to „post” i „PZPR” można chyba skreślić, nie mają one znaczenia), kontynu-uje pragmatyczny wzór zachowania w kontekście wybor-czym. Niestety, jak widać, na dobre jej to nie wychodzi i coraz mniej się liczy. Z drugiej strony, mamy środowiska młodolewicowe, które na razie znajdują się na poziomie przedpolitycznym – może to i dobrze. Wyrażają się czasem politycznie, ale nie tworzą twardych organizacji, mają nato-miast pozytywną zdolność zaczynu, fermentu. W tym fer-mencie oczywiście, jak w każdym fermencie, rzeczy słuszne są pomieszane z niesłusznymi, trwalsze z przejściowymi, itd. Nikt natomiast nie stara się tworzyć takiej płaszczyzny krystalizacji postaw, jaka miałaby bezpośrednie odniesie-nie polityczne. Weźmy problem dostępu do studiów wyż-szych – jeden z kluczowych, skoro w Polsce studiują dwa miliony ludzi i pomimo niżu demogra�cznego ta liczba nie będzie się znacząco zmniejszać. Wiadomo, że obecnie osobiste perspektywy są silnie związane z wykształceniem. Oznacza to, że my, którzy jesteśmy po lewej stronie, po-winniśmy formułować takie zasady postępowania, które zapobiegają negatywnej selekcji społecznej. Przeciwnie – są związane z programem emancypacyjnym, „podnoszenia” tych, którzy mają więcej trudności w awansie społecznym, kulturalnym, profesjonalnym i intelektualnym. Otóż tego w tej chwili nie można zidenty�kować na płaszczyźnie par-tyjno-medialnej. Nie wiadomo, kto właściwie jest za czym, nie ma jasności postaw.

Newralgiczną sprawą jest także kwestia relacji pań-stwo – Kościół. Najpewniej, może z wyjątkiem jakichś pa-leomarksistów, nie ma już takich, którzy wierzą, że religia jest opium dla ludu. Wszystkie dokonania humanistyki XX-wiecznej, pomijając z całą świadomością Jana Pawła II (nie należy się już na niego powoływać, bo dosłownie wszy-scy to robią), mówią nam, że religia jest konstytutywnym składnikiem życia osobistego i społecznego, dlatego nikt przytomny nie będzie jej zwalczał. Ale z tego nie wynika,

że nie mają być jasno określone relacje państwa i Kościoła. Że uroczystości państwowe nie mają być cywilne, tylko muszą być każdorazowo pomieszane z uroczystościami ko-ścielnymi. I z tego też nie wynika, że w dziesiątkach innych sytuacji sfera publiczna nie powinna być wyraźnie oddzie-lona od religijnej. Tymczasem nawet w tej płaszczyźnie, jak sądzę bardzo w Polsce ważnej, środowiska lewicowe nie sformułowały żadnych założeń, co do których mogli-byśmy powiedzieć: aha, oni się nie różnią politycznie w in-nych sprawach, ale w tej kwestii wiadomo, co jest na lewo, a co – na prawo. To zresztą musi nastąpić, jestem o tym

MENCWELAndrzej Mencwel (ur. 1940) – historyk, antro-polog i krytyk kultury, eseista, publicysta, w mło-dości – dziennikarz. Profesor w Instytucie Kultury Polskiej Uniwersytetu Warszawskiego i na Wydziale Reżyserii Akademii Teatralnej im. A. Zelwerowicza. Wybitny znawca i  popularyzator dziejów zaan-gażowanej społecznie inteligencji przełomu XIX i XX w., doktorat uzyskał za rozprawę o Stanisławie Brzozowskim. Wiceprzewodniczący Komitetu Nauk o Kulturze oraz Komitetu Nauk o Literaturze Polskiej Akademii Nauk, przewodniczący Humanistycznego Zespołu Ekspertów Ministra Edukacji Narodowej, członek-korespondent Towarzystwa Naukowego Warszawskiego, członek Rady Towarzystwa Po-pierania i  Krzewienia Nauk, członek Międzynaro-dowego Stowarzyszenia im. Janusza Korczaka oraz Association Internationale de Critiques Litteraires. W jego dorobku wydawniczym znajdują się m.in.

„Sprawa sensu” (1971), „Stanisław Brzozowski. Kształ-towanie myśli krytycznej” (1976), „Widziane z dołu” (1980), „Spoiwa. Re�eksje krytyczne” (1983), „Etos lewicy. Esej o narodzinach kulturalizmu polskiego” (1990), „Przedwiośnie czy potop. Studium postaw polskich w  XX wieku” (1997), „No! Io non sono morto… Jak czytać »Legendę Młodej Polski«” (2001),

„Kaliningrad, moja miłość. Dwa pokrewne eseje po-dróżne” (2003), a także podręczniki uniwersyteckie. Jest współautorem scenariusza do �lmu pt. „Sceny dziecięce z  życia prowincji (reż. Tomasz Zygadło, 1985). Niedawno ukazało się nowe wydanie jego fundamentalnego dzieła, „Etosu lewicy”.

Page 16: OBYWATEL nr 1(48)/2010

16

przekonany. Nie da się w Polsce zrobić z antyklerykalizmu programu politycznego, bo będzie miał on bardzo krótki zasięg, ale zasadnicze kwestie muszą być podjęte, precyzyj-nie określone i praktykowane.

W polskiej debacie publicznej dominacja dwóch języ-ków – konserwatywnego i liberalnego – jest przytłaczają-ca. Tłumaczy się to często dziedzictwem PRL-u – idee socjalistyczne są „niemodne”, bo kojarzą się z nieefek-tywnym i niedemokratycznym systemem, który miał je wypisane na sztandarach.

A.M.: Nie chciałbym wdawać się tu w  jakiś wielki eks-kurs historyczny. Jest prawdą, że bogata, wielowątkowa, także w praktykach społecznych (kluby sportowe, teatry, domy kultury), tradycja lewicy PPS-owskiej i pozapar-tyjnej została przejęta, zniekształcona i – delikatnie mó-wiąc – zdeprawowana przez komunistów. Ale także zohy-dzona, bo po ’89 r. zohydzano społeczeństwu wszystko, co było jakoś związane z dziedzictwem tamtego półwie-cza. Zresztą to bardziej skomplikowana kwestia. Także na czas PRL-u trzeba bowiem spojrzeć w  sposób bar-dziej wielowątkowy niż to się dzieje w historiogra�i po-lityczno-policyjnej. Mimo wszystko pewna emancypacja, przekształcenia struktur społecznych się wtedy dokonały, choć bez wątpienia mogło to zostać zrobione dużo lepiej – przede wszystkim wtedy, gdyby było niesione przez au-tentyczną tradycję socjalistyczną, a nie przez narzuconą

ideologię, która podszywała się pod socjalizm. Bo u nas komunizm nie miał dobrych konotacji – proszę zwrócić uwagę, że w Polsce powojennej niczego nie nazywano

„komunistycznym”.

Jeden ze swoich szkiców poświęcił Pan zdławieniu przez komunistów w zarodku pewnej ideologicznej alternaty-wy, jaką był „socjalizm humanistyczny” Jana Strzeleckie-go i grupy „Płomieni”.

A.M.: Byli też inni, np. Stanisław i Maria Ossowscy. Po-trzebne by nam było dziś spojrzenie, które powiązałoby te zerwane nici, pokazywało pewne kontynuacje, które mogły być nawet niszowe, ale były kontynuacjami autentycznymi, do których można by dziś nawiązywać. Choćby przez skład KOR-u, który był wielonurtowy, ale wśród tych, którzy uosabiali tradycję socjalistyczną, były bardzo reprezenta-tywne osoby. Bez wątpienia zatem jest coś do związania i nawiązania.

Ktoś może zapytać, dlaczego nie zostawić tego tema-tu historykom. Czy w dominującym dyskursie liberalno- -konserwatywnym (z pewnymi domieszkami, o które w tej chwili mniejsza) ten trzeci głos by coś zmieniał? Otóż ja je-stem głęboko przekonany, że on by nie tylko odpowiadał na pewne potrzeby, wyraźne dzisiaj, ale także zmusiłby libera-łów i konserwatystów do lepszego samookreślenia. Prawdę mówiąc oni, tak jak lewica instytucjonalna, określają się ze względu na scenę polityczną, a nie pryncypia ideowe

Czy jesteśmy w stanie poruszyć ludzi, żeby pragnęli czegoś więcej niż dostępu do rynku komercyjnego, co lepiej lub gorzej zapewniają im wszystkie rządy?

Bb L

ES C

HAT

FIEL

D [H

TTP:

//W

WW

.FLI

CKR.

COM

/PEO

PLE/

ELSI

E]

Page 17: OBYWATEL nr 1(48)/2010

17

i związane z nimi programy społeczne. Mam nadzieję, że takie dookreślanie się będzie miało miejsce.

W polskich dyskusjach o historii i etosie lewicy nieodmien-nie powraca kwestia posłannictwa inteligencji – jej odpo-wiedzialności za losy zbiorowości, tego, czy możliwy jest – i jak miałby wyglądać – jej „sojusz z ludem” itp. Jak ta koncepcja przekłada się na współczesną strukturę spo-łeczną i wyzwania, które stoją przed Polską?

A.M.: Tutaj oczywiście stanowiska są zróżnicowane. Pod-czas niedawnej dyskusji starłem się w tej kwestii z Jerzym Jedlickim, głównym redaktorem wybitnego dzieła – „Dzie-jów inteligencji polskiej”. Czy istnieją dzisiaj ci, którzy określają się jako inteligenci, jakie oni właściwie zajmują miejsce w strukturze społecznej? – byłbym w dużym kło-pocie, odpowiadając na to pytanie. Natomiast bez wątpie-nia – i tego dotyczył przywołany przeze mnie spór – Polska inteligencka, czyli taka, w której dominuje wspomniana warstwa, w jakimś sensie się skończyła. Inne grupy społecz-ne współcześnie odgrywają ważniejszą rolę. W tym sensie można powiedzieć, że to dobrze, iż ta Polska się skończyła, bo inteligencja nigdy nie była u nas zbyt liczna i zawsze by-ła dość izolowana, dlatego musiała posługiwać się hasłami

„sojuszu z ludem” czy „łączności z klasą robotniczą”. Stąd brały się różne autentyczne dramaty, w które popadali wy-bitni inteligenci i intelektualiści, rojąc sobie, że przystępu-jąc do czegoś, dokonują takiego utożsamienia.

Struktura społeczna jest dziś w Polsce zróżnicowana, wielopiętrowa i wielostopniowa. Myślę oczywiście, że ci, którzy uważają się za inteligentów, a także ci, którzy są in-telektualistami, są nadal powołani do tego, żeby formu-łować cele i zadania. To, że w przeciwieństwie do okresu 1880-1918 inteligencja nie jest dziś historiotwórczą warstwą społeczną, nie znaczy, że nie ma nic do zrobienia, że nie jest potrzebna. I że nawiązywanie do jej tradycji nie zda się na nic. Przeciwnie – zwłaszcza, że we współczesnej kulturze pojawił się dodatkowy, quasi-obiektywny czynnik, wiążący się z rewolucją informatyczno-komunikacyjną i z globaliza-cją, z wszystkim tym, czego ogarnięcie jest bardzo trudne, ale co bez wątpienia uzmysławia nam ważność bezpośred-niej więzi ludzi z ludźmi i ich wspólnych działań.

Co należy do tradycyjnego etosu inteligenckiego w Polsce? Chodźmy i zróbmy coś razem. To pewne, że lu-dzie będą komunikować się przez Internet czy zwoływać na manifestacje przez SMS-y. I bardzo dobrze. Bo jak widać, nawet w Teheranie nie sposób tego opanować. Nie znaczy to, że ważność bardziej bezpośredniego współdziałania się zmniejszy – moim zdaniem przeciwnie, zwiększy się. To jest mniej więcej taka sama różnica, jak między semina-rium prowadzonym twarzą w twarz a wykładem najwięk-szego uczonego, nadawanym przez telełącze. Jedno i dru-gie jest potrzebne, ale to pierwsze nie traci ważności wraz z rozwojem komunikacji globalnej. Powiedziałbym, że na nim zyskuje.

Jest Pan zdania, że inteligencja utraciła dominującą rolę już w międzywojniu. Pozostawała jednak ostoją prospo-łecznego myślenia zarówno w II RP, jak i w PRL-u, gdzie strzegła humanistycznych tradycji socjalizmu. Jak pod tym kątem można ocenić jej postawę w okresie transfor-macji ustrojowej i w III RP?

A.M.: To oczywiście wiąże się z odpowiedzią na poprzed-nie pytanie. Inteligencja już nie miała takiego znaczenia, nie była w stanie zapanować nad procesami związanymi z tzw. obiektywnymi koniecznościami ekonomicznymi. Na pewno jednak za słabo dawała świadectwo swoim prospo-łecznym poglądom, jeśli oczywiście je miała. Pierwsze lata przemian były w dużej mierze latami dezorientacji. Tu dla mnie wzorcową postacią jest Jacek Kuroń, który w ostat-nich latach życia właśnie to sobie uświadomił. I wprost mówił: podczas transformacji powinniśmy lepiej dbać o to, co było naszą tradycyjną społeczną identy�kacją.

Pomówmy teraz o organizacji politycznej współczesnej lewicy. W naszym kraju nie istnieje obecnie wyrazista partia socjaldemokratyczna czy socjalistyczna, która byłaby zauważalna w sondażach, a i postkomunistyczna centrolewica od kilku lat balansuje na granicy progu wyborczego. Może Polacy po prostu nie potrzebują lewi-cy, podobnie jak choćby Irlandczycy? Tak można by inter-pretować np. sukces wyborczy PiS z 2005 r., który zapew-niło tej formacji połączenie retoryki socjalnej z konserwa-tywną. Co mogłaby wnieść w polskie życie społeczne prężna formacja lewicowa?

A.M.: Co się tyczy Irlandii (a znawcy przytaczają i  inne przykłady, choćby Wielkiej Brytanii, gdzie tradycyjne war-tości lewicowe są w odwrocie), to myślę, że mimo wszyst-kich podobieństw jest jeden czynnik, który bardzo nas od niej różni. Mianowicie, podstawowa część naszego społe-czeństwa pochodzi z awansu społecznego – nie odziedzi-czyła swoich pozycji i powinna być w stanie docenić wagę i piękno tego faktu. Martwi mnie jednak to, że obecnie nasze społeczeństwo raczej zamyka się niż otwiera. Trzeba odpowiedzieć na to wyzwanie.

Nasza lewica tego nie potra�, jej słabość nie jest jed-nak charakterystyczna wyłącznie dla Polski. Trwa obecnie jeśli nie światowy, to przynajmniej europejski kryzys lewi-cy socjaldemokratycznej, która przebudowała świat w XX wieku – to przecież jej zawdzięczamy ośmiogodzinny dzień pracy czy wczasy pracownicze. Wyraża się on w kryzysie idei, ale także w odpływie mas partyjnych. Niezwykle zna-mienne są tutaj wyniki ostatnich wyborów do Parlamentu Europejskiego, zwłaszcza w krajach o tradycyjnie mocnej le-wicy, jak Wielka Brytania, Francja, Niemcy czy Szwecja. To bardzo symptomatyczne, że w sytuacji kryzysu liberalnego kapitalizmu socjaliści niczego nie zdobywają. Nie umiem odpowiedzieć na pytanie, dlaczego tak się dzieje i nie wiem, czy ktokolwiek na świecie to potra�. Na pewno wyczerpuje

Page 18: OBYWATEL nr 1(48)/2010

18

się dotychczasowy model państwa opiekuńczego. Co więcej, dziś wiadomo już, że o bezpieczeństwo socjalne w rozwinię-tych krajach Zachodu równie dobrze potra�ą zadbać partie konserwatywne; czasem nawet lepiej. Więc może nie chodzi tylko o bezpieczeństwo społeczne, ale o coś więcej – o brak pomysłu na ożywienie idei emancypacyjnej, na stworzenie ruchu, który od wewnątrz zmieniałby struktury społeczne? Moim zdaniem właśnie tak jest.

Czy są szanse na to, że idee emancypacyjne zostaną ożywione także w Polsce i taki ruch u nas powstanie? We-dług mnie, nie jest to niemożliwe. Jesteśmy słabi w Polsce, ale nie jesteśmy słabi w skali Europy – umiemy np. ziden-ty�kować wspólne, ważne problemy społeczne. Możemy wskazać choćby problem dostępności studiów wyższych i sformułować jakieś zalecenia, choć na razie nie umiemy tego przekształcić w całościowy program społeczny. Takie-go programu lewica nie ma jednak, o ile mi wiadomo, bo-daj nigdzie w Europie i chyba nawet nigdzie na świecie, je-śli nie uznamy za całościowe programów Fidela Castro czy Hugo Cháveza. Czy taki program można stworzyć? Myślę, że trzeba by się skupić właśnie na wrażliwych ogniwach problematyki społecznej. Spróbować je, na ile to możliwe bezstronnie, rozważyć – i zobaczyć, co one nam mówią. Czy jesteśmy w stanie poruszyć ludzi, żeby pragnęli czegoś więcej niż dostępu do rynku komercyjnego, co lepiej lub gorzej zapewniają im wszystkie rządy?

Odważyłby się Pan wskazać te spośród istotnych pro-blemów społecznych i wyzwań cywilizacyjnych, już istniejących lub znajdujących się „na horyzoncie”, któ-re mogłyby się stać podstawą nowego projektu eman-cypacyjnego – innymi słowy stanowią naturalne, acz niezagospodarowane pole dla aktywności polskiej lewicy?

A.M.: To bardzo trudne pytanie. Proszę nie traktować te-go, co powiem, jako programu – to są raczej pewne intu-icje, z jednej strony z „dołu”, a z drugiej – z „góry”. Mówiąc o tych pierwszych mam na myśli to, o czym mówiliśmy przed chwilą, to znaczy specy�kę polskiej struktury spo-łecznej, specy�kę różnicującego się społeczeństwa. I tego, że samookreślenia – nie mówiąc o pozycjach – są w nim bardzo trudne. I że to stanowi pewien zespół bodźców, któ-ry powinien krystalizować się w postaci jakiejś ideologii. Z kolei intuicje z „góry” wiążą się z kwestią rewolucji komu-nikacyjnej. My, Polacy, mamy pewną wadę – nie etniczno- -charakterologiczną, lecz sytuacyjną. Ponieważ ciągle znaj-dujemy się w pozycji kraju zacofanego, wyrównywanie po-ziomów z tymi rozwiniętymi jest dla nas priorytetem, który skazuje nas na pewne zamknięcie horyzontu umysłowego, bardzo często redukując go do problematyki adaptacji, al-bo dobrej imitacji. W ciągu ostatniego dwudziestolecia do-konaliśmy olbrzymiego skoku w produkcji samochodów, ale prawdę mówiąc nic istotnego z tego nie wynika, bo to jest tylko adaptacja i tylko imitacja. Powstają dramatyczne

sytuacje: przykładowo, w obliczu rewolucji komunikacyj-nej, której najbardziej wyrazistym nośnikiem jest Internet i która moim zdaniem będzie miała większą skalę niż re-wolucja druku, która zmieniła całą Europę, a następnie ca-ły świat, nie jesteśmy w stanie dyskutować o tym, co ona przyniesie, co jest w niej wartościowe, co może stanowić zagrożenie itp. Jaki mamy w związku z nią mieć system edukacyjny? Bo to ona powinna mieć tutaj decydujące zna-czenie, a nie ambicje kolejnych ministrów edukacji. Dąże-nie do nieustannego „reformowania” szkolnictwa niskiego i wysokiego, któremu nie towarzyszy poważna debata na temat celów tych zmian, jest aberracją. Musimy sobie zadać pytanie, jakie powinniśmy uruchomić rezerwy umysłowe i �nansowe. Otóż, bardzo wielkim niebezpieczeństwem jest pospieszna adaptacja naszego systemu edukacyjnego do procesu bolońskiego i strategii lizbońskiej. Mechaniczna, bo dokonują jej urzędnicy, którym jest najłatwiej wszyst-ko wziąć pod jeden strychulec, np. wszędzie wprowadzić studia licencjackie, co w przypadku wielu kierunków jest kompletnie bez sensu. Dramatem jest nasza niezdolność wykroczenia poza ten przymus adaptacji i imitacji, do pod-jęcia problematyki XXI w. (żeby wyrazić się pompatycznie, czego nie lubię) – w całej jej dramaturgii i na własną od-powiedzialność. Wydaje mi się jednak, że to na szczęście się kończy i że zaczynamy myśleć o otaczającym nas świe-cie i naszym w nim miejscu z coraz większym poczuciem odpowiedzialności. Żywię nadzieję, że przekroczymy ten syndrom adaptacji i  imitacji i wreszcie zaczniemy mówić coś naprawdę ważnego i oryginalnego.

Poza wieloma innymi warunkami, odrodzenie lewicy wymagać będzie odnalezienia przez nią narracji, sym-boli i autorytetów, które byłyby atrakcyjne i autentyczne dla młodszych pokoleń. Gdzie ich szukać? W Pierwszej

„Solidarności”, której tożsamość zawierała wszak wiele elementów lewicowego ruchu społecznego? W zapo-mnianych tradycjach międzywojennych, inteligencko-pepeesowskich? A może na Zachodzie, wśród modnych �lozofów i artystów deklarujących się jako lewicowi?

A.M.: W Polsce potrzebne jest przekształcenie wyobraźni zbiorowej, które obecnie dokonuje się w zbyt małym stop-niu. Moim zdaniem, powinno ono pójść w stronę umiejęt-ności skupiania się na dokonaniach pozytywnych, oraz na ludziach, którzy są ich autorami. Choć może to brzmieć zbyt pragmatycznie, gdyż był on budowniczym przemy-słu, takim wzorem mógłby być np. Eugeniusz Kwiatkow-ski, który nigdy nie budził specjalnych zastrzeżeń żadnych sił politycznych, ponieważ był oczywistym ucieleśnieniem etosu pracy pozytywnej, czyli takiej, która stwarza realne efekty. W Polsce ostatniego dwudziestolecia powstały dzie-siątki, jeśli nie setki wyższych uczelni. Znaczna ich część jest niewiele warta, ale sporo jest poważnymi ośrodkami naukowymi i dydaktycznymi. A czyż Jerzy Owsiak nie jest cudem pracy pozytywnej? Czy nie jest nim Janina Ochojska

Page 19: OBYWATEL nr 1(48)/2010

19

i wielu, wielu innych? Powinniśmy oderwać się od tego po-ścigu polityczno-policyjnego, który jest zresztą karykatu-ralny, bo Wałęsa jest w nim oceniany nie przez pryzmat pozytywnych dokonań, ale przez to, że można mu coś tam w kieszeniach wynaleźć – i zacząć mówić o wzorcach. Za-nim jednak powiemy o konkretnych nazwiskach, powinni-śmy pracować nad zmianą samego sposobu myślenia. Ana-logicznie, powinniśmy pracować nad tym, żeby nauczyć się postrzegać Polskę Ludową nie z perspektywy kraju satelic-kiego, lecz tego, jak w ówczesnych warunkach potra�liśmy się wyemancypować w sztuce i nauce, a tych, którzy wnieśli trwały wkład do tej emancypacji – sprawiedliwie oceniać.

Z powyższych powodów nie przedstawię jakichś 12 apostołów lewicy. Natomiast jestem przekonany, że musi dokonać się takie przekształcenie wyobraźni zbiorowej, że-by na pierwszym planie nie były zawsze pomniki czynów zbrojnych, zwykle będących zresztą klęskami, lecz trwałe osiągnięcia. Moim zdaniem arcywzorem może tu być Jerzy Giedroyc. Pomijam idee, którymi się osobno zajmowałem, ale w dziejach świata nie jest znany inny przypadek trwa-jącego pół wieku regularnego wydawania miesięcznika na emigracji. Siła budowy niezależnych instytucji w maksy-malnie niesprzyjających warunkach – to jest nam potrzeb-ne! Jeśli dokonamy tego przekształcenia, to różne postaci czy osobistości historyczne zmienią swoje miejsce w naszej wyobraźni.

Czyim reprezentantem ma być lewica, żeby posiadać jakąś rację istnienia i mieć realny wpływ na bieg wyda-rzeń? Aspirować do roli „propozycji dla wszystkich”, jak starają się to robić liberalno-konserwatywna Platforma Obywatelska czy centrowa Socjaldemokracja Polska, czy też wprost określić się jako wyraziciel interesów określo-nych segmentów społeczeństwa? A może najwłaściwsza byłaby jeszcze jakaś inna formuła?

A.M.: To jest być może najtrudniejsze pytanie. Oczywiście najprościej odpowiedzieć, że lewica powinna być reprezen-tantem wielkoprzemysłowej klasy robotniczej, która stała się główną o�arą transformacji i co chwilę jak nie w stoczni to w fabryce widać, jak na swojej sytuacji traci. Na pewno żadna lewica nie może przejść do porządku dziennego nad sytuacją pracujących – jest niewątpliwe, że musi być repre-zentantem pracobiorców, a nie pracodawców. Nie znaczy to, że ma dzisiaj występować do walki ze starymi hasłami klasowymi. Nie opisują one dzisiejszej rzeczywistości. Pra-cobiorcy i pracodawcy są położeni bardzo różnie – weźmy, odpowiednio, pracowników uniwersytetów oraz małe �rmy rodzinne. W te drugie kon�iktu się nie wprowadzi.

Po drugie, lewica musi artykułować nie tylko bezpo-średnie, doraźne interesy pracobiorców, to znaczy takie, które wiążą się z tym, żeby więcej zarabiać (dochodzą one przeważnie do głosu w takich lub innych manifestacjach). Musi także wyrażać i artykułować ich potrzeby bardziej długofalowe, o których już mówiliśmy, takie jak otwarcie społeczeństwa na zmiany statusu. Gdzieś tutaj wyczuwam – bo nie chcę powiedzieć, że wiem – jakieś nie uchwycone dotąd możliwości formułowania zadań, które mogłyby się okazać spoiwem ideowym lewicy.

Po trzecie, wszędzie tam, gdzie dokonuje się uprzed-miotowienie człowieka, lewica powinna być obecna – nie z hasłem, ale z praktyką upodmiotowienia. W danym mo-mencie emancypacja może być niezbędna w jakiejś wsi ma-zurskiej, w innym – w Stoczni Szczecińskiej, jeszcze kiedy indziej – w przypadku młodych ludzi, kiedy projektowane są reformy dostępu na studia wyższe.

Jak wspomnieliśmy, ważnym elementem działalności i etosu lewicy było zaangażowanie w rozmaite inicjaty-wy oddolne. Czy środowiska określające się jako lewi-cowe mają pomysł na zagospodarowanie tego rodzaju społecznej energii, i odwrotnie – czy rozwijający się obecnie sektor organizacji pozarządowych można uznać za potencjalne zaplecze jakiejś przyszłej formacji lewicowej lub przynajmniej ostoję etosu inteligencko-

-społecznikowskiego?

A.M.: Czy istniejące organizacje społeczne staną się zaple-czem jakiegoś ruchu politycznego o lewicowej identy�ka-cji, to się okaże; tego nie możemy przesądzić. Dwie rzeczy są jednak niewątpliwe. Po pierwsze, wszędzie tam, gdzie dokonuje się praca społeczna, bez względu na identy�kację

wszędzie tam, gdzie dokonuje się

uprzedmiotowienie człowieka, lewica

powinna być obecna

b

PHO

TO M

ON

KEY

[HTT

P://

WW

W.F

LICK

R.CO

M/P

HO

TOS/

PHO

TOM

ON

KEY/

]

Page 20: OBYWATEL nr 1(48)/2010

20

tych, którzy się jej podejmują, powinna być ona przez lewi-cę akceptowana i popierana. Po drugie, pomijając w ogóle lewicę i prawicę, nie może być po prostu dobrego społe-czeństwa bez żywej samoorganizacji. Mamy bowiem wte-dy społeczeństwo w dyspersji, w anomii, a kimkolwiek je-steśmy, nie możemy do tego dopuszczać – to jest dla mnie aksjomatyczne. Jednocześnie, im żywsza taka gleba obywa-telska, którą w Polsce trzeba tworzyć, uprawiać i użyźniać, bo nie dostaliśmy jej w spadku (przeciwnie, wyrządzono tu bardzo dużo szkód) – tym lepiej dla partii, nie tylko lewicowych. Bo bez tego są one skazane na profesjonal-no-medialny korporacjonizm, który prędzej czy później będzie wszystkich od siebie izolował, co jest nieszczęściem. Czy w okresie ostatniego dwudziestolecia partie lewicy in-stytucjonalnej coś w tej dziedzinie zrobiły? Otóż, i to jest moja największa pretensja, one to świadomie bądź nie – za-rzuciły; zrobiły bardzo niewiele, jeśli cokolwiek. A proszę pamiętać, że bywały one dominujące, dysponowały olbrzy-mimi środkami. Proszę wskazać jedno przedszkole społecz-ne, które oni założyli, albo szkołę z korczakowskim progra-mem wychowania! Przecież do tego był potrzebny wysiłek niewielki, mając na uwadze środki, jakimi dysponowano. Gdyby im policzyć apanaże z różnych rad nadzorczych, to można by prawdopodobnie urządzić całe miasto średniej wielkości… To jest dramat i moim zdaniem także oni sami tracą na tym, że tego nie robili, że nie są rozpoznani jako społecznicy.

Na koniec chciałbym poprosić o ocenę tego, na jakich fundamentach instytucjonalnych mógłby się w Polsce narodzić wartościowy projekt lewicowy. Do tradycyjnych propozycji należą: oczekiwany przez niektórych od wielu już lat „zwrot SLD na lewo” i nabranie przez tę formację bardziej ideowego oblicza; „odbicie” z rąk prawicy języka mediów i kultury, co stara się robić lewica akademicka ze środowiska „Krytyki Politycznej”; budowa nowej formacji, odwołującej się do tradycyjnego elektoratu lewicy, co usiłują robić rozmaite „partie protestu”. Czy którakolwiek z tych dróg wydaje się Panu obiecująca?

A.M.: Żadna wyłącznie. Tego, że lewica instytucjonalna oprze się na wartościach i będzie reprezentować pewną po-stawę nawet, jeśli w danej sytuacji na tym straci, nie należy się spodziewać. Mogę być niesprawiedliwy, ale nie potra-�łbym podać żadnego przykładu z ostatnich lat, kiedy oni wybrali pryncypia, a nie pragmatyczny interes. Zresztą by-łoby o to trudno nawet w sensie „mechanicznym”, skoro niedawno były wybory do Parlamentu Europejskiego, za-raz będą samorządowe, następnie prezydenckie… Oni nie mają czasu na oddech, musieliby chyba wziąć rok urlopu lub chociaż semestr urlopu dziekańskiego. Nie mają czasu pomyśleć, i jeśli przez tyle lat go nie znaleźli, to nie wydaje mi się, żeby nagle teraz im się to udało.

A dlaczego miałoby się nie udać zwycięstwo w „wojnie o język”, będące jednym z głównych postulatów lewicy akademickiej?

A.M.: Jest on oczywiście słuszny, problem jednak w tym, że nie można narzucić swojego języka, jeśli się go najpierw nie wypracowało. Pampersi i ich następcy zanim osiągnęli sukces, stworzyli pewną postawę ideową, język z nią zwią-zany itp. Po lewej stronie ta praca, w rozproszeniu, dopiero się dokonuje. Jeśli w ciągu najbliższych lat uda się ją skupić, być może osiągnie się to, co zrobili prawicowcy. Wydaje mi się, że „Krytyka Polityczna” jest niezłym laboratorium takiej pracy, ale jest jeszcze dużo za wcześnie na „odbijanie” czegokolwiek. Jest czas na poszerzanie pola, na którym oni sieją i z czym można wiązać pewne nadzieje. Ale gdy-by, nie daj Boże, przyszło do jakiejś walki o telewizję czy o masową gazetę i oni by ją wygrali – zanim ich wizja się właściwie skrystalizuje – obawiam się, że byłaby to raczej porażka niż sukces.

Został nam do omówienia ostatni z często zgłaszanych postulatów: budowa nowej formacji na kontrze wobec lewicy postpezetpeerowskiej.

A.M.: Nie da się tutaj moim zdaniem zrobić czegokolwiek wychodząc od podziałów. Zacząć należy oczywiście od od-budowy tożsamości ideowej, etosu, ale to musi być robio-ne z perspektywy przyciągania, a nie – dzielenia. To jest niewątpliwe, bo środowiska lewicy pozaparlamentarnej są stosunkowo nieliczne. Potężnym czynnikiem działającym na korzyść prawicy jest Kościół. Mnie jest wszystko jed-no, która prawica pod który parasol się chroni – Kościo-ła „toruńskiego” czy „łagiewnickiego”. Kluczowe jest to, że jakkolwiek pojęta lewica nie będzie miała tego rodzaju parasola. Dlatego nie może zaczynać od dzielenia się, mo-że natomiast – od surowej wewnętrznej krytyki, polemik, wewnętrznych debat itd. Co wynika z dzielenia się, anta-gonizowania, widać na przykładzie wyników wyborczych SdPL czy Polskiej Partii Pracy. W wyborach samorządo-wych lepszych nie uzyskają, zwłaszcza, że – z tego, co wiem od moich znajomych z małych miast – przez te dwadzieścia lat potworzyły się tam układy. Tamtejsi politycy się wymie-niają, dobrze się już znają… Jeśli ktoś chce tam wejść, niech spojrzy na inicjatywę polityczną Rafała Dutkiewicza, który przecież jest postacią pewnego formatu – w końcu w jed-nym z najważniejszych i najpiękniejszych polskich miast dostał w I turze 80% głosów. Wszystko wskazuje na to, że jego przedsięwzięcie ogólnopolskie już umarło i trudno li-czyć, by lewica odniosła sukces idąc taką drogą.

Dziękuję za rozmowę.

Warszawa, 15 czerwca 2009 r.

Page 21: OBYWATEL nr 1(48)/2010

21

W działalności usługowej intelektualistów wobec społe-czeństwa i niepełnej tożsamości ich interesów z grupami korzystającymi z tych usług tkwią pewne zagrożenia. Do-strzegał je wybitny, ceniony za granicą, a niemal nieznany u nas myśliciel z czasów Polski rozbiorowej, Jan Wacław Machajski. Zrozumiał on, że duża część radykalnej inteli-gencji, rozwijającej ruch robotniczy i de facto nim kierującej, powoduje się własnymi celami i motywami.

Są to ludzie wykształceni, ambitni, często upokorzeni niedostatkiem, patrzący z niechęcią na bogatych i niezbyt wyra�nowanych intelektualnie kapitalistów. Stanowiąc zbyt słabą siłę społeczną, szukają sojuszu ze światem pracy. Mając jednak monopol na wiedzę, przy inte-lektualnej niesamodzielności robotników, mogą tych ostatnich oszukać. Przepowiednia Machajskiego speł-niła się przy zaprowadzaniu komunizmu oraz przy… jego demontażu.

Powojenne stosunki między polskim światem pracy a światem intelektualnym stanowią dobrą ilustrację tezy Machajskiego, a jednocześnie przykład, jak rozbieżność in-teresów grupowych może być przez władze wykorzystana. Wydarzenia z marca 1968 r. i grudnia 1970 r. zachodziły na dwóch różnych płaszczyznach. W Marcu ‘68 robotnicy nie rozumieli, o co chodzi intelektualistom. Zdjęcie ze sceny ja-kiejś sztuki teatralnej? Co za problem! Zaś w Grudniu ‘70 świat intelektualny pozostał bierny, mimo masakry doko-nywanej na robotnikach.

Po spacy�kowaniu strajków na Wybrzeżu władza, czyli „Oni”, pokazała, jak się manipuluje grupami wewnątrz po-zornie monolitycznego „My”. Zasada jest prosta – gdy jed-na grupa się burzy, głaszcze się inne grupy dla ich zneutra-lizowania. W tym przypadku zniesiono chłopom kontyn-genty i pozwolono kupować traktory. Oznaczało to dal-sze istnienie prywatnych gospodarstw chłopskich. Był to istotny ustrojowy retusz, odwracający realizację doktry-ny w obozie komunistycznym. Ukłonem w stronę świata

intelektualnego było zaś zezwolenie na odbudowę Zamku Królewskiego oraz ułatwienie podróży na Zachód.

Po ugłaskaniu chłopów i  intelektualistów, można było sobie ponownie pozwolić na brutalne potraktowanie robotników, w Czerwcu ‘76. Tym razem jednak prawie jednocześnie nadepnięto na odcisk intelektualistom – po-prawkami do Konstytucji. Zawiązał się sojusz pracowniczo-inteligencki.

Możliwość odwrócenia sojuszu – program DzielskiegoDziś mało kto pamięta, że w przededniu powstania „Soli-darności” padła propozycja odwrócenia tego sojuszu. Sfor-mułował ją w kwietniu 1980  r. nieżyjący już Mirosław Dzielski, twórca krakowskiej szkoły liberałów i założyciel Krakowskiego Towarzystwa Gospodarczego. Propozycja zawarta była w tekście „Jak zachować władzę w PRL. Ży-czenia noworoczne Adolfa Romańskiego dla por. Borewi-cza”. Dzielski proponuje w nim komunistom reformę ustro-ju, polegającą na… uwłaszczeniu nomenklatury!

Jego zdaniem, stary system się kończy, w kraju sły-chać „patriotyczne ujadanie i umoralniające jęki”, szykuje się krwawa rewolucja. Lepiej dla rządzących będzie ubiec sytuację, przesiąść się z  kapitału państwowego na pry-watny i zachować władzę dyktatorską. Pewne, niezbędne w tej sytuacji poszerzenie wolności obywatelskich, w peł-ni zadowoli ludzi pokroju M. Dzielskiego – w pierwszym rzędzie zapewnienie wolności produkowania. Do starych elit gospodarczych dołączą więc nowe. Zgodnie z zamiesz-czoną w broszurze Dzielskiego apoteozą cynizmu – naj-prostszy sposób takiego dołączenia to udział w rozgra-bianiu majątku narodowego. Za konsulting w sprawie zmiany ustroju też się przecież coś należy. Płaszczy-zna wspólnego interesu jest tutaj jasno zarysowana. A gdzie reszta społeczeństwa i jej interesy? A o czym tu w ogóle mówić.

Zerwany sojuszOd „Solidarności” i solidarności do neoliberalizmu i cwaniactwa

Jan Koziar

Page 22: OBYWATEL nr 1(48)/2010

22

Traktat Dzielskiego jest dobrze sformułowany, a jesz-cze lepiej zaadresowany. Porucznik Borewicz to bohater znanego serialu telewizyjnego, synonim milicji i SB. Dla-czego akurat tutaj autor kołacze? Dzielski dokonuje rozróż-nienia między nawiedzonymi ideologami, a pragmatycznie nastawioną gwardią systemu. Uświadamia tej ostatniej jej rzeczywiste interesy, tłumaczy, że jej autentycznymi wro-gami są fanatycy doktryny (w tym czasie był to już zresztą gatunek niemal wymarły) i oczekuje właśnie od niej inicja-tywy w przemianie ustroju.

Propozycja Dzielskiego nie tylko nie była skierowana do wszystkich ludzi reżimu, ale również nie wychodziła od szerzej rozumianych kół intelektualnych, które szły wów-czas w swojej większości w zupełnie innym kierunku. Stała się ona jednak kamieniem węgielnym późniejszego przebie-gu wydarzeń.

Doktrynalne narzędzie rozbijania „Solidarności”Aby przekonać większą ilość komunistów i  intelektuali-stów do zarysowanego planu (a  jeżeli nie przekonać, to przynajmniej ich zneutralizować), należało przeprowadzić potężną akcję indoktrynacyjną. Odpowiedni ładunek ide-ologiczny znalazł się na podorędziu. Była nim święcąca wówczas triumfy w USA i Anglii ideologia neokonser-watywna, do której Dzielski nawiązuje w zakończeniu swej broszury.

Dynamiczne odrodzenie anglosaskiego konserwaty-zmu było prawdziwym zrządzeniem losu dla władających

Polską komunistów (a z czasem i dla innych). W pierwszym etapie nie chodziło zresztą wcale o przesiadkę z tonącego statku na nowy z zachowaniem swych bagaży, lecz o roz-prawienie się z „Solidarnością”, która powstała kilka miesię-cy po ukazaniu się listu Dzielskiego do Borewicza i w mig urosła do rozmiarów olbrzyma.

Ludzie inteligentni po stronie reżimowej dostrzegli od razu szansę, jaką daje ideologia dzikiego kapitalizmu w wal-ce ze związkiem zawodowym. Dały się tu i ówdzie słyszeć partyjne głosy mówiące otwarcie o popieraniu prawico-wych ugrupowań dla osłabienia „Solidarności”. Plan ten został zrealizowany skutecznie. Linia „Solidarności” zosta-ła zwichnięta, związek osłabiony i zepchnięty na margines, a społeczeństwo zatomizowane. Teraz nastał czas realizacji programu Dzielskiego. Stara siła wiodąca przekształca się w nową siłę wiodącą, tym razem w kapitalistycznym biznesie, a z załogami zakładów pracy można się rozpra-wić tak, jak nie było można przed „okrągłym stołem”.

Polska nigdy nie będzie drugą Japonią, ale rozwinięta w tym kraju planowa gospodarka rynkowa oraz solidaryzm wewnątrzzakładowy są nie tylko o wiele bardziej wydajne od realizowanego u nas gangsterskiego kapitalizmu, ale również bardzo dobrze harmonizowały z linią „Solidarno-ści”. Obok thatcheryzmu istnieje niemiecka socjalna gospo-darka rynkowa, bijąca na głowę „jedynie słuszną” gospo-darkę brytyjską m.in. dlatego, że w przedsiębiorstwach nie-mieckich działają pracownicze rady zakładowe i przedsta-wicielstwa pracowników w radach nadzorczych. Nie wspo-mnę tu już o burzliwie rozwijającej się w USA własności pracowniczej i o wyważonej katolickiej nauce społecznej. Gdzież się podziało to wszystko? Odpowiednio �ltrowana ideologia neoliberalna z samego narzędzia politycznej walki z niezależnym związkiem stała się ideologią uwłaszczającej się – niestety, już nie tylko starej – nomenklatury.

Doktryny są niezbędne w  życiu społeczeństw. Słu-żą przede wszystkim ich rozwojowi. Jednak często bywa-ją przedmiotem manipulacji i dywersji, a przykładów jest sporo. Neoliberałowie stali się u nas bardzo szybko opo-zycyjnymi pieszczoszkami systemu, czyli inaczej mó-wiąc opozycją koncesjonowaną, a sądząc po potężnej produkcji broszur i książek – w czym przodowała jaw-nie działająca warszawska Oficyna Liberałów – solidnie dotowaną. Była to produkcja z formy skrajnie antykomu-nistyczna, lecz z treści skrajnie antysolidarnościowa.

Cóż znajdujemy w pismach neoliberałów? Na przy-kład pochwałę Jaruzelskiego za wystąpienie PRL z Mię-dzynarodowej Organizacji Pracy i  żal do Reagana, że zwalczając związki zawodowe u siebie, u nas je popiera. Dalej – rady, żeby nie bojkotować wyborów, skoro może to przeszkodzić w wyjeździe i zarabianiu za granicą. Upo-wszechnianie postaw aspołecznych, konsumpcyjnych i egoistycznych to główna linia działania neoliberałów. Walka z komuną miała polegać na wyrywaniu jej, cze-go się da i nabijaniu sobie kabzy. Jeżeli ktoś był na tyle głupi, żeby działać w podziemiu, to też powinien na

Tekst Jana Koziara jest dokonanym przez redakcję „Obywatela” wyborem fragmentów broszury autora pt. „Zerwany sojusz. Świat pracy na bocznych torach”. Ta, nie publikowana dotąd praca, została napisana w 1992 r. i rozprowadzona wśród znajomych w kilku kserowanych egzemplarzach. Dalej rozchodziła się w kolejno wykonywanych kopiach i była nawet sprzedawana w tej formie na stoiskach ulicznych.

Wybrane fragmenty ograniczają się wyłącznie do wątku „negatywnego”, ukazującego przyczyno-wo rozwój sytuacji w Polsce. Pominęliśmy natomiast z braku miejsca obszerny wątek „pozytywny”, jakim była dokonana przez Jana Koziara prezentacja możliwych alternatywnych form przekształceń własnościowych w  Polsce, korzystnych dla całej polskiej gospodarki i tym samym dla szerokich krę-gów naszego społeczeństwa, oraz analogicznej wizji stosunków przemysłowych i polityki gospodarczej państwa.

Podtytuł niniejszej wersji oraz wytłuszczenia w tekście pochodzą od redakcji „Obywatela”.

Page 23: OBYWATEL nr 1(48)/2010

23

tym robić forsę. Wszyscy inni to niebezpieczni wariaci, których należy tępić.

Oto alarm podniesiony z tego powodu przez Stefana Bratkowskiego w 1985 r.:

Jeśli ktoś Ci mówi, że najpilniejszą sprawą nie jest usta-lenie, co i jak powinniśmy razem robić, lecz to, w jaki sposób mamy się różnić między sobą – zastanów się, kto na tym po-różnieniu ma skorzystać?

Jeżeli ktoś Ci daje do zrozumienia, że najlepszą polity-ką dla Polski jest zostawić politykę wtajemniczonym, siedzieć w domu i pilnować rodziny, byle przetrwać – pomyśl, o co mu właściwie chodzi.

Jeżeli ktoś głosi, że Kościół powinien służyć wyłącznie do modlitwy, że studiowanie nauki społecznej Kościoła rodzi wię-cej zamieszania niż pożytku, a chrześcijanin nie jest w ogóle zobowiązany do czynienia świata lepszym, bo czeka go najlep-szy świat po zakończeniu życia, zapytaj go, co też jego samego czyni tak aktywnym w głoszeniu podobnych haseł.

Jeśli ktoś tłumaczy, że potrzeba nam więcej wolności niż równości, akurat w kraju, w którym nie ma ani wolności, ani równości, że należy zerwać z ideą opieki społecznej w kraju, gdzie zrobiono z niej ponury żart, spróbuj ustalić co najwyżej, z którego spadł księżyca.

Tak budowano fundamenty obecnej sytuacji. Nie dziwmy się, że dzisiaj każdy chce zgarnąć, co się da, nawet

jeżeli jest przez obywateli desygnowany do realizowania innych celów. Ten stan rzeczy jest dostrzegany i budzi po-wszechne zniechęcenie. Niechęć kierowana jest najczęściej do konkretnych osób. Pytamy: co się z nimi stało? Próbu-je się też objaśniać obecną sytuację demoralizującym wpływem lat komunizmu. Oczywiście czynnik ten nie jest bez znaczenia, ale prawdziwa katastrofa nastą-piła w ciągu ostatnich lat pod wpływem zmasowanej, demoralizującej propagandy, uprawianej pod szyldem antykomunizmu.

Wiemy, czym była komuna, ale my, właśnie MY byli-śmy wtedy uczciwsi. Nie dzięki niej oczywiście, ale dzięki temu, co uchroniliśmy z  lat wcześniejszych. Dzisiaj i  to zostało zniszczone. O tym, jak dawano się zwariować, świadczy publicystyka jednego z opozycyjnych intelek-tualistów, Piotra Wierzbickiego, który przez długi czas propagował ducha kapitalizmu w formie „cwaniactwa do kwadratu” (i  to w piśmie katolickim – „Tygodniku Powszechnym”).

Prawicowo-lewicowe przyswajanie ideologii dzikiego kapitalizmuPrzez pierwsze lata po wprowadzeniu stanu wojennego neo-liberałowie traktowani byli jako niepoważna grupa ekscen-tryków. Nazywano ich „boczniakami”, zastanawiano się

Upowszechnianie postaw aspołecznych, konsumpcyjnych i egoistycznych to główna linia działania neoliberałów.

BNAb n a

DIG

ITA

LE [H

TTP:

//W

WW

.FLI

CKR.

COM

/PEO

PLE/

SAM

_SCH

OLE

FIEL

D/]

Page 24: OBYWATEL nr 1(48)/2010

24

w prasie podziemnej „czy to nowa cholera, czy sposób na sta-rą”. Ani jedno, ani drugie – to po prostu była od samego po-czątku „stara cholera w nowym przebraniu” i najlepszy spo-sób zarówno na „Solidarność”, jak i na zwykłą solidarność.

Prasa podziemna, notorycznie cierpiąca na brak tek-stów, odnotowała ze zdziwieniem około roku 1984 pojawie-nie się nagle w grupie „boczniaków” wielu świetnych piór. Rychło można się było zorientować, że to ruszyła do boju kapłańska kasta komuny, chowana w różnych marksistow-sko-leninowskich instytutach. Doskonała znajomość języ-ków, doktryn, współczesnych prądów i przemian na Zacho-dzie, perfekcyjna znajomość dialektyki w manipulowaniu informacją, bolszewickie metody dyskusji, no i świetne za-opatrzenie w materiały źródłowe.

Każda jednak prowokacja opiera się w ponad 90% na naiwności jej o�ar. Nowa zmasowana produkcja, siłą rze-czy, zaczęła wypełniać próżnię w podziemnych gazetkach. Powoli zaczęła zmieniać się świadomość elit wyższych i niższych szczebli. Jak to? – zapyta ktoś – przecież to elity mają kształtować świadomość, a przez to i rzeczywistość społeczną. Właśnie! I  tu tkwi nasz największy problem i tragedia.

Elity piszące zajęły się po 13 grudnia głównie historią i literaturą – to nasza narodowa specjalność, zaś elity działa-jące zaczęły się zwalczać między sobą – to nasza druga spe-cjalność. Zwalczano też, owszem – przy okazji – komunę, która nie od razu i nie w całości zdecydowała się urządzić po nowemu. Już na I Zjeździe „Solidarności” odżył stary podział naszych elit intelektualnych na grupę klery-kalną i antyklerykalną, które według naszego filozofa Trentowskiego mają najgorszy z możliwych rodowodów, wywodząc się z jezuickiego fanatyzmu i francuskiego libertynizmu. W opozycyjnym żargonie grupy te nosi-ły nazwy „prawdziwków” („prawdziwi” Polacy-katolicy) i „korników” (od KOR-u), czy też inaczej „prawicy” i „le-wicy laickiej”.

Po 13 grudnia zaczęła się ostra rywalizacja między tymi dwoma dużymi ugrupowaniami, dzielącymi się na pomniejsze frakcje. Do normalnych reguł gry należało wzajemne utrącanie inicjatyw i  instrumentalne traktowa-nie programów. Na pierwszy plan wysunęła się partyjna logika podporządkowana politycznemu interesowi osób i grup, a nie prace merytoryczne. W tej sytuacji łatwo było o stronę merytoryczną zadbać z zewnątrz, co też uczyniono.

Prywatyzacja poprzez bankructwa! Tak świadomie destruktywnej polityki nie stosowali nawet bolszewicy

BNAb n

PAPY

RARR

I [H

TTP:

//W

WW

.FLI

CKR.

COM

/PEO

PLE/

PAPY

RIST

/]

Page 25: OBYWATEL nr 1(48)/2010

25

Pierwsza zaczęła przyswajać nadwiślańską wersję neolibera-lizmu prawica, jako że neoliberalizm to też prawica. Sam symbol, nazwa, wystarczały, żeby się z nimi utożsamić. Na-tomiast nad tym, co się pod nimi kryje, już się nie zastana-wiano. Dlatego możliwe stało się łączenie szyldu katolickie-go z patologicznie rozumianym kapitalizmem, przy jedno-czesnym ignorowaniu katolickiej nauki społecznej.

Lewica laicka kupiła neoliberalizm dopiero po pew-nym czasie, narażając się wcześniej na zarzuty uwiądu kon-cepcyjnego. Piotr Wierzbicki kpił, że lewicy wyładował się akumulator. A to właśnie tenże autor, miast rozwijać w „Ty-godniku Powszechnym” katolicką myśl społeczną, ładował akumulatory czytelników wspomnianym „cwaniactwem do kwadratu”. Wątpliwa to koncepcyjna przewaga.

Propagowanie „cwaniactwa do kwadratu” jako podsta-wy normalnych stosunków społecznych, było wśród naszej prawicy prawie powszechne. Swego czasu jeden z moich redakcyjnych kolegów, uważający się za prawicę, twierdził, że należy wyrywać komunie, co się da i tworzyć z tego pry-watne majątki. Dałem na to przykład odbudowy mostu przez Odrę w Lubiążu, gdzie musiano powtórnie formować potężne przęsła, bo stwierdzono w nich niedobór – rozkra-danego – cementu. „Na pewno budowano sobie z niego prywatne domki” – skomentowałem. „No i dobrze” – usły-szałem w odpowiedzi.

To właśnie nasza prawica była początkowo głów-nym ideologicznym narzędziem niszczenia „Solidarno-ści”, demoralizacji społeczeństwa i przygotowywania gruntu pod uwłaszczenie nomenklatury. Lewica laicka rozegrała zaś zaistniałą sytuację taktycznie i pierwsza zbiła na niej interes polityczny i ekonomiczny, oczy-wiście kosztem reszty społeczeństwa. O ile opozycyjna prawica połknęła neoliberalizm przynęcona jego pra-wicowością, o tyle lewica przyswoiła go na zasadach czysto pragmatycznych.

Taki doprowadzony do skrajności pragmatyzm polega na pilnowaniu wyłącznie swego partyjnego interesu i gra-niu tylko w to, co chwyta, co jest zrozumiałe i popular-ne. Jakieś prostowanie pojęć, jakieś studia, to strata czasu i doktrynerstwo. W ten sposób zdecydowani, pragmatyczni antydoktrynerzy zagrają w najgłupszą doktrynę, którą ktoś z boku upowszechnił i spopularyzował. I tak się stało.

W taki to sposób prawicowy i lewicowy odłam inte-lektualistów, różniąc się nadal na śmierć i życie w kwe-stii używania prezerwatyw i homoseksualizmu, ujed-nolicił swe poglądy ekonomiczne i stał się antypracow-niczy w stopniu dorównującym samym komunistom. Uwzględniając przejście większości tych ostatnich na neo-liberalizm, uzyskano tu pełną jedność poglądów i odtąd kłócić się można było co najwyżej o lepszy dostęp do żłobu. Świat pracy zaś wyszedł na tym jak Zabłocki na mydle.

Neoliberalna in�ltracja miała miejsce również w NSZZ „Solidarność” i przybierała wręcz humorystyczne formy. Na Dolnym Śląsku związkowy organ prasowy wydawany był przez długi czas przez neoliberalną, z gruntu antyzwiązkową

redakcję. Na związkową konferencję w Łęcznej k. Lublina zjechała ekipa neoliberalnych doradców, którzy przeforso-wali pogląd, że związek wychodzący poza działalność re-windykacyjną nie jest w ogóle związkiem zawodowym i że związkowe współzarządzanie zakładami pracy to model komunistyczny. Tak więc np. związki niemieckie, szwedz-kie czy włoskie, współzarządzające z ramienia pracowni-ków, to wedle nich komuniści!

Wszystko to jednak nic w porównaniu z obstawą władz naczelnych Związku. Wybory prezydenckie roku 1990 wy-dobyły na światło dzienne ścisłych współpracowników Le-cha Wałęsy i okazało się, że przez ostatnie lata PRL „So-lidarnością” rządził gdański neoliberalny beton. Polski neoliberalizm przedstawia się jako gałąź wyrosłą z pnia „So-lidarności”. Nic podobnego, to kukułcze jajo w gnieździe

„Solidarności”, złożone z boku, które omal nie doprowadzi-ło do zagłady niezależnego związku, niszcząc równolegle gospodarkę i jak na ironię obciążając za to związek.

Zmarnowany program „Solidarności”Jesienią 1981 r. „Solidarność” sformułowała i uchwaliła program. Był to program na użytek całego społeczeństwa, a nie tylko elit. Bardzo ważną rolę zajmowały w nim samo-rządy pracownicze, które już od dłuższego czasu same się zawiązywały. W programie podniesiono rolę autentycznej spółdzielczości i nie zapomniano o własności prywatnej. Mamy więc całe spektrum gospodarczej aktywności, w któ-rej każdy obywatel mógł mieć możność brać udział. Pro-gram ten stopniowo rozwijano, wprowadzając doń w 1987 r. własność pracowniczą (akcjonariat).

Praktyka jednak okazała się całkiem inna. O ile załogi czuły potrzebę tworzenia samorządów, traktując je najzu-pełniej poważnie, o tyle intelektualni liderzy traktowali je od samego początku instrumentalnie, jako jeden z czynni-ków rozsadzających komunę, nie zadając sobie trudu zba-dania i zrozumienia ich obiektywnych i trwałych wartości ekonomicznych. Tymczasem wystarczyło się rozejrzeć po świecie, by przekonać się, że szeroko stosowany w gospo-darkach najbardziej rozwiniętych krajów współudział pra-cowników w zarządzaniu �rmami decyduje o skuteczności tychże gospodarek.

Łatwo też byłoby przenieść na nasz grunt wypróbo-wane gdzie indziej relacje między związkami zawodowymi a różnymi organami partycypacji pracowniczej: zachod-nioeuropejskimi radami zakładowymi, przedstawiciel-stwem w radach nadzorczych czy japońskimi komiteta-mi wspólnych narad. Związki zawodowe wszędzie biorą udział w działalności takich organów. U nas natomiast wy-dumano, że związki i samorządy pracownicze mają pełnić funkcje przeciwstawne i że związek zawodowy może nawet strajkować przeciwko radzie pracowniczej. Oczywiście ten skrajny nonsens zantagonizował od razu kadry związkowe z samorządami i zablokował rozwój ruchu pracowniczego.

Przez prawie dziesięć lat trwała księżycowa dyskusja na temat optymalnych relacji między związkami zawodowymi

Page 26: OBYWATEL nr 1(48)/2010

26

a samorządami pracowniczymi, bez jakiegokolwiek śladu wiedzy o np. niemieckim systemie Mitbestimmung, który rozwija się pod naszym nosem od lat 50., formę dojrzałą osiągając w 1976 r. i obejmując prawie całą niemiecką go-spodarkę. W końcu uznano partycypację załóg za wy-mysł komunistów i postanowiono ją wykorzenić, nie bacząc na to, że nasi pracownicy wywalczyli ją wbrew komunistom, ani na to, że na Zachodzie staje się ona coraz bardziej uznawanym czynnikiem efektywności ekonomicznej.

Po delegalizacji „Solidarności” i odwieszeniu samo-rządów pracowniczych, te ostatnie stały się idealnym po-lem działania dla członków i komisji zakładowych związku. Wchodząc do rad pracowniczych, „Solidarność” nie tylko utrzymałaby się jako organizacja masowa, ale wykształci-łaby całą armię kompetentnych kadr, znających się na eko-nomii i prawie, umiejących negocjować i organizować się. Taka „Solidarność” stanowiłaby fundament społeczny dla opozycyjnej czołówki, dając jej o wiele większą siłę prze-bicia. Dostarczałaby także kadr do instytucji społecznych, złożonych z  ludzi kompetentnych i sprawdzonych, a nie przypadkowych. Taka „Solidarność” sama zmieniałaby ustrój, a nie ograniczała się do „zadym”, ostatecznie po-zwalając komunistom zmienić go po swojemu.

Do nielicznych wyjątków rozumiejących problem na-leżał Stefan Bratkowski, który w 1984 r. napisał obszerną broszurę „Co zrobić, kiedy się nic nie da zrobić – rzecz o sa-morządzie pracowniczym”. Jej treść można było wdrażać je-dynie przy poparciu opozycyjnych elit – te zaś zignorowały ją zupełnie. Krajowe kierownictwo Związku, opanowane przez gdańskich neoliberałów, siłą rzeczy nie mogło docenić ruchu samorządowego. A pomyśleć, że dwaj przedstawi-ciele gdańskiego neoliberalnego betonu, Jan Szomburg i Janusz Lewandowski, to dawni działacze samorządu pracowniczego! To właśnie jest dobitnym przykładem instrumentalnego traktowania świata pracy.

Wyobcowanie opozycyjnych elitJuż w 1981 r. zaczęto dyskutować o formule „Solidarności”: związek zawodowy czy ruch społeczny? Było wtedy wia-domo, że ruch społeczny to coś, co wyrasta poza związek, czyli że związek stanowi jego społeczną, 10-milionową ba-zę. To, co nie było w ruchu społecznym związkiem zawo-dowym, stanowiło nikły procent, chociaż trzeba przyznać, że waga tej składowej była nieproporcjonalnie większa. Nie było tu w każdym razie żadnej przeciwstawności, było tyl-ko wzbogacenie formuły związku. Po latach, podczas sporu o znaczek „Solidarności” w „Gazecie Wyborczej”, dowie-dzieliśmy się z tejże gazety, że ruch społeczny „Solidarność” to zupełnie co innego niż związek o tej nazwie, i że rola związku przy tym ruchu była i jest niewielka. Po rozpoczę-ciu transformacji okazało się to być bliskie prawdy. Jednak nie można zapominać, że gdyby nie strajki w lecie 1980 r. i gdyby nie masowe wejście świata pracy w niezależny zwią-zek, to sam ruch społeczny niewiele by wskórał.

W latach - „Solidarność” parła instynk-townie i w sposób naturalny w kierunku związku współzarządzającego. Ujawniano przypadki marno-trawstwa, tworzono samorządy pracownicze, formu-łowano programy gospodarcze. Już wtedy uwydatniła się jednak marna obsługa ruchu związkowego przez jego intelektualne zaplecze, co przejawiło się najwyraź-niej we wspomnianej dyskusji nad stosunkiem związku do samorządu pracowniczego. Nie można mieć pretensji, że ktoś nie wymyślił czegoś nowego, ale zauważenie np. niemieckiego systemu współzarządzania nie było czymś trudnym.

W krótkim czasie po wprowadzeniu stanu wojennego większość zakładowych struktur „Solidarności” przestała działać, a  i  te działające robiły niewiele. Zanik składek spowodował przestawienie się elit na dotacje zagranicz-ne. O sile elitarnych ugrupowań zaczęły decydować te właśnie dotacje, własna poligrafia i zagraniczne kanały nagłaśniania. Korzystanie z tych środków powodowało kon�ikty, siłą rzeczy niemożliwe do oddolnego regulowa-nia. Pozamiejscowe pochodzenie funduszy utrudniało także kontrolę ich wydatkowania. Postępy neoliberal-nej propagandy dopełniały reszty w tworzeniu przepa-ści między elitarnym „ruchem społecznym” a związ-kiem zawodowym. Związek zaczęto postrzegać jako insty-tucję wyłącznie rewindykacyjną, w wolnym społeczeństwie mało przydatną, a nawet szkodliwą. Dało się obserwować rosnącą pogardę elit dla „roboli”, co bardzo zbliżyło je do punktu widzenia nomenklatury.

Główną linię podziału wewnątrz elit wyznaczał roz-budzony, „meta zyczny” kon�ikt między wspomnianymi wcześniej „kornikami” a „prawdziwkami”. Na dole ludzie patrzyli z coraz większym zniechęceniem na toczące się roz-grywki, a z drugiej strony coraz trudniej znosili pogarsza-jącą się sytuację materialną. Gdy w końcu w 1988 r. wybu-chły strajki, załogi odcięły się od swych dotychczasowych liderów, a posłuch zaczęły zyskiwać grupy radykalne, jak KPN i „Solidarność Walcząca”. Był to bardzo ważny mo-ment. Dotychczas machanie chorągiewką „Solidarności” skutkowało. Poskutkuje również później. Lecz w tym cza-sie elity opozycyjne poczuły osuwanie się gruntu pod nogami. I w tej trudnej sytuacji wyciągnęła się do nich przyjazna ręka władzy.

Komuniści biorą zmianę ustroju w swoje ręceNie wiadomo jak długo trwałaby w Polsce sytuacja patowa, gdyby nie strajki i determinacja strajkujących w 1988 r. Był to dla władz ostatni dzwonek. Dla rządzącej czo łówki upadek komunizmu był już jasny i chodziło o to, by zmianę ustroju przeprowadzić własnymi rękami, zacho-wując dominującą pozycję. To właśnie to proponował im Dzielski przed ośmiu laty, i w ten właśnie sposób przekonywał Mieczysław Rakowski partyjny beton na X Plenum Komitetu Centralnego PZPR w styczniu ’,

Page 27: OBYWATEL nr 1(48)/2010

27

twierdząc, że partia może utrzymać swoją wiodącą rolę, jeżeli „stanie się siłą uderzeniową w reformowaniu systemu”.

Taką siłą byli wtedy – od kilku miesięcy – komuni-ści. Oczywiście nie partia jako całość, gdyż część „dołów” jeszcze się w nowej grze nie orientowała, ale powstały tuż po strajkach rząd Rakowskiego, korzystający z przyzwo-lenia istotnych decydentów, oraz uwłaszczająca się na po-tęgę nomenklatura. Warto pamiętać, kto i kiedy do-konał u nas przejścia od komunizmu do kapitalizmu i czyj interes był tu siłą rzeczy realizowany. Komu-nizm upadł „w głowach” komunistycznych decyden-tów jeszcze przed „okrągłym stołem” i rządy Rakow-skiego są tego konsekwencją. Podczas ich trwania po-wstało kilkadziesiąt tysięcy nowych podmiotów go-spodarczych, więcej od istniejących przedsiębiorstw państwowych. Były to w zdecydowanej większości pa-sożytnicze spółki nomenklaturowe, rozkradające ma-jątek społeczny i śrubujące ceny poprzez pośrednictwo sprzedaży. Jedynym znaczącym efektem tej nieproduk-tywnej przedsiębiorczości była hiperin�acja, kumulacja kapitału w rękach nomenklatury i pogłębianie się kryzysu gospodarczego.

Czasy początków realizacji programu Dzielskiego róż-niły się jednak znacznie od czasów, kiedy został on sformu-łowany. Niezbędny był teraz kompromis polityczny z „jajo-głowymi” z kręgów opozycji. Koncepcja „okrągłego stołu” została zatem ogłoszona tuż po strajkach, równocześnie z radykalnym zwrotem w kierunku uwłaszczania nomen-klatury. Problem polegał teraz na tym, na ile uda się wejść w majątek społeczny przed, a na ile po dogadaniu się z inte-lektualną opozycją. O tym, że można wchodzić razem z nią, chyba jeszcze wtedy nie myślano.

Tajna klauzula „okrągłego stołu”Nie oddaje się władzy za nic, nawet jej części. „Okrągły stół” poprzedzony był Magdalenką, w której z dala od opi-nii publicznej toczyły się właściwe pertraktacje. Z jednej strony ułatwiło to porozumienie się, a z drugiej – spotkało z zasłużoną krytyką. Mówiono m.in. o „zmowie elit”, co najlepiej oddaje faktyczny stan rzeczy. Dopatrywano się tajnych uzgodnień, będących bazą czy osią całego porozu-mienia. Dzisiaj z perspektywy czasu i po udokumentowa-nych w prasie wypowiedziach wielu przedstawicieli opozy-cyjnej elity jest sprawą jasną, że elementem najważniej-szym, publicznie nieujawnionym, było przyzwolenie na (zaawansowane już zresztą) uwłaszczenie nomen-klatury, według schematu: „My wam trochę władzy i sporo swobód intelektualnych, a wy nam nie prze-szkadzajcie w prywatyzowaniu na własny użytek ma-jątku społecznego”.

Na podorędziu znalazło się od razu teoretyczne uza-sadnienie tej „transakcji epoki”, kursujące w takiej mniej więcej wersji po opozycyjnych salonach: „Jeżeli uwłasz-czy się nomenklaturę, to przekształci się ona w zwykłych

kapitalistów, których tak bardzo teraz potrzebujemy. Poja-wiają się przy tym dwie kolejne korzyści: po pierwsze oni się najlepiej do uwłaszczenia nadają, bo siedzą już w go-spodarce i znają się na niej, po drugie – muszą mieć jakąś rekompensatę za wycofywanie się z władzy politycznej”. Inaczej mówiąc, im większe szanse da się nomenklaturze na uwłaszczenie gospodarcze, tym łatwiej będzie ją wywłasz-czyć z władzy politycznej.

Tak argumentowano na salonach i w tym duchu po-jawiły się wypowiedzi prasowe Ernesta Skalskiego, Jerzego Surdykowskiego czy Marka Dąbrowskiego. I o to w rzeczy-wistości chodziło. Nieważne, gdzie to było powiedziane, jak i przez kogo. To jest jednak nowa oś obrotu, wokół której zaczęła się kręcić współczesna historia Polski.

Porozumienie jest cnotą, byle nie wystawiano do wia-tru dotychczasowych sojuszników, a w  tym przypadku prawie całego polskiego społeczeństwa, a w  szczególno-ści – polskiego świata pracy. Z początku zresztą jakby się na to nie zanosiło. W protokołach „okrągłego stołu” broni się samorządów pracowniczych, przewidywany jest system współzarządzania załóg w prywatnych �rmach, mówi się o spółkach pracowniczych. Wygląda to jeszcze na Samo-rządną Rzeczpospolitą. Świat pracy jako poputczik liczył się jeszcze, bynajmniej jednak nie jako podmiot prze-mian, lecz jako narzędzie, taran do kruszenia poprzed-niego systemu.

Po czerwcowych wyborach z roku , gdy świat pracy wyniósł swego sojusznika na szczyt władzy, po-putczik przestał być potrzebny; co więcej, stał się prze-ciwnikiem. Okazało się, że wybrana pod znakiem „So-lidarności” reprezentacja ma do świata pracy, czyli do zdecydowanej większości swych wyborców, stosunek co najmniej niechętny! Jak stwierdzali już jesienią repre-zentanci samorządów pracowniczych, do Sejmu i Senatu zostali wybrani pod płaszczykiem „Solidarności” nie-mal sami neoliberałowie. I ta właśnie formacja, której wcześniej ugruntowany światopogląd ułatwił zgodę na uwłaszczenie nomenklatury, po wygranych wyborach, odwróceniu sojuszy w kontraktowym Sejmie i uformo-waniu własnego rządu – stanęła nagle przed możliwo-ścią włączenia się w proces uwłaszczania.

Pierwsze wybory – ku Rzeczypospolitej PańszczyźnianejPrzy prywatyzacji majątku publicznego i to na taką skalę, jak w przypadku krajów postkomunistycznych, struktu-ry władzy państwowej są najlepszym punktem wyjścia do przejmowania tegoż majątku. Rozumiała to grupa rządząca za Rakowskiego, pojęły też szybko nowe elity władzy. Ma-jąc władzę, można samemu przejmować majątek lub przekazywać go za łapówki. Oto dwie dźwignie naszej nowej gospodarki, a ściślej mówiąc dźwignie afer i kry-zysu gospodarczego.

Wszelkie oddolne przekształcanie ekonomii jest sprzeczne z powyższą linią postępowania. Nic też

Page 28: OBYWATEL nr 1(48)/2010

28

dziwnego, że zaczęto je wszelkimi siłami blokować. Na pierwszy ogień poszedł związek współzarządzający i  samorządy pracownicze, na drugi – własność pracow-nicza. A są to siły, które nie tylko mogły ożywić gospo-darkę, ale również zatamować rozwijającą się, nieprawdo-podobną falę złodziejstwa, korupcji i nadużyć. W zwal-czaniu tych sił i możliwości przestano już zupełnie prze-bierać w środkach, dystansując zakłamanie propagandy komunistycznej.

Blokada oddolnych inicjatyw szła w parze z wymusza-niem korzystnych dla elit przekształceń własnościowych. Tu wystarczyło kontynuować program rządu Rakowskiego, polegający na ekonomicznym niszczeniu przedsiębiorstw państwowych. Prywatyzacja poprzez bankructwa! Tak świadomie destruktywnej polityki nie stosowali nawet bol-szewicy. Dla uwłaszczających się elit było to jednak bardzo korzystne – poprzez obniżenie ceny nabywczej przedsię-biorstw, wytępienie resztek pracowniczego współdecydo-wania i realizację całego procederu pod szyldem obiektyw-nych praw ekonomicznych.

Nowym narzędziem kontynuowania polityki Rakow-skiego stał się plan Balcerowicza. Wyrastał on w sposób na-turalny z poprzedniej linii postępowania. Jeszcze na długo przed „okrągłym stołem” liberalna ekstrema głosiła ko-nieczność zupełnego zniszczenia przedsiębiorstw pań-stwowych i budowania prywatnych firm od podstaw. Można się było wtedy pukać w głowę, aż tu nagle ten zwariowany pogląd przekształca się w program rządo-wy naszej, niby-solidarnościowej władzy. Wcześniej był to tylko niepoważny pogląd ekonomiczny, teraz stał się on narzędziem eliminowania świata pracy z procesu uwłaszczenia.

Zdumiewa przy tym cynizm i negatywny stosunek do świata pracy. To po prostu „robole”, których, jak pi-sał S. Kisielewski, trzeba wziąć za twarz. Norman Davies słusznie zauważa, że Polska jest jednym ze źródeł libe-ralizmu i że na Zachodzie naszym koncepcjom najbar-dziej odpowiadał liberalizm właścicieli niewolników z Południa Stanów Zjednoczonych. „Solidarność” zwy-ciężyła? „Solidarność” przegrała!

Prawica przejmuje pałeczkę w niszczeniu gospodarkiFakt nie całkowitego jeszcze rozgrabienia gospodarki za-wdzięczamy wewnętrznym podziałom elit. Jak już wspo-mniałem, grunt pod realizację panującej obecnie doktryny i uwłaszczenia nomenklatury przygotowała prawica, bazu-jąc na serwowanych jej tekstach. Przygotowany grunt wy-korzystała jednak lewica laicka, będąc główną grupą opozy-cji przy „okrągłym stole” i forsując po wyborach własnego premiera. Formacja ta, nie bardzo biegła w teorii neolibera-lizmu, stała się gorliwym realizatorem tej doktryny w prak-tyce, na spółkę z nomenklaturą starego chowu, natomiast zasłużona dla krzewienia neoliberalizmu prawica została z gry wyłączona. Jednak nie na długo.

Intensywny proces uwłaszczania starej nomenklatury, chroniony „grubą kreską” i wspomnianą doktryną prze-suwania komunistów z polityki w gospodarkę, wzbudzał w społeczeństwie zrozumiałe niezadowolenie, co zostało wykorzystane przez grupę prawicową w kampanii prezy-denckiej 1990 r. To właśnie tamte wybory prezydenckie ujawniły doradcze zaplecze byłego szefa „Solidarności”, Le-cha Wałęsy. „Tygodnik Gdański” podał charakterystykę gdańskich neoliberałów: „nie kochają związków zawodo-wych”, „własność pracowniczą zwalczają jak mogą”.

Ciąg rządów Rakowskiego, Mazowieckiego i Bielec-kiego tworzy logiczną i harmonijną całość, mimo że po-szczególne etapy oddzielone są wydarzeniami o  randze przewrotów. Przypomnijmy, iż rząd Rakowskiego nie tylko rozpoczął elitarną prywatyzację metodą niszczenia istnie-jących przedsiębiorstw, ale również wszedł w pertraktacje z Międzynarodowym Funduszem Walutowym, stawiają-cym warunki antyin�acyjne, które pod rządami komuni-stów doprowadziłyby do wybuchu społecznego.

„Okrągły stół” pokonał te trudności. To, czego nie mógł zrobić Rakowski, zrobił Balcerowicz, a proces uwłasz-czania nomenklatury mógł rozwijać się bez większych ograniczeń.

Pierwszy wolny Sejm – chwilowe zamieszaniePierwsze w pełni demokratyczne wybory do Sejmu ujaw-niły nowe podziały w obozie postsolidarnościowym. Już wcześniej trudzono się de�niowaniem pojęć „prawica” i „lewica”, a poszczególne grupy same sobie przypisywały różne nazwy. W nowych wyborach wygrał blok prawico-wy. Lecz prawicowy Kongres Liberalno-Demokratyczny znalazł się poza rządem. Nie pasowała tu również Unia Polityki Realnej. Warto się przyjrzeć bliżej tym kon�gu-racjom, których przesłanki merytoryczne kształtowały się już wcześniej.

Jak wspomniałem, kierunek lewicowy łączył w sobie tradycyjnie antyklerykalizm z nastawieniem prospołecz-nym. Kierunek prawicowy był obyczajowo i światopoglą-dowo konserwatywny, a przy tym elitarny, lekceważący doły społeczne wraz z  ich problemami. Tymczasem le-wicowe w kwestii spraw religijnych ugrupowanie post-KOR-owskie, które samo nazwało się kiedyś lewicą laic-ką, a którego kontynuatorem została Unia Demokratycz-na, stało się skrajnie prawicowe w sprawach społecznych i nie różniło się praktycznie niczym w tym zakresie od Kongresu Liberalno-Demokratycznego. Ten ostatni swoją prawicowość opierał właśnie na elitarnej opcji społeczno-ekonomicznej. Antyklerykalny lewicowy światopogląd grupy KLD i UD nie różni się z kolei niczym od takiego światopoglądu wchodzących w biznes komunistów i  ich partii, SLD. Podział na prawicę i lewicę jest tu zupełnie sztuczny. Możemy wszystkie te grupy uznać za lewicę lub za prawicę, zależnie którą część ich tożsamości weźmiemy pod uwagę. W rzeczywistości reprezentują one to samo.

Page 29: OBYWATEL nr 1(48)/2010

29

W stosunku do Kościoła są to grupy lewicowe, zaś w sto-sunku do społeczeństwa – ultraprawicowe.

Liberałowie z KLD – bardziej ambitni, pazerni i kom-petentni w swoim neoliberalizmie, osłabili Unię Demo-kratyczną, formując osobne ugrupowanie. Zbieżność po-glądów pcha jednak obie grupy do sojuszu, jak również do sojuszu z neoliberalnymi postkomunistami. Dodać tu trzeba jeszcze atakującą wszystkich UPR, która jest matką duchową całego obozu neoliberalnego, oraz SLD – par-tię pokomunistycznych biznesmenów. Te wszystkie grupy to jedno ugrupowanie wielkiego biznesu. Neoliberalizm opanował zresztą w pierwszej fazie wszystkie elity, tak że mogły one staczać gwałtowne walki w sprawie abor-cji, natomiast akcjonariat pracowniczy był blokowany przez cały Sejm i Senat.

Wielki Biznes w natarciuPrzez prawie pół wieku po wojnie głównym obcym akto-rem na polskiej scenie był wschodni Wielki Brat. Następnie pojawił się inny aktor – jest nim zachodni Wielki Biznes. Jego oddziaływanie to nie tylko inwestycje (bardzo zresztą nikłe), ale przede wszystkim propaganda i dyktat ogólnej polityki gospodarczej, do czego upoważnia go rola wierzy-ciela naszego długu państwowego.

Istnieje coś, co nazywa się interesem międzynarodo-wego kapitału. To po prostu silna grupa interesu. A my jako społeczeństwo – też mamy swój interes. Ideologia dzikiego kapitalizmu stała się ideologią uwłaszczającej się nomenklatury, a program Dzielskiego stał się podstawą porozumień „okrągłego stołu”. Jednak neoliberalizm nie został wymyślony w Polsce, a „okrągły stół” go u nas nie zaprowadził, a  tylko usankcjonował. Podkreślmy znów fakt oczywisty, że neoliberalizm został rozdmuchany na Zachodzie, a dziki kapitalizm i program Dziel-skiego wprowadzono w Polsce jeszcze przed „okrą-głym stołem”, i że u jego podstaw tkwią pertraktacje z naszymi zachodnimi wierzycielami, którzy takiego kierunku przemian gospodarczych i ustrojowych so-bie życzyli.

Można się zastanawiać, czy Dzielski sam wymyślił opublikowany przez siebie w 1980 r. program. Nie jest to jednak takie ważne. Wielki Biznes, począwszy od wcze-snych lat 70., mógł się już sam, przed Dzielskim, przeko-nać, że z nomenklaturą niekoniecznie trzeba wojować, lecz można z nią po prostu ubić interes. Udzielanie państwom komunistycznym ogromnych kredytów ujawniło nie mniej ogromną przekupność i pazerność nomenklatury. Przydzie-lane kredyty miały w większości postać towarową. Upycha-no nam przy użyciu łapówek różne buble lub po prostu rze-czy niepotrzebne, które przekształcały się później w złom. Uraczone bublami przedsiębiorstwa próbowały je reklamo-wać, ale reklamacje dziwnie utykały w centralach handlu zagranicznego. Od czasu do czasu dowiadywano się pocztą panto�ową, że za sprowadzone, wybrakowane czy bezuży-teczne urządzenia ktoś „na górze” wziął łapówkę – i sprawa

się wyjaśniała. W czasach Gierka nie było już ideologów. Prawie wszyscy komuniści przy żłobie żywo zareagowali na hasło wodza: „bogaćcie się”.

To, co dzisiaj stało się faktem dokonanym, zarysowy-wało się zatem dość wyraźnie na horyzoncie już w pierw-szej połowie lat 70. I ta perspektywa była chyba wyraźniej widoczna od zewnątrz, od strony naszych kredytodawców, niż z wewnątrz, z naszego podwórka. Dzielski nie musiał więc sam wymyślać mechanizmu przemiany ustrojowej, polegającego na podsuwaniu komunistom pod nos kapita-łu prywatnego. Przypisywanie mocy sprawczej Magdalence i „okrągłemu stołowi” – to megalomania. Faktem jest, że zaczęło się od Polski, jednak punktem zwrotnym nie była Magdalenka, lecz pertraktacje rządu Rakowskiego z Mię-dzynarodowym Funduszem Walutowym oraz uruchomio-ne przez tenże rząd uwłaszczenie nomenklatury.

BNAb

PAU

L H

OCK

SEN

AR

[HTT

P://

WW

W.F

LICK

R.CO

M/P

EOPL

E/VE

RMIN

INC

/]

na polskiej scenie pojawił sie inny

aktor – zachodni Wielki Biznes

Page 30: OBYWATEL nr 1(48)/2010

30

„Okrągły stół” był potrzebny tylko do usankcjonowa-nia procesu uwłaszczenia aparatczyków, wdrożenia w życie wypracowanej wcześniej, poza społeczeństwem, polityki gospodarczej i  spacy�kowania tegoż społeczeństwa. Elity opozycyjne dołączyły do transakcji epoki, zawartej między komunistami a Wielkim Biznesem – i zaczęły z niej wycią-gać własne korzyści.

Wielki Biznes był i jest zainteresowany z trzech ważnych powodów, aby kapitalizm został zaprowadzony właśnie przez nomenklaturę. Po pierwsze – umożliwiało to bezkrwawy przewrót. Ten aspekt planu zasługuje na szacunek. Po dru-gie – tego typu transformacja gwarantowała powstanie pożą-danej przez Wielki Biznes wersji kapitalizmu – XIX-wiecznej, antyzwiązkowej. Po trzecie – uwłaszczona, siłą rzeczy na zasadzie złodziejstwa, nomenklatura skłonna jest wyprzeda-wać interesy własnego społeczeństwa za judaszowe srebrniki.

W Polsce Wielki Biznes z jednej strony pomagał światu pracy w walce z komuną, a z drugiej strony wabił ją prywat-nym kapitałem (nie swoim zresztą). Gdy w końcu – napędza-na kijem i marchewką – komuna postanowiła się uwłaszczyć (na naszym wspólnym majątku), Wielki Biznes stał się jej najlepszym sojusznikiem. Bowiem nie lubi on wpraw-dzie komunizmu, ale kocha komunistów uwłaszczonych.

To, czego Wielki Biznes nie lubi najbardziej, to związ-ki zawodowe i własność pracownicza. Uwłaszczają-cy się komuniści są najlepszym gwarantem przeciw-działania rozwojowi takich instytucji i rozwiązań.

Na narzuconym nam przez obie strony programie pry-watyzacyjnym stracił nie tylko polski świat pracy, ale też gospodarka i prawie całe społeczeństwo. Dotychczasowy sposób likwidacji komunizmu nieodparcie kojarzy się z za-kończeniem „Folwarku zwierzęcego” Orwella. Jak pamięta-my, orwellowskie świnie porozumiały się w końcu ze swym wrogim dotąd otoczeniem farmerów, uwłaszczyły się i za-chowały swój folwark oraz władzę nad pozostałymi zwie-rzętami. Okazały się przy tym tak inteligentne, że wcale nie musiały czytać broszurki Mirosława Dzielskiego „Jak zachować władzę w PRL”.

Jan Koziar

Post scriptum: Od napisania tej pracy minęło 17 lat. Konieczny

jest więc współczesny komentarz. Ze względu na brak miejsca

dołączę go do pełnej wersji tekstu, którą zamierzam umieścić

na przygotowywanej stronie internetowej.

„Obywatel” powstaje dzięki zaangażowaniu dziesiątek autorów, gra�ków, tłumaczy, korektorów i innych aktywistów, którzy swoją codzienną wolontariacką pracą umożliwiają wydawanie kwartalnika i książek, organizowanie dyskusji, prelekcji, pokazów �lmowych i innych działań.

Podoba Ci się to, co robimy?Dołącz do nas!Wesprzyj Fundusz „Obywatela”!

Dzięki Twojej wpłacie będziemy mogli wydrukować następny numer gazety, zorganizować pokaz �lmowy, dojechać z prelekcjami do małych miejscowości. Każda podarowana złotówka umożliwia rozwijanie naszych działań.

Wpłaty można przekazywać na konto:Stowarzyszenie „Obywatele Obywatelom”ul. Więckowskiego 33/126, 90-743 ŁódźBank Spółdzielczy Rzemiosłaul. Moniuszki 6, 90-111 Łódźnumer konta:78 8784 0003 2001 0000 1544 0001z dopiskiem „Fundusz »Obywatela«”

Dziękujemy za wpłaty Janinie Reliszko, Markowi Stachurze, Rafałowi Krysiowi i Wojciechowi Trojanowskiemu.

FUNDUSZ „OBYWATELA”Twój wkład w działania dla dobra wspólnego

To jedyny sposób na prawdziwą niezależność!

Page 31: OBYWATEL nr 1(48)/2010

31

Czytając „Wall Street Journal”, „Forbesa”, „Fortune” i  inne podobne pisma, można pomyśleć, że najważniejszym dziełem w hi-storii ekonomii jest napisana przez Artura Schopenhauera „Erystyka, czyli sztuka pro-wadzenia sporów”.

Sens pytania: dlaczego nikt nie przewidział obecnego kryzysu gospodarczego? – łatwo podważyć, wymieniając takie nazwiska, jak William White, Nassim Nicholas Ta-leb, Nouriel Roubini, Raghuram Rajan, nobliści Joseph Stiglitz i Paul Krugman i jeszcze dwudziestu, może nawet trzydziestu innych znanych ekonomistów. Przewidzieli oni, często bardzo dokładnie, to, co się stało. Ludzie ci byli jed-nak zmuszeni mówić szeptem. Licencję na głośne mówienie o gospodarce mieli faceci w kolorowych krawatach. Nieza-leżni i obiektywni ekonomiści mogli najwyżej opisywać część nóg stonogi, w nadziei, że czytelnik sam będzie potrafił zbudować obraz całego straszydła.

Tak było. Dziś świat jest już inny. Naiwnością byłoby jednak oczekiwać, że szybko otworzą się oczy ludzi oślepio-nych friedmanowską narracją. Tym bardziej, że neolibera-lizm wstrzykuje w żyły swoich piewców dużo pieniędzy.

Cofnijmy się do roku 1941. Właśnie wtedy James Burnham opublikował – lecząc kaca po trockizmie – książ-kę „�e Managerial Revolution”. Autor przewidział w niej, że komunistyczną rewolucję zastąpi rewolucja mene-dżerów. Nie ma bowiem konfliktu pomiędzy kapitałem i pracą. Jest tylko walka o to, kto będzie kontrolował zarówno kapitał, jak i pracę.

Komunizm upadł, lecz nomenklatura z Wall Street odnosi co jakiś czas olśniewające sukcesy. Ogromna więk-szość społeczeństwa nazywa te sukcesy kryzysem.

Tym razem sukces jest jednak tak duży, że koniecz-na stała się zmiana narracji. Pisane w starym stylu arty-kuły prasowe i książki, a co za tym idzie – wypowiedzi telewizyjnych post-dziennikarzy, straciły swoją ogłuszają-cą moc. Ludzie przestali się bowiem wstydzić tego, że

nie rozumieją różnicy pomiędzy CDO (Collateralized Debt Obligations) i CDS (Credit Default Swaps) – i gło-śno domagają się prostej odpowiedzi na proste pytanie: Gdzie są moje pieniądze?

W mediach rozkwitają więc nazwiska nowych eko-nomicznych poetów. Klasykiem tego nurtu najwyraźniej chce zostać William D. Cohan. Trudno nie ulec urokowi jego książek, „�e Last Tycoons” (historia banków inwe-stycyjnych) oraz „House of Cards” (historia upadku Bear Stearns). Czyta się je z wypiekami na twarzy. Odkładając te książki na półkę, dostrzega się jednak, że ich okładki nie korespondują z treścią.

Ich obwoluty zdobić powinni przystojni faceci w nie-nagannie skrojonych garniturach. Tacy, co to – jak na praw-dziwych mężczyzn przystało – jadą po bandzie nawet wtedy, gdy śpią. A w tle powinny być koniecznie tętniące życiem ulice Manhattanu, po których spacerują wilgotne brunet-ki. Są to bowiem ekonomiczne „harlequiny”, pisane po to, aby powtórzyć najmodniejsze obecnie tłumaczenie tego, co się stało: gdzieś w Azji motyl zatrzepotał skrzy-dłami i wywołana tym fala tsunami zalała Nowy Jork. Życie „majakowskich” nie jest jednak łatwe. Zawsze czają się gdzieś „szpotańscy”.

Gwiazda Matta Taibbi rozbłysła książką „�e Great Derangement” (Wielki rozstrój). Taibbi opisał w niej stan świadomości członków judeochrześcijańskiej sekty pasto-ra Johna Hagee. Autor przeplata ten wątek obserwacjami dotyczącymi pracy Kongresu USA. Kongres też jest bo-wiem sektą, z tą różnicą, że tam Bogiem jest reelekcja. Idąc za ciosem, w dwutygodniku „Rolling Stone” (2 kwiet-nia 2009 r.), Matt Taibbi opublikował bardzo duży tekst

„�e Big Takeover” (Wielkie zawłaszczenie). Zaczyna się on słowami: To koniec – zostaliśmy oficjalnie, po królewsku, wydymani. Żadne imperium nie może przetrwać, gdy zro-biono z niego po wsze czasy pośmiewisko.

Szokujący to trochę styl pisania o gospodarce, ale oka-zało się, że szczypta kuchennej łaciny jest niezbędnym środkiem stylistycznym, aby z żelazną logiką opisać, na przykładzie AIG (American International Group), me-chanizm działania Wall Street. Taibbi stawia w tym tekście

Motyle czy karaluchy?Amerykańska prasa w czasach kryzysu

Jerzy Jacek Pilchowski

Page 32: OBYWATEL nr 1(48)/2010

32

dobrze uzasadnioną i udokumentowaną tezę: kryzys nie został wywołany przez azjatyckie motyle, lecz przez no-wojorskie karaluchy. Zajawka artykułu – W globalnym kry-zysie ekonomicznym nie chodzi o pieniądze – chodzi o władzę. O tym, jak animatorzy Wall Street używają pakietu pomocowe-go, aby rozpocząć rewolucję – wydawać się może absurdalna. Sytuacja jest jednak tak absurdalna, że sens mają teraz tylko pozornie absurdalne tezy. Zbankrutowały przecież wszystkie banki „zbyt duże, aby upaść”, a podatników zmuszono, żeby spłacili ich długi. Mało tego, ci sami ludzie, którzy spowo-dowali kryzys, mają nas z niego wyprowadzić.

W blogosferze artykuł Matta Taibbi wywołał burzę. W telewizji i w prasie panowała jednak grobowa cisza. W pewnych sytuacjach najskuteczniejszą formą cenzury jest bowiem tzw. zapis na nazwisko. Uważny obserwator mógł jednak zauważyć zwiększoną aktywność na odcinku odpowiedzialnej krytyki AIG. Starano się chyba zmniejszyć dysonans poznawczy pomiędzy czytelnikami prasy ekono-micznej i czytelnikami „Rolling Stone”. Cenzura cenzurą, jednak w prasowej mikroekonomii liczy się ilość sprzeda-nych egzemplarzy i „Rolling Stone” wyraźnie nie zamierza oddać bez walki zwiększonego nakładu. W numerze tego pisma z 9 lipca 2009 r. opublikowany został następny bar-dzo obszerny artykuł Matta Taibbi – „�e Great American Bubble Machine” (Wspaniała amerykańska maszyna do robienia baniek).

Tekst ten zaczyna się słowami: Pierwszą rzeczą, jaką powinieneś wiedzieć, jest to, że Goldman Sachs jest wszędzie.

Ten najpotężniejszy na świecie bank inwestycyjny jest jak ogromna pijawka oplatającą twarz ludzkości, przysysająca się do każdego miejsca, które pachnie pieniędzmi. Dalej jest znów żelazna logika, oparta o fakty i nazwiska. Tym razem na reakcję nie trzeba było długo czekać. Na początek w ruch poszedł napalm oskarżeń o antysemityzm. Bez-skutecznie. Do kontrataku włączyli się więc znani publi-cyści pism i portali ekonomicznych: Charlie Gasparino ze swoim „Stop Blaming Goldman Sachs” (Przestać oskar-żać Goldman Sachs), Michael Lewis z „Bashing Goldman Sachs Is Simply a Game for Fools” (Oczernianie Goldman Sachs to po prostu gra dla durniów), Heidi Moore z „Will Everyone Please Shut Up About Goldman Sachs?” (Niech się wszyscy zamkną na temat Goldman Sachs!) i „Matt Ta-ibbi Is Just Plain Wrong” (Matt Taibbi się po prostu myli).

Nie pomogło. Raczej zaszkodziło. Odezwały się głosy stawiające dziennikarzy w krawatach w nieciekawej sytuacji. Najboleśniej po łapach dało im prestiżowe pismo „Columbia Journalism Review”, publikując artykuł Deana Starkmana „Don’t Dismiss Taibbi” (Nie lekceważmy Taibbi). Tekst ten zaczyna się słowami: Poważne dziennikarstwo finansowe, naj-lepiej jak potrafi przewraca oczami i ciężko sapie, aby wepchnąć Matta Taibbi z powrotem do jamy alternatywnej prasy, skąd przyszedł; dziennikarze ci robią jednak wielki błąd.

Amerykańska opinia publiczna nie wierzy – choć mi-nął już grubo ponad rok – w to, że kryzys się kończy. Finan-siści wzięli ponad 700 miliardów dolarów okupu gotówką, a FED dał im podobno (nikt nie jest w stanie ustalić, ile, gdyż FED zasłania się tajemnicą handlową) przeszło trzy biliony w gwarancjach. W efekcie, giełda poszybowała w górę, a pensje i premie finansistów przekroczyły po-ziom z czasów nadmuchanej przeszłości. Rośnie jednak wciąż liczba bezrobotnych i ludzi zmuszonych ogło-sić bankructwo. Maleją też realne zarobki tych, którzy pracują. Nastroje na Main Street (Ulicy Głównej; symbol realnej gospodarki) są złe. Main Street rozumie, że okup zapłacony bankom przez Paulsona i Bernankego nie roz-wiązał problemu. Wielkie banki inwestycyjne dalej są nie-wypłacalne i czekają na odpowiednią chwilę, aby zażądać drugiego TARP (Troubled Asset Relief Program) w wyso-kości… aż strach pomyśleć.

Na światło dzienne wypływają też nowe informacje. Na przykład o tym, że były pracownik Goldman Sachs, Sergey Aleynikow, ukradł kod programu do high-frequen-cy trading. Ten rodzaj operacji giełdowych, dokonywanych przy pomocy komputerów o potężnych mocach oblicze-niowych, polega na superszybkim dokonywaniu transakcji (praktycznie równoczesnego kupna i sprzedaży), co pozwala m.in. bez ryzyka zarabiać prowizję związaną z każdą trans-akcją. Mała prowizja pomnożona przez dużą ilość transak-cji powoduje „wyjęcie” z giełdy sporych sum. Opinie co do tego, czy jest to legalne, są – oczywiście – podzielone. Nie ulega jednak wątpliwości, że HFT nie ma nic wspólnego z etyką. Jest to następny dowód na to, że Goldman Sachs jest zaangażowany w transakcje „budzące wątpliwości”.

kryzys nie został wywołany przez azjatyckie motyle, lecz przez nowojorskie karaluchy

BNAb n a

BREN

T TH

OM

SON

[HTT

P://

WW

W.F

LICK

R.CO

M/P

EOPL

E/-P

O/]

Page 33: OBYWATEL nr 1(48)/2010

33

Innym ważnym wydarzeniem jest odrzucenie przez sąd wniosku o zakończenie w drodze porozumienia stron sprawy przeciw dyrekcji Bank Of America. Adwokat gene-ralny Nowego Jorku, Andrew Cumo, oskarżył ich bowiem o nadużycia polegające na świadomym zatajeniu informacji mogących mieć wpływ na cenę akcji BofA. W porozumie-niu zawartym pomiędzy BofA i instytucją nadzoru �nanso-wego, SEC (Securities and Exchange Commission, Komisja Papierów Wartościowych i Giełd), proponowano dobro-wolne zapłacenie przez BofA 33 milionów dolarów kary. Zawarcie takiego porozumienia oznaczałoby uwolnienie od odpowiedzialności karnej ludzi oskarżonych o poważ-ne przestępstwa. Jest to druga, po aferze Bernarda Mado�a, wielka kompromitacja SEC.

Konieczna jest więc dalsza korekta narracji. Tygodnik „Time” w numerze z 31 sierpnia opublikował artykuł wspo-mnianego Williama D. Cohana „�e Rage over Goldman Sachs” (Wściekłość w sprawie Goldman Sachs). Dziwny to tekst. Autor, nawiązując do tekstu opublikowanego w „Rol-ling Stone” (nazwisko Taibbi nie przeszło mu przez gardło) pisze: Blankfein [dyrektor generalny Goldman Sachs] wie-rzy, że jego firma jest dobra dla swoich klientów, dla świato-wych rynków kapitałowych – oraz dla Ameryki. No cóż, każ-demu wolno wierzyć, ale czy wiara unieważni fakty przed-stawione w artykule Matta Taibbi?

Jak wszyscy, chciałbym wiedzieć, co będzie dalej. Bar-dzo dużo zależy od tego, jak w najbliższych miesiącach i latach postępować będzie prezydent Obama. W tej chwili jest on „za, a nawet przeciw”. W przemówieniu

wygłoszonym 14 września łatwo znaleźć wątki wskazujące na to, że przygotowywane są reformy, które ograniczą sza-leństwa Wall Street. Stała się jednak rzecz bardzo dziwna. Arianna Hu�ngton zauważyła, że w tekście dostarczonym dziennikarzom przed przemówieniem, napisano: To em-brace serious financial reform, not fight it (należy zaakcep-tować daleko idące reformy rynku �nansowego, zamiast je zwalczać). W trakcie przemówienia, Obama powiedział:

… embrace serious reform, not resist it. Czy zniknięcie słowa financial oraz zastąpienie twardego słowa fight (walczyć) miękkim słowem resist (opierać się), to przejęzyczenie, czy też jest to sygnał zapowiadający zmianę planów?

Cofnijmy się znów nieco. W lipcowym numerze mie-sięcznika „Harper’s” przeczytać można (a raczej należy) artykuł Kevina Bakera „Barack Hoover Obama”. Prezy-dent Herbert Hoover był jednym z najbardziej inteligent-nych i wszechstronnie wykształconych prezydentów USA. Gdy obejmował urząd, rozpoczynała się Wielka Depresja. Kadencja Hoovera (1929-1933) to czas wspaniałych prze-mówień, za którymi nie szły konkretne działania. To czas straconej szansy na to, aby Ameryka szybciej i mniejszym kosztem uporała się z kryzysem. W walce o drugą kadencję Hoover przegrał z Franklinem Delano Rooseveltem i ten

„arystokratyczny bawidamek” przeprowadził reformy, które zakończyły kryzys i stały się podwaliną rozkwitu Amery-ki. Ten tekst Obama przeczytać powinien co najmniej dwa razy. Bardzo uważnie.

Jerzy Jacek Pilchowski

16.11

.200

9, W

ASZ

YNG

TON

. DEM

ON

STRA

CJA

PO

DAT

NIK

ÓW

PRZ

ED C

ENTR

ALĄ

BA

NKU

GO

LDM

AN

SA

CHS

BNAb n a

DAV

ID S

ACH

S/SE

IU IN

TERN

ATIO

NA

L [H

TTP:

//W

WW

.FLI

CKR.

COM

/PEO

PLE/

SEIU

/]

Page 34: OBYWATEL nr 1(48)/2010

34

Krytycy socjaldemokracji doszuku-ją się rozmaitych zagrożeń, jakie ona ponoć stwarza. Jeden z zarzutów do-tyczy rzekomego tłamszenia społe-czeństwa obywatelskiego przez „so-cjaldemokratyczny reżim”.

Obawy te próbuje się uzasadniać dwojako. Po pierwsze, państwo opie-kujące się obywatelem „od kołyski po grób” miałoby zmniejszać motywację do różnego rodzaju aktywności i kre-atywności, zarówno na płaszczyźnie gospodarczej, jak i w sferze działal-ności stowarzyszeniowej. Po drugie, realizując rozbudowane funkcje so-cjalne przy pomocy służb publicz-nych, państwo wypiera lub ogranicza naturalne instytucje pomocowe, jak rodzina, wspólnoty sąsiedzkie, sto-warzyszenia itp.

Są to zarzuty popularne szcze-gólnie w  środowiskach prawicowo-liberalnych. Nie mają jednak wiele wspólnego z prawdą, co pokażę od-wołując się do empirycznych przesła-nek ilościowych i  jakościowych. Na przykładzie Szwecji, uznawanej za kraj najbardziej dojrzałej socjal-demokracji, zobaczymy wręcz, że istnieje pozytywny wpływ welfa-re state na kondycję społeczeństwa obywatelskiego.

Nim obalimy wspomniane mi-ty, warto ustalić kwestie terminolo-giczne, które bywają przedmiotem nieporozumień.

Po pierwsze, państwo opiekuń-cze – wbrew temu, jak termin ów ro-zumieją jego krytycy – na gruncie skandynawskim nie oznacza paterna-listycznego państwa, które organizu-je obywatelowi całe życie. Taki mo-del wprawdzie pojawiał się w różnych koncepcjach, ale ideowo odległych od szwedzkiej socjaldemokracji.

Jej doktryna jest realizowana w warunkach demokracji i to nie ja-ko odgórny plan, ale raczej proces rozwoju systemu społecznego. Oby-watele są wolni, a  państwo przede wszystkim umożliwia korzystanie z �nansowanych przez siebie dobro-dziejstw, nie zaś do tego zmusza. Nie należy również przesadzać z opi-niami o „opiekuńczości”. Polity-ka socjaldemokratyczna obejmuje wprawdzie funkcje typowo opie-kuńcze wobec dzieci, osób starych, chorych i niepełnosprawnych, ale z drugiej strony, i to od dawna – państwo od dawna promuje wo-bec rynku pracy postawę aktyw-ną, mającą motywować ludzi do podejmowania zatrudnienia, za-miast biernej wegetacji na garnusz-ku opieki społecznej.

Warto dodać, że szwedzkie pań-stwo opiekuńcze od początku lat 90. podlegało reformom określanym mianem welfare retrenchment. Po-legały one m.in. na decentralizacji układów zbiorowych pracy, a także

na wprowadzeniu zarządzania syste-mem świadczeń społecznych w mo-dule zwanym new public manage-ment. Jak pokazują badacze, zmiany te, choć daleko idące z punktu wi-dzenia zarządzania polityką socjalną, z perspektywy obywatela i jego praw socjalnych nie były aż tak dalekosięż-ne, gdyż zachowano fundament, czyli uniwersalny system świadczeń socjal-nych. Prezentując więc stan społe-czeństwa obywatelskiego w Szwecji w ostatnich dekadach, będę trakto-wał ją nadal jako opiekuńcze pań-stwo socjaldemokratyczne. Jednak odniosę się także do doświadczeń tego kraju w tym zakresie we wcze-śniejszych latach, by pokazać, że na-wet w okresie jeszcze silniejszej opiekuńczości ze strony państwa, rozwój społeczeństwa obywatel-skiego był możliwy, a nawet – do pewnego stopnia – ramy instytu-cjonalne temu rozwojowi sprzyjały, określając zarazem jego charakter.

Skala obywatelskiego zaangażowaniaW 2004  r. opublikowano wyniki międzynarodowych porównawczych badań sondażowych o nazwie Euro-pean Social Survey. Zapytano w nich respondentów o ilość organizacji, do których należą. Spośród kilkuna-stu przebadanych krajów, do naj-większej liczby organizacji należą

Między urzędem a rynkiemPaństwo socjaldemokratyczne a społeczeństwo obywatelskie na przykładzie Szwecji

Rafał Bakalarczyk

Page 35: OBYWATEL nr 1(48)/2010

35

Szwedzi (średnio , członkostwa na osobę), Duńczycy (,), Norwe-gowie (,), Holendrzy (,) i Au-striacy (,). O każdym z krajów, które znalazły się w „pierwszej piątce” możemy powiedzieć, że mają silnie rozwiniętą politykę społeczną, zaś ścisłą czołówkę sta-nowią kraje skandynawskie (Fin-landia ze wskaźnikiem 1,6 jest nieco

dalej, ale też w pierwszej połowie rankingu). Na następnych po Au-strii miejscach znajdują się kolejno kraje takie, jak Luksemburg, Belgia, Irlandia, Finlandia, Anglia, Niemcy, Izrael (w tej grupie państw obywa-tel należy przeciętnie do 1-2 orga-nizacji). Na końcu rankingu, czyli tam, gdzie obywatel jest członkiem mniej niż jednej organizacji, znaj-dują się kolejno Francja, Słowenia, Hiszpania, Włochy, Grecja, Węgry i Polska1.

Pomijając niuanse, widać, że na podstawie European Social Survey z 2004 r. moglibyśmy mówić o em-pirycznym związku między pozio-mem „opiekuńczości”, a aktywnością stowarzyszeniową obywateli. Naj-większa jest ona w krajach skandy-nawskich, a najniższa w państwach

śródziemnomorskich oraz postko-munistycznych, w których popular-na jest orientacja neoliberalna.

Wyniki ESS nie są odosobnio-ne. Według Badań Prillera i Zimmer z 2005 r., w których porównano par-tycypację w Trzecim Sektorze (organi-zacje pozarządowe) mieszkańców róż-nych krajów, wynika, że jeśli chodzi o członkostwo w organizacjach, jest

ono największe w Szwecji (90% ba-danych), Norwegii (84%), Holandii (83%) i  Austrii (73%). Następnie  – w środku rankingu – są takie kraje, jak Belgia, Niemcy, Anglia i  Irlan-dia. Wyraźnie gorzej wypadają Fran-cja (47%), Hiszpania (35%), Włochy (34%), Węgry (26%) i Polska (20%)2.

Niewątpliwie w przypadku kra-jów śródziemnomorskich (i poniekąd także Polski), te wskaźniki mogą być niższe także ze względu na to, że część osób angażuje się w działania orga-nizowane przez Kościół (szczególnie silny w  tych społeczeństwach) lub w niesformalizowane inicjatywy na rzecz społeczności. Innym powodem może być silniejsza pozycja rodziny w tych krajach, co zapewne powodu-je mniejszą skłonność do integracji z osobami niespokrewnionymi.

Niemniej jednak, jeśli chcemy się trzymać kryterium zaangażowa-nia obywatelskiego, które jest mie-rzalne także w perspektywie porów-nawczej, nie sposób pominąć faktu, że kraje skandynawskie, a  przede wszystkim Szwecja, okazują się być krajami najsilniejszego ruchu stowa-rzyszeniowego w Europie. Jak wyja-śnić ów fenomen?

Praktycznie do początku lat 90. stan Trzeciego Sektora w krajach nor-dyckich nie był przedmiotem szcze-gólnego zainteresowania nauk społecz-nych i politycznych, głównie za sprawą tego, że sektor publiczny (państwowy) był w nich motorem rozwoju na skalę niespotykaną w innych kapitalistycz-nych krajach zachodnich. Stąd też mógł się wziąć przesąd, że owo społe-czeństwo obywatelskie jest w krajach skandynawskich znikome lub ma nie-wielkie znaczenie dla samych obywa-teli. Co więcej, rozwój publicznego sektora usług społecznych uznawano za wyraz postępu względem dawnych, nieco „paternalistycznych” form po-mocniczości, realizowanych przez or-ganizacje charytatywne.

Lata 90. przyniosły potrzebę racjonalizacji systemu opartego na

BNAb n a

JOA

KIM

LIN

D [H

TTP:

//W

WW

.FLI

CKR.

COM

/PEO

PLE/

JOA

KIM

LIN

D/]

Page 36: OBYWATEL nr 1(48)/2010

36

sektorze publicznym, który w zmie-niających się okolicznościach eko-nomicznych i demogra�cznych nie mógł już aspirować do samowystar-czalności. Wprowadzono wówczas nową strategię zarządzania syste-mem, wspomniane już new public management. Polegała ona m.in. na przekazaniu pewnych funkcji, dotąd niemal wyłącznie publicznych, pod-miotom prywatnym i  społecznym. Dzięki temu powstały wewnętrzne rynki w odniesieniu do poszczegól-nych segmentów społecznych, gdyż wspomniane podmioty musiały nie-kiedy konkurować o przyznanie im określonych zadań i  dotacji przez państwo lub gminy. Jednocześnie szwedzki obywatel zachował swoje prawa socjalne, tyle że odtąd pań-stwo zajmuje się głównie projekto-waniem, finansowaniem i koordy-nacją, zaś samo dostarczanie usług w większym niż dotąd stopniu sta-ło się domeną organizacji pozarzą-dowych. Choć głównym dostarczy-cielem usług społecznych pozostał sektor publiczny, wzrosło zapotrze-bowanie na aktywność organizacji Trzeciego Sektora. Decydenci poli-tyczni i badacze zaczęli zatem uważ-niej przyglądać się zasobom kapitału społecznego i strukturom społeczeń-stwa obywatelskiego.

Historia społeczeństwa obywatelskiegoWarto cofnąć się do doświadczeń, które stanowiły podglebie dla roz-woju civil society. Michele Micheletti

w swej książce „Civil society and State Relations in Sweden” (1995), w któ-rej analizuje szwedzkie społeczeń-stwo obywatelskie, wychodzi od tezy, że fundamentem jego nowoczesnej postaci były ruchy społeczne, akcje kolektywne i organizowanie się roz-maitych grup interesu. Na bazie ich rozwoju, autorka dokonała periody-zacji ewolucji szwedzkiego civil socie-ty. Wyróżniła ona następujące fazy:

I. 1850-1900 – czas inicjacji for-macyjnej szwedzkich ruchów spo-łecznych. W  początkowej fazie ru-chy te były nastawione na realizację celów takich, jak wolność (zwłasz-cza religijna) i prawo do zakładania stowarzyszeń. Jako pierwsze zaczęły powstawać, jeszcze w pierwszej poło-wie XIX w., ruch wolnych kościołów, stanowiący przeciwwagę dla hierar-chicznego, konserwatywnego kościo-ła państwowego, oraz stowarzyszenia antyalkoholowe (propagujące umiar w  spożywaniu lub całkowitą absty-nencję). Oba ruchy ze sobą współpra-cowały. W drugiej połowie XIX w. zaczął się formować ruch związkowy, a pod koniec stulecia także ruch na rzecz pokoju oraz ruch praw kobiet.

II. 1900 do końca lat 20. – dąże-nie ze strony ruchów społecznych do demokratyzacji i wpływu na ogólny kształt systemu politycznego. Wów-czas niektóre istniejące wcześniej ru-chy społeczne uległy umasowieniu i instytucjonalizacji (ruch związkowy), podczas gdy inne, jak ruch abstynenc-ki i wolnych kościołów, zaczęły tracić na znaczeniu. Ruchy przekształcały

się w partie polityczne lub wspierały je, co owocowało upolitycznieniem poszczególnych organizacji obywatel-skich i prowadziło do – w zależności od układu politycznego – spadku lub wzrostu ich znaczenia. Innymi pro-cesami było skon�iktowanie się róż-nych ruchów oraz wzrost znaczenia ruchu konsumenckiego.

III. Lata 30., czyli okres tzw. strong society. W związku z europej-skim nacjonalizmem, a także kryzy-sem gospodarczym, pojawiła się po-trzeba konsolidacji społeczeństwa. Ciągle powstawały nowe ruchy, acz-kolwiek były one mniej skon�iktowa-ne niż we wcześniejszych dekadach.

IV. Lata 40. i  50., okres tzw. Swedish model. Wówczas zaczął się kształtować specy�czny model pań-stwa dobrobytu. Liczyły się głównie organizacje związkowe pracowni-ków oraz podmioty reprezentują-ce pracodawców. Pomniejsze ruchy raczej upadały lub doświadczały stagnacji.

V. Lata 60 i 70. – fala społecznej radykalizacji. Zaczęto kontestować dotychczasowy, korporacyjny ład społeczno-polityczny, w którym de-cydującą rolę odgrywały największe organizacje związkowe, posiadające znaczny wpływ na politykę. W okre-sie tym nabrały znaczenia ruchy fe-ministyczny i pacy�styczny.

VI. Lata 80. i 90. – w końców-ce lat 80., będących okresem kryzysu legitymizacji dotychczasowego syste-mu, dążono do re-pluralizacji społe-czeństwa obywatelskiego, a także do

Wskaźnik zatrudnienia w Trzecim Sektorze ogółu ludności aktywnej zawodowo.

Kraj Wykonujący pracę odpłatnie Wolontariusze Działający w Trzecim Sektorze ogółem

Finlandia 2,4% 2,8% 5,3%

Norwegia 2,7% 4,4% 7,2%

Szwecja 1,7% 5,1% 7,1%

Średnia w krajach wysokorozwiniętych 4,7% 2,7% 7,4%

Średnia w 36 badanych krajach 2,7% 1,6% 4,4%

Źródło: Johns Hopkins Comparative Nonpro�t Sector Project (CNP) 2005.

Page 37: OBYWATEL nr 1(48)/2010

37

powrotu do budowania wspólnoty z silniej słyszalnym głosem oby wa teli. Wpływ na to miały także procesy post-industrializacji gospodarki, któ-re rodziły nowe wyzwania, oraz prze-myślenie relacji między państwem a społeczeństwem obywatelskim.

Szwedzkie civil society dzisiajNiewątpliwą zaletą analiz Micheletti jest to, że systematyzują wiedzę hi-storyczną na temat społeczeństwa obywatelskiego, wiążąc jego roz-wój z  kształtowaniem się państwa szwedzkiego. Jej perspektywa ujmu-je civil society przez pryzmat wielkich ruchów, nastawionych na zmianę rzeczywistości społeczno-politycz-nej i  realizowanie istotnych celów, jak poszerzenie praw kobiet, pokój, walka z alkoholizmem, ochrona praw pracowniczych, wolność religijna itp. Przywołuje to na myśl polską trady-cję wielkich ruchów społecznych XIX i XX wieku, ale zdaje się nie do końca obejmuje to wszystko, z czym zwy-kliśmy kojarzyć współczesne społe-czeństwo czy postawy obywatelskie w warunkach pokoju. Mam na myśli

ogół oddolnych inicjatyw – zajmu-jących się najróżniejszymi sprawami, ale nie zawsze nastawionych na zmia-nę społeczną czy działanie o ogólno-krajowym zasięgu. W dalszej części przez społeczeństwo obywatelskie będę rozumiał, podobnie jak więk-szość autorów, ogół dobrowolnych organizacji non-profit oraz nie-formalną pomoc i opiekę świad-czoną przez sąsiadów, znajomych i krewnych spoza gospodarstwa domowego.

Narracja zaproponowana przez autorkę kończy się w  połowie lat 90., a więc w momencie, od którego możemy zacząć mówić o współcze-snym społeczeństwie obywatelskim w Szwecji. W jaki sposób jego obli-cze było i jest determinowane przez model dobrobytu realizowany dotąd w znacznej mierze przez państwo?

Odpowiedź nasunie się, gdy po-wiemy o  cechach charakterystycz-nych społeczeństwa obywatelskiego. Warto uwzględnić tu dwie zasadni-cze zmienne:

a) główny obszar aktywnościb) stopień profesjonalizacji Trze-

ciego Sektora, mierzony m.in. skalą

zatrudnienia (względem ogólnego zatrudnienia w kraju oraz względem łącznej liczby osób działających w or-ganizacjach pozarządowych).

Eva Jeppsson Grassman wskazu-je, że w Szwecji, podobnie jak w po-zostałych krajach nordyckich, ak-tywność w Trzecim Sektorze kon-centruje się na takich sferach, jak kultura, sport, czas wolny i rekre-acja, zaś w mniejszym stopniu na tradycyjnych funkcjach socjalnych, opiekuńczych i zdrowotnych3.

Nordycki Trzeci Sektor, mimo nie mniejszych rozmiarów niż jego odpowiedniki w  wielu innych kra-jach europejskich, charakteryzuje się jednocześnie niższym stopniem pro-fesjonalizacji. Większość pracy wy-konują wolontariusze, a zatrudnienie w organizacjach pozarządowych jest bardzo ograniczone. Szczególnie do-tyczy to właśnie Szwecji. Spójrzmy na powyższą tabelę.

Jak widzimy, w  trzech krajach skandynawskich odsetek zatrud-nionych w Trzecim Sektorze jest  – zwłaszcza w Szwecji – wyraźnie niższy, choć pod względem powszechności

Trzeci Sektor Szwecja Norwegia Finlandia Wielka Brytania Francja Niemcy Holandia

Udział Trzeciego Sektora w PKB (%) 4,1 3,7 3,9 6,8 3,8 4,0 15,5

Zatrudnienie w Trzecim Sektorze w relacji do ogólnego zatrudnienia (%, w przeliczeniu na pełne etaty)

2,3 3,9 3,0 6,4 5,0 5,1 12,7

Zatrudnieni w III-sektorowych organizacjach zdrowotnych jako odsetek zatrudnionych w sektorze non-pro�t

5 9 22 4 14 29 41

Zatrudnieni w III-sektorowych organizacjach opieki socjalnej jako odsetek zatrudnionych w sektorze non-pro�t

12 24 17 13 40 39 19

Udział wolontariatu w całości prac wykonanych w ramach Trzeciego Sektora

79,5 63,2 54,3 44,2 51,6 40,4 37,1

Źródła: Lundström & Wijkström 1997; Salamon 1999; Salamon, Sokołowski & List 2003, cytowane za: Eva Jeppsson Grassman, What is the role of the third sector in Nordic care for elderly people? [w:] Aila-Leena Matthies (red.), Nordic civic society organisations and the future of welfare services, Nordic Council of Ministers, Kopenhaga 2006. http://www.sgw.hs-magdeburg.de/projekte/nordic/Aila_Leena_rapport_endelig[1].pdf

Page 38: OBYWATEL nr 1(48)/2010

38

zaangażowania w  działania orga-nizacji pozarządowych państwa te nie ustępują pozostałym (powyżej średniej dla krajów uwzględnionych w badaniu i na poziomie średniej dla krajów wysokorozwiniętych).

Warto też przedstawić bardziej szczegółowe dane dla kilku wybra-nych krajów o podobnym poziomie rozwoju.

Choć tabela bazuje na danych z  różnych lat, pozwala uchwycić pewne ogólne, zasygnalizowane już tendencje. W Szwecji występuje po-nadprzeciętny udział wolontariatu w  ramach civil society. Zdecydowa-nie mniejszy niż w pozostałych pań-stwach (z wyjątkiem Wielkiej Bryta-nii) jest udział zatrudnionych w or-ganizacjach non-pro�t zajmujących się świadczeniami socjalnymi i zdro-wotnymi. Wynikać to może z dwóch wspomnianych cech szwedzkiego sektora społecznego, tj. orientacji na inne dziedziny, tj. sport, kulturę i rekreację.

Zarówno obszary działalno-ści, jak i stopień profesjonalizacji szwedzkiego społeczeństwa oby-watelskiego dają się łatwo wytłu-maczyć kształtem tamtejszego sys-temu welfare. Ponieważ wielkość sektora publicznego, także w zakre-sie usług socjalnych, zdrowotnych i opiekuńczych, jest szczególnie im-ponująca nawet na tle pozostałych państw skandynawskich, nie istnia-ła przez długi czas funkcjonalna za-chęta dla ludzi chcących dobrowolnie wykonywać te czynności, więc nie zakładali oni w tym celu zbyt wielu organizacji społecznych. Spora część obywateli wiedząc, że państwo do-brze dba o nich i o tych najbardziej

potrzebujących, decyduje się w czasie wolnym oddawać działalności o cha-rakterze kulturalnym, sportowym czy hobbystycznym.

Nie znaczy to, że nie powsta-wały oddolne organizacje czy fun-dacje zajmujące się problematyką zdrowotną. Powstawały, ale ich działalność w mniejszym stopniu koncentrowała się na bezpośred-nim świadczeniu usług, bardziej zaś na reprezentowaniu danej gru-py, badaniu konkretnego proble-mu, tworzeniu sieci wsparcia i in-formacji dla grup nim dotkniętych oraz uwrażliwianiu władz i opinii publicznej na określoną kwestię społeczną. Przykładem może tu być prężnie działający ruch zajmują-cy się problemem AIDS. Organiza-cje te nie tylko zaoferowały pomoc osobom dotkniętym chorobą, ale także przyczyniły się do upowszech-nienia w  społeczeństwie świado-mości istnienia tej choroby oraz jej przyczyn. Liczni badacze (von Wal-den Laing & Pesto� 1994; Johans-son 1995) sugerują, że dzięki temu ruchowi liczba zarażonych wirusem HIV jest w Szwecji niższa niż w in-nych krajach.

Przeobrażenia i zagrożeniaChoć pokłosie opisanych wyżej me-chanizmów widzimy we względnie aktualnych danych statystycznych (pokazanych w  powyższych tabe-lach), warto jeszcze raz przypomnieć, że system jako całość uległ w latach 90. dynamicznym zmianom, co prze-łożyło się także na specy�czny moduł współistnienia welfare state i civil so-ciety. Spójrzmy na poniższą tabelę.

Dynamika systemu w poprzed-niej dekadzie pokazuje, że w Szwecji w latach 90. udział państwa w świad-czeniu usług w  ramach systemu welfare spadł podobnie, jak w Finlan-dii, ale w odróżnieniu od tego drugie-go kraju, nie wzrósł tu udział sektora społecznego, lecz prywatnego.

Wprawdzie szwedzcy obywatele nadal mają zagwarantowane prawo do uniwersalnych świadczeń socjal-nych o szerokim zakresie, lecz niepo-koi tendencja, że w parze z częścio-wym wycofywaniem się państwa z dostarczania świadczeń nie idzie zauważalny wzrost liczby podmio-tów gospodarki społecznej działa-jących w tym zakresie. Może to być, jak sądzę, wyraz instytucjonalnego nieprzystosowania szwedzkiego spo-łeczeństwa obywatelskiego do zmia-ny dominującego pro�lu aktywno-ści – ze sportu, kultury i rekreacji na świadczenie usług socjalnych. A spro-stanie, choćby częściowe, temu wy-zwaniu wydaje się być potrzebą dość ważną, szczególnie wobec postępu-jącego starzenia się społeczeństwa i  związanego z  tym wzrostu kosz-tów usług socjalnych i opiekuńczych. Niestety, badania pokazują, że sektor usług kierowanych do osób starszych jest tym segmentem systemu welfare, w  którym udział podmiotów pry-watnych (a nie społecznych) wzrósł najszybciej.

Jak się okazuje, przywiązani do modelu szwedzkiego badacze zgłasza-ją obawy dotyczące nie tylko nierów-nowagi we wzroście udziału sektora pro-pro�t, w porównaniu z sektorem non-pro�t, ale ogólnie wobec wyco-fywania się państwa (także na rzecz Trzeciego Sektora) z rozwiązywania

Publiczny świadczeniodawca (%)

Organizacja non-pro�t (%)

Organizacja pro-pro�t (%)

Łącznie (%)

W wartościach liczbowych

1990 2000 1990 2000 1990 2000 1900 2000

Finlandia* 87,9 76,0 11,6 18,1 0,5 5,9 100 11 674 157 275

Szwecja** 93,0 88,6 3,5 3,3 2,9 8,1 100 90 000 80 000

Źródło: * Kauppinen/Niskanen 2005, ** Trydegård 2001; podaję za: Aila-Leena Matthies, Civic society organisations and the challenges of welfare services [w:] Aila-Leena Matthies (red.) op. cit.

Page 39: OBYWATEL nr 1(48)/2010

39

poszczególnych kwestii społecznych. Dla przykładu Marie Nordfeldt, któ-ra badała politykę wobec bezdomno-ści w Szwecji, a konkretnie przekazy-wanie zadań państwa organizacjom społecznym, zwróciła uwagę na kil-ka problematycznych aspektów tej zmiany:

→ Problem odpowiedzialności i praw jednostki staje się w sy-stemie welfare-mix mniej czy-telny. Na przykład, kto ma wówczas decydować, czy i jak kierować się zasadą dawania wędki zamiast ryby?

→ Jeśli organizacje biorą na sie-bie odpowiedzialność za zada-nia adresowane do konkret-nych grup, system publiczny może tym uzasadniać swoje wycofanie się ze zobowiązań dotyczących owych grup. Or-ganizacje społeczne są wów-czas nie tylko zapraszane do współpracy, ale niekiedy pod-mioty publiczne mogą wyko-rzystywać ją, by przerzucać na nie odpowiedzialność4.

Dlaczego państwo dobrobytu sprzyja aktywności obywatelskiej?Niezależnie od przeobrażeń, jakim podlega w  Szwecji zarówno pań-stwo dobrobytu, jak i społeczeństwo obywatelskie w jego ramach, owo ci-vil society w tym kraju mogło zaist-nieć oraz sprawnie się rozwijać. Jak pokazują dane statystyczne, samo-organizacja społeczna ma się tam wciąż dobrze, przynajmniej w sensie ilościowym.

Warto się zastanowić, jakie ce-chy socjaldemokratycznego pań-stwa dobrobytu sprawiły, że ludzie byli w ogóle skłonni angażować się w życie społeczne. Tradycyjnie moż-na wskazywać na czynniki wynika-jące z kultury i historii, ale równie przydatna może się okazać analiza czynników bardziej świeżych i doty-czących ładu instytucjonalnego.

Pozwolę sobie sformułować kil-ka własnych hipotez odnośnie  do

pozytywnego wpływu modelu szwe-dzkiego na rozwój społeczeństwa obywatelskiego w tym kraju.

a) Warunki i poziom życia. Szwecja to kraj o wyjątkowo niskich wskaźnikach wykluczenia społecz-nego i ubóstwa. Natomiast wysoki jest tu standard życia, przejawiają-cy się wysokim poziomem zaspo-kojenia podstawowych potrzeb ma-terialnych i  mieszkaniowych oraz uniwersalnym dostępem do wielu dóbr i usług. W związku z powyż-szą charakterystyką możemy uznać, opierając się na znanej piramidzie Maslowa, że wobec zaspokojenia większości potrzeb materialnych, ludzie będą lokować swe potrzeby już nie tyle w zapewnieniu mate-rialnego bytu, ale także w uczest-nictwie i w samorealizacji. Ponad-to, w Szwecji kulturowa norma Jantelagen, mówiąca, że społecz-nie wszyscy jesteśmy równi i nie należy manifestować swej wyż-szości w niemal żadnym aspekcie, może hamować wolę uczestnictwa w wyścigu po jeszcze większą ilość dóbr konsumpcyjnych i prestiżo-wych, a zamiast tego skłania do realizacji indywidualnych zain-teresowań oraz zbiorowych aspi-racji w ramach społeczeństwa obywatelskiego.

b) Poziom nierówności. Szwe-cja to kraj niewielkich kontrastów społecznych, co jest możliwe dzię-ki wysokiemu wskaźnikowi redy-strybucji podatkowej, ale nie tylko. Również pierwotna dystrybucja do-chodu jest tu względnie zrównowa-żona, dzięki dobrze zorganizowanej reprezentacji klasy pracowniczej, któ-ra dba o to, by najniższe zarobki nie były zbyt niskie. Do tego dochodzi wspomniana zasada Jantelagen, spra-wiająca, że istniejące różnice nie są na płaszczyźnie życia zbiorowego podkreślane przez osoby znajdujące się na wysokich szczeblach drabiny społecznej. Ów niewielki stopień nierówności, jak się wydaje, rów-nież może sprzyjać zaangażowaniu, gdyż ludziom, którzy mają podob-ną sytuację społeczną, łatwiej się

porozumieć i inicjować wspólne działania. Zbyt duże nierówno-ści prowadzą natomiast zwykle do społecznej dezintegracji i powsta-wania nieformalnych barier mię-dzy osobami należącymi do róż-nych warstw.

c) Stosunki pracy. Brak wiel-kich konfliktów w miejscu pracy również sprawia, że ludzie mogą koncentrować się na aktywności pozazawodowej. Nie mam tu na myśli wyłącznie względnie wysokich zarobków w niższych warstwach ani stosunkowo krótkiego czasu pracy (poniżej średniej unijnej), ale tak-że to, że pracownicy są silnie repre-zentowani i zorganizowani w związ-kach zawodowych. Wysoka jest rów-nież stopa zastąpienia w okresie po utracie pracy, nie pozostaje wreszcie bez znaczenia stosunkowo niski po-ziom stresu, jakiego doświadczają pracownicy.

Wszystkie trzy wspomniane czynniki  – stosunki pracy, przy-zwoity, choć niekoniecznie przesad-nie wysoki poziom życia większości obywateli oraz niewielkie kontrasty społeczne – można uznać za sprzy-jające rozwojowi społeczeństwa oby-watelskiego. Jednocześnie wszyst-kie one, a szczególnie ich współ-występowanie, są w jakimś stop-niu charakterystyczne dla modelu państwa socjaldemokratycznego, z zasady zmierzającego do ograni-czania nierówności, zapewnienia dobrobytu szerokim grupom oraz uwzględniającego podmiotowość pracowników najemnych.

Społeczeństwo aktywnych samotników?Rozwojowi społeczeństwa obywa-telskiego zdaje się sprzyjać zarówno nieprzerwana historycznymi zawiro-waniami tradycja oddolnych ruchów społecznych, jak i  formuła socjalde-mokratycznego państwa. Jest nato-miast jeszcze jeden czynnik, który zrazu wydawał mi się niesprzyjający zaangażowaniu.

Page 40: OBYWATEL nr 1(48)/2010

40

Gdy uczestniczyłem na uczel-ni Högskolan Dalarna w  serii wy-kładów w ramach kursu „Wstęp do szwedzkiej kultury i społeczeństwa”, prowadzący zajęcia profesor Teke-ste Negash opowiadał, powołując się m.in. na literaturę, o  specy�cz-nej cesze naszych zamorskich sąsia-dów, jaką jest rezerwa w kontaktach międzyludzkich (poza osobami naj-bliższymi), dystans wobec ożywio-nych relacji. Ponoć gdy Szwed ma pięciu znajomych, może już dum-nie mówić, że posiada wielu przyja-ciół. Trudno to sprawdzić, niemniej roczny pobyt w tymże kraju skłania mnie do dania wiary owej diagnozie. W świetle tych ustaleń zastanawia, jak to możliwe, że w zindywidu-alizowanym, wręcz „wyizolowa-nym” społeczeństwie, ludzie są jednocześnie tak bardzo skłonni do stowarzyszania się?

Gdy zapytałem o to prof. Nega-sha, odpowiedział, że wbrew pozo-rom nie ma tu sprzeczności. Szwedzi, którzy niejednokrotnie są członka-mi kilku stowarzyszeń jednocze-śnie, nie muszą przy tym sprowa-dzać zawartych w nich relacji na po-ziom bardziej osobisty, co nie zna-czy, że nigdy tak właśnie nie czynią. Na przykład mój rozmówca, który w  latach 80. działał w stowarzysze-niu „Solidarności z Polakami”, po-znał w nim swoją żonę, z którą jest do dziś. Pytany, co skłoniło go do udziału w tym ruchu, odpowie-dział: „Co innego można robić, tu tak szybko jest ciemno i zim-no, ludzie by się zanudzili, gdyby nie działali”. Może właśnie w ob-liczu owej wypracowanej stabili-zacji społecznej i bytowej, która mogłaby przerodzić się w społecz-ną nudę, Szwedzi stają się bardziej skłonni do aktywności?

Państwo nie wadzi

Z powyższych analiz wynika, że nie istnieje żaden ujemny związek między państwem opiekuńczym

a społeczeństwem obywatelskim. Wręcz przeciwnie – państwo, które w granicach rozsądku dba o obywateli, sprzyja raczej ich po-zazawodowej aktywizacji niż bier-ności. Ludzie przepracowani, po-zbawieni pracy lub permanentnie obawiający się o jej utrzymanie, zwłaszcza gdy nie istnieje dosta-tecznie rozwinięty sektor zabez-pieczeń społecznych, będą praw-dopodobnie mniej skłonni do dodatkowej aktywności. W pań-stwach postkomunistycznych, jak i tych z pasa śródziemnomorskiego, poziom aktywności w stowarzysze-niach jest ogólnie niższy niż w kra-jach o  rozbudowanym systemie za-bezpieczeń, jak Austria, Holandia czy Belgia, a  zwłaszcza niż w kra-jach skandynawskich, które (głów-nie Szwecja i Dania) wyraźnie przo-dują w tym rankingu.

Warto jednak zwrócić uwagę, że to, jaki istnieje w danym kraju model społeczny, określa nie tylko wielkość, ale także pro�l społeczeństwa oby-watelskiego. W Szwecji spełnia ono w przeważającej mierze funkcje nie socjalne, lecz sportowe, rekreacyjne i  kulturalne, a  jeśli już podejmuje się spraw socjalnych, chodzi bardziej o badanie i reprezentowanie grup do-tkniętych danym problemem, mniej zaś o bezpośrednie świadczenie usług. Tym nadal w przeważającej mierze zajmuje się sektor publiczny, a  tak-że rodzina, uzyskująca z  tego tytu-łu wsparcie państwa. Dla przykładu, w roku 2007 szwedzki rząd przezna-czył 115 milionów koron szwedzkich (korona była wówczas równoważna około 1⁄10 euro) dla gmin na wsparcie osób, które opiekują się niesprawnymi członkami swoich rodzin5. Ci obywa-tele, którzy chcą wolontarystycznie partycypować w dostarczaniu usług socjalnych, zdrowotnych i opiekuń-czych, zwykle przyłączają się do już istniejących placówek publicznych, a niekiedy także prywatnych i  spo-łecznych, zamiast zakładać własne.

Szwecja, która od lat relatywnie dobrze radzi sobie z wykluczeniem i nierównościami społecznymi, stoi, jak inne państwa, przed problema-mi związanymi z demogra�ą. To nie wynik zaniechań w  sferze społecz-nej, ale raczej wyraz ogólnych ten-dencji cywilizacyjnych. Można na-wet powiedzieć, że w krajach, które więcej zainwestowały w  dobrobyt swych społeczeństw, to ryzyko jest bardziej naglące, gdyż długość życia szybciej niż gdzie indziej osiągnęła wysoki poziom. Jednocześnie kraje te mają większe doświadczenia i  le-piej rozwiniętą infrastrukturę insty-tucjonalną do radzenia sobie z kwe-stiami społecznymi, w tym demogra-�czną. Niemniej jednak, sam system publiczny ma małe szanse, by tego dokonać. Dlatego już teraz tę kwe-stię należy traktować jako wyzwanie, z którym zmierzą się nie tylko insty-tucje państwowe, ale i społeczeństwo. Społeczeństwo obywatelskie, miejmy nadzieję.

Rafał Bakalarczyk

Przypisy:

1. Diagnoza Społeczna 2007. Warunki i ja-

kość życia Polaków – raport, J. Czapiń-

ski, T. Panek (red.), Warszawa 2007.

2. Zimmer A., Comparing Nonpro�t Em-

beddedness in the Nordic and East

European Countries /w/: Aila-Leena

Matthies (red.), Nordic civic society or-

ganisations and the future of welfare

services, Nordic Council of Ministers,

Kopenhaga 2006.

3. Eva Jeppsson Grassman, What is the

role of the third sector in Nordic care for

elderly people? [w:] Aila-Leena Mat-

thies (red.), op. cit.

4. Aila-Leena Matthies, Selected aspects

of the area of citizens’s organisations

[w:] Aila-Leena Matthies (red.), op. cit.

5. Care of the elderly in Sweden, Ministry

of Health and Social A�airs, Szwecja,

październik 2007.

Page 41: OBYWATEL nr 1(48)/2010

41

Wskutek wyeliminowania opozycji politycznej i społecznej, zamach stworzył warunki do przeobrażeń gospodarczych. Prowadzona od lat 60. polityka zmniejszania importu po-przez uprzemysłowienie kraju, zastąpiona została orienta-cją na gospodarkę nastawioną na produkcję eksportową.

W czasie tymczasowego reżimu (1980-1983), Turcja przeżyła gwałtowne „odpolitycznienie”, co znacznie ogra-niczyło możliwości sprzeciwu wobec neoliberalnych reform. Wszystkie segmenty ruchu związkowego, który w poprzed-nich latach politycznie wiele zyskał, zostały wykluczone z polityki, a czołowi jego działacze – aresztowani. Wybory w 1983 r. okazały się farsą. Wojskowi przywódcy do udziału dopuścili jedynie trzy partie, delegalizując wszystkie ugru-powania, które miały powiązania z politycznymi organiza-cjami sprzed zamachu stanu oraz były mu przeciwne.

Zwycięzcą wyborów okazała się nowa Partia Ojczyź-niana, której przywódcą był Turgut Özal, twórca pakietu stabilizacyjnego z 1980 r. Pakiet był kluczową próbą uru-chomienia neoliberalnych inicjatyw: eliminacji systemu zróżnicowanych kursów wymiany walut oraz kontroli cen, ograniczenia dostaw podstawowych dóbr i usług, wzrostu stóp procentowych, wprowadzenia zachęt dla produkujących na eksport oraz dla zagranicznych in-westorów, a także liberalizacji warunków importu. Za owym pakietem stały warstwy posiadające i dysponenci władzy, wywodzący się z kręgów wojskowych i bizneso-wych. Przedsięwzięcie wymagało zdławienia zorganizowa-nych ruchów robotniczych oraz pozbawienia pracowników

zdobytych praw. Polityka prowadzona przez dwie kolejne kadencje rządów Partii Ojczyźnianej (1983-1991) obejmo-wała ścisłą kontrolę nad pracą najemną, zmniejszanie pensji oraz stopniowe ograniczanie wydatków socjalnych.

Jednak zakorzenienie neoliberalizmu wymagało cze-goś więcej niż reżimu wprowadzonego przez wojsko czy technokratów i ich działań ekonomicznych. Dla-tego w konstytucji z r. usankcjonowano zastąpie-nie „państwa socjalnego” – „państwem regulacyjnym”. W konsekwencji, w momencie zmiany charakteru reżi-mu z wojskowego na cywilny, neoliberalna restruktu-ryzacja była już zinstytucjonalizowana, a kolejne rządy chętnie przyjmowały lub zmuszone były zaakceptować neo-liberalne mechanizmy. Idea Hayeka przemiany absolutnie każdej sfery życia w kolejną dziedzinę „wolnego rynku”, wyznaczyła charakter lat 80. i późniejszych okresów.

Weźmy pod uwagę usługi socjalne. Kolejne progra-my i propozycje pokazują, jak stopniowo społeczeństwo zostało zdominowane przez myślenie w kategoriach oso-bistych korzyści. W czasie ostatnich trzech dziesięciole-ci konsekwentnie kwestionowano publiczne wydatki na usługi socjalne, dając jednocześnie do zrozumienia, że po-winny one zostać sprywatyzowane. Raporty przygotowy-wane przez kręgi biznesowe wzywały do zastosowania „te-rapii szokowej”, wzorowanej na modelu chilijskim, mimo iż jego niepowodzenie w ograniczaniu ubóstwa nie było dla nikogo tajemnicą. Dla tureckiej burżuazji, „sukces” chilijskiego modelu leżał w stworzeniu przez dyktaturę

Neoliberalizm po turecku

prof. Simten Coşar, Metin Yeğenoğlu

Od blisko 30 lat turecki kapitalizm przybiera formę neoliberalizmu. Proces ten zaczął się w późnych latach 70. i był kontynuowany po zamachu stanu w 1980 r. Przewrót ten odzwier-ciedlał stanowisko Hayeka, że przejście na „gospodarkę wolnorynkową” może wymagać wprowadzenia dyktatury.

BNAb n

MEL

ISSA

MA

PLES

[HTT

P://

MEL

ISSA

MA

PLES

.CO

M/]

Page 42: OBYWATEL nr 1(48)/2010

42

rzeczywistości, w ramach której siły rynkowe mogły bez przeszkód ograniczać prawa socjalne.

Ubezpieczenia społeczne: racjonalizacja i opozycjaNowe ustawodawstwo socjalne (Ustawa o ubezpieczeniach społecznych i zdrowotnych) jest wyraźnym krokiem na-przód w trwającym procesie utowarowiania systemów za-bezpieczeń społecznych i opieki zdrowotnej w Turcji. Za-patrzeni w swoją interpretację doświadczeń Ameryki Po-łudniowej, tureccy neoliberałowie widzieli wybór między dwiema drogami: radykalną transformacją na wzór chilij-ski oraz stopniową przemianą, jak w Argentynie. Przebieg wydarzeń sugeruje, że wybrali opcję drugą. W pierwszej kolejności, państwo ograniczyło swoje zobowiązania socjalne podczas przeobrażania w model ustroju regu-lacyjnego. Następnie samo „państwo regulacyjne” pod-dano demontażowi. Na początku XXI w. wprowadzono regulacje korzystne dla prywatnych ubezpieczycieli. Na-tomiast w 2003 r. uchwalono nowy Kodeks pracy, który faworyzował model państwa nastawionego na skłanianie do zatrudnienia, marginalizował zaś model państwa bez-pieczeństwa socjalnego.

Obecnie rządząca w  Turcji Partia Sprawiedliwości i Rozwoju, która doprowadziła do uchwalenia nowego pra-wa, jest najbardziej zdecydowanym zwolennikiem wprowa-dzania neoliberalnego paradygmatu we wszystkich sferach życia, od prawodawstwa począwszy, na kulturze kończąc. Wyborczy sukces pozwolił jej na odegranie kluczowej roli w tym procesie. To jedyne ugrupowanie od lat 90., które było w stanie utworzyć jednopartyjny rząd większościowy. Istotne jest również, że mimo stałych prób sprywatyzo-wania sfery socjalnej za czasów swoich pierwszych rzą-dów (-), partia ta uzyskała jeszcze większe poparcie w czasie wyborów w r. Z pewnością ma to związek z jej zdolnością do łączenia w swoim pro-gramie islamu i nacjonalizmu, co podoba się konserwa-tywnej większości tureckich wyborców. W przeddzień głosowania, partia wprowadziła także kilka populistycz-nych inicjatyw, które również przyczyniły się do jej sukcesu. Populizm PSiR obejmuje działania charytatywne połączo-ne z odwołaniami do religijnej retoryki. Na korzyść partii zagrało również dziedzictwo politycznego zwrotu lat 80., które nadal ograniczało działalność lewicy w głównym nur-cie polityki. A to właśnie dezintegracja lewicy sprzyja Partii Sprawiedliwości i Rozwoju.

Sukces ugrupowania pozwolił na przekonanie wybor-ców o nieuchronności dalszych przemian w kierunku neo-liberalnym. Obietnice i reformy przeprowadzone przez PSiR wspomagają tworzenie jej wizerunku jako siły umożliwiającej całkowite zerwanie z autorytarną prze-szłością. Jednocześnie ugodowa polityka partii w stosunku do kręgów powiązanych z armią przy konfrontacyjnym po-dejściu do wojujących sekularystów, pozwoliła jej na uzy-skanie wsparcia ze strony konserwatystów. Ową percepcję

wzmocniło względnie tolerancyjne podejście partii do kwe-stii etnicznych, m.in. publiczne �nansowanie programów w języku kurdyjskim czy włączenie kurdyjskiego kanału TRT 6 do państwowej sieci radiowo-telewizyjnej. Można stwierdzić, że Partia Sprawiedliwości i Rozwoju uosabia aktualny model prowadzenia centroprawicowej polityki w Turcji. Poprzedni depozytariusze centroprawicowej toż-samości nie potra�li przeciwstawić się wojskowej domi-nacji oraz skrajnym postawom w dziedzinie sekularyzmu i wobec kwestii kurdyjskiej. Konkretne posunięcia, będą-ce konsekwencją stworzenia w ramach neoliberalizmu stosunkowo liberalnej mieszaniny islamu z tureckim nacjonalizmem, mogą sprawiać wrażenie postępowych społecznie.

Pierwsza kadencja rządów PSiR (2002-2007) może być postrzegana przez pryzmat tworzenia takiej syntezy. Pro-mowany przez partię islam to kulturalny, a nie polityczny fenomen. Taki stan rzeczy działa na jej korzyść w trzech aspektach. Po pierwsze, odniesienia do społeczno-kultu-rowego wymiaru islamu pozwalają na odpieranie oskarżeń sekularystów o islamistyczny charakter ugrupowania. Po drugie, umożliwia przekonanie zachodnich sojuszników Turcji, że partia ucieleśnia najlepszy z możliwych, umiar-kowanie muzułmański punkt widzenia – taki, który nie neguje ani zachodnich wartości, ani islamu jako zasadni-czej cechy kulturowej narodu tureckiego. Po trzecie wresz-cie, jest funkcjonalny w odtwarzaniu istniejącego połą-czenia między tureckością oraz islamem, nadając partii charakter centrowy.

Sukces wspomnianej formacji w dwóch kolejnych wyborach oraz w postaci szybkiego uchwalenia nowego ustawodawstwa (anty)socjalnego, powinien być odczy-tywany w kontekście: () udanej próby stworzenia syn-tezy, która jednoczy neoliberalne podejście do ubóstwa

b n a

CH

ARL

ES R

OFF

EY [H

TTP:

//W

WW

.FLI

CKR.

COM

/PEO

PLE/

CHA

RLES

FRED

/]

Page 43: OBYWATEL nr 1(48)/2010

43

z tradycyjnymi islamskimi instytucjami charytatywny-mi; () braku wypracowania centrolewicowych propo-zycji alternatywnych wobec neoliberalizmu; a także () porażki lewicy w uświadamianiu obywateli co do ich praw, które wykraczają poza abstrakcyjne, liberalne pojęcia równości i wolności.

Gdy w 2002 r. rząd PSiR zaczął podważać zasadność systemu zabezpieczenia socjalnego, w swojej krytyce sku-pił się na trzech punktach: wymykających się spod kon-troli kosztach, niespójności systemu oraz zmniejszaniu przez niego elastyczności rynku pracy. Argumentowano, że dotychczasowy system stał się czarną dziurą, która po-chłania ogromne sumy z budżetu, lecz nie spełnia swoich zadań, i jeżeli taki stan będzie trwał, cały system upadnie. Według neoliberałów, wypłacalność systemu ubezpieczeń społecznych została zachwiana przez niski wiek emerytalny, wysokie wskaźniki zatrudnienia w „szarej stre�e”, znaczne nakłady na świadczenia, krótki okres składkowy, dziurawy system ściągania składek oraz wysiłki pracodawców i pra-cowników, by zaniżać wysokość pensji w celu zmniejszenia opłacanych składek. W konsekwencji, konieczne stało się zwiększenie wymiaru składek i wydłużenie okresu ich pła-cenia oraz ograniczenie wypłacanych świadczeń.

Problemy wystąpiły także z mechanizmem ubezpie-czeń społecznych. W założeniu tworzyły one samo�nan-sujący się system, jednak w jego ramach niemożliwe były inwestycje niezbędne dla zwiększenia zasobów. Co więcej, rządy często decydowały o wykorzystaniu części systemo-wych środków do �nansowania innych wydatków. W re-zultacie okresowego realizowania populistycznych polityk publicznych, które nadmiernie obciążały system, zaczął on wykazywać de�cyt i musiał być do�nansowywany z bu-dżetu. Destabilizacja funduszy napędziła polityczną histerię kolejnych rządów, której kulminacją stały się propozycje reform – wszystkie zakładały, że ich ciężar poniosą pracownicy najemni.

Druga neoliberalna krytyka dotyczyła fragmentaryza-cji systemu ubezpieczeń społecznych. Były one wypłacane przez trzy główne instytucje: Urzędniczy Fundusz Emery-talny, Zakład Ubezpieczenia Społecznego dla pracowni-ków najemnych oraz Fundusz Ubezpieczenia Społecznego dla Samozatrudnionych. Dwa ostatnie podmioty miały także specjalne umowy z zatrudnionymi w rolnictwie oraz właścicielami gospodarstw rolnych. Niejednorodny system instytucjonalny oraz brak wspólnych norm i standardów, doprowadziły do swoistej hierarchii wśród bene�cjentów ubezpieczeń społecznych.

Co więcej, w 1986 r. utworzono Fundusz Pomocy Spo-łecznej i Rozwoju Solidaryzmu, którego zadaniem miała być pomoc biednym i wykluczonym. Nie stworzono jednak dla niego stabilnych podstaw �nansowych, a przyznawane wsparcie miało charakter uznaniowy. Kolejne rozwiązanie na rzecz najbiedniejszych miał stanowić system utworzony w 1992 r. Rząd rozprowadził wśród najuboższych obywa-teli specjalne karty uprawniające do bezpłatnego leczenia

w publicznych szpitalach. Z początku system pokrywał tyl-ko koszty leczenia szpitalnego; uznano, że koszty ambulato-ryjne i opłaty za lekarstwa będzie brał na siebie wspomnia-ny Fundusz. W 2004 r. ustawę znowelizowano i od 2005 r. posiadacze Zielonej Karty mogli bezpłatnie korzystać ze wszystkich usług opieki zdrowotnej. Podczas gdy inicjaty-wa zwiększyła popularność partii rządzącej wśród najbied-niejszych, doprowadziła także do zarzutów, że system za-chęca do nadużyć i oszustw. Rzekomo większość korzysta-jących z darmowego leczenia wcale nie cierpiała z powodu ubóstwa. Pojawiło się tak wiele fałszywych informacji, że po pewnym czasie trudno było oddzielić ugruntowane ste-reotypy od faktów. Jako panaceum na problem, Partia Spra-wiedliwości i Rozwoju zgłosiła pomysł połączenia wszyst-kich instytucji w jeden powszechny system. Pierwsze kroki rządu były bardzo dyplomatyczne, odwoływały się bowiem do częstej wśród obywateli frustracji na tle hierarchicznej i  fragmentarycznej natury starego systemu. Jednym z po-sunięć, za pomocą których partia starała się złagodzić kon-sekwencje swojej neoliberalnej polityki, było ujednolicenie zasad dostępu do opieki zdrowotnej. Każdy ubezpieczony, bez względu na instytucję, do której był przypisany, otrzy-mał prawo ubiegania się o przyjęcie do dowolnego szpitala (włączając niepubliczne).

Trzecim argumentem była rzekomo sztywna struktura rynku pracy. Przekonywano, że dotychczas obowiązujące ustawodawstwo zniechęcało do zatrudniania pracowników i skłaniało do pracy na czarno. Nowo uchwalony Kodeks pracy oznaczał w kwestii bezpieczeństwa zatrudnienia przede wszystkim bezpieczeństwo pracodawcy. W neo-liberalnym ujęciu, stanowi ono zachętę do inwestycji oraz skutkuje zmniejszeniem bezrobocia i „szarej strefy”. Pań-stwo ma charakter państwa usamodzielniającego (enabling state), które istnieje, by gwarantować jednostkom ściśle zakre-ślony zestaw praw i tworzyć warunki do rozwoju rynków, jak de�niuje to Ioannis Glinavos.

Natychmiast po uchwaleniu Kodeksu pracy, PSiR przygotowała w 2004 r. Program Reformy Służby Zdro-wia. Wprowadzał on podstawowe koncepcje nowego pra-wa ubezpieczeń społecznych, które próbowano wprowa-dzić w 2006 r. Ustawa została jednak skierowana przez ówczesnego prezydenta Ahmeta Necdeta Sezera do Trybu-nału Konstytucyjnego, a ten orzekł, że narusza ona Ustawę Zasadniczą. Rząd zdecydował wtedy o kontynuacji refor-my, wprowadzając zmiany w zapisach zakwestionowanych przez Trybunał.

W 2008 r. partia taktycznie, czy może raczej – cynicz-nie, zaczęła poszukiwać przyzwolenia dla swoich działań ze strony Platformy Pracowniczej, utworzonej przez związki zawodowe i demokratyczne organizacje masowe. Jednak ten krok, mający świadczyć o „dążeniu do dialogu spo-łecznego”, był pustym gestem. Propozycjom Platformy Pracowniczej, na których wprowadzeniu skorzystała-by przede wszystkim klasa robotnicza oraz wyklucze-ni społecznie, poświęcono niewiele uwagi, a większość

Page 44: OBYWATEL nr 1(48)/2010

44

z nich – odrzucono. Co więcej, rozpowszechniane w me-diach informacje o nowym prawie pochodziły w większości od kierownictwa partii i neoliberalnych ekonomistów.

Mimo protestów zorganizowanego społeczeństwa (naj-bardziej znaczącymi siłami były Platforma Pracownicza oraz Inicjatywa na rzecz Wzrostu Zatrudnienia i Poprawy Warunków Pracy Kobiet), opinie krytyczne były ignoro-wane przez środki masowego przekazu. W ten sposób w publicznej świadomości utrwaliło się przekonanie o „konieczności reform”, zamiast zainteresowania tym, jak powinny one wyglądać. Zatrudnionych w sektorze nieformalnym, którzy nie korzystali z żadnych przywi-lejów w ramach poprzedniego systemu, przekonano do zawarcia sojuszu z tymi, którzy w rzeczywistej walce klasowej byli ich wrogami.

Postępy utowarowieniaNowa ustawa o ubezpieczeniach społecznych składa się z  dwóch części, regulujących ubezpieczenia społeczne i  zdrowotne. Pod wieloma względami ogranicza prawa pracowników, zwiększając ponoszone przez nich koszty, a jednocześnie ograniczając wachlarz i wysokość otrzymy-wanych świadczeń. Ubezpieczenia społeczne są finanso-wane wyłącznie z bieżących dochodów państwa, dlate-go cały system zakłada pobieranie osobnych składek na ubezpieczenie społeczne oraz zdrowotne, przewiduje dodatkowe opłaty za usługi zdrowotne i pozbawia nie-płacących składek dostępu do usług socjalnych. Pozy-tywną stroną wprowadzonego ustawodawstwa jest uczy-nienie państwa odpowiedzialnym za do�nansowywanie systemu ubezpieczeń społecznych. Tym niemniej, fundusze dokładane doń z budżetu zostały ustanowione na bardzo niskim poziomie: odpowiadają zaledwie czwartej części su-my pobieranych składek.

Ustawa ma być odpowiedzią na problemy starego sys-temu poprzez podniesienie wieku emerytalnego, wydłuże-nie okresu płacenia składek oraz zmniejszenie wysokości emerytur i rent. W przypadku ubezpieczeń zdrowotnych, ustawa uwzględnia dodatkowe opłaty za otrzymane świad-czenia, ustalając maksymalne stawki tych opłat na wyso-kim poziomie.

Nowe regulacje zakładają stopniowe ustanowienie 65 lat wiekiem emerytalnym zarówno dla kobiet, jak i dla męż-czyzn, z obowiązkowym minimalnym okresem płacenia składek na poziomie 7200 dni pracy. Zwolennicy reform wskazują na starzenie się społeczeństwa – możliwe źródło poważnych problemów w najbliższej przyszłości. Turcja ma jednak młodą populację z relatywnie wysokim wskaźni-kiem urodzin. Udział seniorów w latach - wy-nosił społeczeństwa, w latach - natomiast . Jego starzenie się może stwarzać problemy w przy-szłości, ale nie najbliższej. To raczej niewystarczająca liczba miejsc pracy jest najpilniejszym problemem, z ja-kim musi się zmierzyć turecka gospodarka. Tak więc ani diagnoza, ani recepta nie są właściwe.

W Turcji, jak wszędzie indziej, pracodawcy niechętnie zatrudniają osoby po 50. roku życia. Gdy na rynku jest nadmiar bezrobotnych młodych, przedsiębiorcy są jesz-cze bardziej chętni do zastępowania nimi starszych pra-cowników, dlatego późny wiek emerytalny może stano-wić poważny kłopot. Nawet jeżeli ubezpieczeni pracowni-cy spełniają warunek przepracowania 7200 dni, samo to nie wystarcza, by zacząć otrzymywać świadczenia – trzeba jed-nocześnie mieć ukończone 65 lat. Z oczywistych względów nie mogą oni jednak siedzieć z założonymi rękami i czekać na 65. urodziny, tylko zmuszeni są pracować dopóki tyl-ko mają siły i są dla nich jakiekolwiek oferty zatrudnienia. W wielu przypadkach praca aż do osiągnięcia wieku emerytalnego nie będzie możliwa, tak więc jest bardziej niż prawdopodobne, że ustanowienie go na poziomie lat zwiększy w Turcji ubóstwo.

Pojawia się kolejna kwestia. Czy ci, którzy osiągną wiek emerytalny, będą w stanie godnie żyć z otrzymywa-nych świadczeń? W rezultacie innych regulacji szanse na to są niewielkie. W poprzednim ustawodawstwie, pierwsze dziesięć lat zatrudnienia miało największy wkład w przy-szłą emeryturę, gdyż wymiar składki zmniejszał się wraz ze stażem pracy. W nowym systemie część pensji odciągana na rzecz zabezpieczenia na starość pozostaje na stałym po-ziomie 2%. Służyć ma to dwóm celom. Po pierwsze, ma za-chęcać pracowników do dłuższego pozostawania na rynku pracy. System jednak do tego zniechęca, jeżeli bowiem pra-cownik zdecyduje się pracować po osiągnięciu wieku eme-rytalnego, jego płaca ulega zmniejszeniu o 30%. Po dru-gie, nowy system ogranicza wysokość emerytur. Uprzednio składka emerytalna wynosiła (po uśrednieniu) 2,6% pensji, nowe prawo zmniejszyło ją do wspomnianych 2%.

Ustawa zmniejszyła także współczynnik stosowany przy rewaloryzacji emerytur, ze do wzrostu PKB. W przypadku wdów i sierot, wysokość miesięcz-nej renty jest przeliczana jedynie na podstawie zmian stopy inflacji – grupom tym nie przysługuje żaden udział we wzroście gospodarczym. Podobnie, zniesio-no ustawowe minimalne wynagrodzenie dla pracow-ników sezonowych, tymczasowych i niepełnoetato-wych, tak samo jak minimalną wysokość świadczeń dla ofiar wypadków przy pracy lub chorób zawodowych z orzeczonym -procentowym i większym stopniem niepełnosprawności.

Ograniczeniu przywilejów towarzyszył wzrost kosz-tów usług społecznych. Przykładowo, za każdą udzielo-ną usługę zdrowotną żąda się od ubezpieczonego dodat-kowych opłat. Ustawę przedstawiano jako zapewniającą powszechny dostęp do opieki medycznej. Tymczasem wszy-scy, za wyjątkiem tych o miesięcznych dochodach mniej-szych niż jedna trzecia płacy minimalnej, są zobowiązani opłacać składki w wysokości 12,5% dochodów. O ile składki dla posiadaczy Zielonej Karty – jeżeli ciągle są w jej posia-daniu po wery�kacji dochodów wprowadzonej przez nową ustawę – oraz osób poniżej 18. roku życia są opłacane przez

Page 45: OBYWATEL nr 1(48)/2010

45

państwo, prawo stanowi jednocześnie, że ci z nieopłaca-nymi składkami przestają mieć dostęp do leczenia, a za-ległości w tej materii podlegają egzekucji komorniczej. Nawet regularnie opłacający składki ubezpieczeniowe nie mają przy tym prawa do bezpłatnych usług.

Nowe prawo zawiera rozwiązania, które pogłębiają ist-niejące niepewność oraz ubóstwo szerokich warstw. Dla grup, których dotykają dodatkowe formy wykluczenia, sytuacja jest nawet gorsza. Jest tak choćby w przypadku kobiet, największej upośledzonej społecznie grupy w Tur-cji – formalna równość wobec prawa maskuje rzeczywiste różnice. Jednym z przykładów jest zrównanie wieku emery-talnego kobiet i mężczyzn. Za zróżnicowaniem momentu odejścia na emeryturę przemawia ogólnie niekorzystne położenie kobiet, a także ponoszenie przez nie dodat-kowego obciążenia, jakie stanowi nieodpłatna praca domowa. Różny wiek emerytalny jest więc rodzajem pozytywnej dyskryminacji, która służy uwzględnieniu dodatkowej pracy wykonywanej przez kobiety. Nowe prawo zniosło tę rekompensatę.

Poprzedni system ubezpieczeń społecznych także wzmacniał mechanizmy przychylne mężczyznom. To, co jest nowe, to pogłębianie patriarchalnego porządku spo-łecznego oraz dominacji kapitału, przybierające maskę rów-ności i wolności – oczywiście de�niowanych w kategoriach rynkowych. Jak pisze Gülnur Acar Savran w swojej analizie ustawy, stare prawo oparte było na założeniu niesamodziel-ności kobiet wobec rodziny oraz ich niezatrudnieniu poza do-mem. Tymczasem nowe przepisy, mimo traktowania kobiet tak samo jak mężczyzn na rynku pracy – wprowadzając w ten sposób w życie liberalną wizję równości płci – pro-wadzą jednocześnie do nasilenia upośledzenia społeczne-go kobiet. Krzywdzi je np. obniżka emerytur po zmarłym współmałżonku, jako że to one stanowią większość osób, które z takiego rozwiązania korzystają. Z kolei ograniczenie praw socjalnych w sprawach takich jak pomoc wdowom czy karmiącym matkom było skutkiem ubocznym scedowania ich realizacji na państwowego ubezpieczyciela. Przepisy nie de�niują wysokości takich świadczeń, dlatego to do niego należy ustalanie ich poziomu, co czyni dostępność pomocy oraz jej wysokość całkowicie arbitralną. Wedle wszelkie-go prawdopodobieństwa, konsekwencją wprowadzenia nowego ustawodawstwa będzie nasilenie „feminizacji ubóstwa” w Turcji.

Również w sferze ubezpieczenia zdrowotnego kobiety ponoszą największe koszty zmian. Poprzednie regulacje przyznawały im dostęp do usług zdrowotnych tak długo, jak długo były zależne od swoich ojców – nie były zatrud-nione ani zamężne. Nowe przepisy wykluczyły pozostają-cych na utrzymaniu rodziny mężczyzn z obszaru ubez-pieczenia społecznego od momentu ukończenia lat (lub , gdy chodzi o studentów) oraz pozbawiły ubez-pieczenia zdrowotnego kobiety znajdujące się pod opie-ką rodziny. Biorąc pod uwagę niski poziom zatrudnie-nia kobiet w Turcji, ustawa umieszcza poza parasolem

socjalnym ogromną część społeczeństwa. Pozbawiając kobiety uzależnione od swoich rodzin ochrony zdro-wotnej, zmusza je albo do małżeństwa, tak by mogły korzystać z ubezpieczenia jako zależne od mężów, albo do godzenia się na niekorzystne warunki pracy.

Co więcej, biorąc pod uwagę patriarchalną struktu-rę rodziny, to mężczyzna decyduje o tym, jak wydawane są pieniądze gospodarstwa domowego. A ponieważ nowa ustawa zakłada dodatkowe opłaty za usługi zdrowotne, jest bardziej niż prawdopodobne, że większość kobiet i wiele dzieci nie będzie miało dostępu do opieki zdrowotnej. Ta synteza neoliberalnej gospodarki i konserwatywnej kultury jasno pokazuje model społeczeństwa, do którego dąży rząd Partii Sprawiedliwości i Rozwoju.

Wreszcie, mimo iż rzekoma nieelastyczność rynku pracy nie jest wymieniana w o�cjalnych dokumentach, była ona częstym tematem wystąpień czołowych polity-ków i ekonomistów partii. Bezrobocie i praca na czarno są głównymi bolączkami tureckiej gospodarki, a zwłaszcza systemu ubezpieczeń społecznych. Sytuacja jest niezwy-kle trudna. Aktywnych zawodowo jest zaledwie 50% Tur-ków, ogromna liczba rodzin żyje na granicy ubóstwa, wiele z nich ma niewielki lub żaden dostęp do usług i świadczeń socjalnych. Utowarowienie, innymi słowy zróżnicowanie dostępu do usług społecznych w zależności od pozy-cji zajmowanej na rynku pracy, jedynie pogłębiło nie-równości. Ustawa zakłada np. objęcie zabezpieczeniem socjalnym elastycznie zatrudnionych; na ich „życze-nie”, po złożeniu wniosku i zapłaceniu składek, mogą oni korzystać z ubezpieczenia dostarczanego przez sys-tem. Obowiązujące prawo formalnie ustanawia zatem mechanizmy „wkluczenia”, jednak w rzeczywistości – wspiera wykluczenie.

Wysoki poziom bezrobocia i duża skala nielegalne-go zatrudnienia zadają kłam twierdzeniu, że rynek pracy w Turcji ma sztywną strukturę. To, co jest sztywne – to zy-ski kapitalistów. Nie inwestowali oni w produkcję, ale przy-najmniej od wczesnych lat 80. próbowali zarabiać pieniądze obracając innymi pieniędzmi, odmawiając natomiast inwe-stycji w wytwarzanie dóbr i usług. Pustą przestrzeń wytwo-rzoną przez stopniowe wycofywanie się państwa z produk-cji miały zapełnić prywatne przedsiębiorstwa. Kapitaliści tymczasem poszukiwali zysków w obrocie majątkiem daw-nych przedsiębiorstw państwowych. W takich okoliczno-ściach bardziej właściwym jest mówienie o sztywności ka-pitalistycznej obsesji zysku niż tej rynku pracy.

prof. Simten Coşar, Metin Yeğenoğlu

tłum. Marta Zamorska

Powyższy tekst jest skróconą wersją artykułu, który pierwot-

nie ukazał się w lewicowym czasopiśmie „Monthly Review”,

w kwietniu 2009 r. Tytuł pochodzi od redakcji „Obywatela”.

Page 46: OBYWATEL nr 1(48)/2010

46

Koniec ery spikerówJego przebieg, oblicze i skutki najwierniej winien oddawać �lm dokumentalny, jako medium z de�nicji silnie powią-zane z rzeczywistością.

W poprzednim ustroju charakter życia kulturalnego – zdaniem wielu, znacznie ciekawszego niż obecne – w dużej mierze wyznaczało jego państwowe �nansowanie. Para-doksalnie, władza, zamotana we własne hasła, �nansowała także dzieła o wymowie jej nieprzychylnej, choć oczywiście pewnych tematów nie można było poruszać. Poszczególni twórcy w różny sposób odnajdywali się w obowiązującym systemie. – Mnie on tak brzydził, że nie byłem w stanie brać pieniędzy na robienie filmów, których oni oczeki wali. Para-doksalnie, z czasem okazało się, że wyszło mi to na dobre – wspomina reżyser Jacek Bławut, który deklaruje, że zawsze interesował się przede wszystkim drugim człowiekiem. – Za komuny zrobiłem filmy o osobach, które przez nią ucier-piały. Nie po to jednak, aby walić w system, tylko by opowie-dzieć o kondycji psychicznej człowieka. O tym, jaki potrafi być wielki w walce z wrogiem, który chce go zniszczyć. W ogóle nie interesowało mnie przy tym nazywanie tego wroga, zlekcewa-żyłem to – tak samo jak moi bohaterowie.

Jego �lm „Byłem generałem Wehrmachtu” opowiada o Kazimierzu Leskim, wybitnym polskim konstruktorze, uwięzionym tuż po wojnie za działalność niepodległościo-wą. – Jego największą bolączką było to, że przez te lat, kiedy siedział w więzieniu, torturowany, jego wiedza i talent nie mogły być wykorzystywane dla kraju. Nie było w nim ani

śladu myślenia o osobistych rewanżach za poniesione krzywdy, on był zupełnie ponad tym bagnem, które go otaczało. Było to bardzo mi bliskie myślenie – mówi twórca, który dodaje, że w trakcie pracy nad �lmem w ogóle nie rozmawiano na temat reżimu.

Upadek systemu spowodował nie tylko załamanie się dotychczasowego, stabilnego �nansowania kinematogra�i, ale i zmusił twórców do poszukiwania nowych dróg. – Kino straciło status forum publicznego, tej nieoficjalnej namiastki wolnej wymiany idei. Z klubów filmowych i kin studyjnych polityka wyniosła się do parlamentu. Artyści, podobnie jak księża, przestali być „spikerami narodu”, stracili więc poczu-cie wyjątkowości swej pozycji i misji publicznej – pisze krytyk �lmowy i literacki Mateusz Werner.

Hipermarket z tematamiDowolność w podejmowaniu tematów i sposobie ich przed-stawiania spowodowała początkowo zagubienie nie tylko u twórców, ale i u nieprzyzwyczajonego widza. Przez chwilę mówiono wręcz o kryzysie dokumentu. Tworzący w opar-ciu o wybrakowaną pulę tematów i środków, reżyserzy sta-nęli nagle przed półką zapełnioną tym „towarem” po brzegi. W takich przypadkach nietrudno o zawrót głowy. Powstał dylemat: próbować wyjaśniać i odkłamywać przeszłość – czy opisywać trudną teraźniejszość przełomu?

Lata . to okres brania na warsztat wielu wydarzeń, o których wreszcie można było głośno mówić. Przykła-dami mogą być „Polska 45-89” (1989) oraz „Las Katyński”

Dokumenty przełomuAgnieszka Sowała-Kozłowska

Reżyser i krytyk �lmowy Piotr Wojciechowski napisał, że okres burzliwych przemian ustrojo-wych był czasem bezradności kultury wobec historii, zaś publicysta Zdzisław Pietrasik – że nasza kultura cierpi na kompleks arcydzieła, którego w ostatnich latach zabrakło. Te gorzkie opinie biorą się zapewne z przekonania, że momenty zwrotne w dziejach stanowią dosko-nały impuls do powstawania rzeczy wielkich. Czyżby ta prawidłowość nie zadziałała w przy-padku przełomu 1989 r.?

Page 47: OBYWATEL nr 1(48)/2010

47

(1990) Marcela Łozińskiego i „Usłyszcie mój krzyk” (po-święcony samospaleniu Ryszarda Siwca, 1991) Macieja Drygasa, by wymienić jedynie kilka głośnych tytułów.

Jednak także ta druga tematyka została podjęta przez autorów dokumentów. Łoziński na pytanie, co się stało, że nabrał nowego zapału do pracy, odpowiedział: Spadło ze mnie brzemię powinności. I poczułem się wolny. Tak bardzo byłem wciągnięty w tamte sprawy, dotyczące systemu, w ja-kim żyliśmy, że wydawało mi się, że nic innego nie mam już do powiedzenia. Nagle okazało się, że są obszary, którymi się dotąd nie zajmowałem. Tamto już odrobione, zrobione. Mogę iść dalej.

Jak wspomina Monika Chybowicz-Brożyńska, kura-tor organizowanego od 1990 r. w Łodzi ogólnopolskiego Festiwalu Mediów „Człowiek w Zagrożeniu”, na wszystkie jego edycje zgłaszano zarówno �lmy będące rozliczeniem z przeszłością, zwłaszcza hitlerowską i komunistyczną, jak i takie, które miały bezpośredni związek z dokonującymi się przemianami. – Były filmy i audycje mówiące o poszuki-waniu własnego miejsca w zmieniającym się świecie. Przykła-dowo, nastąpiło otwarcie granic, ludzie migrowali – dlatego kwestia poczucia tożsamości stała się bardzo ważna. Mnóstwo młodych ludzi wyemigrowało do Anglii, Irlandii; natychmiast powstawała dokumentalna rejestracja – mówi.

Po 1989 r., podobnie jak po Październiku 1956 r., kiedy powstawała tzw. czarna seria polskiego dokumentu, rozwijał się typowy dokument społeczny. Doszły do głosu problemy, które wcześniej o�cjalnie nie istniały lub nie były zauwa-żane, jak bieda, przestępczość czy uzależnienia. Nareszcie znalazła się przestrzeń do tego, by opowiedzieć o świe-cie, który istniał na przekór komunistycznym sloganom: o świecie ludzi funkcjonujących na marginesie życia czy to z przyczyn od siebie niezależnych, czy też w wyniku złych wyborów. „Dokumentaliści-społecznicy” podjęli się

prezentacji najtrudniejszych tematów. Warto wspomnieć choćby �lm „Nienormalni” J. Bławuta (1990), w przepięk-nie niekonwencjonalny sposób poruszający temat niepełno-sprawności, albo „Herkulesa” Lidii Dudy (2004), opowia-dającego historię wyjątkowego chłopca z „typowej”, biednej śląskiej rodziny, czy „Oni” Ewy Borzęckiej (1999), bardzo mocny dokument przedstawiający galerię postaci z „dna społeczeństwa”: bezdomnych, uzależnionych, prostytutki itd. Bez precedensu jest również „Wolność jest darem Boga” (2006) Cezarego Ciszewskiego, próba przedstawienia środo-wiska warszawskich narkomanów, która stała się wstrząsa-jącym zapisem stopniowego uzależniania się samego twórcy.

Monika Chybowicz-Brożyńska ocenia: Często są to niezwykłe, przejmujące dokumenty, a ich autorzy angażując się w temat ponoszą ogromne koszty psychiczne. Taki jest np. „Szczur w koronie” Jacka Bławuta, którego bohater-alkoholik współuzależnił reżysera od siebie. Ale działanie tych prze-kazów jest porażające i – miejmy nadzieję – działające ku przestrodze.

Inne światyO ile w poprzednim ustroju trudne tematy były „z usta-wy” pomijane, w obecnym pojawiły się zarzuty zbytnie-go ich eksploatowania i epatowania widza brutalnością. Tadeusz Sobolewski broni jednak tego rodzaju społecznych dokumentów. – W latach „Solidarności”, w czasach stanu wojennego Polacy tak wypięknieli we własnych oczach, że mu-siała nastąpić reakcja. Te drastyczne filmy, obnażające patologię psychologiczną, są może odreagowaniem nad-miaru piękna i dobra, jakie sobie przypisaliśmy w po-przedniej dekadzie? Generalnie rzecz biorąc, ich dzia-łanie było pozytywne – poznaliśmy, że obok nas, nieraz tuż po drugiej stronie ulicy czy za ścianą, znajdują się inne światy – mówił krytyk w jednym z wywiadów.

„IST

NIE

NIE

” MA

RCIN

KO

SZA

ŁKA

HTT

P://

FILM

POLS

KI.P

L/

„PO

STE

REST

AN

TE” M

ARC

EL Ł

OZI

ŃSK

I HTT

P://

FILM

POLS

KI.P

L/

Page 48: OBYWATEL nr 1(48)/2010

48

Zmiana ustroju na demokratyczny sprawiła jednak również, że ludzie nabrali przekonania, iż mają prawo do prywatności, godności, do własnych opinii. Dlatego etyka w dokumencie stała się kwestią szczególnie drażliwą. Zwłasz-cza, że upadek realnego socjalizmu nie tylko umożliwił poruszanie zakazanych dotąd kwestii, ale i wygenero-wał nowe, palące problemy. Nagła likwidacja PGR-ów, upadek wielkich zakładów przemysłowych, zagubienie dużej części społeczeństwa w drapieżnym kapitalizmie – nie sposób pominąć w dokumencie tych zagadnień. Wy-razistym przykładem jest tu głośna swego czasu „Arizona” Ewy Borzęckiej (1997) – dla jednych �lm potrzebny i do bólu prawdziwy, dla innych zbyt drastyczny i zrealizowa-ny niezgodnie z etyką dokumentalisty. „Arizona” to nazwa taniego wina, artykułu pierwszej potrzeby i najważniejsze-go asortymentu sklepu w Zagórkach w powiecie słupskim. Jest ono najlepszym pocieszycielem dla licznego grona by-łych pracowników PGR-u funkcjonującego tu przez ponad 40 lat: bezradnych, biernych, wzdychających za „komuną” i złorzeczących na nową, wrogą im rzeczywistość.

„Arizona” powstała ponad dekadę temu. Mogłoby się wydawać, że świat w niej przedstawiony to odległa prze-szłość. Nic bardziej mylnego. Mamy rok 2008 i powstaje �lm „Pekin” Dagmary Drzazgi – obraz śląskiej dzielnicy biedy. W starych familokach mieszkają obok siebie Ślązacy i Cyganie, pogrążający się w nałogach i rozpaczy. Pojawia-jąca się tam na chwilę ekipa �lmowa, kręcąca �lm fabular-ny, jest jak statek z  innej planety. Mieszkańcy ironicznie nazywają swoje małe getto „dzielnicą cudów”. I faktycznie, jak w tandetnym horrorze, co trzy miesiące autorzy �lmu odnotowują kolejny zgon. Jeśli ktoś sam się nie powiesił, to zapił na śmierć lub zmarł wskutek nie leczonych cho-rób. Co będzie, gdy autorka wróci tu z kamerą za kilka lat?

„Dzielnica cudów” wymrze, czy nastąpi zmiana warty i do kieliszków zasiądą dzieci obecnych bezrobotnych?

„Półkowniki” III RPZa czasów PRL wśród słów przynależnych działalności �l-mowej, w jednym szeregu obok „kamery”, „tematu” czy

„widza”, stał „cenzor”. Kapryśna, często bezmyślna, cenzura państwowa stanowiła o być albo nie być nowo powstałego �lmu. Dostępne były trzy drogi: tworzyć w prawomyślnym duchu lub przynajmniej godzić się na cenzorskie ingerencje, zasilić zbiór „półkowników”, bądź też, z czego �lmowcy korzystali najczęściej, iść na pozorne ustępstwa, szukając jednocześnie nowych sposobów na pokazanie niewygodnej prawdy. Dokumentaliści toczyli swego rodzaju grę zarówno z władzą, jak i z widzem, który nauczył się odczytywania subtelnych aluzji i dostrzegania ukrytych symboli.

Wydawać by się mogło, że w wolnej Polsce problem cenzury zniknie. Tymczasem na miejsce dyktatury ide-ologicznej, pojawiła się nowa: mediów, pieniądza, oglą-dalności. Ponadto nowe grupy nacisku, które doszły do władzy wraz z politycznym przełomem, nie potra-fiły oprzeć się pokusie – i powstał nowy zbiór filmów

„WOJOWNIK” JACEK BŁAWUT HTTP://FILMPOLSKI.PL/

„NIENORMALNI” JACEK BŁAWUT HTTP://FILMPOLSKI.PL/

„ONI” EWA BORZĘCKA HTTP://FILMPOLSKI.PL/

Page 49: OBYWATEL nr 1(48)/2010

49

zakazanych. Do sztandarowych dokumentów, których emisja telewizyjna była blokowana ze względu na naciski polityczne lub biznesowe, należą „Nocna zmiana” Jacka Kurskiego i Michała Balcerzaka (1994), poświęcona kuli-som odwołania rządu Jana Olszewskiego, a także nagro-dzony „Białą Kobrą” na wspomnianym łódzkim festiwalu �lm „Witajcie w życiu” Henryka Dederki (1997). Ten drugi obraz demaskuje manipulacje �rmy Amway, zajmującej się sprzedażą bezpośrednią [obszerny wywiad z autorem na temat tego obrazu opublikowaliśmy w „Obywatelu” nr 13 – przyp. red.]. Mieczysław Kuźmicki, jeden z organizatorów festiwalu, tak wspomina list odczytany ze sceny trzynaście lat temu podczas pokazu premierowego: Było to skierowane do Festiwalu pismo kancelarii prawnej reprezentującej korpo-rację Amway i uczestniczących w filmie bohaterów, w którym żądano zaniechania publicznych pokazów filmu. Pokaz filmu po zakończeniu ceremonii wręczania nagród i wyróżnień był ostatnim publicznym pokazem tego obrazu w kształcie nada-nym mu przez reżysera.

Sprawie tej Adam Bogoryja-Zakrzewski poświęcił swój dokument pt. „Szlaban” (2001). Mimo upływu tylu lat, blokada �lmu Dederki daleka jest od zakończenia – w paź-dzierniku 2009 r. planowany był pokaz podczas Warszaw-skiego Festiwalu Filmowego, został on jednak pod naci-skiem Amwaya zablokowany przez Telewizję Polską, współ-producenta obrazu.

Współczesne „półkowniki” nie są jednak skazane na całkowity niebyt. Nowe możliwości stwarza Internet oraz niszowe festiwale i spotkania �lmowe, co sprawia, że są one rozpowszechniane pomimo odgórnych nacisków, a często ze względu na etykietę „cenzura” cieszą się dużym zainteresowaniem.

Dokument, czyli portretPrzełom polityczno-ekonomiczny bardzo silnie wpłynął na sferę obyczajową. Otwarcie Polski na świat skutkowało dopływem świeżej myśli, większą dozą odwagi, ale też kul-turowym zagubieniem. Zrodziło to potrzebę zmierzenia się z dotychczas „obowiązującymi” wartościami. Doskonałym przykładem może tu być debiut Marcina Koszałki, „Takie-go pięknego syna urodziłam” (1999). Autor odważył się rzu-cić wyzwanie mitowi rodziny jako źródłu wszelkich war-tości. Na własnym przykładzie ukazał piekło codziennego życia rodzinnego. Obraz wywołał burzę w polskim światku �lmowym, Marcel Łoziński nazwał wręcz reżysera „matko-bójcą”. Niezależnie od nieustających kontrowersji, �lm jest obecnie uznawany za klasykę polskiego dokumentu.

Dobrym przykładem na to, jak silnie zmieniła się men-talność Polaków zaprzęgniętych w wyścig szczurów, jest �lm „Wypalony” Anny Więckowskiej (2007). Jego bohater, starszy już mężczyzna, magister archeologii, od 10 lat pra-cuje �zycznie przy wypalaniu węgla drzewnego gdzieś na odludziu. Mieszka w wagonie, w wolnych chwilach czyta poezję. Jak tłumaczy towarzyszom: nie chce gonić za pie-niędzmi, gdyż „Człowiek jest niewolnikiem swojego stanu

posiadania”. Gorzki śmiech budzi rewelacyjna scena, gdy w poszukiwaniu pracy przychodzi do wypalarni mło dziutki absolwent szkoły zawodowej. W odpowiedzi słyszy od jed-nego z pracowników: „Nie, nie, dziękujemy. Tu kolega ma wykształcenie wyższe i włada biegle trzema językami, a cze-kał na tę pracę trzy lata”.

Filmy, które na pozór prezentują upadek „tradycyjnych wartości”, stają się impulsem do re eksji i  są czynnikiem poruszającym rzeczywistość. Budzą nie tylko gorący spór na temat słusznej drogi dla dokumentu, ale ucieleśniają po-trzebę zmierzenia się z tym, co nowe. Krzysztof Kieślowski w latach 80., w czasie dużego chaosu społecznego, zrealizo-wał „Dekalog”. Jak wyjaśniała „Rzeczpospolitej” Beata Ja-nuchta, pomysłodawczyni projektu „Dekalog… po »Deka-logu«”, dokumentalnego cyklu �lmowego z 2008 r.: Przez kolejne lat znowu bardzo wiele się zmieniło. Na naszych oczach padały świętości, autorytety, łamane były tabu. Dziś ludzie są jeszcze bardziej zagubieni niż wtedy. Tymi filmami próbujemy pytać, czy w naszym życiu są dziś jakieś normy. Tak powstała seria dziesięciu �lmów, nad którą patronat objęli Maria Kieślowska i Krzysztof Piesiewicz. Są to obrazy mniej gorączkowe niż pierwsze dokumenty po przełomie, więcej w nich re eksji i oddechu. Nie wszystkim twórcom udaje się jednak udźwignąć wagę tematu.

Jak mówi M. Chybowicz-Brożyńska w odpowiedzi na pytanie o nurt dominujący obecnie na łódzkim festiwalu: Istnieje oczywiście „gorący” materiał filmowy – bieżące rejestracje naszych trudnych spraw. Ale daje się zaob-serwować jeszcze coś: film dokumentalny stał się rów-nież portretem psychologicznym. Dawniej, kiedy mówi-ło się o dokumencie, miało się na myśli krótką formę. W tej chwili normą są filmy --minutowe. Być może ludzie prze-stali czytać książki i film spełnia teraz rolę powieści psycholo-gicznej, obyczajowej? Zmieniła się również tematyka filmów. Wyraźnie więcej jest refleksji, pytań o sprawy podstawowe.

Trend ten związany jest zresztą nie tylko z przełomem politycznym, ale i  technicznym. Nowy, cyfrowy sprzęt umożliwił pracę w każdych warunkach, zbieranie większej ilości materiału, ułatwił też obróbkę całości. Ale również – uwalniając reżysera od kilkuosobowej ekipy zdjęciowej – pozwolił na bliższy kontakt z bohaterem. – Do robienia fil-mów potrzebny był kiedyś cały sztab ludzi, nowe technologie narzuciły zupełnie inny sposób pracy. Bardzo szybko zrozu-miałem, że obecnie dysponuję narzędziem, które pozwala na zbieranie materiałów w sposób bardziej dyskretny, nie nachal-ny. Nie są już niezbędne tak duże wydatki na sprzęt ani na ludzi, można bardzo długo obcować z bohaterem, przez wiele miesięcy czy nawet lat. To bardzo wpłynęło na sposób opowia-dania w dokumencie – przekonuje J. Bławut. Na wydłuże-nie czasu trwania przeciętnego dokumentu bez wątpienia istotny wpływ mają również obecne standardy telewizyjne. Nie zawsze jest to korzystne dla jakości powstających dzieł. Jak kwituje to Wanda Mirowska, wykładowca PWSFTViT w Łodzi: Dawniej reżyser zastanawiał się kilka razy, które elementy zamieścić w filmie, które w ogóle rejestrować. Teraz

Page 50: OBYWATEL nr 1(48)/2010

50

czasami zastanawia się, co jeszcze do niego wrzucić, żeby „wy-robić normę”.

Dokumenty proszę!Rozpatrując wpływ przełomu ustrojowego na dzisiejszy dokument, nie można pominąć jego silnego powiązania z telewizją. Zniesienie cenzury w 1990 r. spowodowało, że zaczęły powstawać profesjonalne studia �lmowe, zoriento-wane na rynek telewizyjny.

Najtańszą formą produkcji stał się w tym systemie wła-śnie �lm dokumentalny. Zwiększył się popyt na formy do-kumentalne, zyskały więc one stabilną dystrybucję. Forma

„dokumentalna” wykorzystywana jest w wielu produkcjach telewizyjnych, w postaci programów reportażowych, infor-macyjno-interwencyjnych („Sprawa dla reportera”, „Uwa-ga!”, „Interwencja”) czy coraz popularniejszych tzw. teleno-wel dokumentalnych (docusoaps). Jak pisze teoretyk �lmu, prof. Małgorzata Hendrykowska, cechami charakterystycz-nymi współczesnego dokumentu są tropienie atrakcyjnych tematów, sensacyjność za wszelką cenę, epatowanie widza eks-cytującymi zdarzeniami, niezwykłymi środowiskami i przy-wiązywanie go do stacji za pomocą obrazów ekstremalnych. W erze „po Big Brotherze” dużo zmieniło się w oczekiwa-niach przeciętnego odbiorcy. Wiele granic zostało przesu-niętych, a subtelności tej formy wyrazu – zaprzepaszczo-nych. Trudna prawda o patologiach społecznych, która kiedyś w telewizji była zakazana, współcześnie bywa sposobem na „uatrakcyjnienie” programu.

Jacek Bławut zapytany o to, czy �lm dokumentalny jest jeszcze gatunkiem kinowym, czy już zupełnie przynależnym telewizji, odpowiada: Nie jest ani jednym, ani drugim. Gatun-kiem telewizyjnym dlatego, że telewizja nas nie chce, chociaż na całym świecie panuje na dokument duże zapotrzebowanie. Naj-lepiej nie mówmy w ogóle o telewizji, bo dla naszej kultury ona praktycznie przestała istnieć. Kino w niewiele większym stopniu przyjmuje dokument i nie odnosi on na tym polu większych suk-cesów. Jeśli już w repertuarze kin znajdzie się jakiś dokument, to na zasadzie jaskółki, która wiosny nie czyni.

Quo vadis, dokumencie?Przykładem prób wyjścia z tej mocno patowej sytuacji jest animowany przez Bławuta projekt „Pierwszy dokument”, którego efektem są debiutanckie, 10-15-minutowe obra-zy. – Forsujemy ten pomysł z myślą o tym, aby wróciły one do kin jako „dodatki” do pełnometrażowych filmów, tak jak to było kiedyś. Oczywiście podejrzewam, że wszystkie te „kina popcornowe” nas wyśmieją. Zostają jednak przecież kina stu-dyjne, DKF-y, miejsca skupiające prawdziwych miłośników kina. Państwowy Instytut Sztuki Filmowej rozpoczyna wła-śnie realizację programu tzw. cyfryzacji: ogromne publiczne środki zostaną przeznaczone na wyposażenie niekomercyjnych kin w rzutniki cyfrowe. To tworzy nowe możliwości dla kina, zwłaszcza dokumentalnego, gdyż wyeliminuje problem olbrzy-mich kosztów przygotowywania kopii i ich transportu. Powsta-ną miejsca, w których miłośnicy dokumentu, a także ludzie zmęczeni komediami romantycznymi – a mam nadzieję, że ludzie są już nimi zmęczeni – znajdą przyjemność w ogląda-niu pięknego kina – mówi reżyser. Zatem obok jednej no-wości – bardzo długiego (w porównaniu do dawnych standardów) dokumentu, ma szansę rozkwitnąć kolej-na – bardzo krótka forma. Tym bardziej, że nabiera dy-namiki nurt filmów robionych przy pomocy telefonów komórkowych, będący oznaką silnej demokratyzacji i popularyzacji dokumentu.

Wszystko to pokazuje, że współczesny polski doku-ment znalazł drogę wyjścia z chwilowego zagubienia spo-wodowanego przełomem. A właściwie kilka dróg. Każda z nich niesie ciekawe perspektywy, ale jest wśród nich rów-nież ślepa uliczka. Wyzwaniem dla twórców jest uniknięcie pułapek pogoni za sensacją, schlebiania masowym gustom oraz lenistwa, w związku z możliwościami, jakie daje nowo-czesna technika. Jak stwierdził w jednym z wywiadów M. Łoziński: Przed laty dokument wymagał od reżyserów odwagi i mądrości, i choć czasy się zmieniły, te cechy nadal są w cenie. Jesteśmy dopiero na początku drogi…

Agnieszka Sowała-Kozłowska

„KLI

NIK

A” T

OM

ASZ

WO

LSKI

HTT

P://

FILM

POLS

KI.P

L/

„WO

LNO

ŚĆ JE

ST D

ARE

M B

OG

A” C

EZA

RY C

ISZE

WSK

I HTT

P://

TVP.

PL/

Page 51: OBYWATEL nr 1(48)/2010

51

Jak duże zmiany w polskim dokumencie przyniósł przełom ustrojowy?

Cezary Ciszewski: Mój mistrz, Andrzej Titkow, za komu-ny świetnie funkcjonował w swym zawodzie, podobnie jak wielu jego kolegów, moich nauczycieli ze szkoły �lmowej. To, co staje się dziś oczywiste po zetknięciu z tymi ludźmi i ich twórczością, to fakt, że ucisk komercyjny, który w tej chwili jest podstawowym żywiołem destrukcyjnym dla �l-mu dokumentalnego, grozi impotencją znacznie bardziej niż ucisk ustrojowy, który pod pewnymi względami był wręcz żyzny.

Gdy słuchałem opowieści o tym, jak za komuny �l-mowcy potra�li dyskutować przez cały tydzień – w gronie samych mistrzów dokumentu! – nad jednym ujęciem, naj-pierw się śmiałem, a potem zrozumiałem, że to jest właśnie środowisko do budowania re�eksji, metafory, sensu. Wła-śnie w takiej dyskusji, niemalże antycznej, można debato-wać o sprawach tego świata – a nie pomiędzy tworzeniem reklamy a udzielaniem się w serialu.

Miałem do czynienia z  ludźmi, którzy tak właśnie funkcjonowali, choć przecież kiedyś robili wspaniałe do-kumenty. Widziałem, jak Maciej Dejczer, którego zatrud-niłem do swego programu telewizyjnego „Muzyka łączy pokolenia” (bo przecież ja też żyję z telewizji), marnował potencjał w serialach i reklamach. Pamiętam, jak powie-dział wszystkim na planie: „Mam 50 lat i ciągle jestem tyl-ko dobrze zapowiadającym się reżyserem”. Był sfrustrowany i wybrał pieniądze; frustratem pozostał do dziś, natomiast przestał robić kino.

W stosunku do tego, jak tworzono kiedyś, współczesna kinematogra�a dokumentalna stanowi całkiem inny świat. To tak, jakby porównywać literaturę klasyczną do krymi-nałów i harlequinów.

W jednym z wywiadów stwierdził Pan, że współczesny dokument jest bardzo zubożony formalnie oraz że jedy-nie nieliczni twórcy świadomie posługują się obrazem.

C.C.: W dokumencie nie korzysta się obecnie z czegoś, co jest dla �lmu podstawowe  – nie operuje się scena-mi. Żeby opowiedzieć coś obrazem, nie wystarczy mieć

wypowiadających się bohaterów i kilka pejzaży. Przede wszystkim trzeba zaobserwować pewne sceny. Gdy oglą-dam �lmy, które opierają się na tym, że bohaterowie na przemian wygłaszają swoje opinie, za każdym razem dziwię się, dlaczego nie powstała z tego audycja radiowa. Wśród nowych �lmów zdarzają się jednak także dzieła niezwy-kłe. Magicznym obrazem są na przykład „Nasiona” Wojtka Kasperskiego.

Najboleśniejsze jest to, że niewielu twórców stać dziś na bycie obłędnymi rycerzami swoich idei. Na bycie misty-kiem, który poszukuje, i dopóki nie znajdzie, to się nie wy-powie. Pamiętam, jak robiłem „Wolność jest darem Boga”, mój pierwszy �lm, który zabrał mi pięć lat życia i w któ-rym się całkowicie zatraciłem. Przede wszystkim w mate-rii kina, skoro miałem poprzez nią przekazać niezmiernie ważną dla mnie kwestię. Wszystko się kilka razy łamało; tuż przed premierą chciałem swoje dzieło spalić, ślęczałem nad workiem kaset, zastanawiając się, czy to wszystko ma jakikolwiek sens, czy zdołam to pociągnąć. I wtedy Ma-ciej Drygas powiedział mi: „A co pan myślał? Że będzie pan pływał jachtem po Karaibach i kończył �lmy? Pan ni-gdy nie będzie miał pieniędzy, żona pana zdradzi, koledzy będą co najwyżej pili z panem wódkę, będzie pan chory i będzie miał wiecznie długi i problemy. Takie jest życie dokumentalisty”.

Oczywiście absolutnie tego nie kupiłem, nadal byłem przekonany, że z życiem �lmowca związany jest komfort pracy. Niestety, to on miał rację: w tej branży trzeba być gotowym na wszystko i być gotowym wszystko poświęcić. Tylko kto dzisiaj wszystko poświęci, skoro za dzień pracy przy reklamie dostaje tyle, że musiałby zrobić nie wiem ile �lmów dokumentalnych? A każdy porządny �lm robi się tak długo, jak długo spełnia się proces twórczy, aż dojdzie się do momentu, kiedy powiedziało się wszystko. Niestety, większość twórców woli zrobić kolejny reportaż i wysłać go na jakiś festiwal do wsi takiej a takiej, bo „może coś wygra”.

Dlatego nie mam o obecnej kondycji polskiego doku-mentu zbyt dobrego zdania. Po pierwsze dlatego, że bardzo dużo go oglądam, po drugie – bo mam kontakt z jego twór-cami i wiem, co się z nimi dzieje. W tej chwili każdy chce zrobić karierę, a w dokumencie nie robi się kariery! To jest bardzo stara, szlachetna sztuka walki, w której nie chodzi

Bez kombinowania – z Cezarym Ciszewskim rozmawia Agnieszka Sowała-Kozłowska

Page 52: OBYWATEL nr 1(48)/2010

52

o to, kto wygra, lecz o to, kto bardziej zbliży się do prawdy i będzie potra�ł opowiedzieć o niej życiem. A obserwacja ludzi jest bardzo trudna; trzeba być jak drzewo, zżyć się z tym lasem, być w nim i mieć potrzebę tego, by posiąść ta-jemnicę. A jej się nie da wziąć tak po prostu, jak hot doga.

Odważył się Pan na boleśnie osobistą wypowiedź w po-staci „Wolności…”, teraz jest Pan czołowym propagato-rem twórczości za pomocą telefonów komórkowych. Preferuje Pan sztukę skrajnie subiektywną – czy to jest słuszna droga dla dokumentalizmu?

C.C.: Nie odczuwam potrzeby ujmowania tego tak global-nie. Obrałem taką drogę, ale nie jestem myślicielem, ani teoretykiem. Oczywiście spotykam się z całym tym poety-zowaniem na temat moich �lmów. Ale powiem szczerze, że jestem praktykiem, robotnikiem. Robię �lm i przepływa przeze mnie wówczas strumień energii; staję w tej rzece i buduję swoje mosty. Nie zastanawiam się, jaka teoria wy-nika z tego dla kina, bo zajmuję się głównie przeżywaniem spraw, które są dla moich bohaterów tak bardzo ważne. Je-żeli w dokumencie nie ma świadectwa z podróży przebytej przez autora, wówczas robienie �lmu mija się z celem. Nie zamierzam nikomu wytyczać żadnych szlaków, bo mam to już za sobą, natomiast ja kroczę takim. I to się chyba wła-śnie nazywa kino autorskie, czyli takie, w którym od po-czątku do końca to ja odpowiadam za proces twórczy. Mam drużynę, która później w studio dokłada do tego swoje umiejętności, ale nikt więcej nie bierze w tym udziału. To trudna i żmudna droga, bo wszystko trzeba samemu „uro-dzić”. Z drugiej strony, jest to wtedy na pewno własne.

Czy to jest przyszłość dokumentu? Myślę, że dla czło-wieka, który zetknął się z tym świętym ogniem i zaczyna drążyć swój tunel, innego wyjścia już nie ma. Nie chcę uprawiać żadnych zapasów i stać się o�arą własnych zapę-dów, popadając we frustrację, ale widzę w świecie �lmo-wym bardzo dużo „kombinowania”. A największym nie-szczęściem dokumentu jest właśnie kombinowanie.

Co dokładnie ma Pan na myśli?

C.C.: Ludzie podrabiają dokumenty, próbują o czymś opo-wiedzieć w całkowicie niewiarygodny sposób. Najlepiej, że-by bohater miał wszystkie możliwe zboczenia i kalectwa, a w dodatku robił złe rzeczy, chociaż jest księdzem. Zilu-struję to przykładami. Andrzej Fidyk i Ewa Borzęcka two-rzą w ten sposób, że kombinują swoje wielkie historie i do-piero później dopinają do nich bohaterów i doginają ich do swoich potrzeb. W praktycznie każdym �lmie Borzęckiej nic nie jest prawdziwe, choć wszystko dzieje się w rzeczywi-stości. Myślę, że gdyby rysowała komiksy, to by się w tym genialnie spełniła.

Po przełomie ustrojowym dokument dopadły dwie choroby. Jedna, o której już mówiłem, łączyła się z tym, że wszyscy musieli – i mogli – zacząć zarabiać pieniądze.

Większość przeszła przez tę chorobę, a przecież jak się zrobi serial i dwie reklamy, to już się nie wróci do prawdziwego kina…

Druga choroba przypada na czas, gdy królował Fidyk. Nastała wtedy epoka „dorównywania” do światowego do-kumentu, czyli poszukiwania sensacji. A że powstawały komercyjne telewizje, znalazły się sceny potrzebujące takiej płytkiej materii. Wcześniej nie było możliwe, aby Kieślow-ski zrobił �lm o kimś, kto ma wypisane na twarzy wszystko, czego mamy się o nim dowiedzieć. On nie zrobiłby �lmu o rodzinie z trzynaściorgiem dzieci, która na dodatek mę-czy królika, bo w tym nie byłoby nic do odkrycia. Jeśli zro-bił �lm o nocnym portierze, po którym i tak miał wielkie wyrzuty sumienia, to on tę postać ujmował mitologicznie. Filmy Kieślowskiego miały w sobie wielkie uniwersum, to nie były historie robione ku uciesze gawiedzi.

Dokładnie pamiętam nastanie nowej ery w polskim dokumencie, bo zaczynałem wówczas pracę w telewizji pu-blicznej jako dziennikarz interwencyjny. Jeździłem do róż-nych biduli czy przytułków i chciałem za sprawą telewizji rozwiązywać problemy społeczne. Przez trzy lata pracy do-prowadziłem się do ruiny, nie robiąc nic innego. I nagle wszedł TVN i Polsat, i okazało się, że nikogo nie obchodzi pomaganie: bohater ma ryczeć, a kamera ma być włączona właśnie wtedy, gdy dzieje się najgorzej. Bo to ma być show – a show to bieda człowieka, jego wynaturzenie; jeśli go nie ma, trzeba je sprowokować. Nieważne stało się, co twórca ma do powiedzenia, ale to, co życie wrzeszczy. To zaczęło zabijać dokument.

Mimo tego wszystkiego, ma on wielką przyszłość, bo ludzie zawsze będą potrzebowali tego szlachetnego

Page 53: OBYWATEL nr 1(48)/2010

53

opowiadania. Ostatnia edycja Festiwalu Planete Doc Re-view była bardzo budująca, pojawiło się na nim kilka na-prawdę dobrych �lmów.

Odżegnuje się Pan od reportażu społecznego, jednak ja oceniam Pana jako zadeklarowanego społecznika. Po-przez warsztaty i akcje artystyczne (jak np. „przejście graniczne” na Moście Świętokrzyskim w Warszawie) pro-paguje Pan dziennikarstwo obywatelskie, można zatem nazwać Pana aktywistą. A może również utopistą…

C.C.: Wyzwolić w człowieku pewną świadomość – to rzecz nieoceniona. W takim sensie, owszem, jestem społeczni-kiem i neopublicystą.

W naszym manifeście najważniejsze są dwa pojęcia: neopublicystyka i wideonotes. Uświęciliśmy tym samym narzędzie okrutne i straszne, jakim jest telefon komórko-wy. Bo nie wiem, czy jest we współczesnym świecie dru-gie urządzenie, które by tak zniewoliło ludzi i tak dalece robiło z nimi, co chce. Właśnie z  tego narzędzia posta-nowiliśmy z moją bandą wykrzesać to, co ludzkie, czyli zamienić czarne na białe. Wideonotes ma przypominać, że każdy może utrwalać swoje re�eksje i dzielić się nimi. Z tych wideonotatek być może powstaną kiedyś dokumen-ty, z działających w projekcie dzieciaków wyrosną twórcy, bo doświadczają one tego, czego każdy dokumentalista powinien doświadczyć: zapisują obraz ze swoim skrajnie subiektywnym i intymnym komentarzem, i zaczynają za-uważać, że w każdej scenie musi być przeżycie, a nie tylko techniczne czynności. Włączenie kamery nie sprawia, że nagle zaczyna się życie, ono się przeważnie właśnie wtedy dla dokumentu kończy.

Genialny reżyser fabularny może w tym momencie zacząć „czarować”, ale dla dokumentalisty chwila, gdy po-jawia się hasło „Kamera poszła”, to powinien być już koniec. Tymczasem spójrzmy na �lmy takiego Marcina Koszałki. Nikt tak nie przekreował rzeczywistości, jak on w „Istnie-niu”. Czytałem scenariusz, w którym zapisano, że główny bohater ma być krojony na stole, jeszcze zanim on umarł. Używam wyobraźni cały czas, unoszę się z nią nad ziemią jak balon. I wiem, że ta ziemia i to niebo nie mogą być za-fałszowane. Kiedy zaczynamy fałszować, wychodzi z nas ta straszna słabość, którą mamy w sobie. Nigdy w ten sposób nie powiemy czegokolwiek ważnego i prawdziwego, zawsze będziemy mówić ściszonym falsetem nastolatka przed mu-tacją. To tyle, jeśli chodzi o prawdę w dokumencie.

Jestem aktywistą, choć mówię to z lekkim żalem, bo to nie jest poezja. A ja kocham poezję i gdy nie piszę wierszy, czuję, że jestem tylko stołkiem – do czegoś służę, ale nie świecę. Aktywista to taki zmęczony, wiecznie rozczarowa-ny człowiek, który wierzy w ludzi nawet wtedy, gdy już się nie da. Uczymy młodych opowiadać obrazem, pytamy: jak chcesz przedstawić historię własnego życia, po to, by zosta-wić swoje świadectwo? Oczywiście jeśli chcesz, bo nie każ-dy musi i nie każdemu jest to pisane. Dane świadectwo to

ogromnie ważna cezura – od tego momentu jesteś innym człowiekiem, wszedłeś na jakąś górkę i teraz już z niej oglą-dasz świat. Nie znaczy to, że jesteś wyższy i ważniejszy, ale że masz perspektywę: objąłeś świat i opowiedziałeś o nim.

Nie ukrywam, że mam w tym ruchu swój ogromny ideowy interes. Chciałbym, żeby powstała siła, która da odpór temu, co się zowie show-businessem, żeby ludzie nie głupieli w masie, jak to się dzieje obecnie i pewnie niepręd-ko skończy. Dzięki temu, że siedziałem trochę w hip-hopie i że wychowałem się na Pradze, wśród tamtejszej rynsztoko-wej cyganerii, wiem, że w tych ludziach są ogromne pokła-dy wrażliwości. To są nieprzebrane zasoby naturalne tego kraju, tylko że trudno ten potencjał uruchomić, utrzymać i rozwinąć. No ale iluś tam zaczęło już kręcić, podobno kil-kuset, jak się dobrze policzy – tylu udało się już odnaleźć dla świata. A my działamy dalej, za chwilę rusza Komórko-wa Telewizja Obywatelska. Jesteśmy jeszcze w podziemiu, ale coraz mocniejsi.

Dziękuję za rozmowę.

Warszawa, 1 sierpnia 2009 r.

CI SZEW SKI

Cezary Ciszewski (ur. 1970) – reżyser, scenarzy-sta, reporter, felietonista i dziennikarz muzyczny. Absolwent Wydziału Geologii Uniwersytetu Warszawskiego i Wydziału Realizacji Państwowej Wyższej Szkoły Filmowej, Telewizyjnej i Teatralnej im. Leona Schillera w  Łodzi. Założyciel Fundacji Monte Wideo Foto, przewodzi amatorskiemu rucho-wi �lmowemu „Miasto w Komie”, stworzył jedyny na świecie program telewizyjny w całości kręcony tele-fonem komórkowym (www.miastowkomie.pl), który w 2008 r. na festiwalu telewizji publicznych Circom został uznany za najlepszy program telewizyjny w Europie. Współpracował m.in. z Polskim Radiem, Radiem Kolor i TVP, gdzie prowadził m.in. popularny, autorski program „Muzyka łączy pokolenia” oraz hip-hopowy program muzyczno-publicystyczny

„WuWuA”. Był redaktorem naczelnym miesięcznika „Hip-Hop Archiwum”, jako reporter i  felietonista udziela się m.in. w  „Aktiviście” i  „Metropolu”. Za swoje �lmy komórkowe i klasyczne zdobył ponad 20 nagród w kraju i za granicą.

Page 54: OBYWATEL nr 1(48)/2010

54

Współczesne nauki społeczne, mimo pluralizmu tematów, wie-lości ośrodków badawczych, mimo publicznego deklarowania

wsparcia dla demokratyzacji i otwartości, wciąż niechętnie lub scep-tycznie podchodzą do narracji podnoszącej takie tematy, jak tajność, spisek czy zmowa. Ciągle są to zagadnienia rzadko podejmowa-ne, podobno nieeleganckie, „marginalne”, a traktowanie ich jako pasji i naukowej fascynacji świadczyć musi zdaniem wielu o poważnych zaburzeniach emocjonalnych badacza.Jednym ze środowisk, które może działać dla dobra wspólnego i w interesie publicznym, bo potencjalnie posiada narzędzia do roz-poznania wielu „podskórnych” mechanizmów społecznych, są so-cjologowie. To m.in. socjologia powinna bacznie obserwować pro-cesy związane z zakulisowymi działaniami, które nierzadko przecież tworzą zjawiska i strukturalne mechanizmy szkodliwe społecznie. Analizy naukowe być może powinny prowadzić nie tylko do lep-szego zrozumienia świata, ale i do naprawy takich szkodliwych me-chanizmów. Im bardziej nasz świat staje się złożony (a globalizacja temu sprzyja), tym częściej różne podmioty dla obniżenia kosztów transakcyjnych własnej działalności posługiwać się będą tajnością. Mając na względzie dobro wspólne, wręcz należy demaskować nie-które aspekty zakulisowych wymiarów życia społecznego. I w ten sposób zwiększać obszary demokratyczności i otwartości. Prezentowany na kolejnych stronach blok tekstów pokazuje, że zakulisowe wymiary życia społecznego nie są zjawiskiem marginalnym. To często sam rdzeń rzeczywistości. Tajność wy-raża się na przykład w zmowach kartelowych i cenowych, sta-nowiących o realiach życia gospodarczego. Tajność wyraża się w nieujawnionych opinii publicznej kon�iktach interesów na styku biznesu i nauki, co przekłada się m.in. na poziom ochro-ny naszego zdrowia. Tajność leży u podstaw afer gospodarczo-politycznych, wpływających na stan krajowego budżetu.Czy badacz powinien stawać po którejś ze stron? Ujawnienie me-chanizmów działań, które miały w zamiarze inicjatorów wymknąć się kontroli społecznej, już samo stanowi wybór. Dokonując tego wyboru, socjolog może mieć zaś nadzieję, że stanął po stronie wspólnego dobra.

dr Joanna Szalacha

Po stronie dobra

wspólnego

Page 55: OBYWATEL nr 1(48)/2010

55

Spór na temat zakulisowego kształtowania charakteru transformacji ustrojowej oraz wpływu nań grup interesu ma w Polsce zazwyczaj charakter polityczny. Tymczasem tego rodzaju fenomeny można próbować badać.

Andrzej Zybertowicz: Zacznijmy od przykładu: chociaż powstały opracowania na temat Okrągłego Stołu, bodaj nikt nie „przepuścił” wszystkich uczestników obrad przez archiwa IPN-u lub choćby wykaz osób występujących w ra-porcie z wery�kacji Wojskowych Służb Informacyjnych. Gdy na pewnej konferencji międzynarodowej spytałem: czy istnieje opracowanie, które próbuje systematycznie zhie-rarchizować aktorów transformacji pod względem siły ich oddziaływania, odpowiedź była negatywna.

Nie rozważa się, w jakim zakresie transformacja była spontaniczna, które z  jej faz były inspirowane i kontrolo-wane, a jeśli tak, to przez kogo i za pomocą jakich zasobów. Badacze końca komunizmu w Europie często w ogóle nie zastanawiają się, co faktycznie analizują: obalenie, rozpad czy może demontaż tego systemu? A jeśli była to miesza-nina tych trzech procesów, to jak układały się proporcje? Po przeanalizowaniu przez jednego z moich magistrantów wielu zachodnich opracowań poświęconych transformacji, okazało się, że bardzo rzadko określono w nich to, co w me-todologii nazywamy eksplanandum. Tymczasem inaczej na-leży wyjaśniać proces celowy, jakim jest demontaż systemu, a inaczej procesy spontaniczne, np. zmiany postaw wywo-łane przez tzw. efekt demonstracji (wyjazdy mieszkańców krajów Europy Środkowo-Wschodniej na Zachód, pokazu-jąc różnice poziomów życia, delegitymizowały komunizm).

Kiedy transformacja już się rozpoczęła, jednym z kluczo-wych tematów spornych była kwestia jawności życia publicznego. Kon�ikt wokół lustracji spowodował upa-dek rządu Jana Olszewskiego.

A.Z.: Na marginesie, premier Olszewski uważa, że losy je-go rządu zostały przesądzone, gdy uniemożliwił Lechowi

Wałęsie podpisanie w Moskwie umowy dającej Rosji prawo do zakładania spółek na terenach byłych baz Armii Czer-wonej w Polsce.

Ale wróćmy do lustracji. Na świecie odbywa się mnó-stwo konferencji na temat transitional justice (sprawiedliwo-ści okresu przejściowego), na których analizuje się sposoby rozliczania nieprawości dawnych systemów. Tymczasem dla polskich nauk prawnych problem transitional justice niemal nie istnieje. Dlaczego autorytety naszych nauk prawnych boją się tej tematyki? Spójrzmy na lustrację jako na rozwią-zanie instytucjonalne, które ma trzy wymiary: ujawnienia/poinformowania obywateli, konsekwencji prawnych dla byłych tajnych współpracowników oraz szerszych skutków społecznych. Dostęp do informacji – kto i w jakim trybie ma go mieć? Prawne skutki ujawnienia: badacze, patrząc z perspektywy porównawczej, wskazują, że w Polsce przy-jęto strategię miękką. Zdecydowano, że gdy ktoś ubiega się o pewne urzędy publiczne, powinien powiedzieć prawdę o swoich związkach z tajnymi służbami starego systemu. Jeśli to zrobi, prawne sankcje go nie spotkają – prawnie karane jest tylko zatajenie takich związków. Za rządów Jerzego Buzka, gdy ujawniono współpracę wiceministra gospodarki, który przyznał się do niej w oświadczeniu lu-stracyjnym, został on przez premiera odwołany, mimo że w sensie prawnym nie było to konieczne. Tu dochodzimy do wymiaru konsekwencji społecznych.

Poziom „agenturyzacji” środowisk inteligenckich w PRL był tak wysoki, że szerokie ujawnienie – przy uza-sadnionej odrazie, jaką Polacy czują wobec donosicieli – oznaczałoby istotną wymianę elit, w tym akademickich. Dlatego na lustrację warto patrzeć także jako na źródło wiedzy o wewnętrznej dynamice pola interesów różnych aktorów. Tajni współpracownicy – przez nich wiele osób traciło pracę lub lądowało w więzieniu – nie mają interesu w ujawnianiu swej przeszłości. Stąd np. głosy kwestionujące to, że donoszenie jest w ogóle czymś niechlubnym, przecież były to „legalne służby legalnego państwa”. Gdy pewne elementy lustracji, w ramach konwulsji naszego systemu

Sięgać tam, gdzie wzrok nie sięga

– z prof. Andrzejem Zybertowiczem rozmawia Michał Sobczyk

Page 56: OBYWATEL nr 1(48)/2010

56

prawnego, mają miejsce, próbuje się tak de�niować moral-ny sens współpracy z tajnymi służbami, aby nie wydawała się ona niczym niestosownym.

Grę interesów w kontekście lustracji można rozpatry-wać na tylu poziomach, że naszą rozmowę można by po-święcić tylko tej sprawie. Społeczeństwo jako całość ma interes w tym, żeby za pomocą lustracji demaskować lu-dzi niegodnych pełnienia urzędów publicznych, posta-cie o mentalności piesków pokojowych lub wykonawców brudnych poleceń. Ale, rzecz jasna, są i osoby chcące wy-korzystywać lustrację do rewanżu osobistego.

Sam fakt, że ktoś miał kontakt z tajnymi służbami PRL-u, nie przesądza o jego ocenie. Trafne jest podejście: dopiero analiza konkretnego przypadku umożliwia ocenę postępowania człowieka. Natomiast sam fakt, że ktoś nie chce, by wiedza o jego związkach z policją polityczną ko-munizmu była ujawniona, a zarazem pragnie pełnić urząd publiczny, przemawia przeciw tej osobie.

Niektóre osoby publiczne i część mediów z dużą pasją atakowały przyjęty model lustracji. Najprostszym, wręcz prostackim wytłumaczeniem takiego zachowania, było: każdy, kto sprzeciwia się odtajnieniu archiwów, robi to po to, by kryć uwikłane osoby ze swoich szeregów.

A.Z.: Przez lata myślałem, że taka argumentacja jest prostac-ka. Dziś jednak wiemy, że część liderów protestu środowisk akademickich przeciw lustracji, to dawni tajni współpra-cownicy. Nie sposób odrzucić starą rzymską zasadę cui pro-dest i nie pytać: kto jest bene�cjentem zaniechania rozliczeń? W pierwszym rzędzie ci, którzy byli donosicielami oraz ci reprezentanci starego systemu, którzy znając dawną agen-turę mogą nimi manipulować. Wiedza „hakowa”, by zacho-wała swą wartość, musi być ekskluzywna. Inni przeciwnicy lustracji to osoby, które z wymienionymi grupami są w sie-ciach wymiany przysług lub też są „podczepieni” klienteli-stycznie. W dalszej kolejności mamy „użytecznych idiotów” oraz osoby szczerze zatroskane tym, że lustracja – jak każda społeczna procedura obejmująca dużą grupę osób – rodzi krzywdy osób niewinnych. Ale tak dzieje się przecież rów-nież w związku z błędami w pracy policji, prokuratur, są-dów, pochopnymi osądami mediów – w tych przypadkach jednak szaty nie są rozdzierane. Świat tak już jest skonstru-owany, że o społecznej randze problemu nie decyduje skala krzywd, ale społeczny status zainteresowanych.

Wokół lustracji rzadko odbywa się spokojna dyskusja; obie strony przerysowują argumenty. W efekcie nie powsta-ła rozsądna typologia postaw osób uwikłanych w kontakty z tajnymi służbami PRL: od naprawdę paskudnych TW, donoszących latami, aż po tych, którzy chociaż podpisali zobowiązanie do współpracy, to niebawem ją zerwali, a je-dyną ich winą jest to, że w wolnej Polsce nie mieli odwagi się do tego przyznać. Jest też sporo pośrednich form współ-pracy i „współpracy”; gdy czytam dokumenty, w których funkcjonariusz SB pisze: „TW jest z nami nieszczery”, to

nazywam to najniższą formą oporu. Ktoś przychodzi na spotkania, może nawet przyjmuje graty�kacje, nie ma od-wagi odmówić – ale stara się nie robić świństw. Profesor mojego uniwersytetu, gdy był pytany o  inne osoby, wy-migiwał się niewiedzą, jednak gdy szło o to, co w jego od-czuciu było neutralne (np. organizacja jakiejś konferencji) albo o jego własne osiągnięcia, wypowiadał się skwapliwie. Prawdopodobnie traktował kontakt ze służbami jako dźwi-gnię kariery, był jednak na tyle przyzwoity, że starał się nie szkodzić innym.

Tymczasem lobby antylustracyjnemu udało się te wszystkie rodzaje uwikłanych zgromadzić w jednym obozie. Przekonano m.in. wielu profesorów, że w wyniku lustracji nawet ktoś, kto nic nie podpisał, tylko np. był raz przesłu-chany lub sporządził rutynowy raport z wyjazdu naukowe-go, zostanie społecznie napiętnowany. Naukowcom dość łatwo namieszać w głowach w kwestiach, w których nie są fachowcami – w sprawach politycznych bywają mistrzami naiwności. Wytworzenie antylustracyjnej histerii to wielki sukces propagandowy, dzięki któremu uniemożliwiono od-różnienie osób, które co najwyżej nie powinny pełnić nie-których urzędów publicznych, od tych, które wymagają su-rowej oceny moralnej. Gdyby nazwano rzeczy po imieniu, a osoby mające pewien posłuch w dyskursie publicznym promowały rozsądne standardy, inna byłaby jakość sporu o lustrację. Dla grających kartą antylustracyjną korzystne jest, aby ten spór nie był cywilizowany. Szum informacyj-ny utrudnia bowiem opisanie rzeczywistych mechanizmów starego systemu oraz mechanizmu transferu części jego elit do nowego systemu.

Udział tzw. nomenklatury w strukturach władzy III RP, włączając w to biznes („prywatyzacja wiedzy” tajnych służb), jest kolejnym tematem uznawanym za „polityczny”.

A.Z.: W połowie lat 90. badania zespołu, w którym z Pol-ski uczestniczyli prof. Jacek Wasilewski i Edmund Wnuk-Lipiński – pokazały nadreprezentację elit ekonomicznych i politycznych starego systemu na stanowiskach kierowni-czych w krajach postkomunistycznych. Ale te badania by-ły robione bez dostępu do akt tajnych służb (w Polsce IPN wówczas nie istniał) – były zatem oparte na niepełnej pod-stawie źródłowej. W tych badaniach wymiar agenturalny w procesie zachowywania pozycji statusowych w ogóle nie był uwzględniony. Podobnie, badania te nie uwzględnia-ły pokoleniowego wymiaru dziedziczenia pozycji. Tym-czasem można przypuszczać, że gdybyśmy zbudowali listę tysiąca wpływowych osób ze świata polityki i mediów, to okazałoby się, że mamy nadreprezentację dzieci aparatczy-ków i funkcjonariuszy tajnych służb. Wiele wskazuje na to, że zachodzi generacyjne dziedziczenie kapitałów społecz-nych (powiązań, złych nawyków i  szkodliwych dla Pol-ski lojalności – kiedyś wobec Moskwy, teraz wobec Bruk-seli lub Waszyngtonu). Wydaje się, że zreprodukował się

Page 57: OBYWATEL nr 1(48)/2010

57

tzw. społeczny kapitał o charakterze ekskluzywnym, który ogranicza mobilność społeczną.

To powinno dawać do myślenia: oto dzieci ludzi, którzy współtworzyli system opresji, dość często uzyskują wpływ na kształt ładu instytucjonalnego w nowym systemie. Nie chodzi o wskazywanie poszczególnych postaci. Socjologa interesuje, czy nie mamy do czynienia z reprodukcją sieci powiązań i interesów, które deformują mechanizmy demo-kracji, państwa prawa i swobody działalności gospodarczej. Tworzy to, zazwyczaj utajone przed opinią publiczną, sytu-acje kon�iktu interesów – np. w przestrzeni medialnej, gdy standardy myślenia o lustracji kształtują dzieci lub wnuki byłych funkcjonariuszy tajnych służb. Zazwyczaj nie zna-my ich generacyjnych powiązań, dlatego mogą jawić się nam jako niezależni komentatorzy, a przecież mają interes, abyśmy nie poznali prawdy o zbrodniczej roli ich rodziców, wujków lub dziadków.

Wypowiedzi na temat niejawnych aspektów życia poli-tyczno-gospodarczego komentuje się często w sposób ironiczny, jako wykwit mentalności „oszołomskiej”. Choć w przypadku wielu głośnych spraw poszlaki są bardzo poważne, że wspomnę tylko aferę FOZZ (tajemnicze zgo-ny Waleriana Pańki i Michała Falzmanna) czy śmiertelny wypadek stoczniowców z Gdańska wiozących przedsta-wicielom rządu dowody „przekrętów” w ich przedsiębior-stwie (z miejsca wypadku owe dokumenty zniknęły bez śladu) – wyobrażam sobie, że niełatwo oszacować, jak wiele spośród tego typu „zbiegów okoliczności” było w rzeczywistości efektem zakulisowych działań.

A.Z.: Badanie takich wątków, choć praco- i kosztochłonne, nie jest technicznie niemożliwe. Przykładowo (dysponu-jąc odpowiednią wolą polityczną), można by z archiwów policyjnych wydobyć przypadki niewyjaśnionych śmier-ci z ostatnich dwudziestu lat. Wykluczyć sytuacje krymi-nalne, przy pozostałych określić pozycje społeczne, odsiać osoby, które nie były zaangażowane w politykę i/lub biznes. I zobaczyć, czy statystyka nie pokaże, iż przemoc to jedna z metod gry biznesowej i politycznej w III RP.

Jest Pan współredaktorem pracy poświęconej wpływowi przemocy na kształt naszej potransformacyjnej rzeczywistości.

A.Z.: Analizowaliśmy m.in. zjawisko przemocy struktu-ralnej. Ten typ przemocy powoduje, że ludzie robią pewne rzeczy, których w „normalnych” warunkach by nie zrobili. Albo odwrotnie: nie robią rzeczy, które chcieliby i – formal-nie biorąc – mają prawo robić. Wyobraźmy sobie przedsię-biorcę, któremu się wiedzie. Ma sieć sklepów, mógłby przej-mować hurtownie, wejść do wyższej biznesowej ligi. Jednak gdy jego interes wykracza poza skalę miasteczka, spotyka się z  sygnałami, że albo przystąpi do paki „współudzia-łowców”, albo będą kłopoty. Może mu spłonąć hurtownia,

będą nasyłane kontrole skarbówki, sanepidu lub prokura-tury, próby zastraszania jego rodziny.

Z naszych badań na reprezentatywnej grupie przed-stawicieli małego i średniego biznesu wynika, że grożenie przemocą nie jest rzeczą nadzwyczajną. W pewnym okresie transformacji pod wpływem gróźb rezygnowali oni z roz-woju aktywności biznesowej lub ją ograniczali – tego rodza-ju deklaracje złożyła aż jedna trzecia badanych! To pokazu-je, że gracze, którzy potra�li zmobilizować – np. przez �r-my ochroniarskie, ale i przez kontakt z „czystym” środowi-skiem bandyckim – instrumenty zastraszania, powodowali, że ludzie spoza sieci powiązań rezygnowali z wchodzenia w niektóre obszary aktywności biznesowej. Na podobnej zasadzie pracownik zastraszony przez pracodawcę nie idzie do sądu pracy, chociaż nie jest to bardzo trudne ani specjal-nie kosztowne, a na dodatek procedury trwają dość szybko.

ZY BER TO WICZ

Dr hab. Andrzej Zybertowicz (ur. 1954) – so-cjolog i historyk, profesor Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu, komentator życia polityczne-go. Naukowo zajmuje się głównie socjologią wiedzy i zakulisowymi wymiarami życia społecznego.

Studiował historię na uniwersytetach w Toruniu (specjalizacja: archiwistyka) i  Poznaniu. Doktorat zyskał na tej drugiej uczelni, habilitację (poprze-dzoną wieloletnimi zagranicznymi wyjazdami stypendialnymi) – na Wydziale Filozo�i i Socjologii Uniwersytetu Warszawskiego, na podstawie rozpra-wy „Przemoc i poznanie: Studium z nie-klasycznej socjologii wiedzy”. Założyciel i pierwszy kierownik Podyplomowego Studium Socjologii Bezpieczeń-stwa Wewnętrznego przy Instytucie Socjologii UMK. Pełnił funkcję głównego doradcy ds. bezpieczeń-stwa państwa premiera Jarosława Kaczyńskiego, od stycznia 2008  r. jest doradcą prezydenta RP ds. bezpieczeństwa państwa. Opublikował m.in.

„W uścisku tajnych służb. Upadek komunizmu i układ postnomenklaturowy” (1993), „Prywatyzowanie państwa policyjnego: przypadek Polski” (Privati-zing the Police State: The Case of Poland, z Marią Łoś; 2000), „Transformacja podszyta przemocą: o nieformalnych mechanizmach przemian instytu-cjonalnych” (z Radosławem Sojakiem; 2008).

Page 58: OBYWATEL nr 1(48)/2010

58

Nie zrobi tego, bo w małym miasteczku boi się opinii pra-cownika sprawiającego kłopoty.

Pisze Pan także o „przemocy układu”.

A.Z.: To model teoretyczny. Mówi on, że sieć powiązań za-gospodarowuje jakiś obszar działalności biznesowej w taki sposób, że inni gracze bez poniesienia bardzo wysokich kosztów – nie wynikających z rachunku ekonomicznego – nie są w stanie wejść na rynek. W teoriach rozwoju bizne-su mówi się w tym kontekście o entrance fee, czyli bilecie wstępu.

Jeśli ktoś odziedziczy kilkaset milionów złotych i po-stanowi wejść w sektor obrotu np. paliwami płynnymi, to zobaczy, że nie wystarczy mieć fundusze: trzeba jeszcze zostać zaakceptowanym przez dotychczasowych głównych graczy. Przemoc sieci powiązań powoduje, że nie wystar-czy być sprawnym w sensie czysto biznesowym, by się roz-wijać. Trzeba grać instrumentami politycznymi, w tym związanymi ze swoistą prywatyzacją przemocy państwo-wej (dr Radosław Sojak nazywa to szarą strefą przemo-cy) – czyli wykorzystywaniem instytucji publicznych do prywatnych celów.

Interesujące byłoby kompleksowe zbadanie graczy róż-nych sektorów biznesu, mających znaczący udział w ryn-ku, pod jednym kątem: ilu z nich prowadziło działalność gospodarczą już w PRL, ilu miało jakieś powiązania z no-menklaturą lub służbami, a  ilu zrobiło fortuny „od zera” w nowej rzeczywistości. Warto zwery�kować hipotezę, że obszary, w których sukces odnieśli ludzie niezwiązani ze starym systemem, nie były poddane nadzorowi oligarchów. Gdyby przeprowadzić taką analizę, dużo byśmy zrozumieli z dynamiki – a w pewnych obszarach jej braku – polskiej gospodarki. Nie słyszałem, by jakikolwiek badacz sporzą-dził tego typu mapę polskiego biznesu w ostatnich dwu-dziestu latach. To nie byłoby strasznie pracochłonne, ale łatwiej zmajstrować konwencjonalny doktorat, w którym streści się książki innych autorów, niż zrealizować nietypo-wy projekt badawczy.

Czy znaczenie mogła tu mieć waga tematu i jego „niewygodność”?

A.Z.: Badacze nauk społecznych, nie tylko w Polsce, uni-kają podejmowania tematów uwikłanych w kon�ikt poli-tyczny. Nie każdy ma naturę fightera, aby oprócz naturalnej, rzeczowej krytyki ze strony kolegów-naukowców, znosić atak ze strony poprawności politycznej lub sił biznesowych czy politycznych, którym nastąpiło się na odcisk. Atak na książkę o związkach Lecha Wałęsy z SB osiągnął swój cel: umysły badawcze precz od tematów zastrzeżonych! Czer-wone światło cały czas się świeci.

A przecież to, co najważniejsze, dotyczy właśnie inte-resów, które są paliwem życia społecznego. Kto robi je pod stołem, nie chce, by jego metody były odsłaniane. W Polsce

prowadzi się sporo badań wyra�nowanych warsztatowo, ale dotyczących spraw drugorzędnych. Bywa i tak, że z dużą maestrią realizuje się badania, których wyniki są następnie powierzchownie analizowane, bo większość wysiłku idzie na uzyskanie informacji, a następnie brakuje pomysłów, by tabelki nietrywialnie zinterpretować (pisał o tym swego czasu nieodżałowany Edmund Mokrzycki). Na zjazdach socjologicznych jest sporo referatów metodologicznie po-prawnych, ale kompletnie pozbawionych konsekwencji dla praktyki. Ostatnio zaintrygowała mnie wypowiedź prof. Wiesławy Kozek („Obywatel” nr 2/2009). Poproszona o re-komendacje praktyczne, odparła: „Jako socjolog, który ra-czej opisuje świat niż go zmienia, powinnam odmówić od-powiedzi”. Szokuje mnie, że badacz społeczny w ogóle mo-

że coś takiego pomyśleć. Mentalność, która się tu odsłania, woła o pomstę do epistemologicznego i etosowego nieba. Oto społecznie skonstruowana została cnota rzekomej neu-tralności badawczej, która powoduje, że pewnie z 90 pro-cent badań społecznych nie ma wartości dla podatnika: ani technokratycznej, ani kulturotwórczej.

Pomówmy o demokratyzacji kraju po 1989 r. Formalnie, podział władzy wyznacza porządek konstytucyjny, jed-nak – co zresztą nieuniknione – realny układ sił nie za-wsze się z nim pokrywa. Autentyczne możliwości kształ-towania rzeczywistości społeczno-gospodarczej ujawniły się np. przy okazji prywatyzacji.

A.Z.: Jedna z de�nicji za szaleńca uznaje tego, kto mi-mo braku efektów uporczywie powtarza te same działa-nia. A w diagnozach psychologicznych osób podejrzanych

b a

SZY

MO

N S

URM

AC

Z

Page 59: OBYWATEL nr 1(48)/2010

59

o przestępstwa powtarza się motyw: „nie posiada umie-jętności wyciągania wniosków z własnych doświadczeń”. Wygląda na to, że nasze państwo dotknięte jest tego ro-dzaju szaleństwem. W 1997 r. Leszek Balcerowicz powo-łał zespół ds. odbiurokratyzowania gospodarki. Po trzech latach, chociaż zespół ten niczego nie załatwił, powołał kolejny – tym razem antykorupcyjny. W maju 2000 r. „Ga-zeta Wyborcza” spytała Waldemara Kuczyńskiego, ówcze-śnie doradcę premiera Buzka, b. ministra przekształceń własnościowych: „Czy nie obawia się Pan, że ta inicjatywa skończy się tak samo jak powołanie zespołu ds. odbiuro-kratyzowania gospodarki, to znaczy nie przyniesie wiel-kich efektów?”. Odpowiedział: „Decyzja Leszka Balcero-wicza, aby podjąć wysiłek w tym kierunku, była absolutnie słuszna. Inna sprawa, w którą stronę zespół ten ewoluował. Obrósł w podzespoły i podkomisje, które zgłaszały kolej-ne propozycje. Niektóre z nich były trudne do realizacji, bo napotykały mur zastygłych grup interesu. Myślę, że w przypadku zespołu w sprawie korupcji tak nie będzie” (podkreślenie moje).

Dzisiaj wiemy, że on także nic nie uzyskał. Potem był zespół powołany za rządów PiS-u (może by i coś zrobił, ale nie zdążył), następnie komisja „Przyjazne Państwo” Janusza Palikota. Już opisano, jak hasali w niej lobbyści i w przy-śpieszonym tempie przeprowadzali ustawy korzystne dla wąskich grup. Z kolei powołane z zadęciem przez premie-ra Tuska, zreformowane Rządowe Centrum Legislacyjne, które miało być jedynym miejscem generowania nowych ustaw, przez pierwszych 7 miesięcy istnienia nie stworzyło ani jednej. Tak więc mamy diagnozę – przeregulowanie gospodarki absurdalnymi przepisami – oraz metodę: po-wołujemy komisję i będziemy naprawiać prawo. Zmieniają się rządy, a efektu nie ma. Wygląda to na jakieś (systemo-we?) szaleństwo.

W ekonomii istnieje pojęcie politycznych kosztów trans-akcyjnych. Jedno z ujęć mówi, że są to koszty związane z wykreowaniem, monitorowaniem i z wymuszeniem po-słuszeństwa podmiotów, które mają funkcjonować w ra-mach zmienionych instytucji. Dlaczego żadnemu rządowi nie udało się odbiurokratyzować gospodarki? Przecież nie można powiedzieć, że Balcerowicz, Kuczyński czy Tusk nie chcieli tego zrobić (motywacje Palikota to temat na inną dyskusję). Moja hipoteza brzmi: polityczne koszty trans-akcyjne były zbyt wysokie, jak na zasoby i determinację wszystkich ekip rządzących. Władza, która boi się narażać grupom interesów potra�ącym doprowadzić do spadku jej notowań, np. poprzez oddziaływanie na media, nie jest w stanie modernizować Polski.

Mówił Pan o lobbingu w komisjach legislacyjnych, co – podkreślmy – jest działalnością zgodną z prawem. Jakie są inne metody artykulacji interesów grupowych?

A.Z.: Dodajmy jednak, że jest to zgodne z prawem, gdy lobbyści jawnie działają jako lobbyści. Sposobów zabiegania

o interesy grupowe jest całe mnóstwo – tylko niektóre są przejrzyste. Znamienne jest mianowanie przez premiera Tuska Krzysztofa Bondaryka szefem ABW, czyli tajnej służ-by, która odpowiada m.in. za ochronę kontrwywiadowczą Polski [odchodząc ze stanowiska w operatorze telefonii ko-mórkowej Era podpisał on zobowiązanie, że nie ujawni ni-gdy informacji, które pozyskał podczas pracy w tej �rmie – przyp. red.]. Bondaryk działa bowiem w warunkach tak złożonego kon�iktu interesów, że wywiera to negatywny wpływ na funkcjonowanie kierowanej przez niego instytucji.

W badaniach nad korupcją zazwyczaj nie bierze się pod uwagę, że nowocześnie rozumiany kontrwywiad może być tu przydatny. W instytucjach o strategicznym znacze-niu dla kraju, np. �rmach sektora energetycznego, które z tego powodu mogą być obiektem zainteresowania służb obcych państw, posiada on źródła informacji. Jeśli źródła są dobrze umiejscowione, na czas dowiaduje się np. o zagro-żeniu „skręcenia” czegoś przy okazji prywatyzacji z udzia-łem podmiotów zagranicznych. Państwo ma wtedy możli-wości nieformalnego dania „po łapkach” – przedstawiciel korporacji międzynarodowej słyszy: „Na naszym boisku tak się nie robi, tak to sobie możecie poczynać gdzie in-dziej”. W ten sposób osłona kontrwywiadowcza jest czę-ściowo także tarczą antykorupcyjną. Spora część sytuacji korupcyjnych związanych z prywatyzacją łączyła się z obec-nością kapitału zagranicznego – nasi lokalni „załatwiacze” byli pośrednikami. Ongiś, kiedy kolonista jechał na łowy w obcym kraju, wynajmował miejscowego przewodnika; dziś wynajmuje się �rmę konsultingową, podpowiadającą komu, ile i w jakim trybie można zaoferować, odcinając się od odpowiedzialności.

Jeśli szef największej tajnej służby związany był przez lata z biznesem, także energetycznym, to jak wygląda jej gotowość do ofensywnych działań antykorupcyjnych w sto-sunku do �rm, z którymi był kiedyś związany?

Jeśli Polska nie stanie się państwem bananowym, hi-storycy nie pogłaszczą Tuska za Bondaryka. Kiedy wyszła sprawa z kon�iktem interesów premiera Pawlaka w kon-tekście jego związków z ochotniczymi strażami pożarny-mi, Tusk powiedział coś takiego: w Platformie standardy są wyższe niż w PSL-u, ale jest kryzys, a zrywanie koalicji w warunkach kryzysu byłoby nieodpowiedzialne. Innymi słowy: gdybyśmy mieli pole manewru koalicyjnego, to bym odwołał Pawlaka uwikłanego w kon�ikt interesów. Tym-czasem jeszcze bardziej rażący kon�ikt interesów występuje w przypadku Bondaryka. Rzecz dotyczy podstaw bezpie-czeństwa państwa, a nie ochotniczej straży pożarnej. A szef ABW nie jest mianowany w wyniku uzgodnień koalicyj-nych, lecz decyzją premiera – wydawałoby się, że suweren-ną. Teoretycznie wystarczyłoby jedno pociągnięcie pióra premiera; jeśli Donald Tusk tego nie robi, pojawia się py-tanie, kto jest jego cichym koalicjantem, swoistym milczą-cym „Pawlakiem”? Kiedyś odpowiedź będzie powszechnie znana i zrozumiemy, jak szkodliwe dla interesów państwa jest postępowanie obecnego premiera.

Page 60: OBYWATEL nr 1(48)/2010

60

Wiele ogólnych kierunków polityki państwa należy oce-nić jako obiektywnie niekorzystne dla racji stanu, jak choćby zniszczenie bazy badawczo-rozwojowej przemy-słu, wbrew tendencjom światowym. Prowadzi to niektó-rych komentatorów i badaczy – w tym Pana – do przy-puszczenia, że potencjał gospodarczy naszego kraju, będącego lub mogącego być ważnym światowym gra-czem w wielu branżach, był celowo „rozbrajany”.

A.Z.: Systematycznie tej kwestii nie badałem, ale spójrzmy na nią z perspektywy gier cywilizacyjnych. Część wielkich korporacji Zachodu ma przeszłość kolonialną i neokolonial-ną – przez lata wypracowały sposoby neutralizacji konku-rencji na rynkach, na które wchodzą: ich naturalnym intere-sem jest takie podejście do warunków lokalnych, by przejąć rynek jak najmniejszym kosztem. Kolega prowadzący ba-dania nad globalizacją rozmawiał z Polakami pracującymi w wielkich bankach zachodnich. Jeden z nich był zbulwer-sowany, gdy znalazł dokument z centrali, w którym zaleca-no: nie kredytować w Polsce �rm z sektorów mogących sta-nowić konkurencję dla biznesu kraju macierzystego banku.

Jak w sferze praktycznej wyglądało owo „rozbrajanie” naszego potencjału gospodarczego?

A.Z.: Gdy przychodziły do Polski zachodnie, duże pod-mioty, doświadczone w takich działaniach, część dawnych elit – nomenklaturowych, agenturalnych – oddała się im na służbę. A polskie państwo nie miało instrumentów obrony, bo „nieszczęsny dar wolności” otrzymaliśmy – paradok-salnie – w niesprzyjającej kon�guracji historycznej. Szansa wejścia do NATO i do Unii Europejskiej, z czym wiązała się konieczność rezygnacji z części suwerenności, pojawiła się zanim zdołaliśmy odrodzić naród i sprawne państwo (przy czym nie mówię, że należało opóźniać te akcesje; nie prze-sądzam tego, bo to jest temat do osobnej analizy). Powodu-je to, że w grze unijnej, np. w warstwie lojalności naszych dyplomatów, jesteśmy słabi. Inne państwa nie muszą na co dzień posługiwać się retoryką narodową, bo lojalność wo-bec ojczyzny jest tam wdrukowana w umysły przedstawi-cieli administracji państwowej. Liczne kompleksy rodaków powodują, że państwo jest słabe.

A silny gracz gospodarczy zawsze będzie chciał grać brutalnie, bo to jest zgodne z  jego naturą. Rafał Ziem-kiewicz użył kiedyś metafory, że obcy biznes jest jak ty-grys – sam wybiera sobie teren łowiecki, ale obowiązkiem państwa jest sprawić, aby mógł chodzić jedynie określo-nymi szlakami. Teoretycznie państwo ma instrumenty, by drapieżnikom narzucić reguły, według których wolno im polować. Zgodnie z tym sposobem myślenia, nie powinni-śmy pozwolić, aby poprzez działania korupcyjne czy szan-tażowanie likwidacją miejsc pracy w jakimś rejonie, biznes uzyskiwał nadzwyczajne renty od polityków.

To zresztą kolejny niedostatecznie zbadany obszar zja-wisk transformacyjnych.

W naszej rozmowie kilkakrotnie przewinął się motyw przebudowy państwa. Jest Pan utożsamiany z jednym z projektów jego odnowy, zwanym IV RP. Do jakiego stopnia, Pańskim zdaniem, udało się go zrealizować?

A.Z.: Gdybym chciał być złośliwy, to bym powiedział, że trwałą wartością tego projektu jest to, iż Donald Tusk pa-mięta, żeby się Putinowi zbyt nisko nie kłaniać. Dwa lata troski o godność narodu, pokazywanie, że będąc członkiem organizmu unijnego, mamy prawomocne interesy, które nie zawsze są uczciwie respektowane przez inne kraje, dało pewne efekty. I to jest ten owoc, który tra�ł do głowy Tu-ska. Bo gdyby sądził, że wyborcy na to gwiżdżą, posługi-wałby się innym tonem, gdy mówi o naszym kraju.

Oczywiście są także owoce w innych wymiarach, jak rozwiązanie WSI czy powołanie CBA. Te osiągnięcia pro-jektu IV RP pozwoliły na zmniejszenie obszarów pogoni za rentą polityczną. Rozwiązując WSI, zlikwidowano in-stytucję, która była rozsadnikiem nieformalnych obejść w instytucjach oraz wziernikiem Rosji w stan polskiego państwa i gospodarki. Z kolei powołanie CBA podwyż-szyło koszty transakcyjne działań korupcyjnych, a więk-sze ryzyko związane z korupcją sprawiło prawdopodobnie, że ileś osób waha się, zanim zaoferuje łapówkę. A histe-ryczny atak na CBA bierze się stąd, że instytucja ta – usta-wowo tak zde�niowana, iż nie może zatrudniać byłych funkcjonariuszy i pracowników służb PRL-u – jest znacz-nie trudniej przenikalna dla nieformalnych grup interesu niż inne tajne służby, stanowi zatem większe zagrożenie dla korupcyjnych powiązań. Kiedy CBA przestanie być atakowane przez media w rodzaju „Gazety Wyborczej”, będzie to znak, że udało się je oswoić, że straciło pazury. A natura przestępstw korupcyjnych jest taka, że bez ofen-sywnych form działania, jak podsłuch czy prowokacja, trudno zdobyć dowody.

Zwolennicy tego, co można określić jako projekt IV RP, wyjątkowo często posługiwali się pojęciem Układu, przez co rozumieli sieć nieformalnych powiązań polityczno-biznesowych, często z korzeniami sięgającymi poprzed-niego systemu. Przez dwa lata temat zakulisowych wy-miarów życia publicznego był intensywnie przywoływa-ny w debacie publicznej – czy zauważa Pan jakieś wy-mierne tego skutki?

A.Z.: Na temat patologii związanych ze służbami są wy-powiedzi samego Tuska, np. z  lutego 2008 dla „Polityki” (o klanach i prywatnych armiach szefów służb), ale i sprzed wyborów 2005 r. O rzeczywistym formacie tego polityka świadczy to, że dostrzega on poważne patologie, ale nie reaguje, np. nie mianuje koordynatora, który skutecznie kontrolowałby służby.

Z punktu widzenia środowiska badawczego, losy po-jęcia Układu są takie, że po dwóch latach od przegranych przez PiS wyborów, nawet ci młodzi naukowcy, którzy nie

Page 61: OBYWATEL nr 1(48)/2010

61

chcieli ulegać poprawności politycznej, czując, jak fascy-nujące może być badanie zakulisowych wymiarów życia społecznego, boją się te tematy podejmować.

Medialne drwiny z wspomnianego słowa wykorzystywa-no do ośmieszania całego projektu IV RP.

A.Z.: PiS-owi nie udało się wejść w dostatecznie szeroki kontakt z wyobraźnią zbiorową, by obronić semantykę waż-nych pojęć. W przestrzeni komunikacyjnej przekaz tej for-macji poniósł wiele porażek.

Dość popularnym wśród liderów tej partii wytłumacze-niem jest to, że ich propozycja była zwalczana jako nie-wygodna dla wielu środowisk. Ale powstaje także pytanie, czy została ona społeczeństwu zaprezentowana w atrak-cyjny i spójny sposób?

A.Z.: Nie.

Jaki więc przekaz poszedł do ludzi i jak mieli oni prawo go odczytać?

A.Z.: W otwartej przestrzeni komunikacyjnej, gdy wysu-wa się idee ważne dla zbiorowości, to są one spontanicznie rozwijane. Także drogą krytyki – jedni wskazują, że coś jest ważne, inni komentują, powstaje wartość dodana. Tak jak z Linuxem. W polityce kodem źródłowym jest, dajmy na to, formuła: „Polska jest krajem, gdzie nie przestępcy nadają ton, lecz ludzie kreatywni”. Przy takim kodzie, gdy prze-strzeń kulturowa, m.in. akademicka, jest twórcza, sprzy-jająca, młodzi ludzie piszą doktoraty o lustracji i powiąza-niach post-agenturalnych jako podglebiu gier korupcyjnych.

Ale kiedy sporo profesorów jest byłymi kapusiami… Jak powiedział mi pewien doktorant prawa: jak mógłbym pro-ponować takie tematy mojemu profesorowi? Po pierwsze, nie wiem, czy on nie był donosicielem. Chyba sam nie był – to porządny gość – ale co z  jego kolegami, którzy będą moimi recenzentami? W sytuacji, gdy nie wiadomo, co kto ma za skórą, w środowisku akademickim nie toczy się swobodna gra idei (by użyć języka liberalnego), w ramach której pewne z nich są rozwijane dzięki swej wewnętrznej płodności i atrakcyjności.

Przedstawiciele nauki, którymi winien kierować etos poszukiwania prawdy, często zachowują się koniunktural-nie. To razi, ale jest w pełni zrozumiałe, biorąc pod uwa-gę kon�ikt interesów, w jakim znajduje się część profesu-ry. Kon�ikt między potrzebą zasłaniania swoich biogra�i a celem nauk społecznych: odkrywaniem mechanizmów rządzących życiem społecznym.

Zgodzę się, że przestrzeń była mało sprzyjająca, ale i sam przekaz był sformułowany w sposób chaotyczny i niezbyt atrakcyjny.

A.Z.: Oczywiście, można mieć pretensje na przykład do mnie, Zdzisława Krasnodębskiego lub Barbary Fedyszak-Radziejowskiej, iż nie napisaliśmy książek, które systematy-zowałyby projekt IV RP. Ale w otwartej przestrzeni kultu-rowej pewne idee rosną przez pączkowanie. Gdy ktoś pisze tak gruntowną rozprawę, jak książka o związkach Wałęsy ze Służbą Bezpieczeństwa, to może ona być krytykowana – ale rzeczowo. W Polsce urządzono nagonkę. Czy Pan wie, że Cenckiewicz i Gontarczyk nie otrzymali zaproszenia na ani jedno seminarium uniwersyteckie, by przedysku-tować tezy książki? Niechaj zaproszą ich np. źródłoznawcy

b a

JURE

K D

URC

ZAK

[HTT

P://

WW

W.F

LICK

R.CO

M/P

EOPL

E/JU

REK

_DU

RCZA

K/]

Page 62: OBYWATEL nr 1(48)/2010

62

i wytkną im błędy, punkt po punkcie! Nic z tego. To po-kazuje karłowatość przestrzeni akademickiej, w której ma tworzyć się kultura narodu.

Do jakiego stopnia (czy może – w jakiej perspekty-wie czasowej) możliwa jest w ogóle zmiana systemu, skoro wpływy grup interesów są tak mocno zinstytucjonalizowane?

A.Z.: Gdy „chodzę” po Internecie czy w salonikach praso-wych oglądam dziesiątki rozmaitych czasopism, czasami na dobrym poziomie, jak „Obywatel”, czasem na słabym, to widzę, że mamy w Polsce (ale i wśród Polonii) rozproszony archipelag polskości. Poczynając od środowisk rozmaitych (niekiedy sympatycznych) czubasów i powolnie myślących tradycjonalistów, po sporą liczbę patriotów na wysokim poziomie.

Są też Polacy pracujący w wielkich korporacjach, któ-rzy mają dość postkolonialnej mentalności szefów. Niech-by rodacy ze wszystkich tych blogów, kół dyskusyjnych, stowarzyszeń, fundacji, grup rekonstrukcji historycznych policzyli się, zebrali wokół projektu Kongresu Polskości – np. na kanwie Waszej wizji społecznej gospodarki rynko-wej. Skupić miłośników ojczyzny z różnych środowisk – może udałoby się stworzyć jakąś masę krytyczną? Powiem językiem ekonomicznym: dając sobie wzajemne wsparcie

w projektach społecznych, obniżylibyśmy koszty transak-cyjne bycia praktycznymi patriotami.

Zgoda – mamy rażąco niski poziom kapitału społecz-nego. Ale czy mamy czekać – jak radzi profesor Czapiński, który w swojej diagnozie jest rozsądny, ale w pomysłach, które z niej wyprowadza raczej dziecinny – aż w szkole będą prowadzone lekcje, na których dzieci będą się uczyły pracy zespołowej, zamiast indywidualnej, by kiedyś się z tego po-mnożył kapitał społeczny?

Zadziałajmy oddolnie. Napiszmy projekt wiązki inicja-tyw patriotyczno-obywatelskich. W pół roku później zor-ganizujmy Kongres Polskości. Przyjmijmy zestaw ogólnych zasad do przyjęcia dla osób z szerokiego pasma ideowego. Zacznijmy się wspólnie zastanawiać. Niech owocem pracy organicznej będzie szerszy organizm. Czy mamy dalej po-zwalać, aby procesy globalne pomiatały Polską jak kupą starych liści? Czy mamy bezradnie patrzeć na degenera-cję sądownictwa? Na budowanie przez PO układu w urzę-dach skarbowych? Twórzmy struktury, które zakotwiczą tych, którzy poza byciem członkami rodzin i pracownika-mi, chcą w praktyce, nie tylko od święta, być obywatelami-Polakami.

Dziękuję za rozmowę.

Warszawa, 23 września 2009 r.

POLECAMY

Page 63: OBYWATEL nr 1(48)/2010

63

Tajność zaczyna się tam, gdzie zaczyna się społeczeństwo. Wystarczy grupa trzech osób, aby zaistniał kluczowy mechanizm życia społecznego – kontrola. „Trzeci” to nie tylko przyjaciel, ale także intruz, intrygant czy kłopotliwy świadek. Istotny w kontek-ście tajności dystans emocjonalny i  infor-macyjny między trzema osobami stwarza możliwość powstawania niejawnych soju-szy dwóch przeciw trzeciemu.

„Trzeci” nie musi być przy tym traktowany dosłownie. Zwróćmy tu uwagę na de�nicję „spisku” w amerykańskiej tradycji prawnej. Mowa tam o porozumieniu zawartym między co najmniej dwoma osobami w celu popełnienia przestępstwa lub osiągnięcia nielegalnymi środkami celu dopuszczonego prawem. Tu „trzeci”, przeciw któremu się

„spiskuje”, to instytucje wymiaru sprawiedliwości, opinia publiczna lub ogół społeczeństwa.

Warto też powiedzieć, że tajność o charakterze spo-łecznym ma status paradoksalny. Jak pisze bowiem Georg Simmel, minimalna liczba osób, przy której tajność zyskuje charakter społeczny, jest zarazem maksymalną gwarantu-jącą jej zachowanie. W tajność zatem immanentnie wpi-sany jest potencjały zdrady oraz konieczność rozwijania różnych mniej lub bardziej wyra�nowanych form kontroli

społecznej. Zjawiska tajne w tym ujęciu mają nie tylko bar-dzo szeroki i uniwersalny charakter (żeby nie powiedzieć – codzienny), ale także względny. Stwarza to oczywistą trud-ność przy ich naukowej analizie – tajność jest zawsze „czy-jaś”, a przez to jedno i to samo zdarzenie może mieć różne znaczenie, zależne od konkretnego aktora (tzw. obiad wie-deński inaczej wyglądał z perspektywy Jana Kulczyka, ina-czej z perspektywy Władimira Ałganowa).

Funkcje tajnościOwa uniwersalność zjawisk tajnych wiąże się także z dużą różnorodnością pełnionych przez nie funkcji.

W pierwszym rzędzie zwróćmy uwagę na te, które ukazują możliwość wykorzystywania relacji o  charakte-rze tajnym jako swego rodzaju zasobu. Tajność redukuje koszty działań, pod warunkiem, że ryzyko wykrycia działań niejawnych o charakterze nielegalnym lub/i nieetycznym jest nieduże. Kradzież technologii może być bardziej opłacalna niż rozwijanie własnych, żmud-nych i kosztochłonnych badań, budowanie prototypów, ich testowanie etc. Działania tajne mogą być także na-rzędziem zdobywania władzy. W sferze ekonomicznej wiąże się to przykładowo z alternatywnymi środkami walki konkurencyjnej (na konkurentów nasyłam po cichu kontrolę skarbową, policję lub inne służby) lub rozmaitymi formami oligopolizacji rynku (zmowa kar-telowa pomiędzy kilkoma producentami tego samego produktu lub usługi). Na polu politycznym tajność mo-że stanowić cechę ustrojową (reżimy niedemokratyczne,

Nie widząc, Nie słysząc, Nie mówiącPolskiej socjologii problemy z tajnością

dr Daniel Wicenty

b n STEVEN MILEHAM [HTTP://WWW.FLICKR.COM/PEOPLE/SMILEHAM/]

Page 64: OBYWATEL nr 1(48)/2010

64

posługujące się tajną policją do in�ltracji społeczeństwa i zwalczania opozycji).

Funkcją najbardziej skomplikowaną jest w kontekście instrumentalnego wykorzystywania tajności multiplikacja tożsamości, rozumiana jako odgrywanie różnych ról przez tego samego aktora. W świecie działań wywiadowczych standardowo wykorzystuje się instytucje przykrywkowe: agencje informacyjne, �rmy typu import-eksport, biura handlowe. Zawodowy świat przestępczy częściowo lega-lizuje swoją działalność w sferze jawnej, prowadząc sieci restauracji, dyskotek, salonów gier. Chodzi tu nie tylko o kamu�aż, ale również o dodatkowe możliwości działa-nia i osiągania korzyści (częściowa jawność świata prze-stępczego to m.in. sposobność prania brudnych pieniędzy). Podobną rolę w przestępstwach podatkowych odgrywają „ludzie-słupy”, „�rmy-krzaki” bądź „spółki-wydmuszki”, które nie tylko utrudniają wykrycie podmiotów faktycz-nie odpowiedzialnych za oszustwa, ale także zajmują się produkcją fałszywych faktur (przypadek ma�i paliwowej). W nieco innym wymiarze multiplikacja taka dotyczy rów-nież czasem skomplikowanych działań o charakterze „ta-jemniczego klienta” (mystery shopping) [chodzi o technikę pomiaru standardów obsługi, np. w placówkach handlo-wych, opartą o odczucia „podstawionych”, niezależnych od �rmy klientów – przyp. red.].

Świat niejawny wytwarza również swoje własne typy zaufania, lojalności i socjalizacji. Opozycja wobec świata jawnego, w tym do jego reguł prawnych i obyczajowych, niesie niebezpieczeństwo postaw cynicznych. Świat tajny może „zniewalać”; w tym kontekście konkretny problem funkcjonariuszy policji, wprowadzonych z fałszywą tożsa-mością w świat przestępczy to kwestia ich lojalności. Za-uważmy też, że we współczesnym społeczeństwie istnieje całkiem pokaźna grupa zawodów, dla których „wychowa-nie do tajności” jest jednym z podstawowych elementów profesjonalnego treningu. Chodzi nie tylko o funkcjona-riuszy różnego rodzaju służb (policjantów, o�cerów wy-wiadu itp.), ale również księży (tajemnica spowiedzi), ad-wokatów (tajemnica adwokacka) i wszystkie te zawody, dla których zachowywanie różnego rodzaju tajemnic służbo-wych i zawodowych jest codziennością. Tajność jest także mechanizmem kreowania prestiżu. Wszystko, co nieznane, wydaje się wspaniałe, jak ongiś stwierdził Tacyt. Dlaczego tak często lgną do siebie półświatek/świat przestępczy i ar-tyści, sportowcy, celebryci?

Tajność polskiej polityki Interesujący problem to również funkcjonowanie bardziej złożonych, systemowych, nieincydentalnych i trwałych re-lacji o charakterze tajnym. Innymi słowy, dylemat wyrażo-ny w angielskim sformułowaniu bad apples or bad barrels – co było złe: jabłka czy skrzynki do ich przechowywania – rozwiązujemy na rzecz „wadliwych skrzynek”.

Spróbujmy się zastanowić nad systemotwórczym cha-rakterem tajności w kontekście jakości polskiej demokracji

i polityki (rozumianej jako artykułowanie i realizowanie polskiej racji stanu) po 1989 r. Pomocne będą tu zwłaszcza dwie koncepcje teoretyczno-analityczne: koncepcja władzy strukturalnej, wykorzystywana często w pracach Jadwigi Staniszkis, oraz „zasada podczepienia”, sformułowana przez Andrzeja Zybertowicza. Władza strukturalna, mówiąc w pewnym uproszczeniu, to sytuacja, w której wybrani gracze decydują o regułach gry zgodnie z własnym intere-sem, wpływając jednocześnie na warunki funkcjonowania wszystkich innych graczy. Ich udział w procesie decyzyj-nym ma charakter nieformalny, a sam fakt podejmowania czy wpływania na pewne decyzje pozostaje w dyskretnym cieniu. W „aferze Rywina” proces poufnych negocjacji między domniemanym nieformalnym ośrodkiem decy-zyjnym („grupa trzymająca władzę”) a Agorą, dotyczą-cy kształtu ustawy medialnej, miał mieć właśnie zna-miona władzy strukturalnej – korzystne dla obu stron rozwiązania miały obowiązywać także wszystkich in-nych graczy na rynku medialnym. Podobne cechy władzy strukturalnej mają również zmowy kartelowe.

Z kolei „zasada podczepienia” wskazuje na jeszcze in-ny ważny aspekt systemowej tajności. Zasada ta, opisu-jąc funkcjonowanie tzw. antyrozwojowych grup interesu (grup nieformalnych i niejawnych, których skutki działań mogą hamować rozwój cywilizacyjny Polski), modelowo ukazuje trzy warstwy działań. Pierwsza to jawne przed-sięwzięcia konstytucyjnych podmiotów państwa; druga to tajne (choć legalne) działania ochronne służb specjal-nych; trzecia zaś to nielegalny transfer publicznych środ-ków w prywatne ręce, przy niskim stopniu ryzyka i zapew-nionej ochronie warstwy pierwszej i drugiej. „Zasada pod-czepienia” mówi o patologiach w rdzeniu państwa; bodaj najlepsza ilustracja tej zasady to „afera FOZZ”. Ustawowo powołany w  lutym 1989 r. Fundusz, posiadający osobo-wość prawną, o�cjalnie miał gromadzić środki na spłatę polskiego zadłużenia i nimi gospodarować oraz prowadzić księgi zobowiązań i należności państwa z  tytułu zagra-nicznych kredytów i gwarancji państwowych – to warstwa pierwsza. W warstwie drugiej chodziło o wykupienie pol-skiego zadłużenia na rynkach wtórnych (operacja korzyst-na, gdyż 1 dolar polskiego długu kosztował tam w okresie działania FOZZ od 12 do 45 centów); wedle ówczesnego prawa międzynarodowego były to działania nielegalne. Tu swojej infrastruktury użyczyły wojskowe służby specjalne PRL (rola Oddziału „Y” Zarządu II Sztabu Generalne-go oraz Grzegorza Żemka, dyrektora generalnego FOZZ, a zarazem współpracownika Zarządu II). Warstwę trzecią, niezgodną z interesem Polski, stanowił niejawny i nielegal-ny transfer środków poprzez sieć różnego rodzaju brokerów, współpracowników i agentów na rzecz bliżej niezidenty-�kowanych podmiotów (np. spółek zarejestrowanych na Antylach Holenderskich lub Guernsey). Instytucja pań-stwowa, powołana pierwotnie do pewnych ważnych zadań, wymknęła się spod kontroli i zaczęła pełnić zupełnie inne funkcje.

Page 65: OBYWATEL nr 1(48)/2010

65

Czy potra�my wskazać uwarunkowania takiej trwałej, patologicznej tajności? Zacznijmy od pewnej hipotezy, zain-spirowanej pracami Roberta Putnama, teoretyka i badacza demokracji oraz kapitału społecznego. Putnam zapropono-wał rozróżnienie między „zamkniętym” (bonding) a „otwar-tym” (bridging) kapitałem społecznym. Pierwszy dotyczy relacji pośród grup homogenicznych (np. zorganizowane grupy przestępcze), drugi heterogenicznych (np. amator-skie chóry). Każdy z nich tworzy odmienne typy lojalno-ści, rozpięte na skali między strachem a zaufaniem. Jakość demokracji (m.in. transparentność) zależy nie tylko od po-ziomu zaufania społecznego (ten w Polsce jest dramatycz-nie niski, najniższy w krajach Unii Europejskiej), ale rów-nież od dominującego typu kapitału społecznego. W czasie transformacji dominował kapitał społeczny o charakterze zamkniętym, krążący w nielicznych, ale dobrze zorganizo-wanych środowiskach. Na marginesie zwróćmy tu uwagę na problem, w jak małym stopniu społeczeństwo polskie podczas przełomu 1989 r. było partnerem dla elit politycz-nych w kwestii inicjowania zmian ustrojowych.

Hipotezę o negatywnym wpływie „złego” kapitału społecznego na demokrację i politykę da się częściowo na-sycić empirią. Janine Wedel, amerykańska badaczka, która w książce „Collision and Collusion” (Zderzenie i zmowa) analizowała polską transformację, wskazywała zarów-no najbardziej prężne grupy byłych aparatczyków par-tyjnych, jak i niektóre grupy działaczy opozycyjnych. Skutki ich działań w kooperacji z przedstawicielami zachodniego świata biznesu (m.in. instytucje pomo-cowe, międzynarodowe firmy konsultingowe, doradcy) były w dużej mierze odwrotne od zamierzonych, a za-chodnie know-how i strumienie kapitału zasiliły kliki. Analizy dotyczące uwłaszczenia nomenklatury, kapitali-zmu politycznego bądź prywatyzacji państwa policyjne-go wskazują na ciągłość i skuteczność pewnych struktur społecznych, powstałych jeszcze w  latach 80. Struktury te w PRL żerowały na polu dystrybucji rzadkich dóbr. Funkcjonowały w warunkach trwałego niedoboru, wią-żącego się z gospodarką centralnie sterowaną, opierały się m.in. na mechanizmach nomenklaturowych, po części na sieciach zarządzanych przez Służbę Bezpieczeństwa i służby wojskowe. Szczególny przypadek takich wspólnot dotyczył tych środowisk, które żyły w dwóch światach: socjalistycznym i kapitalistycznym, korzystając z zasobów i możliwości obu. Chodzi m.in. o dyplomację, handel zagraniczny i zachodnie programy stypendialne. „Brud-ne wspólnoty” nie zniknęły po r., chociaż świat starych instytucji rozpadł się. Powstały bowiem no-we pola dla patologicznej tajności (jaka była tu doza spontaniczności, a jaka planowania, to temat do od-rębnej analizy), przede wszystkim szeroko rozumia-ne przekształcenia własnościowe. Już samo wyliczenie wszystkich ujawnionych przypadków o charakterze kon-�iktu interesów, dotyczących polskich prywatyzacji, by-łoby pouczające.

Zapewne owocne byłoby uwzględnienie tajnych czyn-ników w przypadku takich zjawisk i procesów z najnowszej historii Polski, jak choćby:

→ ścieżki karier biznesowych najbogatszych Polaków (czy współpraca agenturalna z SB prezesów Getin Banku i mBanku to przypadki odosobnione w świecie pol-skiej �nansjery?);

→ geneza i �nansowanie partii politycznych („moskiew-ska pożyczka”, ostatnio zaś rola gen. Czempińskiego w założeniu Platformy Obywatelskiej);

→ faktyczny przebieg procesów legislacyjnych („afera ha-zardowa”, „afera Rywina”);

→ poziom „dworskości” i klientelizmu w codziennym ży-ciu partii politycznych (choroba dotycząca całej sceny politycznej).

Socjologowie tak jak rzeka, idą po linii najmniejszego oporuPowyższe sformułowanie, pożyczone od Gary’ego T. Ma-rxa, amerykańskiego socjologa i pioniera badań świata za-kulisowego, wskazuje na kolejny istotny problem. Chodzi o niechęć do zajmowania się kulisami życia społecznego bądź ich ignorowanie/bagatelizowanie przez polskich ba-daczy społeczeństwa. Aby policzyć socjologów polskich, którzy eksplorują zjawiska tajne czy to poprzez analizy teo-retyczne, czy empiryczne, wystarczą palce jednej ręki.

Dlaczego zjawiska tajne stawiają socjologom opór i wy-muszają mechanizmy konformistyczne? Przede wszystkim tajność jest słabo zagospodarowana poprzez teorie socjolo-giczne. Socjologowie nie mają więc „czym myśleć” (choć za-pytani kuluarowo, potra�ą o dziwo całkiem sensownie ana-lizować świat niejawny). Być może zresztą bogatszy „urobek teoretyczny” mają na polu tajności inne nauki społeczne (m.in. kryminologia i antropologia kulturowa). Ryzyko związane z tworzeniem własnych narzędzi koncepcyjnych jest tym większe, iż zazwyczaj badacze zjawisk niejawnych napotykają różne bariery informacyjne. A teorie potrzebują dobrego „paliwa empirycznego”.

Czasem mamy oczywiście do czynienia z brakiem lub dużą niekompletnością informacji. Zwróćmy choćby uwagę na dostępność źródeł informacji dotyczących „afery FOZZ” dziesięć lat temu i współcześnie, zwłaszcza w per-spektywie analizy roli służb specjalnych PRL. Z  jednej strony informacje prasowe, pozwalające postawić pewne hipotezy, z drugiej – możliwość przeprowadzenia kweren-dy w archiwach IPN, poświęconej najważniejszym akto-rom tej afery, dającej faktyczną wiedzę o ich związkach ze służbami. Zresztą w przypadku zjawisk takich jak FOZZ, gdzie w grę wchodzą „wielopiętrowe” działania służb spe-cjalnych, trzeba powiedzieć o sferze nie tylko „zde�niowa-nej ignorancji” (wiemy, czego nie wiemy), ale i całkowitej niewiedzy. Często jednak nie chodzi o braki informacyjne, ale o konieczność składania w całość różnych strzępów danych. Eleganckie, systematyczne i  tradycyjnie wyko-rzystywane dane statystyczne, zebrane dzięki badaniom

Page 66: OBYWATEL nr 1(48)/2010

66

sondażowym, oznaczają inny komfort pracy niż tworzenie jakiejś sensownej syntezy z relacji osobistych, wspomnień, dokumentów i tekstów prasowych o trudnej do określenia wiarygodności.

W pewnym sensie jednak bariery teoretyczne i badaw-cze wiążące się ze zjawiskami zakulisowymi są wtórne wo-bec przeszkód o charakterze kulturowo-społecznym. Nie-sprzyjająca atmosfera dla badań socjologicznych nad różnymi wymiarami tajności w życiu społecznym jest w pewnym sensie pochodną walki medialnej wokół lustracji z r. Zwolennicy lustracji przegrali; ich porażka oprócz konkretnych skutków politycznych (upadek rządu Jana Olszewskiego, w dalszej perspek-tywie zwycięstwo postkomunistów w wyborach w r.) oznaczała także trwałe osadzenie się w debacie pu-blicznej takich negatywnych etykiet, jak „oszołom” czy

„wyznawca spiskowej teorii dziejów”. Odtąd naukowiec zajmujący się transformacją z per-

spektywy jej nieco bardziej ukrytych mechanizmów, mu-siał zmagać się nie tylko z oporem materii badawczej, ale i z opiniotwórczymi mediami (szczególnie „Gazeta Wybor-cza”). Ukazywanie znaczenia zjawisk zakulisowych w pro-cesach społecznych (czyż spiski nie odgrywały istotnej roli w historii?) staje się hołdowaniem „spiskowej teorii dzie-jów”, a także swoistą myślozbrodnią, popełnioną na socjo-logicznym rozumie. W dalszej kolejności także powodem do publicznych dywagacji na temat zdrowia psychicznego badacza zjawisk zakulisowych.

Inny element kulturowej bariery, to podchwycony na początku transformacji imitacyjny model modernizacji wraz z  topornie rozumianym liberalizmem ekonomicz-nym (pisał o  tym m.in. Zdzisław Krasnodębski). Mo-del ten, utrwalany w mediach, środowiskach opinio-twórczych oraz naukowych, skutecznie hamował wy-obraźnię i wysiłek myślowy. Świetnie widać to było w dyskursie medialnym wokół prywatyzacji w latach . – patologiczna tajność (choćby w postaci struktu-ralnej korupcji) ex definitione nie mogła mieć miejsca. Niewielki margines, jaki pozostawiono zjawiskom nie-pokojącym (niekoniecznie tajnym!), mógł być zago-spodarowany jedynie przez kategorie takie, jak „nad-użycia”, „błędy” i „nieprawidłowości”. Patologie – ow-szem, pomówmy o funkcjonowaniu związków zawo-dowych w prywatyzowanych przedsiębiorstwach oraz o państwowych formach własności. W gruncie rzeczy przypominało to klasyczną sytuację opisaną przez Pete-ra Bachracha i Mortona Baratza w tekście „Two faces of power” (Dwa oblicza władzy). Władza to nie tylko sfera bezpośredniego wpływania jednego podmiotu na drugi. To także takie kształtowanie opinii publicznej, publicz-nie wyrażanych dylematów i dostępnych opcji wyboru, które jest funkcjonalne i bezpieczne dla elit rządzących. Imitacyjny model modernizacji niewątpliwie okazał się użyteczny dla patologicznej tajności.

Opór środowiska naukowego może mieć równie sub-telny charakter. Wskażmy, że naukowcy mają swój własny, specy�czny zestaw poręcznych, pozornie racjonalnych ar-gumentów, ukazujących niestosowność badań świata za-kulisowego. Oto ich krótka lista: od najbardziej ogólnego Socjologia nie może bawić się w policję czy służby, przez nieco bardziej szczegółowy Nie można się na gruncie socjologii zaj-mować osobami (dla badaczy rekonstruujących sposób orga-nizacji konkretnych działań aferalnych), aż po drobiazgowe Teczki są fałszywe/prezentują spaczoną wizję historii lub To przecież jakaś socjologia gazetowa (dla tych, którzy sięgają po archiwalia IPN lub materiały prasowe).

W grę wchodzą także mechanizmy psychologicz-ne. Z jednej strony, bezlitośnie wskazują nam rachu-nek zysków i strat – Czy opłaca się robić doktorat lub habilitację z tematu kontrowersyjnego? Z drugiej zaś usprawiedliwiają przymykanie oczu na pewne zjawiska – dociekanie prawdy burzy nie tylko zewnętrzne status quo, ale także naszą bardzo ogólną wizję świata, zasługującego przecież raczej na zaufanie niż podejrzliwość. Odkrywanie i badanie zjawisk rozbieżnych z taką wizją jest kosztowne emocjonalnie.

***Wątpliwy status świata zakulisowego jako przedmiotu ba-dań (trudności teoretyczne, badawcze, środowiskowe i kul-turowe) przekłada się bezpośrednio na praktykę: powstające artykuły, książki, projekty badawcze. Tajność, mimo swojej powszechności w życiu społecznym, nie stała się dotąd pro-blemem omawianym w podręcznikach dla studentów socjo-logii. Uniwersyteckie kursy ćwiczeń i wykładów dotyczące świata zakulisowego są rzadkie, zaś pojedyncze prace socjo-logiczne poświęcone tajności nie przekładają się w zasadzie na pracę zespołową. Oczywiście badacze tajności nie stoją na straconej pozycji. Nie jest to twardy grunt wydeptanych ścieżek wiodących ku sukcesowi na polu akademickim. Ra-czej chodzi tu o pewną dobrą tradycję i symboliczne korze-nie swoistej dociekliwości, nazywanej socjologią.

Peter Berger w popularnym podręczniku „Zaproszenie do socjologii” używa metafory detektywa – sceptycyzm wobec o�cjalnych wersji zdarzeń, które podsuwa nam świat, jest pewną powinnością zawodową (a  jednocześnie dużą frajdą intelektualną). Tak jak detektywi, powinniśmy za-glądać za kulisy i bezczelnie zapuszczać się na obszary zbyt uświęcone lub wstrętne, aby inni zechcieli się nimi zainteresować. Granice owej bezczelności lub – jak ujął to swego czasu Stanisław Ossowski – „nieposłuszeń-stwa w myśleniu”, wyznaczone są z jednej strony reguła-mi dobrej roboty socjologicznej i uczciwością intelektu-alną, z drugiej świadomością, w którą uzbroił nas Charles W. Mills w swojej „Wyobraźni socjologicznej”. Krytyczny socjolog, demaskując działania władzy, powinien działać w interesie społeczeństwa.

dr Daniel Wicenty

Page 67: OBYWATEL nr 1(48)/2010

67

Sferę aktywności społecznej czło-wieka można podzielić na dwa wy-miary w oparciu o kryterium jawno-ści. Pierwszym będą działania jaw-ne, czyli takie, którym nie towarzy-szy zamiar ukrycia. Pozostała część obejmuje zachowania niejawne, któ-re próbuje się zataić w obawie przed sankcją lub wstydem. Ludzie zwykli współpracować, bo w grupie łatwiej osiągnąć pewne cele. Czasami opła-ca się utrwalić taką grupę, aby dłu-żej i skuteczniej służyła swym człon-kom. Ludzie umawiają się ze sobą, że będą działać wspólnie. Jeśli aktyw-ność grupy narusza normy otoczenia, w którym funkcjonuje, może ona zo-stać ukarana. Zasady życia społeczne-go ograniczają wachlarz możliwych działań, a zakazane formy aktywno-ści bywają skuteczniejsze od legal-nych. Grupa, dążąc do maksymalnej skuteczności w realizacji określonego celu, może zatem utajnić swoją dzia-łalność. Ludzie, aby działać wspólnie i niejawnie, powołują tajne związki.

Kulisy życia społecznego są płaszczyzną szczególnie trudno do-stępną dla badacza. Oprócz ograni-czeń typowych dla badań społecz-nych, łączy się z nimi kilka trudności swoistych. Po pierwsze: jeżeli pod-miot podejmujący działanie niejaw-ne, ukrywa je w obawie przed spo-łeczną sankcją, to badacz wydobywa-jący je na światło dzienne – naraża się na jego gniew. Penetrowanie nie-jawnej sfery życia społecznego naru-sza interesy grup działających na tej płaszczyźnie.

Po drugie: cechą definicyj ną działań niejawnych jest utrudnio-na dostępność informacji na ich te-mat dla podmiotów niezaangażo-

wanych w taki proceder. Nie dość, że rzeczywistość sama o sobie nie mówi podmiotowi poznającemu, to dodatkowo inne podmioty ce-lowo utrudniają owe poznanie. To trochę tak, jakby astronomowi, ob-serwującemu słabo widoczne ciało niebieskie, ktoś dodatkowo zasła-niał obiektyw teleskopu.

Po trzecie: osoba badająca kuli-sy życia społecznego naraża się na uwikłanie w tzw. spiskową teorię dziejów. Problem ten ma dwa wa-rianty. W pierwszym, badacz z wła-snej winy staje się ofiarą „syndro-mu konia dorożkarskiego”, które-go horyzont poznawczy jest ogra-niczony przez koncentrację na jego wąskim wycinku. Wariant drugi to oskarżenie ze strony otocze-nia o uprawianie spiskowej teorii dziejów.

I właśnie temu ostatniemu za-gadnieniu poświęcony jest niniejszy tekst. Twierdzę, że każde badanie niejawnych wymiarów życia społecz-nego, może zostać oskarżone o „teo-riospiskowość” z przyczyn metodo-logicznych. Moim celem jest znale-zienie wskazówek umożliwiających identy�kację rozumowania teorio-spiskowego. Dzięki nim badacz kulis życia społecznego będzie mógł unik-nąć uwikłania w retorykę spiskowej teorii dziejów.

Czym jest spiskowa teoria dziejów?Trudno negować istnienie konspi-racji, spisków i  tajnych sprzysiężeń. Trudno również naukowcom w nie-kwestionowany sposób je udokumen-tować. Większość historyków jest chyba zgodna co do „tajnych zmów”,

towarzyszących np. nocy św. Bartło-mieja, zamachowi majowemu Józe-fa Piłsudskiego czy paktowi Ribben-trop – Mołotow. Życie społeczne peł-ne jest brudu, który ludzie spychają za kurtynę i nieważne, czy czynią to, aby uniknąć wysiłku sprzątania, czy dla zachowania pozoru czystości.

Spiskowa teoria dziejów, zwa-na także agenturalną, konspiracyjną lub policyjną, to pogląd zakładający, że wyjaśnianie zjawisk społecznych polega na wskazywaniu działań lu-dzi inicjujących dane zjawisko oraz planujących i  spiskujących w  celu jego realizacji. Ważne jest to, że ów pogląd przypisuje znaczenie deter-minujące dla procesu dziejowego funkcjonowaniu tajnych stowarzy-szeń, które kształtują bieg historii. Taki sposób postrzegania rzeczy-wistości społecznej ma wiele wad. Najważniejsza to monokauza-lizm, czyli zanegowanie złożono-ści przyczyn zjawisk społecznych. Skutkuje to zafałszowanym obra-zem rzeczywistości.

Ciekawe, że retoryka spisko-wej wizji rzeczywistości ma ważną społeczną funkcję. Przejęcie władzy przez Hitlera związane było z upo-wszechnieniem nienawiści do rzeko-mo spiskujących Żydów. W PRL-u propaganda lansowała polowanie na

„zaplutego karła reakcji”. Faktyczni spiskowcy walczący o władzę (o  jej utrzymanie), tworzą w rzeczywisto-ści symbolicznej zakonspirowanych wrogów, co ułatwia im realizację celu.

Spiskowa wizja dziejów tra�-ła do świadomości potocznej. Stała się atrakcyjnym tematem dla pisa-rzy i  twórców �lmowych. Mówi się nawet o  „syndromie spisku” jako

Redukcja do tajnościMaciej Gurtowski

Page 68: OBYWATEL nr 1(48)/2010

68

o atrybucie ludzkiego myślenia. Le-szek Kołakowski twierdził, że to wy-nik strachu przed irracjonalnością historii. Upowszechnienie tej tema-tyki i samego terminu powoduje, że jego semantyczne kontury stają się zamazane. Dlatego nie wiadomo do-kładnie, co znaczy nazwanie czegoś spiskową teorią dziejów, ale nie ule-ga wątpliwości, że jest to zarzut. Po-sądzenie o hołdowanie spiskowej teorii dziejów kojarzy się z ekstre-mizmem, oszołomstwem i parano-ją. Dzięki temu, podmiot oskarża-jący zwolniony jest z obowiązku postawienia konkretnego zarzutu.

Warto zauważyć, że o taką kry-tykę najłatwiej wtedy, gdy przed-miot badania związany jest z jakimś poglądem politycznym czy ideolo-gią. Rozbieżności światopoglądowe łatwo przekładają się na naukowe kontrowersje.

Spiskowa teoria dziejów to pu-łapka dla badacza kulis życia społecz-nego. Zagrożenie warto dobrze po-znać, aby mu nie ulec. Analiza cech charakterystycznych retoryki teorio-spiskowej umożliwi jej identy�kację w  studiowanym materiale oraz jej uniknięcie we własnej działalności badawczej.

Cechy charakterystyczneNajważniejszą cechą agenturalnej wizji historii jest uznanie spisków za napędową siłę procesu dziejo-wego, czyli przesądzenie o nad-zwyczajnych, wręcz demonicz-nych możliwościach spiskowców. Można powiedzieć, że wszech-mocni sprzysiężeni pełnią w tym konstrukcie rolę Boga. Trudno przewidzieć nawet bliskie skutki wywołanej celowo zmiany społecz-nej, a działanie spiskowców wymaga planu i prób jego realizacji. Niccolo Machiavelli pisał, że spisków było du-żo, ale mało miało dobry [w znacze-niu efektywny – przyp. M.G.] sku-tek oraz niezmierne są trudności, na jakie narażają się spiskowcy. Moim zdaniem, to, że bardzo trudno jest zorganizować spisek zmierzający do

przejęcia władzy nad światem, wcale nie oznacza, iż ktoś nie może pró-bować tego uczynić. Badanie spi-sków, które się nie udały, może być ciekawe i pożyteczne. Chodzi więc o to, aby przyjmując optykę nakierowaną na tematykę kon-spiracyjną, pozostać krytycznym w stosunku do jej możliwości ana-litycznych. Jeśli człowiek się zanad-to na czymś skupi, to nie zauważy, ile w tym czasie mu umknie.

Druga ważna rzecz – Daniel Pi-pes twierdzi, że teorię spiskową de-maskuje specy�czne traktowanie faktów. Po pierwsze  – ich pogma-twanie, czyli celowa komplikacja w celu zdezorientowania krytyka. Po drugie: niechęć do ujawniania źró-deł informacji. Po trzecie: poleganie na falsy�katach (jak np. „Protoko-ły mędrców Syjonu”). Po czwarte: bombardowanie szczegółami. Po ko-lejne: ignorowanie dowodów przeczą-cych spiskowi i traktowanie ich jako machinacji samych spiskowców. Po ostatnie: brak krytyki źródeł. Można uogólnić, że od tych błędów uchroni badacza puryzm metodologiczny i ja-sność wywodu. Najłatwiej o nieuf-ność w stosunku do twierdzeń o nie-jasnej genezie.

Pipes wskazuje na rolę falsy-fikowalności teorii spiskowej. Je-go zdaniem, dobre – z naukowe-go punktu widzenia – studium o konspiracji, zawiera możliwość obalenia tez poprzez zwykłe czyn-ności sprawdzające. Teoria spisko-wa tworzy pas ochronny twierdzeń dodatkowych, które zapewniają odporność na krytykę. Przykła-dowo: krytyk traktowany jest jako agent spiskowców, a jego argumenty jako ich machinacja.

Teorie spiskowe budowane są według podobnego schematu. W każdej musi istnieć podmiot spi-sku – czyli potężna, zła (zastanawiam się, dlaczego tak mało jest dobrych i  altruistycznych spisków) i  zakon-spirowana organizacja. Wszędzie wy-stępują nie domyślające się niczego masy ludzkie – obiekt manipulacji oraz nieświadomy wykonawca woli

spiskowców. Na ogół można wyróż-nić jeszcze małą grupkę dzielnych i osaczonych demaskatorów spisku, którzy usiłują nie dopuścić do ka-tastrofy. Zwracam uwagę zwłaszcza na pierwszy i ostatni element oraz na opozycję między nimi. Badaczowi można zalecić unikanie osobistego zaangażowania (pisania o takowym wprost) w badaną tematykę, a zwłasz-cza kreowania siebie na obrońcę ludz-kości czy jakiejś grupy.

Jako narzędzie pozwalające wy-kryć różnicę między naukowym ma-teriałem o spisku a spiskową teorią dziejów, Pipes zaleca zdrowy rozsą-dek. Jego zdaniem, tajne sprzysię-żenia najczęściej są zwyczajnie nie-prawdopodobne. Realny może być zamach na prezydenta, nie zaś po-tajemne rządzenie światem przez stulecia. Spisek lokalny przeciw-stawiony jest spiskowi globalne-mu i ponadczasowemu. Można za-proponować zasadę: im bardziej kunsztowny spisek, tym mniejsza szansa jego przeprowadzenia. Na-leży rozważyć, czy badane spisku-jące podmioty posiadały zasoby niezbędne do przeprowadzenia da-nych działań. Do zamachu potrzeb-ny jest uzbrojony zamachowiec, a ja-kiego nakładu sił i środków potrzeba, by opanować świat? Pipes wskazuje na rolę wiedzy ogólnohistorycznej w czynności odróżniania konspiracji od konspiracjonizmu.

Spiskowe wizje historii zazwy-czaj jasno wskazują winnych. Są to najczęściej grupy łatwe do odróżnie-nia od reszty społeczeństwa, budzące niechęć lub zazdrość, np. Żydzi, cy-kliści, faceci w okularach. Zbiór wy-odrębniony zostaje zatem ze względu na jakąś cechę, która wcale nie pre-destynuje go do szczególnej roli. Na ogół pojawia się założenie o  instru-mentalnym charakterze władzy, któ-rą chcą osiągnąć spiskujący.

Kolejne powtarzające się zało-żenie, to przekonanie o winie bene-�cjenta. Jeśli dane zjawisko lub wy-darzenie sprawiło, że jakaś grupa jest uprzywilejowana w stosunku do resz-ty, to musi ona być zaangażowana

Page 69: OBYWATEL nr 1(48)/2010

69

w  jego wywołanie. Przykładowo  – atak na WTC dokonał się za przy-zwoleniem rządu Stanów Zjednoczo-nych, aby dostarczyć mu casus belli do napaści na Afganistan i Irak.

ZaleceniaWiemy już, czym jest spiskowa teoria dziejów, jakie są jej cechy charakte-rystyczne oraz jak ich należy unikać. Uporządkujmy więc zalecenia ba-dawcze oraz dodajmy nowe.

Najważniejsze  – spisek odnosi się do czynu, a  teoria spiskowa do sposobu postrzegania. Badacz taj-nych sprzysiężeń powinien szukać ich w rzeczywistości społecznej, a nie tworzyć własną rzeczywistość przez ich pryzmat.

Kolejne zalecenie wypływa z poprzedniego: lepiej pisać o kon-kretnych przykładach niż tworzyć generalizacje. Błędem części teorii spiskowych jest to, że na podstawie sensownych przesłanek tworzą bez-sensowne wyjaśnienia. Dobrze udo-kumentowane dane, np. nadreprezen-tacja osób pochodzenia żydowskiego wśród noblistów, stają się przyczyn-kiem do ryzykownych antysemic-kich tez. Należy unikać stosowania nazw kategorialnych. Rzadko jest

tak, aby dany zbiór społeczny, cały i bez wyjątku, spełniał jakąś cechę oprócz tej wyróżniającej. Przykła-dowo, retoryka teorii spisku brzmi: tajne służby są odpowiedzialne za transformację ustrojową. Takie wyrażenie pełni funkcję ideolo-giczną. Bezpieczniej jest stwier-dzić: wielu funkcjonariuszy służb specjalnych (nazwiska) robiło na pewno to i to (dowody), a być może tamto (hipotezy).

Kolejne zalecenie  – nie warto-ściować. Najłatwiej narazić się na po-sądzenie o retorykę teorii spisku, gdy w badany problem uwikłane są war-tości. Można użyć terminów sztucz-nych (de�nicje syntetyczne) zamiast zapożyczeń z  języka potocznego, gdyż te drugie posiadają większy ła-dunek emocjonalny. „Nie wartościo-wać” nie znaczy: nie oceniać.

Należy tak zde�niować przed-miot analizy, aby uchronić się przed wpływem myślenia teoriospiskowe-go. Chodzi o zastosowanie de�nicji wykluczającej konstytutywną cechę teorii spiskowej – czyli wszechmoc spiskowców. Sama de�nicja nie wy-starczy, należy ją konsekwentnie sto-sować jako narzędzie analityczno-opisowe. W przeciwnym razie będzie

trochę tak, jakby w tekście podejrza-nym o  „teoriospiskowość” napisać dużymi literami: „To nie jest teoria spiskowa”.

Przed zarzutem hołdowania kon-spiracjonizmowi uchronić może au-torytet osobisty lub instytucjonalny badacza. Ostrożność jest wskazana, jeżeli tekst jest podejrzanego autor-stwa lub wręcz anonimowy – wszak nic tak nie pozbawia skrupułów, jak pseudonim.

Na wiarygodność badacza do-brze wpływa przyznanie się do nie-wiedzy, braku danych lub błędu. Po-pełnia je każdy, ale nie wszyscy po-tra�ą się do tego przyznać.

Georg Simmel w  klasycznym tekście poświęconym tajności słusz-nie zauważa, że to, co niejawne, po-budza naszą fantazję do przypisy-wania zjawiskom nadzwyczajnych właściwości. Co więcej, tajemnica wzbudza w nas obawy, a  to jeszcze bardziej przykuwa uwagę i fascynuje. Przed badaczem kulis życia społecz-nego stoi podwójnie trudne zadanie. Nie dość, że musi on ujawniać to, co tajne, to jeszcze powinien uczynić to w szczególnie ostrożny i klarow-ny sposób. Simmel twierdzi, że taj-ne związki nie powstają bez udziału re�eksji człowieka. Są one świado-mie konstruowane i kierowane. Na tej podstawie śmiem wskazać me-todologiczną zaletę badania nie-jawnych organizacji: struktura intencjonalnie stworzona i kiero-wana jest łatwiejsza do zbadania ze względu na ograniczoną złożo-ność. Kolejną zaletą jest fakt, że skoordynowane działania niejaw-ne wymagają ograniczenia ich za-sięgu oraz izolacji.

Sekrety i  tajne związki towa-rzyszą wielu zjawiskom społecznym. Ignorując je, badacz będzie ślizgał się wyłącznie po powierzchni zjawisk. Pozostaje mieć nadzieję, że powyż-sze zalecenia, wspierane przez scep-tycyzm i czujność, uchronią badacza przed oślepiającą magią świata taj-nych sprzysiężeń.

Maciej Gurtowski

Życie społeczne pełne jest brudu,

który ludzie spychają

za kurtynę i nieważne, czy

czynią to, aby uniknąć

wysiłku sprzątania,

czy dla zachowania

pozoru czystości

b n a

GA

RY D

ENN

ESS

[HTT

P://

WW

W.F

LICK

R.CO

M/P

EOPL

E/G

ARY

DEN

NES

S/]

Page 70: OBYWATEL nr 1(48)/2010

70

Afery gospodarcze, poza tym, że są niewąt-pliwie zjawiskami nośnymi medialnie, wy-dają się być ważne z kilku powodów. Na przykład z badawczego punktu widzenia, przestudiowanie kolejnych afer daje inte-resującą wiedzę dotyczącą kształtowania się gospodarki rynkowej w Polsce. Z kolei z perspektywy obywatelskiej, przyjrzenie się poszczególnym przypadkom afer po-zwala na uchwycenie dość istotnych pato-logii życia społecznego.

Spróbuję na przykładzie bardzo krótko omówionych dwudziestu wybranych afer (po jednej na każdy rok trwa-nia III RP) pokazać pewne specy�czne cechy tych zjawisk, które jednocześnie wydają się być ważne dla zrozumienia otaczającej nas rzeczywistości. Przykłady, które wybrałem, nie obejmują wszystkich największych czy najbardziej zna-nych afer ostatnich dwóch dekad, lecz te, które moim zda-niem dobrze ilustrują istotne zjawiska powiązane z tymi zdarzeniami.

Jakie zjawisko możemy nazwać aferą gospodarczą? Można przyjąć, że jest to rozłożone w czasie, złożone dzia-łanie grupy osób, które dążą do uzyskania poprzez zmowę nieprawomocnej korzyści kosztem dobra wspólnego. Klu-czowe wydaje się tu pojęcie zmowy: jest to działanie ma-jące na celu oszustwo, cechujące się m.in. tajnością, ko-ordynacją działań oraz przewagą informacyjną nad oso-bami nie uczestniczącymi w zmowie. W przypadku afer gospodarczych zmowa ma umożliwić uzyskanie niepra-womocnych korzyści, które osiąga się poprzez m.in. ła-manie formalnych i nieformalnych norm i reguł. Zmowa zapewnia poczucie bezpieczeństwa (i poniekąd bezkar-ności) aktorów zaangażowanych w działalność aferalną.

Złożoność działania aferalnego przejawia się tym, że aktorzy je podejmujący wykorzystują (a w niektórych wy-padkach tworzą) rozbudowaną sieć powiązań. Oczywiście, grupa aktorów inicjujących aferę nie musi tworzyć złożonej sieci, lecz w przypadku afer gospodarczych jednym z istot-nych elementów jest ich skala – a ta wymaga (świadomego bądź nie) zaangażowania wielu osób.

Afery gospodarcze poza tym, że godzą w dobro wspól-ne, są również działaniami niezgodnymi z interesem pań-stwa. Nie oznacza to jednak, że warunkiem koniecznym dla zaistnienia afery gospodarczej jest złamanie obowią-zującego prawa. Niemniej jednak próba uzyskania niepra-womocnej korzyści oraz zmowa (i związana z nią tajność) świadczą, że aktorzy podejmujący tego rodzaju działania sami de�niują je jako potencjalnie nielegalne. Innymi sło-wy, działania aferalne to takie, co do których nie istnieją wiarygodne przesłanki, że były one skutkiem błędu, na-stępstwem uprawnionego ryzyka biznesowego lub nieprze-widzianych okoliczności zewnętrznych.

I ostatnia sprawa – istniejąca wiedza odnośnie do afer, związana jest z aferami ujawnionymi. Okoliczności ujaw-niania afer są rozmaite, np. działalność służb policyjnych, prokuratury, instytucji kontrolnych, kon�ikty interesów osób zaangażowanych w działania aferalne, śledcza dzia-łalność mediów. Jednak ujawnienie nie jest warunkiem koniecznym, aby móc mówić o aferze (choć pojawiają się oczywiste pytania: ile jest afer nieujawnionych, czy różnią się znacząco od tych, które zostały ujawnione itp.). Ujaw-nienie afery jest jednak ważne, ponieważ może nieść ze sobą istotne skutki strukturalne, odmienne od skutków samej afery. Warto zauważyć, że afery ujawnione po latach również mogą mieć konsekwencje strukturalne (do mo-mentu ujawnienia nieuświadomione), ale w tym wypadku sam fakt ujawnienia niekoniecznie powoduje takie kon-sekwencje. Spośród trzynastu kolejnych polskich rządów po 1990 r., przyczyną upadku trzech były m.in. ujawnione przez media afery gospodarcze (chodzi o tzw. aferę Inte-rAms, aferę Rywina oraz aferę gruntową).

20 afer gospodarczychna 20 lat III RP

dr Krzysztof Pietrowicz

Page 71: OBYWATEL nr 1(48)/2010

71

***

. Zacznijmy od roku  – co prawda formalnie istniał jeszcze wtedy PRL, ale przynajmniej symbolicznie od czerwca tego roku można już mówić o III RP. Jedno z pierwszych zjawisk przedstawionych w mediach jako afe-ra, to „afera alkoholowa”. Była ona konsekwencją wyko-rzystania przez importerów kilku uregulowań dotyczących przywozu alkoholu do Polski. Wszystko zaczęło się, gdy Minister Współpracy Gospodarczej z Zagranicą wydał 30 grudnia 1988 r. zarządzenie, zgodnie z którym nie była wy-magana koncesja na niehandlowy import alkoholu. Osoby prywatne, sprowadzające alkohol na własny użytek, płaciły tylko niewielkie cło. W sierpniu 1989 r. podniesiono ceny alkoholu i zaczął się opłacać jego import na dużą skalę. Cel-nicy korzystali z interpretacji, zgodnie z którą wystarczało zadeklarować, że dany transport alkoholu jest na użytek własny. W ten sposób na granicy odprawiano nawet cy-sterny wypełnione alkoholem. Później – w miarę kolejnych zmian w prawie – pojawiały się inne mechanizmy wyko-rzystywane dla sprowadzania alkoholu z niskim cłem (m.in. w listopadzie 1989 r. – importerzy korzystali z luki związa-nej z faktem, że na towary sprowadzane przez składy celne obowiązywało niższe cło). W lipcu 1990 r. przywrócono kontyngenty na import alkoholu, co można potraktować jako zakończenie „afery alkoholowej”.

Jest ona dobrym przykładem, w jaki sposób tego ro-dzaju zjawiska mogą być generowane przez ułomne regu-lacje prawne. Przy czym najciekawsze jest to, że pojawia-ją się osoby, które od początku wiedzą o tychże ułomno-ściach i potra�ą z nich czerpać korzyści. Pojawia się za-tem problem zorganizowanych grup interesów, które są w stanie wywrzeć wpływ na proces legislacyjny (czy też na decyzje wysokich urzędników państwa). Jest to z pewnością jeden z ważniejszych mechanizmów generują-cych afery (przykładem późniejszym jest chociażby „afera hazardowa”).

. W  roku pojawiły się pierwsze krytyczne wzmianki o działalności Funduszu Obsługi Zadłużenia Zagranicznego. Fundusz, który miał zajmować się skupo-waniem długu zagranicznego Polski, został powołany dużo wcześniej (początki to rok 1986). Ponieważ cele funduszu były niezgodne z obowiązującym wówczas prawem mię-dzynarodowym, prowadził on działalność w sposób tajny i w efekcie osłabiona była kontrola państwa nad jego ope-racjami �nansowymi. Tymczasem zakup wierzytelności okazał się tylko przykryciem dla wyprowadzania ogrom-nych środków, przekazanych FOZZ przez Ministerstwo Finansów. Wbrew deklarowanemu celowi działania, FOZZ udzielał kredytów, przyjmował pożyczki, dokonywał skom-plikowanych i świadomie zawikłanych operacji na między-narodowych rynkach �nansowych. Tylko część operacji była dokumentowana, a  istniejące księgi prowadzono wa-dliwie. Dodatkowo dziś wydaje się pewne, że FOZZ został

powołany przez wojskowe i  cywilne tajne służby PRL. W związku z tym współuczestniczył w operacjach �nanso-wych tajnych służb razem z przedsiębiorstwami państwo-wymi handlu zagranicznego i spółkami handlowymi han-dlu zagranicznego, kontrolowanymi przez państwo.

Zakończył on działalność w styczniu 1991 r. i został poddany kontroli NIK, co doprowadziło do ujawnienia afery. I tu zaczął się interesujący epizod związany z FOZZ: mianowicie rozpoczęły się procesy sądowe. Od skierowa-nia do sądu pierwszego aktu oskarżenia w 1993 r., spra-wa ciągnęła się przez kilkanaście lat i zakończyła dopiero w 2007 r. W międzyczasie część zarzutów się przedawniła.

„Afera FOZZ” jest interesująca z wielu względów, ale dwa jej aspekty są charakterystyczne dla afer gospodar-czych III RP. Po pierwsze, w wielu tego rodzaju sprawach przewijają się osoby wywodzące się ze środowiska służb specjalnych. Po drugie, znaczna część afer jest zadziwiają-cym przykładem słabości polskiego sądownictwa. Cią-gnące się latami procesy i stosowanie wszelakich kruczków prawnych dla ich wydłużania, przedawnienia, zadziwiają-ce umorzenia postępowań – to coś „normalnego” w tych przypadkach.

. Rok był niewątpliwie rokiem �rmy Art-B. Na początku tego roku �rma była jedną z najjaśniejszych gwiazd polskiej gospodarki. W drugiej połowie roku jej właściciele – Bogusław Bagsik i Andrzej Gąsiorowski – stali się modelowym wręcz przykładem aferzystów. Jeśli idzie o „aferę Art-B”, wiele rzeczy nie jest do dziś jasnych. Wiemy, że wykorzystując hiperin ację i  powolny prze-pływ informacji między bankami, spółka Art-B lokowała

„te same pieniądze” w wielu bankach, stosując mechanizm

wystarczało zadeklarować, że

dany transport alkoholu jest na

użytek własnyb

RA

ND

EN P

EDER

SON

[HTT

P://

WW

W.F

LICK

R.CO

M/P

EOPL

E/CH

EFRA

ND

EN/]

Page 72: OBYWATEL nr 1(48)/2010

72

tzw. oscylatora ekonomicznego. Wyłudzone czeki były wielokrotnie oprocentowywane. Dodatkowo, Art-B wy-korzystywała sztywny kursu dolara względem złotówki, co w połączeniu z wewnętrzną wymienialnością złotówki i wysokimi stopami procentowymi pozwalało na zarabia-nie na różnicy między oprocentowaniem lokat złotówko-wych a oprocentowaniem lokat dewizowych poza grani-cami kraju. Wykorzystywano do tego celu tzw. zasłonowe transakcje towarowe.

Mechanizm w uproszczeniu był następujący. Po pierw-sze, uzyskiwano list gwarancyjny na dużą sumę w dolarach od zagranicznego banku. Po zapłaceniu owym papierem wartościowym za importowany do Polski towar, był on sprzedawany w kraju, nawet po zaniżonej cenie. Następnie pieniądze ze sprzedaży wpłacane były na lokatę terminową w banku polskim. Wreszcie następowało wybranie lokaty wraz z dużymi odsetkami, wykupienie listu gwarancyjne-go i spłata kredytu. Tego rodzaju działania to tylko część aktywności Art-B. Do tej pory nie wiadomo m.in., skąd Art-B posiadała znaczny kapitał, niezbędny do opłacalnego zainwestowania w oscylator.

„Afera Art-B” jest doskonałą ilustracją tego, jak – przy-najmniej po części – powstawała elita finansowa wolnej Polski. Naprawdę duże pieniądze zarabiane były nie po-przez produkcję, inwestycje czy innowacje. Mechanizmem wykorzystywanym w akumulacji kapitału była inżynieria �nansowa, której celem było „przepompowanie” jak naj-większej ilości zasobów publicznych w ręce prywatne.

. Pierwszy Komercyjny Bank w Lublinie był jednym z pierwszych, które otrzymały licencję bankową po 1989 r. Jego głównym udziałowcem był David Bogatin, obywatel amerykański. Zakładając bank oraz pozyskując środki na jego prowadzenie, Bogatin dopuszczał się działań będących de facto oszustwami. PKBL oferował bardzo wysokie od-setki od lokat – celem było zgromadzenie dużych zasobów, które następnie byłyby wyprowadzane z banku przez udzie-lanie kredytów, które nie zostałyby spłacone. W  r. wybuchła „afera Bogatina” – okazało się, że właściciel ban-ku jest poszukiwany w USA za przestępstwa podatkowe. Pojawienie się tej informacji w przestrzeni medialnej spo-wodowało paniczne wycofywanie wkładów. Natomiast sam Bogatin został przekazany władzom amerykańskim.

„Afera Bogatina” nie była szczególnie ważna. Ow-szem – została nagłośniona medialnie, ale raczej za sprawą ekstradycji Bogatina do Stanów Zjednoczonych. Przywo-łuję ją z  jednego powodu – otóż przyglądając się rozma-itym aferom gospodarczym, łatwo dostrzec, że w miarę regularnie przewijają się w nich te same osoby. Podobnie było i w tym przypadku – ze sprawą PKBL powiązane są osoby, które wcześniej i później pojawiały się w  innych zjawiskach aferalnych (takich jak „afera FOZZ” – komisa-rzem PKBL był Janusz Rejent, dość ważna postać w Fun-duszu; „afera Polisy” – wspólnikiem Bogatina był Antoni Pieniążek, jeden z uprzywilejowanych akcjonariuszy Po-lisy; „afera PZU” – w PKBL pracował Grzegorz Wiecze-rzak). I to, co jest najbardziej frapujące w tym kontekście,

b n a

STE

PHEN

[HTT

P://

WW

W.F

LICK

R.CO

M/P

EOPL

E/CH

AEH

BOM

/]

Naprawdę duże pieniądze zarabiane były nie poprzez produkcję, inwestycje czy innowacje

Page 73: OBYWATEL nr 1(48)/2010

73

to właśnie owo nieustanne krążenie pewnych osób i za-sobów, tworzących razem sieć powiązań, co sprawia, że na znaczną część afer nie można patrzeć jako na zjawiska niezależne od siebie.

. W  r. Państwowy Fundusz Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych powołał spółkę Normiko Holding. Nie przynosiła ona dochodów, inwestowała w przedsięwzięcia przynoszące straty, co wydawało się być działaniem zamie-rzonym. Weźmy chociażby operacje �nansowe związane z ratowaniem Banku „Posnania”. Normiko przeznaczyła na ten cel 3 mln zł i założyła w tym upadającym banku loka-tę terminową. Lokatą zapłaciła za bezwartościowe udziały w spółce Jaxa Press, powiązanej z Elektromisem. Elektro-mis był właścicielem Banku „Posnania”, którego zadłużenie spadło dzięki opisanej operacji o 3 mln zł. Podobnych przy-kładów można podać więcej. Jedynym źródłem utrzyma-nia Normiko były pieniądze z PFRON. W momencie po-wstania w 1993 r. spółka otrzymała 20 mln złotych, w rok później kredyt na 4,7 mln złotych. W 1999 r. oceniano, że w latach 1993-1997 PFRON zainwestował w Normiko po-nad 45 mln złotych. Część z tych pieniędzy została bezpow-rotnie zmarnotrawiona.

Jednym z często spotykanych mechanizmów aferal-nych, czego przykład stanowi właśnie „afera Normiko”, jest drenaż środków ze Skarbu Państwa, przeprowadzony w taki sposób, że w agencji państwowej utracona zosta-je kontrola nad sposobem, w jaki wydawane są owe środ-ki. Stwarza to okazję do nadużyć, które mogą w niektó-rych przypadkach przybrać trwały charakter. Należy do-dać, że „afera Normiko” to tylko jedna z afer związanych z PFRON.

. W roku rozpoczęła się tzw. afera sprzętowa. Oszuści przekonywali kierownictwo sanepidów i szpitali, że są gotowi zapewnić od producentów darowiznę w po-staci specjalistycznego sprzętu medycznego. Manipulując kierownictwem instytucji, skłaniali je do podpisania doku-mentów, które miały być rzekomo tylko nieistotną formal-nością. Dyrekcje kilkudziesięciu szpitali i kilku sanepidów dały się oszukać i przyjęły „darowiznę”. Po pewnym czasie pojawiało się żądanie dokonania zapłaty za „darowiznę”. Naliczane były przy tym odsetki. Kolejny etap to sprzedaż długów – na rynku wierzytelności były one cenione, jako należące do jednostek budżetowych.

Co ważne, jeden z członków grupy pracował w Mini-sterstwie Zdrowia i Opieki Społecznej, dzięki czemu oszu-ści przedstawiali dokument wydany przez to ministerstwo, który miał stanowić gwarancję zapłaty za sprzęt ze środ-ków publicznych. Śledztwo wykazało, że oszuści działali wspólnie w spółkach polskich i szwajcarskich. Na ich konta w bankach szwajcarskich wpływały pieniądze z tych spółek. Postacią kluczową dla sprawy był dyrektor Biura do Spraw Prywatyzacji i Zamówień Publicznych MZiOS (w latach 1993-1995), a później doradca ministra zdrowia – to jego

listem polecającym posługiwali się oszuści. Co ciekawe, osoba ta do roku 1986 była dyrektorem Departamentu Techniki Medycznej w MZiOS, zwolnionym po kontroli NIK. Zwolnienie to było skutkiem działania bardzo podob-nego do tego przeprowadzonego w latach 1994-1996.

Pewna część afer, szczególnie tych z lat 90. miała swo-je wyraźne korzenie w PRL. Bez odwołania się do wie-dzy o tamtych czasach nie da się zrozumieć rzeczywistości nas otaczającej (przy tym nie idzie tu o banalną konstata-cję, że większość aferzystów funkcjonowała jakoś wcześniej w poprzednim systemie). Przypadek „afery sprzętowej” jest szczególny: oto w latach 90. w pewnym sensie powtórzony zostaje mechanizm aferalny, sprawdzony już w latach 80., a zatem w innym kontekście społeczno-politycznym. Me-chanizm ten ponownie okazuje się skuteczny…

. W  r. zakończyła się prywatyzacja Cementow-ni Ożarów (rozpoczęta w 1992 r.). 75% akcji kupił Holding Cement Polski (powiązany z kapitałem irlandzkim). W ra-porcie NIK z 1997 r. wskazywano na szereg nieprawidłowo-ści związanych z przebiegiem tej prywatyzacji. Kontrolerzy NIK zwracali na przykład uwagę na preferowanie przez Ministerstwo Przekształceń Własnościowych oferty HCP, mimo że �nansowo była porównywalna z innymi, a dodat-kowo budziła pewne zastrzeżenia. Dużo później okazało się, jakie były tego przyczyny. Otóż negocjacje w imieniu inwe-storów prowadził Marek Dochnal. Po aresztowaniu tego ostatniego, stwierdzono, że przekazał on łapówkę dyrekto-rowi generalnemu w Ministerstwie Przekształceń Własno-ściowych (do dziś jest ścigany listem gończym). Dlatego zapewne oferta HCP okazała się bezkonkurencyjna.

Nie może dziwić, że prywatyzacje są procesami ge-nerującymi afery. Rozważmy rzecz z takiej oto perspekty-wy: to dzięki prywatyzacji (a raczej dzięki „podłączeniu się” pod prywatyzację) można radykalnie powiększyć majątek i – metaforycznie rzecz ujmując – przeskoczyć z ligi okrę-gowej do ekstraklasy. Innymi słowy, kluczowe są tu pojęcia pośrednictwa i własności. Nie może więc dziwić, że afery prywatyzacyjne są relatywnie częste. W powyższym przy-kładzie należy podkreślić jeszcze jedną rzecz: otóż w wielu przypadkach raporty NIK wskazują na nieprawidłowości związane z procesami prywatyzacji, rzadko się jednak zda-rza uzupełnienie tej wiedzy o dodatkowy kontekst. W tym przypadku raport NIK, czytany jednocześnie z  informa-cjami o działaniach Marka Dochnala, pokazuje, jak rze-czywiście przebiegała ta konkretna prywatyzacja. Można domniemywać, że w wielu innych przypadkach wyglądało to podobnie.

. W  r. w ramach Programu Powszechnej Prywa-tyzacji 512 przedsiębiorstw państwowych (ówcześnie było to ok. 10% majątku Skarbu Państwa) zostało przekształco-nych w spółki akcyjne, których akcje posiadały Narodowe Fundusze Inwestycyjne. NFI zarządzane były przez �rmy, których wynagrodzenie nie było powiązane z wynikami

Page 74: OBYWATEL nr 1(48)/2010

74

funduszy. Z kontroli NIK wynikało, że działalność NFI wskazuje na scenariusz mający na celu maksymalizację zysków firm zarządzających, a nie maksymalizację wartości majątku funduszy. Jak się wydaje, cały proces tworzenia i zarządza-nia NFI był po prostu mechanizmem służącym uwłaszcze-niu części klasy politycznej.

Jadwiga Staniszkis wielokrotnie w swoich pracach po-sługiwała się pojęciem kapitalizmu politycznego. Kate-goria ta odnosi się m.in. do działań, poprzez które kapitał polityczny w sposób zorganizowany przekształca się w ka-pitał �nansowy (czy też szerzej – związany z własnością), znajdujący się w rękach prywatnych. Jak się wydaje, „afera NFI” jest doskonałym przykładem ilustrującym to zjawi-sko: oto politycy arbitralnie wybierają �rmy, którym prze-kazywana jest kontrola nad majątkiem Skarbu Państwa. I jedyne zyski, które się pojawiają, to właśnie zyski owych �rm i rad nadzorczych funduszy (pozostających całkowicie pod kontrolą polityków).

. W marcu r. Ministerstwo Finansów (mimo negatywnych opinii niektórych departamentów) pozytyw-nie zaopiniowało wniosek Laboratorium Frakcjonowania Osocza o poręczenie kredytu inwestycyjnego, udzielonego przez konsorcjum banków. Był to jeden z najważniejszych elementów tzw. afery LFO. Punkt wyjścia był następujący: w Mielcu miała zostać wybudowana fabryka osocza krwi, co miało uniezależnić Polskę od dostaw z zagranicy. Pierwsze plany pojawiły się już w roku 1994. Szybko zaczęły się dziać dziwne rzeczy. Skończyło się na tym, że �rma – nie będąca technicznie w stanie wybudować fabryki – wyłudziła od

państwa poręczenie kredytu na wykonanie tej strategicz-nej inwestycji. Państwo zobowiązało się wobec konsorcjum bankowego do zagwarantowania spłaty kredytu, a  inwe-stycja nie została zrealizowana. Mimo niedopełnienia wa-runków umowy i dezaktualizacji zobowiązania państwa, banki otrzymały pieniądze. W całej sprawie pojawiły się niejasne powiązania polityczne i �nansowe głównych ak-torów – także z podmiotami zagranicznymi.

W przypadku „afery LFO” (ale też wspomnianej wcze-śniej „afery sprzętowej”) można zobaczyć, w jaki sposób lo-kalne mechanizmy aferalne powiązane są z działaniami firm zagranicznych. Aż prosi się w tym wypadku o uży-cie kategorii wziętych z teorii zależności. Z tej perspekty-wy Polska jest krajem peryferyjnym czy półperyferyjnym i idzie o to, by tę peryferyjność utrzymać. Aby tak się stało – czyli w tym przypadku, żeby nie powstało krajowe labora-torium frakcjonowania osocza – prowadzone są działania, które uniemożliwiają powstanie instytucji konkurencyj-nych dla tych umiejscowionych w państwach centrum.

. W roku kończyło powoli swoje istnienie to-warzystwo ubezpieczeniowe Polisa. Jego działalność była w tym czasie opisywana przez media, stała się też przed-miotem zainteresowania NIK. W 1992 r. Polisa rozpoczę-ła sprzedaż akcji w obrocie pozagiełdowym. Co istotne – spółki Skarbu Państwa, powiązane ze znajomymi kierow-nictwa Polisy, ubezpieczały się w niej oraz zostawały jej akcjonariuszami. Emitowane były akcje uprzywilejowane, których sprzedaż ograniczona została do wybranych na-bywców. Głównymi posiadaczami pakietów akcji uprzywi-lejowanych były osoby związane z najwyższymi władzami w państwie (zasadniczo były to osoby powiązane również z SdRP). Mimo braku znaczących zysków z działalności ubezpieczeniowej, Polisa wypłacała wysokie dywidendy akcjonariuszom, a zarazem fałszowane były jej sprawozda-nia �nansowe. Jednocześnie organ uprawniony do nadzo-ru nad Polisą, czyli Państwowy Urząd Nadzoru Ubezpie-czeń, zwlekał z interwencją mimo posiadanych informacji o nieprawidłowościach.

Była już mowa o kapitalizmie politycznym. Inną kate-gorią, również spopularyzowaną przez Jadwigę Staniszkis, którą należy wspomnieć w kontekście afer w latach 90., jest postkomunizm. Postkomunizm to coś więcej niż dziedzic-two PRL. To cały kompleks powiązań i zależności nomen-klaturowych (w szerokim znaczeniu), który przetrwał upa-dek komunizmu i stał się platformą dla rozmaitych działań. Część z tych działań, jak w przypadku Polisy, miała niewąt-pliwie charakter aferalny.

. W  r. z  funkcji prezesa PKP został odwo-łany Jan Janik. Z jego działalnością od 1996 r. związana jest „afera wekslowa”. Przy wykorzystaniu zasobów spółek Skarbu Państwa powiązanych z PKP, wystawione zostały przez zarządzające nią osoby weksle, które umożliwiały wy-transferowanie pieniędzy z PKP. Członkowie zarządu PKP

politycy arbitralnie

wybierają firmy, którym

przekazywana jest kontrola nad majątkiem

Skarbu Państwa

b L

ISA

MA

RIE

BABI

K [H

TTP:

//W

WW

.FLI

CKR.

COM

/PEO

PLE/

A2G

EMM

A/]

Page 75: OBYWATEL nr 1(48)/2010

75

podejmowali niekorzystne ekonomicznie decyzje dotyczą-ce spółek powiązanych z PKP. W raporcie NIK z 2001 r. można przeczytać: Stwierdzono, że środki z dotacji budżeto-wych i kredytów bankowych wykorzystywane były przez PKP z naruszeniem zasad legalności, celowości, rzetelności i gospo-darności. Kontrola wykazała przy tym, że działania niektó-rych członków Zarządu PKP oraz prezesów spółek Kolsped Sp. z o.o. i Viafer S.A. miały charakter korupcyjny i uzasadniają podejrzenie popełnienia przez te osoby przestępstwa. Ogólna kwota środków wydatkowana lub rozdysponowana z naru-szeniem prawa lub niegospodarnie zamknęła się kwotą blisko mln zł. Istnieje również groźba powstania zobowiązań wekslowych na kwotę ponad mln zł.

W największym skrócie można powiedzieć, że „afera wekslowa” wydaje się sztandarowym przypadkiem trakto-wania instytucji państwowej jako pasa transmisyjnego dla zdobycia zasobów. Co ważne – tego rodzaju instru-mentalne traktowanie instytucji państwowych i samorzą-dowych wydaje się być powszechne, aczkolwiek zazwyczaj nie przyjmuje aż tak skrajnej postaci.

. W roku miało miejsce zdarzenie, które póź-niej zostało określone jako „afera TON AGRO”. Towarzy-stwo Obrotu Nieruchomościami AGRO S.A. to spółka za-leżna Agencji Własności Rolnej Skarbu Państwa. Celem jej utworzenia było zapewnienie AWRSP zysków ze sprzedaży szczególnie wartościowych gruntów należących do Skar-bu Państwa. AWRSP zaobserwowała bowiem, że nabywcy ziemi położonej w szczególnie korzystnych lokalizacjach, szybko ją odrolniają i mogą sprzedać po dużo wyższych ce-nach. W ten sposób pośrednie ogniwo zarabiało najwięcej, a traciła Agencja.

Okazało się jednak, że TON AGRO nie zawsze speł-niało dobrze swoje zadania – w niektórych przypadkach było wręcz przeciwnie. Najprawdopodobniej dochodziło bowiem do przekazywania poufnych informacji na temat planowanego przekształcenia gruntów rolnych w budowla-ne. Dzięki temu nabywca płacił za ziemię uprawną i mógł ją po przekształceniu sprzedać drożej jako grunty przeznaczo-ne pod inne cele niż rolnicze lub wykorzystać na potrzeby własnej inwestycji.

Najbardziej znana sprawa, w  ramach której TON AGRO miało doprowadzić do strat AWRSP i Skarbu Pań-stwa, to sprzedaż działek w Bielanach Wrocławskich. Było to 20,6 hektara leżących w gminie Kobierzyce, koło tra-sy wylotowej z Wrocławia, przy planowanej autostradzie. AWRSP chciała, by grunty sprzedano po uprzednim ich odrolnieniu i  zleciła to zadanie TON AGRO Wrocław. Jednak według władz tej spółki, wójt gminy Kobierzyce twierdził, że nie zgodzi się na zmianę w planie zagospoda-rowania przestrzennego, ponieważ planuje w pierwszym rzędzie korzystnie sprzedać działki należące do samorządu. Prywatni inwestorzy pomimo takiego postawienia sprawy kupili te 20,6 ha w styczniu 2000 r., jako ziemię uprawną, za 20,9 mln złotych płatne w ratach. Po zaledwie miesiącu

Rada Gminy Kobierzyce na ich wniosek rozpoczęła pro-cedurę wprowadzania zmian w planie zagospodarowania przestrzennego, o co miało się rzekomo bezskutecznie do-pominać TON AGRO Wrocław (nie znaleziono śladów takich prób). W lipcu 2001 r. doszło do sprzedaży już od-rolnionych działek za 41,6 mln złotych warszawskiej spół-ce. Następnego dnia tę samą ziemię spółka sprzedała za 53,4 mln zł francuskiemu koncernowi Auchan. Półtora ro-ku dzielące styczeń 2000 i lipiec 2001 r. doprowadziło do osiągnięcia zysku w wysokości 32,5 mln zł.

W lutym 2003  r. został zatrzymany prezes TON AGRO Wrocław. Zostały mu postawione zarzuty związane m.in. z niegospodarnością przy sprzedaży gruntów, na któ-rych budowany był hipermarket Auchan. W lutym 2005 r. do sądu tra�ł akt oskarżenia w sprawie niegospodarności przy tej transakcji. Oprócz prezesa, oskarżono jego zastępcę i trzy osoby z warszawskiej centrali AWRSP, które nadzo-rowały i zaakceptowały transakcję. Linia obrony opiera-ła się na „hipotetyczności strat”, jakie miał ponieść Skarb Państwa. Nie sposób bowiem ustalić, czy straty w ogóle zaistniały. Przy braku rzeczywistej i możliwej do ustale-nia szkody nie można udowodnić zajścia przestępstwa. Sę-dzia prowadzący sprawę zaakceptował takie rozumowanie i uznał, że nie udowodniono oskarżonym złamania prawa, a tym samym muszą oni zostać uznani za niewinnych. Wy-rok tej treści zapadł w czerwcu 2008 r.

„Afera TON AGRO” wskazuje na pewną fundamen-talną sprawę, jeśli idzie o afery gospodarcze. Otóż znaczna część przywoływanych tutaj przez mnie przypadków, to zjawiska, które przebiegały w sposób legalny, bez złamania prawa, albo też prawo zostało złamane jedynie gdzieś na marginesie całej sprawy. Inaczej rzecz ujmując, cechą cha-rakterystyczną znacznej części afer jest to, że litera prawa nie została naruszona, a mimo to dobro wspólne wy-raźnie ucierpiało.

. Rok to apogeum tzw. afery Stella Maris. SM to wydawnictwo Archidiecezji Gdańskiej, założone w 1989 r. Około 1998 r. jego kierownictwo zaczęło han-dlować fakturami. Osoby kierujące spółkami zawierały umowy-zlecenia, umowy o dzieło oraz umowy związane z zapłatą prowizji, które w rzeczywistości nie miały związ-ku z wykonaną pracą. Przedstawiane faktury były jednak podstawą zapłaty. Pieniądze tra�ały na konta spółek kon-sultingowych, które po potrąceniu prowizji przelewały je na konta spółki kościelnej jako podwykonawcy. Z kont spółki kościelnej, po potrąceniu kolejnej prowizji, pienią-dze powracały do osób, które zatwierdziły �kcyjne umo-wy. Spółka kościelna mogła wykazywać dowolnie wyso-kie zyski, ponieważ była zwolniona z płacenia podatku dochodowego na mocy przepisów regulujących działanie tego typu instytucji. Chociaż sprawę kwali�kowano jako pranie brudnych pieniędzy, mechanizm w niej wykorzysta-ny należy nazwać raczej „brudzeniem pieniędzy” – wypro-wadzaniem ich z legalnego obrotu na prywatne konta lub

Page 76: OBYWATEL nr 1(48)/2010

76

do „funduszy specjalnych” �rm. System działał do roku 2002 i ok. 30 spółek przepuściło przez niego ok. 67 mln złotych.

Wspomniałem już wcześniej o  zasobach aferowych i krążących osobach. Jak się wydaje z pewnej perspektywy, większość afer polega na umiejętnej konwersji różnych typów kapitałów. Najczęściej jest to konwersja kapitału politycznego na ekonomiczny. Ale nie tylko – w przypadku

„afery Stella Maris” (ale też nieco mniej znanej „afery sale-zjańskiej”) miała miejsce konwersja kapitału społecznego instytucji religijnych na kapitał ekonomiczny.

. W  r. nastąpiła prywatyzacja Fabryki Wagon S.A. Zakłady te, zajmujące się budową i remontami wago-nów oraz lokomotyw, zostały włączone do Programu Po-wszechnej Prywatyzacji i  ich akcje przekazano NFI. NFI Hetman ogłosił przetarg na 33% akcji Fabryki Wagon S.A. w marcu 2002 r. Jeszcze przed nadejściem terminu wska-zanego w ogłoszeniu o przetargu, postępowanie zostało zamknięte, ponieważ jako nabywcę wybrano szwajcarską spółkę Partner Marketing AG, powiązaną z  inwestorami pochodzącymi ze Słowacji. Nie miała ona jednak odpo-wiednich zezwoleń wymaganych do nabycia ponad 25% akcji spółki i wniosła o rozwiązanie umowy. NFI Hetman zgodził się na to i przystał na podzielenie akcji na dwie części – 24% dla Partner Marketing AG i 9% dla jej war-szawskiej spółki-córki Partner Group Sp. z o.o. Nie prze-prowadzono ponownego postępowania przetargowego i nie doszło do rozpatrzenia, czy inne oferty nie są korzystniejsze. Tymczasem spółka powiązana z Partner Marketing AG – Tetrawagon AG – posiadała już 19,29% akcji FW S.A., ku-pionych od NFI Jupiter. W ten sposób na przełomie marca i kwietnia 2002 r. „grupa słowacka” (osoby kontrolujące Tetrawagon i Partner Marketing) zdobyła pakiet kontrolny w FW S.A. – 52,29% udziałów.

Po sprzedaży FW S.A. nastąpiło drastyczne pogor-szenie sytuacji �nansowej spółki. Jej majątek został w du-żej części wytransferowany do stworzonej przez Słowaków szwajcarskiej spółki Fabryka Wagon Holding AG. Działo się tak poprzez umowy dotyczące m.in. pośrednictwa spół-ki szwajcarskiej w zakupie materiałów do produkcji wago-nów czy pośrednictwa i działań marketingowych. Spółce FWH AG płacono za pośrednictwo, ale nie doprowadziła ona do podpisania żadnego nowego kontraktu. Przez pół-tora roku działalności „grupy słowackiej” w FW S.A. po-garszały się wyniki �nansowe przedsiębiorstwa. Wreszcie 11 września 2003 r. została ogłoszona jego upadłość.

Była już mowa o prywatyzacjach i o tym, dlaczego to-warzyszą im zjawiska, które można określić mianem afer. Trzeba to uzupełnić o  jeszcze jeden element. Otóż o  ile w przypadku cementowni z Ożarowa �rma zmieniła wła-ściciela, ale przetrwała i nadal funkcjonuje, to pewna część działań tego rodzaju prowadzi do upadłości prywatyzo-wanych przedsiębiorstw, po wytransferowaniu ich zaso-bów. Przypadek Fabryki Wagon jest tu modelowy.

. 10 kwietnia r. w Sejmie uchwalono Ustawę o zmianie ustawy o grach losowych, zakładach wzajem-nych i grach na automatach. W sierpniu tego roku pojawi-ły się podejrzenia wobec Jerzego Jaskierni i innych posłów uczestniczących w pracach nad ustawą – zarzucano im ko-rupcję i niejasne związki (także biznesowe) z przedsiębior-cami lobbującymi na rzecz jak najmniejszego opodatkowa-nia zysków z automatów do gier. Główny wątek „afery ha-zardowej” czy też „afery jednorękich bandytów”, dotyczył właśnie opodatkowania tychże automatów. W projekcie ustawy przyjęto, że zryczałtowany podatek będzie wynosił 200 euro miesięcznie od automatu. Kontrowersje i podej-rzenia o korupcję były związane ze zmianą tego ustalenia w czasie prac sejmowych na podatek wynoszący 50 euro miesięcznie, który miał rosnąć co roku, aż do osiągnięcia sumy 125 euro miesięcznie. Ustawę forsowano w Sejmie pomimo negatywnych opinii policji – nie wprowadzała ona bowiem rozwiązań uniemożliwiających pranie brudnych pieniędzy za pomocą automatów.

Cechą charakterystyczną pewnej części afer gospodar-czych jest udział osób, które znajdują się bardzo blisko elit władzy. W „aferze hazardowej” (tej opisywanej powyżej i tej świeżej, ujawnionej w 2009 r.) widać to doskonale. Wiąże się z tym zjawisko konfliktu interesów. Mamy oto sytu-ację podwójnej lojalności osób istotnych dla procesu legi-slacyjnego: względem państwa i względem ludzi, z którymi prowadzi się interesy albo pozostaje w bliskiej zażyłości.

. Do roku przez dziesięć lat trwała „afera ko-rupcyjna w Ministerstwie Finansów”. Grupa skorumpo-wanych urzędników ministerialnych, działając wspólnie z gangsterami, zapewniała przedsiębiorcom możliwość uzy-skiwania znaczących ulg podatkowych. Za odpowiednią opłatą dochodziło do wydawania korzystnych dla określo-nych podatników interpretacji przepisów, co było sprzeczne z interesem Skarbu Państwa. Najbardziej znany wymiar tej afery związany jest z uzyskaniem przez Henryka Stokłosę uchylenia na poziomie Ministerstwa Finansów decyzji do-tyczących podatków. W latach 1999-2001 wysocy rangą urzędnicy MF uchylili pięć decyzji wydanych przez Izbę Skarbową w Pile, które dotyczyły zobowiązania Stokłosy do zapłacenia zaległych podatków.

Zjawiskiem organicznie powiązanym z aferami jest ko-rupcja. Możemy o niej mówić w przypadku większości afer, przy czym czasami jest to istota afery (jak w tym przypad-ku), a czasami występuje ona tylko na jej marginesie. War-to też dodać, że korupcja to jedna z przyczyn pozostawania w sytuacji kon�iktu interesów.

. W grudniu r. sprzedaż swoich usług rozpo-częła �rma Digit Serve. Jej oferta związana była z inwesty-cjami na rynku walutowym (forex), a jedną z osób, które �rmowały przedsięwzięcie, był Bogusław Bagsik, kluczo-wy bohater „afery Art-B”. Oferując duże zwroty z  inwe-stycji, �rma wyłudzała pieniądze. Dopóki pojawiali się

Page 77: OBYWATEL nr 1(48)/2010

77

nowi klienci, Digit Serve pozyskiwał środki na wypłaca-nie – w rzeczywistości nieistniejących – zysków. Pierwsze oznaki zniecierpliwienia klientów żądających zwrotu za-inwestowanych środków spowodowały wytransferowanie zysków aferzystów poza zasięg polskiego wymiaru spra-wiedliwości. Na przełomie czerwca i  lipca 2007 r. prze-rwano wypłaty dla klientów i  rozpoczęto maskowanie śladów działalności.

Wspominałem już o krążeniu ludzi i zasobów w kon-tekście poszczególnych afer – dotyczyło to jednak przede wszystkim postaci z drugiego planu. Tymczasem zdarzają się też spektakularne powroty aferzystów, jak w „aferze Digit Serve”. Jak się wydaje, jest to przypadek wiele mó-wiący o postrzeganiu świata przez osoby chcące pomno-żyć swoje zasoby. Zdawałoby się, że wchodzenie w interesy z Bogusławem Bagsikiem, w kontekście wiedzy o tej osobie, to przedsięwzięcie bardzo ryzykowne. Tymczasem nie bra-kowało chętnych do inwestowania z nim. Być może kryje się za tym pewien typ racjonalności – spróbujmy go zatem zrekonstruować. Otóż Bagsik (zapewne również inni afe-rzyści) jest postrzegany jako osoba, która wie, jak zarobić pieniądze. A że będzie to najprawdopodobniej działanie po części nielegalne? Cóż – to przecież jedyny sposób, żeby się dorobić. Nie może zatem dziwić, że afery traktowane są ja-ko coś „normalnego”.

. W  r. zakończyła się „afera Warszawskiej Grupy Inwestycyjnej” – w kwietniu tego roku Komisja Papierów Wartościowych i Giełd odebrała WGI licencję maklerską. WGI była �rmą zajmującą się inwestowaniem pieniędzy klientów na rynkach wysokiego ryzyka. Dzięki

wytworzeniu odpowiedniej aury, zatrudnieniu polityków i medialnych ekspertów oraz sponsorowaniu sportu i po-pularnonaukowych wykładów, pozyskała wielu klientów. W pewnym momencie organa kontrolne rynku �nanso-wego odkryły nieprawidłowości w działaniu �rmy. Przed zablokowaniem konta inwestycyjnego WGI, prowadzonego przez amerykańską instytucję �nansową Wachovia Securi-ties, z konta tego wychodziły środki na różne, często nie-jasne inwestycje. Odzyskano tylko część pieniędzy, które zostały ostatecznie zajęte przez amerykański wymiar spra-wiedliwości. Większość pieniędzy zainwestowanych przez klientów zniknęła. Z powodu braków w dokumentacji nie można ustalić, jak duża część to straty wynikające z nie-udolnego zarządzania powierzonymi pieniędzmi oraz czy i w jakim stopniu doszło do defraudacji. Niemniej jednak wiele wskazuje, że była to świadoma polityka �rmy.

Sporo działań aferalnych, nakierowanych na dreno-wanie nie zasobów państwowych, ale raczej oszczędności ludzi, osiąga sukces dzięki stworzeniu wizji swego rodzaju elitarności czy też ekskluzywności podejmowanych dzia-łań. Stwarza się aurę okazji, z której trzeba skorzystać. Po-dobnie zresztą było w przypadku „afery Digit Serve”. Jak się wydaje, również wiele mówi to o części społeczeństwa pol-skiego i o istniejących przekonaniach na temat tego, w jaki sposób można zarobić.

. Na początku r. Komisja Nadzoru Finanso-wego rozpoczęła postępowanie kontrolne w sprawie spół-ki Interbrok. Była to �rma zajmująca się pośrednictwem i doradztwem �nansowym. W 2001 r. zaczęła inwestować na rynku transakcji walutowych (forex). Szybko zaczęła

b a

ZO

OM

AR

[HTT

P://

WW

W.F

LICK

R.CO

M/P

EOPL

E/ZO

OM

AR/

]

Page 78: OBYWATEL nr 1(48)/2010

78

oferować niezwykle atrakcyjne stopy zwrotów z inwestycji. Co ważne: kolejni klienci mogli powierzać swoje pienią-dze tylko dzięki poleceniu ich przez innego, już zaangażo-wanego inwestora. Początkowo spółka osiągała zyski, lecz później działała jak typowa piramida �nansowa: to napływ klientów zapewniał Interbrok płynność �nansową. Spółka nie reklamowała się, a jedynie korzystała z tzw. marketingu szeptanego. Takie postępowanie umożliwiało roztaczanie aury wyjątkowości i elitarności. Wreszcie w lutym 2007 r. KNF powiadomiła prokuraturę o podejrzeniu popełnienia przestępstwa przez właścicieli.

Przykład „afery Interbrok” pokazuje, że tzw. piramidy finansowe to nie tylko początek lat 90. (można tu przypo-mnieć Bezpieczną Kasę Oszczędności Lecha Grobelnego) i  transformacja ustrojowa, ale zjawisko, które regularnie powraca w nowych wcieleniach. Żywotność tego mechani-zmu wydaje się być charakterystyczna dla systemu kapita-listycznego w ogóle.

. W  listopadzie r. rozpoczęto śledztwo w sprawie niegospodarności w spółce Chemia Polska. Je-go podstawą było zawiadomienie ze strony NIK, stano-wiące efekt kolejnego raportu dotyczącego tak zwanego Trójkąta Buchacza. Cała sprawa rozpoczęła się dużo wcze-śniej – jej początki to rok 1994. To wówczas skomplikowa-ne przekształcenia własnościowe doprowadziły do tego, że powoływane przez państwo spółki (Polski Fundusz Gwa-rancyjny, Międzynarodowa Korporacja Gwarancyjna oraz Chemia Polska), które zasilane były przede wszystkim należącymi do Skarbu Państwa akcjami przedsiębiorstw, obejmowały nawzajem swoje akcje. W ten sposób trzy spółki kontrolowały się nawzajem, a Skarb Państwa stał się w nich mniejszościowym udziałowcem. Kolejne rządy nie mogły odzyskać kontroli nad majątkiem należącym do Skarbu Państwa, z powodu braku na to zgody osób za-rządzających spółkami z „trójkąta”. Tymczasem pieniądze tych spółek były marnotrawione (m.in. przez błędne de-cyzje o poręczeniu kredytów), a one same nie realizowały swoich zadań statutowych. Mimo formalnego odzyskania kontroli przez Skarb Państwa w 2002 r. – „trójkąt” (choć już bez Polskiego Funduszu Gwarancyjnego) funkcjonuje do dnia dzisiejszego.

„Trójkąt Buchacza” to afera, na przykładzie której można wskazać na dwie ważne cechy tego rodzaju zjawisk.

Po pierwsze pokazuje, że podmioty afery, aby uzyskać względnie niewielkie korzyści, musiały zmarnotrawić ich wielokrotność. Innymi słowy, Skarb Państwa traci kontrolę nad �rmami wartymi setki milionów złotych, natomiast wygląda na to, że renta osób zaangażowanych w całą aferę jest stosunkowo niewielka. Po drugie, jest to przykład długiego trwania afery – mimo raportów NIK, artykułów w mediach itd.

***Można czasami usłyszeć stwierdzenie, że afery gospo-

darcze to sprawa zamknięta – coś, z czym mieliśmy do czy-nienia na początku transformacji ustrojowej. Można też spotkać się z opiniami, że są to zjawiska marginalne, tak ilościowo (zgodnie z tezą, że wśród wielu rozmaitych zja-wisk, zdarzają się i afery), jak i jakościowo (bo nie dotyczą one kluczowych zjawisk gospodarki i nie są w nie zaangażo-wane osoby rzeczywiście ważne dla gospodarki i polityki).

Gdy piszę te słowa, jest początek października 2009 r. Sprawa „Trójkąta Buchacza” jest nadal aktualna: w kolej-nych raportach NIK możemy przeczytać o  istniejących nieprawidłowościach. Cały czas nie wiemy, jak dokładnie przebiegały afery FOZZ i Art-B. Tymczasem Grzegorz Żemek stara się o przedterminowe zwolnienie z więzienia (na razie nieskutecznie), Aleksandrowi Gawronikowi już udało się wyjść na wolność, natomiast Bogusław Bagsik jest ponownie nieuchwytny. Nadal nie mamy w Polsce laboratorium frakcjonowania osocza (a sprawa związana z budową LFO w Mielcu została sądownie umorzona). Procesy Marka Dochnala toczą się powoli, rząd tymcza-sem planuje kolejne prywatyzacje. Ponownie wraca „afe-ra hazardowa”, w którą okazują się być wplątani czołowi politycy rządzącej partii… Długo można by jeszcze wy-mieniać. Zjawiska marginalne? Sprawy z początku lat 90.? Chyba jednak nie.

dr Krzysztof Pietrowicz

Podstawa niniejszego tekstu (w tym opisy poszczególnych afer)

jest efektem pracy zespołu, którego członkami są Maciej Gur-

towski, Wojciech Sokołowicz, Jan Waszewski i piszący te słowa.

Niemniej jednak za wszelkie ewentualne słabości tekstu od-

powiada autor.

4 × + = 42 zł„Obywatel” w prenumeracie… To się opłaca!

szczegóły s. 183

Page 79: OBYWATEL nr 1(48)/2010

79

Jednym z najbardziej interesujących zjawisk, jakimi zajmują się nauki społeczne, jest od wielu lat kwestia kontroli społecznej.

Podstawowym rozróżnieniem dotyczącym kontroli społecznej, jakie funkcjonuje na gruncie socjologii, jest wy-szczególnienie jej zewnętrznej i wewnętrznej formy. Forma zewnętrzna to wszelkiego rodzaju artykułowane explicite lub implicite, formalne bądź nieformalne zakazy i nakazy oraz przede wszystkim związane z nimi sankcje społeczne, jakich doświadcza jednostka czy grupa. Krótko mówiąc, odnosi się ona do obserwowalnych zachowań i ich konse-kwencji dla tychże jednostek bądź grup.

Forma wewnętrzna kontroli społecznej wyraża się na-tomiast głównie w internalizacji, czyli uwewnętrznianiu (uznawaniu za swoje) norm, wartości i wzorów postępo-wania przez jednostki funkcjonujące w określonych gru-pach społecznych. Odnosi się ona zatem do nieobserwo-walnych systemów i hierarchii, wzorów zachowań, struktur myślowych, a także, w dalszej perspektywie, schematów poznawczych i  form percepcji rzeczywistości, jakie funk-cjonują w obrębie jednostki, po części zapewne w sposób nieuświadomiony.

Powyższy, być może nieco zbyt teoretyczny i akade-micki wstęp, powstał tylko po to, aby naświetlić Czytelni-kowi, że systemy kar i nagród, które funkcjonują w każdym społeczeństwie, czy to za pomocą formalnych instytucji, czy też bez nich, są tylko częścią „walki” o konformizm jego członków. Tą bardziej widoczną, choć wcale nieko-niecznie ważniejszą.

Konformizm nie jest tu traktowany zupełnie pejora-tywnie – pewna jego doza, całkiem zresztą spora, niezbęd-na jest do utrzymania w ryzach jakiegokolwiek organizmu zbiorowego. Potrzebne jest jednak jego wyważenie, gdy jest go bowiem za dużo, brakuje kreatywności i świeżości w myśleniu we wszelakich sferach takiego organizmu zbio-rowego, jakim jest np. państwo. Gdy zaś za mało – nie ma

możliwości koordynacji działań zbiorowych i ograniczania sfer niepewności.

W tym miejscu przyjrzymy się roli, jaką we współcze-snych społeczeństwach „cywilizacji Zachodu” pełnią media masowe, ze szczególnym uwzględnieniem Polski. Chodzi konkretnie o rolę, jaką owe media pełnią w kwestii kon-troli społecznej, a dokładniej w jej wewnętrznym aspekcie zarysowanym powyżej.

Wpływ mediów masowychPrawdziwe wydaje się stwierdzenie Anthony’ego Gidden-sa, iż ludzie współcześnie zapośredniczają swoje doświadcze-nia – lub rzeczywistość w ogóle – poprzez media. Ozna-cza to mniej więcej tyle, że są one naszym niemal nieod-łącznym towarzyszem w  poznawaniu świata, interpreto-waniu go oraz wyznaczaniu ram naszych zainteresowań i światopoglądów.

Jak pisze klasyk medioznawstwa, Denis McQuail, me-dia masowe w kwestii pośredniczenia między jednostką a tym, co wokół niej, wchodzą dziś w rolę, jaką jeszcze kilka dekad temu pełniły rozmaite instytucje społeczne, przede wszystkim rodzina. Ten nowy pośrednik może wzmacniać, zastępować, albo nawet niweczyć wysiłki innych instytucji społecznych, które, w najbardziej dosłownym sensie, są po prostu bliższe człowiekowi.

Z powyższego wynika niezaprzeczalnie, że media ma-ją wpływ na to, jakie wartości, normy i wzory zachowań ludzie internalizują chętniej niż inne. Od mediów w du-żym stopniu zależy, jakie priorytety ma dana jednostka, co będzie uważać za niestosowne, a co – za pożądane.

Wśród znawców tematu nie ma zgody co do tego, jak duży jest ten wpływ. W wieku XX trwały spory co do ich skuteczności, a tendencje w tej kwestii zmieniały się kilka-krotnie. W latach 30. dominowało przekonanie o wszech-władzy mediów, jednak już w latach 50. stwierdzono, że ich wpływ jest niewielki, bo ogranicza się do tego, o czym – a nie co – ludzie mają myśleć (na marginesie: raczej trud-no zgodzić się ze stwierdzeniem, iż możliwość narzucania

Media masowe jako panopticon:przypadek Polski

Filip A. Gołębiewski

Page 80: OBYWATEL nr 1(48)/2010

80

ludziom tego, o czym mają myśleć, jest niewielkim wpły-wem, ale to osobna sprawa). W latach 80. zaczął domino-wać pogląd, że mimo iż poszczególne przekazy nie wywie-rają istotnego wpływu na postawy, opinie i zachowania odbiorców, to długofalowe oddziaływanie mediów może pozostawiać ślady w ich świadomości. We współczesnym medioznawstwie triumfy święci koncepcja agenda-setting (polskie, niezbyt fortunne tłumaczenie: porządek dnia), w uproszczeniu mówiąca, że to, na co zwracają uwagę media, będzie później przedmiotem zainteresowania (debat, rozmów itp.) odbiorców mediów według takiej hierarchii, jaką ustalają media. Im bardziej one daną kwestię akcentują – tym szerzej będzie ona omawiana w społeczeństwie.

Analizując powyższe spory i zastanawiając się nad tym, czy przekazy medialne mają faktycznie wpływ na postawy i zachowania ludzi, warto przywołać jeden, niezwykle ba-nalny argument: gdyby owego wpływu nie miały lub gdyby był on znikomy, to nie dałoby się wyjaśnić faktu, że rozma-ite �rmy, koncerny i inne podmioty od bardzo dawna nie szczędzą pieniędzy na zamieszczanie reklam w mediach. Jest wręcz przeciwnie: liczba reklam stale wzrasta, a  ich koszt (abstrahując od zawirowań związanych z kryzysem gospodarczym) wciąż rośnie.

Wnioski wydają się być oczywiste: media mają bez-pośredni wpływ na postawy i zachowania ludzi. Skoro nie ulega wątpliwości, że kupno jogurtu „x” (reklamo-wanego) jest dużo bardziej prawdopodobne niż kupno jogurtu „y” (niereklamowanego), to dlaczego wątpli-wości miałyby się pojawiać w kwestii tego, czy ludzie będą powielać np. styl życia prezentowany w mediach, a nie powielać tego, który prezentowany nie jest? Pa-radoksalnie, w tym drugim przypadku prawdopodobień-stwo wydaje się nawet większe: oglądając bowiem przy-kładowe jogurty otrzymujemy wcześniej informację, że są to, w zależności od rodzaju medium, czas bądź przestrzeń wykupione przez reklamodawcę (poza, rzecz jasna, tzw. pro-duct placement – umieszczaniem np. w �lmach czy seria-lach konkretnych marek produktów w sposób zakamu�o-wany). Możemy zatem wówczas przynajmniej próbować się przed nimi „bronić”. W przypadku zaś przekazów ja-wiących się nam jako neutralne lub obiektywne (np. stylu życia prezentowanego w mediach) pozwalamy im nieja-ko „wdzierać się” do naszych umysłów, często bez naj-mniejszego zabezpieczenia czy ostrożności, a przede wszystkim bez świadomości, że na nas oddziaływają.

Władza telewizjiNie da się ukryć, że pisząc o wpływie mediów na współ-czesnego człowieka, mamy na myśli głównie wpływ tele-wizji. Skłania do tego także lektura książki Ala Gore’a pt.

„Zamach na rozum”, gdzie opisuje on katastrofalne skutki ogromnej popularności telewizji w USA na przestrzeni ostatnich dekad, która spowodowała stopniowe wyparcie prasy, czy słowa drukowanego w ogóle. Nazywa on je nawet

upadkiem rozumu, racjonalności i logiki w debacie publicz-nej. Mimo, że swoje twierdzenia i wnioski odnosi głów-nie do Stanów Zjednoczonych, oczywistym jest, że także w krajach Europy Zachodniej (w tym w Polsce) mamy do czynienia z podobnymi zjawiskami.

Al Gore do najważniejszych cech telewizji, które jego zdaniem psują debatę publiczną, zalicza: jednostronność przekazu i brak dialogu publicznego, podporządkowa-nie rozrywce oraz silną koncentrację własności w rę-kach coraz mniejszej liczby potężnych korporacji, któ-re obecnie skutecznie kontrolują większość udziałów w rynku. Przywołuje on słynną formułę, która niefor-malnie obowiązuje podczas układania programów in-formacyjnych: If it bleeds, it leads. If it thinks, it stinks (w wolnym tłumaczeniu: Jeśli news jest brutalny, to jest na szczycie. Jeśli zmusza do myślenia, jest do kitu). Gore pisze również, że narzucona przez telewizję sugestywność przekazu wywołuje reakcje instynktowne, bez poddania ich modulacji przez rozumowanie i re�eksję.

W „Zamachu na rozum” przytoczone zostają najnow-sze odkrycia z dziedziny neurobiologii, z których wynika m.in., że emocje, motywy i pragnienia, których jesteśmy ledwie świadomi, w gruncie rzeczy górują nad naszym ży-ciem umysłowym. Połączenia z układów emocjonalnych do kognitywnych są silniejsze niż z kognitywnych do emo-cjonalnych. Spędzając przeciętnie ⁄ wolnego czasu na oglądaniu telewizji, jak czyni to przeciętny Ameryka-nin, jesteśmy skazani na odczuwanie dużo większego strachu niż gdybyśmy telewizji nie oglądali w ogóle. Naukowcy stwierdzili, że wiele z przekazów telewizyjnych wywołuje tzw. traumatyzację zastępczą, czyli przywoływa-nie traumatycznych wydarzeń, które naszemu umysłowi jawią się niczym prawdziwe. To z kolei powoduje uczu-cie niemal permanentnego strachu. Osoba przestraszona jest z kolei, jak wiadomo, dużo bardziej podatna na manipulacje i inne przekazy perswazyjne. Dowiedzio-no, że nawet gdy statystyki dotyczące przestępczości w danym rejonie maleją, to jego mieszkańcy odczuwają większy strach, gdy wydarzenia przestępcze są nagła-śniane przez media.

Telewizja ma więc, zdaniem Gore’a, moc wprowadza-nia odbiorców w stan quasi-hipnotyczny, poprzez pobu-dzanie zmysłu orientacyjnego niemal co sekundę. Autor stwierdza wprost, że nasze systematyczne obcowanie ze strachem, połączone z innymi bodźcami produkowanymi przez telewizję, może być wykorzystywane przez specjali-stów z dziedziny Public Relations czy marketingu politycz-nego za pomocą rozmaitych socjotechnik.

Czy można (warto) ufać mediom?Zdaniem autora „Niewygodnej prawdy”, działania admi-nistracji prezydenta USA George’a W. Busha tuż po ata-kach na World Trade Center w 2001 r. nastawione były na przekazanie społeczeństwu zmanipulowanych informa-cji na temat udziału Iraku i Irakijczyków w tym zamachu

Page 81: OBYWATEL nr 1(48)/2010

81

terrorystycznym, które miały wywołać aprobatę dla póź-niejszych działań wojennych na terenie tego kraju. Przeka-zywanie tych informacji odbyło się głównie poprzez media, a największy wpływ na odbiorców, zdaniem Ala Gore’a, miały właśnie przekazy telewizyjne.

Niezależnie od tego, jaki mamy stosunek do wojny w Iraku, warto odnotować, że przekazy medialne odegrały w tym przypadku rolę, nazwijmy ją, konformizującą spo-łeczeństwo. Miały na celu wywołanie postaw pożądanych przez podmiot władzy, w tym przypadku najwyższej wła-dzy formalnej – poprzez internalizację określonych warto-

ści i postaw, zgodnie z przywołaną na początku de�nicją wewnętrznego aspektu kontroli społecznej.

Ten przykład jest jaskrawy, łatwy do wychwycenia i do-tyczy jasno określonej, formalnej grupy interesu (administra-cja prezydenta USA też jest swego rodzaju grupą interesu), w związku z czym łatwo możemy ją krytykować, a wyborcy mogli pozbawić tę grupę owej formalnej władzy w głosowa-niu. Co jednak z podobnymi zachowaniami – oddziaływa-niem poprzez media (lub samych mediów!) w celu wywo-łania w opinii publicznej określonej postawy wobec kogoś lub czegoś – które są dziełem nieformalnych, niewidocz-nych dla opinii publicznej grup interesu? Czy możemy ze stuprocentową pewnością powiedzieć, że takowych nie ma?

Pojawia się zatem pytanie o zaufanie do mediów. Bio-rąc pod uwagę powyższe, wydawać by się mogło, że po-winno być ono nieduże – wobec ich przekazów stosować winniśmy nieustannie zasadę ograniczonego zaufania i po-zostawać czujnymi. Tymczasem wyniki badań pokazują, że w Polsce media cieszą się całkiem sporym zaufaniem.

Według raportów TNS OBOP z 2002 i 2003 r., każdemu rodzajowi mediów (TV, radio, gazety) ufa przynajmniej 64% Polaków1. Z kolej z badań European Trusted Brands z 2009 r. wynika, że dziennikarzom w Polsce ufa wię-cej osób niż przeciętnie w pozostałych krajach Europy (odpowiednio: i ); jest to jedyna grupa zawo-dowa, do której zaufanie jest u nas większe niż tam-że. Te same badania wskazują, że w ciągu ostatnich 5 lat zaufanie do mediów w naszym kraju utrzymywało się na podobnym poziomie, za wyjątkiem Internetu, do którego zaufanie stale rośnie2.

Oceniając powyższe wyniki, profesor Janusz Czapiń-ski powiedział: Fenomenem wyróżniającym Polskę na tle Eu-ropy jest dużo większe zaufanie do mediów. […] Przy dużej dozie niezadowolenia z władz i większości instytucji publicz-nych, przy znacznej podejrzliwości co do intencji i uczciwo-ści polityków, urzędników czy prawników, przy przekonaniu o powszechnej korupcji, wielu Polaków traktuje media jako główny organ demaskatorsko-kontrolny, jako ostatniego spra-wiedliwego sędziego, który ujawnia, piętnuje i często skutecz-nie karze złe uczynki. […] Takie, wyjątkowe usytuowanie Internetu i innych mediów w przestrzeni publicznej w Polsce, stawia przed nadawcami, wydawcami i operatorami szcze-gólne wyzwanie i szansę większego niż w innych krajach od-działywania na świadomość i zachowania całego społeczeń-stwa. Z tego względu media w naszym kraju są nie czwartą, ale co najmniej trzecią, a niekiedy wręcz pierwszą władzą. I w tym sensie wszystkie mogą się uważać za misyjne. Pytanie tylko, czy tę misję właściwie wypełniają z pożytkiem dla do-bra wspólnego? 3.

Od mediów w dużym

stopniu zależy, jakie priorytety

ma dana jednostka,

co będzie uważać za niestosowne,

a co – za pożądane

b n a

ALE

XA

ND

ER K

RUEL

[HTT

P://

WW

W.F

LICK

R.CO

M/P

EOPL

E/XI

XID

U/]

Page 82: OBYWATEL nr 1(48)/2010

82

Jeśli powyższe słowa są bliskie prawdy, to media w Pol-sce śmiało można by nazwać jednym z podstawowych – jeśli nie podstawowym – narzędzi kontroli społecznej w jej we-wnętrznym aspekcie, tak jak zostało to wcześniej zarysowane. Kluczowa wydaje się zatem odpowiedź na pytanie postawio-ne pod koniec wypowiedzi prof. Czapińskiego: czy media wypełniają swoją misję z pożytkiem dla dobra wspólnego?

Nie jest to zadanie łatwe, a z całą pewnością określenie tego w sposób precyzyjny wykracza poza ramy niniejszego tekstu. Spróbujmy zastanowić się jedynie, czy istnieją ogól-ne, strukturalne warunki do tego, aby wierzyć, że odpo-wiedź na to pytanie mogłaby być twierdząca.

Uwarunkowania mediów w PolsceWydaje się, że aby móc spełniać misję z pożytkiem dla do-bra wspólnego, media powinny przede wszystkim być faktycznie (w sposób rzeczywisty) spluralizowane. A to dlatego, że tylko wówczas mamy gwarancję, iż każda ze stron debaty publicznej będzie miała możliwość za-prezentowania swojej wizji rzeczywistości, recept na rozwiązywanie problemów czy też pomysłów na to, jak kształtować obywateli. Tylko wówczas mamy gwaran-cję, że zostaną ujawnione niecne działania władzy, roz-maitych instytucji i organizacji (formalnych i niefor-malnych) itp. Przed rokiem 1989 w Polsce media były or-ganem propagandowym władzy, stosowano cenzurę pre-wencyjną ich przekazów, w związku z czym nie mogło być mowy o jakimkolwiek pluralizmie. Czy jednak zniesienie cenzury i umożliwienie mediom funkcjonowania na tzw. wolnym rynku spowodowało automatyczne pojawienie się pluralizmu? Oczywiście nie. Przez lata hegemonem debaty

publicznej była „Gazeta Wyborcza”, czego nie kryje nawet jej redaktor naczelny – Adam Michnik – który w niedaw-nym wywiadzie dla „Przekroju” stwierdził, że jego gazeta nadal jest hegemonem debaty na tematy ważne4.

Można by wiele pisać 5 na temat uregulowań prawnych, czynników symbolicznych, medialnej struktury właściciel-skiej, struktury rynku itp., aby dojść do wniosku, że istnie-ją poważne wątpliwości co do tego, czy mamy Polsce do czynienia z pełnym pluralizmem medialnym. Skupmy się jednak na jednej sytuacji, która jak w soczewce pokazuje, że przed słynną „Rywingate” o pluralizmie mediów w naszym kraju nie mogło być mowy.

Chodzi o wywiad, jakiego w 2002 r. udzielił Janinie Paradowskiej ówczesny premier Leszek Miller. W owym wywiadzie znalazł się fragment dotyczący propozycji korupcyjnej Lwa Rywina w stosunku do Adama Mich-nika, jednak redaktor naczelny „Gazety Wyborczej” poprosił dziennikarkę „Polityki”, aby usunęła wspo-mniany fragment. Tak też się stało, co jest zupełnie nie do pomyślenia, gdybyśmy mieli do czynienia ze splura-lizowanymi mediami. Każde medium wówczas, działając jako osobny podmiot, niepowiązany ani towarzysko, ani biznesowo, ani jakkolwiek ze swoją konkurencją, dążyłoby do tego, aby odkryć taką informację. Motywacją mogłaby być chociażby najzwyklejsza chęć zysku i uprzedzenia ryn-kowego rywala w podaniu interesującej informacji. Sam pomysł poproszenia konkurencji, aby wstrzymała się z pu-blikacją, wydaje się być nie na miejscu, a jednak w Polsce się zdarzył – w dodatku owa prośba została wysłuchana.

Można tu mówić o  istnieniu swego rodzaju zmowy kartelowej – wysłuchanie prośby konkurencji najwyraźniej

Jeśli news jest brutalny, to jest na szczycie.

Jeśli zmusza do myślenia, jest do kitu

b n a

PA

UL

HO

CKSE

NA

R [H

TTP:

//W

WW

.FLI

CKR.

COM

/PEO

PLE/

VERM

ININ

C/]

Page 83: OBYWATEL nr 1(48)/2010

83

dało redakcji gazety („Polityki”) większy zysk niż upublicz-nienie potajemnych targów przy tworzeniu prawa! Zaiste absurdalne. A  społeczeństwo, którego informowanie o tego typu „machlojkach” teoretycznie powinno być priorytetem każdej redakcji, schodzi na plan dalszy. Tak oto media, mające działać dla dobra wspólnego, działają de facto przede wszystkim dla dobra jakiejś grupy interesu.

Jest jednak także inne, strukturalne uwarunkowanie mediów w naszym kraju, które nie sprzyja realizacji misji dobra wspólnego. Chodzi mianowicie o kwestię właścicieli głównych mediów, a konkretnie ich narodowości. Ci, jak wiadomo, w dużej mierze pochodzą z zagranicy, przede wszystkim z Niemiec. Szacuje się, że w rękach kapitału niemieckiego jest 85% prasy kobiecej i 65% prasy kolorowej. Mimo, że Axel Springer wycofał się z „Dziennika”, to wciąż wydaje najbardziej poczytny dziennik w Polsce – „Fakt”. 51% udziałów w „Rzeczpospolitej” ma brytyjska Mecom Group. Duży udział kapitału zagranicznego, choć ze wzglę-du na nadawców publicznych mniejszy niż w przypadku prasy, ma miejsce również na rynku mediów elektronicz-nych (chociażby Grupa Bauer Media). Przykłady można by mnożyć, ale nie to jest celem tekstu. Zastanówmy się nad konsekwencjami takiej sytuacji.

Dla redakcji fakt posiadania zagranicznego właści-ciela tylko pozornie jest bez znaczenia. W istocie dzien-nikarz, chcący opisać podstawową dla dobra wspólnego rzecz, jaką jest zagrożenie dla bezpieczeństwa państwa (w dowolnym wymiarze), ma ogromny problem. Jeśli bo-wiem owe zagrożenia wynikają z działań kraju, z któ-rego pochodzi właściciel jego medium, stoi przed nie-zwykle trudnym dylematem: napisać prawdę i nara-zić się pracodawcy czy przemilczeć niewygodne fakty i nadal cieszyć się posadą? Musi wybrać między do-brem wspólnym i dobrem własnym. Zazwyczaj wybie-rze to drugie.

Jak widać, istnieją strukturalne ograniczenia wpisane w system funkcjonowania naszego kraju, które uniemoż-liwiają realizowanie w pełni misji mediów, polegającej na dbaniu o interesy społeczeństwa. Zauważmy, że powyższe stwierdzenie ma zastosowanie tylko wówczas, gdy zakłada-my idealistycznie, że podmioty medialne mają dobrą wo-lę i chęć realizowania jakiejś misji mającej na celu dobro wspólne. A tak przecież wcale być nie musi.

Nowoczesne wcielenie panopticonuDotychczasowe rozważania miały na celu zarysowanie uproszczonej wizji roli, jaką współczesne media masowe mogą pełnić w sprawowaniu kontroli nad społeczeństwami zachodnimi, w tym polskim, a także uwarunkowań, któ-re temu towarzyszą. Podsumowując je i szukając dobrego, odrobinę metaforycznego odnośnika, warto porównać rolę mediów do tej, którą Michel Foucault przypisywał w „Nad-zorować i karać” zaczerpniętej od Jeremy’ego Benthama koncepcji panopticonu.

Przypomnijmy, że ta architektoniczna koncepcja wię-zienia, zrealizowana w praktyce tylko częściowo, polegała w swej modelowej wersji na tym, że cele więzienne roz-mieszczone miały być wokół wieży strażniczej, znajdującej się pośrodku. W każdej z nich mógł być umieszczony tylko jeden więzień, który nie miał kontaktu z „sąsiadami” z cel obok, gdyż oddzielały go od nich boczne ściany. Ściany frontowe zaś i tylna, były przezroczyste po to, by nadzor-ca znajdujący się w wieży strażniczej mógł w każdej chwili widzieć, co robi skazany (kontrolować go). Skazany z kolei nigdy nie mógł widzieć, co robi strażnik. Nie mógł nawet wiedzieć, czy ten się tam w ogóle znajduje. Dodatkowo cela była podświetlona tak, żeby skazany miał wrażenie, iż jest doskonale widoczny dla nadzorcy w każdym momencie i nawet ciemność nie jest w stanie tego zmienić.

Najważniejszą konsekwencją tej genialnej konstrukcji był fakt, że więzień tracąc orientację w kwestii tego, czy jest obserwowany, czy nie, zachowywał się jakby zawsze tak było – czuł na sobie spojrzenie strażnika. Czyli in-nymi słowy uwewnętrzniał nadzorcę.

To perfekcyjne narzędzie kontroli społecznej było w stanie idealnie wyegzekwować dyscyplinę od skazańców. Pamiętajmy jednak, że nadzorca nie miał żadnego wpływu na myśli, przekonania czy światopogląd więźnia. Sprawo-wana była kontrola społeczna jedynie w swym zewnętrz-nym aspekcie.

Spójrzmy teraz na media masowe w Polsce, wraz z nie-którymi dotychczasowymi ustaleniami:

→ Wpływają one na przekonania i postawy jednostek przez to, że dostarczają im norm i wartości, które na-stępnie są przez nie internalizowane.

→ Charakteryzują się wysokim poziomem zaufania i są traktowane jako organ demaskatorsko-kontrolny, któ-ry przynosi ludziom pełne i obiektywne informacje o świecie.

Porównajmy medium do nadzorcy, a odbiorcę medium do więźnia. Zauważmy, że tak jak panopticon sprawował w sposób znakomity kontrolę społeczną zewnętrzną, odno-szącą się do obserwowalnych zachowań, tak media, w spo-sób niemal równie znakomity, sprawują kontrolę społeczną wewnętrzną, a więc odnoszącą się do nieobserwowalnych systemów i hierarchii aksjologicznych, wzorów zachowań, struktur myślowych znajdujących się wewnątrz jednostki. Wszystko w naszej modelowej sytuacji jest tak samo, tyle że idealnie odwrotnie:

→ W panopticonie nadzorca widzi więźnia, a więzień nad-zorcy – nie. W relacji medium-odbiorca Przeciętny Odbiorca Mediów Masowych (dalej POMM) widzi medium, ale ono go – nie (bo nie ma takiej potrzeby).

→ W panopticonie więzień chce się kontaktować z sąsia-dem, ale nie może. POMM może się kontaktować z są-siadem, ale nie chce, bo musiałby przerwać sobie roz-rywkę (powszechnie mówi się o atomizacji społeczeń-stwa, powodowanej przez media).

Page 84: OBYWATEL nr 1(48)/2010

84

vv

Audycja społeczno-ekologiczna w Studenckim Radiu „Żak” Politechniki Łódzkiej, od 1500 do 1800 w każdą ostatnią sobotę miesiąca

Audycja dla tych, którzy szukają wiedzy, a nie informacji

Do usłyszenia!

eter: 88,8 MHzinternet: www.zak.lodz.pl podcast: www.czymaszswiadomosc.pl/sub/podcast

www.czymaszswiadomosc.pl

www.obywatel.org.pl

→ W panopticonie więzień nienawidzi nadzorcy i gdyby mógł, to zapewne opuściłby to miejsce i nigdy nie wró-cił. POMM uwielbia kontakt z mediami (np. poprzez oglądanie telewizji) i dobrowolnie spędza przy nich większość swego czasu wolnego; zawsze wraca.

→ W panopticonie więzień chciałby dokonać spisku wraz z kompanami w celu jego obalenia, ale nie ma takiej możliwości. POMM mógłby zrzeszyć się z  innymi POMM-ami i posiadając odpowiednią siłę, zdelegity-mizować istnienie mediów. Nie chce jednak tego robić.

→ W panopticonie więzień wie, że jest więziony (podda-wany kontroli) i że nie dysponuje wolnością. POMM nie wie, że jest poddawany kontroli, więc uważa, że jego myślenie jest wolne od wpływu mediów.

Powyższe odwrotności wynikają z tego, że oba narzę-dzia kontroli społecznej dotyczą przeciwstawnych jej form: zewnętrznej i wewnętrznej. Ostatecznie jednak osiągają ten sam efekt: konformizm więźnia/POMM-a.

***Michel Foucault w „Nadzorować i karać” pisał o cza-

sach, w których media nie odgrywały aż tak istotnej roli jak obecnie. Zachwycał się geniuszem konstrukcji panopti-conu, wyliczając możliwości, jakie ten daje. Nie przewidział

jednak, że można wymyślić jeszcze doskonalsze narzędzie sprawowania kontroli. Media masowe mają bowiem nad panopticonem tę przewagę, że nie trzeba siłą zaciągać ludzi przed ich oblicza. Sami przyjdą. I pokochają.

Filip A. Gołębiewski

Przypisy:

1. TNS OBOP, 2002. Zaufanie do mediów, (www.tns-global.pl/abi-

n/r/1478/099-03.pdf, dostęp: 30 IX 2009); Opr. pw, 2003. TNS

OBOP o zaufaniu do mediów: Publiczne w dół, prywatne w górę,

(http://gospodarka.gazeta.pl/gospodarka/1,34912,1716454.

html, dostęp: 30 IX 2009); raporty z lat późniejszych nie są nie-

stety dostępne.

2. Za: http://informacje.sensors.pl/pr/120075/polacy-bardziej-

ufaja -mediom-niz-pozostali-europejczycy-wyniki-badania-

european-trusted-brands-2009, dostęp: 30 IX 2009.

3. Tamże.

4. „Przekrój” z  21 IV 2009. Michnik: Truchło IV RP jest wśród nas

i cuchnie.

5. Więcej na temat pluralizmu medialnego zobacz: Gołębiewski

Filip, 2009. Między totalitaryzmem a (jałowym) pluralizmem. O ła-

dzie medialnym w III RP [w:] „Dialogi Polityczne”, nr 11, czerwiec

2009.

Page 85: OBYWATEL nr 1(48)/2010

85

Dominujące wyobrażenie postępu technicznego, które moż-na określić mianem modelu sentymentalnego, opiera się na oświeceniowej wizji naukowca-geniusza, który zamknięty w swojej „wieży z kości słoniowej” odkrywa tajemnice Na-tury i rządzące nią prawa. W ten sposób powstaje wiedza naukowa, będąca źródłem nowych rozwiązań technologicz-nych, takich jak koło, kompas, maszyna parowa, żarówka czy bomba atomowa. To, czy dana technologia „przyjmie się” w społeczeństwie, czy też zostanie odrzucona, ma zale-żeć od tego, czy tra�a ona w faktyczne potrzeby społeczne (i polityczne). W ten sposób innowacje pożyteczne społecz-nie rozpowszechniają się, a niepotrzebne tra�ają do muze-ów osobliwości. Zgodnie z tym ujęciem, taki postęp nauko-wo-techniczny zapewnia cywilizacji zachodniej znacznie szybsze tempo rozwoju niż w przypadku jakiejkolwiek in-nej znanej ziemskiej kultury, a ludzie żyją dłużej, zdrowiej, są bogatsi, mądrzejsi i bardziej szczęśliwi niż kiedykolwiek wcześniej i gdziekolwiek indziej.

W tym wyobrażeniu postępu technicznego rozwój na-uki i technologii podporządkowany jest realizacji interesu publicznego. To przekonanie oparte jest na kilku założeniach. Pierwsze z nich mówi o wyjątkowych przymiotach moral-nych, którymi cechują się uczeni. Należą do nich uczciwość, oddanie idei prawdy, przedkładanie wartości duchowych nad materialne, służba publiczna. Ucieleśnia je typ naukow-ca z kreskówek: rozczochranego, pogrążonego całkowicie w swojej pracy, nieświadomego istnienia świata poza labo-ratorium i nie potra�ącego samodzielnie odnaleźć drogi do domu. Naukowcy traktowani są przy tym jak „ekonomicz-ni impotenci”, niezdolni do myślenia w kategoriach rynko-wych, zarabiania pieniędzy i podporządkowywania temu swojej pracy. To, co robią, wywodzi się z bezinteresownej potrzeby poznania świata i pragnienia Prawdy. I nawet jeśli kierują nimi przy tym ambicja, chęć wybicia się ponad in-nych uczonych, zdobycia zaszczytów i uznania, to nauka jest tak skonstruowana, iż motywacje te wykorzystywane są do realizacji interesu publicznego (np. poprzez przyznawanie Nagród Nobla za najbardziej wartościowe odkrycia).

Drugie założenie, na którym opiera się przeświadcze-nie o podporządkowaniu postępu technicznego realizacji

interesu publicznego dotyczy niezależności instytucji nauko-wych, która ma być wyrazem idei wolności badań nauko-wych. Ucieleśnieniem tego przekonania jest klasyczna wizja uniwersytetu jako miejsca wyizolowanego z codzienności, swoistej enklawy poszukiwania prawdy, w której nie ma miejsca na przyziemne interesy. Uniwersytet ma być takim świeckim klasztorem, gdzie za grubymi murami wybitne jednostki poświęcają się bezinteresownemu odkrywaniu praw Natury.

Trzecie założenie odnosi się do oddzielenia badań pod-stawowych od stosowanych, a konkretnie: nauki od techniki. Dzięki temu kierunek rozwoju naukowego miałby nie być podporządkowany bieżącym potrzebom politycznym, lecz kształtować się autonomicznie, zgodnie z wewnętrzną logiką nauki. W tym modelu rozwój techniki podporządkowany jest odkryciom z zakresu badań podstawowych, które są źró-dłem innowacji technologicznych. Mamy tu do czynienia z li-nearną wizją postępu: nauka   technika   społeczeństwo. Takie rozdzielenie ma zapewniać zachowanie niezależności nauki od polityki oraz być warunkiem niezbędnym same-go postępu naukowo-technicznego. Na dowód przytacza się przykłady niepowodzenia prób politycznego sterowania roz-wojem naukowo-technologicznym, takie jak klęska frenolo-gii i eugeniki w Trzeciej Rzeszy czy łysenkizmu w Związku Radzieckim.

W modelu sentymentalnym państwo odpowiedzialne jest za zapewnienie warunków nieskrępowanego rozwoju nauki i  techniki (co gwarantować mają powyższe założe-nia), a także za zapobieganie ewentualnym niekorzystnym skutkom ubocznym nowych technologii, takim jak szkodli-wy wpływ na środowisko lub zdrowie ludzi. Do pełnienia tej funkcji przeznaczone są państwowe lub ponadpaństwo-we instytucje regulacyjne, odpowiedzialne za nadzór i kon-trolę innowacji technologicznych. W oparciu o bezstronne i rzetelne ekspertyzy naukowe dokonują one oceny oddzia-ływania określonych rozwiązań technologicznych (nowe substancje chemiczne, składniki żywności, lekarstwa, spo-soby wytwarzania energii elektrycznej itp.) na otoczenie. Te instytucje stanowią „ostatnie sito” przed dopuszczeniem na rynek produktów rozwoju technologicznego.

Za kulisami naukiczyli eksperci w służbie biznesu

dr Piotr Stankiewicz

v

Page 86: OBYWATEL nr 1(48)/2010

86

Między biznesem, polityką a uniwersytetemW ramach społecznych badań nad nauką i  technologią, już w latach 70. zaproponowano alternatywny model, któ-ry można określić mianem niesentymentalnego. Analizu-jąc powiązania między instytucjami naukowymi a agen-dami państwowymi i prywatnymi �rmami, zaczęto wów-czas mówić o nowym modelu nauki, zwanej nauką po-st-akademicką (John Ziman), trans-nauką (Alan Wein-berg) czy nauką post-normalną (Silvio Funtowicz i Jeremy Ravetz).

Sednem niesentymentalnego sposobu myślenia o rozwoju naukowo-technologicznym jest zwrócenie uwagi na gęstość i intensywność wzajemnych powiązań między światem akademii, biznesu i polityki. W efek-cie podważono kluczowe założenia, na których ufundowa-ny był model sentymentalny, zwracając uwagę na fakt, że tym, co nadaje kierunek rozwojowi nauki i technologii, nie jest interes publiczny, lecz prywatne interesy global-nych koncernów z sektora biotechnologicznego, farma-ceutycznego czy energetycznego.

Choć nauka nigdy nie rozwijała się w taki sposób, jak chciałby model sentymentalny, to jednak do lat 40. XX w. uniwersytety i przemysł funkcjonowały w dwóch osobnych światach, prowadząc badania równolegle i stykając się ze so-bą w bardzo niewielkim stopniu. Sytuacja zmieniła się po II wojnie światowej, a współpraca między przemysłem i nauką przybrała gwałtownie na intensywności w la-tach . W ciągu zaledwie dwóch dekad sumy inwesto-wane przez prywatny biznes w badania uniwersyteckie w USA wzrosły z milionów dolarów w roku do ponad , miliarda dolarów w r. W efekcie wkład sponsorów prywatnych w naukę w USA osiągnął poziom 13% �nansowania rządowego.

Za ten boom odpowiada przede wszystkim gwałtowny rozwój biotechnologii. W ramach tej dziedziny badania �nansowane ze środków prywatnych miały udział o 20% wyższy niż w innych sektorach. W latach 80. połowa �rm biotechnologicznych wspierała badania prowadzone na uni-wersytetach. W 1984 r. prywatne �nansowanie rozwoju biotechnologii stanowiło 42% wszystkich wydatków prze-mysłu na rozwój nauki. Nic więc dziwnego, że w efekcie biotechnologia stanowi dziś jedną z najbardziej (jeśli nie najbardziej) sprywatyzowanych dziedzin nauki. W 2000 roku 71% patentów z zakresu biotechnologii rolniczej było w posiadaniu pięciu koncernów rolno-chemicznych: Syn-genta, Aventis CropScience (obecnie stanowi część Bayer CropScience), DuPont, Monsanto, Dow.

Współpraca między przemysłem a nauką wspierana jest przez neoliberalną politykę rządów większości krajów zachodnich. Najlepszym tego przykładem jest Strategia Lizbońska, posługująca się takimi pojęciami, jak „trans-fer technologii”, „projekty wdrożeniowe”, „�rmy typu spin-off ”, „społeczeństwo oparte na wiedzy” czy „innowa-cyjna gospodarka”.

Zbliżenie nauki i przemysłu przy wsparciu państwa musiało zwiększyć ryzyko powstawania konfliktów intere-sów w nauce. Naukowcy stoją często przed koniecznością dokonania wyboru między interesem publicznym a in-teresem prywatnych firm, które finansują ich badania. Najczęstszym obszarem występowania tego typu kon-fliktu interesów są te dziedziny nauki, w których udział sektora prywatnego jest największy: medycyna, energe-tyka, produkcja farmaceutyków i biotechnologie. Inte-resy koncernów produkujących leki, opracowujących nowe technologie medyczne czy wykorzystujących inżynierię ge-netyczną są z pewnością w wielu punktach zbieżne z inte-resem publicznym (walka z chorobami trapiącymi ludzkość, głodem, biedą itp.), lecz częstokroć mogą także stać w opo-zycji wobec dobra wspólnego. Gdy sukces �nansowy spółki zależy od szybkiego opatentowania nowego leku czy pro-duktu biotechnologicznego, interes publiczny, polegający na dokładnym zbadaniu wszystkich ewentualnych skutków ubocznych stosowania danego produktu, może zostać pod-porządkowany interesowi prywatnemu. A współpracujący z przemysłem naukowcy mogą znaleźć się pod presją przeprowadzenia badań w taki sposób, by nie narażać na szwank interesu zleceniodawcy.

Zagrożenie związane z występowaniem w tym obsza-rze kon iktu interesów jest tym poważniejsze, że chodzi przede wszystkim o produkty potencjalnie niebezpieczne dla zdrowia lub nawet życia albo stanowiące zagrożenie dla środowiska. Można znaleźć setki przykładów leków wycofywanych z produkcji po tym, gdy przedwcześnie do-puszczone do obrotu powodowały liczne skutki uboczne (łącznie ze śmiercią pacjentów). Podobne obawy łączą się ze stosowaniem genetycznie mody�kowanych organizmów, których obszary zastosowania rozciągają się od medycyny, przez rolnictwo, aż po produkcję materiałową. Warto rów-nież wspomnieć o burzliwie rozwijającej się nanotechnolo-gii, kolejnej rewolucyjnej technice produkcji, z którą łączą się ogromne ilości obaw i niepewności.

Kon�ikt interesów na styku biznesu i naukiSpójrzmy na kilka faktów pokazujących skalę pozanauko-wych powiązań między biznesem a nauką, prowadzących do sytuacji potencjalnego kon iktu interesów. Takie powiąza-nia mogą przybierać różne formy: od udziału naukowców w ciałach doradczych firm (jako konsultantów lub do-radców) przez wygłaszanie wykładów na zaproszenie, prowadzenie szkoleń, po zasiadanie we władzach spółki, posiadanie jej udziałów czy własność patentu na produkt sprzedawany przez daną firmę. Tego rodzaju formalne po-wiązania z przemysłem biotechnologicznym miało już pod koniec lat 80. aż 31% pracowników naukowych wydziału biologii Instytutu Technologicznego Massachusetts (słyn-ny MIT). Na Uniwersytetach Stanforda i Harvarda było to ok. 20% biotechnologów. Zatrudniona na Harvardzie kadra naukowa związana była z różnymi firmami

Page 87: OBYWATEL nr 1(48)/2010

87

biotechnologicznymi. Jak podsumowuje te wyniki autor przeprowadzonych badań, Sheldon Krimsky, oznaczało to, że naukowcy zatrudnieni przez tę samą uczelnię pracowali często dla firm konkurencyjnych, a to z kolei powodowało, że wymiana informacji między nimi nie była już rzeczą oczywi-stą. Jest bowiem zrozumiałe, że gdy kadra naukowa działa na rzecz czterdziestu trzech różnych spółek, to samoograniczanie się co do komunikowania wyników swojej pracy staje się normą, mającą na celu ochronę własności intelektualnej.

Ten problem dotyczy jednak nie tylko pojedynczych naukowców. Wspierane przez Strategię Lizbońską tworze-nie spółek typu spin-off, wykorzystujących innowacje po-wstające na uniwersytetach, może prowadzić do sytuacji instytucjonalnego konfliktu interesów. Przykładem takiej sy-tuacji może być historia Uniwersytetu Bostońskiego, który utrzymywał bliską współpracę ze spółką farmaceutyczną Seragen, wydzieloną z tej uczelni. Udziały w tej spółce po-siadali zarówno rektor, członkowie władz, pracownicy na-ukowi, jak i sama uczelnia. Jednocześnie Seragen �nanso-wała badania naukowe prowadzone na uniwersytecie.

Można uznać, że sam fakt współpracy między bizne-sem a nauką nie jest niczym zdrożnym, a wręcz przeciwnie – sprzyja rozwojowi nauki i techniki, pomaga lepiej wykorzy-stywać potencjał uniwersytetów. Jak pokazują jednak liczne przykłady, styk nauki i biznesu stanowi wyjątkowo podatny grunt dla rozkwitu kon�iktów interesów. W efekcie wyniki badań prowadzonych przez naukowców częstokroć tracą wiele z przypisywanych im w modelu sentymentalnym cech

niezależności, obiektywizmu, bezstronności, a często nawet gruntownej prawdziwości. Szczególny problem zaczyna się wówczas, gdy badania te stają się podstawą podejmowa-nia decyzji przez organy państwowe, powołane do kontroli i nadzoru ryzykownych technologii.

Zależność polegająca na tym, że uzyskiwane wyni-ki badań w znacznym stopniu zależne są od tego, kto płaci za ich przeprowadzenie, nazwana została efektem sponsora. Proste badania statystyczne uwidaczniają, że fakt sponsorowania badań skorelowany jest w znacz-nym stopniu z uzyskiwaniem stanowiska korzystnego dla przemysłu. Jak podają Deborah Barnes i Lisa Bero, badania publikacji naukowych poświęconych szkodliwo-ści palenia tytoniu wykazały, że w przypadku artykułów pi-sanych przez badaczy sponsorowanych przez przemysł tytonio-wy w dowodzą one nieszkodliwości biernego palenia dla zdrowia, podczas gdy w przypadku autorów pozbawionych kontaktów z firmami tytoniowymi z nich dowodzi szko-dliwości tego samego biernego palenia.

Inny problem związany z prywatnym �nansowaniem badań to kwestia własności ich wyników. Jedna z funda-mentalnych reguł metodologii naukowej, leżąca u podstaw modelu sentymentalnego, mówi o powszechnej własności rezultatów badań. Stają się one w ten sposób dostępne dla innych badaczy, którzy w oparciu o nie mogą prowadzić dalsze dociekania i przyczyniać się do stopniowego – „ce-giełka po cegiełce” – tworzenia gmachu wiedzy naukowej. Prowadzenie badań na zlecenie przemysłu zachwiało tą

tym, co nadaje kierunek rozwojowi nauki i technologii, nie jest interes publiczny, lecz prywatne interesy globalnych koncernów z sektora biotechnologicznego, farmaceutycznego czy energetycznego.

b n a TABER ANDREW BAIN [HTTP://WWW.FLICKR.COM/PEOPLE/ANDREWBAIN/]

Page 88: OBYWATEL nr 1(48)/2010

88

logiką, z jednej strony ze względu na kontrowersje związane z patentami (najbardziej wyraźne w obszarze biotechnologii i patentowania genów), a z drugiej ze względu na ograni-czenie swobody publikowania wyników badań przez prowadzących je uczonych. Wiele wyników badań fi-nansowanych przez przemysł nie zostaje nigdy opubli-kowanych, gdyż nie odpowiadają one oczekiwaniom zleceniodawcy. Jest to możliwe ze względu na fakt, że na-ukowcy pracujący dla przemysłu bardzo często są znacznie ograniczeni w dysponowaniu wynikami badań (jak rów-nież samymi danymi źródłowymi, które bywają utajniane w celu ochrony „tajemnicy handlowej”) i nie mogą samo-dzielnie decydować o ich rozpowszechnianiu.

W ten sposób podważona zostaje również fundamen-talna dla metodologii naukowej zasada intersubiektywnej sprawdzalności wyników. W dużym skrócie, polega ona na tym, że każdy eksperyment powinien być tak skonstru-owany i opisany, aby był możliwy do przeprowadzenia przez innego badacza i w ten sposób poddany wery-fikacji. Staje się to niemożliwe, gdy utajniane są dane źródłowe, a publicznie prezentowane są jedynie (jeśli w ogóle) rezultaty badań. Ich wiarygodność staje w ten sposób pod sporym znakiem zapytania. Często również okazuje się (niestety zazwyczaj dopiero w efekcie śledztwa dziennikarskiego lub procesu sądowego, pozwalającego na odtajnienie dokumentów �rmy), że sam sposób przeprowa-dzenia badań pozostawiał sporo do życzenia.

Co jednak z zasadniczym dla modelu sentymentalnego założeniem wyjątkowej uczciwości uczonych? Może we-wnętrzny kodeks etyczny naukowców stanowi wystarcza-jące zabezpieczenie przed uleganiem kon�iktowi interesów

i zabezpiecza przed poważniejszymi nadużyciami? Na te pytania częściową odpowiedź przynosi ankieta przepro-wadzona przez etyków z Uniwersytetu Stanu Minnesota wśród ponad 7 tys. naukowców, opublikowana w „Nature”. Aż ponad naukowców przyznało się do popełnienia w ciągu ostatnich trzech lat jakiegoś nieetycznego czy-nu. Najczęściej była to zmiana sposobu przeprowadze-nia eksperymentu lub nawet jego wyników ze względu na naciski ze strony podmiotów finansujących badania. Niektórzy rozmyślnie „zapominali” umieścić w publikacji istotne szczegóły dotyczące sposobu przeprowadzenia do-świadczeń. Inni ukrywali dane, które przeczyły uzyskanym poprzednio wynikom.

Jednym ze sposobów neutralizacji kon�iktów intere-sów jest obowiązek ich ujawniania. Taki wymóg wprowa-dziła część amerykańskich uczelni wobec swoich pracowni-ków naukowych. Wymagają one wypełniania oświadczeń o łączących badaczy z �rmami związkach, które mogłyby wpłynąć na rzetelność prowadzonych badań. Chodzi tutaj np. o sytuacje, gdy naukowiec przeprowadza testy klinicz-ne leku produkowanego przez �rmę, w której ma udziały lub z którą jest związany na inny ze wspomnianych sposo-bów. Uzyskanie pozytywnych wyników testów leży w jego interesie, gdyż w ten sposób skorzysta „jego” �rma, z kolei uzyskanie negatywnych wyników może doprowadzić do niedopuszczenia leku na rynek i utraty zainwestowanych funduszy, które w przypadku nowych leków idą w milio-ny dolarów. Często chodzi również o takie „drobiazgi”, jak przyspieszenie badań i skrócenie procedur, by zdążyć uzy-skać patent przed konkurencją. Efektem może być pomi-nięcie pewnych niepokojących sygnałów podczas badania,

b n a

TU

UR

VAN

BA

LEN

[HTT

P://

WW

W.F

LICK

R.CO

M/P

EOPL

E/M

ENEE

RTU

UR/

]

Page 89: OBYWATEL nr 1(48)/2010

89

zbyt krótki czas testowania danej substancji, niewłaściwe dobranie próby badawczej itp.

Regulacje dotyczące kon�iktów interesów wprowadza-ją także czasopisma naukowe (głównie medyczne). Redak-cje wymagają składania przez autorów tekstów oświadczeń dotyczących �nansowania badań, powiązań z �rmami, któ-re mogą być zainteresowane ich wynikami itp. Dodatko-wym zabezpieczeniem jest publikowanie jedynie tych arty-kułów, których autorzy mają zapisane w kontrakcie prawo opublikowania wyników nawet wtedy, gdyby okazały się niekorzystne dla sponsora. Amerykańskie Towarzystwo Medyczne zaleciło nawet w r. redakcjom czaso-pism naukowych odmawianie publikowania wyników badań opłacanych przez przemysł farmaceutyczny.

W ostatnich latach niektóre czasopisma złagodziły jed-nak politykę w zakresie przeciwdziałania kon�iktom intere-sów, ze względu na problemy ze zdobywaniem tekstów do druku. Słynący z radykalnego stanowiska „New England Journal of Medicine”, nie dopuszczający przez wiele lat do druku tekstów autorów znajdujących się w kon�ikcie inte-resów (inne czasopisma wymagały jedynie jego ujawnia-nia), ograniczył w 2002 r. te obostrzenia jedynie do auto-rów posiadających „znaczne” interesy �nansowe w �rmach wytwarzających produkty będące przedmiotem artykułów. Granicę ustalono na poziomie 10 tys. dolarów – teksty au-torów otrzymujących honoraria roczne lub posiadających udziały poniżej tej sumy są dopuszczane do druku. Re-dakcja zmianę swego stanowiska tłumaczyła problemami ze znalezieniem wystarczającej liczby wykwali�kowanych naukowców do pisania artykułów.

Nauka w służbie korporacjiPotencjał, jaki biznes prywatny dostrzegł we współpra-cy z naukowcami, doprowadził do powstania zjawiska, które David Michaels nazywa przemysłem obrony pro-duktów (product defense industry). To specyficzna szara strefa na granicy sektora prywatnego i nauki akade-mickiej, składająca się z firm konsultingowych i agen-cji PR-owych, zatrudniających naukowców lub wręcz tworzonych przez nich, działających na rzecz wytwór-ców lub dystrybutorów produktów potencjalnie niebez-piecznych. Działające w tej stre�e agencje dostarczają ana-liz i opracowań naukowych dowodzących nieszkodliwości danego produktu, które są następnie wykorzystywane jako dowody w trakcie rejestracji nowych leków czy produk-tów biotechnologicznych lub w materiałach reklamowych i promocyjnych. Przedmiotem takich analiz mogą być rów-nież substancje chemiczne, takie jak azbest czy freon. Obie z nich, zanim zostały wycofane z użycia, były przedmio-tem skoordynowanych kampanii (dez)informacyjnych. Na przykład trzy duże amerykańskie koncerny samochodowe zapłaciły w latach 2001-2006 naukowcom pracującym dla

„przemysłu obrony produktów” 23 miliony dolarów za po-moc w zwalczaniu żądań odszkodowawczych pracowni-ków wystawionych na kontakt z azbestem znajdującym się

w hamulcach samochodowych. Najbardziej spektakularną akcją „przemysłu obrony produktów” była rozpoczęta w la-tach 50. i trwająca aż po dziś dzień kampania przemysłu tytoniowego, zwalczającego ograniczenia w sprzedaży i pa-leniu jego wyrobów.

„Przemysł obrony produktów” wykorzystuje szereg strategii PR-owych w celu zdobycia akceptacji dla okre-ślonych wytworów i rozwiania dotyczących ich obaw. Po-cząwszy od prostego kwestionowania szkodliwości (oczy-wiście za pomocą odpowiednich opracowań naukowych), poprzez podtrzymywanie kontrowersji w celu zapobieżenia wypracowaniu niekorzystnego dla �rmy konsensusu, ak-centowanie braku jednoznacznych dowodów szkodliwości, aż po ukrywanie niekorzystnych danych, dezawuowanie przeciwników i wyolbrzymianie rzekomych zalet produktu. Aby jednak móc skutecznie prowadzić takie kampanie, po-trzebny jest szereg instytucji, uzupełniających „zwyczajną” współpracę z naukowcami akademickimi.

Tworzone są na przykład instytuty o charakterze nauko-wo-badawczym, opłacane przez przemysł i dostarczające opracowań naukowych, pozwalających na wsparcie stano-wiska przemysłu w spornych kwestiach. Klasyczną insty-tucją tego typu jest założona w 1954 r. przez przemysł ty-toniowy Tobacco Industry Research Council (TIRC), pro-wadząca badania nakierowane na podważanie tezy o związ-ku między paleniem tytoniu a rakiem. Z TIRC wyłonił się w 1958 r. Tobacco Institute, organizacja lobbystyczna wydająca miesięcznik „Tobacco and Health Report”. Był on rozsyłany do setek tysięcy lekarzy i innych opiniotwór-czych osób m.in. z przemysłu, rządu i mediów. Zajmował się poszukiwaniem przyczyn raka płuc gdzie tylko się da-ło – w hodowaniu ptactwa domowego, wirusach, genach, zanieczyszczeniu powietrza – tylko nie w paleniu papiero-sów. Również �rma Lorillard Tobacco Company wydawała w latach 1963-65 magazyn „Science Fortnightly”, rozsyłany za darmo co dwa tygodnie do 1,4 miliona osób. Jak pod-sumowuje działania tego typu instytucji David Michaels, miliony stron wewnętrznych dokumentów i opracowań prze-mysłu tytoniowego, ujawnione podczas procesów sądowych, pokazują, że przez dekady przemysł ten niestrudzenie zajęty był promowaniem jedynie tych analiz, które po-twierdzały z góry założone tezy oraz zwalczaniem ba-dań konkurencyjnych.

Podobne wykorzystywanie nauki do swoich celów wi-doczne jest w przypadku kampanii prowadzonej przez ame-rykański koncern DuPont. Zatrudnieni w nim naukowcy na początku XX w. wynaleźli chloro�uorowęglowodory (CFC), zwane freonami. Wkrótce koncern stał się najwięk-szym na świecie producentem tych substancji, wykorzysty-wanych w urządzeniach chłodniczych i aerozolach. Gdy w 1974 r. pojawiły się sygnały wskazujące na przyczynianie się freonów do zaniku warstwy ozonowej, DuPont konse-kwentnie zaprzeczał istnieniu związku między dziurą ozo-nową a CFC, choć w międzyczasie pojawiły się dowody i wprowadzane były stopniowe ograniczenia w stosowaniu

Page 90: OBYWATEL nr 1(48)/2010

90

tych substancji. Firma przez ten okres nie ograniczała się jednak do negowania przedstawianych danych naukowych. Wspólnie z  innymi producentami chemikaliów stworzyła pod auspicjami Chemical Manufacturers Association spe-cjalny Fluorocarbon Program Panel (FPP), prowadzący wła-sne badania nad zmniejszaniem się warstwy ozonowej. Do-wodziły one, że problem dziury ozonowej nie jest tak poważ-ny, jak powszechnie sądzono. Jednocześnie DuPont pomógł stworzyć w 1980 r. Alliance for Responsible CFC Policy i do 1986 r. przewodził opozycji wobec planów kontroli CFC.

Poza własnymi instytutami i programami badawczymi, „przemysł obrony produktów” posiada także podporząd-kowane mu czasopisma naukowe. Pozwala to na obejście systemu recenzji artykułów nadsyłanych do druku. Będący tradycyjnym strażnikiem jakości publikowanych tekstów, system recenzji opiera się na zasadzie podwójnej anonimo-wości: autor tekstu nie zna nazwisk osób recenzujących artykuł, zaś recenzujący nie znają tożsamości ani a�liacji autora. Recenzenci wybierani są przez redaktorów czasopi-sma spośród współpracujących z nim naukowców, spraw-dzonych i godnych zaufania, o znacznym dorobku w danej dziedzinie. Takie rozwiązanie ma gwarantować, że przy podejmowaniu decyzji o dopuszczeniu tekstu do druku brane pod uwagę będą jedynie jakość artykułu i rzetelność przeprowadzonych badań.

Pomysł na obejście tego systemu okazał się dość pro-sty: wystarczy stworzyć własne czasopismo z własną siecią współpracujących recenzentów. Ponieważ jednak taki za-bieg narażony jest na łatwą demaskację, zręczniej jest prze-jąć jakieś już istniejące, uznane czasopismo, a następnie wprowadzić do redakcji własnych, zaufanych ludzi, powią-zanych z odpowiednimi recenzentami. Taki zabieg zasto-sował przemysł tytoniowy w stosunku do pisma „Indoor and Built Environment”, które wykorzystywane było do rozpowszechniania poglądu, że zanieczyszczenie powietrza w budynkach nie jest powodowane dymem tytoniowym, lecz wadliwą wentylacją. Można także stworzyć nowe cza-sopismo, wykorzystując do tego pośrednika w postaci np. stowarzyszenia naukowego o poważnie brzmiącej nazwie, tak jak miało to miejsce w przypadku International Society for Regulatory Toxicology and Pharmacology, które wydaje periodyk „Regulatory Toxicology and Pharmacology”. Za-równo stowarzyszenie, jak i jego pismo zdominowane są przez naukowców pracujących dla przemysłu. Całe przedsięwzięcie utrzymywane jest przez firmy z sekto-rów chemicznego, tytoniowego i farmaceutycznego.

Jednak nawet gdy już się dysponuje czasopismem na-ukowym, potrzebne są odpowiednie teksty, najlepiej pocho-dzące z różnych ośrodków. W ten sposób tworzy się wra-żenie dominacji określonego stanowiska wśród uczonych. Ponieważ nie zawsze łatwo jest namówić naukowców do pisania artykułów na zamówienie, agencje PR-owe zaczęły w pewnym momencie stosować metodę znaną z literatury popularnej i wynajmować ghost-writerów. Sami naukowcy proszeni są zaś jedynie (za odpowiednim wynagrodzeniem)

o podpisywanie gotowych artykułów swoim nazwiskiem. „British Journal of Psychiatry” przeanalizował artyku-ły poświęcone antydepresantowi o nazwie Zoloft, pro-dukowanemu przez koncern Pfizer. Przygotowywanie tych artykułów było koordynowane przez agencję Cur-rent Medical Directions, a ich oficjalni autorzy nie mieli nawet dostępu do danych, na których były one oparte. W trakcie procesu sądowego okazało się, że artykuły te pomijały uboczne efekty zażywania Zoloftu, łącznie ze zwiększaniem skłonności samobójczych u przyjmują-cych go pacjentów.

Naukowcy wykorzystywani są w  działaniach PR-owych również jako tzw. kluczowi liderzy opinii publicz-nej (KOLs  – Key Opinion Leaders). Pełnią oni funkcję spin-doktorów dla „przemysłu obrony produktów”. Są to zazwyczaj uczeni o ugruntowanym autorytecie, cieszący się odpowiednim szacunkiem i sławą. Ich zadaniem jest kształtowanie opinii w określonych środowiskach na temat pewnych produktów lub technologii. Mogą to więc być profesorowie medycyny występujący gościnnie na zjazdach lekarzy, profesorowie biotechnologii przemawiający na spo-tkaniach producentów kukurydzy, eksperci wypowiadający się w prasie branżowej, doradcy komisji sejmowych.

Wykorzystywanie KOLs opiera się na zastosowaniu strategii trzeciej strony, polegającej na wkładaniu własnych argumentów w usta trzeciej, niezaangażowanej strony, cie-szącej się znacznym poważaniem i zaufaniem społecznym. Takim liderem opinii publicznej może być nie tylko znany profesor, ale także dziennikarz zajmujący się określoną te-matyką albo ekspert z niezależnego think-tanku. Nie ocze-kuje się od nich bezpośredniego zachwalania konkretnych produktów, bo to mogłoby narazić na szwank ich wiary-godność. Ich zadaniem jest tworzenie odpowiedniego kli-matu, popieranie określonego kierunku, trendu, procedury. Zamiast więc reklamować wprost genetycznie modyfi-kowaną kukurydzę firmy Monsanto, polscy zwolenni-cy GMO mówią ogólnie o pożytkach, jakie przyniesie uprawa roślin genetycznie modyfikowanych. O tym, że jedyną dopuszczoną do uprawy na terenie UE rośliną jest kukurydza linii MON , produkowana właśnie przez Monsanto, przeciętny odbiorca ich przekazu nie musi już wiedzieć.

Liderzy opinii nie muszą być wcale świadomi tego, że działają na rzecz interesów konkretnej �rmy czy branży. Często, by nie zrażać potencjalnych ekspertów, przedsta-wia się im wpierw propozycję przeprowadzenia analizy ja-kiegoś zagadnienia, a następnie przedstawienia wyników na jakimś publicznym spotkaniu: konferencji z udziałem polityków, sympozjum, itp. Znając wcześniejsze zapatry-wania danej osoby na określone zagadnienie i dostarcza-jąc jej dla pewności odpowiednich materiałów do badań, można być pewnym pozytywnego efektu pracy. Nie chodzi przy tym tylko o zdobycie dla siebie odpowiednich eksper-tów. Liderzy opinii, by wywierać odpowiedni efekt ryn-kowy, sami muszą być przekonani o własnej niezależności

Page 91: OBYWATEL nr 1(48)/2010

91

i obiektywizmie przedstawianych opinii. Tylko wtedy mo-gą robić wrażenie wiarygodnych. Dlatego agencje PR-owe często wykorzystują tych samych liderów w działaniach na rzecz różnych �rm, by uniknąć ich zbytniego utożsamiania z jednym określonym podmiotem.

Innym kanałem, poprzez który zdobywa się poparcie dla kontrowersyjnych technologii i produktów, jest eduka-cja. Działania o charakterze PR ukrywane są pod płasz-czykiem akcji edukacyjnych, szkoleń prowadzonych przez „niezależne” stowarzyszenia i instytuty, gazetek kierowanych do uczniów, studentów i nauczycieli. Przy-kładowo, koncern Novartis przekazał tys. dolarów dla Instytutu Biotechnologii w Waszyngtonie na wyda-nie i dystrybucję magazynu studenckiego „Your World: Biotechnology & You”. W Polsce kampanię edukacyj-ną dotyczącą biotechnologii prowadzi Stowarzyszenie GMObiektywnie. Składają się na nią m.in. szkolenia i oferta dla szkół. Polska Federacja Biotechnologii wy-daje bezpłatne kolorowe broszury, takie jak „Biotech-nologia przyjazna dla wszystkich!” oraz „Zielona Bio-technologia. Korzyści i obawy”. Ich autorami są oczy-wiście uznane autorytety naukowe.

Poza wspomnianymi wyżej strategiami, „przemysł obrony produktów” stosuje również PR „oddolny” lub „bez-pośredni” (grassroots campaigns). Polega on na tworzeniu oddolnego poparcia dla interesów korporacji. W tym ce-lu agencje PR wyspecjalizowane w „zmienianiu percepcji społecznej” tworzą �kcyjne stowarzyszenia i organizacje obywatelskie. Agencja PR Burson-Marsteller, zaangażowa-na m.in. w kampanie związane z chorobą szalonych krów (BSE) oraz wyciekiem chemicznym z fabryki Union Car-bide w Bhopalu w Indiach, zasłynęła stworzeniem – kosz-tem 100 mln dolarów – National Smokers Alliance, liczą-cego 3 mln członków, którzy byli następnie wykorzysty-wani w akcjach na rzecz obrony przemysłu tytoniowego przed regulacjami rządowymi. Agencja Burson-Marsteller przejęła w 1999 r. �rmę Direct Impact, zajmującą się „od-dolnym PR-em”. Na początku lat 90. Direct Impact zaj-mowało się m.in. rekrutowaniem mieszkańców Nowego Jorku do kampanii na rzecz stosowania u krów genetycznie zmody�kowanych hormonów wzrostu, produkowanych przez Monsanto.

Eksperci jako lobbyści

„Przemysł obrony produktów” wykorzystuje naukowców nie tylko do kształtowania społecznego odbioru swoich działań i produktów, lecz także do bezpośredniego wpływa-nia na urzędników administracji państwowej, polityków i de-cydentów. Dzieje się to bądź poprzez działalność lobbystycz-ną, prowadzoną przez organizacje branżowe, bądź przez zdobywanie przychylności ekspertów pracujących w klu-czowych miejscach, w których zapadają decyzje dotyczące dopuszczenia na rynek nowych technologii i ich produktów.

I znów najwięcej przykładów można znaleźć w obsza-rze rejestracji leków. Po wycofaniu z rynku (zaledwie rok

po jej wprowadzeniu) pierwszej szczepionki przeciw rotawirusom, okazało się, że w ciałach doradczych ame-rykańskiego Urzędu ds. Żywności i Leków – FDA (któ-ry dopuścił szczepionkę do obrotu) oraz w Centrum Zwalczania i Profilaktyki Chorób (Centers for Dise-ase Control) zasiadali ludzie mający liczne związki z jej producentami. Przynajmniej spośród naukowców odgrywających kluczowe role w badaniach nad cukrzy-cą, prowadzonych przez Narodowe Instytuty Zdrowia (NIH), współpracowało z firmą Warner-Lambert, pro-ducentem leku na cukrzycę o nazwie Rezulin. Został on wycofany z obrotu po tym, gdy okazało się, że powodu-je niewydolność wątroby, prowadzącą nawet do śmierci. W przypadku komitetów doradczych przy Centrum Badań i Oceny Leków (Centre for Drug Evaluation and Rese-arch) przy FDA, rekomendujących do zatwierdzenia nowe leki, ponad połowa pracujących w nich ekspertów miała w 2000 r. powiązania ze spółkami farmaceutycznymi, za-interesowanymi treścią wydawanych opinii.

Również w innych obszarach podlegających regulacji eksperci narażeni są na działanie w warunkach kon�iktu interesów. Gdy w r. dopuszczono do użytku Alar, substancję regulującą wzrost roślin, która według ana-liz Agencji Ochrony Środowiska (EPA) miała wywo-ływać raka, okazało się, że na członków komitetu, który zaakceptował tę substancję, posiadało powiąza-nia z jej producentem. W 1969 r. agencje stanowe i fede-ralne zajmowały się katastrofą ekologiczną, spowodowa-ną ogromnymi wyciekami ropy do kanału Santa Barbara z platform wiertniczych należących do Union Oil Com-pany. W tym okresie przemysł naftowy blisko współpra-cował z uniwersyteckimi ekspertami w dziedzinie geologii, geo�zyki i inżynierii naftowej. Urzędnicy stanowi nie byli w stanie nakłonić lokalnych ekspertów, by zeznawali prze-ciwko Union Oil i trzem innym spółkom naftowym w pro-cesie, gdzie w grę wchodziło odszkodowanie w wysokości pół miliarda dolarów. Według prokuratora generalnego stanu Kalifornia, swój brak chęci do współpracy z wy-miarem sprawiedliwości tłumaczyli tym, iż nie chcieli stracić fundowanych przez przemysł naftowy dotacji oraz umów konsultingowych.

Działalność lobbystyczna prowadzona jest przez organi-zacje, które o�cjalnie stawiają sobie za cel „popularyzowa-nie wiedzy naukowej”, a w praktyce aktywnie lobbują za wprowadzaniem określonych rozwiązań prawnych. Do ich członków należą zarówno naukowcy i określone instytucje naukowe, jak i �rmy prywatne, np. przedstawicielstwa glo-balnych koncernów. Do jednej z największych organizacji tego typu w obszarze biotechnologii należy BIO (Biotech-nology Industry Organization), zrzeszająca ponad tysiąc �rm biotechnologicznych, instytutów naukowych i centrów biotechnologicznych. Centrala BIO mieści się w USA, na innych kontynentach działają „klony” tego stowarzyszenia, np. AusBiotech w Australii, AfricaBio w Afryce, a w Euro-pie – EuropaBio. Warto wspomnieć również o Council for

Page 92: OBYWATEL nr 1(48)/2010

92

Biotechnology Information (CBI). Założona została przez siedem wiodących koncernów biotechnologicznych (Aven-tis CropScience, BASF, Dow Chemicals, DuPont, Monsan-to, Novartis, Zeneca Ag Products) oraz BIO. Sponsoruje m.in. Instytut Biotechnologiczny w Waszyngtonie.

Inna organizacja tego typu to AgBioWorld Foundation, określająca się jako oparta na akademickich korzeniach i wartościach, a założona przez Channapatnę S. Prakasha, profesora genetyki molekularnej. Na jej stronie interne-towej opublikowana jest deklaracja „naukowców popie-rających biotechnologię rolniczą”, podpisana przez ponad 3 tys. osób. Jedna trzecia z nich związana jest z przemysłem (9% z samym Monsanto), jedna trzecia pracuje na uniwer-sytetach, 16% pracuje w prywatnych lub rządowych insty-tucjach badawczych, a pozostałe 14% osób nie deklaruje swej przynależności.

W Polsce do organizacji lobbystycznych należą m.in. Polska Federacja Biotechnologii oraz GBE (Green Biotechnology in Europe). Prezesem PFB jest prof. To-masz Twardowski, często wypowiadający się w mediach jako profesor Polskiej Akademii Nauk. Jest on jedno-cześnie od wielu lat członkiem działającej przy Mini-sterstwie Środowiska Komisji ds. GMO, gdzie również reprezentuje środowisko naukowe.

Konsekwencje kon�iktów interesów w nauceZjawisko kon�iktu interesów w nauce jest o wiele bardziej istotnym problemem, niż mogłoby się z pozoru wydawać. Składa się na to kilka przyczyn. Po pierwsze, dominacja sentymentalnego modelu rozwoju naukowo-technologicz-nego w debacie publicznej nie pozwala na dostrzeżenie roz-miarów kon�iktu interesów na styku nauki, biznesu i po-lityki. Podejrzewanie naukowców o skłonności do ulega-nia przyziemnym pokusom �nansowym ciągle wydaje się czymś niestosownym.

Po drugie, brakuje systemu zarządzania kon�iktami in-teresów w tym obszarze. Ani polskie uczelnie wyższe, ani czasopisma naukowe nie wymagają od współpracujących z nimi naukowców ujawniania kon�iktów interesów, nie posiadają też żadnych systemów ich regulowania. Doty-czy to niestety także pracy dla komisji sejmowych, rządo-wych gremiów doradczych i eksperckich, przygotowywania ekspertyz. Można podejrzewać, że wysunięcie postulatu wprowadzenia jakichkolwiek regulacji dla naukowców współpracujących z biznesem i pełniących funkcje do-radczo-eksperckie napotkałoby – zgodnie z modelem sentymentalnym – na oskarżenia o próby ograniczania

swobody badań naukowych, będącej podstawą postępu naukowego.

Po trzecie wreszcie, wraz z  rozwojem nowych, czę-stokroć ryzykownych technologii, którego skutki trudno przewidzieć, na znaczeniu zyskują państwowe instytucje regulacyjne. Jak widzieliśmy, naukowcy pełnią w nich istot-ną rolę jako eksperci i konsultanci, często pozostając przy tym w sytuacji kon�iktu interesów. Może to prowadzić do wprowadzania na rynek rozwiązań niewystarczająco spraw-dzonych lub wręcz niebezpiecznych.

W szerszym wymiarze należałoby się zastanowić nad kosztami wprowadzania nowych wzorców relacji między nauką i przemysłem, których przykładem jest Strategia Li-zbońska i paradygmat społeczeństwa opartego na wiedzy oraz innowacyjnej gospodarki. Nie kwestionując zalet tych rozwiązań, można zadać pytanie o ryzyko powstawania sytuacji kon�iktu interesów, jakie się z nimi wiąże, oraz o społeczne koszta tego zjawiska.

dr Piotr Stankiewicz

Literatura:

1. Barnes Deborah E. i Lisa A. Bero. 1998. Why review articles on the

health e�ects of passive smoking reach di�erent conclusions. „Jo-

urnal of the American Medical Association”, 279: 1566-1570.

2. Elliot Carl. 2003. Not-So-Public Relations. How the drug industry

is branding itself with bioethics. (http://slate.msn.com/toolbar.

aspx?action=print&id=2092442, ostatni dostęp 20.09.2009).

3. Krimsky Sheldon. 2006. Nauka skorumpowana. O niejasnych

związkach nauki i biznesu, Warszawa: PIW.

4. Michaels David. 2008a. Doubt is their product. How industry’s

assault on science threatens your health, Oxford: Oxford Univ.

Press.

5. Paul, Helena i Ricarda Steinbrecher. 2003. Hungry corporations.

Transnational biotech companies colonise the food chain, Lon-

don: Zed Books.

6. Proctor Robert. 2008. Agnotology. A Missing Term to Describe

the Cultural Production of Ignorance (and Its Study) [w:] Proctor,

Robert i Londa L. Schiebinger (red.): Agnotology. The making

and unmaking of ignorance, Stanford, Calif: Stanford University

Press: 1-33.

7. Proctor Robert N. 1995. Cancer Wars: How Politics Shapes What

We Know and Don’t Know About Cancer, New York: BasicBooks.

Smith Brigitte. 1998. Ethics of Du Pont’s CFC Strategy 1975-1995.

„Journal of Business Ethics”, 17: 557-568.

8. Wadman Meredith. 2005. One in three scientists confesses to ha-

ving sinned. „Nature” Vol. 435 Issue 7043: 718-719.

nie rozdajemy chleba… strona 134

Page 93: OBYWATEL nr 1(48)/2010

93

Jestem już na wizji, nagrywany tą samą kamerą, której zwy-kle używam do rejestrowania emocji innych ludzi. To moja własna kamera. Dzisiaj wyjątkowo, aby dodać komentarz, kieruję ją na siebie.

To, co powiem, stanowić będzie podsumowanie ostat-nich lat mojego życia. Życia szybkiego i szalonego jak całe lata dziewięćdziesiąte i początek nowego wieku w kraju. Ramy społeczne i kulturowe, w których przyszło żyć, dane zostały jako oczywiste. Nasz wybór był pozorny. Te samo-uzasadniające się warunki brzegowe powstały tak natural-nie, jakby wpisane były w pozaziemski porządek świata. Wielu z nas dopiero po czasie zorientowało się, że stały za nimi siły sprawcze. Rozproszone na co dzień. Zjednoczone wtedy, gdy zagrożony stawał się ich zamaskowany, ale wciąż żywy interes. A co z resztą?

Zwykli ludzie – społeczne ze swej natury zwierzęta, smagane batem powszechnej bezduszności, niekompetencji instytucji tzw. państwowych oraz wszechogarniającej bez-karności, zwanej eufemistycznie przez liderów politycznych wolnością – zaczęli działać bez dalszych celów, biorąc pod uwagę jedynie posiadanie dóbr takich, jak np. antena sate-litarna czy kuchenka mikrofalowa. Niestety, kupowanie lub usiłowanie kupowania tych rzeczy, to był jedyny cel. Tak zresztą przedstawiano ludziom sukces związany z pojawie-niem się NIESOWIECKIEGO NIEKOMUNIZMU. Oto więc nastał czas minimalizmu społecznego.

Zwykli obywatele tego państwa żyją jedynie doraźno-ścią. W doraźnych, nieskoordynowanych ruchach, społecz-nie zderzają się, a potem ryczą z nienawiści. Ta nienawiść potężnieje po każdym zderzeniu i nabiera tempa. Oto tem-po, które nie daje już żadnej możliwości uzyskania jakiego-kolwiek porządku w systemie.

Pełności i emergencji tej nienawistnej alienacji oraz ato-mizacji całego stada dodaje i zarazem żeruje na nim ropień grup antyrozwojowych. Siłą swojej struktury i powiązań wszechmocny, psychologią swego cynizmu oraz bezwstyd-nego – i ani wewnętrznie, ani zewnętrznie niepotępianego pasożytnictwa – skuteczny. To cecha, cel i siła grup anty-rozwojowych: żerować na nieporządku, paraliżować wolę porządku, tezauryzować brak porządku.

Twierdzę więc, że w chaosie, który – według głównych ideologów systemu – ma się sam porządkować, są pewne siły, co stoją na straży chaosu. To, o czym powiem, może być dla nich znakiem. Znakiem, że chaos nie jest bezpiecz-ny dla nikogo. Może też być symptomem nowego. Nie dla wielu, ale dla tych, którzy czując w sercu, że to nie cel osta-teczny naszego kraju, mogą spróbować wyzwolić nową ja-kość. Mogą rzeźne pomrukiwania ciżby spróbować uciszyć, a samo stado pokierować ku nowym celom. Wtedy zaś dni pasożytów byłyby policzone. Choć nikłe są szanse, że tak się stanie, trzeba ku nim zwrócić swoje oblicze, bo innych szans już nie ma.

Mam trzydzieści trzy lata. Dziś lubię ryzyko i szyb-kie życie. Może zawsze je lubiłem. Wpisałem się w kształt naszego społeczeństwa może trochę z woli, ale bardziej z musu. Hołduję zasadzie, że cechy indywidualne czło-wieka mogą znaleźć ujście w  dowolnym kształcie spo-łecznym. W tym zacząłem parać się piractwem, w innym mógłbym być rzutkim inwestorem na zagranicznych ryn-kach, skupującym akcje upadających przedsiębiorstw na-szych sąsiadów oraz skarżącym ich rządy za pompowa-nie w owe przedsiębiorstwa publicznych pieniędzy. Ry-zyko to bowiem moje genetyczne przeznaczenie. Lubię konfrontację.

Żyłem z wyprzedzania

Franciszek Wzgórski

Z okazji rocznicy . Czerwca, dla Sisi

Page 94: OBYWATEL nr 1(48)/2010

94

Urodziłem się w rodzinie zamożnej, ale uczciwej. Jej zamożność była efektem pracy rodziców. I wyłącznie pracy, bo jak wiemy, czasy owe bez odpowiedniego wsparcia nie sprzyjały ryzyku oraz inwencji. Chociaż uczciwość ta była na miarę czasów, w których można było działać, tak samo zresztą jak i zamożność, to jednak uczciwości tej niczego bym nie zarzucił. W owych czasach rodzice moi nie zrobili niczego, co kazałoby nam w nowych czasach bać się do-brych zmian. Wręcz przeciwnie. Zgromadziliśmy kapitał, który nie był z nikim powiązany, nie zależał od niczyich decyzji oraz dobrej a obcej woli lub jej braku. Wydawało się więc, że nowe czasy będą dla nas wreszcie szansą, że w końcu bez żadnego wsparcia będziemy mogli zaryzyko-wać, wdrażając w życie naszą rodzinną inwencję. Wierzy-liśmy – a właściwie wierzyli moi rodzice, gdyż ja miałem wtedy kilkanaście lat – że teraz nareszcie ludzie przedsię-biorczy mogą uczciwie, w ramach prawa i z prawną pro-tekcją państwa, pokazać, na co nas, obywateli tego kraju, stać, jeśli państwo – nasze przecież teraz państwo – stworzy warunki prowadzenia działalności gospodarczej i uczciwej rywalizacji.

Rodzice nie tylko w to wierzyli, ale również chcieli tę wizję realizować. Tak wiele przecież mówiono o klasie średniej, o  jej decydującej roli w rozwoju infrastruktury społecznej, w dochodach państwa oraz jego stabilności w czasach światowych zawirowań. Mówiono, że nasza nie-zależność gospodarcza i �nansowa zależy od obywateli, od tego, na ile będą potra�li wykazać, że nie są gorsi od swoich sąsiadów. Na ile będą potra�li sprostać wymogom nowych czasów i nowej gospodarki.

Jak myślę dzisiaj, wielu ludzi tak myślało wtedy. Sądzę, że część z nich była zaangażowana w walkę opozycyjną, ale nie wszyscy. Dla przykładu, moi rodzice jedynie czasami słu-chali zakazanego radia, a niekiedy czytali i pożyczali niele-galne gazety. Słyszeliśmy jednak o sprawach naprawdę strasz-nych, nawet na tamte czasy. Dotykały one ludzi takich jak my.

Czasy miały się jednak zmienić. I ogromny optymizm, który ogarnął początkowo rzesze zwykłych ludzi, ogarnął również moją rodzinę. Rodzice zaczęli więc planować no-we inwestycje, tym razem bez zbytniej spolegliwości wobec urzędów, bacząc jedynie na legalność, tzw. rachunek ekono-miczny i zasadność przedsięwzięcia, a nawet – co powiem – jego zgodność z naszym rodzinnym postrzeganiem moral-ności, które rodzice mi przez lata wpajali.

Deklaracje nowych czasów były tak silne. Oczekiwa-nia rzesz pożądających zmiany wobec sił zmianę tę wywo-łujących – tak wielkie. Nic dziwnego, że rodzice, chcąc sprostać wizji czasów nowych, poszli dalej niż mogli za-kresem własnej zamożności. To był obywatelski obowiązek dla wszystkich tych, którzy chcieli budować nowe państwo. Polskie państwo. Dziadek opowiadał nam kiedyś – byłem konusem – jak budowano port w Gdyni, jak tworzono Cen-tralny Okręg Przemysłowy. Obywatele wtedy nie szczędzili ani pomysłów, ani kapitału dla nowych czasów – naprawdę wolnych – będąc w jakiejś formie ekstazy, radości wynika-jącej z końca niewoli.

My – powiem zbiorowo, czując pokrewieństwo krwi – chcieliśmy tak samo. Nie walczyliśmy szablą, ale chcieli-śmy wzmocnić państwo nasze siłą zaangażowania rodziny w sprawy ekonomiczne. Jej zyskiem cieszyć się i zamieniać go na zysk innych ludzi w tym wolnym kraju. Wzmacniać jego siłę, a tę następnie ekspandować na zewnątrz, na inne kraje, w ramach uczciwej konkurencji.

I na fali tego poczucia oczekiwania rodzice zaczęli działać. Najpierw lokalnie, korzystając z własnego kapitału. Jednak czymś tak ważnym, jeśli wtedy nawet nie najważ-niejszym, było inicjowanie wymiany ekonomicznej z zagra-nicą. Wszak mieliśmy stać się w przyszłości częścią więk-szego organizmu ekonomicznego, europejskiego. O tym organizmie – jak rodzice mówili – myśleliśmy od dawna. Wszak tylko chwilowo – historycznie rzecz biorąc – wyłą-czono nas z Europy. Przedtem i niemal zawsze to my byli-śmy Europą, częścią jej centrum. Nie jej kresami. Kresami nazywaliśmy wschodnie części naszego państwa, które tak gwałtownie umknęły z mapy politycznej, a potem i z naszej społecznej pamięci.

Czasem przewodnik stada musi gnać ku

przepaści szybciej niż stado, aby je

wyprzedzić i zawrócić

od zagłady

b n a

TER

ENCE

T.S

. TA

M [H

TTP:

//W

WW

.FLI

CKR.

COM

/PEO

PLE/

TTST

AM

/]

Page 95: OBYWATEL nr 1(48)/2010

95

Wszystko jednak miało się zmienić. I moi rodzice – żadni przecież ideowcy, zwykli ludzie – mając na uwadze kolejne korzyści i konieczność rozwoju naszej familii, a mo-że i  szerszej społeczności – zaczęli działać. Najpierw nie-śmiało. Później z większą odwagą, a nawet brawurą. In-teres był legalny, ale wymagał kapitału. Więcej niż mieli. Pożyczyli więc z banku, przedstawili – nazywany tak już wówczas – biznesplan. Pan dyrektor – a może już wtedy i prezes – chętnie się zgodził i ekspansja ruszyła. Pamiętam, że interes rozwijał się, a perspektywy były coraz bardziej obiecujące. Ojciec i matka pracowali dniami i nocami, aby spłacić pożyczkę i ustabilizować �rmę. Nie przejmowali się tym, co mówili inni – że za szybko, że za dużo, że nie należy tyle budować i tak szeroko działać, jeśli… jeśli nie ma się pleców. Okazało się, iż mieli rację. Nie tylko men-talność zwykłych ludzi, ale także coś więcej zostało ze sta-rych czasów.

Kiedy zaczęły się problemy, było już za późno. Nie wydano na coś zgody. Przyszedł ktoś z urzędu. Potem za-dzwonił bank. Zaniepokoili się kontrahenci. Dałoby się to jeszcze zmienić – przecież chodziło tylko o jedną, standar-dową w takich wypadkach, decyzję. Nagle jednak lawina problemów zaczęła narastać. Pan prezes-dyrektor nie był już uprzejmy. Przyjechali stanowczy ludzie. Dziesiątki niekonkluzywnych rozpraw w sądzie. Prawnicy, którzy mówią, żeby odpuścić. Ochroniarze, którzy wchodzą na naszą posesję. Potem ostrzeżenia, propozycje – groźby i zachęty, i w końcu bankructwo. Mój ojciec nie dał sobie przejąć �rmy. Chcieli ją wykupić za grosze, a następnie przejąć strumień pieniędzy, który płynąłby w jej kierun-ku. Kim byli oni? Wiecie, niby nikt konkretny, ale kiedy przyszło co do czego, to okazało się, że działali w sposób skoordynowany. Mój ojciec nie był rycerzem, ale nie do-stali nic. Byłem u wujostwa, kiedy spłonęło wszystko. Moi rodzice zginęli. Podobno w pożarze. Na własne życzenie. Pewni ludzie mówili, że to nie tak, że było inaczej. Nie było dowodów. Nie było świadków. To nie był kraj dla uczciwych interesów.

Jedno pamiętam na pewno. Tego człowieka, którego ludzie nas straszyli. Widziałem jego twarz. Tylko raz, ale zapamiętałem ją na zawsze i nic tego, nawet upływ lat, nie zmieni. Niedługo potem robił on podobne interesy w skali całego kraju, a później stał się ważną osobą. Działał w róż-nych branżach, jak każdy rzutki biznesmen. Wiele o nim słyszałem, ale już nigdy więcej osobiście go nie spotkałem. Nie dziwi mnie to bardzo. W latach osiemdziesiątych, jesz-cze przed tzw. zmianą, miał podobno siedem paszportów, a każdy na inne nazwisko.

Teraz wiecie, jakie czasy mnie ukształtowały. Nie miej-cie mi więc za złe tego, czym się zajmuję. Trzeba z cze-goś żyć, a przecież musiałem rozpocząć życie zupełnie na nowo.

Tak, to ja dostarczam te zakazane materiały do tele-wizji. Autorskie nagrania. Zapisy tych wariackich manew-rów drogowych, w których cudem jakimś uciekam przed

nadjeżdżającym autem na wąskiej drodze. Nie przypad-kiem telewizja ma te materiały. Mamy cichą umowę. Zosta-wiam w umówionym miejscu taśmy z pościgów policyjnych oraz możliwych katastrof, których ręką Opatrzności o włos unikam, chociaż nieustannie je prowokuję. Zostawiam ma-teriały i biorę pieniądze. Żyję z wyprzedzania na trzeciego. Oni nie wiedzą, kim jestem. Ja nie zdradzam, skąd nagra-nia pochodzą. Mamy cichą umowę.

W moich nieustannie zmienianych samochodach montuję kamerę. Tę samą kamerę, co dziś. Wychwytu-je ona więcej niż ludzkie oko. Widać potem – klatka po klatce – jak inni obawiają się czołowego zderzenia. Jak ich twarze wyrażają więcej niż zdążyliby pomyśleć. Tak szybko to się dzieje. Chociaż z drugiej strony, dla mnie, najeżdżanie na pędzące z naprzeciwka limuzyny, z dnia na dzień staje się coraz dłuższe. To kwestia czystego przysto-sowania neuronów – jak w każdej robocie. To, co kiedyś trwało psychiczne mikrosekundy, dzisiaj nie jest już nawet chwilą, lecz prawie wiecznością. Jestem w stanie zauważyć strach kierowców. Ich poczucie braku kon troli. Wyrwanie z codziennej rutyny. To im daję. Tak, żyję z wyprzedza-nia na trzeciego na ogromnych prędkościach. Uwielbiam wąskie, zatłoczone drogi, pełne ekskluzywnych limuzyn wyjeżdżających na długi łikend z bogatych aglomeracji, aby hojnie wesprzeć biedotę paroma złotymi w zamian za możność poobcowania z tak modną dziś na salonach przyrodą.

Nie jestem chyba zwyrodnialcem. Mieszczańska mo-ralność moich rodziców okazała się przeszłością, niedosto-sowaniem. Jestem dzieckiem tych szalonych czasów. To one nauczyły mnie nowej moralności. Czerpię z niej cały-mi garściami, ale bez zakłamania – może z drobnym wy-jątkiem. Generalnie nie ukrywam jednak swoich intencji. Jestem skurwysynem, choć moja matka była porządną ko-bietą. Zbyt porządną. Ryzykuję swoim życiem, to pestka. Wiem, że niszczę życie innym ludziom. Nie jestem dobry czy coś z tych rzeczy. Muszę przecież z czegoś żyć. Zresztą polubiłem te nowe czasy. Nawet z ich hipokryzją, ale ja jej nie uskuteczniam.

Wyjątku nie stanowi wyłącznie moja limuzyna. Ta-ka, którą pokochałby zapewne mój ojciec. O nie, nie tylko to we mnie zostało. Jest we mnie coś, co każe mi doko-nać zmiany. Czy będzie to progres? Nie. Powiedziałbym nawet, że regres. Wiem, powiecie, że znudził mi się już ten poziom adrenaliny. Odpowiem: to modne gadanie nowobogackich.

To nie odżyło. To żyło we mnie od lat. Jak co kilka dni, zatankowałem bak do pełna. Wybrałem drogę, taką, na której nie spodziewają się mnie. Nadal przecież potrzeba materiałów do programu, który tak lubicie oglądać. Siada-cie o 22.35 przed swoim plazmowym telewizorem. W pap-ciach i z puszką piwa w dłoni. Udajecie zgorszonych, słu-chając potępiających komentarzy króla populistyki, redak-tora Mariana Olejnika. Czekacie jednak wciąż na coraz to nowsze i nowsze sytuacje i materiały. Nie martwcie się.

Page 96: OBYWATEL nr 1(48)/2010

96

Będziecie je mieli. Wykonam je dla was. Nie zrobię tego dla pieniędzy.

Gdzieś tam, pewien starszy już i nobliwie zapewne wyglądający człowiek wsiada z rodziną do swojej limuzyny. Mają plany. Uciekają od pracy i stresu, ale za kilkadziesiąt minut będziemy się mijać na drodze. Spotka go stres. Nie ucieknie od stresu. Może będę jechał za nim, bo rozpoznam jego długo śledzone auto. Wyprzedzę go, zawrócę kilka ki-lometrów dalej i pobawimy się. Rozpędzę samochód, zoba-czycie mój licznik, przerazicie się prędkością, a potem to, co zwykle. Tak jak to lubicie oglądać w telewizji. Gra nerwów, których już nie mam.

W pędzących dla zwykłych śmiertelników drobinach czasu będę delektował się jego chwilowym strachem i nico-ścią. Jego bezradnością oraz pozorem luksusu i bezpieczeń-stwa jego limuzyny. Gdyby wiedział, co go spotka, dałby mi wszystko za odstąpienie od gry. Nie dysponuje on jed-nak niczym, co by mnie zadowoliło. Poza tym nie może on wiedzieć, co go spotka, bo żyjemy w innych światach. On w szybkich czasach, a ja w wieczności chwili, w którą wszedłem. On w świecie szybkich i rzutkich biznesowych decyzji, a ja w świecie niekończącej się melancholii, smutku i wyrachowania.

Czy jest sprawiedliwość na tym świecie? Mówicie, że nie ma. Czy jest sprawiedliwość na tamtym świecie? Mówi-cie, że nie wiecie. Też tego nie wiem. Nawet jednak licząc na to, że Opatrzność sądzi nas po życiu, wierzę w porządek. Czasem przewodnik stada musi gnać ku przepaści szybciej niż stado, aby je wyprzedzić i zawrócić od zagłady. Czasem potrzebne są wręcz o�ary. Trzeba nawet niekiedy wyelimi-nować tych, co jako fałszywi liderzy, pchają, ciągną stado w przepaść.

I tym razem przyspieszę, pojadę środkiem drogi. I naja-dę jakby na czołowe zderzenie. W okruchach czasu będę patrzył na twarz. Na znaną twarz. Człowieka, którego tele-wizja kupuje ode mnie nagrania. Człowieka, którego twarz pamiętam z dzieciństwa. Twarz człowieka o siedmiu pasz-portach. Będę bawił się jego strachem i przedłużał tę chwi-lę w nieskończoność. Dla niego i dla was będą to ułamki ułamków sekund. Dla mnie wystarczająco długo. Wszak żyłem z wyprzedzania. Po to mam jednak kamerę, żebyście na stop-klatkach mogli stać się chociaż po części mną. Wi-dzieć, że to wartościowe, poważane i wpływowe ciało jest niczym. Marnym prochem. Wyświetlą to, jeśli nie w tej, to w innej telewizji. W sumie zazdroszczę wam trochę możli-wości wracania do tej chwili. Z drugiej jednak strony praw-dziwa celebracja jest niepowtarzalna. Bo jakże inaczej na-zwać sytuację, w której realizuje się ziemska sprawiedliwość? Kiedy już bowiem nawet ja, żyjący z wyprzedzania, prze-stanę panować nad czasem, nasze samochody połączą się w bezkształtną magmę, a nasze dusze połączone szubrawą komitywą wejdą razem do najgłębszej piekielnej otchłani, tam gdzie od dawna czeka na nie ich sprawiedliwe miejsce.

Czy mnie potępicie? Cóż, chyba zrozumiecie. Byłem przecież dzieckiem tych szalonych i szybkich czasów, któ-rych nadejście każą traktować wam jako sukces.

Muszę już włączyć silnik mojego samochodu, aby bez-piecznie dojechać do celu. Przedtem jednak przemontuję kamerę na deskę rozdzielczą, tam gdzie zwykle. A wy weź-cie kolejne piwo z lodówki, żeby się zrelaksować i usiądźcie spokojnie przed swoim plazmowym telewizorem. Moje na-granie będą powtarzać tyle razy, że na pewno tego nie prze-gapicie. Może niektórych z was poruszy ono naprawdę.

Franciszek Wzgórski

polecamy

projekt informacyjny realizowany przez Instytut Spraw Obywatelskich

Page 97: OBYWATEL nr 1(48)/2010

Przyglądając się „najbogatszym z bogatych” – pochodzeniu fortun czy przepaści, jaka dzieli ich dochody od zarobków przeciętnych obywateli – można wyciągnąć wiele praktycz-nych wniosków na temat współczesnego kapitalizmu oraz możliwości uczynienia go bardziej egalitarnym.

Dżentelmeni nie rozmawiają o pieniądzach?

W Wielkiej Brytanii, podobnie jak w Polsce, publiczna dyskusja na temat bogactwa jest utrudniona. Sugestie, że dochody powyżej pewnego pozio-mu są czymś szkodliwym społecznie, czy wręcz niemoralnym, przedsta-wiane są jako wyraz zawiści wobec „tych, którym się udało”. Postulaty niwelowania zbyt dużych rozpiętości dochodowych za pomocą polityki państwa określa się jako populistyczne.

Nie sposób jednak nie zapytać, czy skala sukcesu finansowego super-bogaczy jest odzwierciedleniem ich osobistych talentów oraz rzeczywistego wkładu w pomnażanie ogólnego poziomu dobrobytu (co byłoby zgodne z powszechnym poczuciem sprawiedliwości), jak twierdzą liberałowie, czy może przede wszystkim – możliwości, które daje im uprzywilejowana pozycja społeczna. A jeśli tak, to w jaki sposób ograniczyć powstawanie „niezasłużonych” fortun?

Takich pytań nie boi się Stewart Lansley, autor kilku książek na temat najbogatszych mieszkańców Wysp, a także m.in. opracowania „Do the Super-Rich Matter?” (Czy warto się przejmować super-bogactwem), przy-gotowanego na potrzeby brytyjskiej centrali związkowej Trades Union Congress (TUC).

BI

BLIO

TEKA

KO

NG

RESU

USA

W wydaniu:

Co za dużo, to niezdrowo ................ i

Czy zasiłki rozleniwiają? .................. vi

Pożegnanie państwa opiekuńczego? ............... xiii

Kraj za wielkim miastem .............................. xviii

Hipermarkety a spirala ubóstwa ...... xxiv

O własnych siłach (powietrznych) ............. xxix

Wspieranie gospodarki społecznej – przykład z Francji ............................. xxxiv

Co za dużo, to niezdrowo

Michał Sobczyk

GOSPODARKA SPOŁECZNA

Nr 3

MMIXdodatek ekonomiczny

do kwartalnika „Obywatel”

Page 98: OBYWATEL nr 1(48)/2010

98 GOSPODARKA SPOŁECZNA Nr 3II

Wkoło fortuny

W 1953 r., czyli po zakończeniu Wielkiego Kryzysu i II woj-ny światowej, w Wielkiej Brytanii doliczono się zaledwie 36 milionerów. Jeszcze w latach 60. ogromne majątki były czymś naprawdę rzadko spotykanym. Od początku XX w. zmniejszały się rozpiętości dochodowe, czemu sprzyjała aktywna polityka państwa. Trend odwrócił się pod koniec lat 70. – za rządów Żelaznej Damy.

W ostatnich dwóch dekadach mogliśmy obserwować narodziny warstwy super-bogatych: �nansistów, przedsię-biorców, „emigrantów podatkowych”. Skala ich osobistych dochodów przyprawia o zawrót głowy. Jakiś czas temu Ri-chard Desmond, magnat prasowy, wyznaczył sobie pensję na poziomie… miliona funtów tygodniowo. Z kolei sieć sklepów Arcadia, wykupiona przez Philipa Greena zaledwie trzy lata wcześniej, wypłaciła mu dywidendę w wysokości… 1,2 mld funtów – równowartość rocznych zarobków 54 tys. „statystycznych Brytyjczyków”.

Co więcej, stale rośnie dystans między super-boga-tymi a resztą społeczeństwa. Przeciętne roczne zarobki (uwzględniając premie) szefów stu najpotężniejszych spółek notowanych na londyńskiej giełdzie podwoiły się w ciągu zaledwie pięciu lat, by w r. osiągnąć wysokość , mln funtów. W tym czasie pracownicze pensje rosły pięciokrotnie wolniej.

W 1991 r. najbogatszy 1% mieszkańców Wysp miał 17-procentowy udział w majątku narodowym, w 2002 r. – już 23-procentowy. Jednocześnie udział mniej zamożnej połowy społeczeństwa spadł w nim z 10% w 1986 r. do zaledwie 6% w 2002. Między 2007 a 2008 r. najbogatszy tysiąc Brytyjczyków zwiększył swój stan posiadania o nie-mal 15%. W latach - – za rządów lewicy! – do-chody procenta najlepiej zarabiających wzrosły śred-nio o ,, znacznie powyżej średniej dla całego spo-łeczeństwa (,), przy czym to przecież bogaci ma-ją znacznie większe możliwości ukrywania dochodów. Jednocześnie, poprzeczka dla pragnących znaleźć się na liście dwustu najbogatszych podniosła się z 50 milionów funtów w 1990 r. do 430 mln w 2008 r.

Wzrost skali „super-bogactwa” dobrze pokazuje zesta-wienie aktualnych i dawnych fortun. Gdyby James de Ro-thschild, największy krezus sprzed pół wieku, żył do dziś i zachował swój udział w dobrobycie Wielkiej Brytanii, jego majątek wart byłby 700 milionów funtów. Tymczasem naj-bogatszy obecnie Brytyjczyk, potentat stalowy Lakshmi Mittal, jest „wyceniany” na 27,7 miliarda funtów.

Niecałkiem nowa oligarchia

W gronie super-bogaczy dominują handlujący nierucho-mościami i gruntami (23%) oraz przedstawiciele branży

�nansowo-ubezpieczeniowej (17%). Instytut Studiów Po-datkowych (Institute of Fiscal Studies) podaje, że niemal najlepiej opłacanej , społeczeństwa pracuje w pośrednictwie finansowym. Warto dodać, że w roku podatkowym 2006/7 City wypłaciło sobie 9 miliardów funtów premii, przy czym nie mniej niż po milionie otrzy-mało aż 4,2 tys. osób.

„e Sunday Times”, który prowadzi listę brytyjskich bogaczy, dowodzi, że w tej grupie spada odsetek osób, któ-re swój majątek odziedziczyły – z 40% w 1990. r do 24% w 2008 r. Jednak przedwczesnym byłby wniosek, że wy-nika to z coraz sprawniejszego weryfikowania uzdol-nień przez rynek oraz rosnącej mobilności społecznej. Lansley dowodzi, że większość rzekomych self-made manów, zwłaszcza w gospodarce, pochodzi w istocie z mniej lub bardziej uprzywilejowanych środowisk (w sporcie czy bran-ży rozrywkowej bariery awansu społecznego są tradycyjnie mniejsze): choć nie odziedziczyli majątków, rodzinom za-wdzięczają np. staranną edukację czy znajomości.

Jakiekolwiek by nie było źródło ich majątku, osób, któ-re posiadają co najmniej 10 milionów funtów, jest na Wy-spach już około 5 tys.

Pogoda dla bogaczy

Skąd taki wysyp nababów? Jedną z sił napędowych tego procesu była globalizacja, dzięki której dla rzutkich biz-nesmenów otworzyły się możliwości zarabiania na nowych rynkach. Jednak zdaniem Lansleya, istotniejsze znacze-nie miał polityczno-kulturowy zwrot ery thatcheryzmu. Rządzący konserwatyści głosili wtedy kult indywiduali-zmu oraz pogląd, że problemem powojennej Brytanii był

bna

JASO

N T

HO

RGA

LSEN

[htt

p://

ww

w.�

ickr

.com

/peo

ple/

vodc

ars/

]

Page 99: OBYWATEL nr 1(48)/2010

99GOSPODARKA SPOŁECZNANr 3 III

zanik ducha przedsiębiorczości. Rozluźniono system regu-lacji, m.in. dotyczących banków i ich polityki kredytowej i inwestycyjnej, obniżono opodatkowanie przedsiębiorstw i najlepiej zarabiających. Kolejni premierzy w pełni akcep-towali dogmat o tym, że dynamiczna gospodarka wymaga jak najlepszych warunków dla jej liderów, a związane z tym powiększanie się nierówności jest ceną, jaką warto zapłacić za rozwój ekonomiczny.

Po Wielkim Kryzysie w krajach anglosaskich ugruntował się pogląd, że jedynie pewna skala zróżni-cowania dochodowego jest akceptowalna. Współcześni najbogatsi są nie tylko zamożniejsi niż kiedykolwiek, ale i wydają się nie czuć skrępowania swoim statusem, a opinia publiczna patrzy na nich tyleż z niesmakiem, co podziwem. Odzwierciedlają bowiem marzenia zawarte w konsumpcjonistycznych wzorcach kulturowych.

Ciężko wyłudzone pieniądze

City stara się udowadniać, że niebotyczne zarobki �nansi-stów odzwierciedlają coraz większy wkład branży �nansowej w gospodarkę narodową. W rzeczy samej, sektor usług �-nansowych ma coraz większy udział w brytyjskiej gospodar-ce i jej wzroście, a Londyn staje się �nansową stolicą świata.

Sektor produkcyjnyUsługi �nansowe

Źródło: ONS National Accounts Yearbook

Względne znaczenie sektora �nansowego i sektora produkcyjnego dla gospodarki narodowej Wielkiej Brytanii

Proc

ento

wy

udzi

ał w

Pro

dukc

ie K

rajo

wym

Bru

tto

25

20

15

10

5

0 1996 1998 2000 2002 2004 2006

Tyle, że ten wkład może być złudny. Choćby dlatego, że rozwój tego sektora dławi rozwój innych, „prawdziwych” gałęzi gospodarki. W r. na sektor produkcyjny przypadało , udzielonych na Wyspach kredytów

bankowych, w r. – zaledwie ,. W tym samym okresie analogiczny wskaźnik dla sektora finansowego wzrósł z do .

Co najmniej dyskusyjne jest także wiązanie rosnących pensji wyższej kadry zarządzającej ze wzrostem produktyw-ności czy innowacyjności gospodarki. W 2000 r. typowy szef jednej ze 100 największych brytyjskich spółek giełdo-wych zarabiał 39 razy więcej niż średnia krajowa. Osiem lat później – już 100 razy. Było to jednak wynikiem nie ana-logicznego wzrostu jakości zarządzania, lecz specy�cznych celów, jakie wytyczane są prezesom przez zarządy. Dotyczą one nie tyle oparcia �rm na zdrowych podstawach i skiero-wania ich na ścieżkę stabilnego wzrostu, co osiągania łatwo wymiernych, krótkoterminowych rezultatów, związanych z cenami akcji/udziałem w rynku. Badacze z Manchester Business School wykazali, że w latach - pod-wyżki pensji dla wyższej kadry zarządzającej były nie-współmiernie wysokie w zestawieniu z wszelkimi mia-rami funkcjonowania przedsiębiorstw, jak stopa zysku czy rentowność zaangażowanego kapitału.

Źródłem dochodów najbogatszych nie jest zazwy-czaj ich udział w kreowaniu dobrobytu, lecz specyficzne umiejscowienie w ramach współczesnego kapitalizmu. Przykładem może być trend łączenia i przejmowania �rm. Wynika on często nie z długofalowego rachunku ekono-micznego, lecz jest napędzany pragnieniem prowizji dla akuszerów takich połączeń: szefów �rm oraz ich dorad-ców z City. Efekty fuzji są bardzo różne, ale związanego z tym ryzyka nie ponoszą kadra kierownicza ani doradcy �nansowi.

Innym przypadkiem braku zależności zysków najbo-gatszych od realnych procesów gospodarczych, są fundu-sze hedgingowe. Zajmują się one m.in. handlem akcjami przedsiębiorstw, których wartość rynkową oceniają jako przeszacowaną. Fundusze te sprzedają pożyczone akcje z nadzieją, że będą w stanie za jakiś czas odkupić je po niż-szej cenie, zanim przyjdzie czas ich zwrotu. Innymi słowy, zysk czerpany jest tu z prawidłowego przewidywania trendów giełdowych, a nie z twórczego wkładu w roz-wój gospodarki.

Komu to szkodzi?

Gdy zawodzi argument, że zyski najbogatszych są powiąza-ne z korzyściami ogólnospołecznymi, pojawia się jego słab-sza wersja: wzrost rozwarstwienia nie odbywa się niczyim kosztem. Innymi słowy: bogaci się bogacą, kreując dodat-kowy dobrobyt „z niczego”.

Tymczasem aktualny kryzys �nansowy pokazuje, że duża część aktywności menedżerów instytucji �nansowych polegała w istocie na zrzucaniu ryzyka na innych. Cechą charakterystyczną współczesnego „super-bogactwa” jest nie tylko to, że jego dysponenci w największym

Page 100: OBYWATEL nr 1(48)/2010

100 GOSPODARKA SPOŁECZNA Nr 3IV

stopniu korzystają z owoców koniunktury, ale i to, że w dużej mierze uniezależnili się od dekoniunktury i skutków własnych porażek, których koszty nierzadko ponosi reszta społeczeństwa. O ile Wielki Kryzys spowo-dował bankructwo wielu najbogatszych, współcześni boga-cze wychodzą zwykle bez szwanku, gdy pękają kolejne bań-ki (internetowa, na rynku nieruchomości itp.). Zazwyczaj bowiem podejmują oni ryzyko przy wykorzystaniu cudzych pieniędzy, a do brawurowego inwestowania zachęca ich brak powiązania osobistych zysków z osiąganymi wynikami.

Poza tym, wzrost rozpiętości dochodowych sam w sobie ma niszczący wpływ na społeczeństwo. Dra-matycznie zmniejsza się spójność społeczna – specjaliści alarmują, że nasila się rozróżnienie na bogate i biedne osiedla, miejscowości czy regiony, z czym wiążą się zja-wiska takie jak przestępczość. Lansley przypomina, że według socjologów wzrost nierówności ogranicza mo-bilność społeczną, zmniejszając dostęp mniej zamoż-nych do edukacji, opieki zdrowotnej czy mieszkań.

Świetnym przykładem tego procesu są trendy na bry-tyjskim rynku nieruchomości, powiązane z rosnącymi pre-miami �nansistów z City oraz napływem super-bogatych obcokrajowców, skuszonych korzyściami podatkowymi. Napędzenie spekulacji sprawiło, że podczas pięciolet-niego okresu przed połową r., średnia cena płaco-na za mieszkanie przez osoby nie mające żadnej własnej nieruchomości rosła - razy szybciej niż płace. Wysyp super-bogaczy zmienił też charakter inwestycji i prze-strzeni miejskiej – powstają głównie mieszkania dla do-brze zarabiających, a luksusowe apartamenty wypierają obiekty użyteczności publicznej.

Co robić?

Wiara, że umożliwianie bogatym dalszego bogacenia jest korzystne społecznie, zbankrutowała wraz z neoliberali-zmem. Niestety, rządy są w dużym stopniu zależne od tej grupy, zarówno jako sponsorów kampanii wyborczych, jak i w efekcie okupowania przez nią kluczowych pozycji w gospodarce.

Lansley dowodzi jednak, że istnieje szereg rozwią-zań, których wprowadzenie jest realne z ekonomiczne-go i politycznego punktu widzenia, a które pomogłyby zredukować zagrożenia związane z lekkomyślnym po-stępowaniem sektora finansowego, ograniczyć nadmier-ną kumulację bogactwa oraz zapewnić bardziej sprawie-dliwą jego dystrybucję. A wszystko to bez nadmiernej ingerencji w rynki i bez szkody dla autentycznego kre-owania wartości dodatkowej. Choć większość tych roz-wiązań byłaby najbardziej efektywna, gdyby wprowadzić je na poziomie międzynarodowym (UE), państwo narodowe ma w ich przypadku pełne pole do popisu. Zmiany powin-ny zachodzić w czterech głównych obszarach.

1) Stworzenie systemu regulacji, który wspierałby two-rzenie dobrobytu – zamiast przechwytywania go przez wą-skie grupy.

Biznes wywalczył system dający mu wolną rękę w czasie koniunktury i wsparcie publiczne w okresach kryzysu. Konieczne jest wprowadzenie lepszych standar-dów w dziedzinie księgowości, wzmocnienie procedur związanych z zarządzaniem ryzykiem, przemyślenie roli agencji ratingowych oraz zwiększenie przejrzystości syste-mu �nansowego. Lansley postuluje wzrost stopy rezerw obowiązkowych dla banków inwestycyjnych i innych firm działających na rynku finansowym, przy czym in-stytucje regulacyjne powinny mieć możliwość podwajania lub wręcz potrajania jej w obliczu boomów, by ograniczać skalę udzielanych kredytów.

Większą przejrzystość zapewnić może m.in. rozwój niezależnego systemu certyfikacji produktów finan-sowych, aby było jasne, jakie wiążą się z nimi ryzyka i kto je ponosi. Co więcej, spółki należące do fundu-szy kapitałowych typu private equity, powinny podle-gać ujawnianiu tego samego zakresu informacji, który wymagany jest od spółek giełdowych. Wreszcie, ko-nieczne jest wzmocnienie międzynarodowej kontroli oraz harmonizacja polityk banków centralnych; istotną rolę do odegrania ma Rada Stabilności Finansowej (Financial Stability Board), nowa organizacja odpowiedzialna za sta-bilizację globalnego systemu �nansowego.

2) Powiązanie wynagrodzeń z  efektami ekonomicz-nymi.

Dotychczasowy system zachęcał do ryzykowne-go inwestowania, wręcz je nagradzał, co w ogromnej mierze odpowiada nie tylko za eksplozję indywidual-nej zamożności, ale i za obecny kryzys. Dlatego należy

bna

KA

I [ht

tp://

ww

w.�

ickr

.com

/peo

ple/

kkm

uelle

r/]

Page 101: OBYWATEL nr 1(48)/2010

101GOSPODARKA SPOŁECZNANr 3 V

stworzyć system, w ramach którego odpowiedzialni za ba-łagan ponoszą jego koszty.

Jednym z rozwiązań mogłoby być wprowadzenie zasa-dy, że premie wypłacane są z pewnym opóźnieniem – gdy można już powiedzieć nieco więcej o ostatecznym efekcie danej strategii �nansowej. Noblista Joseph Stiglitz sugeruje, że rozwiązaniem byłoby nie tyle ograniczenie wysoko-ści premii, co wprowadzenie zasady, że otrzymujący je mają udział zarówno w zyskach, jak i w stratach. W tym celu można premie składać na depozycie (np. dziesięcio-letnim) i zmniejszać, jeśli ujawnią się negatywne skutki danych decyzji. Zdaniem Lansleya, konieczne jest także, by Walne Zgromadzenia Akcjonariuszy były bardziej sta-nowcze wobec zarządów, które wprowadzają systemy nad-miernych wynagrodzeń. Przedstawiciele akcjonariuszy powinni wchodzić w skład komisji ds. wynagrodzeń, a przewodzić im powinni niezależni eksperci w zakresie wynagrodzeń w biznesie.

Wreszcie, Komisja Ochrony Konkurencji (Competi-tion Commission) powinna przyjrzeć się opłatom pobiera-nym przez sektor inwestycyjny.

3) Stworzenie sprawiedliwego systemu podatkowego.Brytyjski system podatkowy coraz bardziej faworyzuje

bogatych. Dość powiedzieć, że w 2006 r. 54 miliarderów żyjących na Wyspach i posiadających fortuny o łącznej war-tości 126 miliardów funtów, zapłaciło w sumie zaledwie 14,7 miliona funtów podatków.

%

Rok

20% podatników o najwyższych dochodach20% podatników o najniższych dochodach

Źródło: F. Jones, The E�ects of Taxes and Bene�ts on Household Incomes 2005-6, O�ce for National Statistics, maj 2007, oraz edycje tego opracowania z lat wcześniejszych

Rosnące przywileje podatkowe najbogatszych Brytyjczyków (udział całości płaconych podatków w dochodzie brutto)

1979 1983 1987 1992 2001 2005

41

39

37

35

33

31

29

27

25

Płaca z pracy najemnej jest obecnie opodatkowana dwukrotnie wyżej niż np. zyski ze sprzedaży nieruchomo-ści pod wynajem. System zwolnień z podatku od zysków

kapitałowych, wprowadzony przez laburzystów w 1998 r. jako prorozwojowy, jest powszechnie nadużywany. Tajem-nicę poliszynela stanowi fakt, że przedsiębiorcy z bran-ży private equity płacą od wielomilionowych zysków podatki rzędu . Sektor finansowy, choć jego udział w PKB znacząco wzrasta, ma coraz mniejszy udział w podatkach trafiających do brytyjskiego budżetu – spadł on z , w do , w r. (mowa o podatku od przedsiębiorstw i podatku dochodowym pra-cowników sektora). Gwałtownie nasila się także zjawisko unikania przez najbogatszych podatków, np. za pośrednic-twem tzw. rajów podatkowych.

Wśród rekomendowanych zmian znajdziemy m.in. traktowanie zysków z kapitału jak „normalnego” do-chodu i objęcie ich identyczną stawką podatkową. Przy czym dodatkowo różnicowano by dochody wynikające z przedsiębiorczości od tych „nadzwyczajnych” – taki system umożliwi walkę z ukrywaniem zarobków pod po-stacią zysków z kapitału. Autor pisze też o konieczności bardziej zdecydowanego ścigania omijających podatki oraz zerwania z preferencyjnym traktowaniem boga-czy-obcokrajowców, zwłaszcza mieszkający na Wyspach dłużej niż cztery lata.

Kolejna propozycja to zgłoszony przez Towarzystwo Fabiańskie pomysł progresywnego podatku, który zastępo-wałby podatek spadkowy, a obejmował wszystkie darowi-zny i spadki otrzymane w ciągu życia (przy czym darowizny do pewnej łącznej kwoty byłyby zwolnione z podatku itp.).

4) Zmiana klimatu polityczno-kulturowego.Wiele wskazuje, że kończy się społeczna cierpliwość

wobec systemu tak bardzo faworyzującego wąską grupę. Rząd powinien pójść za ciosem i m.in. zacząć finansować niezależne badania, które pozwoliłyby uchwycić zmia-ny w liczbie bogatych i super-bogatych, rozróżniały po-między tworzeniem dobrobytu a jego zawłaszczaniem, a także analizowały społeczne następstwa postępującej koncentracji bogactwa. Istotne będzie znaczenie gestów, np. publiczne deklaracje liderów politycznych, że z zamoż-nością wiążą się zobowiązania wobec społeczeństwa.

Odwrócenie trendu ku koncentracji kapitału wymagać będzie zdecydowanego politycznego przywództwa. Lan-sley przypomina, że z licznych badań wynika, iż pomimo procesów globalizacji i dezindustrializacji gospodarki, główną przyczyną zróżnicowania poziomów nierówno-ści jest polityka rządów. Trudno sobie wyobrazić lepszy moment na taką dyskusję niż okres kryzysu �nansowego, u którego korzeni leżało tolerowanie nadmiernych, obsce-nicznych wręcz zysków.

Michał Sobczyk

Pełne wersje broszur TUC, w tym omawianą powyżej, znaleźć

można na www.tuc.org.uk/touchstone.

Page 102: OBYWATEL nr 1(48)/2010

102 GOSPODARKA SPOŁECZNA Nr 3VI

Tomasz Wolicki

Czy zasiłki rozleniwiają?

Jednym z zadań nowoczesnego państwa jest redystrybucja dochodu. Dokonuje się ona przez ściąganie podatków oraz transfery socjalne. Oprócz łagodzenia kontrastów docho-dowych, umożliwia to wspomaganie tych obywateli, którzy znaleźli się w gorszej sytuacji życiowej czy zawodowej i na gruncie pierwotnej dystrybucji dochodów (poprzez rynek) nie byliby w stanie uzyskać środków pozwalających na ży-cie w godnych warunkach. Choć idea redystrybucji poza niewielkimi środowiskami skrajnych liberałów nie bu-dzi większych kontrowersji, to już jej skala i poszczegól-ne narzędzia bywają przedmiotem sporu.

Jedną z najczęściej podnoszonych wątpliwości jest to, czy zbyt hojne świadczenia nie wpływają negatyw-nie na poziom zatrudnienia. Mówiąc ściślej: czy relatyw-nie (w stosunku do płac) wysokie świadczenia socjalne nie zniechęcają ludzi do poszukiwania i podejmowania pracy. Szczegółowych analiz na tym polu, popartych empirycz-nymi badaniami porównawczymi różnych typów świad-czeń w poszczególnych krajach, dokonał Lane Kenworthy w raporcie pt. „Government Bene�ts, Inequality, and Em-ployment”. Poddał ocenie związki między wysokością pu-blicznych świadczeń socjalnych a poziomem nierówności i zatrudnienia. Po przedstawieniu tych zależności na przy-kładzie kilku krajów, autor zastanawia się, jaki pakiet

świadczeń, zachowując hojność systemu i jego zdolność do redukowania nierówności, stwarzałby jednocześnie zachęty do podejmowania zatrudnienia.

W studium porównawczym autor oparł się na danych z dwunastu krajów: Australii, Danii, Finlandii, Francji, Holandii, Kanady, Niemiec, Norwegii, Szwecji, Wielkiej Brytanii, Włoch i USA. Szczegółowo omówił też podej-ście do świadczeń socjalnych w socjaldemokratycznych kra-jach skandynawskich (zwłaszcza w Szwecji i Danii) oraz w krajach anglosaskich (w szczególności świadczenie o na-zwie Earned Income Tax Credit, od kilku dekad stosowa-ne w USA).

Rodzaje świadczeń publicznych a poziom zatrudnienia

Jeśli chodzi o wpływ świadczeń socjalnych na poziom nie-równości, zależność ta jest łatwa do przewidzenia. Pokazują to dwa poniższe diagramy:

Jak widać na wykresie 1, w krajach, w których wyższy jest tzw. średni dochód minimalny (a więc tam, gdzie są wyższe świadczenia dla tych, którzy nie mają do-chodu rynkowego lub dochód bardzo niski), nastąpiło

Średni dochód minimalny (average minimum income)

22 32 42

Różn

ica

w w

ysok

ości

wsk

aźni

ka n

ieró

wno

ści G

inie

go 16

09

02

US

GerCan

Asi Nth

UKNor Fin

Den

Swe

Średni dochód minimalny

22 32 42

Różn

ica

w w

ysok

ości

wsk

aźni

ka n

ieró

wno

ści G

inie

go 34

29

24

19

US

Ger

CanAsi

Nth

UK

Nor

Fin DenSwe

1. Zmniejszenie nierówności dochodowych pod wpływem transferów socjalnych

2. Nierówności dochodowe po uwzględnieniu transferów socjalnych oraz odprowadzeniu podatków

Page 103: OBYWATEL nr 1(48)/2010

103GOSPODARKA SPOŁECZNANr 3 VII

większe zmniejszenie nierówności dochodowych pod wpływem transferów (inequality reduction via transfers) mierzone różnicą w tzw. wskaźniku nierówności Giniego dla dochodów przed transferami i podatkami i  tych po transferach (lecz przed odprowadzeniem podatków).

Wykres nr 2 natomiast pokazuje, że w krajach, gdzie dochód minimalny (dzięki transferom socjalnym) jest wy-soki (Szwecja, Finlandia, Dania, Holandia), tam nierów-ności dochodowe po uwzględnieniu transferów i podat-ków, wyrażone wskaźnikiem Giniego, również są mniej-sze niż w krajach o niskim dochodzie minimalnym (jak w USA).

Jeszcze bardziej interesujący jest wpływ transferów na poziom zatrudnienia. W tym celu autor skonstruował wskaźnik o nazwie benefit employment disincentives index (czyli wskaźnik zniechęcenia do zatrudnienia pod wpły-wem świadczeń). Wielkość tego wskaźnika zależna jest od income floor, czyli wysokości minimalnego dochodu (tj. ta-kiego, który otrzymuje na skutek transferów jednostka, gdy jej dochód rynkowy jest równy zero) w stosunku do najniż-szych płac. Tam, gdzie minimalne wynagrodzenie jest nie-wiele wyższe od dochodu płynącego z zasiłku, potencjalnie pójście do pracy będzie postrzegane jako mało opłacalne, a więc benefit employment disincentives index będzie przyj-mował wysoką wartość. Analogicznie, tam, gdzie różnica między wysokością zasiłku a minimalnym wynagrodze-niem będzie duża, tam obywatele powinni być bardziej skłonni do wchodzenia na rynek pracy.

Po zastosowaniu wspomnianego wskaźnika do państw wziętych pod uwagę, wyszło na to, że najwyższy jest on w  krajach skandynawskich i  w  Holandii, zaś najniższy w USA. Pokazuje to wykres 4.

Warto jednak zauważyć, że tak skonstruowany wskaź-nik określa jedynie hipotetyczny wpływ świadczeń na za-trudnienie. Nie zawsze tam, gdzie ów indeks przyjmuje wysoką wartość, faktyczny poziom zatrudnienia jest niski. Dzieje się tak między innymi dlatego, że na skłonność do podejmowania pracy mogą mieć wpływ także inne czynniki, jak np. odpowiednia polityka rynku pracy czy etos produktywności jednostki w danym społeczeń-stwie. Przeanalizujmy kolejne wykresy:

Jak widać na wykresie nr 5, w rzeczywistości nie za-chodzi wyraźny związek między poziomem zatrudnie-nia a tym, jak teoretycznie zasiłki powinny zniechęcać świadczeniobiorców do podejmowania pracy. W krajach o wysokim wskaźniku benefit employment disincentives, sto-pa zatrudnienia jest porównywalna lub niekiedy wyższa (Norwegia, Dania, Szwecja) niż w USA, gdzie ten wskaźnik przyjmuje niższą wartość.

Jeśli z kolei będziemy chcieli doszukać się związku mię-dzy benefit employment disincentives index a zmianą w pozio-mie zatrudnienia (wykres 6) w ciągu ostatnich 30 lat, to za-uważymy, że korelacja ujemna poniekąd występuje, ale nie jest szczególnie znacząca. Poza tym z owej zależności wyła-muje się Holandia, w której nastąpił radykalny wzrost stopy zatrudnienia względem końca lat 70., mimo że zasiłki są tam wysokie względem minimalnego wynagrodzenia za pracę.

Zestawiając wyniki badań nad związkiem między wy-sokością zasiłków a nierównościami dochodowymi oraz wysokością zasiłków a zatrudnieniem, okazuje się, że choć w krajach o szczególnie hojnym „socjalu” (Szwecja czy Dania) faktycznie występują relatywnie niskie nierów-ności dochodowe, to w perspektywie porównawczej nie widać negatywnego wpływu wysokich świadczeń

Dochód minimalny (income �oor)

14 22 30 38

Opł

acal

ność

zar

obko

wan

ia (e

arni

ngs p

ayo�

)

6

5

4

3

2

1

US

Ger

CanAsi

Nth

UKNor

Fin

Den

Swe

4. Wskaźnik zniechęcenia do zatrudnienia pod wpływem świadczeń

3.

-1,5 0 1,5

Den

Swe

Fin

Nor

Nth

Ger

UK

Asi

Can

US

Opłacalność zarobkowania odzwierciedla średni wzrost dochodów (uwzględniających podatki i transfery socjalne) na każdą dodatkową jednostkę dochodu rynkowego

Page 104: OBYWATEL nr 1(48)/2010

104 GOSPODARKA SPOŁECZNA Nr 3VIII

(ani niskiego zróżnicowania dochodowego) na chęć po-dejmowania pracy. Skoro więc nie sam poziom świad-czeń ma znaczenie decydujące, pojawia się przypuszcze-nie, że zasadniczy wpływ na zatrudnienie może mieć również to, jakiego typu świadczenia się stosuje.

Lane Kenworthy wyróżnia kilka rodzajów świadczeń socjalnych (social benefits), uwzględniając kryterium, jakim jest właśnie ich wpływ na zatrudnienie.

1) Pierwsza grupa, zwana w wielu krajach pomocą spo-łeczną (social assistance), to świadczenia dla jednostek lub gospodarstw domowych o niskich zarobkach i innych do-chodach. Zazwyczaj ubiegający się o ten typ świadczeń są poddawani testowi dochodów (means-test). Ich otrzymywa-nie nie jest natomiast uzależnione od wcześniejszego ani ak-tualnego zatrudnienia jednostki. Tego rodzaju świadczenia są adresowane do najuboższych, więc ulegają redukcji lub są odbierane, gdy świadczeniobiorca zostaje zatrudniony lub powiększa swoje przychody. Dlatego też ten typ świadczeń raczej zniechęca do szukania pracy i wpływa negatywnie na poziom zatrudnienia.

2) Na przeciwnym biegunie są tzw. employment-condi-tional earnings subsidies, czyli przysługujące zatrudnionym subsydiowanie zarobków. W pierwszej kolejności świad-czenia te mają tra�ać do jednostek lub rodzin o niskich dochodach, zazwyczaj jednak ich przyznawanie nie opie-ra się na teście dochodów. Świadczenie jest warunkowane zatrudnieniem i rośnie wraz z zarobkami. Po osiągnięciu pewnego poziomu dochodów – przestaje przysługiwać. Ten typ świadczeń, w odróżnieniu od poprzedniego, zachęca do podejmowania pracy.

3) Trzecia grupa to programy ubezpieczeń społecznych, które dają korzyści osobom wprawdzie nie pracującym, ale

takim, które były zatrudnione wcześniej. Przykłady to zasi-łek dla bezrobotnych, renta zdrowotna, świadczenie z tytu-łu wypadku przy pracy czy płatny urlop rodzicielski. Teo-retycznie wpływ tego typu świadczeń na skłonność do po-dejmowania pracy jest dwojaki. Z jednej strony, ponieważ uprawnieni są do nich tylko wcześniej zatrudnieni, stano-wią one zachętę do podejmowania pracy, ale z drugiej stro-ny, możliwość korzystania z nich może sprawiać, że upraw-nione osoby nie podejmą starań o powrót do pracy.

4) Czwarta grupa świadczeń to programy usług pu-blicznych, które tworzą zachęty do pracy. Przykładem może być tu częściowe dotowanie lub pełne �nansowanie ze środ-ków publicznych opieki nad dziećmi, co pozwala dorosłym wejść na rynek pracy i dłużej na nim pozostać.

5) Ostatni wyszczególniony typ świadczeń to transfery i usługi publiczne nie mające bezpośredniego wpływu na poziom zatrudnienia. Przykładem jest szkolnictwo publicz-ne czy publiczna służba zdrowia. Ani posiadanie (bądź nie) zatrudnienia, ani wysokość dochodów nie mają wpływu na możliwość korzystania z tych świadczeń.

W wielu krajach występują oczywiście mieszane stra-tegie, w ramach których stosowane są jednocześnie różne typy świadczeń.

Podejście socjaldemokratyczne

Wprawdzie przykłady empiryczne potwierdzają to w bardzo ograniczonym stopniu, warto być jednak świadomym, że wysokość świadczeń w stosunku do minimalnych zarob-ków może zniechęcać do szukania pracy osoby korzystające

5.

-1,5 0 1,5

Pozi

om z

atru

dnie

nia,

200

0-06

(%)

80

75

70

65

US

Ger

Can

AsiNth

UK

Nor

Fin

Den

Swe

6.

-1,5 0 1,5

Zmia

ny w

poz

iom

ie z

atru

dnie

nia

mię

dzy

okre

sem

200

0-06

a 1

979

r. (%

)

20

10

0

-10

US

Ger

Can

Nth

UK

Nor

Fin

Den

Swe

Wskaźnik zniechęcenia do zatrudnienia pod wpływem świadczeń

Wskaźnik zniechęcenia do zatrudnienia pod wpływem świadczeń

Page 105: OBYWATEL nr 1(48)/2010

105GOSPODARKA SPOŁECZNANr 3 IX

z zasiłków. Zwłaszcza jest to przestroga dla krajów, któ-re w odróżnieniu od państw nordyckich nie mają etosu pracy tak silnie wpisanego w kulturę. Czy jednak sukces w utrzymywaniu wysokiego poziomu zatrudnienia mi-mo hojnego systemu świadczeń socjalnych Skandyna-wowie zawdzięczają tylko sprzyjającym normom kultu-rowym, ukształtowanym dawno temu? Lane Kenworthy pokazuje, że umożliwia to nie tylko kultura i tradycja, ale również przemyślana polityka rynku pracy.

Teoretycznie najprostszym sposobem korzystnego kształtowania benefit employment disincentives index było-by zmniejszanie wysokości zasiłków i/lub zwiększanie pła-cy minimalnej, tak by różnica między nimi była jak naj-większa. Na istotne zwiększanie wysokości minimalnych zarobków nieraz nie jest zdolna (a prawie nigdy nie jest skłonna) przystać strona pracodawcy, którym w przypadku pewnych profesji jest także państwo. Z kolei redukcja wy-sokości świadczeń może spowodować wzrost nierówności dochodowych, co w tym kontekście uderzyłoby szczegól-nie w najuboższych. Czy jest inne wyjście? Nordyckie kraje socjaldemokratyczne pokazują, że tak.

Zgodnie z  wszystkimi danymi ilościowymi, jakie przytacza autor, kraje skandynawskie przez okres kilku ostatnich dekad utrzymały, mimo szczególnie wyso-kiego poziomu wydatków socjalnych, również wysoki poziom zatrudnienia. Przy pomocy jakich instrumentów tego dokonano?

By to wyjaśnić, w tekście posłużono się przykładami Danii i Szwecji, w których to system ubezpieczeń na wypa-dek bezrobocia oraz utraty zdrowia jest najbardziej na świe-cie hojny. Miarą tej hojności jest zarówno odsetek siły ro-boczej, uprawniony do korzystania z programów świadczeń,

jak i przeciętny wskaźnik zastąpienia, obrazujący, jaką część utraconego dochodu świadczenie zastępuje. Warto tu – za autorem – przytoczyć twarde dane.

W latach 80. i 90. uprawnienia do zasiłku dla bezrobot-nych miało ponad 70% populacji badanych społeczeństw. Wskaźnik zastąpienia wynosił 65% w  Danii i  75-80% w Szwecji. Ponad 95% klasy pracującej ma prawo do renty zdrowotnej, dla której wskaźnik zastąpienia wynosi średnio 65% w Danii i 75-85% w Szwecji. Także względnie wyso-kie są świadczenia z pomocy społecznej i zasiłek z tytu-łu niezdolności do pracy. Świadczy o tym choćby dochód na przyzwoitym poziomie w gospodarstwach domowych, które nie uzyskują żadnego dochodu z pracy. Inną wartą wspomnienia cechą tych systemów społecznych jest świad-czenie publicznych usług, np. w zakresie opieki zdrowotnej. Oba kraje przeznaczają na �nansowanie publicznej służby zdrowia większy procent PKB niż pozostałe państwa ujęte w porównaniu.

Pojawia się pytanie, czy poza hojnym systemem świad-czeń socjalnych, państwa te podejmują kroki wspierające zatrudnienie? Okazuje się, że tak. Można wyróżnić trzy współwystępujące czynniki, które się na to składają.

a) Aktywna polityka rynku pracy. Szwecja i Dania od lat realizują na dużą skalę programy służące szkoleniu i przekwali�kowaniu pracowników, pomocy w znalezie-niu zatrudnienia, a także publicznemu zatrudnieniu w celu zwiększenia podaży miejsc pracy.

Jak pokazuje diagram 7, w latach 1979-2001 Szwecja, a na drugim miejscu Dania, wydawały największy spośród wszystkich uwzględnionych państw odsetek PKB na ak-tywną politykę rynku pracy. Przewaga Szwecji tym zakresie jest wyrazista. Osoby, które tracą pracę, mają prawo do

Odsetek osób w wieku 15-64 lata (%)

8. Zatrudnienie w sektorze publicznym

0 5 10 15 20 25

SweDenNorFin

FrGer

ItNth

AsiUK

CanUS

Udział w PKB (%)

7. Wydatki na aktywną politykę rynku pracy

0 0,5 1 1,5 2

SweDen

FinNor

GerNth

Fr

UKCanAsiUS

Page 106: OBYWATEL nr 1(48)/2010

106 GOSPODARKA SPOŁECZNA Nr 3X

bezpłatnych szkoleń w pełnym wymiarze i trwających przez okres od dwóch tygodni do roku. Odpowiednie instytucje rynku pracy pomagają znaleźć zatrudnienie, a jeśli to konieczne, mogą subsydiować zatrudnienie, by zachęcić prywatnych pracodawców lub stworzyć publicz-ne miejsca pracy. Zatrudnienie w sektorze publicznym wy-nosi w tych krajach ponad 20% ogółu zatrudnionych, pod-czas gdy w nieskandynawskich krajach ten wskaźnik zazwy-czaj oscyluje w granicach 10-15% (vide: diagram 8).

b) Czas udzielania i kryteria przyznawania świadczeń. W szwedzkim systemie dominuje „produktywistycz-ny” paradygmat, zgodnie z którym dorosły, zdolny do pracy człowiek, powinien – poza pewnymi wyjątkami – pracować. Presję na to wywiera tamtejsza kultura, ale też sposób, w jaki określa się czas udzielania świadczeń oraz kryteria ich przyznawania. Dla przykładu, by kwa-li�kować się do zasiłku dla bezrobotnych, trzeba wcześniej przepracować przynajmniej rok. Okres, przez który może być udzielane świadczenie, wynosi 5 lat. Tyle samo mniej więcej trwa okres wypłacania zasiłków dla bezrobotnych w Danii. W obu krajach bezrobotni poddawani są w tym czasie rozmaitym szkoleniom i zachętom do jak najszybsze-go podjęcia zatrudnienia.

c) Polityki rynku pracy przyjazne dla kobiet (women--friendly). Kraje skandynawskie przodują we wdrażaniu roz-wiązań ułatwiających kobietom wejście na rynek pracy. Do sztandarowych rozwiązań w tym względzie należą: publicz-na opieka nad dziećmi, wysokopłatny, ale niezbyt długi urlop macierzyński, zatrudnienie w sektorze publicznym, wsparcie dla pracy na pół etatu oraz system podatkowy, za-chęcający do podejmowania zatrudnienia.

Świadczenia uwarunkowane zatrudnieniem – rozwiązanie stosowane w krajach liberalnych

Rozwiązaniem alternatywnym wobec modelu nordyc-kiego, które utrzymywałoby hojne świadczenia i jed-nocześnie nie demotywowało ludzi do pracy, byłoby znaczne podniesienie najniższych płac, tak aby stały się one istotnie wyższe niż zasiłki i dzięki temu opłacałoby się szukać pracy. Autor twierdzi, że nie jest ono popu-larne z tego względu, iż byłoby nieopłacalne dla praco-dawców. Wówczas osoby chcące znaleźć zatrudnienie mogłyby napotkać brak woli zawarcia stosunku pracy ze strony pracodawcy.

Inną alternatywą dla rozwiązań skandynawskich jest subsydiowanie najniższych zarobków przez pań-stwo. Chodzi tu o system świadczeń przysługujących osobom pracującym, które osiągają bardzo niski do-chód. Takie rozwiązania są od lat praktykowane w Wiel-kiej Brytanii pod nazwą Working Tax Credit (WTC) oraz w Stanach Zjednoczonych pod postacią tzw. Earned

Income Tax Credit (EITC). W omawianym raporcie szcze-gólnie dokładnie analizowany jest EITC oraz argumentacja za i przeciw jego wdrażaniu.

EITC wprowadzono w 1975 r. i po wielu mody�ka-cjach przetrwał do dziś. Polega na subsydiowaniu gospo-darstw, w których przynajmniej jedna osoba pracuje i do-chód z tej pracy sytuuje się poniżej określonego poziomu. Są to zwykle niskopłatne prace, nie wymagające wysokich kwali�kacji i umiejętności. W odróżnieniu od pozostałych typów świadczeń, których liczba użytkowników od poło-wy lat 90. zmalała, z EITC wciąż korzysta duży odsetek Amerykanów – w przybliżeniu osób w wieku pro-dukcyjnym. Dzieje się tak za sprawą wzrostu zatrudnie-nia (także dzięki temu systemowi) oraz dzięki zwiększeniu w 1993 r. zakresu uprawnionych do otrzymywania EITC.

Za efektywnością tego systemu mają przemawiać na-stępujące argumenty:

1) EITC tra�a bezpośrednio do pracowników i ich ro-dzin. Część badaczy wskazuje, że system taki jest bardziej efektywny niż wypłacanie subsydium nie bezpośrednio pracownikowi, lecz pracodawcy, a także bardziej skuteczny niż ustalanie płacy minimalnej. Ponadto takie świadczenie przysługuje nie tyle jednostce, co gospodarstwu domowe-mu, a w założeniu to właśnie gospodarstwo domowe jest komórką społeczną, do której ma być adresowana pomoc.

2) Badania wskazują, że EITC sprzyja partycypacji na rynku pracy, prowadząc do wzrostu ogólnego poziomu zatrudnienia.

3) EITC jest stosunkowo niedrogi, jeśli chodzi o koszty administracyjne. Cechują go znacznie mniejsze koszty biu-rokratycznej obsługi niż pozostałe programy realizowane w USA, jak AFDC-TANF czy Food Stamps.

4) EITC jest realizowany poprzez system podatkowy, dzięki czemu świadczeniobiorcy unikają stygmatyzacji, ja-kiej doświadczają osoby udające się do urzędu z wnioskiem o udzielenie im pomocy społecznej.

Mimo tych zalet, autor przytacza również szereg ar-gumentów, które nakazują sceptycyzm wobec czynienia z systemu EITC centralnego instrumentu walki z ubó-stwem i niskim poziomem zatrudnienia. Zwłaszcza w takiej formule, w jakiej działa to obecnie. Oto kilka najważniejszych zastrzeżeń.

Pierwsze dotyczy wpływu EITC na wewnętrzną struk-turę rynku pracy. Publiczne subsydiowanie niskopłatnych prac może wiązać się z rezygnacją pracodawców ze zwięk-szania produktywności. Ogranicza również motywację dla jednostek wykonujących niskopłatne zajęcia, by podnosiły umiejętności w celu awansu na drabinie zarobków. W bar-dziej fundamentalnym sensie, oznacza po prostu akcepta-cję i wsparcie dla segmentów gospodarki o niskich pła-cach. Niektórzy oceniają to podejście jako niesłuszne, gdyż według nich powinno się raczej dążyć do poprawy warun-ków zatrudnienia i sprawiać, by stopniowo coraz większy

Page 107: OBYWATEL nr 1(48)/2010

107GOSPODARKA SPOŁECZNANr 3 XI

był udział zatrudnienia w segmentach bardzo produktyw-nych, gdzie dominują względnie dobrze płatne miejsca pra-cy dla osób o względnie wysokich kwali�kacjach.

Sam autor jest sceptyczny względem tego ostatniego przekonania. Zauważa, że wraz ze wzrostem dostatku spo-łeczeństw rośnie zapotrzebowanie konsumpcyjne oraz za-potrzebowanie na różne osobiste usługi: ludzie chcą, by ktoś pomógł im opiekować się dziećmi, przygotowywać posiłki, prowadzić dom, prać ubrania itp. Większość prac w tym obszarze jest mało produktywna i nie wymaga szcze-gólnych umiejętności. Czy powinniśmy zredukować liczbę tego typu prac? Czy może powinniśmy raczej zapewnić ludziom je wykonującym bardziej godziwe warunki i płace? Autor, moim zdaniem słusznie, przychyla się ku drugiej opcji.

Inne poważne zastrzeżenie wobec systemu EITC jest takie, że umożliwia on pracodawcom utrzymywa-nie płac na sztucznie niskim poziomie lub nawet obni-żanie ich. Jak dotąd sprawa nie jest wystarczająco dobrze zbadana. Przed 1993 r. EITC był na tyle niski, że miał zapewne niewielki wpływ na wysokość płac. Po tej dacie wysokość świadczenia została podwojona względem po-przednich dwóch dekad. Jednocześnie w drugiej połowie lat 90. płace w dolnym segmencie drabiny płac istotnie wzrosły, ale można to tłumaczyć boomem gospodarczym, jaki miał miejsce w USA w tym czasie. Czy gdyby nie owa koniunktura, płace również by rosły, czy może EITC jed-nak zatrzymałby ich wzrost?

Trzecie zastrzeżenie mówi o tym, że świadczenia te mogą stanowić zbyt duży koszt dla budżetu, zwłaszcza wo-bec nowych wyzwań związanych ze starzeniem się społe-czeństw. Gdy coraz większe będą koszty związane z wypła-caniem emerytur, świadczeniami zdrowotnymi i opiekuń-czymi, EITC mógłby stanowić niepotrzebne obciążenie

budżetowe (tym bardziej, że zamiast państwa koszty pracy w większym stopniu ponosiłby pracodawca). Autor tekstu jest jednak optymistą w kwestii obciążeń dla budżetu wynikających ze stosowania EITC. Po pierwsze dlate-go, że świadczenia te są w ostatecznym rozrachunku tańsze dla państwa niż wypłacanie pełnych zasiłków. Po drugie, uprawnieni do EITC są zarazem płatnika-mi podatków. Po trzecie, ci, którzy zdobędą pracę zy-skując uprawnienia do EITC, uzyskają jednocześnie doświadczenie zawodowe, i być może także podniosą swoje umiejętności i kwalifikacje. Po czwarte, EITC poprzez sprzyjanie zatrudnieniu, zmniejsza liczbę go-spodarstw pozbawionych jakiegokolwiek dochodu.

Dlaczego EITC nie upowszechnił się w Europie?

Idąc tropem autora raportu, można uznać, że system świad-czeń EITC broni się pod pewnymi względami. Czy jednak mógłby stać się skutecznym i społecznie akceptowanym instrumentem socjalnym w krajach skandynawskich i/lub krajach Europy kontynentalnej?

W zasadzie tylko trzy kraje europejskie – Francja, Holandia i Finlandia – zastosowały w pewnym, bardzo ograniczonym zakresie system nieco zbliżony do ame-rykańskiego EITC. W każdym z tych trzech przypadków świadczenie takie jest bardzo niskie. We Francji wynosi ono poniżej 3% średniego wynagrodzenia w sferze produkcji, w Finlandii mniej niż 2%, a w Holandii mniej niż 1%. Dla porównania, EITC stanowi w USA od około 13% do 35% średniej płacy. Zamiast tego wymienione kraje wprowadzi-ły zmniejszenie lub likwidację podatku dochodowego dla osób o niskich dochodach. Pojawia się pytanie, dlaczego systemy zbliżone do EITC nie znajdują poparcia w kra-jach europejskich?

Lane Kenworthy wskazuje kilka przyczyn. Po pierwsze, w krajach europejskich (zwłaszcza w „starej” Unii) podatki są stosunkowo wysokie, a w USA niskie. Dlatego zwolnie-nia i ulgi podatkowe mogą być dla ludzi korzystających z nich w UE dużą pomocą materialną, na co system podat-kowy w USA nie mógłby sobie pozwolić. Po drugie, wiele partii politycznych, związków zawodowych i duża część obywateli nie jest zainteresowanych powielaniem wzorca amerykańskiego, zwłaszcza w kontekście rozległego seg-mentu prac z bardzo niskimi wynagrodzeniami. Po trze-cie – rozbudowa niskopłacowego segmentu rynku pracy oznaczałaby wzrost nierówności dochodów. A w Europie na wysokość minimalnych zarobków mają wpływ nie tylko państwo i pracodawcy, ale także związki zawodowe. Te zaś są tradycyjnie niechętnie rozwiązaniom prowadzącym do rozwarstwienia dochodowego klasy pracującej, a tym bar-dziej drastycznego spadku dochodów wśród pracowników na najniższym szczeblu.

Page 108: OBYWATEL nr 1(48)/2010

108 GOSPODARKA SPOŁECZNA Nr 3XII

Można więc zauważyć, że system EITC i jemu po-krewne mają szanse powodzenia raczej w ściśle określo-nym kontekście ustrojowym. Warto na koniec przytoczyć za autorem raportu diagnozę Stefano Scarpetty, który dzieli państwa pod interesującym nas kątem na dwa typy:

1) Pierwsze to takie, w których tradycji instytucjonal-no-społecznej mieszczą się jednocześnie niskie podatki, ni-skie świadczenia i niskie płace minimalne. Tam podstawo-wym problemem jest zachęcenie ludzi do pracy i zadbanie o wzrost wynagrodzeń dla zawodów obecnie słabo opła-canych. W tych warunkach sensowne wydaje się położe-nie nacisku na świadczenia dla już pracujących (in-work benefits).

2) W drugiej grupie państw (np. kraje skandynawskie), dla odmiany, bardziej typowe są wysokie podatki, wyso-kie świadczenia i  stosunkowo wysokie płace minimalne. W tych warunkach wysiłki polityki społecznej powinny się skoncentrować na subsydiowaniu zarobków i zachęcaniu do tworzenia miejsc pracy dla słabo wykwali�kowanych lub niedoświadczonych pracowników.

Podsumowanie

Z omawianego raportu Lane’a Kenworthy’ego wynika kilka wniosków, które warto wziąć sobie do serca, myśląc o na-szym rodzimym systemie �nansów publicznych i polityce społecznej.

Hojne świadczenia socjalne są ważnym aspektem efektywnej redystrybucji, dzięki której można osią-gnąć zmniejszenie nierówności dochodowych w  społe-czeństwie. W pierwszych fazach rozwoju w państwach

zachodnich głównym ograniczeniem była trudność w  przekonaniu obywateli do zwiększonych obciążeń �skalnych. Na obecnym etapie takie obciążenia stają się coraz bardziej zrozumiałą koniecznością, choćby ze względu na starzenie się społeczeństwa i przyzwyczajenie do wysokiego standardu życia. Wobec tych konieczności, niezbędne wydaje się wspieranie zatrudnienia dającego godziwe warunki życia, tak by można było �nansować wysokie, acz niezbędne obciążenia budżetowe, a  także zmniejszać odsetek osób, których byt opiera się wyłącz-nie na transferach socjalnych od tych, którzy na to pra-cują. Lane Kenworthy analizuje sposoby, na jakie system świadczeń może wpływać na poziom zatrudnienia i mo-tywacje ludzi do podejmowania pracy.

Stwierdza on, że pakiet świadczeń prowadzący do niskiego poziomu nierówności i wysokiego poziomu zatrudnienia może użytecznie obejmować zarówno rozwiązania praktykowane od kilku dekad w krajach skandynawskich, a szczególnie w Szwecji i Danii, jak również uzależnione od zatrudnienia subsydiowanie niskich dochodów (powszechne w krajach anglosa-skich). Wydaje się, że to dobra wskazówka dla Polski – kraju, który rozwijał się w innych okolicznościach za-równo niż USA, jak i Szwecja, i wobec tego powinien przemyśleć kombinację różnych systemów świadczeń społecznych.

Tomasz Wolicki

Omawiany raport znaleźć można na stronie

www.lisproject.org

wiem, jaka jest strategia �rmywiem, czy przedsiębiorstwo nie kuleje �nasowowiem, czy nie planują zwolnień grupowych

wiem – jestem w radzie pracowników

b V

ASE

PET

ROVS

KI

POLECAMY

Centrum wspierania rad pracownikó[email protected] 042/ 630 17 49

wszechstronna pomoc dla radProjekt jest realizowany przy wsparciu udzielonym przez Islandię, Liechtenstein i Norwegię ze środków Mechanizmu Finansowego Europejskiego Obszaru Gospodarczego oraz Norweskiego Mechanizmu Finansowego oraz budżetu Rzeczypospolitej Polskiej w ramach Funduszu dla Organizacji Pozarządowych.

Page 109: OBYWATEL nr 1(48)/2010

109GOSPODARKA SPOŁECZNANr 3 XIII

Pożegnanie państwa opiekuńczego?

dr hab. Ryszard Szarfenberg

Często słyszymy, że globalne procesy wymusi-ły porzucenie modelu państwa opiekuńczego. A może jedynie zmienia się ono, pozostając nadal tym, czym miało być w zamyśle swoich twórców? Jak te zmiany interpretować?

Zaangażowanie państwa w sprawy zdrowia, edukacji czy zabezpieczenia w razie czasowej lub trwałej niezdolno-ści do pracy, zostało uznane za wyznacznik nowoczesnej polityki społecznej. Późny wiek XIX i większość wieku XX charakteryzuje rozwój tego rodzaju interwencji w stosunki gospodarcze i społeczne. Pomijając inne uzasadnienia, glo-balny i regionalny ruch na rzecz społecznych i socjalnych praw człowieka owocuje licznymi międzynarodowymi de-klaracjami, paktami i konwencjami z tego zakresu, poczy-nając od kilku artykułów w Powszechnej Deklaracji Praw Człowieka.

W latach 80. na Zachodzie bardzo popularny stał się temat kryzysu takiego modelu państwa lub osiągnięcia przez nie granic wzrostu. Po roku 1989 r. zagadnienia re-formowania państwowej polityki społecznej stają się coraz bardziej istotne także w państwach postkomunistycznych oraz – wraz ze wzrostem zamożności społeczeństw – w kra-jach spoza grupy najbogatszych i transformujących się. Czy z tego wszystkiego wynika, że w skali świata żegnamy się z państwem opiekuńczym?

Na czym polega opiekuńczość państwa?

Z ideą i praktyką państwa opiekuńczego wiąże się wiele nie-porozumień. Samo określenie pochodzi z Wielkiej Brytanii (welfare state), gdzie zostało spopularyzowane we wczesnych latach 40. jako odpowiedź na niemieckie państwo wojenne (warfare state). Nowy kształt brytyjskiej polityki społecznej został nadany dzięki współpracy międzypartyjnej w pierw-szych latach po II wojnie światowej.

To jednak w Prusach, a potem w zjednoczonych Niem-czech rozwijały się pierwsze zalążki nowoczesnych rozwią-zań socjalnych, utożsamiane przede wszystkim z ubezpie-czeniami społecznymi (lata 80. XIX w.). Stamtąd też do języka polskiego tra�ł termin „polityka socjalna” (Social-politik, Sozialpolitik). W ujęciu przynajmniej części pol-skich badaczy z lat 30. zdominowana była ona przez funk-cje ochronne prawa pracy. Próbowano jednak rozszerzać jej

zakres na politykę w sprawach ludnościowych, włączając w to kwestię kobiecą i regulowanie przyrostu ludności oraz nędzę, alkoholizm i prostytucję (polityka populacyjno-spo-łeczna w ujęciu Zo�i Daszyńskiej-Golińskiej).

Idea państwa opiekuńczego pojawia się więc już po tym, jak rzeczywiste państwa rozwinęły główny nurt nowoczesnej polityki społecznej, czyli państwo-we i obowiązkowe ubezpieczenia od typowych ryzyk socjalnych (np. choroba, inwalidztwo, starość, bezrobo-cie). Do tego należy dodać co najmniej rozwój prawa pracy, publicznej i bezpłatnej opieki medycznej, oświaty (z cza-sem także ponadpodstawowej) oraz usług zatrudnienio-wych (pośrednictwo i doradztwo zawodowe), a także no-woczesnej pomocy i opieki społecznej, opartej na idei pełni praw obywatelskich. Te rozwiązania sprawiły, że tradycyj-na, uznaniowa i wykluczająca pomoc dla ubogich, organi-zowana przez gminę lub para�ę, zeszła na dalszy plan i jej znaczenie zasadniczo się zmniejszyło. Niekiedy cały ten proces interpretuje się w kategoriach upaństwowienia tego, co w mniejszym lub większym zakresie rozwijane było nie-zależnie od państwa, np. kasy związkowe, ubezpieczenia wzajemne, profesjonalizujące się organizacje dobroczynne.

Należy przy tym pamiętać, że państwo ma zwykle wie-lopoziomową strukturę. W Polsce, licząc od najmniejszych i podstawowych jednostek terytorialnych, mamy gminy, powiaty i województwa. Ta struktura umożliwia rozdzie-lenie kompetencji w zakresie polityki społecznej pomiędzy różne poziomy władz i administracji publicznych. Kiedy mowa o państwowej opiekuńczości, widzieć powinni-śmy cały ten system, łącznie z samorządem. W zależno-ści od ustroju terytorialnego, samorząd może być mniej lub bardziej niezależny od władz i administracji wyższych po-ziomów, co znaczy, że poziom opiekuńczości może być sil-nie zróżnicowany wewnątrz państwa, a nie to, że jej w ogóle nie ma. Nie należy więc utożsamiać państwa opiekuńczego wyłącznie z władzą centralną i administracją rządową.

Typowa polityka gospodarcza znajduje się poza zakre-sem znaczeniowym pojęcia państwa opiekuńczego. Z róż-nych względów można jednak podważać takie podejście. Nacisk na zapobieganie problemom społecznym, które generuje masowe bezrobocie, musi odwoływać się do instrumentów polityki gospodarczej. Natomiast pozo-stawienie w centrum uwagi państwa opiekuńczego tyl-ko tych oby wa teli, którym ono bezpośrednio poma-ga, może sprawić, że cała reszta będzie je traktować ja-ko zbędne i szkodliwe obciążenie. Jeżeli gospodarkę

Page 110: OBYWATEL nr 1(48)/2010

110 GOSPODARKA SPOŁECZNA Nr 3XIV

przeciwstawi się polityce społecznej, zawsze ta pierwsza zostanie uznana za ważniejszą1.

W pułapkę pozostawienia polityki gospodarczej poza uwagą prowadzą nas już decyzje translacyjne w sprawie wyrażenia welfare state, odwołujące się do opieki i opiekuń-czości. Tymczasem w języku angielskim welfare oznacza przede wszystkim dobrobyt (opieka to care). W konsekwen-cji, państwo dobrobytu powinno być traktowane jako po-jęcie o szerszym zakresie znaczeniowym niż państwo opie-kuńcze. Mieściłaby się w nim zarówno egalitarna polityka gospodarcza, jak i polityka społeczna.

Kontrowersje wokół państwowej opiekuńczości

Państwo jako takie ma dwie grupy tradycyjnych wrogów – skrajnych liberałów ekonomicznych, w rodzaju Friedricha von Hayeka czy Miltona Friedmana, lub �lozo�cznych, np. wczesnego Roberta Nozicka, oraz z lewej strony – anarchi-stów, anarchosyndykalistów, ale też marksowskich komuni-stów, czyli radykalnych krytyków państwa burżuazyjnego czy kapitalistycznego, wierzących w obumieranie państwa po rewolucji proletariackiej (czemu doświadczenia realne-go socjalizmu wyraźnie zaprzeczyły). Czasem te dwa obozy zbliża do siebie radykalny antyetatyzm; tak jest w przypad-ku anarchokapitalizmu.

W Polsce wrogowie państwa mieli duże pole do popi-su przed 1918 r. i po 1989 r. W pierwszym przypadku ze względu na ruch narodowowyzwoleńczy skierowany prze-ciwko państwom zaborczym. W drugim zaś dlatego, że ustrój PRL był bardzo przechylony ku biegunowi etaty-stycznemu i z tego powodu miał wiele słabych punktów. We wczesnych latach . w otoczeniu zewnętrznym pa-nowała wiara w demokrację i wolny rynek, co sprzyjało radykalnym reformom gospodarczym i politycznym.

Poza liberalizmem ekonomicznym, którego sym-bolem stał się prof. Leszek Balcerowicz, nabrała siły radykalna wiara w możliwości społeczeństwa obywa-telskiego. Prowadziło to do antyetatystycznych sojuszy między liberalnymi ekonomistami i mniej lub bardziej radykalnymi społecznikami. Jednym z przykładów tego rodzaju była debata na temat ubóstwa w TVN24, zorga-nizowana przez Forum Obywatelskiego Rozwoju Leszka Balcerowicza. O problemie biedy rozmawiali liberalni eko-nomiści (Ryszard Petru i prof. Jan Winiecki) oraz lider-ka katolickiej organizacji charytatywnej Wspólnota Chleb Życia (Małgorzata Chmielewska), rola socjolożki badającej bezpośrednio te problemy (prof. Elżbieta Tarkowska) była w tej dyskusji marginalna.

Tradycyjnie za rozwijaniem państwa dobrobytu  – a w nim państwa opiekuńczego – w ramach ustrojów de-mokratycznych, byli socjalliberałowie i socjaldemokraci. Za najbardziej rozwinięte państwa opiekuńcze uznaje się nadal

Szwecję i Norwegię, gdzie przez wiele dekad rządziły wy-łącznie partie socjaldemokratyczne. Z kolei rozwój komu-nistycznego państwa opiekuńczego był wolniejszy, ale po-dobny do tego, który miał miejsce na Zachodzie, np. roz-szerzano zakres podmiotowy i przedmiotowy ubezpieczeń społecznych, szkolnictwo i ochrona zdrowia były bezpłatne, praca socjalna podlegała procesowi profesjonalizacji. Głów-na różnica polegała na programach gospodarczych państwa dobrobytu, których podstawą w realnym socjalizmie było centralne planowanie i upaństwowiona gospodarka.

W perspektywie rewolucyjnego socjalizmu można by-ło spotkać argumentację, że państwo opiekuńcze jest prze-szkodą dla rozwoju społecznego, a nie osiągnięciem cywili-zacyjnym. W taki też sposób interpretowano wspomniane reformy niemieckie – po zakazie działalności socjalistycznej wprowadza się państwowe ubezpieczenia społeczne, które mają sprawić, że klasa robotnicza będzie bardziej lojalna wobec państwa kapitalistycznego i mniej chętna do popie-rania radykalnych ruchów rewolucyjnych.

Za czasów PRL wśród o�cjalnych analityków burżu-azyjnego państwa opiekuńczego również przeważały opi-nie krytyczne2. Dla tych, którzy mieli nadzieję, że nowy ustrój będzie w sposób oczywisty miał przewagę nad libe-ralnym kapitalizmem, rozwój państwa dobrobytu i pań-stwa opiekuńczego na Zachodzie musiał stanowić duży pro-blem. Natomiast większość zachodnich socjaldemokratów dość długo żywiła nadzieję na stopniowe przekształcenie kapitalizmu w ustrój socjalistyczny pod wpływem reform zwiększających udział państwa w gospodarce i w rozwią-zywaniu problemów socjalnych. W Wielkiej Brytanii po wprowadzeniu w życie programów państwa opiekuńczego po II wojnie światowej pojawiły się głosy, że w związku z tymi reformami kapitalizm przeminął.

Z naukowego punktu widzenia, państwo dobroby-tu i państwo opiekuńcze mogą być oceniane na podsta-wie wyników, jakie za ich pomocą osiąga się w zakre-sie ograniczania głównych problemów przypisywanych XIX-wiecznemu kapitalizmowi, np. wyzysku, bezro-bocia, ubóstwa, nierówności. Jeżeli nie przyjmiemy ja-kichś skrajnych założeń co do możliwości nauki w tym względzie, to na tej podstawie można próbować roz-strzygać spory ideologiczne. Nie wdając się w szczegó-ły, większość porównań tego rodzaju daje mniejszą lub większą przewagę modelowi skandynawskiemu, który zresztą nie okazuje się najdroższy po uwzględnieniu wydatków na cele społeczne netto3.

Modele państwa opiekuńczego

Kiedy zniknęła real-socjalistyczna alternatywa dla liberal-nego kapitalizmu, pojawiły się co najmniej trzy podejścia do kwestii ustrojowych. Pierwsze, spod znaku „końca hi-storii”, ogłaszało ostateczny tryumf najlepszego ustroju,

Page 111: OBYWATEL nr 1(48)/2010

111GOSPODARKA SPOŁECZNANr 3 XV

uznając go za uniwersalne rozwiązanie cywilizacyjne, z pro-gramem upowszechnienia jego zasadniczych cech, np. li-beralnej demokracji i wolnorynkowej gospodarki przy mi-nimalizowaniu roli państwa. Drugie opierało się na kon-statacji, że istnieją różne modele kapitalizmu, więc można wybierać między nimi w zależności od preferencji. Trzecie polegało na powrocie do dawnych socjalistycznych alter-natyw dla kapitalizmu, odmiennych jednak od etatystycz-nego komunizmu, np. socjalizm spółdzielczy, syndykalizm, anarchizm itp.

W dyskusji nad państwem opiekuńczym od dawna był obecny wątek jego różnych modeli. Od prostego po-działu na model rezydualny i  instytucjonalny (np. USA przed New Dealem i po nim, czy USA versus Szwecja), przez trójdzielne z kolejnym modelem motywacyjnym (np. Niemcy i ich społeczna gospodarka rynkowa), do bardziej złożonych, uwzględniających również państwa postkomu-nistyczne oraz hipotezy dotyczące tworzenia się nowych modeli. Szybko powiązano główne modele z siłami i  ide-ologiami politycznymi oraz pewnymi rodzinami narodów. Model liberalny reprezentują kraje anglosaskie, model so-cjaldemokratyczny – społeczeństwa skandynawskie, a kon-serwatywny (chrześcijańsko-demokratyczny) – państwa za-chodniej Europy kontynentalnej4.

Popularyzacja ujęcia modelowego w perspektywie po-równań międzynarodowych łączy się z duńskim naukow-cem Gostą Espingiem-Andersenem. Syntetyczne ujęcie jego poglądów z końca XX w. przedstawia poniższa tabela.

Dekomody�kacja jest to poziom niezależności sytuacji materialnej obywateli od ich pozycji na rynku pracy. Jest on tym wyższy, im bardziej hojne są świadczenia dla osób, któ-re z różnych powodów czasowo lub trwale są niezdolne do pracy. Z kolei defamilizacja odnosi się do poziomu niezależ-ności sytuacji materialnej jednostki od sytuacji jej rodziny. Im więc bardziej musimy polegać na rodzinie w sprawach materialnych, tym niższy poziom defamilizacji.

Najbardziej jaskrawymi lukami w tabeli wydaje się nieuwzględnienie złożonej struktury terytorialnej państwa z możliwościami systemów mniej lub bardziej zdecentrali-zowanych, oraz roli społeczeństwa obywatelskiego, w szcze-gólności socjalnych organizacji pozarządowych.

Dokąd prowadzą reformy państwa opiekuńczego?

Zapewne nie każda świadomie dokonana zmiana w takim czy innym podsystemie polityki społecznej, w relacjach między

Trzy światy kapitalizmu opiekuńczego według Espinga-Andersena

Model

Liberalny Socjaldemokratyczny Konserwatywny

Rola:RodzinyRynkuPaństwa

MarginalnaCentralnaMarginalna

MarginalnaMarginalnaCentralna

CentralnaMarginalnaPomocnicza

Państwo opiekuńcze:

Dominująca forma solidarności Indywidualna UniwersalnaPokrewieństwoKorporatyzmEtatyzm

Dominujące miejsce solidarności Rynek Państwo Rodzina

Poziom dekomody�kacji Minimalny Maksymalny Wysoki (dla żywiciela rodziny)

Dominujące podejście do zarządzania ryzykami socjalnymi:

Państwo opiekuńcze Rezydualne Uniwersalistyczne Ubezpieczenie społeczne

Regulacja rynku pracy Słaba Średnia Silna

Zobowiązania socjalne rodziny / poziom defamilizacji

Słabe / Defamilizacja silna Słabe / Defamilizacja silna Maksymalne / Defamilizacja

słaba (familizm)

Przykład USA Szwecja Niemcy, Włochy

Źródło: Gosta Esping-Andersen, Social Foundations of Postindustrial Economies, Oxford University Press, Oxford 1999, ss. 84-86.

Page 112: OBYWATEL nr 1(48)/2010

112 GOSPODARKA SPOŁECZNA Nr 3XVI

tymi podsystemami, albo w relacjach między systemem lub podsystemami polityki społecznej a otoczeniem, zasługuje na miano reformy czy rewolucji. O tej ostatniej była mowa między innymi w przypadku rozwiązań quasi-rynkowych, np. w obszarze publicznej służby zdrowia (tylko publiczne lub też i niepubliczne podmioty konkurują o publiczne pie-niądze, co wymaga oddzielenia płatnika od usługodawcy).

Wiele analiz z lat . i późniejszych sugeruje od-chodzenie od modelu państwa opiekuńczego do innego modelu państwa, np. workfare state (państwo zachę-cające lub skłaniające do pracy), enabling state (pań-stwo umożliwiające, usamodzielniające) itp., a czasem w ogóle od państwa, np. do welfare society (społeczeń-stwo opiekuńcze). Zgodnie z tym sposobem myślenia, państwo zaliczone w pierwszym okresie do jednego z modeli państwa opiekuńczego, w wyniku zmian zo-staje uznane za workfare state lub jeden z jego modeli. Taka zmiana wydaje się bardziej radykalna w porównaniu z przejściem do nowego modelu, który dodano do starej klasy�kacji. Pozostaje otwartym pytanie, czy to, co nazy-wane jest workfare state, stanowi kolejny model państwa opiekuńczego, czy też oznacza coś tak bardzo odmiennego, że nie mieści się już w starej kategorii, ani w jej odmianach. Wydaje się, iż wiele wypowiedzi sugeruje, że jest to coś zde-cydowanie innego, ale czy tak jest rzeczywiście?

Co najmniej pięć argumentów może osłabiać prze-konanie, że zwiększenie bodźców do pracy jest czymś zdecydowanie nowym w świecie opiekuńczego kapi-talizmu. Po pierwsze, najbardziej rozbudowane państwa opiekuńcze typu nordyckiego opierały się na realizacji zasa-dy pełnego zatrudnienia i rozbudowanych usług z zakresu aktywizacji zawodowej, a programy workfare dobrze wpi-sują się w tę logikę. Po drugie, workfare może być charak-terystyczny dla dynamiki modelu anglosaskiego (w USA), w którym rozwijano przede wszystkim pomoc społeczną w kierunku oparcia jej na idei roszczeniowych praw socjal-nych. Po trzecie, można próbować dowodzić, że skłania-nie do pracy obywateli z niższych warstw to tylko zmiana akcentów w jednym z podsystemów polityki społecznej, skierowanym głównie do zdolnych do pracy, a pozostałe programy decydujące o istocie państwa opiekuńczego zna-cząco się nie zmieniły. Po czwarte, nie doszło do zmiany głównego założenia, a mianowicie, że państwo może za pomocą swoich instrumentów wpływać na zachowania obywateli w sferze bezpieczeństwa socjalnego5. Po pią-te, państwo opiekuńcze interpretuje się głównie tak, że opiera się ono na gwarancji realizacji obywatelskich praw socjalnych. Jednym z nich jest prawo do pracy lub do wyboru zatrudnienia zgodnie z własnymi prefe-rencjami. Skoro tak, to przeszkody w realizacji tego prawa, tkwiące m.in. w systemie pomocy dochodowej, powinny być zmniejszane, co jest zgodne z logiką workfare.

Nie wchodząc w ocenę siły tej argumentacji, istotne jest pytanie: jak zmieniło się państwo opiekuńcze pod wpływem

kryzysowej retoryki z lat 80. i wywołanych nią reform oraz ewentualnie innych czynników, w rodzaju nowych wyzwań, kwestii społecznych czy napięć w �nansach publicznych.

Opierając się na interpretacji wyników uzyskanych przez Barbarę Vis dla lat 1985 i 2002 i kilkunastu krajów rozwiniętych, można wywnioskować, że kryzys państwa opiekuńczego nie spowodował ani jego demontażu, ani nie wywołał radykalnych czy rewolucyjnych zmian na masową skalę, które miałyby polegać na konwergencji tradycyjnych modeli w kierunku liberalnego lub na cał-kowitym odejściu w kierunku workfare state6.

Wnioski dotyczące poszczególnych modeli są następu-jące. Model socjaldemokratyczny zachował swoją pozycję. Silne zmniejszenie przynależności modelowej Szwecji rów-noważą zmiany polegające na przejściu dwóch krajów do te-go modelu z modelu konserwatywnego (Belgia, Holandia). Model liberalny również zachował swoją pozycję, gdyż odejście Irlandii w kierunku skąpego workfare state zostało zrównoważone przyłączeniem Nowej Zelandii (w 1985 ską-pe workfare state), a niewielkie zmniejszenie przynależno-ści modelowej Wielkiej Brytanii i Australii równoważy jej zwiększenie w przypadku USA i Kanady. Z kolei sytuacja modelu konserwatywnego wyraźnie się pogorszyła, gdyż znaczne zmniejszenie przynależności modelowej Niemiec i odejście Belgii i Holandii nie zostało zrównoważone przy-łączeniem się Finlandii7.

Wokół reform w poszczególnych działach państwa opie-kuńczego toczono mniej lub bardziej ożywione spory. Z jed-nej strony mamy zwykle sceptyków broniących wypracowa-nych już rozwiązań – nie jako doskonałych, ale lepszych, po ewentualnych zmianach dostosowujących, niż to, co propo-nują bardziej radykalni reformatorzy. Jednym z charakte-rystycznych przykładów są reformy systemów ubezpieczeń emerytalnych. Jedna strona występowała przeciwko przejściu od systemów repartycyjnych ze zde�niowanym świadcze-niem do kapitałowych ze zde�niowaną składką (najbardziej radykalną reformę tego typu ma za sobą Chile za dyktatury Pinocheta), a druga gorliwie je popierała jako wszechstronnie dobroczynne oraz ze wszech miar konieczne.

Spory tego rodzaju można próbować rozstrzygać na poziomie empirycznym, badając wpływ tych reform na sy-tuację bezrobotnych, ubogich i wykluczonych. Jest to trud-niejsze w przypadku zmian w instytucjach emerytalnych (efekty pojawiają się po długim czasie, prowadzone są jed-nak symulacje). Nie ma tego problemu, gdy w grę wchodzą reformy systemów integracji społecznej (pomoc społeczna plus usługi prozatrudnieniowe). Dwa lepiej znane przykła-dy z tej dziedziny to reformy w USA (z przesadą określane niekiedy jako koniec tamtejszego państwa opiekuńczego) i w Wielkiej Brytanii, w obu przypadkach przeprowadza-ne przez „nowych socjaldemokratów” pod wodzą Clintona i Blaira. Wydaje się, że wśród naukowców z obu krajów, po okresie sceptycyzmu i wieszczenia katastrof społecznych, głosy radykalnych krytyków stały się odosobnione. Dzieje

Page 113: OBYWATEL nr 1(48)/2010

113GOSPODARKA SPOŁECZNANr 3 XVII

się tak dlatego, że czarne scenariusze się nie sprawdziły i wiele badań potwierdziło, iż zreformowane programy i systemy mają nieco lepsze wyniki, chociażby dlatego, że w ich wyniku nieco zmniejszył się poziom ubóstwa dzieci.

Konkluzje

Jeżeli zdarzy nam się słyszeć o pożegnaniu z państwem opiekuńczym, można być pewnym, że dotyczy to je-dynie rozstania z jedną z jego wersji w celu wdrażania innej, a i to w bardzo ograniczonym zakresie. Równie pewne jest to, że wiele reform przedstawianych jako radykalne pożegnania to jedynie techniczne zmiany o charakterze organizacyjno-finansowym, mające zwy-kle na celu oszczędności i wypychanie obywateli na rynek pracy, który daje im większe bezpieczeństwo socjalne.

Najbardziej widoczną zmianą jest tzw. wielosektoro-wość. Z nadal dużych środków publicznych przeznacza-nych na politykę społeczną korzystają w coraz większym stopniu również niepubliczni usługodawcy, np. niepublicz-ne zakłady opieki zdrowotnej, �rmy �nansowe w systemie emerytalnym, prywatne agencje zatrudnienia w systemie prozatrudnieniowym lub organizacje charytatywne w po-mocy schroniskowej dla bezdomnych.

Czy to coś zmienia z perspektywy profesjonalisty od bezpośredniego udzielania usług społecznych i socjalnych, którego zatrudnia instytucja publiczna, prywatna �rma lub organizacja społeczna? Jeżeli utożsamimy tę pierwszą ze sztywnym gorsetem nieżyciowych przepisów, brakiem demokracji i niedo�nansowaniem, a prywatną �rmę i or-ganizację społeczną z czymś przeciwnym, to zapewne lepiej będzie mu się pracowało w sektorze niepublicznym. Można dodatkowo przyjąć, że �rma będzie chciwa, mało demokra-tyczna i nastawiona na wyzysk, chociaż może lepiej zapłaci, zostaje więc zatrudnienie i/lub wolontariat w trzecim sek-torze. Pomijając już kontrowersyjność tych założeń – in-stytucja publiczna nie musi być karykaturą weberowskich schematów, a �rma prywatna nie musi być maszynką do robienia pieniędzy, wyciskającą ludzi jak cytryny – jak się to odbije na dobrobycie obywateli? A może w czasach bły-skawicznie zmieniającej się „płynnej nowoczesności”, z re-�eksyjną i podłączoną do Internetu jednostką w centrum, nie potrzebujemy już zatrudniać profesjonalistów, może wystarczy sieć grup samopomocowych w cyberprzestrzeni i od czasu do czasu masa krytyczna?

Z jednym z pewnością możemy spróbować się po-żegnać, a mianowicie ze sztucznym zlepkiem „państwo opiekuńcze”, który prowadzi do karykaturalnych wyobra-żeń jakoby była to głównie tradycyjna rządowa „opieka społeczna”, albo że traktowani jesteśmy jak dzieci, które nie wiedzą, co jest dla nich dobre, a co złe. Z pewno-ścią wszyscy potrzebujemy opieki w różnych formach

i w różnych fazach życia i z pewnością opieka jako taka jest czymś całkiem normalnym, a może nawet godnym najwyższych pochwał w czasach dominacji modelu sa-molubnej jednostki, oddającej się ekstatycznym aktom konsumpcji. Nie wyczerpuje to jednak w żadnym razie bogactwa tego, czym jest obecnie państwo w odniesie-niu do potrzeb, pragnień i działań obywa teli, którzy je tworzą, zmieniają, wspierają i krytykują.

dr hab. Ryszard Szarfenberg

Przypisy:

1. Jak się rozumie gospodarkę to już inna sprawa, ale współcze-

śnie w jej centrum znajduje się innowacyjny przedsiębiorca. Na

krytykę państwa opiekuńczego z tego punktu widzenia zwra-

cał uwagę m.in. Timothy A. Tilton, Perspectives on the Welfare

State [w:] Norman Furniss (red.) Futures for the Welfare State, In-

diana University Press, Bloomington i Indianapolis 1986.

2. Mam na myśli przede wszystkim Sylwestra Zawadzkiego i jego

„Państwo dobrobytu”. Doktryna i praktyka, II wydanie, PWN, War-

szawa 1970. Interesujący komentarz, również z tamtych cza-

sów, zob. Andrzej Malanowski, Ekonomia dobrobytu. Prezentacja

i próba analizy, PWE, Warszawa 1972, ss. 201-224.

3. Więcej na ten temat: R. Szarfenberg, Krytyka i a�rmacja polityki

społecznej, II wydanie, Instytut Filozo�i i Socjologii PAN, War-

szawa 2008.

4. Zastanawiające, z jaką agresją można się spotkać, jeżeli zacznie-

my pytać o to, który z tych modeli jest realizowany w Polsce.

Doświadczyłem jej bezpośrednio ze strony szefa Doradców

Strategicznych Premiera, dr. Michała Boniego, i to dwa razy. Sa-

mo wspomnienie, że program polityki społecznej rządu PO-PSL

może być liberalny, od razu spotkało się z ripostą o anachroni-

zmie takiego podejścia. Prawdopodobnie jest to wyraz post-

polityki: „Chcemy odpowiadać na wyzwania modernizacyjne

Polski, nie interesują nas jałowe spory ideologiczne”.

5. Pytanie tylko, czy rzeczywiście idea państwa opiekuńczego

opierała się na takim założeniu, czy może przyjmowano, że za-

trudnieni przez państwo profesjonaliści pomogą obywatelom

w zaspokajaniu ich potrzeb, bez wpływania na ich zachowania.

Wątpliwość tę można od razu zmniejszyć, gdy uświadomimy

sobie, że najlepsza i największa część współczesnej polityki

społecznej, czyli ubezpieczenia społeczne, wymaga – jako pod-

stawowego warunku uprawniającego do świadczeń – stażu

pracy, czyli okresu legalnego zatrudnienia. Stanowi to wyraźną

zachętę do tego, aby zatrudniać się o�cjalnie i na dłużej.

6. Interesujący dylemat dla zwolennika tradycyjnego państwa

opiekuńczego powstaje, gdy skonfrontujemy go z wyborem

między modelami liberalnym a workfare.

7. Barbara Vis, States of welfare or states of workfare? Welfare sta-

te restructuring in 16 capitalist democracies, 1985-2002, „Poli-

cy & Politics”, tom 35, nr 1. Dodatkowa analiza i wnioski patrz

R. Szarfenberg, Reformy welfare state w świetle ilościowych ba-

dań porównawczych, 2009. http://www.ips.uw.edu.pl/rszarf/

Page 114: OBYWATEL nr 1(48)/2010

114 GOSPODARKA SPOŁECZNA Nr 3XVIII

dr Ludwik Staszyński

Kraj za wielkim miastem

Proces transformacji, zapoczątkowany przed 20 laty, ujęty w odniesieniu do wsi w formę programu w okresie rządów AWS i UW (1997-2001), trwa już dostatecznie długo, aby można było pokusić się o ocenę jego rezultatów. Z nawiąz-ką niestety została zrealizowana zapowiedź zawarta w tym programie, że musimy się liczyć z długoletnim występowaniem na wsi sytuacji ubóstwa wielu rodzin. Rozległą biedę na wsi potwierdzają wiarygodne badania krajowe i zagraniczne.

W ostatnich latach bardzo wiele rodzinnych gospo-darstw chłopskich zostało wyeliminowanych z rynku pro-duktów rolnych. Oto niektóre przykłady. W 1988 r. by-ło 384 tys. plantatorów buraków cukrowych – w 2007 r. prawie sześciokrotnie mniej, bo niespełna 67 tys. Obszar uprawy ziemniaków zmniejszył się prawie czterokrotnie. Po akcesji do Unii Europejskiej w 2004 r., ok. 600 tys. do-stawców przestało sprzedawać mleko mleczarniom. Liczba gospodarstw chłopskich utrzymujących krowy zmniejszyła się trzykrotnie, świnie – prawie dwuipółkrotnie (w domi-nujących w Polsce gospodarstwach do 5 ha – aż siedmio-krotnie). Pogłowie owiec zmniejszyło się ponad szesnasto-krotnie (z 4,4 mln do 270 tys.). Regres dotyczy także wielu produktów ogrodniczych. Tak np. truskawki, których pro-dukcja zmniejszyła się o 1⁄3, uprawia prawie 2,5 razy mniej gospodarstw niż w końcu lat 80.

Zmniejszenie lub zaniechanie sprzedaży bardzo wielu produktów rolnych i ogrodniczych to mniejsze dochody lub całkowity ich brak. To stało się główną przyczyną ubóstwa.

Spadkowi krajowej produkcji rolnej towarzyszył wzrost wartości importu. W latach 1995-2007 wzrosła ona w przy-padku zwierząt żywych i produktów pochodzenia zwierzę-cego o ponad 319%, a przetworów spożywczych o prawie 303% (w cenach stałych).

Przyczyną wielkiego regresu na polskim ryn-ku produktów rolnych były inicjowane przez władze państwowe głębokie zmiany w otoczeniu rolnictwa, a przede wszystkim wyprzedaż przemysłu rolno-spo-żywczego, w znacznej części w ręce obcego kapitału, który nie chciał mieć do czynienia z półtoramilionową rze-szą drobnych producentów rolnych. Niemal doszczętnie został też zlikwidowany, za pomocą instrumentów admi-nistracyjnych, lokalny rynek produktów rolnych i niewiel-kich przedsiębiorstw je przetwarzających. Wraz z tym bieda obejmowała coraz to nowe zastępy ludzi na wsi.

Zmniejszenie pogłowia krów przyniosło poważny spa-dek produkcji (z 16,3 do 11,7 mld l) i spożycia mleka (o 1⁄3),

przy równoczesnym silnym wzroście cen detalicznych mle-ka i jego przetworów. Skutkiem tego był oczywiście poważ-ny spadek przychodów wielkiej liczby gospodarstw. O skali luki w zaspokajaniu potrzeb żywnościowych Polski świad-czy wprost katastrofalny spadek spożycia mleka z 15 mld litrów w 1989 r. do nieco ponad 9 mld litrów w 2007 r. Produkcja mięsa wołowego zmniejszyła się w tym okresie o 59%, a  jego spożycie ponad czterokrotnie, przy równo-czesnym sporym wzroście cen. Rok 2009 przyniósł znów zmniejszenie się liczby dostawców mleka (prawie o 1⁄4). Mo-że to oznaczać konieczność rozszerzenia importu mleka i jego przetworów. Sytuację na rynku mięsa ratuje jeszcze drób oraz wieprzowina, ale jej produkcja też jest w części zagrożona wskutek spadku pogłowia świń w 2008 r. o po-nad 1⁄4, do poziomu sprzed 38 lat.

Rezultaty zmian strukturalnych w rolnictwie i jego otoczeniu, bardzo niekorzystne pod względem społecz-nym, zaczynają więc także stawiać pod znakiem zapyta-nia samowystarczalność żywnościową Polski i zdolność obecnych struktur do zaspokojenia i tak już obniżone-go poziomu spożycia.

Wygląda na to, że po raz kolejny rzekoma nowocze-sność i większa skala produkcji, wbrew pozorom, na-dziejom i zapowiedziom, okazują się niewydolne w po-równaniu z pracą rąk ludzkich w chłopskich gospodar-stwach rodzinnych. Ich zmierzch został niewątpliwie zbyt pochopnie przesądzony. Pociągnęło to za sobą duże szkody i problemy, nie tylko na wsi.

Przemiany na wsi nie mogą być sztucznie wytyczonym celem, z góry zakładającym rozległą i długotrwałą biedę, lecz podobnie jak na zachodzie Europy – rozłożonym na dziesięciolecia naturalnym następstwem procesów demo-gra�cznych i rozwoju gospodarczego kraju. Program tzw. restrukturyzacji powinien być co rychlej zastąpiony programem gospodarczej aktywizacji chłopskich go-spodarstw rodzinnych, celem likwidacji przyczyn ubó-stwa na wsi, które stanowi bardzo poważne zagrożenie dla całego polskiego społeczeństwa.

Niechętny stosunek do polskich chłopów przejawiają niektóre ośrodki zagraniczne, wśród nich londyński Eu-ropejski Bank Odbudowy i Rozwoju (EBOR). W jednym ze swoich raportów EBOR domagał się zdynamizowania przekształceń w polskim rolnictwie, gdzie – jak twierdził – pracuje proc. siły roboczej, a jego udział w tworzeniu do-chodu narodowego nie przekracza , proc. Autorzy rapor-tu nie szczędzili krytycznych uwag (w części mylących

Page 115: OBYWATEL nr 1(48)/2010

115GOSPODARKA SPOŁECZNANr 3 XIX

i nieprawdziwych) pod adresem polskiego rolnictwa, ale nie mieli odwagi żądać przekształceń w rolnictwie Gre-cji, Włoch czy Portugalii, gdzie rozdrobnienie jest nawet większe niż w Polsce, nie mówiąc już o Niemczech, gdzie również znaczna część rodzinnych gospodarstw ma mniej niż 5 ha.

Tego rodzaju poglądy znajdują odbicie w brutalnej w formie i złowrogiej w kształcie „restrukturyzacji” polskie-go rolnictwa i jego otoczenia, których skutki możemy obec-nie obserwować. Chłopi zostali potraktowani przedmio-towo, nie jak obywatele, ale – jak „za komuny” – jako

„ciemna zacofana masa”, którą można dyskryminować i dowolnie nią manipulować. W raporcie Rady Strate-gii Społeczno-Gospodarczej (przy rządzie Jerzego Buzka) zaprogramowana została m.in. duża i długotrwała bieda na wsi. Omawiając wspomniany raport, Antoni Leopold wypowiedział się przeciw dopłatom do produkcji rolnej w Polsce. Rolników przestrzegał, aby nie liczyli na taką opłacalność produkcji, jaką będą mieli ich zachodni sąsie-dzi. Koncentracja produkcji rolnej – według raportu – ma być w polskim rolnictwie nawet większa niż w Unii Euro-pejskiej, co ma prowadzić do poprawy opłacalności. Rolnic-two musi dostosować produkcję do wymagań przemysłu, który chce dużych partii jednolitych surowców rolnych. Za główny cel polityki społecznej i gospodarczej wobec wsi raport uznał wprawdzie tworzenie tam miejsc pracy, bez potrzeby migracji, ale – zapewne patrząc realistycznie na sytuację na rynku pracy – A. Leopold pisał w konkluzji, że niezależnie od głównego nurtu polityki restrukturyzacyjnej wsi i rolnictwa musimy się liczyć z długoletnim występowa-niem na wsi sytuacji ubóstwa wielu rodzin.

Liczba czynnie zatrudnionych w rolnictwie miała się zmniejszyć w ciągu kilku lat z 27 do 5%, a gospodarstw in-dywidualnych z ok. 2 mln do ok. 700 tys. Program nie prze-widywał migracji mieszkańców wsi do miast. Mają pozo-stać na wsi, ale autorzy programu, który zakładał likwi-dację prawie ⁄ indywidualnych gospodarstw rolnych – otwarcie zapowiedzieli, że jego następstwem będzie bieda wielu rodzin. Ma to więc być modernizacja i kon-centracja ziemi w rolnictwie kosztem milionów ludzi.

Efekty społeczne tego programu są przerażające. Sza-cunki Głównego Urzędu Statystycznego oparte na Naro-dowym Spisie Ludności i Mieszkań w 2002 r. mówiły o ok. 3,5 mln, tj. ok. 1⁄4 ogólnej liczby mieszkańców wsi żyjących w skrajnym ubóstwie. Liczbę osób niepełnosprawnych na wsi oceniano wówczas na 2,2 mln osób. Z prowadzonych przez GUS badań budżetów rodzinnych wynikało, że rok później, w r., poniżej minimum socjalnego żyło na wsi ludności (ogólnie w kraju ). Badania te nie obejmowały ubóstwa związanego z ciężką choro-bą, starością czy zjawiskami patologicznymi. W 2003 r. poziom wydatków gospodarstw domowych w sferze ubó-stwa skrajnego, poniżej minimum egzystencji był przecięt-nie o 20% niższy od tego minimum! Na takim poziomie

żyło 7,5% mieszkańców miast, w tym 4% w miastach liczą-cych co najmniej 500 tys. mieszkańców i ok. 11% w mia-stach do 20 tys. mieszkańców, natomiast na wsi aż 18% mieszkańców.

W r. – wiejskich dzieci w wieku do lat należało do rodzin żyjących poniżej poziomu mini-mum egzystencji. O tempie, w jakim rozszerza się bie-da, świadczy wzrost odsetka wiejskich rodzin żyjących poniżej tego poziomu: w r. – ,, w r. – ,, r. – , w r. – ,, w r. – ,. W raporcie GUS za lata - – popu-lacji w Polsce, tj. ok. mln osób, uznano za zagrożo-ne ubóstwem skrajnym, w tym dzieci w wieku do lat. Więcej niż połowę tej części populacji stanowili mieszkańcy wsi.

Wśród ludności rolniczej bieda jest przede wszystkim skutkiem poważnego zmniejszenia produkcji rolnej oraz tego, że ceny skupu były i nadal często są bardzo niskie, a wielu produktów rolnych nie ma komu sprzedać. Drobno-towarowa produkcja rolna nie interesuje dużego przemysłu przetwórczego, a rynek lokalny został administracyjnie nie-mal całkowicie zniszczony. Odbyło się to przed akcesją do UE. Problem ten sygnalizują od dawna ekonomiści rolni: Utrzymująca się od lat dekoniunktura w rolnictwie i znaczne pogorszenie sytuacji dochodowej w ostatnim okresie sprawiły, że zmalała aktywność produkcyjna rolników i utrzymywał się proces wycofywania gospodarstw z najmniej opłacalnych i trudno zbywalnych gałęzi produkcji. Wyjściem w tej sytu-acji było ograniczenie produkcji tylko do potrzeb rodziny i go-spodarstwa lub nawet zaniechanie w ogóle produkcji rolnej – stwierdza Anna Szemberg z Instytutu Ekonomiki Rolnej i Gospodarki Żywnościowej.

Drobni producenci ponieśli duże straty m.in. z powo-du niemal całkowitej likwidacji bezpośredniej sprzedaży mleka, która zapewniała bardzo wielu jego producentom niewielki, ale stały dochód. Straty z tego tytułu to 3-3,5 mld zł rocznie. W małym gospodarstwie jedna krowa, nie mówiąc już o dwóch, to było nieraz dużo więcej niż dzisiej-sza bezpośrednia unijna dopłata.

W likwidacji bezpośredniej sprzedaży mleka miała swój udział Unia Europejska, która zdołała narzucić Pol-sce wyjątkowo mały limit rocznej produkcji. Dodatkowo prawie 1,5 mld litrów mleka z tego limitu, przewidziane pierwotnie w traktacie akcesyjnym dla sprzedaży bezpo-średniej, zagarnęli, wraz z dochodami z tego tytułu – jego więksi producenci.

Pozbawienie drobnych producentów możliwo-ści zbytu jest nawet dotkliwsze niż niskie ceny skupu. Dotyczy to wielu produktów rolnych. GUS w badaniach z  2007  r. wskazuje na znaczny spadek wagi dochodów z działalności rolniczej oraz na pewien wzrost udziału do-chodów rolników z rent i emerytur, z pracy najemnej oraz ze sprzedaży bezpośredniej. Można więc przypuszczać, że polskie gospodarstwa rodzinne, które cechuje tradycyjna

Page 116: OBYWATEL nr 1(48)/2010

116 GOSPODARKA SPOŁECZNA Nr 3XX

wola przetrwania i pewna odporność ekonomiczna – pró-bują przezwyciężać ubóstwo, dostosowując się do bezpre-cedensowej sytuacji, gdy rynek już prawie nie przyjmuje wytworów ich pracy.

Pewne znaczenie posiadają dopłaty bezpośrednie ze środków UE, naliczane od powierzchni upraw. W małych gospodarstwach liczy się każdy grosz, także dopłaty, ale są one tam skromne. Mają raczej znaczenie socjalne, słu-żą bezpośrednim potrzebom bytowym rodzin drobnych rolników, a nie posiadanym przez nich gospodarstwom. Spora część drobnych gospodarstw nie otrzymuje dopłat, z różnych przyczyn.

Konieczna wydaje się rewizja zasad udzielania do-płat bezpośrednich. W Polsce najbardziej korzystają z nich gospodarstwa wielkie i duże, m.in. rolnik Henryk Stokłosa (6,3 tys. ha) w 2006 r. – 3,7 mln zł, Top Farms Głubczyce  – spółka z  kapitałem angielsko-irlandzkim (11,1 tys. ha) – 7,7 mln zł, RSP w Witkowie (11,6 tys. ha) – 7,6 mln zł, Top Farms Wielkopolska, również spółka angiel-sko-irlandzka (10 tys. ha) – 7,4 mln zł, Przechlewo, spółka duńska (12,4 tys. ha) – 7,3 mln zł, nadal państwowy PGR Kietrz (8,2 tys. ha) – 7 mln zł, spółka pracownicza Kobyl-niki (5,5 tys. ha) – 4,1 mln zł, Agro-Skandawa, własność rodziny Boruchów – 3,9 mln zł, szwedzkie gospodarstwo pod Kętrzynem (5,6 tys. ha) – 3,6 mln zł, państwowy PGR Szymankowo (5,5 tys. ha) – 3,3 mln zł. Na jedną osobę, dla której źródłem utrzymania jest gospodarstwo rolne, przypada w gospodarstwach do ha średnio – , ha,

w gospodarstwach od do ha – , ha, w gospodar-stwach od do ha – nieco ponad ha, w gospo-darstwach o powierzchni ponad ha – prawie ha. W gospodarstwach wielkoobszarowych na jedną osobę przypadają niekiedy tysiące hektarów. Porównanie to (oparte na spisie rolnym z r.) wskazuje, jak krzyw-dzący dla gospodarstw rodzinnych jest hektarowy sys-tem naliczania dopłat.

Dane z przeprowadzonych przez GUS w 2005 r. ba-dań wskazują, że restrukturyzacja naszego rolnictwa, po-legająca na koncentracji ziemi, postępuje naprzód. W po-równaniu z 1995 r. odsetek gospodarstw indywidualnych o powierzchni od 20 do 50 ha zwiększył się z 3,3 do 5,5%, a gospodarstw prywatnych o obszarze ponad 50 ha wzrósł prawie czterokrotnie (z 0,3 do 1,1%). W 2005 r. 10,9% go-spodarstw indywidualnych (194,6 tys.) miało więcej niż 15 ha, posiadając łącznie 6300 tys. ha, tj. 46,2% ogólnej powierzchni użytków rolnych należących do gospodarstw indywidualnych. Zmiany te dokonują się w dużym stop-niu kosztem biedniejszej części wsi. Zmniejsza się liczba małych i średnich gospodarstw rodzinnych oraz ich stan posiadania.

Od do r. gospodarstwa w grupie obsza-rowej do ha utraciły ponad tys. ha użytków rol-nych, a grupa gospodarstw o obszarze od do ha – ok. tys. ha tych użytków. Tempo tego procesu, je-go skala, a przede wszystkim jego następstwa – kłócą się z sytuacją na pozarolniczym rynku pracy, a także

b G

RZEG

ORZ

ŁO

BIŃ

SKI [

http

://w

ww

.�ic

kr.c

om/p

eopl

e/gr

eglo

by/]

Page 117: OBYWATEL nr 1(48)/2010

117GOSPODARKA SPOŁECZNANr 3 XXI

z konstytucyjnym zapisem o tym, że podstawą ustroju rolnego państwa jest gospodarstwo rodzinne, tzn. go-spodarstwo chłopskie oparte na pracy rodziny, nie korzy-stające z pracy najemnej. Obserwowane przemiany na wsi zmierzają w innym kierunku.

Polityka ta jest podporządkowana interesom właści-cieli wielkich gospodarstw oraz zakładów przemysłu rol-no-spożywczego, znajdujących się w większości w rękach koncernów zagranicznych, które w ogóle nie interesują się społecznymi następstwami przemian na wsi. Zdaniem Jó-zefa St. Zegara, Duże gospodarstwa tworzą silne i wpływowe lobby, co możemy obserwować również w Polsce […] gdzie […] w parlamencie rolników, i to niezależnie od ugrupowa-nia politycznego – reprezentują przede wszystkim właściciele i użytkownicy dużych gospodarstw rolnych, mający na wzglę-dzie przede wszystkim własne interesy, a zatem promujący rozwiązania korzystne dla nich, nawet kosztem dominującej liczby drobnych rolników. Za „restrukturyzacją” polskie-go rolnictwa, za zamykaniem przed wielką liczbą go-spodarstw chłopskich możliwości prowadzenia działal-ności produkcyjnej nie kryją się więc żadne obiektywne względy ekonomiczne ani ważne cele społeczne.

Upadek chowu bydła i owiec w Polsce, gdzie ponad połowę użytków rolnych stanowią liche gleby piaszczyste, prowadzi do znacznego obniżenia kultury rolnej. Produkcja roślinna opierała się do niedawna w dużej części na nawo-zach naturalnych, obecnie jednak głównym, a wielokroć jedynym źródłem składników pokarmowych dla ro-ślin stały się nawozy sztuczne. Badania GUS z r. potwierdziły zmniejszanie się stosowania obornika i innych nawozów organicznych w miarę wzrostu po-wierzchni użytków rolnych w gospodarstwie. Gleby jałowieją. Ponad dwukrotnie zmniejszyła się uprawa ro-ślin pastewnych. Zanika uprawa użyźniających glebę roślin motylkowych (koniczyn, lucerny, łubinów i in.), bogatych w białko i azot, będących niezwykle cennym składnikiem pasz stosowanych w żywieniu zwierząt gospodarskich. Ich miejsce w systemie wielkofermowym w coraz większym stopniu zajmuje ziarno soi z  importu. Groźnym wskaźni-kiem jest wzrost uprawy zbóż do ponad 75,9% wszystkich zasiewów (w 1989 r. – 58,4%).

Koncentracja chowu bydła, świń czy drobiu w du-żych stadach rodzi także ogromne problemy ekologicz-ne, związane z gromadzeniem się w jednym miejscu du-żych ilości odchodów zwierząt. Tradycyjną chłopską drobnotowarową produkcję żywca wieprzowego coraz bardziej wypiera produkcja na dużą skalę.

Na początku lat 90. dochody z chowu świń czerpało ponad 70% gospodarstw indywidualnych, przy czym tylko 1,4% gospodarstw miało ich więcej niż 50 szt. (1991 r.). Po prawie dziesięciu latach – w 2000 r. – liczba gospodarstw prowadzących chów świń zmniejszyła się do ok. 46% ogól-nej ich liczby, a w 2007 r. robiło to już tylko niecałe 28%, tj. zaledwie 664 tys. gospodarstw. Ponad 47% pogłowia świń

posiadało w 2007 r. zaledwie 67,5 tys. gospodarstw o po-wierzchni od 20 do 100 i więcej ha; prawie 45% – 348 tys. gospodarstw od 5 do 20 ha. Dominujące w Polsce gospo-darstwa do ha (, ogólnej liczby gospodarstw) miały w r. zaledwie całego, w dodatku zmniej-szonego, krajowego pogłowia trzody chlewnej! Za to w 2158 gospodarstwach o powierzchni 100 i więcej ha było w 2007 r. ok. 3 mln sztuk trzody chlewnej – prawie 1⁄6 kra-jowego pogłowia. Przyczyniło się do tego zapewnienie mo-nopolistycznej pozycji dużym zakładom mięsnym, a przede wszystkim koncentracja i uprzemysłowienie ubojów zwie-rząt oraz administracyjne zniszczenie lokalnego rynku żywca i mięsa poprzez likwidację tysięcy drobnych za-kładów przetwórczych, które nie były w stanie sprostać postawionym przed nimi przez służbę weterynaryjną niezwykle ostrym wymogom sanitarnym, znacznie su-rowszym niż obowiązujące w innych krajach UE. W tej pozbawionej skrupułów walce, której prawdziwym celem jest monopol (oligopol) mięsny, wzięły niestety udział, po stronie wielkiego przemysłu – ministerstwo rolnictwa i jego służby.

Rozwój wielkich ferm w Polsce był wspomagany -nansowo m.in. przez rząd duński i EBOR. Chodziło praw-dopodobnie o usuwanie, przynajmniej w części, produkcji wielkofermowej z krajów zachodnich pod naciskiem orga-nizacji ekologicznych i przenoszenie jej do krajów takich jak Polska. Szereg dużych ferm przemysłowych trzody chlewnej prowadzonych jest przez koncerny zagraniczne. Za pomocą polityki niskich cen skupu i importu wieprzowiny z Zacho-du odbierają one chleb setkom tysięcy rodzin chłopskich. Obecność wielkich ferm na polskim rynku rolnym na-rastała od kilku lat w szybkim tempie, przy poparciu lub biernym stosunku organów polskiego państwa.

Jakość produkowanej w Polsce żywności została oce-niona bardzo wysoko w opublikowanym w 1995 r. raporcie ekspertów zachodnich z Ośrodka Współpracy z Krajami Europy Środkowej i Wschodniej przy OECD. W raporcie tym podkreślono, że małe gospodarstwa mogą zapewnić bardziej efektywne wykorzystanie zasobów […] Niski poziom substancji szkodliwych w żywności jest przede wszystkim wynikiem znacznie niższego zużycia środ-ków chemicznych w Polsce w porównaniu z krajami za-chodnio-europejskimi […] Rolnictwo polskie zużywa średnio dwu-trzykrotnie mniej nawozów nieorganicz-nych i około siedmiokrotnie mniej pestycydów niż wiele krajów OECD.

Wartość odżywczą i zdrowotną żywności w Polsce tak ocenił Zbigniew Szlenk, prezes Związku Lekarzy Polskich: W wielkich gospodarstwach do produkcji żywności zarówno pochodzenia zwierzęcego, jak i roślinnego używane są środ-ki chemiczne i biologiczne działające szkodliwie na zdrowie […] Naturalna produkcja zdrowej żywności może się odby-wać tylko w warunkach małych gospodarstw rolnych. Według Lucjana Szponara z Instytutu Żywności i Żywienia, mięso

Page 118: OBYWATEL nr 1(48)/2010

118 GOSPODARKA SPOŁECZNA Nr 3XXII

zwierząt pochodzących z gospodarstw chłopskich ma lep-szy smak oraz większą wartość odżywczą w porównaniu z mięsem zwierząt z chowu fermowego. Podobne różnice dotyczą mleka. Zdaniem Dariusza Sapińskiego – prezesa Spółdzielni Mleczarskiej Mlekovita, sztuczne pobudzanie bardzo wysokiej mleczności krów odbija się niekorzystnie na jego jakości.

Autorzy wspomnianego raportu OECD wypowiedzieli się przeciw intensy�kacji produkcji w polskim rolnictwie i przeciw powiększaniu gospodarstw prywatnych, które jeśli ulegną powiększeniu, staną się bardziej wyspecjalizowa-ne i bardziej zmechanizowane, będą korzystały w większym stopniu z nawozów i środków chemicznych, co […] niesie za sobą ryzyko pewnych zjawisk szkodliwych dla środowiska. Po-dobnego zdania był niemiecki przyrodnik Lutz Ribbe, któ-ry w 1994 r. pisał: W krajach UE w rezultacie intensyfikacji rolnictwa mamy do czynienia z poważnym zanieczyszczeniem ziemi, wody i powietrza […] W Polsce powstały lub też zacho-wały się dzięki produkcji chłopskiej, prawdziwe raje przyrody […], w dużym stopniu zachowały się kolorowe, bogate w wiele gatunków pastwiska i łąki, na których ekstensywnie hoduje się bydło lub uzyskuje siano, podczas gdy w Niemczech dawno już nie mają ekonomicznej wartości i zrezygnowano z nich […] Niewiarygodne bogactwo przyrody w Polsce jest rezul-tatem produkcji chłopskiej. W dalszym ciągu istnieje daleko idąca symbioza z naturą. Są jednak widoczne pierwsze tendencje nasuwające przypuszczenia, że na-dejdą szkodliwie dla przyrody i środowiska zmiany.

Rozdrobniona struktura agrarna i związane z nią eks-tensywne formy gospodarowania mają zatem duże znacze-nie ogólnospołeczne, jako źródło zdrowej i względnie taniej żywności, a wieś jest ponadto swego rodzaju gwarancją do-brostanu środowiska naturalnego. Najważniejszą jednak korzyścią z naszej struktury rolnej była i nadal może być praca w gospodarstwach rolnych jako podstawa bytu milio-nowych rzesz rodzin chłopskich. Mówił o tym raport unij-nego funduszu PHARE, według którego przez dziesięciole-cia utrzyma się […] przeludnienie polskiej wsi, gdzie co trzeci mieszkaniec jest bezrobotnym […] rozdrobnienie w rolnic-twie jest obecnie dla polskiego państwa korzystne, po-nieważ drobne gospodarstwa zapewniają utrzymanie milionom ludzi. Gdyby ich nie było – ten obowiązek musiałoby wziąć na siebie państwo.

Sprzyjająca zdrowiu zwierząt i ludzi „nienowoczesność” polskiego rolnictwa, jaka istniała jeszcze w 2000 r., zaczy-na już jednak przechodzić do przeszłości. W obecnej sy-tuacji Polski, którą charakteryzuje nadal duże bezrobocie i ograniczone możliwości znalezienia pracy w kraju poza rolnictwem, głównym rozwiązaniem dla wielkiej części mieszkańców wsi może być obrona resztek oraz odbu-dowa i racjonalna organizacja lokalnego rynku rolne-go, dostosowanego do potrzeb małych i średnich go-spodarstw rodzinnych, wyposażonego we w miarę no-woczesną infrastrukturę. Wiodącą rolę na tym rynku

powinny odegrać spółdzielczość wiejska i rolnicza oraz samorząd terytorialny.

Odbudowa i rozwój tradycyjnych kierunków produk-cji zwierzęcej i  roślinnej, w tym ogrodniczej, w niewiel-kich gospodarstwach rodzinnych, połączona z odbudową i modernizacją lokalnego rynku żywności, stanowić może bardzo skuteczną barierę dla wzrostu cen żywności, co ma szczególnie duże znaczenie w Polsce, w której większość ludności żyje na bardzo skromnym poziomie. Drobni pro-ducenci mogą sprzedawać taniej w porównaniu z większy-mi plantacjami, ponieważ mogą się obejść bez coraz droż-szej pracy najemnej, angażując członków rodziny np. do zbioru owoców.

Nietrudno wyprodukować, trudniej wytworzone produkty sprzedać. Dlatego potrzebne są spółdzielnie czy choćby grupy producentów w celu zorganizowanego, moż-liwie najkorzystniejszego zbytu wytworów własnej pracy. Znaczące wsparcie powinno uzyskać wiejskie drobnotowa-rowe przetwórstwo produktów rolnych. Dla wielu rolników, zwłaszcza wówczas, gdy nie ma nabywcy na wyproduko-wane surowce lub gdy ceny spadają, niekiedy poniżej po-ziomu opłacalności – ich przetworzenie na sprzedaż może się okazać jedynym rozwiązaniem. Istnieje niewątpliwie potrzeba organizowania kursów produkcji jakościowo do-brych i zdrowych przetworów z mięsa, mleka, owoców czy warzyw w warunkach rodzinnego gospodarstwa rolnego. Producenci owoców i warzyw, a także zbieracze runa leśnego bywają przedmiotem bezwzględnego wyzysku ze strony różnego rodzaju pośredników. Uwolnić ich może od tego tworzenie spółdzielni i objęcie przez nie wiodącej roli na rynku wewnętrznym i w eksporcie.

Bardzo potrzebne jest również organizowanie tar-gowisk w ośrodkach miejskich dla drobnych producen-tów warzyw, owoców, grzybów, drobiu, jaj itp. Tego rodza-ju targowiska, na których producent spotyka się bezpośred-nio z konsumentem, są obustronnie korzystne i dzięki temu stały się bardzo popularne m.in. na Węgrzech. Sam Buda-peszt ma ok. 40 takich targowisk, na których każdy może sprzedać wytwory swojej pracy, pod warunkiem wniesienia niewielkiej opłaty i uwidocznienia kupującym swoich per-sonaliów. W Stanach Zjednoczonych z powodzeniem roz-wijają swoją działalność „farm markety” – stałe lub sezono-we targowiska i hale targowe, w których można kupić pro-dukty rolne i żywność bezpośrednio od rolników. Tą drogą zyskują oni na otrzymywanej zapłacie, a konsument płaci i tak mniej niż za towar kupowany od pośredników, jakimi są hurtownicy, przetwórcy i handlowcy. Każdy z nich doli-cza przecież do ceny swoją marżę. Obrót towarowy bez po-średników zapewnia też dobrą jakość i świeżość produktów rolnych czy ogrodniczych, a także gotowej żywności.

Rozwój spółdzielczości powinien dotyczyć nie tyl-ko zaopatrzenia i zbytu, lecz także przetwórstwa, han-dlu, w tym zagranicznego, a nawet spółdzielczych form organizowania produkcji rolnej, co ma miejsce m.in.

Page 119: OBYWATEL nr 1(48)/2010

119GOSPODARKA SPOŁECZNANr 3 XXIII

w krajach skandynawskich, w Niemczech, we Francji, tak-że w USA. Ogromną rolę odgrywa spółdzielczość w Japonii. Najważniejszą organizacją spółdzielczą rolników jest No-kyo. Stanowi łącznik między rolnikami a władzami tereno-wymi, zwłaszcza urzędami gmin i administracją prefektur (województw). Podporządkowała sobie instytucje obsługi rolnictwa, ośrodki postępu rolniczego, a także przemysł przetwórczy. Jest w istocie formą gminnej spółdzielni obej-mującej wszystkie dziedziny związane z produkcją rolniczą, sferą zaopatrzenia i zbytu oraz przetwórstwem. Jest także organem opiniotwórczym, istotnym ogniwem kształtowa-nia polityki rolnej. W strukturze Nokyo występują komisje do spraw towarzystw wiejskich, młodzieży, gospodyń wiej-skich, emerytów itp. Jest organizacją bardzo wszechstronną; prowadzi również działalność oszczędnościowo-pożyczko-wą i ubezpieczeniową, zajmuje się skupem produktów rol-nych, usługami maszynowymi, posiada stacje benzynowe, hurtownie i sklepy detaliczne, zakłady wylęgowe, a nawet salony piękności i wydawnictwa. Zrodziła ją bardzo roz-drobniona struktura japońskiego rolnictwa – Nokyo powstała, aby ułatwiać pracę i życie tamtejszym rolni-kom. Także w naszym rolnictwie, w którym większość rolników jest pozostawiona sama sobie, spółdzielczość mogłaby stanowić dla nich zasadniczy punkt oparcia.

Inspirujące są także działania podejmowane w Fin-landii. Jest to państwo, które stoi na straży interesów rodzinnych gospodarstw chłopskich. Już w latach 80. zdołano tam skutecznie powstrzymać proces nadmiernej koncentracji w rolnictwie za pomocą ustawy, która zapew-niała prawo do subwencji rolnych wyłącznie właścicielom gospodarstw posiadającym nie więcej niż 8 krów mlecz-nych, 30 sztuk bydła mięsnego, 25 świń, 100 kur, 15 tys. brojlerów. Niewielkie przekroczenie tych norm bez utraty prawa do subwencji było możliwe tylko pod warunkiem uzyskania zgody władz rolniczych dystryktu lub nawet Kra-jowej Rady Rolniczej. Ustawa oddała więc decyzje w tych sprawach samorządom rolniczym. Podobne regulacje są niezbędne i pilnie potrzebne także w Polsce.

Ustrój rolny, oparty na rodzinnym gospodarstwie chłopskim, potrzebny jest nie tylko przeważającej części ludności wiejskiej, jako ważne źródło utrzymania. Rodzin-ne rolnictwo potrzebne jest całemu polskiemu społeczeń-stwu. Niewielkie gospodarstwa najlepiej wykorzystują posiadane zasoby, stosunkowo tanio produkują zdrową żywność, wpływają też korzystnie na naturalne środo-wisko człowieka.

dr Ludwik Staszyński

Powyższy tekst stanowi wybór fragmentów nowej książki Au-

tora, pt. „Zmagania o przetrwanie”, wyd. KMS ResCon, Warsza-

wa 2009. Opracowanie we współpracy z Autorem – redakcja

„Obywatela”.

Page 120: OBYWATEL nr 1(48)/2010

120 GOSPODARKA SPOŁECZNA Nr 3XXIV

Dorota Janiszewska

Hipermarkety a spirala ubóstwaBranża spożywcza to dział gospodarki, obok któ-rego nie można – ze względu na zaspokajanie podstawowych potrzeb ludzi – przejść obojęt-nie. Zatem procesy, które się w tym sektorze do-konują, wywierają newralgiczny wpływ na naszą codzienność.

Od czasu transformacji ustrojowej w Polsce obserwuje-my postępujący proces hipermarketyzacji rynku. Spółdziel-czość i drobne sklepy ustąpiły pola silnie ekspansywnym koncernom zagranicznym. Jako przykład takowej ekspansji zaprezentowany zostanie niemiecki koncern Schwarz, do którego należą znane w Polsce sieci handlowe Lidl i Kau-�and. Metody zarządzania tym koncernem i ich skutki dla otoczenia, nazywam za A. Hamannem „systemem Lidl”. Polityka stosowana przez koncern Schwarz jest w mniej-szym lub większym stopniu wdrażana przez pozostałe kon-cerny handlu detalicznego.

Wzór z USA

Pionierem systemu jest amerykańska korporacja Wal-Mart, zarządzająca największą w skali globu siecią sklepów deta-licznych. Sieć Wal-Mart założył nieżyjący już Sam Walton, otwierając w roku 1962 tani dyskont spożywczy w wiej-skim i ubogim mieście Rogers w stanie Arkansas. Dziś sieć rozrosła się do olbrzymich rozmiarów. Ponad 5 tysięcy �lii, w których robi zakupy 150 milionów klientów tygodniowo, oraz 1,7 miliona zatrudnionych na całym świecie, uczyni-ło z sieci największego pracodawcę prywatnego w Stanach Zjednoczonych.

Roczne dochody koncernu w wysokości prawie 300 miliardów dolarów budzą pytania o źródła tego sukcesu. Dewizą Waltona, która uczyniła jego sieć tak popularną, było oferowanie najniższych możliwych cen na rynku (o 17-39% niższych niż u konkurentów), szerokiego asortymentu towarów i przyjaznej obsługi klienta. Wkrótce okazało się jednak, iż przyczyny rynkowego sukcesu sieci Wal-Mart są mroczniejsze, niż można było przypuszczać.

Mistrzowie wyzysku

Dwa głośne procesy w USA przeciwko koncernowi od-były się w latach 2005-2007, ujawniając opinii publicznej

niesamowitą skalę wyzysku pracowników. W pierwszym procesie pozew zbiorowy wniosła grupa nielegalnych imi-grantów, zatrudnionych „na czarno” w charakterze dozor-ców. Pracowali oni siedem dni w tygodniu za stawkę niższą od ustawowej płacy minimalnej w USA, nie mieli prawa do dnia wolnego ani urlopu, zostawali zamykani na noc w sklepie, a koncern narażał ich ponadto na styczność z tru-jącymi substancjami. Proces został zakończony ugodą, na mocy której korporacja zapłaciła 11 milionów dolarów od-szkodowania na rzecz budżetu USA.

Kolejny zbiorowy pozew przeciw sieci złożyła w 2004 r. grupa 1,6 miliona kobiet zatrudnionych w niej w latach 1998-2001, oskarżając �rmę o dyskryminację ze względu na płeć w dostępie do płac i awansów. Skarga ta stano-wi jak dotąd największy zbiorowy pozew w historii świa-ta. Trwający do dzisiaj proces obnażył nieznaną dotąd skalę wyrafinowanego systemu wyzysku pracowników w silnie scentralizowanym koncernie. Wypłacanie pensji szeregowym pracownikom oraz kierownikom sklepów na poziomie płacy minimalnej powodowało, iż mimo pracy na cały etat nie było ich stać na samodzielny wynajem miesz-kania i pokrycie wydatków na podstawowe potrzeby ży-ciowe. Pracownicy zarabiali tak mało, iż niejednokrot-nie nie było ich stać na kupno przecenionych towarów w swoim miejscu pracy!

Notorycznie przedłużano im czas pracy nawet do kil-kunastu godzin na dobę, nie płacąc za nadgodziny, łamiąc tym samym ustawowe zapisy o ośmiogodzinnym dniu pra-cy i fałszując ewidencję. Pracownicy byli inwigilowani za pomocą systemu monitoringu, poddawani bezprawnym rewizjom osobistym i  poniżani. Kobietom notorycznie płacono mniej niż mężczyznom, nie tylko wtedy, gdy pia-stowały to samo stanowisko, ale nawet gdy kobieta miała wyższe kwali�kacje oraz większy zakres obowiązków i od-powiedzialności. Systematycznie odmawiano też pracowni-com dostępu do szkoleń, które były warunkiem uzyskania awansu.

Osoby zgłaszające nieprawidłowości w funkcjono-waniu machiny koncernu, były natychmiast zwalniane, najczęściej niesłusznie oskarżane przy tym o kradzież. Korporacja prowadziła szeroko zakrojoną działalność neutralizującą wszelkie próby zakładania związków za-wodowych. Aż trudno uwierzyć, iż do roku 2005 w żad-nej z  jej �lii w USA zatrudnieni nie mieli swojej związ-kowej reprezentacji! Wszystkie te działania i dodatkowo wymuszanie na dostawcach warunków poniżej progu ich

Page 121: OBYWATEL nr 1(48)/2010

121GOSPODARKA SPOŁECZNANr 3 XXV

opłacalności, umożliwiały Wal-Martowi utrzymywanie znacznie niższych cen w porównaniu z konkurencyjnymi sieciami.

Niemiecka imitacja

System zarządzania, którego pionierem pozostaje Wal-Mart, kopiowany jest przez innych pracodawców z branży spożywczej. Pokazuje to globalną skalę problemu, którego źródeł szukać trzeba właśnie w sposobie zarządzania kon-cernami. Metody te zostaną omówione na przykładzie sieci Lidl, gdyż niedawno wydane dwie tzw. czarne księgi Lidla dokumentują nadużycia przeciwko prawom pracowni-czym w Europie, pozwalając ocenić jak filozofia „syste-mu Lidl” oddziałuje nie tylko na pracowników, ale na otoczenie społeczne wszędzie tam, gdzie istnieją filie koncernu Schwarz.

Przedsiębiorstwo to powstało w Niemczech Zachod-nich w  latach 70. XX w., gdy Dieter Schwarz otworzył pierwszy market w Ludwigshafen. Szczególnie korzystnym momentem dla rozwoju koncernu stał się upadek komu-nizmu w Europie Wschodniej oraz zjednoczenie Niemiec, gdyż otworzyło to nowe, chłonne rynki zbytu. Ekspansja okazała się na tyle udana, iż w roku 2006 sieć liczyła już

7,4 tysiąca sklepów Lidl i Kau�and oraz 100 tys. zatrudnio-nych w 23 krajach Europy.

Niemiecki koncern rodziny Schwarz, wyraźnie wzoru-jący się na systemie zarządzania Wal-Marta, można uznać za prekursora wprowadzania systemu korporacyjnego do branży sieciowego handlu detalicznego w Europie. Wiele metod menedżerskich �rmy Schwarz jawi się jako wprost skopiowane z praktyki amerykańskiej korporacji. Nie dzie-je się to bez przyczyny: wymienione niżej elementy zarzą-dzania są powszechnie obecne w politykach pozostałych czołowych koncernów branży spożywczej. Można więc uznać je za uniwersalne tendencje w zglobalizowanej gałęzi przemysłu spożywczego.

Agresywny system „zawsze taniej”

Omawiany system można pokrótce określić używając slo-ganu reklamowego sieci Lidl: „Zawsze taniej”. Polega on na oferowaniu przez �rmę najniższych możliwych cen jako strategii przyciągania klientów. Nadrzędnym ce-lem koncernu pozostaje maksymalizacja zysków przy stałej redukcji kosztów. Oszczędności pozyskuje się głównie poprzez niskie koszty niewykwalifikowa-nego personelu, wynagradzanego na poziomie płacy

b K

AI H

END

RY [h

ttp:

//w

ww

.�ic

kr.c

om/p

eopl

e/he

ndry

/]

Page 122: OBYWATEL nr 1(48)/2010

122 GOSPODARKA SPOŁECZNA Nr 3XXVI

minimalnej, wymuszanie na producentach i dostaw-cach sprzedaży poniżej kosztów oraz poprzez niską jakość sprzedawanych produktów (zawierających dużą ilość chemicznych dodatków i organizmów modyfi-kowanych genetycznie). Zaoszczędzone w ten sposób środki umożliwiają prowadzenie bezwzględnej kon-kurencji, opartej na agresywnej polityce niskich cen. Polityka ta wykracza poza czysto teoretyczne mode-le, zgodnie z którymi rynek reguluje ceny. Pozostałe sieci handlowe, jeśli chcą przyciągnąć klientów, rów-nież wprowadzają u siebie podobny model zarządza-nia, który powoduje nakręcanie „spirali niskich cen” i obniżenie standardów w handlu.

Zaznaczyć trzeba, iż tenże system wyniszczającej kon-kurencji importowany jest do Polski i innych krajów Euro-py Środkowo-Wschodniej za pośrednictwem zachodnich koncernów, które dominują w światowym handlu detalicz-nym (patrz tab. 1). Ma to katastrofalne skutki w odniesie-niu do tradycyjnych wschodnioeuropejskich struktur han-dlowych, opartych głównie na małych przedsiębiorstwach rodzinnych i nie będących w stanie podjąć konkurencji z gigantami handlowymi.

Proces ten zaostrza jeszcze postępująca liberalizacja handlu międzynarodowego, która wydatnie faworyzuje

„dużych graczy” na światowych rynkach. Na przykładzie koncernu Schwarz zauważyć można, iż to nie jemu zagraża konkurencja ze strony państw Europy Wschodniej, dyspo-nujących tańszą siłą roboczą. Przeciwnie: to zachodni kon-cern wykorzystuje lokalne zasoby taniej siły roboczej do wprowadzania systemu, który próbuje zdominować han-del detaliczny w biedniejszych państwach. Na podobnych wzorcach opierają swą politykę ekspansji wszystkie zagra-niczne sieci handlowe, jak np. Tesco, Biedronka, Carrefour, Intermarché czy Aldi.

Tab. 1. Największe sieci handlowe na świecie w roku 2003 według sprzedaży w mln dol.

1. Wal-Mart (USA) 256 329

2. Carrefour (Francja) 79 609

3. Ahold (Holandia) 63 325

4. Grupa Metro (Niemcy) 60 532

5. Kroger (USA) 53 791

6. Tesco (Wielka Brytania) 50 326

7. Target (USA) 48 163

8. Rewe (Niemcy) 44 251

9. Costco (USA) 41 693

10. Aldi (Niemcy) 41 011

Źródło: M+M Planet Retail

Sukces przez wyzysk

Niskie ceny mają wysokie koszta społeczne. Pierwszym z nich jest pogorszenie sytuacji pracowników, a wręcz udokumentowany wyzysk siły roboczej. Zgodnie z ra-portem Państwowej Inspekcji Pracy z 2004 r., w marketach sieci Lidl i Kau�and w Polsce zdiagnozowano następujące przypadki łamania kodeksu pracy:

We wszystkich skontrolowanych sklepach nieprawidło-wo prowadzono pracownicze karty pracy;

W 90% sklepów nie dotrzymywano obowiązku zagwa-rantowania pracownikowi 11 godzin czasu wolnego od pracy między kolejnymi zmianami;

W 60% sklepów źle naliczano nadgodziny i zaniżano ich stawki.

Do tego można dodać za raportem PIP kolejne przy-kłady, które składają się na obraz rzeczywistości panującej w sklepach Lidl i Kau�and. Warunki pracy są bardzo cięż-kie i stresogenne, a biorąc pod uwagę, iż kobiety stanowią średnio 70-80% załogi, dotyka to szczególnie tę płeć. Ko-biety wykładające towar na półki musiały dźwigać znacz-ne ciężary, a kasjerkom zalecono skanować kody kreskowe z prędkością minimum 40 (!) artykułów na minutę. Zarob-ki na poziomie płacy minimalnej, nieuregulowane godziny pracy i brak stałych gra�ków, uniemożliwiały pracowni-kom stabilizację w życiu prywatnym. Do tego dochodziło notoryczne przedłużanie czasu pracy poza umowę bez wy-płacania należnych nadgodzin. Jaskrawy przykład udoku-mentowany przez PIP stanowiła kasjerka, która podpisała umowę na ⁄ etatu i takie otrzymywała wynagrodzenie, a w rzeczywistości pracowała godzin na dobę. No-torycznie odmawiano przerw w pracy, a swoisty rekord pobił w tej „dyscyplinie” pewien kierownik działu, któ-ry pracował nieustannie przez godzin!

Mobbing w miejscu pracy był na porządku dziennym – pracowników poniżano, zastraszano i niesłusznie oskarża-no o kradzieże. Stosowano także ich stałą inwigilację, śle-dząc przez sklepowe kamery, wedle zasady „zaufanie jest dobre, ale kontrola lepsza”. Za wszelkie próby założenia związku zawodowego karano zwolnieniem, a zła atmosfera w miejscu pracy i duża rotacja pracowników nie sprzyja-ją solidarności między nimi i wspólnemu występowaniu w obronie swych interesów.

Mimo podobnych, udokumentowanych nadużyć w sieciach koncernu Schwarz w całej Europie, ten wątpli-wy etycznie system zarządzania wydaje się jednocześnie źródłem sukcesu rynkowego �rmy. Jej roczne zyski wzrosły bowiem z 3 miliardów euro w roku 1990 do 40 miliardów euro w roku 2005, a kary nakładane przez państwowe organy kontrolne za łamanie przepisów stanowią tak znikomy procent zysków, iż nie stają się żadnym impul-sem do zmiany polityki koncernu.

Page 123: OBYWATEL nr 1(48)/2010

123GOSPODARKA SPOŁECZNANr 3 XXVII

Spirala ubóstwa

Zmiany tej nie wymusza także ogólna sytuacja gospodarcza. Sklepy takich sieci jak Lidl czy Wal-Mart otwierane są naj-częściej w małych miasteczkach z wysoką stopą bezrobocia i w biedniejszych dzielnicach większych miast. Im więcej zatem obszarów biedy i bezrobocia, tym bardziej lu-dzie zmuszeni będą do zakupów w najtańszych sieciach handlowych. Warto zastanowić się jednak nad aspektem, który poruszają zarówno Featherstone, Simms, jak i Ha-mann: globalne sieci handlowe, prowadząc agresywną politykę niskich cen i płac, prowadzą do powiększania się obszarów ubóstwa i bezrobocia. Aby wytłumaczyć powyższą zależność, nazwaną przeze mnie spiralą ubóstwa, stworzyłam jej gra�czne przedstawienie (patrz ryc. 1).

Ryc. 1. Spirala ubóstwa

Bezrobocie i bieda

Zakupy w LIDL

System LIDL: Ubóstwo pracowników Ruina producentów Likwidacja małych sklepów

Gra�ka ukazuje, iż system niskich cen, oparty na niskich płacach i narzucaniu producentom niekorzyst-nych warunków, bazuje na złej sytuacji społeczno-eko-nomicznej lokalnego rynku. Wysokie bezrobocie i ubó-stwo skłaniają ludzi do robienia zakupów w tzw. tanich sieciach, by zabezpieczyć podstawy swojej egzystencji. Zwiększona sprzedaż owocuje otwieraniem kolejnych placówek, które zwiększają skalę problemów powodo-wanych przez „system Lidl”.

To oznacza coraz więcej ubóstwa wśród pracowni-ków otrzymujących wynagrodzenie na poziomie płacy minimalnej (tzw. pracujący ubodzy) oraz zwiększenie bezrobocia wśród producentów, doprowadzonych do ruiny przez narzucenie niskich cen zbytu na ich wy-roby, a także wśród właścicieli małych, osiedlowych sklepików spożywczych, którzy zmuszeni zostali do ich zamknięcia, nie wytrzymując agresywnej konkurencji ze strony dyskontów.

Kolejny wzrost stopy bezrobocia i ubóstwa wy-woła nową falę klientów tanich sieci, z tym że ogólna

sytuacja społeczna w punkcie wyjścia jest już znacznie gorsza niż na początku.

System ten stanowi zatem samonakręcającą się spi-ralę, która staje się prawdziwym zagrożeniem nie tylko dla rodzimej branży handlowej, ale wręcz dla całej po-lityki gospodarczej. Zwiększony bowiem obszar ubóstwa i bezrobocia wymaga od państwa zwiększenia nakładów na opiekę społeczną. Państwo i samorządy hojnie wspomagają �nansowo zagranicznych inwestorów w postaci zwolnień i ulg podatkowych czy (prawie) darmowego przekazywania terenów pod inwestycje. To, że większość zysków koncer-nów zagranicznych transferowana jest za granicę, do ich centrali, powoduje, iż procesy te dodatkowo zaostrzają i tak już duży de�cyt budżetowy.

Tajne pożyczki

Nie bez znaczenia jest w tej kwestii, iż proces liberalizacji handlu międzynarodowego oraz realizujące go podmio-ty, jak Światowa Organizacja Handlu czy Bank Światowy, sprzyjają polityce wielkich koncernów. Opinii publicznej w Polsce nieznana jest informacja (nie podały jej żadne ogólnopolskie media!), iż spółka-córka Banku Światowe-go (International Finance Corporation) oraz Europej-ski Bank Odbudowy i Rozwoju udzieliły koncernowi Schwarz pożyczki w wysokości milionów euro na ekspansję w Polsce, Chorwacji i Bułgarii w latach -. Koncern podkreślił we wniosku, iż „inwestycje te mają na celu walkę z ubóstwem”…

Z tej kwoty na ekspansję w Polsce (wybudowanie 45 marketów Kau�and) przeznaczono 200  mln euro. Mi-mo że w 2004 r. Państwowa Inspekcja Pracy ogłosiła swój druzgocący raport na temat łamania praw pracowniczych w sklepach koncernu w Polsce, Bank Światowy nie cofnął kredytowania.

Przewrotnie brzmi w tym przypadku argument walki z ubóstwem, biorąc pod uwagę fakt, iż skutkiem takiej eks-pansji, wspomaganej kredytami, jest postępujące niszczenie tradycyjnych struktur handlu w Europie Wschodniej, opar-tych na małych, rodzinnych sklepach. Przedsiębiorstwa te są niezorganizowane w ponadlokalnych strukturach i nie mają dostępu nie tylko do kredytów międzynaro-dowych instytucji finansowych, ale także do wielolet-nich zwolnień i ulg podatkowych, które zagranicznym koncernom oferują samorządy lokalne.

Wszystkie te okoliczności powodują, iż drobny han-del nie ma szans w starciu z profesjonalnie przygotowa-nymi koncernami międzynarodowymi, które dysponują dużym zapleczem finansowym, prawnym i marketingo-wym. Nie może być więc spełniony warunek swobod-nej konkurencji i wolnego rynku, które Bank Światowy i Międzynarodowy Fundusz Walutowy ogłaszają jako swoje podstawowe zasady działania. Zasady wolnego handlu nie są

Page 124: OBYWATEL nr 1(48)/2010

124 GOSPODARKA SPOŁECZNA Nr 3XXVIII

realizowane w praktyce, gdyż jak pokazano na powyższym przykładzie, międzynarodowe organizacje �nansowe wspie-rają nierówną konkurencję. Zjawisko to dobrze podsumowu-je szwajcarski ekonomista David Bosshart, który stwierdził, iż „kto opanuje reguły gry systemu kredytów, ten opanuje re-guły gry współczesnego kapitalizmu”. Koncerny zagraniczne, takie jak Schwarz, opanowały reguły tej gry doskonale.

Jednak wciąż otwarte pozostaje pytanie, czy my – oby-watele, chcemy żyć w świecie opartym na takich zasadach, jak „system Lidl”? Wydaje się, iż od odpowiedzi na to py-tanie zależy nie tylko przyszłość naszego rodzimego handlu, ale także przyszłość naszego społeczeństwa.

Dorota Janiszewska

Bibliogra�a:

1. Ehrenreich B., Za grosze. Pracować i  (nie) przeżyć, Warszawa

2006.

2. Featherstone L., Wal-Mart: Frauen im Ausverkauf. Meilensteine im

Kampf um Arbeitsrechte, Hamburg 2006.

3. Gadziński M., Rebelia na Wall Street, „Gazeta Wybor-

cza” 31.07.2004, http://kobieta.gazeta.pl/wysokie-obca-

sy/1,53581,2201821.html.

4. Hammann A., Giese G., Schwarz-Buch LIDL, Berlin 2005.

5. Jak Lidl inwigilował swoich pracowników, „Gazeta Wybor-

cza” 1.04.2008, http://wiadomosci.gazeta.pl/Wiadomo-

sci/1,80282,5077184.html.

6. Miączyński P., Wal-Mart niedługo w Polsce?, „Gazeta Wyborcza”

27.06.2005, http://wyborcza.pl/1,75248,2789368.html.

7. Schwarz-Buch LIDL Europa, red. A. Hammann, Berlin 2006.

8. Sieci Wal-Mart grozi pozew 1,6 mln kobiet, http://nowy.zagan.

pl/n2187.html

9. Simms A., Tescopol. Możesz kupować gdzie chcesz, byle w Tesco,

Gliwice 2007.

10. Strona internetowa kancelarii reprezentującej dozorców prze-

ciwko sieci Wal-Mart: http://www.walmartjanitors.com/wmj94.

pl?wsi=0&websys_screen=polishpublic_operationrollback

11. Strona kampanii ver.di, niemieckiego związku zawodowego

pracowników usług, przeciw nadużyciom w koncernie Schwarz:

http://www.verdi.de/lidl

Po raz pierwszy w historii w osobnym tomie (280 stron) zebrane wszyst-kie artykuły Abramowskiego poświęcone kooperatyzmowi, współpra-cy, stowarzyszeniom, oddolnym inicjatywom społecznym, w tym kilka niepublikowanych od roku 1938! Jako bonus, unikatowy artykuł Jana Wolskiego „Z przemówień Edwarda Abramowskiego” oraz obszerne posłowie Remigiusza Okraski.

To książka o szlachetnej i wizjonerskiej idei Abramowskiego, który ak-centował znaczenie prawdziwej demokracji, oddolnej współpracy, bra-terstwa i przyjaźni, jako dróg ku lepszemu światu, pozbawionemu wad kapitalizmu i marksowskiego socjalizmu. Jeden z najwybitniejszych polskich myślicieli, twórca oryginalnego systemu etycznego, wykłada swoje koncepcje nie za pomocą naukowego żargonu i wizji oderwa-nych od życia, lecz malowniczym i przystępnym językiem, odwołując się do codziennych ludzkich postaw, problemów społecznych i ekono-micznych oraz sposobów ich rozwiązywania.

O braterstwie w praktyceEdward Abramowski Braterstwo, solidarność, współdziałaniePisma spółdzielcze i stowarzyszeniowe

Wybór i opracowanie Remigiusz OkraskaWspólna edycja „Obywatela”, Krajowej Rady Spółdzielczej i Instytutu Stefczyka

Cena w księgarniach 29 zł – u nas kupisz za 24 zł (koszt przesyłki wliczony)!

Prosimy o wpłatę takiej kwoty na konto:Stowarzyszenie „Obywatele Obywatelom”ul. Więckowskiego 33/126, 90-734 ŁódźBank Spółdzielczy Rzemiosła,ul. Moniuszki 6, 90-111 Łódźnumer konta: 78 8784 0003 2001 0000 1544 0001 W opisie prosimy wpisać „Abramowski”(brak tej informacji spowoduje odłożenie wysyłki w czasie).

Page 125: OBYWATEL nr 1(48)/2010

125GOSPODARKA SPOŁECZNANr 3 XXIX

Coraz częściej słyszy się o konieczności zakupu przez Polskę samolotu szkolno-bojowego. Czy nie lepiej jednak zbudować go w kraju?

Z analiz przeprowadzonych przez ekspertów lotniczych wynika, że w ciągu najbliższych trzydziestu lat Polskie Si-ły Powietrzne powinny posiadać co najmniej kilkadziesiąt samolotów szkolno-bojowych, w tym przynajmniej eska-drę samolotów szkolenia na wyposażeniu Wyższej Szkoły O�cerskiej Sił Powietrznych. Tymczasem dla kolejnych maszyn posiadanych przez nasz kraj mija resurs, czyli okres gwarantowanego bezpieczeństwa i sprawności eksploatacji. Ciągłe remonty parku lotniczego są coraz bardziej kosztowne i mają coraz mniej sensu. Wkrótce może się okazać, że polscy lotnicy nie będą mieli na czym się szkolić. Stąd głosy mówiące, że w najbliższym czasie niezbędny będzie zakup parku maszynowego, umoż-liwiającego m.in. efektywne szkolenie pilotów samolotów wielozadaniowych F-16. – Jeżeli szkoła lotnicza w Dęblinie ma nadal mieć rację bytu, musimy posiadać nowe samoloty szkoleniowe. Inaczej ta zasłużona uczelnia po prostu przesta-nie szkolić nowych pilotów. Szkolenie za granicami kraju jest zaś nieopłacalne – mówi dr hab. Paweł Soroka, koordynator Polskiego Lobby Przemysłowego.

Jednocześnie Polskie Siły Powietrzne już wkrótce po-trzebować będą nowego samolotu uderzeniowego, wsparcia pola walki. – W tej chwili główny ciężar zadań szturmowych spoczywa na samolotach SU-. Jednak są to maszyny przesta-rzałe i za kilka lat nie będzie ich w polskiej armii. Pomimo te-go, że będziemy mieli maszyn F- i eskadry MiG-ów , potrzebować będziemy samolotów uderzeniowych. To zadanie może być powierzone samolotom szkolno-bojowym LIFT (Le-ad-in Fighter Trainer), posiadającym właściwości uderzenio-we – przekonuje dr hab. Soroka. Absolutne minimum przy polskich potrzebach to 16 maszyn szkolenia zaawansowa-nego, a dla utrzymania odpowiedniego potencjału uderze-niowego – wobec wycofywania z eksploatacji Su-22 – mu-simy mieć dwa razy tyle.

Tradycje już mamy

W roku 1918 powstała Sekcja Żeglugi Napowietrznej Mini-sterstwa Spraw Wojskowych. Wraz z przejęciem od dawnych zaborców pierwszych kilkunastu samolotów, stwierdzono potrzebę rozwoju sił powietrznych. Miały się opierać na

rodzimej myśli naukowej i technicznej. I tak się stało: polscy konstruktorzy, cywilni i wojskowi, wspierani przez władze państwowe, stworzyli fundamenty krajo-wego przemysłu lotniczego.

W polskich zakładach powstało wówczas kilkana-ście świetnych konstrukcji samolotów wojskowych, m.in. PZL P-11 (wraz z jego wersją eksportową, czyli PZL P-24), PZL-23 Karaś (z wersją eksportową, PZL-43), PZL-37 Łoś, a także maszyny, które niestety nie weszły do produkcji se-ryjnej z powodu wojny – PZL-46 Sum i PZL-50 Jastrząb. Z eksportu samolotów Polska uzyskiwała wtedy spore środ-ki; maszyny sprzedawaliśmy m.in. Turcji, Bułgarii, Rumu-nii, Grecji i Hiszpanii.

Po II wojnie światowej, mimo zerwania kontaktów z zachodnią myślą techniczną oraz podporządkowania się

„Wielkiemu Bratu” ze Wschodu, powstało kilkanaście uda-nych konstrukcji. Polscy inżynierowie stworzyli takie ma-szyny, jak Junak, TS-8 Bies, TS-11 Iskra, TS-16 Grot-1, PZL-130TC Orlik, śmigłowce W-3 Sokół, Anakonda, Ka-nia, śmigłowiec SW-4, samoloty rolnicze Gawron, Droma-der, Kruk, M-15 („Belphegor”)…

– Wyprodukowano ponad egzemplarzy bardzo do-brego samolotu szkoleniowego, jakim bez wątpienia był TS- Iskra. Kolejnych sztuk trafiło do Indii, był nawet moment, że Polska miała produkować właśnie ten samolot na potrze-by lotnictwa szkoleniowego w całym Układzie Warszawskim. Niestety, politycy radzieccy zdecydowali inaczej, wybrali cze-skiego Delfina – mówi koordynator PLP. – W latach - powstał naddźwiękowy samolot TS- Grot, bardziej bojowy od Iskry. Niestety, znów blokada ze Wschodu sprawiła, że samolot ten nie wszedł do produkcji – ubolewa.

Aktualna kondycja przemysłu lotniczego pozostawia wiele do życzenia. Składa się na to szereg przyczyn. Pięt-no odcisnęły lata „współpracy” w ramach Układu War-szawskiego. Branża zbrojeniowa tworzona była w oparciu o kompleksowe plany przygotowań wojennych państw do niego należących. Duża część przedsiębiorstw uza-leżniała produkcję od potrzeb Układu. Nowa rzeczywi-stość obnażyła braki naszego przemysłu lotniczego. Poziom technologiczny uzbrojenia produkowanego w Polsce na przełomie lat . i . był średni, a liczba wyrobów na najwyższym, światowym poziomie – nie-wielka. Ograniczenie zamówień przy kapitałochłon-nej strukturze produkcji doprowadziło do zadłużenia dużej liczby przedsiębiorstw. Podjęte działania na-prawcze, konsolidacje czy pozyskiwanie inwestorów

Michał Stępień

O własnych siłach (powietrznych)

Page 126: OBYWATEL nr 1(48)/2010

126 GOSPODARKA SPOŁECZNA Nr 3XXX

strategicznych, zaczęły się dla tej branży zdecydowa-nie za późno.

Problemem jest również brak spójnej wizji rozwo-ju sił powietrznych RP. Rozpoczyna się kolejne pro-jekty, lecz nie finalizuje ich, a zainwestowane środki bezpowrotnie przepadają. Widać to na przykładzie śmi-głowca przeciwpancernego Huzar, który miał powstać na bazie wielozadaniowej maszyny W-3 Sokół. Początkowo wyposażony był w uzbrojenie i system kierowania ogniem z RPA. W 1993 roku MON zerwał umowę z WKS Świdnik. W 1994 r. program wznowiono z udziałem izraelskiej �rmy Elbit System. Z powodu kontrowersji związanych z ofero-wanymi przez Izrael pociskami NT-D, w 1998 r. kontrakt został unieważniony. Mimo upływu dwóch dekad, Sokół nadal nie przekształcił się w Huzara. Dopiero ostatnio, przy dużym udziale Instytutu Technicznego Wojsk Lotniczych, na bazie Sokoła został skonstruowany prototyp śmigłowca uderzeniowego Głuszec.

Poza tym w latach 90. widać wyraźny spadek nakła-dów na wyposażenie armii. Po roku 2001 sytuacja uległa pewnej poprawie, ale do ideału sporo brakuje. Również sposób �nansowania poszczególnych programów bywa wielce kontrowersyjny. W budżecie MON zabrakło kil-ku milionów dolarów rocznie, aby przystąpić do między-narodowych programów wsparcia eksploatacji samolotów MiG-29, A400M oraz F-35. Jednocześnie zarezerwowano duże środki �nansowe na doprowadzenie do stanu uży-walności wiekowych samolotów C-130 Hercules, co w tym kontekście było mniej korzystne.

Nie ma jak w domu

Aby sektor ten w ogóle przetrwał, polskie – choć niejedno-krotnie kontrolowane już przez kapitał zachodni – zakła-dy muszą mieć zamówienia. Aktualnie przemysł lotniczy zatrudnia ok. 25 tys. osób w ponad 50 przedsiębiorstwach realizujących zadania produkcyjne, badawczo-rozwojowe i remontowo-usługowe.

Nowy samolot, produkowany częściowo lub w cało-ści w kraju, pomógłby w utrzymaniu istniejących miejsc pracy i stanowił szansę na powstanie kolejnych. Prze-mysł lotniczy to nie tylko główne zakłady, ale także rze-sze powiązanych z nimi �rm, dostarczających podzespoły. Prace projektowe byłyby też impulsem dla naszego zaplecza naukowo-badawczego; środki inwestowane w badania na-ukowe i nowe technologie z czasem zawsze się zwracają.

Za produkcją samolotu szkolno-bojowego w Pol-sce przemawiają też kwoty, jakie musielibyśmy wydać na zakup maszyn za granicą. Zamówienie 16 nowocze-snych maszyn oznacza koszty rzędu 1 mld zł. W 30-letnim okresie eksploatacji należy liczyć się z kolejnymi wydatka-mi na użytkowanie, remonty i modernizację, stanowiący-mi 2-3-krotność tej kwoty. W grę wchodzi zatem wydatek

Błędy i wypaczenia

Warto przypomnieć program „Iryda”, którego początek datuje się na przełom lat 70. i 80. XX w. Wtedy to powołano rządowy Centralny Program Badawczo-Rozwojowy, którego celem było skonstruowanie do 1985 r. lotniczego systemu szkoleniowego. W  jego skład miał wchodzić samolot szkolno-bojowy o nazwie ukrytej pod kryptonimem „produkt 300” (później nazwano go Iskra-22, a następnie skrótowo – I-22). Nowe samoloty miały przede wszystkim zastąpić wy-służone maszyny Lim. Pamiętajmy, że inicjatywa programu „Iryda” wyszła z  Instytutu Lotnictwa, który wówczas stanowił siłę przywódczą przemysłu lotniczego, stojącego w obliczu upadku. Celem nadrzędnym programu „Iryda” było uratowanie Instytutu wraz z  przemy-słem. Ponieważ ówczesny przemysł lotniczy w Polsce obejmował prawie wszystkie dziedziny związane z  budową samolotów, program został tak skon-struowany, aby objął każdą z dziedzin, zapewniając odpowiedni udział każdemu zakładowi. Właśnie ta decyzja przesądziła o niepowodzeniu programu – twierdzi dr inż. Ryszard Szczepanik. – Mimo, że przyznane środki były ogromne, a w trakcie realiza-cji kilkakrotnie je zwiększano, na prace decydujące o  jakości samolotu zabrakło pieniędzy. Fundusze zużyto na równoległe podjęte „programy”: silniki, awioniki, foteli katapultowych, uzbrojenia i innych. Tych funduszy żądały upadające zakłady, a  nad „sprawiedliwym” podziałem czuwały czynniki związ ko we. Nie zważano na zgłaszane uwagi, że programy silnikowe i osprzętu trwają kilkakrotnie dłużej niż płatowcowy i że nikt na świecie tak nie postępuje – podkreśla. I dodaje: W 1985 r. wyprodukowano 6 prototypów nowego samolotu (z czego jeden uległ katastro�e). Przez kolejne 7 lat zbudowano 12 seryjnych samolo-tów i wdrożono je do eksploatacji. Dalej niestety było już znacznie gorzej. Złożyły się na to m.in. kolejna katastrofa Irydy, zwiększające się nieustannie koszty przedsięwzięcia oraz gasnące zainteresowanie programem ze strony MON.Płk Andrzej Głuśniewski przekonuje natomiast, że program „Iryda” przerósł możliwości krajowej bazy badawczo-produkcyjnej, a jego koszty rosły niewspółmiernie do efektów. Po kilkunastu latach prac uzyskano samolot o  dużych potencjalnie, ale niewielkich faktycznie możliwościach zasto-sowania w szkoleniu lotniczym. Myśl inżynierska

Page 127: OBYWATEL nr 1(48)/2010

127GOSPODARKA SPOŁECZNANr 3 XXXI

nie mniejszy niż 4 mld zł, a w przypadku zwiększenia liczby zakupionych maszyn do wspomnianej wielkości (32 sztuki), w budżecie MON należałoby na ten cel zna-leźć aż 8 miliardów.

Opłacalność produkcji samolotów szkolno-bojo-wych na terenie własnego kraju dobrze widać na przy-kładzie Indii. Zakupiły one pierwszą partię maszyn u producenta, a kolejne montują we własnym, kontrolo-wanym przez państwo przedsiębiorstwie (HAL). Cena jednostkowa samolotu kupowanego za granicą wynosi ponad mln dolarów, zaś montowanego (a częściowo także produkowanego) na subkontynencie jest o mln niższa. W przypadku Polski, ze względu na posiadane przez rodzime przedsiębiorstwa technologie i wykwali�kowane kadry, oszczędność byłaby przypuszczalnie jeszcze więk-sza. Według wstępnych analiz, w Polsce może powstawać ok. 50% podzespołów mechanicznych i 20-30% wyposaże-nia elektronicznego. Wraz z montażem oznacza to polski udział w wartości końcowej samolotu na poziomie 40-60%, zależnie od zaangażowanego potencjału i liczby samolotów.

Należy przy tym pamiętać, że w przypadku produk-cji samolotów „na miejscu”, budżet odzyskuje w posta-ci różnego rodzaju podatków (VAT, CIT, PIT) - kwot wydatkowanych w rodzimych przedsiębiorstwach. Tańsze jest także serwisowanie zakupionego sprzętu, a dodatkowe zyski może przynieść eksport opracowa-nych z polskim udziałem maszyn, jeśli w negocjacjach zadba się o odpowiednie zapisy kontraktowe. Nie-ocenioną wartością dodaną będzie również wyszko-lenie wykwalifikowanych kadr, zdolnych do opraco-wywania i eksploatacji produktów wyrafinowanych technologicznie.

Zakup gotowych samolotów szkolno-bojowych poza granicami kraju oznaczałby utratę powyższych korzyści. Nauczką niech będą negatywne doświadczenia z dotychczasowymi nabytkami sprzętu wojskowego z  im-portu, w tym przede wszystkim samolotów F-16, oraz z tzw. o�setem związanym z tą ostatnią transakcją. Miały się z nią łączyć wymierne korzyści dla polskiej gospodarki, jednak realizacja umów o�setowych nie przyniosła spełnienia większości oczekiwań.

Jak zrobić to dobrze

Dziś polski przemysł lotniczy raczej nie posiada wystarcza-jącego potencjału, by samodzielnie i od podstaw zbudować dobry samolot do celów szkoleniowo-bojowych. W tej sy-tuacji, eksperci związani z lotnictwem zaproponowali par-tycypację podmiotów zagranicznych. O ile panuje zgoda co do sedna koncepcji, opinie w sprawie szczegółów już się różnią. Generalnie pod uwagę brane są dwa rozwiązania.

Dr inż. Ryszard Szczepanik, aktualny dyrektor In-stytutu Technicznego Wojsk Lotniczych, chciałby, aby

samolot powstał przede wszystkim w Polsce. To tu stwo-rzono by plany jego rozwoju, stąd koordynowano by po-wstawanie projektu, pracę podwykonawców itp. Oczywi-ście całe wyposażenie samolotu, nie wyłączając napędu, zostałoby zakupione u renomowanych producentów, tak jak to powszechnie robi się na świecie w przypadku tego typu projektów. – Jeśli udałoby się sprawić, że główny mene-dżer programu nowego samolotu oraz jego zastępca – główny konstruktor, byliby w pełni odpowiedzialni za zakres prac i użycie środków, to sukces jest w pełni realny. Oni też kie-rowaliby specjalnie powołaną firmą dla budowy samolotu szkolno-bojowego, która opracowałaby projekt, zbudowała prototypy i nadzorowała próby. W czasie realizacji Irydy stworzono wielkie biuro konstrukcyjne, a wykonawcą proto-typów był największy polski zakład lotniczy – PZL Mielec. Dziś to wszystko jest zbędne i wręcz szkodliwe – twierdzi R. Szczepanik. – Powszechnie stosowane systemy kompute-rowego projektowania pozwalają minimalizować biuro do

⁄ tradycyjnego, a użycie kompozytów węglowych do budo-wy struktury nie potrzebuje wielkiego zakładu. Małe biuro da się szybko zorganizować, potrzebne są tylko komputery i programy, zaś halę do produkcji kompozytów, wyposażoną

skupiała się już tylko na tym, dlaczego samolot nie osiąga teoretycznie wyliczonej prędkości dopuszczalnej w nurkowaniu, albo jak wzmocnić dodatkowymi nakładkami ogon samolotu, aby się nie urwał. Jedyną metodą spełnienia wymagań wojska stało się skonstruowanie nowego skrzydła, co powodowało, że ówczesne Ministerstwo Obrony Narodowej, Komitet Badań Naukowych i Minister-stwo Gospodarki musiałyby dołożyć kolejne kilka-dziesiąt milionów złotych do ponad siedmiuset już wydanych. Dlatego wojsko zmuszone było zastąpić Irydę w przeznaczonym dla niej segmencie procesu przygotowania pilotów starą Iskrą, bezpieczniejszą i kilka razy tańszą w eksploatacji. Tego błędu nie można w przyszłości powtórzyć – apeluje. Program „Iryda” został ostatecznie zakończony w marcu 2003 r. Pokazał on, że niezasadne jest budowanie polskiego samolotu szkolno-bojowe-go „od zera”.

Cytaty w ramce pochodzą z referatów wygłoszonych pod-

czas seminarium Polskiego Lobby Przemysłowego pt. „Moż-

liwości wyprodukowania polskiego samolotu szkolno-bo-

jowego nowej generacji we współpracy międzynarodowej”,

w Wyższej Szkole O�cerskiej Sił Powietrznych w Dęblinie,

29.10.2008 r. Materiały z konferencji znaleźć można w Inter-

necie: www.plp.info.pl

Page 128: OBYWATEL nr 1(48)/2010

128 GOSPODARKA SPOŁECZNA Nr 3XXXII

w autoklawy, można postawić w ciągu roku. Wykonanie elementów metalowych oraz modeli do foremników można zlecić kooperantom.

W tym wypadku rola zagranicznych firm ograniczy-łaby się do dostarczania wybranych, gotowych części. Cały ciężar powstawania nowego samolotu spoczywał-by na barkach polskiego przemysłu lotniczego.

Alternatywne podejście reprezentuje m.in. sekretarz Krajowej Rady Lotnictwa, Tomasz Hypki. Zgodnie z nim, należy rozważyć rozwój już istniejącej konstrukcji, wspól-nie z  jej producentem, i właśnie na tej bazie zbudować maszynę nowej generacji, posiadającą właściwości uderze-niowe. Hypki jest zdania, że w powstające konsorcjum można byłoby włączyć kraje, które również zainteresowane są posiadaniem własnych, nowoczesnych samolotów szkol-no-bojowych. Na przykład Węgry i Rumunię, a przede wszystkim – państwa bałtyckie (Łotwa, Estonia i Litwa), nie posiadające odrzutowych samolotów bojowych – w ra-mach misji Air Policing przestrzeni powietrznej tych kra-jów strzegą samoloty innych krajów NATO, w tym polskie MiG-29.

Sekretarz Krajowej Rady Lotnictwa stawia na pełną współpracę międzynarodową w zakresie budowy nowego samolotu dla armii polskiej. Współpraca przemysłowa o cha-rakterze międzynarodowym, pożądana przy zaprojektowa-niu i produkcji samolotu szkolno-bojowego nowej generacji, będzie miała, z natury rzeczy, wewnątrzgałęziowy, a nawet wewnątrzasortymentowy charakter, polegający na wzajem-nym uzupełnianiu się producentów zespołów, podzespołów i części takiego samolotu. Zamiast rozwijania w jednym kraju wszystkich etapów i faz produkcji, składają-cych się na wytworzenie gotowego wyrobu, następuje ich rozdzielenie między współdziałające kraje, zależ-nie od wydajności produkcji i możliwości technologicz-nych każdego z nich. Przy czym finalny montaż samolotu może mieć miejsce tylko w jednym z krajów uczestniczących w międzynarodowym programie lub w kilku krajach – jak to ma miejsce w przypadku samolotu wielozadaniowego Eu-rofighter Typhoon. W efekcie powstaje wyrób gotowy tańszy aniżeli wytwarzany w pojedynkę i bardziej konkurencyjny – czytamy w jednym z opracowań autorstwa T. Hypkiego i dr. hab. Soroki.

Przykładem odwrotnej sytuacji są amerykańskie F-22 i F-35. Paweł Soroka zwraca uwagę, że ich koszty rosną pra-wie bez granic, co stawia pod znakiem zapytania możliwość eksportu czy kontynuowania współpracy międzynarodowej na warunkach USA. – W Stanach Zjednoczonych mówi się już o możliwości samounicestwienia US Air Force, których nie będzie stać nawet na proste odtworzenie potencjału bojowego w związku z niekontrolowanym wzrostem cen tych podstawo-wych myśliwców wielozadaniowych przyszłości – podkreśla.

Poza tym, taki model współpracy tworzy pozytyw-ne relacje pomiędzy krajami biorącymi w nim udział. Nie bez znaczenie są korzyści ekonomiczne, jakie niesie ze sobą

taki układ: umacniają się więzi kooperacyjne między prze-mysłami współdziałających krajów, łatwiej jest wspólnie rozwijać nowoczesne technologie czy gromadzić środki na kolejne projekty.

Budować… ale z kim?

Wydaje się, że dla równowagi po wyborze samolotu F- produkowanego przez Amerykanów (i złych doświad-czeniach związanych ze „współpracą” gospodarczą nawiązaną przy tej okazji), pożądane byłoby związa-nie się z którymś z partnerów (partnerami) europej-skich. Umocniłoby to pozycję Polski w Unii Europej-skiej, zwłaszcza w procesie tworzenia Europejskiej Po-lityki Bezpieczeństwa i Obrony, która przewiduje m.in. współpracę państw członkowskich Wspólnoty w dzie-dzinie uzbrojenia. Dodatkowymi korzyściami w przy-padku współpracy z partnerem europejskim byłaby możliwość otrzymania wsparcia ze strony Europejskiej Agencji Obrony (EDA).

– Wybór niezbędnych partnerów zagranicznych musi być oparty na dotychczasowych doświadczeniach polskiego przemy-słu lotniczo-zbrojeniowego, a także na ocenie realnych możli-wości współpracy z maksymalną korzyścią dla polskiego wojska i gospodarki – zastrzega dr hab. Soroka. – Kluczowe decyzje należałoby w tej sytuacji uzgadniać z władzami Bumaru, ja-ko narodowego koncernu zbrojeniowego.

Obecnie ok. 12 krajów lub ponadpaństwowych kon-cernów zajmuje się istotną wojskową produkcją lotniczą. Spośród nich, samoloty szkolno-bojowe wytwarzają Chiny (L15), Czechy (L-159), Rosja (MiG-AT oraz JAK-130), Ko-rea Płd. (T-50), USA (CHGW), Wielka Brytania (Hawk) i Włochy (M346). Poza Wielką Brytanią, każde z  tych państw realizuje obecnie nowe programy opracowania i bu-dowy takich samolotów, o różnym stopniu zaawansowania terminowego i technologicznego. Są to więc potencjalnie interesujący partnerzy „polskiego” projektu.

– W tej chwili liczącymi się partnerami byłyby przede wszystkim Włochy, Wielka Brytania i ewentualnie Korea Po-łudniowa – mówi nam koordynator Polskiego Lobby Prze-mysłowego. – To właśnie z którymś z tych krajów warto za-cząć współpracę nad programem rozwojowym ich konstrukcji. Na chwilę obecną ci producenci najchętniej sprzedaliby nam gotowe, już istniejące samoloty. Dlatego konieczne jest przed-stawienie im korzystnych warunków, a także wykazanie, że nowymi samolotami są zainteresowane inne kraje.

Soroka podkreśla, że jeśli producentom będzie się to opłacać, zapewne podejmą się realizacji projektu z maksy-malnym zaangażowaniem polskiego przemysłu i jego zaple-cza badawczo-rozwojowego. – Przede wszystkim chodzi tu o włączenie do zaprojektowania i budowy zespołu konstruk-torów z Politechnik – Warszawskiej i Rzeszowskiej, oraz z In-stytutu Technicznego Wojsk Lotniczych – precyzuje.

Page 129: OBYWATEL nr 1(48)/2010

129GOSPODARKA SPOŁECZNANr 3 XXXIII

Skąd wziąć pieniądze?

W lipcu 2009 r. polski rząd wysunął koncepcję, zgodnie z którą należałoby zaprzestać kupowania dla naszego wojska technologii oraz części pochodzących z zagrani-cy. Miałoby to przyczynić się nie tylko do oszczędności w armii, ale również spowodować, że więcej pieniędzy trafi do firm z Polski; takie przekonanie wyraził sam pre-mier Tusk. Eksperci nie pozostawiają jednak złudzeń – Pol-ska nie ma takiego potencjału, by uzbrajać własną armię

„od A do Z”. Tyczy się to również lotnictwa, gdzie współ-praca międzynarodowa jest niezbędna.

Program budowy samolotu szkolno-bojowego nie na-leży do tanich przedsięwzięć. Opłacalne koszty, dla partii wstępnej i pierwszej serii produkcyjnej (liczącej około 15-20 samolotów) nie powinny być wyższe niż jedna trzecia kosz-tów pozyskania odpowiedniej liczby samolotów wielozada-niowych, tj. powinny się zamknąć w 400 mln dolarów (ok. 1,2 mld zł). Wydatki na realizację programu należałoby po-nieść w ciągu 7-9 lat, a więc w okresie 2010-2019.

Należy pamiętać, że taki projekt, finansowany ze środków publicznych, będzie miał z założenia charakter inwestycyjny, nie konsumpcyjny. Oznacza to, iż można oczekiwać pojawienia się w gospodarce efektów mnoż-nikowych, związanych z jego realizacją, a nie tylko kosz-tów. Efekty te pojawią się w tych obszarach gospodarki, które zostaną zaangażowane do jego realizacji – biura

projektowe, instytuty naukowe, wykonawcy części i podzespołów, producent finalny itd.

Najbardziej sensownym rozwiązaniem byłoby dopro-wadzenie do sytuacji, w której realizacja projektu (przynaj-mniej w części) zostałaby potraktowana jako inwestycja centralna. W tym przypadku miałaby zapewnione, oprócz środków własnych oraz pochodzących z budżetu, �nanso-wanie kredytem bezpośrednio z banku centralnego. Obec-na ustawa o NBP dopuszcza jako jedną z form kredyt na realizację inwestycji centralnych. Wysokość oprocentowa-nia tego kredytu zazwyczaj waha się na poziomie kilku (2-4) procent, a gwarantem jego spłaty jest sektor �nansów publicznych.

Duże możliwości, niewiadome efekty

Jeśli Polska chce utrzymać swój potencjał militarny w za-kresie lotnictwa, musi dostarczyć siłom powietrznym nowy, dobry i możliwie tani samolot szkoleniowo-bojowy. Jako kraj będący częścią Unii Europejskiej, a ponadto wciąż po-siadający dobrze rozwinięte zaplecze techniczno-naukowe, jesteśmy w stanie w znaczącym zakresie partycypować w je-go budowie. Więcej nawet: w przypadku takiego projektu, Polska mogłaby na niwie europejskiej odegrać inicjującą i czołową rolę. Niestety, jak dotąd nasze atuty zwykle po-zostają jedynie potencjałem, nie przekładają się na realne działania.

Istotną przyczyną takiego stanu rzeczy jest brak wizji i odwagi niezbędnej do jej realizacji na najwyższych szcze-blach władzy państwowej. – Programy wojskowe to wielo-letnie inwestycje, trwające często nawet lat, dlatego siłą rzeczy nie mogą być skorelowane z cyklem wyborczym. W Pol-sce zapoczątkowane procesy są nagle przerywane, co w więk-szości przypadków jest po prostu głupotą – uważa Soroka. – Ostateczna decyzja odnośnie do nowego LIFT-a musi zapaść w ciągu roku. Wojsko chciałoby mieć nowy samolot w - lata. W tym czasie nie ma szans na nową konstrukcję, ale w okresie przejściowym można by korzystać z samolotów Iskra po grun-townej modernizacji – podsumowuje ekspert PLP.

– W obszarze techniki, nie tylko lotniczej, ale w ogóle woj-skowej, funkcjonuje od wielu lat tylko jeden formalny rządowy program wieloletni – program samolotu wielozadaniowego F-. Próby ustanowienia innych nie powiodły się. Polscy po-litycy obawiają się bowiem rzeczywistej odpowiedzial-ności za swoje czyny w bardzo trudnym obszarze bezpie-czeństwa państwa. Program wykraczający poza okres ich kadencji nie dałby im korzyści politycznych, a na jakiekolwiek ryzyko odważyliby się tylko nieliczni. Czy w wypadku programu stworzenia systemu samolotu szkolno-bojowego będzie podobnie? – pyta ekonomista dr Zbigniew Klimiuk.

Michał Stępień

EURO

FIG

HTE

R TY

PHO

ON

[htt

p://

raf.m

od.u

k/]

Page 130: OBYWATEL nr 1(48)/2010

130 GOSPODARKA SPOŁECZNA Nr 3XXXIV

Nad Sekwaną funkcjonuje generalnie korzystne prawo spół-dzielcze (ustawa nr 47-1775 z 1947 r.), nowelizowane w la-tach 1985, 1987, 1992 i 1998, oraz szereg ustaw dotyczących pewnych specy�cznych zagadnień spółdzielczych lub po-szczególnych sektorów. Dla tych ostatnich pierwsze akty prawne pojawiały się już od ok. 1890 r., obejmując spółdziel-nie pracy, banki ludowe, spółdzielnie spożywców i rolnicze. Modelowym rozwiązaniem dla gospodarki społecznej, na-zywanej tu często gospodarką społeczną i solidarną, jest no-wa ustawa z 2001 r., która umożliwiła tworzenie i działanie

„spółdzielni dobra publicznego” (societés coopératives d’ interêt collectif ) – szczególnej formy spółdzielni, mogących łączyć członków różnych kategorii (użytkowników, pracowników, a także osoby prawne, takie jak inne stowarzyszenia, związ-ki zawodowe, a nawet władze publiczne), których celem jest zaspokajanie lokalnych potrzeb publicznych1.

Francja należy do najbardziej „uspółdzielczonych” krajów Europy, licząc spółdzielni, członków i pracowników spółdzielni2. Do-dając do tego stowarzyszenia i towarzystwa wzajem-nościowe (tylko takie trzy formy przedsiębiorstw spo-łecznych istnieją w tym kraju) stwierdzić można, że co drugi Francuz jest członkiem jakiegoś podmiotu gospo-darki społecznej. 1,6 mln osób, tj. 7% wszystkich pracu-jących, zatrudnionych jest w takich podmiotach. Aż 80% rolników to członkowie spółdzielni wiejskich3.

Zobaczmy, jak to zjawisko wygląda na konkretnym przykładzie. Leżący na południu Francji region określany w skrócie jako PACA (Provence-Alpes-Côte d’Azur) obej-muje trzy obszary historyczno-geogra�czne Południowych Alp, Prowansji oraz Lazurowego Wybrzeża. Zamieszkiwa-ny jest przez 4,7 mln osób. Dzieli się na 6 departamentów, z których największy to Bouches-du-Rhône, obejmujący Marsylię i okolice (prawie dwa miliony mieszkańców). Go-spodarka społeczna rozwijała się tu, podobnie jak w całej Francji, od połowy XIX w. i pod względem jej potencja-łu region posiada wysoką, choć nie wiodącą pozycję w kraju. Uważany jest natomiast za jeden z tych, w któ-rych w ostatnich latach gospodarka ta rozwija się naj-bardziej dynamicznie.

W okresie 1999-2004 liczba podmiotów gospodarki społecznej zwiększyła się w regionie o 37%, co oznaczało rejestrowanie 2800 nowych jednostek każdego roku. Szcze-gólnie wiele przybywało nowych stowarzyszeń. Na koniec 2004 r. istniały tu 43 tys. przedsiębiorstw społecznych (11,3% wszystkich zarejestrowanych podmiotów gospodarczych),

w tym aż tys. stowarzyszeń, spółdzielni i towarzystw wzajemnościowych. Prowadzą one rozle-głą działalność w dziedzinie sportu, kultury, edukacji, handlu, komunikacji, usług bankowych, opieki zdro-wotnej i społecznej, ubezpieczeń czy usług dla rozwoju przedsiębiorczości. W ostatnich latach szczególnie roz-winęły się te dwie pierwsze dziedziny. Pierwsze miejsce zajmują natomiast przedsiębiorstwa świadczące usługi opieki społecznej – pokrywają one obszaru takich usług w regionie4.

Jeśli chodzi o liczbę stworzonych miejsc pracy (115 tys., tj. 12,4% całego zatrudnienia w regionie), dominującą rolę wśród przedsiębiorstw społecznych odgrywają stowarzysze-nia, lecz jeśli chodzi o potencjał gospodarczy – spółdzielnie. Są wśród nich spółdzielnie rolnicze, pracy, kredytowe i po-ręczeniowe, spożywców, zdrowia, transportowe, rzemieśl-nicze i zrzeszające indywidualnych kupców oraz innych przedsiębiorców, budowlano-mieszkaniowe czy szkolne. Za najbardziej reprezentatywne dla gospodarki społecz-nej uważane są spółdzielnie pracy, określane jako SCOP-y (sociétés coopératives ouvrières de production – robotnicze spółdzielnie produkcji) oraz wspomniana wcześniej nowa forma spółdzielni – „spółdzielnie dobra publicznego”. Tych pierwszych jest w regionie ok. 200, zatrudniają 2500 osób5.

We Francji nie ma wspólnej, silnej organizacji całego ruchu kooperatywnego6 – istnieją natomiast prężne organi-zacje branżowe, a w zasadzie oddziały regionalne federacji i związków ogólnokrajowych, reprezentujących poszczegól-ne sektory spółdzielczości. W omawianym regionie są one, wraz ze wszystkimi strukturami innego typu podmiotów gospodarki społecznej, zrzeszone w Regionalnej Izbie Go-spodarki Społecznej Prowansji, Alp i Lazurowego Wybrze-ża (CRES PACA), działającej na rzecz rozwoju i wspierania tego sektora w regionie. Na szczeblu krajowym odpowiada jej Krajowa Rada Izb Gospodarki Społecznej (Con seil Na-tional des Chambres Régionales de l’Economie So ciale – CNCRES), która z kolei reprezentuje te izby w Radzie Przedsiębiorstw, Pracodawców i Ugrupowań Gospodarki Społecznej (Conseil des Entreprises, Employeurs et Gro-upements de l’Économie Sociale – CEGES). Warto zazna-czyć, że ma ona również partnera rządowego – Między-resortową Delegację ds. Innowacji, Eksperymentów Społecznych i Gospodarki Społecznej (DIIESES), po-wołaną w r., mającą za cel podtrzymywanie dialo-gu ze światem gospodarki społecznej i koordynowanie działań na rzecz jej wspierania, zwłaszcza w kontekście

dr Adam Piechowski

Wspieranie gospodarki społecznej– przykład z Francji

Page 131: OBYWATEL nr 1(48)/2010

131GOSPODARKA SPOŁECZNANr 3 XXXV

tworzenia nowych miejsc pracy, umocowaną struktu-ralnie przy Ministerstwie Spójności Społecznej.

Charakterystycznym dla Francji zjawiskiem, bę-dącym efektem wspomnianej polityki, są inicjatywy wspierania przedsiębiorstw społecznych, oparte o sze-rokie partnerstwa z udziałem podmiotów publicznych – władz państwowych, regionalnych i departamental-nych, publicznych i prywatnych instytucji finansowych (w tym banków komercyjnych i spółdzielczych) oraz samych organizacji gospodarki społecznej. Przykładem z regionu PACA jest ESIA7 – fundusz �nansujący inicjaty-wy integracji zawodowej i gospodarki społecznej. Założony został w 2001 r. przy udziale władz krajowych i regional-nych, publicznej instytucji �nansowania inicjatyw rozwoju lokalnego Caisse des Dépôts et Consignations i związanego z nią stowarzyszenia France Active, banku spółdzielczego Caisse d’Epargne oraz Europejskiego Funduszu Społeczne-go, w celu wspomagania konsolidacji gospodarczej i �nan-sowej struktur pracujących na polu gospodarki społecznej. Poza udzielaniem im bezpośredniego wsparcia �nansowego, ESIA prowadzi doradztwo w zakresie przygotowywania projektów i zarządzania nimi, analizy �nansowej i pomocy technicznej. Bene�cjentami ESIA mogą być różnego rodza-ju przedsiębiorstwa społeczne, stowarzyszenia działające na rzecz zwiększenia zatrudnienia (zwłaszcza wśród mło-dzieży), zakłady integracji społecznej, biura pośrednictwa pracy, struktury opieki i usług społecznych, „spółdzielnie dobra publicznego” itp. Fundusz ESIA angażuje się też w pomoc przy przejmowaniu przez kolektywy pracow-nicze na zasadach spółdzielczych likwidowanych przed-siębiorstw prywatnych, co jest zjawiskiem dość popu-larnym we Francji. Poza swoją główną siedzibą w Mar-sylii, posiada dwa oddziały terenowe dla departamentów Bouches-du-Rhône i Vaucluse.

ESIA posługuje się pięcioma typami instrumentów �-nansowych. Pierwszy z nich, o najszerszym zastosowaniu, to fundusze gwarancyjne. Poręczenia mogą być udzielane wszelkim podmiotom gospodarki społecznej na kredyty średnioterminowe (3-5 lat), zaciągane na cele inwestycji lub rozwoju bieżącej działalności w wysokości 69-90 tys. eu-ro, przy czym gwarancji podlega 65% wysokości pożyczki dla podmiotów młodszych niż 3 lata i 50% dla starszych. Koszt poręczenia wynosi 2% gwarantowanego kapitału, zaś źródłem �nansowania gwarancji są fundusze państwowe, regionalne i pochodzące ze stowarzyszenia France Active. Podobne zastosowanie mają „kontrakty wspólnego wkładu” (contrats d’apport associatif ), będące rodzajem nieoprocento-wanych pożyczek udzielanych na okres 2-5 lat w wysokości do 30 tys. euro; nie mogą one być jednak spożytkowane na �nansowanie bieżących wydatków lub pokrycie przeszłych lub przewidywanych strat. Spłata następuje jednorazowo lub w trzech ratach. Źródłem �nansowania tych pożyczek są fundusze regionalne, departamentalne, Caisse d’Epargne, Caisse des Dépôts et Consignations i France Active. Trzecim

typem instrumentu jest pomoc ze środków SIFA (Société d’Investissement France Active – towarzystwa inwestycyj-nego prowadzonego przez France Active), kierowana do be-ne�cjentów przez ESIA. Może ona mieć postać wkładów ka-pitałowych lub pożyczek w celu wzmocnienia kapitału wła-snego bene�cjenta, co z kolei ułatwi mu pozyskanie innych kredytów z banków komercyjnych. Forma ta adresowana jest przede wszystkim do przedsiębiorstw tworzących nowe miejsca pracy, zwłaszcza dla osób wykluczonych z normalnego rynku oraz na pomoc w wykupie likwi-dowanych firm przez kolektywy pracownicze. Wynosić może do 320 tys. euro z oprocentowaniem 2%, a udziela-na jest na okres do 5 lat. Podobny charakter ma pomoc ze Wspólnego Funduszu Lokacyjnego Integracji Zawodowej, prowadzonego przez France Active, a kierowana poprzez ESIA. Osiągnąć może do 50% kapitału własnego przedsię-biorstwa. Ostatni instrument to Wspólny Fundusz Inicjacyj-ny, �nansowany przez władze regionalne i departamentalne, przeznaczony na krótkoterminowe wsparcie (12-18 miesię-cy), w wysokości 5-10 tys. euro, nowoutworzonych i „dobrze zapowiadających się” podmiotów pożytku publicznego bądź świadczących lokalne usługi społeczne i opiekuńcze, zanim

„dojrzeją” do w pełni samodzielnego działania.Poza wsparciem �nansowym, ESIA prowadzi doradz-

two i szkolenia ekonomiczne i �nansowe w zakresie pro-jektów przygotowywanych przez bene�cjentów, a przede wszystkim ocenę propozycji projektów, zajmuje się szko-leniem ich liderów, promowaniem projektów, wyszukiwa-niem dodatkowych partnerów �nansowych. W niektórych przypadkach może się to odbywać poprzez wspomniane oddziały terenowe. W dwóch wzmiankowanych departa-mentach ESIA zostało bowiem powierzone bezpośrednie prowadzenie Lokalnych Planów Wsparcia, w ramach któ-rych wspomaga doradczo i �nansowo (środki na to pocho-dzą z funduszów państwowych, lokalnych oraz Caisse des Dépôts et Consignations) 160 stowarzyszeń pożytku pu-blicznego lub świadczących lokalne usługi społeczne i opie-kuńcze. W  pozostałych departamentach regionu ESIA z urzędu bierze udział w kierowaniu takimi planami.

Francuskie banki spółdzielcze należą do wiodą-cych instytucji finansowych tego kraju. Grupy banko-we Crédit Agricole (roczne obroty ponad mld euro), Caisse d’Epargne i Crédit Mutuel (obroty po ok. mld euro) czy Banques Populaires (ok. mld) zajmują czo-łowe miejsca na liście największych przedsiębiorstw spółdzielczych w Europie8. Banki te, realizując swoje spółdzielcze przesłanie, biorą znaczący udział we wspie-raniu gospodarki społecznej, czując się jej ważnym ele-mentem. To wsparcie jest zresztą uregulowane prawnie. Szczególną rolę odgrywa tu grupa Caisse d’Epar gne, która status spółdzielczy uzyskała na mocy ustawy z dn. 25 czerw-ca 1999 r., już wcześniej jednak, nawet nie mając charakteru spółdzielczego (stanowiła ogólnokrajową sieć kas oszczęd-nościowych), angażowała się w taką działalność.

Page 132: OBYWATEL nr 1(48)/2010

132 GOSPODARKA SPOŁECZNA Nr 3XXXVI

Wspomniana ustawa z 1999 r. obliguje Caisses d’Epar-gne do przeznaczania części zysku na �nansowanie Projek-tów Gospodarki Lokalnej i Społecznej, zwanych PELS. Są to projekty lokalnego wspomagania osób wykluczonych z normalnego rynku pracy – niepełnosprawnych, w po-deszłym wieku i przewlekle chorych, długotrwale bezro-botnych czy w inny sposób marginalizowanych – w celu umożliwienia im osiągnięcia samodzielności materialnej i w funkcjonowaniu na co dzień. Szczególnie preferowane są projekty zmierzające do tworzenia miejsc pracy dla ta-kich osób. Wsparcie Caisses d’Epargne sprowadza się do udzielania subwencji, kredytów, aportów kapitałowych w  określone przedsięwzięcia oraz wkładów rzeczowych i pomocy technicznej. Wsparcie przyznawane jest z regu-ły poprzez lokalnych partnerów – realizatorów projektu: ośrodki doradztwa w tworzeniu i przejmowaniu likwido-wanych przedsiębiorstw, stowarzyszenia, fundacje i  inne organizacje non-pro�t, zakłady integracji społecznej, „spół-dzielnie dobra publicznego” itp.

Kluczową rolę w przyznawaniu �nansowania na kon-kretne projekty odgrywają lokalne kasy oszczędnościowe należące do grupy Caisse d’Epargne, które, będąc głęboko zakotwiczone na swoim terytorium, najlepiej znają miej-scowe potrzeby i warunki. Dlatego priorytety w poszcze-gólnych regionach bywają odmienne. W regionie Proven-ce-Alpes-Corse9 nacisk kładziony jest na projekty oświato-wo-szkoleniowe (np. zdobywanie kwali�kacji w zakresie nowych technologii), zmierzające do integracji społecznej osób z różnych względów niesamodzielnych (ludzie starsi, chorzy, niepełnosprawni), tworzenia mieszkań socjalnych, integracji poprzez sport i kulturę, ochrony środowiska, two-rzenia i wspomagania nowych małych przedsiębiorstw itp.; część tych projektów adresowana jest specjalnie do dzie-ci i młodzieży. W regionie na projekty PELS przyznano w 2005 r. ponad 3,7 mln euro – jest to najwięcej w ska-li całego kraju (we Francji w tymże roku s�nansowano 2556 projektów na sumę ponad 51,5 mln euro). Przyznanie wsparcia obwarowane jest spełnieniem określonych warun-ków, projekty oceniane są przez specjalne komitety.

Poza bezpośrednim �nansowaniem projektów PELS przez lokalne Caisses d’Epargne, grupa uczestniczy w �-nansowaniu rozmaitych inicjatyw gospodarki społecznej poprzez powołane przez siebie fundacje i stowarzyszenia. Najważniejsze z nich to Fundacja Caisses d’Epargne na rzecz Solidarności, Stowarzyszenie Finances et Pedagogie oraz Fundacja Belem. Współpracuje także z  innymi orga-nizacjami i  sieciami promowania przedsiębiorczości spo-łecznej, takimi jak wzmiankowana wcześniej France Ac-tive, ADIE (Stowarzyszenie na rzecz Prawa do Inicjatywy Gospodarczej) itp. Uczestniczy też w wielu inicjatywach regionalnych, jak wspomniany już fundusz ESIA.

Jak wspomniałem, typowym dla francuskiej gospodarki społecznej zjawiskiem jest przejmowanie przez kolekty-wy pracownicze likwidowanych małych i średnich firm

prywatnych i tworzenie na ich bazie nowych przedsię-biorstw społecznych, najczęściej w formule spółdzielni pracy (SCOP). Powody przejmowania mogą być różno-rodne – bankructwo lub likwidacja firmy, śmierć lub przejście na emeryturę dotychczasowych właścicieli nie mających następców, ich rezygnacja z prowadzenia firmy z innych przyczyn itp. Ze względu na ważną społecznie rolę takiego przejmowania – utrzymanie, a nawet przy-rost dotychczasowych miejsc pracy, kontynuacja produk-cji dóbr bądź usług na lokalne rynki – jest ono wspierane zarówno przez same organizacje gospodarki społecznej, jak i przez władze regionalne; istnieją również ogólno-krajowe regulacje prawne zachęcające do takich operacji, np. okresowe zwolnienie z opłat socjalnych.

W regionie PACA kluczową rolę w niesieniu pomocy przy przejmowaniu przedsiębiorstw i tworzeniu na ich bazie spółdzielni pracy odgrywa Związek Regionalny SCOP-ów (URSCOP-PACA). To właśnie z nim kontaktuje się zwy-kle likwidator upadłego przedsiębiorstwa (w przypadkach bankructwa, utraty płynności �nansowej itp.), dotychcza-sowy właściciel (np. z chwilą przechodzenia na emerytu-rę) czy przedstawiciel grupy pracowników zamierzających wykupić �rmę. Związek udziela pomocy na poziomie ad-ministracyjnym, przede wszystkim w przygotowaniu do-kumentów niezbędnych do przejęcia przedsiębiorstwa, za-rejestrowania nowopowstałej spółdzielni, a następnie do otrzymania pomocy rządowej czy regionalnej. Ta pierwsza to zwolnienie z obciążeń socjalnych wynagrodzeń10 przez jeden rok dla wszystkich osób, które zostaną członkami no-wej spółdzielni. Pomoc regionalna sprowadza się do udzie-lenia przez Radę Regionu pożyczki o zerowej stopie opro-centowania na wykup przedsiębiorstwa.

Możliwe jest również dalsze finansowanie założo-nej w ten sposób spółdzielni przez związane z URSCOP-

-PACA instrumenty finansowe. Najstarszym z nich jest powstały już w r. SOCODEN FEC – udzielający, zazwyczaj szczególnie niechętnie przyznawanych przez banki, pożyczek na środki obrotowe, niezbędne do roz-ruchu przedsiębiorstwa. Jest to rodzaj ogólnokrajowego towarzystwa pożyczkowego systemu SCOP, którego ka-pitał tworzony jest przez odpisy w wysokości , warto-ści obrotów wszystkich spółdzielni pracy w całym kraju. Wysokość pożyczki zależy od liczby zatrudnionych – wyno-sić może do 2 tys. euro na osobę. Udzielana jest na okres do 5 lat z preferencyjnym oprocentowaniem, nie są przy tym wy-magane żadne gwarancje, zaś decyzja kredytowa i przelanie kwoty na konto bene�cjenta następuje już w ciągu 30-45 dni.

Drugim ważnym instrumentem wspomagania �nanso-wego spółdzielni pracy jest regionalny fundusz PARGEST, powołany w 1989 r., który umożliwia wzmocnienie kapi-tału własnego spółdzielni, co z kolei ułatwia zaciąganie in-nych kredytów. I tu również wielkość pomocy uzależniona jest od liczby zatrudnionych (do 2 tys. euro na osobę), for-malności są skrócone i uproszczone, a pieniądze bene�cjent

Page 133: OBYWATEL nr 1(48)/2010

133GOSPODARKA SPOŁECZNANr 3

może otrzymać już w 30-45 dni. Pomoc może mieć formę kredytów, udziałów w majątku i in. PARGEST dysponuje kapitałem własnym 3 mln euro, na który składają się udziały publiczne (region, departamenty), najważniejszych banków spółdzielczych, a także pojedynczych SCOP-ów, które pra-gną okazać solidarność z potrzebującymi wsparcia.

Jedna nowopowstała spółdzielnia otrzymać może po-moc do 600 tys. euro. Przy podejmowaniu decyzji o przy-znaniu kredytu czy innego wsparcia z któregoś ze wspo-mnianych funduszy, wykorzystuje się „okrągły stół”, przy którym obok przedstawicieli komitetu �nansowego UR-SCOP zasiadają partnerzy Związku – reprezentanci ban-ków spółdzielczych Crédit Coopératif (dawny Banque Fra-nçaise de Crédit Coopératif) i Caisse d’Epargne, niekiedy również wzmiankowanego wcześniej ESIA. Brane są pod uwagę nie tylko ekonomiczne, ale i społeczne aspekty wspomaganego przedsięwzięcia, przy czym powszech-nie uważa się, że wykup przez pracowników przedsię-biorstw prywatnych jest najefektywniejszym sposobem rozwoju spółdzielczości. Ocenia się bowiem, że aż powstałych w ten sposób spółdzielni udaje się prze-trwać dłużej niż lat, gdy w przypadku SCOP-ów two-rzonych od podstaw, współczynnik wynosi zaledwie nieco ponad 50%. Należy jednak zaznaczyć, że ze wzmiankowa-nych mechanizmów mogą korzystać również i  istniejące,

„stare” spółdzielnie oraz te będące w trakcie tworzenia od podstaw, a nie poprzez przejmowanie przedsiębiorstw.

Wszystkie spółdzielnie mają również do dyspozy-cji fundusz poręczeń wzajemnych SOFISCOP Sud-Est, utworzony w 1983 r. przy znaczącym wsparciu Rady Re-gionu. Fundusz gwarantuje do 50% (nie więcej jednak niż

180 tys. euro) kredytów zaciąganych przez SCOP-y w ban-ku spółdzielczym Crédit Coopératif, będącym w tym za-kresie głównym partnerem �nansowym Związku. Gwa-rancja udzielona przez SOFISCOP jest z kolei w 50% porę-czana przez Radę Regionu PACA. Spółdzielnie korzystają-ce z gwarancji zobowiązane są do nabycia udziałów w ka-pitale SOFISCOP Sud-Est w wysokości 1% poręczanej su-my oraz wpłaty 2% na fundusz gwarancyjny; ta ostatnia zwracana jest po spłacie pożyczki. Dzięki temu systemowi SOFISCOP zgromadził ponad 740 tys. euro kapitału wła-snego i prawie 600 tys. euro na funduszu gwarancyjnym.

Dla wszystkich SCOP-ów Związek prowadzi także szeroką działalność doradczą i szkoleniową, zarówno na etapie ich tworzenia, jak i dalszego funkcjonowania. Sprowadza się ona do czterech głównych kierunków: pomocy w zakładaniu spółdzielni, wsparcia we wpro-wadzeniu jej na rynek, doradztwa w zarządzaniu (wraz z prowadzeniem dorocznych lustracji) oraz szkoleń. Dzięki tej pomocy możliwe jest uefektywnienie bieżące-go zarządzania spółdzielniami i ograniczenie personelu kierowniczego do niezbędnych, dobrze wykwalifikowa-nych menedżerów. Specjalne programy doradztwa i szko-leń adresowane są do „spółdzielni dobra publicznego”.

Pomoc przy zakładaniu spółdzielni to przede wszyst-kim udział ekspertów Związku w przygotowaniu dokumen-tów niezbędnych do prawnej i administracyjnej rejestracji spółdzielni, studium wykonalności oraz w poszukiwaniu środków �nansowych. To ostatnie jest uproszczone dzięki dysponowaniu przez Związek własnymi, opisanymi wcze-śniej, instrumentami �nansowymi, które mogą być w ta-kim przypadku uruchomione. Z pomocy tego typu korzysta

XXXVIIbna

AM

BRO

SIA

NA

PIC

TURE

S [h

ttp:

//w

ww

.�ic

kr.c

om/p

eopl

e/am

bros

iana

glob

al/]

Page 134: OBYWATEL nr 1(48)/2010

134 GOSPODARKA SPOŁECZNA Nr 3XXXVIII

rocznie w regionie ok. 25-30 powstających na różne sposoby SCOP-ów, dających zatrudnienie 150-200 osobom.

Wsparcie we wprowadzeniu spółdzielni na rynek dotyczy kolejnych - lat po jej założeniu, w czasie któ-rych zdobywa ona doświadczenia i może osiągnąć sa-modzielność. Na tym etapie prowadzone są przede wszyst-kim szkolenia dla kadr kierowniczych w zakresie zarządza-nia spółdzielnią, ze szczególnym uwzględnieniem nowocze-snych technik kierowania i partycypacyjnego charakteru przedsiębiorstwa spółdzielczego. Udzielana jest także po-moc księgowa, w tworzeniu i analizie budżetu, w budowa-niu systemu wynagrodzeń itp. Przez pierwszy rok wsparcie takie jest udzielane bez żadnych opłat, w następnych latach jest już płatne, do 70% jego wartości w trzecim roku.

Doradztwo w zarządzaniu to przede wszystkim po-moc w przezwyciężaniu poważnych trudności, jakie napo-tykają SCOP-y w swoim działaniu. Często prowadzi więc do propozycji całkowitej restrukturyzacji przedsiębiorstwa oraz opracowania koncepcji takiej restrukturyzacji. Z do-radztwem wiąże się obowiązkowa, doroczna lustracja spół-dzielni, która poza spełnianiem zadań kontrolnych, daje również ich kierownictwu istotne wskazówki odnośnie do stanu SCOP-u, jego potrzeb i braków oraz niezbędnych kierunków zmian. Lustracja dotyczy stanu zasobów ludz-kich spółdzielni, aspektów handlowych (produktów, rynku, potencjału sprzedaży), zarządzania bieżącego i �nansowego oraz aspektów technologicznych i technicznych produkcji. Jest płatna w wysokości 80% rzeczywistych jej kosztów.

Czwarty kierunek działalności doradczo-szkoleniowej URSCOP-PACA to właściwe szkolenia twórców spółdziel-ni i osób kierujących nimi. Są to szkolenia zarówno o cha-rakterze bardzo konkretnym, dotyczące spraw zarządzania, handlu, zasobów ludzkich, spraw technicznych, ale również i szkolenia ogólno-spółdzielcze, tłumaczące założycielom, co oznacza status członka spółdzielni, jakie są wartości i zasady spółdzielcze itp. Prowadzone są przez sam Związek lub słu-chacze skierowani zostają na kursy i szkolenia organizowane przez instytucje zewnętrzne; w tym zakresie Związek blisko współpracuje z władzami regionu – z Regionalną Dyrekcją ds. Pracy, wspólnie z którą m.in. �nansuje szkolenia11.

Wspieranie gospodarki społecznej, a zwłaszcza spół-dzielczości we Francji, podobnie jak we Włoszech, ma cha-rakter zintegrowany, obejmuje zarówno pomoc finansową, jak i doradczą oraz szkoleniową. We Francji, która ma tra-dycyjnie znacznie bardziej scentralizowaną i zbiurokratyzowa-ną strukturę administracyjną, większa jest rola aktualnej po-lityki rządu w tym zakresie, niemniej stosunek decydentów

lokalnych i regionalnych do gospodarki społecznej nie jest bez znaczenia, co widać na przykładzie regionu PACA. Uważa się tu (w Radzie Departamentu Bouches-du-Rhône), że eu-ro zainwestowane w rozwój przedsiębiorczości społecznej przynosi euro oszczędności w wydatkach publicznych!

dr Adam Piechowski

Powyższy artykuł oraz zamieszczony w poprzednim nume-

rze tekst poświęcony gospodarce społecznej we Włoszech

autor przygotował na bazie swojego artykułu, opublikowa-

nego uprzednio w książce „Obszary gospodarki społecznej.

Doświadczenia Partnerstwa na Rzecz Rozwoju Tu jest praca”

(P. Chodyra, E. Leś i M. Ołdak (red.), Warszawa 2008)

Przypisy:

1. Zob.: Co-operative movements in the European Union, Higher Co-

uncil for co-operation, Dies 2001, ss. 71-72; Biała Księga o przed-

siębiorstwach spółdzielczych, Bruksela 2001, ss. 51-52.

2. Performance Report. Key �gures 2005, Cooperatives Europe,

Bruksela 2006, s. 6.

3. Dane za: Social Economy key �gures in Provence-Alpes-Côte d’Azur,

materiał udostępniony przez Radę Regionu PACA delegacji pol-

skiej podczas wizyty studyjnej w ramach projektu SEED IW EQU-

AL w 2006 r., przygotowany na podstawie danych Institut na-

tional de la statistique et des études économiques za rok 2004.

4. Zob.: Social Economy key �gures…, op. cit.

5. Ibidem.

6. Ogólnokrajowe GNC (Groupement National de la Coopération –

Krajowe Ugrupowanie Spółdzielczości) nie ma charakteru or-

ganizacji, jest raczej porozumieniem czy wspólną platformą

reprezentującą federacje i związki ogólnokrajowe poszczegól-

nych sektorów spółdzielczości, mającą za cel obronę ich wspól-

nych interesów, ogólną promocję kooperatyzmu itp.

7. Podstawowym źródłem w przygotowaniu niniejszego i dal-

szych fragmentów dotyczących Francji, jeśli nie zaznaczono

tego w odpowiednim przypisie, były materiały i  informacje

uzyskane w czasie wizyt studyjnych i spotkań zorganizowanych

w ramach partnerstwa ponadnarodowego SEED IW EQUAL.

8. Zob.: Performance Report…, op. cit. s. 16.

9. Obszary działania Caisse d’Epargne nie pokrywają się ściśle

z podziałem administracyjnym kraju, w tym przypadku zamiast

Lazurowego Wybrzeża Regionu PACA do Prowansji i Południo-

wych Alp dołączona jest Korsyka.

10. Odpowiednik opłat ZUS w Polsce.

11. Zob. www.scop-paca.com

nie leczymy chorób… strona 157

Page 135: OBYWATEL nr 1(48)/2010

Na ideały chrześcijaństwa powołują się zarówno liberało-wie gospodarczy (np. szkoła austriacka), jak i niektóre ruchy radykalnie lewicowe, zwłaszcza w Ameryce Połu-dniowej. Nauczanie Chrystusa pozostawia aż tak szerokie pole do interpretacji tego, jak powinno wyglądać spra-wiedliwe społeczeństwo?

Marcin Lisak: Ewangelia daje tak szerokie pole do popi-su w pewnych kwestiach, ponieważ… prawie w ogóle ich nie porusza. Stąd, z  jednej strony trudno mówić o nad-użyciach, z drugiej – właściwie wszystko jest wyłącznie interpretacją. Chrystus w swoim nauczaniu nie zajmuje się bezpośrednio sprawami społecznymi. Tego rodzaju kwestie, jeżeli pojawiają się w Biblii, to niejako na marginesie, przy okazji jakiegoś tematu stricte religijnego, jak budzenie do wiary czy zaufanie do Boga. Dlatego można mówić o  in-spiracji chrześcijańskiej w różnych prądach społecznych, natomiast samo nauczanie Chrystusa czy przekaz chrześci-jański w jego źródłach, takich jak Objawienie, nie ma na celu porządkowania rzeczywistości społecznej, zwłaszcza w sposób systematyczny.

Zatem nieuprawnione jest argumentowanie, że dany sposób organizacji społeczeństwa czy model gospodar-czy jest w swoich założeniach zgodny lub niezgodny z wartościami chrześcijańskimi?

M.L.: Raczej tak, przy czym wydaje mi się, że właściwym kryterium, które może być przekładane na sprawy społecz-ne, jest koncepcja człowieka wyrażona przez Objawienie. Jeżeli system społeczny czy konkretna rzeczywistość spo-łeczna są zgodne z tą wizją, służą jej urzeczywistnieniu, to można powiedzieć, że mają wiele wspólnego z chrześcijań-stwem. Proszę jednocześnie zauważyć, że koncepcja takiego systemu nie musi się wcale odwoływać do religii!

Dla Chrystusa czy św. Pawła niewolnictwo było czymś naturalnym, jednak wizja człowieka, którą przynosi religia chrześcijańska, pokazuje, że człowiek nie może być czyjąś własnością; w związku z tym, po dłuższym czasie różnych debat społecznych, odrzucono niewolnictwo. Jednak w tek-stach biblijnych nie znajdziemy bezpośredniego wezwania nawet w tej oczywistej dla nas sprawie.

Zgodnie z Pismem, zbawienie bogacza miało być trud-niejsze niż przejście wielbłąda przez ucho igielne, tymcza-sem katoliccy liberałowie zbudowali „etykę bogacenia się”, a pobożny biznesmen jest często stawiany za wzór osobowy, także w polskim Kościele.

M.L.: Myślę, że nie powinno się nikogo stawiać innym ja-ko wzorca postępowania tylko w oparciu o wybrane jego cechy, jak sukces w biznesie czy nawet działalność chary-tatywna – a zwłaszcza nie powinno się tego motywować religijnie. Uważam jednocześnie, że w katolicyzmie przez długi czas brakowało docenienia przedsiębiorczości rozu-mianej jako to, że ktoś potra� rozwinąć swoje zdolności, także biznesowe, zaplanować konkretne przedsięwzięcie i je prowadzić. To mogą być jak najbardziej pozytywne cechy danej osoby. Ważne jednak, żeby pamiętać, iż pouczenia moralne, które w kwestii bogacenia się płyną z chrześcijań-skiego Objawienia, czyli z Biblii, mówią, że to bogactwo jest dobre, które jest bez grzechu. Możemy się bogacić, nie w sensie chciwości, tylko w sensie rozwoju swoich zdolności, ale także majętności, jeśli tylko przy tej okazji nie postę-pujemy w sposób niemoralny, np. nie oszukujemy innych. Trudno potępiać kogoś za to, że jest kreatywnym człowie-kiem biznesu, ale stawianie go za wzorzec nie jest zadaniem religijnym. Osoby z pierwszych stron gazet – przedsiębior-ców, ale i polityków – trudno w ogóle w ten sposób przed-stawiać, gdyż są to zmienni ludzie. Raz robią coś dobrego, kiedy indziej – złego. Dlatego trzeba być ostrożnym z „ka-nonizowaniem” kogoś za życia. Kościół na szczęście zazwy-czaj się od tego powstrzymuje.

Mimo tego, na poziomie lokalnym przedsiębiorcy bywają przez niego adorowani. I to także ci dość podejrzanej proweniencji – niedawno było głośno o właścicielu �rmy Vobro z Brodnicy, w której panowały XIX-wieczne stosun-ki pracy, do śmiertelnego wypadku włącznie, a jednocze-śnie osoba ta była wychwalana przez miejscowych księży, gdyż wspierała �nansowo różne wydatki okołokościelne.

M.L.: Niebezpiecznym zjawiskiem jest to, że od czasów Konstantyna Kościół jest dość mocno związany ze sferami panującymi, z możnymi tego świata. Pokusę stanowią ich

Bóg i dobro wspólne– z o. dr. Marcinem Lisakiem OP rozmawia Michał Sobczyk

135

Page 136: OBYWATEL nr 1(48)/2010

możliwości związane z posiadaniem rządu dusz, kreowa-niem prawa, ale i po prostu z tym, że mają duże zasoby �-nansowe. Można i trzeba z takimi ludźmi współpracować, ale osiąganie zysku nie jest głównym zadaniem instytu-cji kościelnych… Gdy Kościół koncentruje się na takich ludziach, to nie dość, że idzie za swego rodzaju chciwo-ścią bogactwa czy władzy, ale i występuje przeciwko ewan-gelicznemu przykazaniu, że należy bardziej się troszczyć o tych, którzy są słabi i ubodzy, niż zabiegać o tych, którzy zajmują pierwsze miejsca przy stołach. Kościół powinien być ostrożny, żeby nie wejść na drogę szukania poklasku i wsparcia �nansowego najbardziej wpływowych środo-wisk i osób.

Skoro mowa o trosce o ubogich: w polskim katolicyzmie uderza słabość środowisk i postulatów „socjalnych”. Libe-ralna optyka patrzenia na kwestie gospodarcze charak-teryzuje nie tylko jedno z najpopularniejszych pism kato-lickich, „Gościa Niedzielnego”, oraz niemal całą polską prawicę „religijną”, ale – z niewielkimi wyjątkami – także środowiska inteligencji katolickiej, kojarzone z „Tygodni-kiem Powszechnym” czy „Znakiem”. Tymczasem na Za-chodzie w debacie publicznej obecni są zarówno przed-stawiciele „Kościoła otwartego” i tradycjonaliści, jak i chadecy, chrześcijańska lewica, inspirowane religijnie ruchy ekologiczne itp.

M.L.: Wskazałbym dwa powody, dla których tak się dzieje, chociaż oczywiście jest ich znacznie więcej. Pierwszy jest bardzo ogólny. Proszę zobaczyć, na czym polega w Polsce podział prawica – lewica: wynika on nie z różnic ideowych, ale ma charakter „popeerelowski”. O „lewicowości” stano-wi to, czy ktoś (lub ci, których jest następcą) związany był z  komunistycznym establishmentem, natomiast „prawi-cą” jest właściwie wszystko to, co jakoś łączy się z opozy-cją czasów PRL-u. Ten czysto historyczny, typowo polski podział sprawia, że „lewicowość” jest przez wiele środo-wisk, zwłaszcza kościelnych, czymś całkowicie odrzucanym. Bardzo trudno w takich warunkach przebić się z warto-ściami socjaldemokratycznymi. Z podobnych zresztą przy-czyn nieakceptowana jest w Polsce teologia wyzwolenia, bowiem działa następująca kalka myślowa: skoro przeży-liśmy komunizm i to było złe, nie możemy dopuścić do tego, żeby podobne tendencje gdziekolwiek się w Kościele rozprzestrzeniały. Tyle, że to jest myślenie całkowicie wy-jęte z kontekstu.

Drugą przyczyną, jak mi się wydaje, jest to, że niemal-że wszystkie instytucje polskiego Kościoła stanowią wielki monolit konserwatywny. Oznacza to, że właściwie niedo-puszczalna jest dyskusja, a skoro tak, to mówi się tylko jednym głosem. Gdy wszyscy hierarchowie zwracają na coś uwagę, wypowiada się wyłącznie na te tematy. Dochodzą do tego względy koniunkturalne: media katolickie są uza-leżnione, także ekonomicznie, od swoich mocodawców, ale i od swoich odbiorców.

Ponieważ Kościół jest tak jednorodny ideowo – mówię o Kościele instytucjonalnym, bo jeśli spojrzymy na badania socjologiczne, to opinie wiernych będą nieraz zdecydowanie odbiegały od tego, co mówią biskupi – właściwie wszystkie perspektywy inne niż konserwatywna są traktowane jako zamach na niego, a nie jako dyskusja uprawniona w obrębie katolicyzmu. To dotyczy bardzo wielu kwestii i tłumaczy choćby niewielkie znaczenie opcji ekologicznej w polskim katolicyzmie. Nie ma wręcz możliwości, by wyłaniały się w nim nowe tematy, obozy lub grupy myślowe. Żałuję te-go, bo na pewno w łonie polskiego Kościoła spotkać można ludzi o zróżnicowanych poglądach, jednak jak dotąd nie są oni w stanie stworzyć własnych instytucji.

Zajmował się Ojciec naukowo „wolnorynkowym chrześci-jaństwem”. Jego propagatorzy udowadniają, że doktry-na kapitalistyczna jest w pełni „kompatybilna” z cnotami ewangelicznymi. Doprawdy?

M.L.: Każda instytucja, grupa ludzi czy szkoła myślenia, zwłaszcza jeśli są to ludzie religijni, ma prawo odwoływać się do swojej religii w dyskusjach na tematy społeczne i wy-daje mi się, że nie można tego zbyt mocno potępiać.

Kiedyś byłem zwolennikiem wspomnianej wizji, to znaczy przekonania, że z Objawienia wynika, iż trzeba twardo popierać wolnorynkową gospodarkę, zakładającą, że każdy ma znaleźć sobie miejsce na rynku, dzięki własne-mu rozwojowi „do czegoś dojść” itd. Moim zdaniem jednak taka wizja opiera się na chrześcijaństwie w sposób wtórny. Innymi słowy, nie wypływa z rozważań na tematy biblijne; odwrotnie, mamy pewną rzeczywistość społeczną i ktoś głoszący, dajmy na to, konieczność upowszechniania me-chanizmów rynkowych i ograniczania zakresu interwencji państwa, zaczyna się zastanawiać, co na ten temat można powiedzieć odwołując się do religii. Rozumiem, że można tak postępować, tyle że to pokazuje, iż w tradycji chrześci-jańskiej przekaz religijny znajduje się na innym poziomie, nie służy temu, aby móc na jego podstawie konstruować wizje społeczeństwa.

W argumentacji wolnorynkowej przywoływana jest teologia stworzenia, z wezwaniem do tego, żeby czynić so-bie Ziemię poddaną: uprawiać ją, zajmować się zwierzętami itd. Traktowane jest to jako wskazanie, aby być przedsię-biorczymi, w znaczeniu „iść do przodu, rozwijać się”. Dru-ga rzecz, która jest często podnoszona w takiej argumenta-cji, to Przypowieść o talentach: każdy z nas posiada jakieś uzdolnienia, a skoro otrzymał je od Boga, powinien je roz-wijać. I znowu, dla ludzi, którzy wierzą w Boga, te fragmen-ty nauczania biblijnego zawierają mądrość na poziomie wi-zji człowieka: ma on „coś robić”, rozwijać się, czynić świat nie tyle sobie poddanym (to kwestia polskiego tłumacze-nia), tylko nim odpowiednio zarządzać, żeby był lepszy; po to dostał rozum. Na poziomie indywidualnym jest to słuszne wezwanie, dlatego możemy apelować do konkret-nej osoby: według naszego odczytania Objawienia, Bóg

136

Page 137: OBYWATEL nr 1(48)/2010

chce, żebyś się rozwijał. Ale wywodzić z tego, że ma to być „swobodny rozwój jednostki w systemie wolnorynkowym”, a im bardziej ten system będzie wolnorynkowy, tym lepiej, bo da to większe możliwości przetwarzania Ziemi i rozwi-jania jednostkowych talentów – to już nadużycie.

W Biblii nie ma mowy o tym, który system jest lepszy. Decydujące znaczenie będzie miało to, w którym jednost-ka będzie mogła się lepiej rozwijać: w systemie prawdziwie wolnorynkowym (którego zresztą do tej pory nigdzie na świecie nie było), czy jednak takim, w którym będą jakoś wyrównywane szanse, będzie istniała pewna redystrybucja – żeby ci, którzy lepiej potra�ą się rozwijać, dawali coś z sie-bie innym, którzy często nie mogą tego robić nie ze swojej winy, ale ze względu na położenie społeczne. W przesła-niu Jezusa odnajdujemy troskę o tych, którzy są odrzuce-ni – głównie chodzi oczywiście o grzeszników, ale niejako

„przy okazji” wskazuje On także na odrzuconych w inny sposób: ekonomiczny, kulturowy, społeczny. Jezus poma-gał ubogim i chorym, pokazując pewien akcent swojego nauczania: jesteśmy wezwani do tego, żeby się rozwijać, ale także – aby być wrażliwymi na potrzeby tych, którzy nie mają takiej możliwości.

Wolnorynkowa myśl chrześcijańska również twierdzi, że troszczy się o ubogich – przez to, że oferuje im „wędkę za-miast ryby” oraz umożliwiając ogólny rozwój ekonomiczny, który daje wszystkim szansę, by do niego dołączyć. Wydaje mi się jednak, że w całej tej – w gruncie rzeczy sensownej – wizji społeczeństwa, które ma się rozwijać, brakuje wrażli-wości na to, jak wiele jest barier społecznych, które uniemoż-liwiają rozwój poszczególnym jednostkom. Tego jest mało w myśli neokonserwatywnej, natomiast mnóstwo w Biblii.

Doktryna liberalna głosi także, iż dobro wspólne to nic więcej jak suma pomyślności jednostek. Jaka powinna być chrześcijańska odpowiedź na to przekonanie?

M.L.: Kolejny raz podkreślę, że chrześcijaństwo nie wy-pracowało żadnej specy�cznej nauki społecznej, gdyż głów-nym przesłaniem Chrystusa i misją Kościoła nie jest odno-szenie się do poszczególnych aspektów życia społecznego, ani do idei czy ideologii, które miałyby nim kierować.

Odpowiedzią na doktrynę liberalną jest oczywiście doktryna komunitariańska. Jej wprowadzanie w życie może być egzempli�kacją społecznego nauczania czy społecznej wrażliwości Kościoła – wtedy, gdy wolność i przedsiębior-czość jednostki nierozerwalnie powiąże z tym, że stanowi ona część pewnej wspólnoty. Kiedy będzie podkreślała, że jednostki są podmiotami, ale kształtowanymi przez zbio-rowości, w których wzrastają – rodziny, wspólnoty lokalne czy narodowe. Istotnym uzupełnieniem tej idei powinno być uznanie, że istnieją rzeczy naprawdę wspólne, będące czymś więcej niż połączona własność konkretnych jedno-stek, które „zrzucają się”, by każda z nich mogła korzystać z  jakiegoś dobra. Koncepcja „dobra wspólnego” odnosić się musi nie tylko do transakcji ekonomicznych, ale także

do „ciepłych”, intensywnych relacji między ludźmi, kłaść nacisk na istniejące między nimi więzi. Sobór Watykański II de�niuje dobro wspólne jako sumę środków, sposobów na życie i koncepcji społecznych, która pomaga rozwijać się wszystkim jednostkom uczestniczącym w danej wspólnocie. Myśląc o nim z punktu widzenia chrześcijańskiej wrażli-wości, trzeba na pewno zastanowić się nad tym, co można oddać na rzecz słabszych członków wspólnoty, uboższych pod różnymi względami – �nansowym, edukacyjnym czy kulturowym.

Mówiąc o wyrównywaniu szans, przywołał Ojciec meta-forę wędki. Podobny postulat, pod postacią tzw. zasady pomocniczości, formułuje Katolicka Nauka Społeczna. Czy subsydiaryzm postulowany przez Kościół oznacza to samo, co proponują liberałowie?

M.L.: Zasada organizacji życia społecznego, jaką jest po-mocniczość, stanowi jedno z nielicznych konkretnych

LISAK

Dr Marcin Lisak OP (ur. 1975) – dominikanin, socjolog, teolog, dziennikarz. Doktoryzował się na podstawie rozprawy o etyce społecznej Micha-ela Novaka na Uniwersytecie Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie. W latach 2003-2005 był zastępcą redaktora naczelnego Katolickiej Agencji Informacyjnej, następnie prowadził wykłady na Politechnice Poznańskiej. Od 2006 r. mieszka w Dublinie, gdzie jest duszpasterzem Po-laków i Irlandczyków oraz prowadzi badania na-ukowe w ramach Irish School of Ecumenics, Trinity College. Jest adiunktem Wyższej Szkoły Informa-tyki i Zarządzania w Rzeszowie, gdzie prowadzi zajęcia na kierunku socjologia i dziennikarstwo. Jego teksty publikują m.in. „Polityka”, „Tygodnik Powszechny” i „Gazeta Wyborcza”, a także polskie media w Irlandii. Autor książek: „Elementy etyki w zawodzie architekta”, (2006), „Dwie fale. Prze-wodnik duchowy emigranta” (2008), „Katolicki liberalizm. Etyka społeczna Michaela Novaka” (2008). W wolnych chwilach wędruje po górach Wicklow i klifach nad Oceanem Atlantyckim.

137

Page 138: OBYWATEL nr 1(48)/2010

osiągnięć tego, co ogólnie określa się Katolicką Nauką Społeczną. Nikt jej raczej nie próbuje negować; problem, jak mi się wydaje, polega na rozłożeniu akcentów. Chrze-ścijanie nastawieni liberalnie pod względem ekonomicz-nym, podkreślają przede wszystkim znaczenie samodziel-ności oraz zwracają uwagę na niebezpieczeństwa związa-ne z interwencjami instytucji wyższego rzędu, czyli tych, które według zasady subsydiarności mają pomagać tylko wtedy, gdy jest to konieczne. To jest część słusznej argu-mentacji. Bo jeśli będziemy mieli system silnie etatystycz-ny czy paternalistyczny, wówczas państwo zamiast wy-chowywać słabszych i pomagać im się rozwijać – będzie ich tresowało i tłamsiło. Natomiast w innych nurtach ka-tolickiej myśli społecznej, zwłaszcza niemieckich, nacisk kładziony jest na to, że zasada pomocniczości ma przede wszystkim służyć tym, którzy są słabi. I że daje im ona prawo, aby upominać się o pomoc w ramach tego, z czym sobie nie radzą.

Istotą zasady pomocniczości i  tym, co w niej najcen-niejsze, jest promowanie samorządności, tzn. umiejętności

samoorganizacji i  samodzielnego zaradzania swoim po-trzebom. Jeśli w danej sprawie jesteśmy w stanie się zor-ganizować, powinniśmy to zrobić, zamiast oczekiwać, że jakieś instytucje ją za nas załatwią. Samorządność nie jest jednak możliwa bez pewnej pomocy. I nie chodzi tu tylko o pieniądze (myślenie wyłącznie w tych kategoriach jest dużym brakiem w rozumowaniu neokonserwatystów), ale także o pomoc w wypracowaniu pewnego rodzaju struk-tur, odpowiednie prawodawstwo itp. O tym w kontekście promowania przedsiębiorczości trochę się zapomina. Nie wystarczy apelować do sumień jednostek i udostępniać im kapitał – wszystko musi się bowiem odbywać w odpowied-nio skonstruowanej przestrzeni społecznej, w której działają instytucje, stanowione jest dobre prawo itp.

W jaki sposób Kościół, z jego terytorialną strukturą, jaką nikt poza instytucjami państwa nie dysponuje, mógłby się włączyć w wyrównywanie szans? Przy niektórych para�ach istnieją np. biura pośrednictwa pracy czy punk-ty wsparcia psychologicznego dla bezrobotnych, odno-szę jednak wrażenie, że obejmują one znikomą część takich placówek i że są przeważnie indywidualnymi ini-cjatywami konkretnych duchownych lub para�an.

M.L.: Na poziomie centralnym brakuje w Kościele poważ-nych pomysłów i instytucji, które zajmowałyby się takimi kwestiami, dlatego „w terenie” wszystko zależy od inicjaty-wy poszczególnych duchownych. Proszę zauważyć, że mi-mo tak dużej siły społecznej Kościoła – zaufania, jakim się cieszy, dobrych relacji z państwem po 1989 r. – nie wypra-cował on nawet mechanizmów służących posiadaniu bu-dżetu na własne potrzeby. Sprawa tego, z czego się Kościół utrzymuje, nie jest uregulowana, choć w praktyce wynika, że z o�ar wiernych i w jakiś sposób z dochodów z majątków kościelnych. Na ile znam Kościół, każda diecezja, a tak na-prawdę każda para�a, radzi sobie na własną rękę. Nie ma więc i żadnych centralnych instytucji, które prowadziłyby jakieś długofalowe dzieła społeczne.

Co mogłoby nimi być?

M.L.: Mamy kryzys gospodarczy i będąc organizacją spo-łeczną, a taką jest Kościół, trudno się ograniczać do biado-lenia i modlitw za bezrobotnych. Włoski episkopat zrobił tak: zebrał 30 mln euro jako fundusz gwarancyjny dla or-ganizacji �nansowej, która udziela niskooprocentowanych kredytów czy pożyczek rodzinom wielodzietnym, w któ-rych matka lub ojciec stracili pracę. Miał do tego środki, bo istnieją tam w ogóle jakieś centralne środki. Jak rozumiem, informacje o tym, które z rodzin kwali�kują się do pomo-cy, płyną z lokalnych struktur kościelnych. Oczywiście sa-mych pożyczek udziela instytucja bardziej kompetentna, Kościół zaś daje jej gwarancje za tych, którzy ewentualnie pożyczek w całości nie spłacą. Uważam, że to bardzo dobry przykład działania, które wyrównuje szanse, bo przecież

Fres

k M

axim

ilian

a Va

nki bna

SCH

ULT

ZLA

BS [h

ttp:

//w

ww

.�ic

kr.c

om/p

eopl

e/sc

hult

zlab

s/]

138

Page 139: OBYWATEL nr 1(48)/2010

o wiele trudniej jest utrzymać rodzinę wielodzietną i za-pewnić wszystkim dzieciom edukację.

Bardzo cenne są jednak także mniejsze inicjatywy. W Kielcach postanowiono stworzyć katolicką giełdę pracy; czymś takim w ramach para�i Kościół mógłby się z po-wodzeniem zajmować i nie wymagałoby to z  jego strony dużego zaangażowania. Nadal jednak takie przedsięwzię-cia zależą od charyzmy poszczególnych osób duchownych, natomiast nie ma żadnej społecznej odpowiedzi całego Kościoła.

Proszę zauważyć: odzyskuje on grunty i nieruchomo-ści, które utracił w czasach komunistycznych. I słusznie, ale jednocześnie mógłby mieć trochę wrażliwości społecz-nej i chociaż z części tych środków stworzyć np. podobny fundusz gwarancyjny, jak we Włoszech. I w ten sposób po-magać rodzinom wielodzietnym, a nie tylko poprzez koła Caritasu rozdawać im paczki na święta, albo fundować dzieciom z ubogich rodzin kolonie wakacyjne. To jest waż-na i potrzebna działalność, ale bardzo doraźna. Nie jest to zgodne z zasadą pomocniczości, która zaleca leczyć przy-czyny, nie skutki.

Z czego wynika to preferowanie działań doraźnych i nie-wielkie znaczenie rozwiązań systemowych na poziomie centralnym? Gdzie Ojciec upatrywałby odpowiedzi na pytanie, dlaczego we Włoszech powstał taki fundusz, a w Polsce – nie?

M.L.: Nie znam dobrze włoskiego społeczeństwa; o wiele łatwiej mi powiedzieć, dlaczego nie powstał on w Polsce. Oczywiście jest wiele przyczyn, ale szczególnie ważną wy-dają mi się prześladowania Kościoła przez władze PRL. Nie były one aż tak wielkie, niemniej jednak Kościół w kwe-stii swoich �nansów właściwie wszystko utajniał, w celu zabezpieczenia się przed ingerencją państwa. W Kościele, który ma strukturę hierarchiczną, decydują głównie ludzie starsi wiekiem; ja bym na to spojrzał właśnie z perspektywy psychologii społecznej. Oni się przyzwyczaili do systemu, w którym �nanse to rzecz strzeżona – i ukryta. Bardzo rzadko można się w Polsce spotkać z tym, żeby rady para-�alne zajmowały się całością �nansów para�i, tymczasem na Zachodzie nie jest to niczym niespotykanym. Jeśli cho-dzi o podejście do pieniędzy oraz jawności �nansowania życia kościelnego, Kościół polski ma z tym bardzo duże trudności; być może zmiany w myśleniu przyjdą z młod-szymi duchownymi.

Drugą z ważnych przyczyn, dla których kościelne ini-cjatywy społeczne rozwijają się w Polsce słabiej, jest to, że mamy bardzo niski poziom kapitału społecznego. Brak nam umiejętności podejmowania wspólnych inicjatyw, dopiero uczymy się demokracji, czyli publicznego debato-wania i wyboru kompromisowych rozwiązań. Słabe pod względem „organizacyjnym” są zwłaszcza starsze pokolenia, stąd w polskim Kościele musi być podobnie, bo tworzą go ludzie wzięci z tej samej społeczności.

A jakie powinno być miejsce �lantropii w walce z ludzką krzywdą i nędzą? W skrajnych ujęciach dobrowolne dzie-lenie się z potrzebującymi, do którego chrześcijaństwo przecież gorąco zachęca, przedstawiane jest jako główny instrument, za pomocą którego powinna być realizowa-na sprawiedliwość społeczna.

M.L.: Jestem zdania, że w walce z wykluczeniem społecz-nym �lantropia powinna stanowić jedynie dodatek. Nie możemy myśleć tylko w takich kategoriach, że dopiero jak ktoś ma dużo więcej niż mu potrzeba, wtedy należy apelo-wać do jego sumienia, żeby podzielił się z potrzebującymi. Myślę, że jest sporo racji w zarzucie, że model �lantropijny powstał w czasach, kiedy różnego rodzaju więzi między-ludzkie były silniejsze niż we współczesnych społeczeń-stwach Zachodu, do którego my także przynależymy. Poza tym, działania dobroczynne łatwo się sprzedają, są dobre dla wizerunku i publicity. Nie mówię, że to źle, ale należy mieć świadomość, że w znacznej mierze jest to zwykły pro-dukt marketingowy.

Niemniej jednak wydaje mi się, że priorytetowym za-daniem chrześcijaństwa nie jest zajmowanie się tym, jak należy skonstruować system podatkowy, jaka powinna być rola redystrybucji dóbr przez państwo, a jaka – �lantropii realizowanej przez pozarządowe organizacje charytatywne. Jest nim dbanie o mniejszy dystans społeczny, o te więzi i relacje, o których mówiłem w kontekście dobra wspólnego. Charakterystyczną cechą chrześcijaństwa było to, że po-szczególne wspólnoty lokalne gromadziły się na modlitwie i przy okazji tej modlitwy zbierano także datki na rzecz członków społeczności. W tym kontekście nie jest tak istot-ne, jaki ma być model redystrybucji dóbr, ale umocnienie poczucia przynależności do zbiorowości, w ramach której mamy także osoby zagrożone marginalizacją. Chrześci-jaństwo podkreśla równość ludzi, gdyż wszyscy jesteśmy dziećmi bożymi.

Pomocy potrzebującym nie można ograniczyć do �-lantropii także dlatego, że jest ona najczęściej działalno-ścią interwencyjną: słyszymy komunikat o  jakimś nie-szczęściu czy niedorozwoju, dotykającym określone miej-sce świata czy grupę społeczną, i wtedy pomagamy. Jeśli taki komunikat dobrze się sprzedaje w mediach, tra�a do większej ilości odbiorców i wtedy jest szansa, że np. ktoś z bogatych zorganizuje imprezę, na której będą zbierane datki na ten cel. Nie deprecjonuję tego rodzaju działalno-ści, ale w ten sposób nie da się osiągnąć sprawiedliwości społecznej, usunąć wszystkich barier w dostępie do in-formacji, edukacji czy kapitału. Dlatego moim zdaniem konieczne są systemy redystrybucji dóbr w skali makro, poprzez systemy podatkowe, ale także np. zapewnianie dostępu do tanich pożyczek.

Dziękuję za rozmowę.

Dublin, 14 maja 2009 r.

139

Page 140: OBYWATEL nr 1(48)/2010

Słabnąca rola Kościoła katolickie-go, szczególnie w Europie Zachod-niej, sprawia, iż jego nauczanie nie jest dziś mocno słyszalne, ale Kościół pośrednio i bezpośrednio nadal speł-nia pożyteczną rolę, walcząc z  wy-naturzeniami życia gospodarczego i społecznego.

Zgodnie z nauczaniem Kościo-ła, stosunki gospodarcze nie są nigdy czysto rzeczowe, gdyż biorą w nich udział osoby ludzkie. Dajmy prosty przykład. Sprzedający może np. za-żądać zbyt wysokiej ceny za towar lub może oszukiwać na jego jakości; może też wykorzystywać sytuację drugiego człowieka, zmuszonego do nabycia danej rzeczy i podnieść jej cenę. Stąd, nie wchodząc w  mean-dry ekonomiczne, nauka Kościoła domaga się tzw. słusznej zapłaty. Jan Paweł II w swej encyklice poświęco-nej pracy, Laborem exercens, pisał: Za sprawiedliwą płacę, gdy chodzi o do-rosłego pracownika obarczonego odpo-wiedzialnością za rodzinę, przyjmuje się taką, która wystarcza na założenie i godziwe utrzymanie rodziny oraz na zabezpieczenie jej przyszłości.

Jak to robią w AmeryceHistoria religijnych organizacji poma-gających robotnikom jest w Stanach Zjednoczonych bogata. W  1910  r. Charles Stelzle, pastor prezbiteriański, założył w Nowym Jorku kościół Labor Temple. Wkrótce placówka stała się miejscem spotkań pracow-ników i związkowców. W 1920  r. powstaje działająca do dziś National Farm Worker Ministry, organizacja sponsorowana przez Narodową Radę Kościołów, powołana do całodzien-nej opieki nad dziećmi robotników. Od 1939  r. organizacja prowadziła w piętnastu stanach programy poma-gające robotnikom i uświadamiające im ich prawa.

W latach 1932-1960 działała z ko-lei Religion and Labor Council of Ame-rica, organizacja założona przez profe-sora Willarda Uphausa, która wspie-rała finansowo różne formy współ-pracy między środowiskami religij-nymi a pracownikami i związkami zawodowymi. W 1933  r. powstaje, działający do dziś Catholic Worker Movement, założony przez Doro-thy Day i Petera Maurina [o CWM pisaliśmy w  nr  44  – przyp.  red.].

Tradycja współpracy między chrześci-jaństwem a światem pracy jest wciąż kontynuowana.

W 1971 r., w  mieście Apopka (Floryda) powołano O�ce For Farm-worker Ministry – organizację ma-jącą pomagać pracownikom na far-mach. Założyły ja cztery siostry z ka-tolickiego zakonu Sisters of Notre Dame de Namur. Wszystko zaczęło się od wizyty sióstr w obozowisku robotników w centrum Florydy. Fatalna sytuacja żyjących tam lu-dzi tak je poruszyła, iż poprosiły o zezwolenie na pozostanie i pra-cę wśród nich. Diecezja Orlando sfinansowała ich pobyt i zakupiła dom w ubogiej dzielnicy miasta. Do dziś ponad połowa z tys. dolarów rocznego budżetu orga-nizacji pochodzi z diecezji. Resztę stanowią dotacje i datki, głównie ze środowiska lokalnego.

Jak mówi siostra Cathy Gorman, założycielka organizacji: Na początku najtrudniej było dotrzeć do pracowni-ków, którzy nie mieli żadnego wspólne-go miejsca spotkań. Siostry docierały więc do nich w kościołach, stołów-kach czy szkołach. Wszędzie przeko-nywały ich o potrzebie zjednoczenia i poprawy swojej sytuacji.

Obecnie siostry pomagają 40 tys. osób pracujących w gajach pomarań-czowych i szklarniach wokół miasta Apopka. Gdy siostry zaczynały pra-cę, większość robotników stano wili Afroamerykanie, teraz dominują

Bartosz Wieczorek

Religia

w służbie pracy

TEORIA W PRAK TYCE

Są ludzie, którzy w najpełniejszym sensie wcielają w życie słowa Chrystusa o miłości bliźniego i bez reszty poświęcają się pomaganiu innym. Nie ma tu znaczenia ich „formalne” wyznanie, łączy ich po prostu żarliwa, głęboko ludzka soli-darność z tymi, którzy zdani są w życiu na samych siebie.

140

Page 141: OBYWATEL nr 1(48)/2010

robotnicy z  Meksyku, częściowo z Haiti. Siostry sprawiły, iż robot-nicy są zorganizowani, mają wła-sną przychodnię, program miesz-kalnictwa czynszowego, biuro za-siłkowe i kredytowe. – Otworzy-liśmy im drzwi, ale oni przez nie przeszli – cieszy się Cathy Gorman. Problemów pozostało jednak wiele. Niskie wynagrodzenie pracowników nie starcza im często na utrzymanie, wielu popada też w alkoholizm i uza-leżnienie od narkotyków.

Solidarność z robotnikamiInną podobną inicjatywą amerykań-ską jest Interfaith Worker Justice (IWJ) – stowarzyszenie ludzi, którzy przez odwołanie się do religijnych wartości pragną zmobilizować róż-ne środowiska wyznaniowe w USA, aby włączyły się w kampanię na rzecz podniesienia wynagrodzeń i polep-szenia warunków pracy, głównie w zawodach niskopłatnych1.

Główne postulaty ruchu to godziwe wynagrodzenie, opieka zdrowotna i świadczenia emery-talne, które pozwalają żyć całym rodzinom godnie; bezpieczne wa-runki pracy; równa ochrona praw-na robotników, także imigrantów. Członkowie IWJ mają też swoje zo-bowiązania: solidarność z niesprawie-dliwie traktowanymi robotnikami oraz pokojowa współpraca z ludźmi z całego świata.

Ruch został zainicjowany w 1991 r. w Chicago przez Kim Bobo, wcze-śniej kierującą organizacją Bread for the World. Wykorzystując 5 tys. do-larów swojej babci, Bobo rozpoczęła działalność, na początku we własnym domu. W 1998 r. organizacja miała 28 oddziałów w całym kraju, w 2005 r. było ich już 59.

Organizacja zdążyła się już za-angażować w wiele ważnych działań. Odegrała wiodącą rolę w r. w krytyce sieci Wal-Mart, wytyka-jąc jej zmuszanie pracowników do pozostawania po godzinach, brak odpowiedniej opieki zdrowotnej i wypłacanie pensji nieadekwatnej

do wysiłku. Jednym z  elementów walki między największym obecnie na świecie sprzedawcą a IWJ był po-kazanie w  ponad 1100 kościołach, synagogach i minaretach �lmu do-kumentalnego Roberta Greenwalda

„Wal-Mart: �e High Cost of Low Price”, piętnującego złe praktyki sie-ci. Ten zbiorowy wysiłek licznych środowisk religijnych był skutecz-nym uderzeniem w reputację Wal-Marta, firmy chcącej uchodzić za przyjazną rodzinie. – Wszystkie re-ligie głoszą sprawiedliwość, a Wal-Mart jest jednym z największych sprawców niesprawiedliwości  – mówił wtedy William Jarvis John-son z IWJ2.

Jeden z  programów aktualnie prowadzonych przez IWJ, „Building Justice”, dotyczy trudnej sytuacji robotników budowlanych z  okolic miast Phoenix i Las Vegas, z reguły bardzo źle opłacanych, pracujących ponad miarę (ponad 60-70 godzin tygodniowo), nie mających zabezpie-czeń socjalnych i opieki zdrowotnej. W całych USA liczbę takich robotni-ków szacuje się na milion osób.

W przygotowanym w  maju 2008 r. przez delegację IWJ raporcie –

sprawdzała ona na miejscu warunki pracy robotników budowlanych  – czytamy ważną deklarację ideową: Jako ludzie wiary uznajemy, że wszyscy zostali stworzeni na obraz Boga, a za-tem zasługują na najwyższą godność i szacunek. Wszyscy ludzie pracujący, włączając w to najmniej zarabiają-cych […] przyczyniają się do wzrostu sił produkcyjnych społeczeństwa i za-sługują, by zarobki pozwalały im na zaspokojenie podstawowych potrzeb życiowych. Zainspirowani warto-ściami obecnymi w naszej wierze pragniemy działać na rzecz spra-wiedliwego społeczeństwa, w któ-rym wszyscy robotnicy otrzymują godną zapłatę i dodatki wspiera-jące ich rodziny.

Raport zawiera też konkretne za-rzuty, głównie pod adresem jednego z największych deweloperów w USA, �rmy Pulte Homes, która w 2006 r. wybudowała ponad 40 tys. domów. Pracownicy Pulte Homes powie dzieli wysłannikom IWJ o  swych głów-nych problemach, jakimi są: niebez-pieczne warunki pracy, niskie zarob-ki, długie godziny pracy, słaba opieka zdrowotna, niepłacenie za nadgodzi-ny. Wszelkie uwagi dotyczące złych

TEORIA W PRAK TYCE

ba

PET

ER M

ERH

OLZ

[htt

p://

ww

w.�

ickr

.com

/peo

ple/

pete

rme/

]

141

Page 142: OBYWATEL nr 1(48)/2010

warunków pracy spotykają się z ostrą reakcją �rmy, ze zwolnieniami pra-cowników włącznie. Na stronie IWJ znaleźć można praktyczne wskazów-ki, jak włączyć się w poprawę sytuacji tych robotników3.

Organizacja sponsoruje także „Seminary Summer” – coroczne spo-tkania, w czasie których duchowni różnych wyznań i  religii mogą na-uczyć się sposobów angażowania w działalność na rzecz sprawiedliwo-ści społecznej i poznać problemy pra-cowników najemnych.

Księża-robotnicyTradycja inicjatyw religijnych, od-noszących się do świata pracy nie jest obecna oczywiście tylko w USA. Trzeba jednak przyznać, iż tamtejsze chrześcijaństwo jest bardziej prężne, jeżeli chodzi o  inicjatywy społecz-ne, gdyż wolne jest od wielu europej-skich uwarunkowań historyczno-po-litycznych, które uniemożliwiają róż-nym odłamom chrześcijaństwa dzia-łalność we wspólnej sprawie.

Jednym z  najciekawszych ru-chów europejskich był ruch księży-robotników o nazwie „Mission de France”.Gdy w 1941 r. francuski do-minikanin, Jacques Loew, zaczął pra-cować w dokach Marsylii, nie przy-puszczał, że jego przykład będzie naśladowany przez setki katolickich księży i  stanie się początkiem prze-wartościowania w kwestii powołania duchownych we współczesnym świe-cie4. Loew stał się bowiem jednym z  założy cieli ruchu księży-robotni-ków. W r. pracy dominikani-na przyglądał się z wielkim zainte-resowaniem młody Polak – Karol Wojtyła. Warto przypomnieć frag-ment jego pierwszego artykułu, opu-blikowanego w 1949 r. w „Tygodni-ku Powszechnym”, który poświęcił on temu niezwykłemu ruchowi: No-wi apostołowie […] zdali sobie sprawę, że muszą startować od zera. Spojrze-li w oczy rzeczywistości i zrozumieli, że wiele przejawów chrześcijań-skiego życia to już tylko forma po-zbawiona głębi, a to, co się brało z tradycji, nie ma już żadnej siły

oddziaływania. […] Świadczenie o Ewangelii czynem musi się do-konywać w ścisłym zachowaniu jej ducha […]. Stąd duch ubóstwa i bezinteresowności […]. Księża […] ustalają swoją stopę życiową na przeciętnym poziomie swego środowi-ska, a nawet nieco niżej. Zetknięcie z  ruchem księży-robotników w du-żym stopniu ukształtowało społecz-ną wrażliwość późniejszego papieża.

Ruch nie ustrzegł się w łonie Ko-ścioła surowej krytyki za swój rady-kalizm. W latach 50. do Watykanu zaczęły napływać alarmujące opinie o  ruchu i  jego dryfowaniu w  stro-nę poglądów lewicowych. W maju 1951 r. Loew wysłał papiestwu raport z wyjaśnieniami, ale to nie pomogło. Papież Pius XII swą instrukcją prze-rywa ten niezwykły eksperyment. Księża-robotnicy spełnili jednak swoje zadanie, działając w okre-sie, gdy między Kościołem a świa-tem robotniczym istniała przepaść. I właśnie ci księża, podejmując pracę �zyczną i jednocześnie ewangelizując świat robotniczy, ową przepaść choć częściowo zasypali.

W 1912  r. powstała z  kolei or-ganizacja skupiająca młodych chrze-ścijańskich robotników, założona przez belgijskiego księdza katolickie-go (później kardynała) Josepha Car-dijn5, syna górnika. W 1924 r. przy-brała ona nazwę Jeunesse Ouvrière Chrétienne (skrótowo JOC, skąd wzięły się popularne określenia ruchu i jego członków, odpowiednio Jocism oraz Jocists; angielska nazwa brzmi Young Christian Workers, YCW). Po uzyskaniu w 1925 r. papieskiej apro-baty, rozprzestrzenił się na terenie Francji, a później w niemal 50 kra-jach, m.in. w USA, Japonii, Pakista-nie, Egipcie i na Ukrainie. W 1938 r. w Belgii było 90  tys. członków ru-chu, we Francji – 100 tys., a w całej Europie pół miliona. Obecnie do ru-chu należy około miliona osób w 60 krajach6.

YCW prowadzi liczne kampa-nie. Jedna z nich ukazuje, głównie poprzez poruszające zdjęcia, dra-mat ubóstwa i wykluczenia wśród

młodzieży w Wielkiej Brytanii. Zdjęcia są wysyłane m.in. do człon-ków Parlamentu. Danny Curtin, szef YCW na Anglię i Walię, mówi: Nasz kraj ma wszystkie potrzebne środki, aby zlikwidować ubóstwo. Nie ma żadnego zrozumiałego po-wodu, dla którego pozwalamy na istnienie w Wielkiej Brytanii sfer ubóstwa. Według rządowych sta-tystyk, 28% ludzi w wieku 16-24 la-ta żyje w ubóstwie. Ponadto autorzy kampanii podkreślają, iż jedna trzecia młodych pracowników nie zarabia na godne życie, a co piąty nie jest w sta-nie wygospodarować żadnych pienię-dzy na spędzenie czasu wolnego.

Liczne przykłady zaangażowa-nia osób lub organizacji odwołują-cych się do chrześcijaństwa w polep-szenie warunków pracy, szczególnie osób młodych i  reprezentujących zawody tradycyjnie słabo wynagra-dzane, ukazują, jak pożyteczna mo-że być symbioza świata wiary i pra-cy. Korzyści odnoszą obie strony. Chrześcijanie angażujący się w taką pomoc ukazują, iż chrześcijańska nauka społeczna jest rzeczywistością żywą, a nie zbiorem szacownych teo-rii. Pracownicy znajdujący się w cięż-kiej sytuacji otrzymują natomiast re-alną pomoc w walce o swoje prawa od wielu chrześcijańskich organizacji i inicjatyw.

Bartosz Wieczorek

Przypisy:

1. http://www.iwj.org/

2. http://religionandpluralism.org/

GranteeArticles/KimBobo_FaihBa-

sedGroupsTakeAimAtWalMart.pdf

3. http://www.iwj.org/template/page.

cfm?id=41

4. http://www.catholiclabor.org/gen-

art/loew.htm

5. C. R. Prentiss, Debating God’s Econo-

my: Social Justice in America on the Eve

of Vatican II, University of Pennsylva-

nia 2008, ss. 126-129.

6. http://www.ycwimpact.com/page.

php?page=6

142

Page 143: OBYWATEL nr 1(48)/2010

Stosunek lewicy do Kościoła i religii z reguły był nieprzy-jazny, jeśli nie wrogi. Oczywiście, stwierdzenie to – jak każda generalizacja – jest w pewnej mierze nieuprawnio-ne. Na lewicy znajdowały się też ruchy, które religię uzna-wały za sprawę prywatną obywateli, a religijność czy jej brak za kwestię bez znaczenia dla ich lewicowej tożsamo-ści; były też ruchy, które bezpośrednio czerpały inspiracje z chrześcijaństwa. Jednak główny nurt myśli lewicowej był antyklerykalny, a nawet antyreligijny. O ile antykleryka-lizm lewicy jest w pewnej mierze zrozumiały, to jej anty-religijne nastawienie jest nie do przyjęcia. Nie tylko z tego powodu, że interwencja w religijne przekonania ludzi jest niedopuszczalna, ale także dlatego, że religia (szczególnie chrześcijańska) powinna być dla lewicy źródłem inspiracji. Pytanie o relacje między lewicą a Kościołem i religią może być dobrym pretekstem do przemyślenia na nowo lewico-wej tożsamości.

W Polsce miarą lewicowości jest stosunek wobec PRL-u oraz Kościoła katolickiego. Sentyment niektórych środowisk do Polski Ludowej jest zrozumiały w kategoriach psychologiczno-socjologicznych. Przedstawiciele grup, któ-re zostały wykluczone z korzyści będących efektem udziału w przemianach gospodarczych, społecznych i politycznych po roku 1989, zaczęli identy�kować się z pewnym wyobra-żonym stanem rzeczy, a mianowicie z wyidealizowanym obrazem PRL-u. Czasy tzw. realnego socjalizmu jawią im się jako okres bezpieczeństwa socjalnego oraz względnej równości. Wyobrażenia te są do pewnego stopnia zakorze-nione w rzeczywistości. Pracę – podstawę poczucia bezpie-czeństwa – ideologia państwowa traktowała jako wartość najwyższą, a nawet jako źródło wszelkich wartości, w prak-tyce zaś jako obowiązek. Konieczność spełnienia wymo-gu pełnego zatrudnienia była oczywistością, co czyniono sztucznie kreując miejsca pracy. W konsekwencji spora część pracy była niestety społecznie bezużyteczna. Rów-ność społeczno-ekonomiczna była natomiast konsekwencją względnej niezamożności społeczeństwa jako takiego. Tam, gdzie społeczeństwo posiada niewiele, tam i nierówności

nie są wielkie. Nawet materialny status elit władzy – jakkol-wiek uprzywilejowanych – nie odbiegał rażąco od statusu pozostałych członków społeczeństwa.

Fasadowość egalitaryzmu i lewicowości polityki PRL-u ujawniła się w pełni tuż po roku 1989. Kult pracy szybko za-stąpiono kultem wolnej przedsiębiorczości, zaś pojawienie się nowego problemu społecznego – bezrobocia, skutecznie podkopało poczucie bezpieczeństwa. Narastanie rozwar-stwienia materialnego szło w parze z przeobrażeniami świa-domości społecznej, szczególnie wielkomiejskich elit: duch Korwina-Mikke zaczął unosić się w powietrzu. Wbrew jednak obecnym na lewicy obiegowym opiniom, za ten fatalny stan rzeczy nie można winić jedynie autorów przemian czy zaprzaństwa klasy politycznej. W rów-nym stopniu za charakter polskiego kapitalizmu odpo-wiedzialny jest polski „realny socjalizm”, a dokładniej rodzące patologie polityczne ubezwłasnowolnienie spo-łeczeństwa. Tam, gdzie nie ma demokracji – nie ma też i dobrobytu. Lewica, broniąc PRL-u, broni de facto an-tydemokratycznego, antyegalitarnego porządku.

Stosunek lewicy do Kościoła jest bardziej złożony i wy-kracza poza lokalny, polski kontekst. Zacznijmy jednak od naszego podwórka. W PRL-u Kościół katolicki pro-wadził złożoną politykę. Z jednej strony układał się z ko-munistycznym rządem, z drugiej zaś czynnie wspierał de-mokratyczną opozycję. Tej dwoistości Kościoła nie należy postrzegać jako hipokryzji. Kościół jest instytucją, której funkcjonowanie nie jest obliczone na jakiś czas, lecz na koniec wszelkiego czasu, musi zatem układać się z władzą, o ile ta ostatnia nie występuje jawnie i zdecydowanie prze-ciwko niemu. Polityczne formy organizacji społeczeństwa przemijają, Kościół ma zaś stać jako ostoja zbawienia. Nie może więc zrezygnować z możliwości realizowania swo-jego wiecznego powołania, nawet za cenę ustępstw, które z ziemskiej perspektywy wydawałyby się nie do przyjęcia. W Kościele znalazło się jednakże sporo ludzi, którym po-czucie sprawiedliwości kazało wystąpić przeciwko komuni-stycznym władzom lub wspierać społeczny opór przeciwko

Kościół, lewica, demokracjadr Krzysztof Kędziora

143

Page 144: OBYWATEL nr 1(48)/2010

niesprawiedliwym rządom. Kościół – co łatwo zauważyć – nie jest monolitem. Tworzą go różni ludzie, o różnym po-dejściu do rzeczywistości, co być może jest jedną z przyczyn jego zdolności adaptacyjnych.

W okres przemian Kościół katolicki wszedł z niema-łym bagażem moralnego autorytetu i niestety zaraz zaczął odcinać od niego kupony: wprowadzenie religii do szkół, krzyże w miejscach publicznych, raty�kowanie konkordatu, restytucja majątku kościelnego na niejasnych warunkach. To wszystko spowodowało zrozumiały wzrost nastrojów antyklerykalnych. Paradoksalnie, nie pojawiła się jednak w Polsce żadna siła, która by te nastroje zagospodarowała. Partie mainstreamu nie były tym zainteresowane, bo albo jawnie popierały ekspansję Kościoła, albo z różnych powo-dów – głównie koniunkturalnych – jej się nie przeciwsta-wiały. Symptomatyczna jest tutaj postawa tzw. postkomu-nistycznej lewicy, która będąc u władzy nie występowała przeciwko Kościołowi, będąc zaś w opozycji puszczała oko do swojego antyklerykalnego elektoratu. Z kolei pomniej-sze, krzykliwe partie antyklerykalne, w rodzaju Racji Pol-skiej Lewicy, nigdy nie znalazły społecznego oddźwięku.

Stan rzeczy na dzień dzisiejszy jest następujący: Kościół ma wszystko, co może mieć, społeczeństwo zaś biernie akceptuje status quo. Polacy w większości identyfikują się z Kościołem, nie chcąc zrywać z nim swych instytucjonalnych więzi, nawet jeśli z dogma-tycznego punktu widzenia ich katolicyzm stoi pod znakiem zapytania, zarówno jeśli chodzi o kwestie wiary, jak i praktykę życiową. Polski antyklerykalizm jest antyklerykalizmem prywatnym, nie znajdującym ujścia w przestrzeni publicznej i politycznej. Na za-chłanność księży narzeka się w domu i wśród znajomych, tak jak i w domu i wśród znajomych krytykuje się poli-tyczne zaangażowanie kleru. Nie przekłada się to jednak na polityczne działania i decyzje. Dzieje się tak przynaj-mniej z dwóch powodów. Po pierwsze, społeczeństwo nie postrzega działań Kościoła jako uciążliwych. Są one iry-tujące, wątpliwe z moralnego punktu widzenia, nie mają jednak poważnych konsekwencji dla zwykłego obywatela. Po drugie, społeczeństwo polskie jest ideologicznie indy-ferentne. Spór o neutralność światopoglądową państwa jest dla polskiego społeczeństwa równie egzotyczny, jak �lozo�czny spór o powszechniki.

Kościół w Polsce nie tylko zatroszczył się o swój stan posiadania, lecz także w zamian sankcjonował przemiany społeczne, popierając uchwalenie Konstytucji, akcesję do Unii Europejskiej, a także neoliberalne reformy rynkowe. Czynnie – nawet jeśli zgłaszał tu i ówdzie pewne obiekcje – wspierał więc budowę nowego porządku.

Jednak taki obraz byłby jednostronny. Kościół kato-licki w Polsce to nie tylko jego hierarchia oraz ideolo-giczne i majątkowe roszczenia. To również instytucja, która jako jedna z nielicznych ujmuje się za społecz-nie i ekonomicznie wykluczonymi: ludźmi biednymi, starszymi, z małych miasteczek i wiosek, gdzie parafia

jest jedynym miejscem, w którym mogą znaleźć pomoc i zrozumienie. Słowem, tych, których nie obejmuje no-woczesny dyskurs wykluczeniowy, według którego wy-kluczeni są dobrze zarabiający homoseksualiści, ale już nie starsze osoby żyjące z głodowych emerytur, tylko dlatego, że słuchają tego a nie innego radia. Ten fakt umyka jednak uwadze lewicy, która pryncypialnie postrze-ga Kościół jako uosobienie wstecznictwa i reakcji, nie zaś instytucję, która także występuje w obronie ubogich.

Jeśli nawet lewica dostrzeże ten fakt, to i tak poddaje go ideologicznej interpretacji. Kościół katolicki ma miano-wicie manipulować i wykorzystywać ludzi, zatruwać ich umysły jadem, wpajać im fałszywe wyobrażenie świata. Według lewicy, ona sama ma monopol na reprezentowa-nie interesów wykluczonych, stąd każda inicjatywa w tej materii, która nie wywodzi się ze środowisk deklaratywnie lewicowych, jest podejrzana.

Taka postawa lewicy w stosunku do Kościoła nie jest czymś charakterystycznie polskim. Jest raczej wyznaczni-kiem myślenia lewicowego, a przynajmniej jego znacznej części, w ogóle. Źródeł nowoczesnej myśli lewicowej szukać trzeba w Oświeceniu. To ono traktowało instytucjonalne kościoły jako źródło zacofania, a przez to barierę dla postę-pu społecznego. Działalność masowych partii robotniczych przypadała natomiast na wiek XIX i XX, gdy sojusz kościo-łów z konserwatywnym i kapitalistycznym porządkiem był dla wielu rzeczą oczywistą. Wtedy to antyklerykalizm stał się istotnym składnikiem lewicowej tożsamości, głównie na kontynencie europejskim.

Jednak to nie wszystko, bowiem antyklerykalizmo-wi często towarzyszyła radykalna krytyka samej religii.

bn

MIL

ES B

AN

BERY

[htt

p://

ww

w.�

ickr

.com

/peo

ple/

mile

sban

bery

/]

144

Page 145: OBYWATEL nr 1(48)/2010

Postrzegano ją jako przejaw fałszywej świadomości, która nie pozwala jednostkom i całym grupom społecznym roz-poznać ich prawdziwej sytuacji. Ludzie zaczadzeni religij-nymi przesądami – utrzymywała lewica – niezdolni są do podjęcia tutaj i teraz walki o sprawiedliwość; ich pragnienia i dążenia, a przede wszystkim tęsknota za lepszym światem, ulokowane zostały w zaświatach. W ten oto sposób religia spełnia swą ideologiczną funkcję, traktując urzeczywist-nienie sprawiedliwego porządku jako zadanie, które ma zostać zrealizowane dopiero w porządku innym niż ziemski i które ma być dziełem nie człowieka, lecz Boga. W efekcie sankcjonuje status quo i zniechęca, a nawet odmawia prawa do walki z nim. Walka o sprawiedliwość, próby budowy lepszego świata, kreowania go według własnych wyobra-żeń – miały być bluźnierstwem, oznaczały bowiem stawia-nie człowieka w miejsce Boga. Reakcyjni krytycy Oświe-cenia przejęli zresztą ten język, stawiając jedynie znak plus tam, gdzie Oświecenie dokonywało oceny ujemnej.

Kon�ikt pomiędzy lewicą a  religią przeniósł się w II połowie XX w. na inną płaszczyznę. Klasa robotni-cza nigdy nie była szczególnie wyemancypowana oby-czajowo, dlatego też kwestie seksualności i jej wyzwole-nia nie stanowiły przedmiotu zbytniego zainteresowa-nia ruchów i partii lewicowych. Wprawdzie atakowano mieszczańską moralność za jej purytanizm, ale nie tyle w imię seksualnego wyzwolenia, lecz w imię autentycz-nej kultury moralnej, gdzie wierność pewnym zasadom i ideałom stawia się wyżej niż przyziemną chęć zysku i konformizm. Jednak celem partii lewicowych – głównie socjaldemokratycznych – było ustanowienie politycznej podmiotowości klasy robotniczej, zapewnienie jej bezpie-czeństwa socjalnego, realizacja gwarancji zatrudnienia oraz tworzenie powszechnego dobrobytu. W krajach Europy Zachodniej po II wojnie światowej cele te w dużej mierze osiągnięto. Powstało tam coś na wzór konsensu socjalde-mokratycznego. Jak każdy jednak konsens, również ten okazał się po części zgniłym kompromisem, osiągniętym dzięki zmarginalizowaniu pewnych kwestii. Musiały one w końcu stanąć na porządku dnia: młodzi Niemcy zaczęli pytać, co robili ich ojcowie podczas wojny, a młodzi Ame-rykanie o to, dlaczego muszą ginąć w Wietnamie.

Przyczyny „rewolty” lat 60. były – jak w przypadku każdego zjawiska społecznego – złożone. Nie da się jej spro-wadzić do zwykłej ruchawki znudzonej młodzieży. Zwró-cono wówczas uwagę na wiele ważnych kwestii: rasizm, seksizm, amnezję historyczną, zagrożenie środowiska na-turalnego, nadmierną konsumpcję, erozję autentyczności, alienację itd. Podjęto także problematykę emancypacji sek-sualnej i obyczajowej. Ta ostatnia kwestia określiła na dobre charakter myśli (nowo)lewicowej. Już nie praca, lecz seksu-alność stała się tym, co należało wyzwalać, a z czasem, gdy zakwestionowano pojęcie natury – kreować.

Lata 70. to początek demontażu socjaldemokratyczne-go konsensu i prób zastąpienia go nowym, neoliberalnym. Stare partie socjaldemokratyczne – jak zresztą wszystkie

liczące się siły polityczne – zaczęły brać udział w tym pro-cesie. Krytyczna myśl lewicowa natomiast przestała sta-nowić część szerokiego ruchu społecznego i na dobre zadomowiła się na uniwersyteckich wydziałach. Sta-wała się coraz bardziej elitarna i hermetyczna, tracąc kontakt z rzeczywistością. Jej głównym adresatem nie byli już robotnicy, którzy, jak się okazało, zostali wedle teoretyków zdemoralizowani przez kapitalizm i ofero-wany przezeń dobrobyt. Wkrótce proletariat jako jedno-rodna klasa przestał i tak istnieć, a dokładniej uległ rozpro-szeniu i rozczłonkowaniu w wyniku neoliberalnych reform. Zmianie uległ również charakter pracy. Nie wypracowano jednak jej nowego rozumienia, a w konsekwencji – nowego pojęcia klasy pracującej.

Co więcej, zakwestionowano pojęcie jedności, uznając je za z gruntu totalitarne. Nadziei na radykalną zmianę społeczną upatrywano w zbuntowanych studentach, ar-tystycznej bohemie, lumpenproletariacie – słowem, we wszystkich tych grupach, które funkcjonują na swo-istym marginesie społecznym. Ich wielość miała dać wy-zwolenie i przeobrazić społeczny i polityczny krajobraz. Po-dejmowane próby pożenienia myśli nowolewicowej z trady-cyjną problematyką lewicową, są od początku skazane na porażkę: myśl tradycyjnie lewicowa i nowolewicowa ope-rują odmiennym zestawem pojęć oraz przypisują kluczowe znaczenie innym wartościom.

Radykalna i krytyczna myśl lewicowa nie była w sta-nie uporać się z powstaniem kapitalistycznego welfare state. Okazało się, że społeczny dobrobyt można budować bez rewolucji proletariackiej, angażując w to niemalże wszystkie siły społeczne i zachowując jednostkowe swo-body i uprawnienia. Ba, okazało się, że bez politycznej demokracji oraz liberalnych swobód takiego dobrobytu zbudować nie sposób. Próby wyjaśnienia, dlaczego to kra-je realnego socjalizmu były znacząco biedniejsze niż pań-stwa, które postawiły na polityczną demokrację, liberalną konstytucję i ograniczony, ale jednak wolny rynek, prze-stały z czasem przekonywać nawet samych autorów. Fakty mówią same za siebie: próby wprowadzenia socjalizmu na wzór marksistowsko-leninowski kończyły się zawsze �a-skiem i przynosiły tragiczne rezultaty. Nie zmieniłoby tego nawet zmartwychwstanie Lwa Trockiego i napisanie kolej-nej „Zdradzonej rewolucji”. W sporze między komunistami a socjaldemokratami, rację należy przyznać tym ostatnim. Widmo komunizmu przestało krążyć po Europie, a dzi-siaj już wiemy, że zakwestionowanie demokracji, nawet w imię jej wyższej i prawdziwej formy, nie może skoń-czyć się dobrze.

Tak jak myśl lewicowa nie potra�ła sobie poradzić z powstaniem welfare state, tak i nie potra� poradzić sobie z  jego demontażem. Nie bardzo wie, czy bronić socjalde-mokratycznych zdobyczy, skoro sama przyczyniła się do ich zarzucenia lub poddała je krytyce jako reformistyczne, kompromisowe. Nie potra� sformułować także żadnej sen-sownej i atrakcyjnej alternatywy. Dziś widzi rację swojego

145

Page 146: OBYWATEL nr 1(48)/2010

bytu w walce o dyskryminowanych i wykluczonych, jednak nie według klucza ekonomicznego, lecz kulturowego.

Walka ta jest jednak walką z wiatrakami przynajmniej z trzech powodów. Po pierwsze dlatego, że żadna kultura i żadne społeczeństwo nie są na tyle pojemne, aby pomie-ścić i uznać wszystkie style życia za równouprawnione. Muszą istnieć jakieś społeczne normy, społeczeństwo bez norm rozpadnie się na wielość zatomizowanych jednostek (inną sprawą jest to, jakie to mają być normy – zgodzić się wypada, że nietolerancja np. na gruncie pewnych preferen-cji seksualnych jest niedopuszczalna). Po drugie, kultu-rowo rozumiany projekt emancypacji nie ma w sobie nic specyficznie lewicowego. Ma charakter liberalny i przez państwo liberalne jest realizowany (w więk-szym lub mniejszym stopniu), a co więcej – poza nim nie może być zrealizowany. Wydaje się, iż ramy pań-stwa liberalnego są już na tyle szerokie, że bardziej inkluzywnego porządku nie można sobie pomyśleć – każdy bardziej „otwarty” projekt grozi rozpadem spo-łeczeństwa. Dlatego też, po trzecie, emancypacyjne pro-jekty nowej lewicy są zbyt radykalne i idące wbrew nie tyl-ko odczuciom społecznym, które przecież ulegają ciągłym zmianom, ale i przeciwko naturze społeczeństwa. Lewica, kwestionując istnienie pewnego naturalnego porządku, zakwestionowała też same podstawy społecznej krytyki. Bo w  imię czego wówczas ją prowadzić? Jeśli wszystko jest społecznym i kulturowym konstruktem, to wówczas nie ma czego emancypować, można tylko konstruować. Jeśli zaś te konstrukcje nie mogą mieć charakteru czysto arbitralnego, musi istnieć jakiś ich wzorzec. Odrzucenie istnienia takiego idealnego wzorca, wydaje nas na pastwę przemocy. Nic dziwnego zatem, że lewicowi intelektuali-ści odkrywają dla siebie Carla Schmitta, apologetę polity-ki rozumianej jako czysta przemoc zorganizowana wokół dychotomii wróg-przyjaciel.

W ten oto sposób myśl lewicowa odeszła od swoich oświeceniowych korzeni. I  to, można powiedzieć, przy-pieczętowało jej koniec. Jedynym rozwiązaniem wydaje się więc powrót do ideałów Rewolucji Francuskiej: wol-ności, równości i braterstwa. Jednakże trzeba je na nowo przemyśleć i odejść od oświeceniowej ortodoksji, a dokład-niej mówiąc – od pewnego zideologizowanego wyobrażenia o Oświeceniu. Idea wolności ucieleśniona została w mniej-szym lub większym stopniu w konstytucjach i systemach prawnych państw zachodnich. Trzeba jedynie zadbać, aby te wolności nie pozostały wyłącznie formalne.

Nie oznacza to jednak, że należy zastąpić – jak chcieli marksiści – burżuazyjne wolności jakimiś innymi, bardziej prawdziwymi wolnościami. Społeczeństwo musi zapewnić materialne środki, które pozwolą z tych wolności czynić efektywny użytek: powszechny dostęp do edukacji, gwa-rancje bezpieczeństwa socjalnego, atrakcyjne środowisko kulturowe, które umożliwi dokonywanie wartościowych wyborów. Ideał równości z kolei nie może oznaczać homo-genizacji społeczeństwa. Musi się on przełożyć na wartości

polityczne, a przede wszystkim wyrażać się poprzez de-mokratyczne instytucje, gdzie wszyscy ci, których dana decyzja dotyczy, mają udział w jej podejmowaniu. Zasadę tę należy stosować jak najszerzej. Nie tylko w wymiarze ściśle politycznym, lecz także w miejscu pracy czy miejscu zamieszkania. Szeroka partycypacja to nie tylko wymóg moralny – jest ona również efektywna społecznie i ekono-micznie. Trzeba jednak podkreślić, że zasady uczestnictwa demokratycznego nie należy stosować do działania zrzeszeń prywatnych, w których uczestnictwo nie jest przymuso-we. Hierarchiczny charakter np. Kościoła katolickiego jest sprawą tych, którzy do niego przynależą i im pozostawio-na powinna zostać swoboda decydowania o tym, jak ma on wyglądać.

Rzecz ma się gorzej w przypadku ideału braterstwa, o wiele trudniej go bowiem zinstytucjonalizować. Brater-stwo jest pewnego rodzaju stosunkiem pomiędzy obywate-lami bez instytucjonalnego zapośredniczenia. Jest czymś, co urzeczywistnia się w codziennych relacjach, w tym, jak się do siebie odnosimy, jak o sobie myślimy, w tym, czy je-steśmy skorzy do pomocy innym, do brania za nich odpo-wiedzialności, gdy tylko zaistnieje taka potrzeba. Tymcza-sem wraz z prywatyzacją życia społecznego wyczerpały się źródła braterstwa. Lewica nie jest dziś w stanie wskrzesić świeckich ideałów wspólnoty i solidarności. Nie jest to na-wet wskazane. Świecki humanizm jest atrakcyjny, ale nie do przyjęcia dla wszystkich. Dla wielu odniesienie do jakie-goś transcendentnego porządku stanowi istotny składnik tożsamości i nie przystaną na redukcję swojej egzystencji tylko do wymiaru doczesnego, nawet jeśli byłby on nasyco-ny wartościami, a nie jedynie sprowadzony do konsumpcji coraz to nowych wrażeń.

Lewica musi sięgnąć do religijnego rezerwuaru istotnych, elementarnych intuicji moralnych: szacun-ku wobec życia, troski o słabszych, poczucia jedności. Idee te są obecne w naszej kulturze, trzeba tylko do-konać ich przekładu na język, który będzie do zaak-ceptowania dla wszystkich, zarówno niewierzących, jak i wierzących. Europa przestała być chrześcijańska, ale nie jest laicka. Jeśli lewica chce sformułować atrak-cyjną alternatywę wobec obecnego porządku, musi wypracować taki język, którym porozumieć się będą mogli wszyscy. I będzie to taki język, w którym da się wyrazić ideały wolności, równości i braterstwa. Trze-ba zrobić krok i wyjść poza instytucjonalny oraz proce-duralny konsens zaoferowany przez liberalizm i to w taki sposób, aby zachować liberalne i demokratyczne zdobycze. Tego kroku nie zrobi ekskluzywistyczna prawica. Nato-miast jeśli lewica chce na powrót zostać znaczącą siłą spo-łeczną i polityczną, musi dokonać istotnych przewarto-ściowań i na nowo określić swą tożsamość, której częścią powinny okazać się pewne idee zaczerpnięte z religijnego dziedzictwa.

dr Krzysztof Kędziora

146

Page 147: OBYWATEL nr 1(48)/2010

Grzech pierworodny ma zasiêg powszechny. Ka¿-da dziedzina ¿ycia ludzkiego ma swój grzech pierworodny; ma go równie¿ ¿ycie spo³eczno-

gospodarcze. […]Powsta³a nowa religia – pieni¹dza i bogactwa. Jej

dogmaty – to nieograniczona wolnoœæ gospodarcza, wolna konkurencja, rozdzia³ kapita³u i pracy, najemnictwo, prawo poda¿y i popytu, mechanizm cen. Jej moralnoœæ – to brak wszelkiej moralnoœci, przewaga kapita³u nad cz³owiekiem i prac¹, dobro produkcji, zysk jako dobry uczynek. Jej o³tarze – to wielkie fabryki, maszyny, narzêdzia, kartele,

¿ycie ludzkie.

za wszelk¹ cenê – kto mo¿e i jak tylko mo¿e!Oto bóg œwiata – spogania³y kapitalizm. Wszystko,

co odt¹d œwiat spotyka, ³¹czy siê œciœle z tym systemem; bowiem „przepaœæ przepaœci przyzywa” (Ps 41, 8).

Spogania³y kapitalizm jest rodzonym ojcem wszystkich kierunków rewolucyjno-spo³ecznych: socjalizmu, komuni-zmu, bolszewizmu – tych wszystkich d¹¿eñ, które dzia³aj¹c na mocy prawa reakcji, stanê³y w obronie pogwa³conych praw cz³owieka.

Ale czy¿ z³e drzewo mo¿e dobre owoce rodziæ? Grzech rodzi grzech. Grzechowi kapitalizmu przeciwstawi³ siê grzech socjalizmu, komunizmu, bolszewizmu. Herezje marksistowskie dowodzi³y, ¿e technika kapitalistyczna rodzi ustrój kolektywistyczny. „Bo korzeniem wszelkiego z³ego jest chciwoœæ, której gdy siê niektórzy oddali, zab³¹dzili w niewiarê i œci¹gnêli na siebie wiele cierpieñ” (I. Tym. 6, 10). Mówicie, ¿e to wygl¹da radykalnie? Ka¿dy grzech jest radykalny, czy to bêdzie indywidualistyczny grzech kapitalizmu, czy kolektywistyczny grzech bolszewizmu. Wszystkie grzechy nale¿¹ do jednej rodziny, dlatego i z³ota, i czerwona miêdzynarodówka p³yn¹ z jednego

W rozwa¿aniach naszych zajmiemy siê przede wszystkim duchem kapitalistycznym, gdy¿ on w³aœnie jest najbardziej przeciwny duchowi chrzeœcijañskiemu; to on rodzi owoce, którymi zatruwa siê ca³e ¿ycie gospodarcze, spo³eczne, polityczne, a swój wp³yw rozk³adowy przerzuca nawet

na ¿ycie moralne i religijne ca³ych pañstw, narodów i spo³eczeñstw.

Czy¿ Koœció³ mo¿e pozostaæ obojêtny wobec tego zatru-

Ca³e ¿ycie ludzkie ocenia Koœció³ sw¹ miar¹ ostatecz-nej i najwy¿szej celowoœci. I w ¿yciu gospodarczym ta miara jest niezawodna: wszystko, co cz³owiekowi u³atwia osi¹gniêcie tego celu, jest u¿yteczne i dobre; wszystko, co odeñ oddala lub drogê utrudnia – jest z³e lub nieu¿yteczne, i choæby najwiêksze zapewnia³o korzyœci gospodarcze – musi byæ odrzucone, gdy¿ „nie samym chlebem ¿yje cz³owiek” (Pwt 8, 3).

T¹ miar¹ ocenia te¿ Koœció³ wszystkie pr¹dy i kierun-ki gospodarcze, tê miarê przyk³ada równie¿ do oceny kapitalistycznej gospodarki. Zobaczmy, co z niej nale¿y odrzuciæ, co zaœ mo¿na zatrzymaæ.

Kościół a duch kapitalizmu

KS. STEFAN WYSZYŃSKI

NASZETRADYCJE

b A

JOEL

LE_X

O [h

ttp:

//w

ww

.�ic

kr.c

om/p

eopl

e/28

0453

10@

N08

/]

147

Page 148: OBYWATEL nr 1(48)/2010

I. Kościół wobec urządzeń gospodarki kapitalistycznejIle¿ to razy w szeregach rozgoryczonych robotników pa-da³y zdania: „Koœció³ trzyma z kapitalistami”, „Koœció³ zaprzeda³ nas bogaczom”. Komunistyczna propaganda

-mi prawdziw¹ naukê katolick¹, jeszcze umacnia³y ten pogl¹d. Sami zaœ kapitaliœci nieraz os³aniali powag¹ Ko-œcio³a swe praktyki, rzucaj¹c cieñ podejrzeñ na tego naj-wy¿szego stró¿a prawdy i moralnoœci, który z jednakow¹ si³¹ wszystkim przypomina ich obowi¹zki.

Nie jest prawd¹, jakoby Koœció³ popiera³ bezbo¿ny kapitalizm.

Jest wielk¹ niesprawiedliwoœci¹ g³osiæ, ¿e Koœció³ tylko robotnikom zaleca³ pos³uszeñstwo i cierpliwe znoszenie niewoli kapitalistycznej, natomiast sprzyja³ przemys³ow-com i ochrania³ plutokracjê. Czy¿ nie s³yszeliœcie o tym, ¿e do ostatnich niemal czasów tylko Koœció³ mia³ odwagê stawiaæ wytrwale czo³o rozpowszechnionej praktyce pobierania procentów od kapita³u, choæ ca³y ówczesny system gospodarczy natrz¹sa³ siê z niego, jako g³osiciela ciemnoty i zacofania. A przecie¿ jak d³ugo dawano po-s³uch Koœcio³owi, rozwój kapitalizmu w dzisiejszej jego postaci by³ wœród narodów katolickich powstrzymany. Czy¿ nie widzicie, ¿e to w³aœnie niekatolickie kraje s¹ najsilniejszymi twierdzami kapitalizmu? Czy¿ nie s³ysze-liœcie, ¿e w³aœnie Koœcio³owi zarzuca siê, i¿ jego nauka i moralnoœæ zahamowa³y w krajach katolickich rozwój przemys³u i handlu? […]

Koœció³ nigdy nie pochwala³ ani nie popiera³ kapitali-zmu, natomiast od najdawniejszych czasów a¿ do naszych dni zawsze zwalcza³ zawziêcie wszelkie rodzaje lichwy. Wszak w okresie najwiêkszego rozprzê¿enia lichwiarskiego Leon XIII potêpia³ „¿ar³oczn¹ lichwê”, któr¹ dziœ ludzie „chciwi i ¿¹dni zysku uprawiaj¹ w nowej postaci” (RN, 2) [Rerum novarum]. A prawo kanoniczne, og³oszone przez Benedykta XV, zabrania wszelkich lichwiarskich kontrak-tów, a wiêc i wyzyskuj¹cej umowy o pracê, lichwiarzom zaœ grozi karami koœcielnymi (kan. 1543).

Tak¿e dziœ mo¿na us³yszeæ w œwi¹tyniach katolickich s³owa Ksiêgi Przypowieœci: „Kto kryje zbo¿e, przeklnie go pospólstwo, lecz b³ogos³awieñstwo nad g³ow¹ sprzedaj¹-cych” (Prz 11, 26). I inne: „Obrzydliwoœci¹ jest u Pana waga i waga; szala zdradliwa nie jest dobra” (Prz 20, 23).

Wyzyskuj¹cy i bezbo¿ny kapitalizm jest potêpiany zawsze przez ca³¹ naukê Koœcio³a œwiêtego.

Koœció³ odrzuca nie ograniczon¹ ¿adnym prawem wolnoœæ samolubnego kapitalizmu.

Koœció³ broni wolnoœci, gdy¿ wolnoœæ jest nieodzownym warunkiem dzia³alnoœci ludzkiej i najlepiej odpowiada rozumnej naturze cz³owieka. Zdecydowanie jednak potêpia Koœció³ tak¹ wolnoœæ, która wyzwala z prawa przyrodzonego i Bo¿ego, z wszelkich nakazów moralnych.

Chleb nasz powszedniKoœció³ jest instytucj¹, której cele nie koncentruj¹ siê wokó³ spraw, nazwijmy to, ziemskich. W sen-sie „technicznym” jest struktur¹ organizacyjn¹,

obecnych i potencjalnych wiernych. I to w³aœnie temu zadaniu podporz¹dkowane jest sedno jego aktywnoœci.

Z tego wzglêdu próby przykrojenia misji, dzia³añ, dogmatyki i przes³ania Koœcio³a do ram programów politycznych, projektów spo³ecznych, a tym bardziej bie¿¹cych problemów, s¹ w sferze praktyki chybione, gdy¿ ich adresat nie tym siê zajmuje. S¹ równie¿ nieuczciwe etycznie, gdy¿ bazuj¹ na instrumentalnym, czysto pragmatycznym podejœciu, które oznacza po prostu brak szacunku wobec podmiotu takich starañ. Niezale¿nie, czy sojusznikiem Koœcio³a pragnie zostaæ prawica, czy do swych celów usi³uje go wykorzystaæ lewica, s¹ to zazwyczaj próby przejêcia czy podczepienia siê pod strukturê stworzon¹ i przeznaczon¹ do celów zgo³a innych.

Nie sposób jednak abstrahowaæ od dwóch kwestii. Chrzeœcijañstwo, którego wyrazicielem i g³osicielem jest m.in. instytucjonalny Koœció³, wp³ynê³o swoim przes³aniem, zasadami wiary i wskazaniami moralnymi na znacz¹c¹ czêœæ œwiatowego „etosu” zarówno indywidualnego, jak i publicznego, a w naszym krêgu kulturowym jest jedn¹ z g³ównych „idei” – nawet w krajach, które dziœ s¹ silnie zsekularyzowane, a katolicyzm sta-nowi w nich religiê mniejszoœciow¹. Zreszt¹, samo pojêcie sekularyzacji jest doœæ zwodnicze, bowiem w skali globu – nie zaœ Europy Zachodniej – liczba wiernych wcale nie maleje znacz¹co. W dodatku, Koœció³ jest istotnym i czynnym podmiotem ¿ycia publicznego, a jego g³os w kwestiach wykracza-j¹cych poza w¹sko i dos³ownie pojmowan¹ sferê

KO MEN TARZ

Page 149: OBYWATEL nr 1(48)/2010

bogatego p³ynie niewola ubogiego.W³aœnie dlatego, ¿e liberalizm gospodarczy g³osi³ wol-

noœæ od wszelkiego prawa Bo¿ego, spotka³ siê z potêpie-niem Koœcio³a. Nowoczesny kapitalizm odrzuci³ wszelk¹ pomoc Bo¿¹ w ¿yciu gospodarczym. […]

Nie to jest tragiczne, ¿e bezbo¿ny kapitalizm wyrzeka³ siê Boga w fabryce; Bóg chrzeœcijañski zbyt wnikliwie patrzy w serca i na d³onie. Rozpoczêli s³u¿bê bogu – ma-monie, która nape³ni³a ich kieszenie. Wziêli zap³atê swoj¹ za zdradê Boga – judaszowe srebrniki. A co zyskali na zdradzie Boga robotnicy? Dlaczego wypêdzali Go z fabryk i warsztatów, ze swoich programów, partii i zwi¹zków? Czy po to, by przyspieszyæ zwyciêstwo bezbo¿nego i sa-molubnego kapitalizmu? W³aœnie ta zdrada praw Bo¿ych przez œwiat kapitalistyczny i przez œwiat robotniczy – ta wspólna wina! – u³atwi³a rozbicie gospodarczego organi-zmu zdrowego ¿ycia zawodowego, zaprowadzi³a nie³ad, a w nastêpstwie – wyzyskanie gospodarczej przewagi kapita³u. Czy¿ mo¿liwe by³o utrzymanie moralnoœci ¿ycia gospodarczego bez praw Bo¿ych? Stara m¹droœæ objawiona mówi³a: „Jako w poœrodku spojenia kamieni kó³ siê wbija, tak i miêdzy sprzedawanie a kupowanie wciœnie siê grzech” (Syr 27, 2). Nic wiêc dziwnego, ¿e ¿ycie gospodarcze wyzwolone z Bo¿ego prawa wspólnym wysi³kiem fabrykantów i robotników sta³o siê krain¹ grzechu, nowoczesn¹ Sodom¹ i Gomor¹, która tu i ówdzie zamieni³a siê w Morze Martwe.

Koœció³ uznaje godziwe instytucje gospodarcze.Œwiat Bo¿y jest wielkim domem, w którym ¿ycie ludzkie

powinno rozwijaæ siê wed³ug wzorów Bo¿ych. A przecie¿ Bóg jest twórc¹ tej wspania³ej „maszyny”, o której czytamy w Ksiêdze Przypowieœci: „M¹droœæ zbudowa³a sobie dom,

-sza³a wino i stó³ swój zastawi³a” (Prz 9, 1-2). […] Cz³owiek jest wezwany do wielkiej pracy stopniowego przebudo-wywania œwiata. Rozwój gospodarstwa œwiatowego jest wynikiem praw postêpu. Nie mo¿e wiêc i wspó³czesny wielki przemys³, sam w sobie, byæ czymœ z³ym i zas³u-guj¹cym na potêpienie, jeœli pracuje zgodnie z prawem Bo¿ym, bo „robota sprawiedliwego ku ¿ywotowi” (Przy 10, 16). Ka¿da uczciwa praca ludzka, jeœli poœwiêcona jest tworzeniu dóbr prawdziwie u¿ytecznych, jest wspó³prac¹ cz³owieka z Bogiem w Jego planie wy¿ywienia œwiata.

Koœció³ nie potêpia równie¿ gospodarki kredytowej, któr¹ pos³uguje siê wielki przemys³, o ile jest ona prowa-dzona sprawiedliwie. Pan Jezus postaw¹ swoj¹ da³ dowód, ¿e w ka¿dej dziedzinie ¿ycia ludzkiego mog¹ byæ zalety i wady, które przy dobrej woli cz³owieka mo¿na naprawiæ. Dlatego przyj¹³ zaproszenie na ucztê u Lewiego, gdzie „wielka rzesza celników i innych z nimi siedzia³a u sto³u” (£k 5, 29); a gdy siê z tego gorszyli ówczeœni purytanie, zapewni³ ich, ¿e i ci ludzie mog¹ wejœæ do królestwa niebieskiego, jeœli bêd¹ pe³niæ uczciwie swoje obowi¹zki

wiary pozostaje wci¹¿ du¿y – w krajach takich jak Polska nierzadko wrêcz kluczowy. Nie jest zatem obojêtne – niezale¿nie, czy spogl¹damy na problem z pozycji ludzi wierz¹cych i zwi¹zanych z Koœcio³em, czy te¿ jako adepci innego wyzna-

owej instytucji – to, jakie stanowisko w sprawach „przyziemnych” zajmuje hierarchia lub szeregowi wierni.

Jak wspomnia³em, nieuczciwa bywa czêsto postawa nacechowana próbami przeci¹gania Koœcio³a na swoj¹ stronê, podpierania siê nim w kwestiach „ziemskich” czy uprawomocniania w³asnych idei za pomoc¹ udawania, i¿ jest siê osobistym przyjacielem i powiernikiem Pana Boga. Jest to równie¿ nieco ja³owe, gdy¿ o ile w kwestii wiary czy w bezpoœrednio zwi¹zanej z ni¹ i daj¹cej siê jasno uj¹æ sferze moralnoœci

bezwarunkowo potêpia zdradê ma³¿onka), o tyle w sprawach spo³ecznych czy politycznych nie sposób precyzyjnie powiedzieæ, jakie ono jest. Jeœli papie¿ czy pomniejsi hierarchowie zalecaj¹ dbaæ o godnoœæ ka¿dego cz³owieka, to jednak istnieje ca³e mnóstwo dylematów, w przypadku których owo wezwanie nie przek³ada siê na jasno

Nie wiemy zatem na przyk³ad, czy Koœció³ s¹dzi, i¿ kobieta powracaj¹ca do pracy po urlopie macie-rzyñskim powinna byæ w ka¿dym kraju, ustroju politycznym i rodzaju dzia³alnoœci gospodarczej przyjêta na wczeœniej zajmowane stanowisko, czy te¿ pracodawca mo¿e z jakiegoœ powodu odmówiæ jej tego prawa i wys³aæ na bezrobocie. To, co nosi nazwê „katolickiej nauki spo³ecznej” zawiera wiele wskazañ i opinii, ale niekoniecznie precyzyjnych na poziomie szczegó³owych rozwi¹zañ. Nie ma po-wodu, by formu³owaæ z tego tytu³u jakieœ pretensje. Skoro nie oczekujemy od zwi¹zków zawodowych, ¿e bêd¹ dba³y o zbawienie naszych dusz, tak samo nie powinniœmy zak³adaæ, i¿ papie¿ przeœle ka¿demu z krajów mniej lub bardziej katolickich drobiazgowe uwagi do projektu Kodeksu Pracy.

Co wiêcej, ukierunkowanie aktywnoœci Koœcio³a na kwestie „nieziemskie”, sprawia, i¿ jest on insty-tucj¹ funkcjonuj¹c¹ poza, a raczej ponad wieloma podzia³ami zwi¹zanymi ze spo³eczn¹ aktywnoœci¹ cz³owieka. Skutkuje to istnieniem w ³onie Koœcio³a przeró¿nych œrodowisk ideowych – o ile katolicy maj¹ moralny obowi¹zek sprzeciwiaæ siê np. abor-cji, o tyle ich duchowi przywódcy nie wymagaj¹ od nich popierania podatku progresywnego czy liniowego. A zatem pe³noprawnymi wiernymi

149

Page 150: OBYWATEL nr 1(48)/2010

(zob. £k 5, 27-32). Dlatego Chrystus Pan wszed³ pod dach Zacheusza, aby i jego domowi sta³o siê zbawienie; dla-tego na aposto³a i ewangelistê powo³a³ Mateusza, aby pouczyæ œwiat, jak pod moc¹ ³aski Bo¿ej mo¿e i powinna siê uœwiêciæ wszelka praca ludzka.

Koœció³ równie¿ nie potêpia tego, ¿e robotnicy wspó³-czeœni pozostaj¹ w stosunku najemnym do pracodawcy, zachêca tylko do tego, by wysi³ki ludzkie szuka³y innych form tego stosunku, lepiej odpowiadaj¹cych godnoœci cz³owieka. Ju¿ dzisiaj jednak Koœció³ ka¿e zabezpieczaæ robotników najemnych przez sprawiedliw¹ zap³atê, roz-budowê ustawodawstwa spo³ecznego, zak³ady dobro-czynne i powszechn¹ wolê podnoszenia stopy ¿yciowej robotnika.

II. Co zwalcza Kościół we współczesnym kapitalizmie?Ewangelia œwiêta podaje nam opis uczty zgotowanej przez króla, który przez s³ugi swoje wezwa³ na ni¹ wy-branych, ale ci odmówili wziêcia udzia³u w uczcie, „za-niedbali i odeszli, jeden do wsi swojej, a drugi do ku-piectwa swego” (Mt 22, 5). Jest to obraz wspó³czesnego ¿ycia gospodarczego, którego organizatorzy i kierownicy zupe³nie nie bior¹ udzia³u w uczcie króla niebieskiego, ca³kowicie oddani swoim wo³om, wsiom i kupiectwu. St¹d siê rodz¹ wszystkie grzechy kapitalizmu.

Koœció³ odrzuca doczesnoœæ d¹¿eñ gospodarki kapitalistycznej.

Odrzuciwszy prawo Bo¿e, kapitalizm upaja siê z³ud¹ szczêœcia ziemskiego i – podobnie jak komunizm – chce stworzyæ raj na ziemi. W tym celu ¿¹da nieograniczonej wolnoœci dla w³asnoœci prywatnej i odrzuca wszelkie obowi¹zki spo³eczne. Wyznawcom swoim wskazuje jako cel zasadê potêpion¹ przez Koœció³: Naprzód bogaæcie siê, a wszystko inne bêdzie wam przydane. Wraz z t¹ zasad¹ zaleca jako œrodki bogacenia siê: zbyt ³atwe zyski, szyb-kie zarobki spekulacji, wyrzucanie na bruk robotników i pracowników, panowanie k³amliwej reklamy, podstêpne upad³oœci, oszukañstwo, zamachy gie³dowe, „walkê na no¿e” miêdzy trustami, kartelami, domami handlowymi, wyuzdan¹ rywalizacjê towarzystw akcyjnych – wszystkie te dzikie formy anarchii gospodarczej, wiod¹ce nieliczn¹ garœæ ludzi do opanowania œwiata przy pomocy pieni¹-dza i kredytu. Có¿ dziwnego, ¿e Stolica œw. w [encyklice] Quadragesimo anno [QA] potêpia zdecydowanie te nowo-czesne grzechy, z których nikt siê nie oskar¿a i których win nikt nigdy nie naprawia?

Prawd¹ jest, ¿e prawa w³aœciciela s¹ wy³¹czne, ¿e dobra przeznaczone s¹ przede wszystkim do zaspokojenia jego potrzeb; ale te prawa nie s¹ nieograniczone, gdy¿ cz³o-wiek nie jest bezwzglêdnym panem swych dóbr, a tylko ich w³odarzem, a wiêc z w³odarstwa swego, z zarz¹du i u¿ycia dóbr musi zdaæ sprawê przed Bogiem.

s¹ zarówno katoliccy libera³owie, jak i osoby przekonane, ¿e zamo¿ni powinni p³aciæ wy¿sze

-by egalitarny dostêp do edukacji czy lecznictwa. Z tego to powodu nie sposób w wielu przypadkach powiedzieæ, czy Koœció³ jest naszym sojusznikiem,

i inicjatyw spo³ecznych. Nie wiemy tego tak¿e my, prezentuj¹c na ³amach „Obywatela” ró¿ne pomys³y, inicjatywy, opinie i stanowiska.

Mamy natomiast coraz czêœciej do czynienia z próbami uprawomocnienia autorytetem Koœcio³a takich przedsiêwziêæ ze sfery idei i praktyki, które w naszym przekonaniu s¹ spo³ecznie szkodliwe. Mam na myœli aktywnoœæ œrodowisk opowiada-j¹cych siê za daleko id¹cym liberalizmem gospo-darczym. Dawniej, na przyk³ad w XIX wieku, ideologia liberalizmu gospodarczego by³a podpie-rana g³ównie argumentami rzekomo naukowymi (jakoby taki system by³ „obiektywnie s³uszny” i najkorzystniejszy spo³ecznie) lub bazowa³a na etyce „zdroworozs¹dkowej” (ka¿dy ma prawo np. tak rozporz¹dzaæ swoj¹ w³asnoœci¹, jak mu siê podoba, gdy¿ to przecie¿ w³aœnie jego w³asnoœæ, nie zaœ cudza). Natomiast dziœ znacz¹ca czêœæ œrodowisk wolnorynkowych, ze szczególnym uwzglêdnieniem tych najbardziej skrajnych, odwo-³uje siê w³aœnie do chrzeœcijañstwa i katolicyzmu, twierdz¹c, i¿ Biblia, Ojcowie Koœcio³a, papie¿e itd., uznawali gospodarkê rynkow¹ w jej jak najmniej regulowanej postaci za optymaln¹, sprawiedliw¹, godn¹ i jedynie s³uszn¹.

Ten maria¿ wartoœci katolickich (lub tylko chrzeœcijañskich) z agresywn¹ promocj¹ liberalizmu gospodarczego widaæ szczególnie mocno w an-glosaskim neokonserwatyzmie, który w ostatnich dekadach w wielu czêœciach œwiata przetoczy³ siê jak walec po innych ideologiach spo³eczno-gospodarczych. W Polsce zdoby³ wielkie wp³ywy intelektualne w œrodowiskach prawicy i w mediach katolickich, jak równie¿ w polityce gospodarczej. Libera³om „bezbo¿nym”, czyli laickim, jak Leszek Balcerowicz czy œrodowisko „Gazety Wyborczej”, sekunduj¹ libera³owie „pobo¿ni”, jak pos³owie AWS-u i PiS-u lub zwi¹zani wprost z Koœcio³em, np. publicyœci poczytnego katolickiego tygodnika „Goœæ Niedzielny”.

Nie odmawiamy komukolwiek, a wiêc i katoli-kom, prawa do posiadania pogl¹dów liberalnych w sferze gospodarczej. Natomiast sprzeciwiamy siê fa³szywej wyk³adni czy choæby próbie stwo-rzenia wra¿enia, i¿ stanowisko takie jest jedynym uprawnionym na gruncie katolicyzmu. To po

Page 151: OBYWATEL nr 1(48)/2010

By ustrój gospodarki kapitalistycznej móg³ spe³niæ swe zadania, domaga siê od swych kierowników wielu cnót moralnych. ¯adne bowiem spo³eczeñstwo nie mo¿e istnieæ bez cnót moralnych, a có¿ dopiero ca³a dziedzina ¿ycia gospodarczego.

Usilnie potêpia Koœció³ ducha zysku, tworzenie bogactw dla nich samych.

Kapitalizm istotê swego ca³ego gospodarstwa zasadza³ nie na zaspokojeniu potrzeb ogó³u, ale na mo¿liwie naj-wiêkszym wzbogaceniu jednostek. Tu tkwi najwiêkszy jego b³¹d – zysk postawi³ za cel gospodarowania.

W tym te¿ duchu kapitalizm wychowa³ cz³owieka. Cz³owiek rz¹dz¹cy siê duchem kapitalistycznym wszystkie kamienie chce w chleb zamieniæ, ca³y cel swego ¿ycia, prac, trudów widzi w osi¹ganiu zysku. W oczach jego upadaj¹

rodzinna, zawodowa, narodowa, religijna – pozostaje tylko zwi¹zek pieni¹dza i umowa odp³atna. Cz³owiek taki ma przywi¹zanie tylko do tego, co przynosi zysk. Wszystkie dzie³a r¹k Bo¿ych nikn¹ mu sprzed oczu: przyroda to ju¿ nie piêkno, ale surowce, to dochody z gleby i hodowli. Ba,

si³¹ najemn¹, rêkoma roboczymi lub te¿ w³aœcicielem pakietu akcji.

Duch zysku rodzi gor¹czkowy poœpiech i pogoñ za groszem. Kapitalista d¹¿y do tego, by zyskaæ na czasie, by w³o¿onym kapita³em w jak najkrótszym czasie obróciæ najwiêksz¹ iloœæ razy. Rozpoczyna siê opêtana pogoñ, by oszczêdziæ na czasie, na procencie, na pracy i p³acy robotnika, by umo¿liwiæ now¹ inwestycjê. Oto tajemnica gor¹czkowego tempa nowoczesnej produkcji, maszynizmu, akordowej p³acy, w której kapitaliœci id¹ w zawody ze stachanowskimi bolszewikami, w kuszeniu robotnika wi-dokiem zarobku, aby go zmusiæ do zwiêkszenia wysi³ku choæby kosztem dobra w³asnej duszy i cia³a.

pierwsze nieuczciwe, bo jak wspomnia³em – nie istnieje ¿adne szczegó³owe stanowisko Koœcio³a w sferze rozwi¹zañ gospodarczych. Po drugie – jest to oczywisty fa³sz, gdy¿ równie uprawnione i czê-sto spotykane na gruncie katolicyzmu s¹ postawy znacznie bardziej „socjalne”, krytyczne wobec prze-konania, i¿ nieskrêpowany wolny rynek to system optymalny i sprawiedliwy, ¿e etyka kapitalizmu idealnie wspó³gra z etyk¹ katolicyzmu.

Dlatego w niniejszej ods³onie „Naszych Tra-dycji” prezentujemy trzy teksty, które prezentuj¹ stanowisko odmienne. Tym razem zreszt¹ nag³ó-wek „nasze tradycje” nale¿y wzi¹æ w cudzys³ów i nie traktowaæ go dos³ownie, gdy¿ zamieszczo-ne obok teksty odwo³uj¹ siê w 2/3 nie tyle do tradycji „obywatelskich”, ile do takich, które na

wielu wolnorynkowym katolikom. Autorzy dwóch z nich – Stefan Wyszyñski i Wojciech Zaleski – s¹ z punktu widzenia linii programowej „Obywatela” raczej sojusznikiem incydentalnym ni¿ bliskim ca³okszta³towi tych tradycji, do których zazwy-czaj siê odwo³ujemy. W przypadku pierwszego pozostajemy bowiem sceptyczni m.in. w kwestii jego ostro¿nej i dwuznacznej postawy wobec „So-lidarnoœci” z lat 1980-81. Drugi z kolei nie wpisuje siê w „obywatelski” etos ze wzglêdu na swoj¹ przedwojenn¹ przynale¿noœæ polityczn¹.

Pierwszego z autorów nie trzeba w³aœciwie przedstawiaæ, bo postaæ „Prymasa Tysi¹clecia” jest dobrze znana. Mo¿e z tym drobnym, a znacz¹cym w kontekœcie prezentowanego tekstu wyj¹tkiem, ¿e ma³o kto pamiêta, i¿ kardyna³ Wyszyñski by³ w m³odoœci nie tylko pasjonatem tzw. katolicyzmu spo³ecznego, ale tak¿e liderem Chrzeœcijañskiego Uniwersytetu Robotniczego we W³oc³awku oraz duszpasterzem Chrzeœcijañskich Zwi¹zków Za-wodowych. Ciekawe s¹ te¿ losy prezentowanego tekstu. Choæ ze wzglêdu na PRL-owsk¹ cenzurê ukaza³ siê on dopiero w III RP, to powsta³ w okre-sie II wojny œwiatowej, prawdopodobnie w roku 1942. Na tak gruntown¹ krytykê kapitalizmu ks. Wyszyñski zdoby³ siê zatem w sytuacji, gdy Polska by³a okupowana przez totalitarny hitleryzm, a od Wschodu zagra¿a³ jej totalizm komunistyczny, a wiêc „normalne” realia kapitalistyczne nie stanowi³y wówczas ani bie¿¹cego problemu, ani te¿ kluczowego zagro¿enia. Tekstu kardyna³a Wyszyñskiego nie trzeba komentowaæ, gdy¿ jego wymowa jest jasna, a zawarte w nim sformu³owania wprost wymierzone w wiele pogl¹dów, czy raczej dogmatów liberalizmu gospodarczego.

bna

ALA

N C

HA

N [h

ttp:

//w

ww

.�ic

kr.c

om/p

eopl

e/al

anch

an/]

151

Page 152: OBYWATEL nr 1(48)/2010

Jaki¿ z tego owoc? Czy¿ nie staje nam w tej chwili przed oczyma ów gospodarz opisany w Ewangelii, który zgromadziwszy w nowych gumnach nadspodziewany urodzaj, przemówi³ do swej duszy: „Odpoczywaj, jedz, pij, u¿ywaj”? Ale los ich jest jednaki: „Tej nocy za¿¹daj¹ duszy twojej od ciebie” (£k 12, 19-20).

Œmieræ stoi u wrót chciwoœci. „Nie ma nic niegodziwsze-go jak mi³owaæ pieni¹dze; bo taki i duszê sw¹ ma przedajn¹, gdy¿ w ¿yciu swoim wyrzuci³ wnêtrznoœci swoje” (Syr 10, 10). Cz³owiek ow³adniêty ¿¹dz¹ zysku „wyrzuca wnêtrzno-œci swoje” w nerwowym poœpiechu, w nieustannej pogoni za zarobkiem. Nerwy, nerwy, a st¹d wariaci, degeneraci, zboczeñcy, pó³ludzie, którzy ju¿ nie maj¹ czasu i si³ na nic, co nie jest pieni¹dzem, groszem, zyskiem…

Oto nowoczesny homo oeconomicus.

Koœció³ zwalcza kapitalistyczny wyzysk i poni¿enie ludzi pracy.

Z niezwyk³¹ stanowczoœci¹ ostrzega³ Koœció³ ca³y œwiat przed zgubnymi nastêpstwami kapitalizmu, który uderza³ w godnoœæ osobist¹ wyzyskiwanego robotnika.

Kapitalizm najpierw zrówna³ cz³owieka z maszyn¹, a ludzi sprowadzi³ do rzêdu bezdusznego narzêdzia; w dalszym ci¹gu uszlachetni³ i wyniós³ do poziomu bóstwa maszynê, poddaj¹c jej s³u¿bie cz³owieka. W smutnym wyniku tego niewolnictwa wysi³ek cz³owieka ci¹gle wzra-sta, wyniszczaj¹c przedwczeœnie, wskutek przyœpieszenia tempa pracy, si³y robotnicze. […]

Przez daleko posuniêty podzia³, mechanizacjê i ra-cjonalizacjê pracy ugodzi³ kapitalizm w najwiêkszy dar cz³owieka, w jego rozumn¹ naturê, niszcz¹c wszelkie jego zainteresowania w odniesieniu do przedmiotu pracy. Jak¿e s³uszne jest zdanie Piusa XI, ¿e w epoce kapitalizmu martwa natura wychodzi z warsztatu pracy uszlachetniona, podczas gdy cz³owiek staje siê gorszym i pospolitym. Co wiêcej, zepchn¹wszy cz³owieka poni¿ej maszyny, kapitalizm zatraci³ wra¿liwoœæ na wszelkie podstawowe potrzeby i warunki ¿ycia ludzkiego. Zdawa³o mu siê, ¿e jak maszyna nie ulega znu¿eniu, a tylko prawom amortyzacji, podobnie i cz³owiek. Dlatego nak³ada nañ ciê¿ary, których sam nie

niegodziwych rolników, na których ¿ali³ siê Job: „Nagiemu dopuszczaj¹ chodziæ bez odzienia, a o g³odzie chowaj¹ tych, którzy ich snopy znosz¹” (zob. Hi 24, 10).

Nie liczy³ siê te¿ kapitalizm z potrzebami moralnymi i religijnymi cz³owieka, sam¹ organizacj¹ pracy utrudniaj¹c spe³nianie obowi¹zków podstawowych wobec w³asnej du-szy i jej zbawienia. Gdy do tego dodamy lichwê p³acy – sta³e obni¿anie zap³aty za pracê – albo sabotowanie robotników widmem redukcji i bezrobocia, wtedy powody do protestu Koœcio³a stan¹ siê jeszcze bardziej oczywiste.

Grozi³ ongiœ Izajasz wyzyskiwaczom: „Biada wam, którzy przy³¹czacie dom do domu, a rolê do roli przyczyniacie a¿ do granicy miejsca! Izali wy sami mieszkaæ bêdziecie wpo-œród ziemi?” (Iz 5, 8). Chciwoœæ zamyka oczy na tê prawdê

Drugi z autorów jest znacznie mniej znany, a w³aœciwie niemal zupe³nie zapomniany. Wojciech Zaleski (1906-61) by³ przed wojn¹ dzia³aczem na-cjonalistycznym, jednym z ekspertów ekonomicz-

za³o¿ycieli Obozu Narodowo-Radykalnego, wi¹¿¹c siê z mniej totalistyczn¹ jego „frakcj¹”, ONR-ABC. Napisa³ wówczas g³oœn¹ w ruchu narodowym ksi¹¿kê „Polska bez proletariatu”, w której kon-cepcjom kapitalistycznym i komunistycznym przeciwstawia³ „trzeci¹ drogê” w postaci ustroju bazuj¹cego na rozpowszechnionej drobnej w³a-snoœci œrodków produkcji, tak aby ka¿dy by³ nie wyzyskiwaczem innych lub nie wyzyskiwanym przez kogoœ, lecz w³aœcicielem lub wspó³w³aœci-cielem swego warsztatu pracy. W czasie wojny Zaleski zwi¹za³ siê z podziemn¹ Konfederacj¹ Narodu, zaœ po wkroczeniu Sowietów uciek³ za granicê. Przebywa³ m.in. we Francji, pracuj¹c jako ekspert instytucji zajmuj¹cych siê wdra¿aniem Planu Marshalla. Na emigracji wspó³pracowa³ z polskimi œrodowiskami chadeckimi.

Prezentowany tekst pochodzi w³aœnie z okresu powojennego. Jest ciekawy nie tylko dlatego, ¿e pre-zentuje antyliberalne oblicze katolicyzmu i chrze-œcijañskiej myœli spo³ecznej, ale tak¿e z uwagi na konkretne zawarte tam wizje i postulaty. Zaleski po pierwsze broni zwi¹zków zawodowych, lecz nie tylko w roli obroñcy œwiata pracy. Idzie krok dalej i postuluje ich rolê jako czynnika wspó³zarz¹dza-j¹cego w imieniu pracowników zak³adem pracy oraz d¹¿¹cego do upowszechnienia wspó³w³asnoœci pracowniczej zamiast indywidualnej w³asnoœci kapitalistycznej. Po drugie zaœ, ten prawicowy ekonomista pozytywnie wypowiada siê o czymœ, co dla wszelkiej maœci libera³ów stanowi dowód sym-patii komunistycznych, mianowicie o planowaniu gospodarczym. Oczywiœcie Zaleski nie wychwala „centralnego planowania” w stylu sowieckim – nb. warto pamiêtaæ, ¿e ekonomiczne absurdy „realnego socjalizmu” skutecznie na wiele lat skompromitowa-³y sam¹ ideê planowania gospodarczego, podobnie jak wiele innych godnych uwagi – lecz aktywn¹, szeroko zakrojon¹ politykê inwestycyjn¹ pañstwa i instytucji publicznych. By³oby to zapewne – sam autor nie podaje konkretów – planowanie znane w Polsce choæby z okresu miêdzywojnia, gdy sanacyjny etatyzm gospodarczy doprowadzi³ do powstania Centralnego Okrêgu Przemys³owego, a wiêc inwestycji, dziêki której ubogie i zacofane regiony kraju prze¿y³y prawdziwy skok cywili-zacyjny (gdy efektem dotychczasowej gospodarki wolnorynkowej by³ tam¿e jedynie przydomowy

Page 153: OBYWATEL nr 1(48)/2010

ekonomiczn¹, ¿e zubo¿enie mas odbije siê fatalnie na ich sile nabywczej, a zatem na produkcji i na stanie przed-siêbiorstw. Owoce ducha kapitalistycznego s¹ straszliwe. Pracownik zubo¿a³ duchowo, odbieg³ od prawa Bo¿ego i ludzkiego, ratuj¹c siê za wszelk¹ cenê przed gwa³tem i tyrani¹ gospodarcz¹. Zawiedziony w swym szczêœciu doczesnym, robotnik duszê sw¹ nape³ni³ niepokojem, chciwoœci¹, bezwzglêdnoœci¹, zazdroœci¹, po¿¹dliwoœci¹ zabronionych dóbr ziemskich. Poddany nêdzy materialnej, brn¹³ w nêdzê moraln¹, a zubo¿a³y duchem i cia³em, spro-wadzony do poziomu ¿ycia proletariackiego, niegodnego cz³owieka, uleg³ wszelkim pokusom rewolucji, przewrotu, komunizmu i bolszewizmu. Oto gorzkie owoce grzechów wo³aj¹cych o pomstê do nieba.

W bezwzglêdny sposób potêpia Koœció³ plutokra-cjê, czyli panowanie pieni¹dza nad ca³ym ¿yciem gospodarczym.

Duch indywidualistyczny, panuj¹cy w ¿yciu gospo-darczym, doprowadzi³ do kapitalizmu, który w skrajnej swej formie doprowadzi³ do dyktatury pieni¹dza. Pius XI zwraca uwagê na smutne zjawisko naszych czasów – w rêku nielicznych jednostek skupia siê niebezpieczna potêga i despotyczna w³adza ekonomiczna. A w³adza ta „najgorsz¹ przybiera postaæ w dzia³alnoœci tych ludzi, którzy, jako

i rozdzielaj¹ go wed³ug swej woli. W ten sposób reguluj¹ oni niejako obieg krwi w organizmie gospodarczym i sam ¿ywio³ gospodarczego ¿ycia trzymaj¹ w swych rêkach, ¿e nikt nie mo¿e wbrew ich woli oddychaæ” (QA, 106). Przez skomplikowany system monopolów, trustów i koncernów cennikowych doprowadzi³a ona do opanowania wszyst-kich œrodków ¿ycia, z pogwa³ceniem sprawiedliwoœci. Dla egoistycznego bogacenia siê wykorzystywano ró¿ne stowarzyszenia przemys³owe i handlowe, ró¿ne u¿ytecz-ne instytucje bankowe i kredytowe, aby odt¹d – zamiast s³u¿yæ dobru obywateli, dla których zosta³y powo³ane do ¿ycia – s³u¿y³y wyzyskowi ju¿ nie tylko jednostek, ale ca³ych klas, warstw spo³ecznych, narodów i pañstw.

Odt¹d – jak mówi¹ w swym liœcie pasterskim biskupi katoliccy Austrii – plutokracja prowadzi systematyczne okradanie narodów z oszczêdnoœci, planowe zubo¿enie mas, aby uzale¿niæ od siebie ju¿ nie tylko robotników, ale rzemieœlników, stan œredni, a nawet przedsiêbiorców i fabrykantów. Œwiat bankierski – czytamy w tym¿e liœcie – doszed³ w poszczególnych pañstwach do no-wej potêgi panuj¹cej, jakiejœ samozwañczej w³adzy nad w³adz¹ pañstwow¹, tak ¿e w³adza ta ju¿ nie jest suwe-renna. Zamieniwszy pieni¹dz na towar, który sprzedaje po lichwiarskich cenach w swych z³oconych kramach

bez granic, wpada „w pokusy i w sid³a diabelskie – jak mówi œw. Pawe³ – i w wiele nierozumnych i szkodliwych po¿¹dliwoœci, które pogr¹¿aj¹ ludzi na zatracenie i zgubê” (I. Tym. 6, 9).

„To skupienie potêgi i bogactw w rêkach niewielu prowadzi do dalszej, potrójnej walki: naprzód do walki o ujarzmienie samego ¿ycia gospodarczego, dalej – do walki o opanowanie pañstwa, aby jego œrodki i jego w³a-dzê wyzyskaæ potem do walki gospodarczej” (QA, 103).

z urz¹dzeniami pañstwowymi, zwalcza ustawodawstwo spo³eczne i wszelkie reformy, mno¿¹c liczne grzechy wo³aj¹ce o pomstê do nieba. Oto skromna ich lista:

wypas gêsi). Ten w³aœnie aspekt jest szczególnie wart uwagi w artykule osoby, której tyle¿ pogl¹dy,

-mniejsze sympatie komunistyczne.

Trzeci z prezentowanych tekstów jest autorstwa ksiêdza Jana Zieji, znanego, wrêcz legendarnego kap³ana-spo³ecznika (jego sylwetkê obszernie prezentowaliœmy w nr 45). Choæ z dorobku tego w³aœnie autora spoœród ca³ej trójki naj³atwiej by³oby wybraæ tyrady przeciwko liberalnym kon-cepcjom gospodarczym i kapitalizmowi, to celowo siêgnêliœmy po tekst odnosz¹cy siê do owego problemu z nieco innego stanowiska, mianowicie ewangeliczno-moralnego. Œrodowiska liberalno-katolickie chêtnie siêgaj¹ po argumentacjê, jakoby wolny rynek by³ ekonomicznie sprawiedliwy oraz moralnie jeœli nie idealny, to przynajmniej neutralny. Przekonuj¹ oni, ¿e ci, którzy na owym rynku sobie nie radz¹, zazwyczaj „sami s¹ winni”, gdy¿ brakuje im chêci, woli, pracowitoœci itp. Za wznios³ymi has³ami religijnymi skrywany jest tu nierzadko – i nie zawsze starannie – egoizm typowy dla ideologii liberalnej. Egoizm przeja-wiaj¹cy siê brakiem zainteresowania nie tylko spo³ecznymi skutkami operacji gospodarczych, ale tak¿e przyczynami indywidualnych niepowodzeñ. Ksi¹dz Zieja tymczasem wskazuje, ¿e moralnym obowi¹zkiem katolika – ponad podzia³ami ty-cz¹cymi siê pogl¹dów na ró¿ne kwestie, w tym i gospodarcze – jest dog³êbne zainteresowanie

czy wrêcz upadku. Warto tego rodzaju „kuracjê”

siê niemal do ³ez rozczulaæ nad „ciemiê¿onymi” milionerami – p³atnikami „horrendalnych” podat-ków, natomiast dla ludzi z do³u drabiny spo³ecznej maj¹ nierzadko w najlepszym razie obojêtnoœæ i lekcewa¿enie, w najgorszym zaœ – z trudem skrywan¹ pogardê.

(rem)

153

Page 154: OBYWATEL nr 1(48)/2010

Obarczaj¹ lichwiarskim, nadmiernym oprocentowaniem us³ugi instytucji bankowych i kredytowych; wyzyskuj¹ zarówno robotników, jak i drobnych wytwórców i do-stawców przez z³e warunki pracy, niesprawiedliw¹ p³acê i cenê; niesprawiedliwie oprocentowuj¹ albo wprost przy-w³aszczaj¹ sobie oszczêdnoœci, zw³aszcza drobne, przez sztuczne bankructwa, in‚acje, sztuczne zwy¿ki i zni¿ki, przedsiêbiorstwa akcyjne itp.; pieni¹dz, który mia³ byæ pomocnikiem, zamienili w kierownika ¿ycia gospodarczego, odrzuciwszy zaœ zaradzanie potrzebom ludnoœci, z zysku pieniê¿nego uczynili cel czynnoœci gospodarczych.

Nic dziwnego, ¿e ta olbrzymia potêga doprowadzi³a do powszechnej walki wszystkich przeciwko wszystkim: kapita³u przeciwko pracy, wielkiego kapita³u przeciwko ma³emu, bur¿uazji przeciwko proletariatowi itd.; ¿e wreszcie ow³adnê³a i sponiewiera³a godnoœæ rz¹dz¹cych, sprowa-dzaj¹c ich do roli niewolników zaprzedanych ludzkim namiêtnoœciom i samolubnym interesom. […] Ale nie koniec na tym! Prowadzi „wreszcie do walki miêdzy pañstwami, czy to w ten sposób, ¿e poszczególne pañstwa oddaj¹ swoje si³y polityczne w s³u¿bê gospodarczych interesów swoich obywateli, czy te¿ w ten, ¿e swojej gospodarczej przewagi u¿ywaj¹ do rozstrzygania miêdzynarodowych sporów politycznych” (QA, 108). Tu rozpoczyna siê naj-straszliwszy rozdzia³ dziejów ludzkoœci – okrutne, krwa-we, bezlitosne wojny, których brudne, handlarskie cele os³aniane s¹ nieraz najszczytniejszymi has³ami; wojny,

które poniewieraj¹ do reszty wszystko, co powinno byæ i œwiête, i wznios³e.

***Wszelkie nadu¿ycie prawa Bo¿ego ma swój odwet; Bóg

nie pozwoli naœmiewaæ siê ze swoich praw.„Korzeniem wszelkiego z³ego jest chciwoœæ, której gdy

siê niektórzy oddali, zab³¹dzili w niewiarê i œci¹gnêli na siebie wiele cierpieñ” (I. Tym. 6, 10).

Dziwna rzecz, jak niebezpieczne jest nies³uszne zbie-ranie kosztem duszy swojej (zob. Syr 14, 4), jak wielkie bogactwa podnosz¹ pychê ludzk¹ przeciwko Bogu, a œwiat pogr¹¿aj¹ w materializmie u¿ywania i w niewierze. Có¿ jest dziœ bardziej ateistyczne – komunizm czy kapitalizm? Kogo wolicie w gumnach waszych – czy jawnego podpalacza, który tr¹bi¹c na wszystkie strony œwiata podk³ada ¿agiew pod wasz dom, czy te¿ skrytego, który o pó³nocy cicho i nieznacznie siê skrada, by ojcowiznê wasz¹ w popió³ obróciæ? Oceñcie sami!

ks. Stefan Wyszyński

Powyższy tekst pochodzi z książki Autora pt. „Miłość i spra-wiedliwość społeczna. Rozważania społeczne”, fragmenty Zbio-ru III – „Krucjata społeczna”, Wydawnictwo Pallotinum, Po-znań 1993.

Korzeniem wszelkiego złego jest chciwość, której gdy się niektórzy oddali, zabłądzili w niewiarę i ściągnęli na siebie wiele cierpień

bn

DA

RWIN

BEL

L [h

ttp:

//w

ww

.�ic

kr.c

om/p

eopl

e/da

rwin

bell/

]

154

Page 155: OBYWATEL nr 1(48)/2010

Miar¹ katolickoœci danego ustroju spo³eczno-go-spodarczego, wzglêdnie jego tendencji rozwojo-wych, bêdzie stopieñ realizowania przezeñ wa-

runków zabezpieczaj¹cych wolnoœæ jednostek, ale w taki sposób, by nie powstawa³y jakieœ mo¿liwoœci nadu¿ywa-nia tej wolnoœci, a z drugiej strony, by ustrój umo¿liwia³ i u³atwia³ s³u¿bê na rzecz ca³oœci, by niejako uwydat-nia³ solidarnoœæ interesów, a równoczeœnie – dodajmy – stwarza³ formy rozstrzygania zatargów przez pañstwo, ja-ko najwy¿szego arbitra oraz dawa³ pañstwu mo¿liwoœæ kierownictwa w stopniu zabezpieczaj¹cym przed nêdz¹, a zw³aszcza przed bezrobociem.

Cech¹ ustroju katolickiego bêdzie te¿ przepojenie ¿ycia spo³ecznego ideami chrzeœcijañskimi, gdy¿ bez tego ka¿-dy ustrój spo³eczno-gospodarczy wyrodzi siê w jakichœ formach wyzysku. Rzecz w tym, ¿e bez wzglêdu na to, czy podstaw¹ teoretyczn¹ danego ustroju jest d¹¿enie do ca³kowitej wolnoœci jednostki, czy te¿, przeciwnie, ca³-kowite podporz¹dkowanie jednostki celom i potrzebom ca³oœci spo³ecznej – rezultaty bywaj¹ dziwnie podobne. We wspó³zawodnictwie silnych powstaj¹ najpierw du¿e ró¿nice bogactw, z tego rodzi siê instynkt w³adzy, jak¹ daje bogactwo i tendencje do… usuniêcia wspó³zawodnictwa, czyli do wprowadzenia planowania prywatno-gospodarczego. Takie planowanie prywatno-gospodarcze rodzi siê najpierw w pewnej dziedzinie ¿ycia gospodarczego, potem obj¹æ mo¿e dzia³y pokrewne, wreszcie, przewa¿nie z inicjatywy

dzia³ów gospodarstwa spo³ecznego i w pewnym stopniu przypomina planowanie socjalistyczne, mimo istnienia w³asnoœci prywatnej w sensie kapitalistycznym. Co wiêcej, takie planowanie mo¿e byæ wykonywane nawet przez pañstwo, gdy jego aparat jest poddany wp³ywom pewnych grup wielkokapitalistycznych.

Sk¹din¹d w ustroju planowania socjalistycznego i upañ-stwowienia wszystkich czy prawie wszystkich narzêdzi produkcji, rodz¹ siê inne przemiany. Oto zró¿niczkowanie dochodu spo³ecznego postêpuje w miarê jak roœnie faktyczne opanowanie ¿ycia gospodarczego przez aparat kierowniczy. U¿ywaj¹c takich pojêæ, jak „pañstwo socjalistyczne”, czy te¿ „aparat socjalistycznego planowania”, sk³onni jesteœmy – co

wynika nawiasem mówi¹c z b³êdnych za³o¿eñ totalizmu – zapominaæ o tym, ¿e ten aparat i to pañstwo s¹ jednak reprezentowane przez ¿ywych ludzi, a abstrakcyjne pojêcie nale¿y tu po prostu zast¹piæ konkretnym obrazem biurokracji. Jest przecie¿ faktem, ¿e w gospodarce np. Rosji Sowieckiej zró¿niczkowanie dochodu poszczególnych warstw jest nie mniejsze ni¿ w krajach najjaskrawszych wybryków kapita-listycznych, a na pewno nie mniejsze ni¿ w wielu krajach o zrównowa¿onej strukturze, które okrzyczano jako „kraje wyuzdanego wyzysku kapitalistycznego”.

Czy¿ wiêc nie widzimy wielkich analogii miêdzy rzeczy-

pos³uguj¹ siê zupe³nie rozbie¿n¹ frazeologi¹? Mo¿e ró¿nica miêdzy pewnymi formami planowania kapitalistycznego i socjalistycznego jest raczej ró¿nic¹ po prostu genezy ni¿ aktualnego stanu rzeczy?

Amerykañski socjolog [James] Burnham w swej g³oœnej

i uproszczenia) ksi¹¿ce o rewolucji mened¿erów przepro-wadza tê analogiê i ma sporo racji. Nie dostrzega jednak nowych si³, przeciwstawiaj¹cych siê dyktaturom mened¿erów, choæ narastanie ich jest faktem oczywistym. Rzecz przy tym ciekawa, ¿e pewne szablony socjalistyczne okazuj¹ siê ma³o przydatne w praktyce tam, gdzie w³aœnie rozwój tych si³ – mirabile dictu [rzecz zadziwiaj¹ca] pod has³ami socjalistycznymi – posun¹³ siê daleko.

Rosja Sowiecka nie mia³a k³opotów ze zwi¹zkami zawo-dowymi, poniewa¿ by³y one tam s³abo rozwiniête. Nieco wiêcej k³opotu by³o z nimi ju¿ w Polsce. W procesie Adama Doboszyñskiego1 prokurator, który nawiasem mówi¹c wy-gadywa³ przy wielu okazjach niestworzone bzdury, powie-dzia³, ¿e prawdopodobnie Doboszyñski chcia³ organizowaæ „¿ó³te zwi¹zki zawodowe”. Otó¿ „¿ó³tymi” nazywa³o siê te zwi¹zki, które by³y organizowane przez pracodawcê dla otumanienia robotników i pokierowania nimi w sposób zgodny z interesami pracodawcy. Wed³ug tego okreœlenia, w dzisiejszej Polsce wszystkie zwi¹zki zawodowe s¹ ¿ó³te i bardzo jaskrawo ¿ó³te, gdy¿ s¹ narzêdziem trzymania w karbach ¿elaznej dyscypliny rzesz robotniczych, utrud-niania im walki o ludzkie ¿ycie, nak³aniania do zwiêkszonej wydajnoœci. Ale z pocz¹tku by³y ze zwi¹zkami zawodowymi

NASZETRADYCJEKatolicyzm

tam, gdzie go nie widzimyWOJCIECH ZALESKI

155

Page 156: OBYWATEL nr 1(48)/2010

pewne trudnoœci. Podobne trudnoœci wystêpuj¹ tak¿e w socjalizowanych dziedzinach ¿ycia gospodarczego Anglii i tu nie dadz¹ siê tak ³atwo przezwyciê¿yæ, gdy¿ wolnoœæ osobista jest niemo¿liwa do pogodzenia z socjalizacj¹, jak j¹ pojmuj¹ wspó³czeœni marksiœci, to znaczy ze zwyczajnym upañstwowieniem narzêdzi produkcji. Kon‚ikty miêdzy prac¹ a kapita³em nie ustaj¹ przez to, ¿e kapitalist¹ staje siê pañstwo. Now¹ si³¹ spo³eczn¹ s¹ zwi¹zki zawodowe – ich rozwój jest wyrazem emancypacji klasy robotniczej. Otó¿ jest rzecz¹ znamienn¹, ¿e narastaj¹ce nowe si³y spo³eczne nie znajduj¹ zdrowego ujœcia dla swych energii ani w ustroju kapitalistycznym, ani w ustroju socjalistyczno-marksistowskim jaki wzoruje siê na Rosji i polega na zwyczajnym zniesieniu w³asnoœci prywatnej.

Jest rzecz¹ nies³ychanie znamienn¹ i powiedzmy dla niekatolika wprost zagadkow¹, ¿e spo³eczna nauka Koœcio³a katolickiego, akceptuj¹c niejako rozwój zwi¹zków zawodo-wych (nb. zgodnie z dawnymi tradycjami), wyznacza³a mu dalsz¹ drogê w formie zwiêkszonego udzia³u robotnika we w³asnoœci ju¿ wówczas, kiedy rozwój zwi¹zków zawodowych ³¹czony bywa³ raczej z tendencj¹ ku zupe³nemu zniesieniu tej w³asnoœci. Dziœ jeszcze nie dla wszystkich ten dylemat bêdzie zrozumia³y, dlatego, ¿e zwi¹zki zawodowe u¿ywa-ne s¹ przez komunizm do rozsadzania kapitalistycznego porz¹dku rzeczy. Natomiast w razie zwyciêstwa komuni-zmu, powiedzmy sobie w krajach zachodniej Europy lub w Ameryce, zwi¹zki zawodowe sta³yby siê automatycznie najwiêksz¹ przeszkod¹ dla urzeczywistnienia komunizmu wed³ug wzorów rosyjskich.

Natomiast organicznie postêpuje proces wzrostu udzia³u robotników we w³asnoœci tak¿e w krajach kapitalistycznych, choæ nie dla ka¿dego proces ten jest widoczny – przeoczy³ go mianowicie zupe³nie wy¿ej wspomniany Burnham. Je¿eli rady za³ogowe podejmuj¹ wspó³pracê z kierownictwem przedsiêbiorstwa i uzyskuj¹ – w zgodzie czy w walce – wp³yw na to kierownictwo, to oczywiœcie jest to rozszerzeniem w³adztwa robotników, choæ nie jest z tym z³¹czone ¿adne przepisywanie formalnych tytu³ów w³asnoœci. Jestem pewny, ¿e dzieñ, w którym robotnicy General Motors w zatargu o p³ace za¿¹dali przedstawienia sobie kalkulacji produkcji samochodów, bêdzie kiedyœ uwa¿any za pocz¹tek historycznego prze³omu.

Od udzia³u w kierownictwie przez udzia³ w zyskach droga prowadzi nieuchronnie ku udzia³owi we w³asnoœci. W³asnoœæ prywatnych narzêdzi produkcji nie jest dla Ko-œcio³a katolickiego dogmatem. Ale w³asnoœæ jest symbolem wolnoœci jednostek, jest te¿ tej wolnoœci zabezpieczeniem. Chodzi zatem o to, by w³asnoœæ by³a upowszechniona, gdy¿ wolnoœæ, wynikaj¹ca z godnoœci cz³owieka, jest przy-rodzonym prawem wszystkich ludzi, a nie drobnej garstki wyzyskiwaczy. Coraz dalej postêpuj¹ce zrozumienie tej problematyki jest – czêsto nieuœwiadomionym – zbli¿eniem do katolickich idei spo³ecznych.

Byæ mo¿e, ¿e idea³ spo³eczeñstwa bezklasowego jest mo¿liwy do osi¹gniêcia. Nie oznacza to, by wszyscy ludzie mieli mieæ równe dochody, ale oznacza brak nieprzebytych

to kapitalizm, czy komunizm z jego niedostêpn¹ elit¹ za

Chodzi zatem o to, by

własność była upowszechniona,

gdyż wolność, wynikająca z godności

człowieka, jest przyrodzonym

prawem wszystkich

ludzi

156

Page 157: OBYWATEL nr 1(48)/2010

murami Kremla. Droga do urzeczywistnienia idea³u spo-³eczeñstwa bezklasowego nie prowadzi bynajmniej przez zupe³ne zniesienie prywatnej w³asnoœci œrodków produkcji, lecz przez jej upowszechnienie.

Katolicka doktryna spo³eczna, w pe³ni œwiadoma wê-z³ów ³¹cz¹cych ludzi w spo³eczeñstwo, nie ma powodu do odrzucania planowoœci gospodarstwa. Bêdzie jednak zawsze wola³a planowanie kierunkowe w po³¹czeniu z pañstwow¹ polityk¹ inwestycyjn¹ od planowania œcis³ego, czyli iloœciowego. Pojêcia te s¹ mo¿e niezrozumia³e dla czytelników, gdy¿ sama koncepcja gospodarki planowanej jest nowa, a terminologia z ni¹ zwi¹zana nieustalona. Przez planowanie kierunkowe rozumiem stwarzanie warunków szybszego rozwoju pewnych dzia³ów wytwórczoœci, oparte czy to na przewidywaniu spodziewanego popytu, czy na za³o¿eniach pozagospodarczych, przy pomocy najró¿niej-szych narzêdzi polityki gospodarczej bez upañstwowienia narzêdzi produkcji, a co za tym idzie bez przepisywania poszczególnym przedsiêbiorstwom œcis³ych iloœci i jakoœci wytwarzanych dóbr. W po³¹czeniu z zasad¹ subsydiarnoœci [pomocniczoœci] odbiera to planowaniu ostrze totalistyczne, tak niebezpieczne dla wolnoœci ludzi. Bez daleko id¹cych luzów planowanie sprowadziæ siê musi do narzucenia przez nieliczn¹ grupkê planistów wszystkiego: rodzaju i spo¿ycia, sposobu pracy i ca³ego ¿ycia.

Przemiany – oparte na stopniowej emancypacji mas robotniczych i zwiêkszeniu ich roli w ¿yciu gospodarczym – rozwijaj¹ siê po linii wytkniêtej. Wydaje siê, ¿e wywr¹ one na kszta³towanie siê przysz³ego ustroju wp³yw o wiele wiêkszy ni¿ eksperymenty totalistów, których efektowne, ale krótkotrwa³e sukcesy zewnêtrzne osza³amiaj¹ wspó³cze-snych. Na d³ug¹ metê dynamicznoœæ ¿ycia gospodarczego mo¿e byæ o wiele skuteczniej osi¹gniêta przez rozs¹dne zwi¹zanie wynagrodzenia z wynikami pracy, co bywa na ogó³ osi¹gane najlepiej przez pracê na w³asny rachunek. Wielkie kon‚ikty spo³eczne rodzi³y siê zawsze tam, gdzie masowo wprowadzano pracê najemn¹, przy której tego zwi¹zku nie ma. Problem istotnej przebudowy ¿ycia gospo-darczego polega w³aœnie na tym, by w przedsiêbiorstwach wielkich przywróciæ ten zwi¹zek, czyli w ostatecznym rezultacie zlikwidowaæ walkê klasow¹ przez likwidacjê

-nia w rozwoju form gospodarczych, powsta³ego wskutek osza³amiaj¹cych postêpów techniki.

Oczywiœcie, jak ka¿dy ustrój gospodarczy, tak i ten, którego zarysy staram siê zakreœliæ, mo¿e byæ nara¿ony na niebezpieczeñstwo wyrodzenia siê w jakichœ nowych formach wyzysku. S¹ jednak ustroje gospodarcze, które

mog¹ doprowadziæ do kryzysów, niedoli i wyzysku, a s¹ takie, które do nich doprowadziæ musz¹. Dlatego same formy ustrojowe nie s¹ jeszcze gwarancj¹ ich dobrego funkcjonowania, ale s¹ takie formy, które na pewno dobrze funkcjonowaæ nie mog¹, gdy¿ wyp³ywaj¹ ze z³ego ducha i fa³szywych doktryn, jak kapitalizm i komunizm.

Gwarancj¹ dobrego funkcjonowania ustroju nie mog¹ byæ jednak tylko „instytucje”, czyli formy organizacyjne. Nie chodzi przecie¿, jak to siê niektórym ludziom wydaje, o kompromis czy zlepek zaleceñ obu bankrutuj¹cych kierunków, lecz chodzi o syntezê wolnoœci i zwi¹zania obowi¹zkiem moralnym, która musi siê opieraæ o coœ wiêcej ni¿ same instytucje ludzkie. Tylko wtedy bêdzie syntez¹ prawdziw¹, a nie zlepkiem.

-dajmy ³atwych triumfów syntezy. Ale nie zapominajmy o tym, ¿e œwiat, miotany miêdzy skrajnoœciami, tej syntezy szukaæ musi, bo takie jest jego przeznaczenie. Skrajnoœci s¹ tylko objawami niepokoju poszukiwania, a rozkosz i triumf znalezienia bywa nagrod¹ za udrêki poszukiwañ.

Wojciech Zaleski

Tekst zaczerpnięto z książki „Chrześcijańska myśl społeczna na emigracji”, praca zbiorowa pod redakcją Zygmunta Tkocza, Odnowa – Norbertinum, Londyn – Lublin 1991. Książka jest zbiorem artykułów opublikowanych w różnych pismach emigra-cyjnych, jednak redaktor tomu niestety nie podaje dokładnego wykazu miejsc ani dat pierwodruku, toteż nie sposób ustalić, z którego roku pochodzi prezentowany tekst.

Przypis:1. Adam Doboszyński (1904-1949) – polityk i ideolog ruchu nacjo-

nalistycznego, autor programu gospodarczego, który zakładał przezwyciężenie sprzeczności i negatywnych cech kapitalizmu i komunizmu poprzez rozpowszechnienie drobnej własności środków produkcji oraz różne formy uspołecznienia dużych za-kładów. W międzywojniu był również działaczem związanych z obozem narodowym związków zawodowych „Polska Praca”. W czasie wojny przebywał na emigracji, powrócił do kraju pod koniec roku 1946 z zamiarem odbudowy środowiska katolic-ko-narodowego. W lipcu 1947 r. został aresztowany, następnie poddany śledztwu z użyciem tortur. Po pokazowym procesie politycznym, w lipcu 1949 r. został skazany na karę śmierci. Wyrok wykonano 29 sierpnia 1949 r. W roku 1989 Doboszyński został oczyszczony z zarzutów i pośmiertnie rehabilitowany.

nie prowadzimy schroniska… strona 168

157

Page 158: OBYWATEL nr 1(48)/2010

Uczniowie szli pierwsi, Ty za nimi. Oni byli g³odni. A Ty? – Ewangeliœci nic nie mówi¹ o tym. Zajêty by³eœ rozmow¹ z gronem tych, którzy Ciê otaczali.

To oni dostrzegli, ¿e uczniowie, id¹cy przodem, zrywali k³osy, wycierali je w z³o¿onych d³oniach i zja dali oczysz-czone ziarna. Ci, którzy z Tob¹ rozmawiali, nie pomyœleli o g³odzie Twych uczniów i o tym, jak by ich posiliæ pod-czas podró¿y. Ale jako „pobo¿ni”, od razu pomyœleli: „Jest szabat; tego w szabat nie godzi siê czyniæ; w œwiêto nie wolno ¿¹æ i m³óciæ; a to, co robi¹, to przecie¿ – co prawda w ma³ych rozmiarach – ¿niwo i m³ocka! To grzech! Nie wolno!”.

Ty, Jezu, stan¹³eœ w obronie swych uczniów. Przypo-mnia³eœ wolê Ojca Niebieskiego: „Mi³osierdzia chcê!”.

I nam jest bardzo potrzebne to przypomnienie. Gdy zo-baczymy, ¿e ktoœ nie zachowuje jakiegoœ przepisu, zwyczaju czy nawet prawa, nie mamy od razu wo³aæ z oburzeniem: „To grzech! Nie wolno!”. Ale mamy siê najpierw zastanowiæ nad tym, dlaczego ten cz³owiek to zrobi³ lub to powiedzia³. Dlaczego zrywa k³osy, choæ jest szabat? Dlaczego po kry-jomu œci¹gn¹³ bochenek chleba w sklepie? Dlaczego tych dwoje siê rozesz³o, a tamtych dwoje ¿yje ze sob¹ bez œlu-bu? Dlaczego ta dziewczyna posz³a na ulicê? Dlaczego ten ch³opiec siê rozchuligani³? Dlaczego ten siê rozpi³? Dlaczego

ten fa³szowa³ pieni¹dze, a ten dawa³ ³apówki, a tamten je przyjmowa³? Dlaczego?

Trzeba nieraz d³ugo i cierpliwie szukaæ odpowiedzi na to „dlaczego”. A gdy siê zrozumie „dlaczego” – trzeba natychmiast myœleæ o tym, jak pomóc temu bratu. Tak, to najpierw: jak pomóc? Rw¹ k³osy w dzieñ œwi¹teczny, zjadaj¹ ziarno nie ze swego pola i powtarzaj¹ to wielokrotnie – widocznie s¹ bardzo g³odni. Gdzie tu jest gospoda, w której bêdzie mo¿na ich posiliæ? Do swych bowiem domów maj¹ daleko. A i ten ich Mistrz te¿ chyba jest g³odny. Trzeba pomyœleæ o tym, gdzie ich wszystkich przyj¹æ i czym nakarmiæ. A potem pomówmy z nimi o szabacie.

Podobnie mamy postêpowaæ we wszystkich wypadkach, gdy w kimœ coœ nam siê nie bêdzie podoba³o. Zrozumieæ, dla-czego ten cz³owiek jest taki, a potem skutecznie mu pomóc.

ks. Jan Zieja

Powyższy tekst jest fragmentem książki Autora, pt. „Przyjdź, Panie! Ewangelia i życie – rozważania”, Księgarnia Św. Woj-ciecha, wydanie II poprawione i uzupełnione, Poznań 1972. Książka stanowiła zbiór komentarzy do poszczególnych, wy-branych fragmentów czterech Ewangelii.

KS. JAN ZIEJA

Będąc głodni, poczęli iść i rwać kłosy

Nasz numer konta: 07 1240 6247 1111 0000 4975 068

Tak trudno żyć bez mamy.Tak łatwo pomóc osieroconym dzieciom.

www.wioskisos.org

158

Page 159: OBYWATEL nr 1(48)/2010

Roman Dmowski w mowie po¿egnalnej na pogrze-bie Pop³awskiego stwierdzi³, i¿ to, co jest najlep-sze w zakresie polskiej myœli politycznej, wy-

ros³o z ziaren przez Pop³awskiego zasianych1. Pisz¹c o pocz¹tkach ruchu narodowego, podkreœla³, ¿e Te m³o-

-³eczeñstwa przekszta³caj¹cego siê w kierunku nowo-¿ytnym, mia³y zacz¹tki rozumienia rzeczywistoœci polskiej i mia³y wœród siebie cz³owieka o dziesi¹tek lat od swych wspó³pracowników starszego, który tê rzeczywistoœæ ogromnie jasno widzia³ i o Polsce szer-sz¹, ni¿ ktokolwiek wówczas, wiedzê posiada³. […] By³ to duchowy ojciec nowoczesnej polityki polskiej2.

***Jan Ludwik Pop³awski urodzi³ siê 17 stycznia 1854 r.

w Bystrzejowicach pod Lublinem, w rodzinie ziemiañskiej, jako trzecie dziecko Wiktora i Ludwiki z Ponikowskich3. W Lublinie uczêszcza³ do gimnazjum, jednak zosta³ usuniêty za awanturê z koleg¹ szkolnym, którego podej-rzewa³ o szpiegostwo i donosicielstwo. W zwi¹zku z tym wydarzeniem maturê zda³ eksternistycznie w 1872 r. W 1873 r. rozpocz¹³ studia na Wydziale Prawa Carskiego Uniwersytetu Warszawskiego i wkrótce w³¹czy³ siê tam w konspiracyjn¹ dzia³alnoœæ studenck¹.

W 1877 r. za³o¿y³ z Adamem Szymañskim organizacjê, która funkcjonuje w literaturze przedmiotu pod nazw¹ Zwi¹zek Synów Ojczyzny. Powi¹zana by³a ona prawdo-podobnie z galicyjsk¹ Konfederacj¹ Narodu Polskiego. Organizacja Pop³awskiego stawia³a sobie za cel przygotowanie w Królestwie struktur organizacyj-nych przysz³ego antyrosyjskiego powstania, które planowano wywo³aæ w przypadku wojny pomiêdzy zaborcami. W 1878 r. grupa zosta³a rozbita przez carsk¹ Ochranê, a Pop³awskiego osadzono w X Pa-wilonie warszawskiej Cytadeli, gdzie spêdzi³ rok.

W styczniu 1879 r. zosta³ skazany na oœmioletnie zes³anie w g³¹b Rosji, z którego wróci³ jednak ju¿ w 1882 r. dziêki usilnym staraniom rodziny i w zwi¹zku z chwilow¹ liberalizacj¹ w Rosji za rz¹dów Micha³a Loris-Mielikowa.

W rok po powrocie do kraju Pop³awski podj¹³ pracê w tygodniku „Prawda”, wydawanym przez „papie¿a po-zytywizmu”, Aleksandra Œwiêtochowskiego. Doœæ szybko zyska³ w piœmie wa¿n¹ pozycjê wraz ze swoim przysz³ym szwagrem, Janem Karolem Potockim. W tym samym roku zosta³ ponownie aresztowany i odsiedzia³ trzy mie-si¹ce w warszawskiej Cytadeli, oskar¿ony o dzia³alnoœæ propagandow¹ w duchu rewolucyjnym i utrzymywanie

-ski i Potocki odchodz¹ z „Prawdy”, argumentuj¹c

Z POL SKI RODEMPrzez lud

do naroduPatriotyczne wizje Jana Ludwika Popławskiego

DR HAB. RAFAŁ ŁĘTOCHA

159

Page 160: OBYWATEL nr 1(48)/2010

to polityk¹ pisma, które nie doœæ konsekwentnie mia³o eksponowaæ „kwestiê ludow¹” (w szerokim rozumieniu tego s³owa) – przedstawia³o co prawda nêdzê i wyzysk robotników, nie wskazuj¹c jednak palcem sprawców tego stanu rzeczy.

***Po zerwaniu z „Prawd¹”, Pop³awski i Potocki zak³adaj¹

tygodnik „G³os”. W Prospekcie, poprzedzaj¹cym wydanie pierwszego numeru pisma, deklarowano: W naszym „G³osie” znajd¹ swój wyraz i poparcie przekonania i d¹-

spo³eczne, polityczne i narodowe skojarzyæ z wyma-ganiami rzetelnych potrzeb ludu4. Wœród cz³onków zespo³u redakcyjnego i sta³ych wspó³pracowników znajdujemy postacie reprezentuj¹ce ró¿norodne kierunki ideowe: marksistów, patriotycznych so-cjalistów, ludowców – m.in. Ludwika Krzywickiego, Wac³awa Na³kowskiego, Aleksandra £êtowskiego, Mieczy-s³awa Brzeziñskiego, Teodora Tomasza Je¿a (Zygmunta Mi³kowskiego) czy Edwarda Paszkowskiego. Ten ostatni to autor powieœci opisuj¹cej zespó³ g³osowiczów, w której Pop³awski (powieœciowy Pac³awski) przedstawiony zosta³ jako idealista i altruista, heroicznie walcz¹cy o realizacjê wyznawanych przez siebie idea³ów oraz niekwestionowany przywódca ca³ego œrodowiska, góruj¹cy nad nim intelek-tualnie5. W „G³osie” debiutowali m.in. Stefan ¯eromski, Jan Kasprowicz, W³adys³aw Reymont czy Kazimierz Przerwa-Tetmajer.

Decyduj¹cy wp³yw na kszta³t pisma mia³ w³aœnie Pop³awski. Obj¹³ on funkcjê redaktora politycznego i sekretarza redakcji, jego autorstwa by³a wiêkszoœæ artyku³ów wstêpnych z dzia³u spo³eczno-politycznego i ekonomiczno-spo³ecznego, sta³y felieton pt. „Z kraju” oraz powa¿na iloœæ recenzji, omówieñ, krytyk, polemik

itp. W swej publicystyce Pop³awski kontynuuje tematykê ludowo-narodow¹, której wiele uwagi poœwiêca³ ju¿ wcze-

w tym okresie. Przede wszystkim samo pojêcie ludu

obejmuje ono nie tylko ludnoœæ ch³opsk¹, ale tak¿e robotników i warstwy poœrednie. Coraz wiêcej miejsca w jego pisarstwie zaczyna wówczas zajmowaæ tematyka znaczenia zachodnich terenów kraju – mo¿na go wrêcz uznaæ za twórcê polskiej myœli zachodniej.

W 1887 r. „G³os” staje siê de facto ekspozytur¹ nowo-utworzonej organizacji Liga Polska (LP), natomiast Pop³awski jej komisarzem w Królestwie Polskim. Z kolei w 1890 r. poznaje debiutuj¹cego wówczas na ³amach „G³osu” Dmow-

stulecia Konstytucji 3 Maja, a w nastêpnym roku wespó³ jeszcze z trzecim „ojcem za³o¿ycielem” obozu narodowego, Zygmuntem Balickim, doprowadz¹ do przekszta³cenia LP w Ligê Narodow¹ (LN). „G³os” zostaje zamkniêty przez w³adze carskie w 1894 r., po aresztowaniu – w trakcie manifestacji w stulecie insurekcji koœciuszkowskiej – wspó³-pracowników pisma. Po reaktywacji periodyku w 1895 r., Pop³awski wspó³pracuje z nim ju¿ tylko przez niespe³na rok, do czerwca 1896 r.

***Wkrótce po opuszczeniu wiêzienia przedostaje siê

nielegalnie do Lwowa. Pocz¹tkowo wspó³pracowa³ tam z wydawanym przez Boles³awa Wys³oucha i Karola Lewakowskiego „Kurierem Lwowskim”, nastêpnie prze-j¹³ kierownictwo nad œwie¿o pozyskanym przez Ligê Narodow¹ „Przegl¹dem Wszechpolskim”, który bêdzie redagowa³ do 1902. W tym g³ównym organie teoretycznym LN Pop³awski jest autorem artyku³ów wstêpnych, a tak¿e

160

Page 161: OBYWATEL nr 1(48)/2010

sta³ych felietonów pt. „Z ca³ej Polski”, które podpisuje pseudonimem J. L. Jastrzêbiec lub po prostu Jastrzêbiec, od swojego rodowego god³a. S³ynne by³y równie¿ jego „korespondencje” z zaboru pruskiego, które preparowa³ na podstawie doniesieñ prasowych z tamtych ziem – jak wspomina³ Dmowski, samym Poznaniakom wydawa³y siê one tak autentyczne, ¿e ich autora doszukiwano siê wœród dziennikarzy ze stolicy Wielkopolski6.

-nika dla ludu pod tytu³em „Polak”. Formalnie redaktorem pisma by³ Kasper Wojnar, faktycznie zaœ kierowa³ nim Pop³awski, przynajmniej do roku 1901. Pismo by³o prze-znaczone dla ludnoœci wiejskiej wszystkich zaborów. Nie bez s³usznoœci „Polak” uwa¿any jest za najwybitniejsze osi¹gniêcie publicystyczne Pop³awskiego, spoœród pism obozu narodowego cieszy³ siê on te¿ najwiêksz¹ popu-larnoœci¹. Pop³awski prowadzi³ w nim regularnie, a¿ do 1907 r., sta³¹ rubrykê „Sprawy polskie”, w której przybli¿a³ dzieje Polski, eksponuj¹c zw³aszcza tradycjê wojen obron-nych i powstañ narodowych, a szczególnie udzia³ w nich przedstawicieli ludu (Bartosz G³owacki, Jan Kiliñski), oraz

-ry, obyczajów i jêzyka. Wszystko to oczywiœcie s³u¿yæ mia³o rozbudzeniu œwiadomoœci narodowej wœród ludnoœci wiejskiej, przetworzeniu tej biernej masy w Polaków rozumiej¹cych sw¹ ponadzaborow¹ jednoœæ oraz w obywateli zdaj¹cych sobie sprawê z obowi¹zków, jakie nak³ada przynale¿noœæ do jednego narodu.

Zas³ug¹ Pop³awskiego by³ równie¿ ca³y szereg inicjatyw powo³anych do ¿ycia we Lwowie w celu popularyzacji idei wszechpolskiej oraz daj¹cych „kolonii emigrantów” z Królestwa Polskiego sta³¹ pracê i dochód. Mo¿na tutaj wymieniæ: Kasê Po¿yczkow¹, prowadzon¹ przez Ernesta

-ski; fabrykê wyrobów chemicznych i kosmetyków „Tlen”, za³o¿on¹ przez Bronis³awa Koskowskiego; powo³ane w 1897 r. Towarzystwo Wydawnicze, nak³adem którego ukaza³y siê m.in. „Syzyfowe prace” ¯eromskiego; Zwi¹zek Naukowo-Literacki, którego prezesem zosta³ Jan Gwalbert Pawlikowski, bêd¹cy oœrodkiem spotkañ i forum wymiany myœli lwowskich sfer naukowych, artystycznych i dzien-nikarskich; Szko³ê Nauk Politycznych. W 1902 r. Liga Narodowa naby³a we Lwowie drugi dziennik – za³o¿one jeszcze przez Stanis³awa Szczepanowskiego „S³owo Polskie”. Pop³awski wchodzi do redakcji pisma, w którym zaczyna odgrywaæ coraz wa¿niejsz¹ rolê, w styczniu nastêpnego roku bierze zaœ udzia³ w powo³aniu tygodnika „Ojczy-zna”, przeznaczonego dla ludnoœci wiejskiej w zaborze austriackim.

W 1906 r. powróci³ do Warszawy, aby przej¹æ po Dmowskim redakcjê „Gazety Polskiej”. W dzienniku tym pracowa³ jednak tylko do jesieni 1907 r., bowiem stan jego zdrowia gwa³townie siê pogorszy³. Od tego momentu odsun¹³ siê od dzia³alnoœci politycznej, zaprzesta³ pracy

zawodowej. Dodatkowo, jak siê wydaje, by³ w tym okresie doœæ krytycznie nastawiony do polityki realizowanej przez Ligê, wyra¿a³ swoje w¹tpliwoœci wobec anga¿owania jej w bie¿¹c¹ politykê poprzez udzia³ w Dumie oraz wobec uczestnictwa w ruchu neos³owiañskim. Zmar³ 12 marca 1908 r. w Warszawie, bezpoœredni¹ przyczyn¹ by³ rak

-skich Pow¹zkach.

***Dwa tematy zdominowa³y publicystykê Pop³awskiego:

kwestia ludowa i zachodnia. By³y one œciœle powi¹zane ze spraw¹ odzyskania przez Polskê niepodleg³oœci. Po-p³awski poszukiwa³ œrodków, które ow¹ niepodleg³oœæ mog¹ przynieœæ, zastanawia³ siê, co nale¿y uczyniæ, aby jej osi¹gniêcie sta³o siê realne. Usi³owa³ te¿ wskazywaæ, jak ta niepodleg³a Polska winna wygl¹daæ. Rozumiej¹c, i¿ niepodleg³oœæ nie jest czymœ danym raz na zawsze, niema³o uwagi poœwiêci³ ziemiom zachodnim i kwestii granic, uznaj¹c, ¿e ich odpowiednia konstrukcja jest równie wa¿na jak samo odbudowanie pañstwa. Jeœli przysz³a Polska nie ma byæ tworem efemerycznym czy te¿ zale¿nym od krajów oœciennych, konieczna jest, jak podkreœla³, jej rekonstrukcja w odpowiednim kszta³cie terytorialnym.

Oceniaj¹c szanse na odzyskanie niepodleg³oœci, Po-p³awski uznawa³, i¿ jest ono mo¿liwe jedynie w przypadku wojny – albo pomiêdzy mocarstwami zaborczymi, albo któregoœ z nich z innym pañstwem – i po³¹czonego z ni¹ powstania narodowego. Nie twierdzi³ jednak bynajmniej, i¿ do tego momentu nale¿y czekaæ z za³o¿onymi rêkami, wygl¹daj¹c z utêsknieniem sprzyjaj¹cego Polsce rozwoju wypadków. Wrêcz przeciwnie – nale¿y ten czas wy-korzystywaæ w sposób optymalny, uruchamiaj¹c procesy, które w odpowiedniej chwili umo¿liwi¹ powodzenie zrywu niepodleg³oœciowego. Wytê¿ona praca na ró¿nych polach jest bowiem najlepszym gwarantem tego, i¿ w sprzyjaj¹cym momencie Polacy bêd¹ w stanie odbudowaæ swoje pañstwo.

W artykule z 1900 r. pisa³, i¿ kwestia odzyskania niepodleg³oœci politycznej Polski przedstawiaæ siê musi ka¿demu, kto siê nad ni¹ zastanawia, jako rezultat wspó³dzia³ania dwóch czynników: zbiegu pomyœlnych okolicznoœci zewnêtrznych, w bardzo ma³ym stopniu od nas zale¿nych lub niezale¿nych wcale i od naszej wewnêtrznej si³y narodowej i spo³ecznej. Nasza polityka narodowa przed 1863 r. zwraca³a szczególn¹ uwagê na okolicznoœci zewnêtrzne – kombinacje dyplomatyczne i zatargi miêdzynarodowe lub ruchy rewolucyjne. Nie lekcewa¿y³a ona bynajmniej si³y wewnêtrznej spo³e-czeñstwa, jak to niektórzy publicyœci dziœ twierdz¹, s¹dzi³a jednak, ¿e ta si³a istnieje w stanie utajonym…7 Pop³awski, jak siê wydaje, nie wierzy³ w te czekaj¹ce na sygna³ ukryte si³y, które zostan¹ zbudzone w odpowiednim momencie. Uwa¿a³, i¿ na tym polu równie¿ konieczna

161

Page 162: OBYWATEL nr 1(48)/2010

nie s¹ w stanie ad hoc zorganizowaæ i poruszyæ tej drzemi¹cej rzekomo potencji. St¹d te¿ zaintere-sowanie Pop³awskiego i waga, jak¹ przyk³ada³ do tzw. kwestii ludowej.

***Termin „lud” oznacza³ dla niego pocz¹tkowo przede

wszystkim ludnoœæ wiejsk¹, której instynktownie narodow¹ postawê, wyra¿aj¹c¹ siê choæby w obronie swej ziemi przed zakusami Komisji Kolonizacyjnej w zaborze pruskim, przeciwstawia³ w¹tpliwej jakoœci patriotyzmowi szlachty („G³os” drukowa³ np. nazwiska Polaków sprzedaj¹cych Niemcom swe maj¹tki w Wielkopolsce i na Pomorzu). Lud stanowi³ wiêc dla niego naród in statu nascendi, swego rodzaju potencja³ narodowy, który nale¿a³o zaktualizowaæ i wykorzystaæ. Pop³awski uzna³ nawet, i¿ w Polsce istniej¹ dwie odrêbne cywilizacje – ch³opska i pañska, bêd¹ce wzglêdem siebie przeciwstawne. Po jednej stronie […] stoi ca³a warstwa uprzywilejowana w jakikolwiek sposób, ca³a inteligencja narodu – po drugiej zwarta masa ludowa, zwi¹zana tylko nieœwiadomym poczu-ciem wspólnoœci plemiennej – naród pañski i naród ch³opski. […] Interesy ludu nie tkwi³y dotychczas w interesach narodu. Doprowadzenie dwóch tych liczb do wspólnego mianownika – to zadanie przysz³o-œci, ale zadanie nie tak ³atwe, jak siê na pozór zdaje8.

Ch³opi uosabiali dla Pop³awskiego przywi¹zanie do tradycji, obyczajów, ziemi, jêzyka oraz tzw. poczucie gromadzkie, stoj¹ce w opozycji wobec liberalnego indywi-dualizmu. Tak mocne akcentowanie kwestii ludowej by³o zreszt¹ powodem wysuwanych pod jego adresem zarzutów o powielanie na gruncie polskim wzorców rosyjskiego narodnictwa. Paralele takie wydaj¹ siê jednak zupe³nie

a Pop³awskim jest tego rodzaju, ¿e ci pierwsi idealizowali lud, wyposa¿aj¹c go we wszystkie mo¿liwe przymioty, postrzegali go jako nosiciela prawdy oraz usi³owali nieja-ko „uludowiæ” ca³y naród, przeciwstawiaj¹c sobie te dwa pojêcia. U Pop³awskiego nie ma natomiast jakiejœ naiwnej „ludomanii”, kultu „swojszczyzny”, programu uczenia siê od ludu czy postulatów uludowienia narodu.

Wrêcz przeciwnie – chodzi³o mu o unarodowienie ludu. Jego antyszlacheckoœæ, jak i widoczny czasami antykle-rykalizm, równie¿ nie mia³y charakteru programowego. Krytyka tych warstw wynika³a z przeœwiadczenia, ¿e zbyt ma³o uwagi poœwiêca³y one sprawom ludu, co niekorzystnie wp³ywa³o na kwestiê narodow¹. Z biegiem czasu Pop³awski rozszerzy³ zakres semantyczny tego pojêcia, obejmuj¹c nim ca³oœæ tzw. warstw pracuj¹-cych, a wiêc w³¹czaj¹c równie¿ robotników, inteligencjê i mieszczañstwo. Ju¿ w artykule z 1887 r. pisa³: Osobi-œcie sam nale¿ê do ludu, bo lud stanowi¹ nie tylko ci, którzy ziemiê orz¹ lub w fabryce maj¹ robotê, ale i ci wszyscy, którzy ¿yj¹ wy³¹cznie z rezultatów swojej

pracy osobistej. Lud to po prostu zbiorowoœæ wszystkich klas pracuj¹cych9.

***Nowe spo³eczeñstwo polskie, którego stworzenie

postulowa³ Pop³awski, wymaga³o, aby – jak pisa³ Norwid w „Promethidionie” – zosta³a zasypana przepaœæ pomiêdzy „s³owem ludu, a s³owem pisa-nym i uczonym”. Lekarstwem na to rozdarcie mia³a byæ demokratyzacja, stopniowe zlewanie siê tych warstw w jedn¹ ca³oœæ. Proces ten jednak oczywiœcie sam z siebie nie jest w stanie zajœæ, potrzebny jest wiêc ogromny wysi³ek warstw wy¿szych, inteligencji w kie-runku podnoszenia ludu, w³¹czenia warstw ludowych w krwioobieg narodowy, stworzenia z nich Polaków œwiadomych, a mo¿na by³oby rzec – wrêcz nowoczesnych,

w aktywn¹ si³ê polityczn¹. Gdyby polityka Poznañczy-ków – pisa³ Pop³awski w 1888 r. – od dawna wesz³a na tory demokratyczne, gdyby z pominiêciem interesów warstw innych wszystkie usi³owania skierowano ku podniesieniu moralnego i materialnego stanu ludu, stworzono siln¹ ekonomicznie drobn¹ w³asnoœæ, tanie instytucje kredytowe, szko³y rêkodzielnicze, stowarzy-szenia wytwórcze itp., kolonizacja niemiecka i próby

162

Page 163: OBYWATEL nr 1(48)/2010

germanizacji by³yby raz na zawsze pozbawione pod-staw dzia³ania10.

Bez wspó³pracy wszystkich warstw spo³ecznych, marzenia o niepodleg³oœci pozostan¹ zdaniem Pop³awskiego jedynie mrzonkami, nie maj¹cymi ¿adnego pokrycia w rzeczywistoœci. Szlachta posia-da³a bowiem tradycje politycznego dzia³ania, lud natomiast móg³ zapewniæ jej polityczn¹ si³ê. Tak te¿ nale¿y chyba rozumieæ g³oszon¹ przez Pop³awskiego formu³ê podporz¹dkowania interesom ludu interesów warstw odrêbnych, jego przekonanie, i¿ sprawa ludowa bynajmniej nie zawiera siê w sprawie narodowej jak czêœæ w ca³oœci oraz has³o „nie przez naród do ludu, lecz przez lud do narodu” 11. Pop³awski stwierdza bowiem, i¿ w danym momencie historycznym podporz¹dkowanie interesów wszystkich klas interesom ludu w pe³ni odpowiada inte-resom ca³ego narodu, przybli¿aj¹c niepodleg³oœæ12.

***Wydawa³oby siê, ¿e postulaty Pop³awskiego bliskie by³y

tym, które w owym czasie lansowali pozytywiœci. Jednak bliskoœæ ta jest pozorna. Owszem, zarówno Pop³awski, jak i pozytywiœci k³adli nacisk na coœ, co mo¿emy okreœliæ mianem „pracy organicznej”, jednak ten pierwszy wcale nie mia³ zamiaru w zwi¹zku z tym spychaæ na drugi plan kwestii niepodleg³oœci. Niepodleg³oœæ bowiem to dla Pop³awskiego „wielka idea”, która winna towarzyszyæ wszelkim poczynaniom Polaków.

Program pozytywistyczny, oznaczaj¹cy rezygnacjê z d¹¿eñ niepodleg³oœciowych w imiê spokoju, rozwoju gospodarczego oraz mo¿liwoœci indywidualnego bogacenia siê, to dla niego obni¿enie idea³ów spo³ecznych. W zwi¹z-ku z tym stwierdza³ wrêcz, i¿ teza, ¿e w polityce nie wolno rz¹dziæ siê uczuciem, a tylko rozs¹d-kiem, jest tyle¿ efektowna, co fa³szywa. Nie mo¿na bowiem jego zdaniem zaprzeczaæ donios³oœci udzia³u uczuæ w sprawach spo³ecznych, nale¿y owszem liczyæ siê z nimi i na nich politykê swoj¹ opieraæ, inaczej bowiem najkunsztowniej zbudowane jej rusztowanie runie przy pierwszej próbie jak domek z kart13.

Tak wiêc Pop³awski mówi³ nam ni mniej ni wiêcej to, ¿e w³aœnie prawdziwy realizm polityczny wymaga liczenia siê z uczuciami, brania pod uwagê równie¿ tego czynnika. Praca organiczna, codzienna, praktyczna – jak najbardziej tak, ale w jej imiê nie mo¿na zapominaæ o celu zasadniczym, poniewa¿ jedynie wówczas ma ona wartoœæ, sens i znaczenie, gdy j¹ ogrzewa i oœwieca p³omienne s³oñce jakiejœ wielkiej idei14. Bez tej wielkiej idei nie uda siê nawet skutecznie wype³niaæ owych drobnych, codziennych obowi¹zków, ona bowiem stanowi najlepszy katalizator dzia³añ, nadaje im „ruch i spójniê” i jest dla nich „magazynem zapasowym si³y”.

Z³udzeniem jest równie¿ wedle Pop³awskiego pogl¹d, i¿ poprzez dzia³ania zmierzaj¹ce do roz-woju gospodarczego, ¿mudn¹, codzienn¹ prac¹

mo¿na powoli, stopniowo osi¹gaj¹c coraz wiêksz¹ autonomiê, doprowadziæ do odzyskania przez Pol-skê niepodleg³oœci. Przekonywa³ on, i¿ pañstwa oœcienne nigdy z w³asnej woli do tego nie dopuszcz¹, ¿e jeœli w³asnym wysi³kiem zbrojnym i przelan¹ krwi¹ Polacy do tego nie doprowadz¹, to nie ma co liczyæ na jej urzeczywistnienie. Praca organiczna, codzienna to œrodek wspomagaj¹cy, pomocniczy jedynie, natomiast sama niepodleg³oœæ musi wi¹zaæ siê ze zrywem powstañczym, który jednak poprzez tê mozoln¹ pracê zostanie w³aœciwie przygotowany.

***Wspomniana druga sfera aktywnoœci Pop³awskiego,

to kszta³t przysz³ego niepodleg³ego pañstwa polskiego. Zas³ugi Pop³awskiego na tym polu to przede wszystkim zwrócenie uwagi na znaczenie ziem zachodnich. Mo¿na œmia³o powiedzieæ, i¿ to w³aœnie za jego spraw¹ dosz³o do przeorientowania polityki w kwestii etnicznie polskich ziem zachodnich. Roman Dmowski pisa³ wprost o donios³ej roli wspó³twórcy Ligi Narodowej na tym polu, podkreœlaj¹c, i¿ Cz³owiekiem, który otworzy³ oczy naszemu pokoleniu na znaczenie ziem zaboru pruskiego dla przysz³oœci Polski, który jasno widzia³, ¿e bez tych ziem mo¿emy byæ tylko s³abym, uzale¿nionym od s¹siadów, stopniowo topniej¹cym narodkiem, w którego nieocenionych i po dziœ dzieñ niedocenionych pismach politycznych ta myœl przewija siê nieustannie – by³ Pop³awski15. Ten¿e bowiem ju¿ w 1887 r. podkreœla³: Wolny dostêp do morza, posiadanie ca³kowite g³ównej arterii wodnej kra-ju – Wis³y, to warunki konieczne prawie istnienia naszego. […] Nasi politycy marz¹ jeszcze o Wilnie i Kijowie, ale o Poznañ mniej dbaj¹, o Gdañsku zapomnieli prawie zupe³nie, a o Królewcu i Opolu nie myœl¹ zgo³a16.

W zwi¹zku z takimi konstatacjami pilnie œledzi³ i ana-lizowa³ Pop³awski dane statystyczne dotycz¹ce area³u ziemi i liczby gospodarstw polskich czy te¿ zmian struk-tury narodowoœciowej w zaborze pruskim. Akcentowa³ negatywne dla Polaków tendencje je¿eli chodzi o stan posiadania, natomiast pozytywne w sferze przyrostu demo-

17. Ranga ziem zachodnich by³a wedle Pop³awskiego tak du¿a, i¿ dopuszcza³ nawet mo¿liwoœæ zrzeczenia siê Litwy, Bia³orusi i Ukrainy w przypadku, jeœli wymaga³yby tego interesy pozyskania terenów zaboru pruskiego. Walka toczona na kresach zachodnich by³a jego zdaniem problemem o fundamentalnym znaczeniu dla ca³ego narodu.

Przywo³uj¹c ukute po Kongresie Wiedeñskim has³o „g³upia Polska bez Poznania”, Pop³awski pisa³, ¿e marna by³aby ta przysz³a Polska, dla której ¿yjemy i dzia-³amy, ta Polska, której nie doczekamy zapewne, ale któr¹ ogl¹daæ bêd¹ dzieci i wnuki nasze – nie tylko bez Poznania, ale i bez Œl¹ska, bez dostêpu do morza,

163

Page 164: OBYWATEL nr 1(48)/2010

a wiêc bez Gdañska i Królewca. Te prowincje, które dziœ do Prus nale¿¹, s¹ koniecznym warunkiem istnienia pañstwa polskiego, ju¿ dziœ s¹ warunkiem utrzymania potêgi prusko-niemieckiej. Dla nas tym bardziej nie mo¿e byæ w tej sprawie kompromisu. […] bez tych ziem Polska nie mo¿e istnieæ, ¿e choæby w innych granicach powsta³a, do opanowania tych ziem d¹¿yæ musi. Niemcy ju¿ to rozumiej¹ – my nie wszyscy jeszcze18. Kon‚ikt polsko-niemiecki w zaborze pruskim w zwi¹zku z tym postrzega³ on jako coœ nieuchronnego ze wzglêdu na strategiczne znaczenie tych ziem nie tylko dla Polski, ale i dla Niemiec.

***Pop³awski niew¹tpliwie by³ cz³owiekiem, który stworzy³

podwaliny ideowe obozu narodowego, mimo i¿ nie pozo-stawi³ po sobie ¿adnego zwartego dzie³a. Jego ogromna spuœcizna (rozsiane w prasie artyku³y zdaniem wydawcy jego „Pism politycznych” z³o¿y³yby siê na oko³o 40 tomów po 300 stron ka¿dy! 19), nie odesz³a w zapomnienie. W latach miêdzywojennych mieliœmy nawet do czynienia ze swego rodzaju sporem o ni¹ miêdzy Stronnictwem Narodowym a ugrupowaniami dysydenckimi, które zdecydowa³y siê na wspó³pracê z rz¹dami sanacyjnymi, argumentuj¹c ten krok trzymaniem siê w³aœnie wskazañ politycznych Pop³awskiego.

Nie¿yj¹cy ju¿ wówczas „mistrz” zawsze podkreœla³, i¿ trudno przewidzieæ, w jakich okolicznoœciach Polacy zyskaj¹ mo¿liwoœæ odbudowy pañstwa i w zwi¹zku z tym nie mo¿na opracowaæ szczegó³owego planu dzia³ania oraz dokonaæ wyboru œrodków potrzebnych do urzeczywistnienia tego zasadniczego celu. Mimo to jednak, kierunek wszelkich dzia³añ powinien mieæ charakter sta³y. Nale¿y przede wszystkim skupiæ siê na d¹¿eniu do wytworzenia takiego zasobu si³y narodowej, do takiego jej wyæwiczenia i uru-chomienia, ¿ebyœmy zawsze mogli w chwili sposobnej skorzystaæ z pomyœlnych okolicznoœci i odpowiednio je wyzyskaæ dla osi¹gniêcia ostatecznego celu polityki narodowej – niepodleg³oœci pañstwowej Polski20.

W zwi¹zku ze 150. rocznic¹ jego urodzin podjêto ini-cjatywê, aby uchwa³¹ Sejmu RP og³osiæ rok 2004 „Rokiem

Jana Ludwika Pop³awskiego”. Niestety, projekt ten zosta³ odrzucony g³osami postkomunistów.

dr hab. Rafał Łętocha

Przypisy:1. T. Kulak, Wstęp [w:] J.L. Popławski, Wybór pism, wybór, wstęp

i opracowanie T. Kulak, Wrocław 1998, s. 16.2. Roman Dmowski, Polityka polska i odbudowanie państwa t. I,

Warszawa 1988, ss. 51-52.3. Biografia Popławskiego głównie na podstawie książek: T. Ku-

lak, Jan Ludwik Popławski 1854-1908. Biografia polityczna t. 1 i 2, Wrocław 1989; E. Maj, Jan Ludwik Popławski. Poglądy i działalność polityczna, Lublin 1991.

4. J. Żurawicka, Zespół redakcji „Głosu” (1886-1894), „Roczniki Hi-storii Czasopiśmiennictwa Polskiego” 1962, t. 1.

5. E. Paszkowski, Podniebie. Z kroniki czwartego piętra, Lwów 1901.

6. Roman Dmowski, Popławski i młodzież jego czasów, „Akade-mik” nr 8-9, 1923.

7. J.L. Popławski, Podwójna polityka [w:] Tenże, Wybór…, s. 142.8. Tenże, Demokratyzacja zasad [w:] Tenże, Wybór…, ss. 19-21.9. Tenże, Z kraju, „Głos” nr 23, 1887.10. Tenże, Łamańce oportunistyczne, „Głos” nr 33, 1888.11. Tenże, Lud i naród [w:] Tenże, Wybór…, s. 50.12. Tenże, Interesy ludu i polityka narodowa [w:] Tenże, Wybór…,

s. 74.13. Tenże, Obniżenie ideałów [w:] Tenże, Wybór…, s. 28.14. Tenże, Wielkie i małe idee [w:] Tenże, Wybór…, s. 31.15. R. Dmowski, Polityka…, s. 64.16. J. L. Popławski, Środki obrony [w:] Tenże, Wybór…, s. 45.17. Ibid., ss. 33-42.18. Tenże, Polityka polska w zaborze pruskim [w:] Tenże, Wybór…,

s. 86.19. Z. Wasilewski, Na widowni, „Myśl Narodowa” nr 15, 1933.20. J. L. Popławski, Organizacja sił narodowych [w:] Tenże, Wy-

bór…, s. 117.

Antykwa Pó³tawskiegoDzia³y „Nasze tradycje” oraz „Z Polski rodem” zosta³y z³o¿one Antykw¹ Pó³taw-skiego – czcionk¹ zaprojektowan¹ w latach

-grafa Adama Pó³tawskiego. Jest to pierw-szy polski krój pisma zaprojektowany od podstaw. Antykwa Pó³tawskiego bywa nazywana „polskim krojem narodowym”.

Wiêcej informacji o tradycjach polskiej

http://nowacki.strefa.pl/

164

Page 165: OBYWATEL nr 1(48)/2010

Książka „Samopomoc i samoorganizacja Polaków od XIX do XXI w.” Mirosława Wawrzyńskiego nie należy do lek-kich lektur. Nie jest to pięknie napisany esej, lecz naukowa rozprawa, która już we wprowadzeniu zmusza do zmierze-nia się z trudnymi zagadnieniami patologii rodzimego życia społecznego, kulturalnego, ekonomicznego, politycznego i – last but not least – obywatelskiego. Z tych samych jed-nak powodów należy potraktować ją bardzo poważnie, jako lekturę nie tylko dla społeczników.

Autor za punkt wyjścia przyjmuje obecny stan insty-tucji i  rozwiązań prawnych. Fakty nie napawają opty-mizmem: w krajobraz współczesnej Polski wpisane są dziedziczona bieda, niesprawny system ubezpieczeń i ochrony zdrowia, malejąca dzietność, zagrożenie po-wrotem analfabetyzmu, powszechny brak zaufania do państwa i jego reprezentantów, stosunkowo niski po-ziom uczestnictwa w decyzjach powszechnych (wybory samorządowe, parlamentarne, prezydenckie), odnawia-jący się, charakterystyczny dla poprzedniego ustroju podział na „my” i „oni”, rozrost i paternalizm państwa przy jego równoczesnej niefunkcjonalności.

Szanse na wyjście z  cywilizacyjnego impasu widzi w ożywieniu aktywności społecznej Polaków: […] w dzia-łaniach oddolnych ludzi tkwi olbrzymi potencjał. Kiedy moż-na by go uwolnić, to jest on w stanie lepiej kwestie i problemy społeczne rozwikłać. […] W oparciu o samopomoc i samoor-ganizowanie jednostek możliwe było uruchomienie wielu po-zytywnych zmian w życiu społecznym, gospodarczym. Są na to liczne dowody w przeszłości.

Swoje rozważania Wawrzyński oparł na pięciu hipote-zach. Pierwsza zakłada, że dla rozwoju organizacji społecz-nych potrzeba charyzmatycznych liderów, którzy nadają inicjatywie ton, charakter i kierunek. Autor wymienia m.in. Stanisława Staszica (prezes Towarzystwa Przyjaciół Nauk), ks. Xawerego Druckiego-Lubeckiego (twórca Towa-rzystwa Kredytowo-Ziemiańskiego), Mieczysława Łyskow-skiego (współtworzył spółdzielnie bankowe w Wielkopolsce), ks. Wacława Blizińskiego (Lisków) oraz Jana Józefa Lipskie-go (współzałożyciela Komitetu Obrony Robotników).

Druga hipoteza głosi, iż rozwój oddolnych inicjatyw społecznych ma charakter ewolucyjny, bazuje na „dłu-gim trwaniu”, organicznym procesie „wrastania” takich

działań w tkankę kulturową danej społeczności, regio-nu czy wreszcie państwa. Nie da się zatem zadekretować

„społeczeństwa obywatelskiego” ani upodmiotowić ja-kiejkolwiek grupy społecznej za pośrednictwem insty-tucji centralnych. Bezcenną wartością, powstającą wraz z tworzącymi się spontanicznie – choć po woli – ruchami społecznymi, jest zaufanie. Stanowi ono fundament spo-łeczeństwa prawdziwie obywatelskiego, które Wawrzyński porównuje do drzewa – wyrosło dzięki i wbrew różnym na-turalnym przeciwieństwom. Człowiek może je ściąć bardzo ła-two i szybko. By nowe drzewo wyrosło w naturze, trzeba wielu lat. Nie jest możliwe, aby nagle pojawiło się ono ukształtowane i mocne w dwa, trzy lata. Podobnie jest z kulturą społeczną.

Trzecia z hipotez odnosi się do PRL, jako okresu hi-storycznego, w trakcie którego zniszczona została au-tentyczna, rodzima kultura społeczna, a próby stwo-rzenia nowej okazały się nieudanym eksperymentem. Zaważyło to na całym ustroju, bowiem nie udźwignął on ciężaru zobowiązań, które na siebie przyjął.

Wedle czwartej hipotezy, ściśle związanej z poprzed-nią, obecny sposób funkcjonowania organizacji publicz-nych i społecznych dziedziczy PRL-owskie słabości, nie nawiązuje zaś do wcześniejszej spuścizny. Tu teza autora brzmi mocno i pesymistycznie: nie jest możliwe, aby od-rodziła się tradycja działań społecznych znana z II RP oraz wcześniejszych okresów. Jesteśmy jako społeczeństwo dziedzicznie obciążeni poprzednim systemem, a jed-nocześnie, przez nieznajomość dawnych tradycji, wy-dziedziczeni z własnej historii.

RE CEN ZJALektura (społecznie)

obowiązkowaKrzysztof Wołodźko

Page 166: OBYWATEL nr 1(48)/2010

Mimo tego, zdaniem Wawrzyńskiego, możliwy jest renesans postaw i organizacji wspólnotowych w oparciu o bogactwo kultury narodowej i pozytywne aspekty na-tury ludzkiej.

Piąta hipoteza wskazuje na możliwość kon�iktu mię-dzy sferą de�niowaną przez oddolne działania jednostek, a  instytucjami publicznymi. Napięcie wynika z omnipo-tencji państwa i  jego niejednoznacznego, często niekonse-kwentnego stosunku wobec praw i wolności obywatelskich. Skutkuje to poczuciem ubezwłasnowolnienia, rezygnacji, rozwojem klientelizmu. Moloch, który ulega licznym pa-tologiom, a swoich działań nie potrafi zoptymalizować, wzmaga aspołeczne postawy jednostek i grup: państwo przekraczając pewną granicę interwencji wyzwala w ludziach najgorsze egoistyczne postawy. Zachowania te są znane w na-ukach społecznych m.in. pod nazwą „hazardu moralnego”, „jazdy na gapę”. Tworzy się błędne koło, albowiem państwo nie poddane korekcie i kontroli przez oddolne działania społeczne, wykazuje tendencje do nieustannego poszerza-nia swoich kompetencji i przywilejów, kosztem obywateli.

Kłopoty ze współczesną Polską powodują, iż wpisuje się ona w de�nicję „miękkiego państwa”, autorstwa szwedzkie-go ekonomisty i noblisty Gunnara Myrdala, stworzoną dla zrozumienia fenomenu krajów Trzeciego Świata. „Miękkie państwo” opisane jest poprzez niski poziom dyscypliny spo-łecznej, znaczne niedostatki ustawodawstwa i egzekwowania prawa, rozpowszechnienie korupcji, wykorzystanie władzy po-litycznej i gospodarczej do realizacji partykularnych interesów jednostek i małych grup, niską efektywność wykorzystania fun-duszy publicznych, samowolę i niezdyscyplinowanie urzędni-ków, niską skuteczność we wprowadzaniu reform służących rozwojowi społecznemu i większej sprawiedliwości społecznej. Równocześnie, Wawrzyński wskazuje na swoistość pol-skiego modelu społecznego, który oscyluje między post-socjalistycznym etatyzmem, modelem instytucjonalno-redystrybucyjnym, aż po modele liberalny czy oparty na społecznej nauce Kościoła, nie tworząc spójnej całości.

Wychodząc od ukazania patologii państwa, autor „Sa-mopomocy…” analizuje następnie koncepcje społecznej go-spodarki rynkowej, zasady pomocniczości, problematykę or-ganizacji pozarządowych oraz dysfunkcje instytucji pomocy społecznej. Wnioski, do jakich dochodzi, brzmią jak oskar-żenie. Państwo przez cały okres transformacji uzurpuje sobie główne prawo do decydowania i zaspokajania wielu potrzeb społecznych. Głównymi instytucjami uprawnionymi do roz-wiązywania problemów obywateli są w pierwszej kolejności in-stytucje publiczne, samorządowe, a na końcu społeczne – pisze.

Co jednak warte podkreślenia, nie postuluje on „zniesienia państwa”, a raczej „oświecony etatyzm”, ba-zujący na rzeczywistym uczestnictwie inicjatyw spo-łecznych w procesach decyzyjnych o charakterze kul-turowym, ekonomicznym czy politycznym, gdyż hory-zontalne sieci obywatelskiego zaangażowania sprzyjają kre-owaniu wzajemnego zaufania, chęci pomocy, współpracy. Są lepszym „filtrem” chroniącym jednostki przed oportunizmem

innych […]; potrafią znacznie lepiej zaspokajać potrzeby, roz-wiązywać kłopoty […].

We wzajemnych odniesieniach państwa i społeczeń-stwa tkwi ogromny, niedostrzegany potencjał. Tymczasem jednak zapisana w Konstytucji jako model społeczno-eko-nomiczny „społeczna gospodarka rynkowa” pozostaje pustą retoryczną figurą przydatną do celów propagandowych i po-litycznych. Stąd, choć nie nazwany przez autora wprost, powraca pomysł „przeszłości dla przyszłości”: budowy nowej jakości w oparciu o zapomniane lub/i zaprze-paszczone tradycje historyczne.

Rdzeń książki stanowi właśnie analiza tej spuścizny, samopomocy i  samoorganizacji Polaków na przestrzeni ostatnich wieków. Punktem wyjścia jest czas średniowie-cza z jego prymatem instytucji kościelnych jako animatora aktywności społecznej. Charakterystycznymi inicjatywami były towarzystwa (asocjacje), Bractwa Miłosierdzia, ini-cjujące powstawanie szpitali, przytułków, służące zbiera-niu jałmużny na rzecz ubogich, chorych, „ludzi upadłych”. Istotnym elementem ówczesnego porządku były cechy rze-mieślnicze a także gildie kupieckie, z różnorodną działal-nością samopomocową i silną samoorganizacją w obrębie poszczególnych grup.

W pierwszych dziesięcioleciach XVI w. zaczęły powsta-wać na terenie kopalń Kasy Brackie (Spółki Brackie), które z mniej lub bardziej dobrowolnych składek opłacały np. zapomogi dla potrzebujących górników (chorych, dotknię-tych trudną sytuacją materialną, inwalidów). Około roku 1554 powstała przy Akademii Krakowskiej pierwsza fun-dacja stypendialna, powołana do życia przez ówczesnego rektora uczelni, Jana Grodka z Sanoka. W następnych stu-leciach, mimo zmienionych form i realiów historycznych, instytucje te utrzymywały się lub na ich bazie powstawały nowe. Epoka Oświecenia otworzyła nowe horyzonty: celem przestała już być np. jałmużna, lecz zlikwidowanie proble-mu żebractwa. Z inicjatywy Francuza Le Forta w 1783 r. powołano w  Warszawie Towarzystwo Dobroczynności, które liczyło członków różnej kondycji, religii i narodów.

XIX wiek przyniósł nowe wyzwania, z których naj-większe wiązało się z utratą przez Polskę niepodległości. Czas niewoli był swoistym probierzem i egzaminem dla praktycznie wyrażanego poczucia wspólnoty narodowej. Egzaminem, który zdany został przyzwoicie. Jak zauważa Wawrzyński, długoletnia praca społeczna działaczy spo-łeczno-ekonomiczno-kulturalnych doprowadziła do od-rodzenia się Polski w listopadzie roku. Stało się to możliwe dzięki wykreowaniu podczas niewoli wartości cechujących społeczeństwo obywatelskie.

Wśród inicjatyw powstałych w pierwszych dekadach XIX stulecia, autor wymienia np. Świątynię Sybilli, wznie-sione w Puławach dzięki staraniom księżnej Iza beli Czarto-ryskiej pierwsze polskie muzeum historyczne (z wymownym napisem na odrzwiach: „Przeszłość przyszłości”). Polacy, dla zachowania i utrwalenia własnej tożsamości narodowej za-częli także gromadzić zbiory biblioteczne. Wspomnieć należy

166

Page 167: OBYWATEL nr 1(48)/2010

Józefa Maksymiliana Ossolińskiego i Tadeusza Czackiego, którzy ściągali stare księgozbiory klasztorne oraz prywatne zostawione w zrujnowanych dworach, pałacach. W oparciu o nie powstało m.in. Liceum Krzemienieckie (1802-1835). Wspólnym wysiłkiem ludzi tej miary, co Ossoliński, Samu-el Linde (z pochodzenia zniemczały Szwed, z wyboru – Po-lak) czy Józef Bem (pracował nad projektem nieodpłatnie), stworzono i utrzymywano także Bibliotekę Narodową (1817 r.). Na początku XIX w. powstało również Towarzystwo Przyjaciół Nauk, w roku 1820 – Towarzystwo Warszawskie Lekarskie, a kilka lat później – Towarzystwo Kredytu Wza-jemnego. W tamtych latach działał także Stanisław Staszic, z którego inicjatywy powstały m.in. Szkoła Akademiczno-

-Górnicza w Kielcach (pierwsza polska wyższa uczelnia tech-niczna), Instytut Agronomiczny w Marymoncie, Szkoła Przygotowawcza do Instytutu Politechnicznego, Pałac Sta-szica, Towarzystwo Rolnicze, pomniki – Kopernika i księcia Józefa Poniatowskiego. W Wielkopolsce sposoby moderni-zacji rolnictwa wespół z ideami patriotycznymi szerzył osia-dły w Turwi po powrocie z Anglii i Szkocji były adiutant Napoleona, Dezydery Chłapowski. W Królestwie Polskim działało zaś Towarzystwo Rolnicze, animowane przez An-drzeja hr. Zamojskiego. Warto zwrócić uwagę, że tego typu działalność wiązała się z zagadnieniami stricte ekono-micznymi, elementarnymi dla bytu narodowego i w tym sensie antycypowała idee pozytywistyczne.

Niepowodzenie powstania listopadowego przyniosło Polakom ograniczenie swobód, nie tylko na terenie zaboru rosyjskiego, i konieczność szukania nowych sposobów dla inicjowania aktywności społecznej. I tak w 1835 r. w Go-styniu powstało Kasyno, stawiające sobie formalnie za cel zabawy i wzajemne udzielanie sobie pożytecznych wiadomości, dążących do dobra ogólnego. W rzeczywistości organizacja ta służyła potrzebom oświatowym i gospodarczym Pola-ków. Kilka lat później w Poznaniu, z inicjatywy dr. Karo-la Marcinkowskiego rozpoczęło działalność Towarzystwo Naukowej Pomocy, które przetrwało do 1939 r. Pracę Mar-cinkowskiego po jego śmierci kontynuował przemysłowiec Hipolit Cegielski.

Kolejne powstańcze niepowodzenie w roku 1864 to po-nowne zaostrzenie szykan wobec Polaków ze strony zabor-ców, rosyjskiego i pruskiego. Na tamten czas przypada dzia-łalność Aleksandra Świętochowskiego czy Konrada Prószyń-skiego, który na szeroką skalę zainicjował ruch wydawniczy pod egidą działającego w konspiracji Towarzystwa Oświaty Narodowej, a później legalnej Księgarni Narodowej. Z kolei lata 1885-1905 to aktywność nielegalnego Uniwersytetu La-tającego (Uniwersyteckie Kursy dla Kobiet, Tajny Kobiecy Uniwersytet), wśród którego słuchaczy była m.in. późniejsza noblistka, Maria Skłodowska. Osobne możliwości rozwoju stwarzała autonomia galicyjska, gdzie w czasie zaborów po-wstały m.in. lwowskie Towarzystwo Gimnastyczne „Sokół” czy krakowska Polska Akademia Umiejętności.

Nie sposób wymienić całego bogactwa inicjatyw, jakie rozwijały się w tamtej epoce. Miały one charakter

nie tylko oświatowy, ekonomiczny, kulturoznawczy, et-nograficzny, ale także choćby sportowy, co świadczy o szerokim zasięgu działań obywatelskich, obejmują-cych niemal każdą sferę aktywności ludzkiej. Kolejne inicjatywy, jak choćby Polska Macierz Szkolna, Kółka Rol-nicze, Towarzystwo Czytelni Ludowych, Kasę im. Mia-nowskiego, Towarzystwo Przemysłowców Królestwa Pol-skiego, Rada Zjazdów Przemysłowców Górniczych, dzia-łalność Tytusa Chałubińskiego, „największego z  lekarzy polskich”, czy księdza Wacława Blizińskiego, a także roz-wój spółdzielczości w poszczególnych zaborach – wszystko to stanowiło zaplecze i życiodajną glebę nie dla werbalnego utrzymania tożsamości narodowej, ale dla nadania jej kon-kretnego, spoistego kształtu. Polska samopomoc i samo-organizacja tworzyły rzeczywistą przestrzeń oddziały-wania i dawały rękojmię egzystencji narodowej.

Pierwsza wojna światowa to czas ratowania szeroko ro-zumianych dóbr narodowych z wojennej pożogi. Nie bez przyczyny lata 1914-1918 autor „Samopomocy…” określa mianem wielkiej akcji ratowniczej. Wtedy to działał słabo dziś pamiętany Centralny Komitet Obywatelski, którego członkowie dokonali gigantycznej pracy na rzecz społeczeń-stwa polskiego. Analogiczne struktury działały w zaborach pruskim i austriackim (Komitet Poznański, Rada Główna Opiekuńcza, Główny Komitet Ratunkowy, Książęco-Bisku-pi Komitet Wojny). Trzeba pamiętać, że obok niesienia do-raźnej, materialnej pomocy, służyły one także jako zaplecze dla perspektywicznych planów stworzenia polskiej admini-stracji po spodziewanym odzyskaniu niepodległości.

Okresu II RP Wawrzyński bynajmniej nie traktuje bezkrytycznie, zwracając uwagę na liczne mankamenty, wynikające np. z nadmiernie rozbudowanego prawa. Wska-zuje przy tym jednak, że dużą rolę w pokonaniu licznych niedostatków, problemów i przeszkód odegrały organizacje społeczne i gospodarcze. Jednak życie społeczne II RP roz-kwitało zarówno w sferze nauki, oświaty, jak i tzw. wyższej użyteczności (Polski Czerwony Krzyż, Liga Obrony Po-wietrznej i Przeciwgazowej, Związek Harcerstwa Polskiego). Rozwijały się wówczas w Polsce budownictwo społeczne (Warszawska Spółdzielnia Mieszkaniowa), uniwersytety ludowe, działało Polskie Towarzystwo Polityki Społecznej czy też powołane z inicjatywy PPS Towarzystwo Uniwersy-tetu Robotniczego, w którym udzielali się uczeni tej klasy, co Ludwik Krzywicki. Osobną gałąź aktywności stanowił ruch spółdzielczy, który cieszył się znaczną popularnością i był autonomiczną sferę gospodarki; temu ruchowi jednak, jak i całemu okresowi II RP autor poświęca stosunkowo niewiele miejsca, co stanowi mankament książki. Tematy-ka ruchu samopomocowego krótkiego czasu niepodległo-ści, najistotniejsza z dzisiejszego punktu widzenia, została przedstawiona zdecydowanie zbyt zdawkowo.

Część historyczną zamyka omówienie okresu II wojny światowej i przemiany czasów PRL, oraz krótka analiza re-aliów III RP. Wawrzyński prezentuje działalność m.in. Pol-skiego Czerwonego Krzyża i Rady Pomocy Żydom, „Żegota”

167

Page 168: OBYWATEL nr 1(48)/2010

(Julian Grobelny, Irena Sendler). Czas PRL przedstawia ja-ko okres niszczenia autentycznej tkanki społecznej i dra-stycznego ograniczenia oddolnej inicjatywy, poddanej ideologiczno-państwowemu nadzorowi. Centralizacja życia gospodarczego, kultury, oświaty, przejęcie prywat-nych zasobów finansowych, upaństwowienie „Caritasu”, ograniczenie społecznej działalności instytucji kościel-nych – wszystko to prowadziło stopniowo do erozji po-staw obywatelskich, fundamentów samopomocy i samo-organizacji. W ich miejsce wprowadzano nadzorowane przez państwo „instytucje społeczne”, jak Liga Obrony Kraju, Liga Ochrony Przyrody, PTTK itd. Organizacje te stanowiły swoisty konglomerat postaw społecznikow-skich i oportunistycznych. Ruch obywatelski rozwijał się w większej lub mniejszej opozycji do oficjalnych struktur państwowych (Klub Krzywego Koła, Znak, Klub Inteligen-cji Katolickiej), autor książki omawia też krótko działalność inicjatyw nie podlegających kontroli państwa, takich jak Ko-mitet Prymasowski, KOR, ROPCiO, WZZ, które później włączyły się w nurt działań „Solidarności”.

Okres III RP (która miała stworzyć dogodną glebę dla aktywności „wyzwolonego” społeczeństwa) i kondy-cję „społeczeństwa obywatelskiego” na początku XXI w. autor podsumowuje w następujący sposób: Odnieść można wrażenie, że proces tworzenia „społeczeństwa obywatelskiego” uległ wyhamowaniu. Wielu Polaków uważa, że to nie „oni” tylko „inny” (państwo, urząd) winien troszczyć się „o nich”. Takie powszechne przeświadczenie ujawniają badania OBOP

z roku. Pokazują one istnienie dużej „nieodpowiedzial-ności jednostki za swój byt” oraz silną potrzebę wielu, aby państwo „dziś” ingerowało w życie prywatne jednostek kosz-tem „jutra”. Deklarowany pogląd jest odległy od chęci two-rzenia społeczeństwa obywatelskiego. Jest to przeszkoda w bu-dowaniu silnego państwa, opartego na mocnym i znaczącym udziale jednostek i organizacji w życiu społecznym, publicz-nym, politycznym. Jest to bliższe wizji państwa bazującego na relacjach „patron-klient”.

Książka Mirosława Wawrzyńskiego pozwala zrozu-mieć, jak trudnym, czasochłonnym i wymagającym wiel-kiej o�arności zagadnieniem jest budowa żywej tkanki spo-łecznej, stanowiącej o  jakości życia obywateli i kondycji państwa. Ukazuje równocześnie, że (re)konstrukcja „społe-czeństwa obywatelskiego” możliwa jest nawet w niesprzyja-jących warunkach historycznych, pod warunkiem, iż trak-tuje się ów projekt z całą odpowiedzialnością i gdy tworzą go ludzie zdolni i autentycznie zaangażowani w życie spo-łeczne. Pozwala też zrozumieć, że obecny czas znów jest czasem pionierów samopomocy i samoorganizacji, przeciw fasadowym „inicjatywom społecznym” i omnipotencji nie-wydolnego państwa.

Krzysztof Wołodźko

Mirosław Wawrzyński, Samopomoc i samoorganizacja Polaków

od XIX do XXI w., Dom Wydawniczy DUET, Toruń 2007.

Zamiast naprawiania skutków, wolimy im zapobiegać Nasze działania mają na celu zmiany systemowe, edukację i aktywizację społeczeństwa

Przekaż nam 1% podatku przy rozliczaniu PIT-a. Twoje pieniądze mogą wspierać nasze działania:

Tworzymy niezależne media: „Obywatel” i jego serwis internetowy (www.obywatel.org.pl), mądre książki,

audycję radiową (www.czymaszswiadomosc.pl) pomagamy pracownikom (radypracownikow.info) chronimy konsumentów (www.naturalnegeny.pl) bronimy ludzi i środowisko przed spalinami (www.tirynatory.pl)

… i wiele innych działań, dzięki którym ubywa chorób oraz potrzebujących chleba i schronisk.

1% KROK PO KROKU:

W rubryce: Wniosek o przekazanie 1% podatku należnego na rzecz organizacji pożytku publicznego (OPP) proszę wpisać nazwę organizacji – Stowarzyszenie

„Obywatele-Obywatelom”

W rubryce Wnioskowana kwota proszę wpisać kwotę stanowiącą 1% podatku należnego urzędowi skarbowemu – trzeba zaokrąglić do pełnych dziesiątek, np. kwotę 38,14 zaokrąglamy do kwoty 38,10

W rubryce nr KRS proszę wpisać

0000248901

168

Page 169: OBYWATEL nr 1(48)/2010

Sięgając po „Czarną listę �rm” Klausa Wernera i Hansa Weissa, spodziewałem się prostego zestawienia grzechów kilkunastu większych korporacji światowych oraz funda-mentalistycznej retoryki, charakterystycznej niestety dla wielu środowisk krytycznych wobec neoliberalnej globa-lizacji. Pozytywnie się jednak zdziwiłem: dawno nie mia-łem w rękach książki tak kompleksowo, a jednocześnie tak przystępnie opisującej całą komplikację – i całą tra-gedię – globalnego kapitalizmu, niszczącego pozostałe jeszcze bariery na drodze do ostatecznego zwycięstwa oli-garchii stojącej za korporacjami, instytucjami �nansowymi, mediami i rządami największych potęg gospodarczych.Książka ta jest dla entuzjastów neoliberalizmu tym, czym

„Czarna księga komunizmu” dla zwolenników czerwonych totalitaryzmów. To obraz wstrząsający – obnaża z całą bru-talnością nie tylko działania największych korporacji na świecie, machinacje Banku Światowego, Międzynarodowe-go Funduszu Walutowego i Światowej Organizacji Handlu, ale także dramaturgię fasadowej demokracji korporacyjnej, systemu funkcjonującego w czołowych państwach świata, w tym UE i USA.

Autorzy punktują najbardziej znane na świecie korpo-racje za korzystanie z pracy dzieci i niewolników, za świa-dome niszczenie środowiska naturalnego, wyzysk pracow-ników, za stosowanie terroru i wspieranie zbrodniczych re-żimów. Dziennikarskie śledztwo prowadzi od złóż tan-talu w Kongu, eksploatowanych pośrednio przez firmy produkujące telefony komórkowe, poprzez chińskie niewolnicze fabryki zabawek dla Disneya i McDonal-d’sa, plantacje kakao na Wybrzeżu Kości Słoniowej, aż po łamanie praw pacjentów przez korporacje farmaceu-tyczne i prywatne kliniki na Węgrzech.

Dla polskich czytelników szczególnie cenne będą opisy udanych światowych kampanii bojkotu produktów, nawet takich gigantów jak Nike czy Shell. W kraju, w którym świadomość konsumencka wydaje się co najwyżej fana-berią dzieci z klasy średniej na studiach humanistycznych opłacanych przez rodziców, przykłady setek tysięcy ludzi wyrażających przez codzienne decyzje konsumenckie („gło-sowanie portfelami”) swoje oburzenie, może przyczynić się do zwiększenia ilości udanych kampanii bojkotowych lub choćby popularyzacji ruchu konsumenckiego. Książka

wskazuje jednocześnie, że tylko zmiana mentalności z ego-istycznej konsumpcji na etyczne podejście do tej kwestii daje odpowiedź na pytanie o alternatywy wobec dzisiej-szego stanu rzeczy. Jedynym sposobem, aby zahamować prze-noszenie się firm do krajów oferujących niższe ceny produkcji, uprawiających swoisty dumping w tym względzie, a przez to obniżających standardy socjalne na świecie, jest międzynaro-dowa solidarność – piszą autorzy „Czarnej listy �rm”.

Poza studium najbardziej czytelnych przypadków nie-etycznych działań korporacji, w książce znajdziemy rów-nież opis najważniejszych organizacji lobbystycznych wiel-kiego biznesu i największe przypadki ujawnionej korupcji („System Elf”), proste wyłożenie mechanizmów pułapki zadłużeniowej, charakterystykę funkcjonowania oraz hi-storię działań międzynarodowych instytucji �nansowych. A przede wszystkim zestawienie grzechów ponad 50 naj-bardziej znanych korporacji globalnych, działających we wszelkich gałęziach gospodarki.

Autorzy wskazują na największy absurd – i  jednocze-śnie największe barbarzyństwo obecnego systemu: To para-doks światowy: Angola, Brazylia, Indonezja, Kongo, Nigeria […] dysponują prawie niewyczerpalnym rezerwuarem natu-ralnych bogactw, takich jak ropa naftowa, złoto, diamenty,

Ciemna strona biznesuMarcin Janasik

RE CEN ZJA

Page 170: OBYWATEL nr 1(48)/2010

miedź, drewno szlachetne, kawa, kakao i banany. Jako „wła-ściciele” tych zasobów są one, obiektywnie patrząc, o wiele bogatsze od większości krajów uprzemysłowionych. A mimo to głodują tam większe części społeczeństw i nie mają dostępu ani do leków, ani do szkół. Temat ten przewija się przez po-szczególne studia przypadków – kraje Trzeciego Świata są celowo utrzymywane w stanie destabilizacji przez glo-balne instytucje finansowe, wywiady mocarstw i mię-dzynarodowe korporacje.

Werner i Weiss pokazują, że stereotypy dotyczące ko-rupcji i „braku demokracji” w krajach Trzeciego Świata, choć często prawdziwe, nie dotykają sedna problemu. Tym jest bowiem neoliberalizm, stojący u fundamentów obecnej formy globalizacji, a także polityka instytucji �nansowych, będących jej głównymi instrumentami. Pod presją potężnych inwestorów i międzynarodowych instytucji finansowych rzą-dom biedniejszych krajów nie pozostaje nic innego, jak usunąć wszelkie utrudnienia inwestycyjne poprzez ekstremalnie niskie standardy socjalne i ekologiczne […]. W ostatnich latach za-wiera się coraz więcej międzynarodowych umów handlowych, które niemal uniemożliwiają rządom narodowym wydawanie praw chroniących pracujących, prawa człowieka i środowisko.

Wizja autorów, choć wydaje się nieco utopijna w formie, oddaje sens idei alterglobalistycznych: Rzecz nie w zastąpieniu jednego systemu panującego przez inny. Politycznie chodzi o stworzenie prawdziwego de-mokratycznego uczestnictwa dla wszystkich ludzi na każdej płaszczyźnie […] oraz o prymat spraw społecz-nych nad zyskami. A w sensie gospodarczym chodzi o zapew-nienie, że podstawowe potrzeby człowieka, takie jak prawo do żywności, wody, mieszkania, zdrowia, kształcenia i wiele innych – a przede wszystkim sam człowiek – nie mogą być traktowane jak towar.

Główne uderzenie autorzy kierują jednak, zgodnie z tytułem książki, nie tyle na sam system neoliberalny, co na korporacje. Szczególnie poruszające wydały mi się dwa fragmenty, przedstawiające wyniki śledztwa dziennikar-skiego, prowadzonego przez autorów. W pierwszym przy-padku Klaus Werner przeobraził się w Roberta Mbaye Le-mana, handlarza surowcami, mającego „dobre kontakty z kongijską sceną rebeliancką”. Zaoferował on 40 ton czy-stego kongijskiego koltanu (zawierającego tantal, używany m.in. w telefonach komórkowych) producentom, którzy oficjalnie z tego rejonu rudy nie sprowadzają z powo-du wojny domowej, niewolnictwa i korzystania z pracy dzieci. Na haczyk złapali się m.in. dostawcy jednych z największych korporacji – Bayera i Samsunga. Oka-zuje się, że region dostawczy nie stanowi dla nich żad-nego problemu, podobnie jak warunki, w jakich tantal jest wydobywany. Zyski z handlu były dzielone między zainteresowane korporacje i obie strony kongijskiego konfliktu. Zadowoleni byli wszyscy, poza oczywiście cywilnymi mieszkańcami Konga…

Kolejny rozdział opisuje sytuację nie dość, że w znacz-nie nam bliższej okolicy, to w dodatku mogącą dotyczyć

Polaków bezpośrednio. Rozdział „Ludzkie króliczki do-świadczalne” jest bowiem poświęcony naruszającym normy międzynarodowe eksperymentom medycznym na pacjen-tach. Przy okazji warto nadmienić, że autorzy wskazują, iż polityka koncernów farmaceutycznych jest obok proce-su starzenia się społeczeństw jedną z głównych przyczyn kryzysu finansowego kas chorych. Wysokie koszty ich utrzymania są spowodowane przez przypływ niedaw-no dopuszczonych i drogich leków. Wiele z nich nie jest wprawdzie bardziej skutecznych niż już sprawdzone środki, jednakże maszyneria marketingowa przemy-słu farmaceutycznego troszczy się […] o to, aby leka-rze przepisywali właśnie te nowe lekarstwa. Okazało się, że w jednej z węgierskich klinik stosuje się zakazane badania z udziałem placebo (mimo istnienia odpowied-nich lekarstw) m.in. dla szwajcarskiego koncernu Novartis i angielskiego GlaxoSmithKline. Udawany przez Wernera

„konsultant farmaceutyczny” został poproszony o wskaza-nie „spotkania biznesowego”, czyli krótko mówiąc – znanej również w Polsce – korupcyjnej wycieczki dla zainteresowa-nych lekarzy. Poza tym nieuczciwe praktyki nie stanowiły dla szefa kliniki żadnego problemu.

Trzeba przyznać, że chwilami książka jest nieco ten-dencyjna. Siląc się na obiektywizm, przebija z niej wyraźna niechęć do globalnych korporacji w ogóle, zbliżając auto-rów, zapewne wbrew ich intencjom, do ideowych pozycji antyglobalistów. Oczywiście można się zgodzić z tezą, że ideologia CSR (Corporate Social Responsibility – Spo-łeczna Odpowiedzialność Biznesu) jest tylko zabiegiem marketingowym. Jednak całkowite zakończenie korzy-stania z pracy niewolniczej czy pracy dzieci jest po pro-stu niemożliwe bez globalnej zmiany systemu społecz-no-gospodarczego. Nawet inicjatywy spod znaku Fair Trade (Sprawiedliwy Handel) pośrednio korzystają z nie-etycznie wyprodukowanych narzędzi, ubrań, surowców – podobnie jak korporacje, które nie zawsze posiadają bezpo-średni wpływ na procesy decyzyjne w skali świata. Oczeki-wanie, że korporacje wprowadzą monitoring umożliwiający stuprocentowy odsiew dostawców łamiących podstawowe standardy socjalne, jest nieco utopijne, a autorzy krytykują nawet �rmy, które starają się coś z tym fantem zrobić.

Innym problemem jest pisanie książki z perspektywy sytego, dobrze zarabiającego mieszkańca „starej” Euro-py. Jako jedna z głównych recept na problemy związane z wyborem konsumenckim przedstawiana jest produk-cja Fair Trade. I oczywiście jest to słuszne, tyle że nie-stety większość Polaków stać na takie produkty jedynie od święta. Jesteśmy na ten luksus po prostu zbyt bied-ni – i skazani na wspieranie systemu, z którym walczymy, przez codzienne kupowanie nieetycznych produktów. Gdy-by Polacy mieli zacząć płacić uczciwe stawki za jedzenie, ubrania, surowce itp. – bieda byłaby wszechogarniająca.

Tak naprawdę po lekturze książki Wernera i Weissa dojść można do wniosku, że poza sektorem Fair Trade czy lokalnymi �rmami nie ma „etycznych” produktów. W taki

170

Page 171: OBYWATEL nr 1(48)/2010

czy inny sposób wszystkie przedsiębiorstwa uwikłane są w globalny wyzysk czy choćby w nieetyczną eksploatację złóż naturalnych. Autorzy piszą o ropie: Nie ma „dobrych” koncernów naftowych. Najlepsza alternatywa: mniej jeździć autem, rzadziej latać samolotami – jednak logiczne i przede wszystkim konsekwentne byłoby zrezygnowanie z wszelkich towarów globalnych korporacji, na rzecz produktów lokal-nych, które produkowane są wyłącznie z lokalnych surow-ców lub wielokrotnie sprawdzonych źródeł. Dochodzimy jednak w ten sposób do cofnięcia globalnego obiegu gospo-darczego nawet nie do średniowiecza, lecz wręcz do pierw-szych osad rolniczych po okresie łowiecko-zbierackim…

Jedynym względnie etycznym rozwiązaniem jawi się skromne życie i poświęcanie maksimum pieniędzy za-oszczędzonych na nieetycznych produktach na działal-ność, która w dłuższej perspektywie czasowej powinna zakończyć się zmianą systemu – i wykorzystaniem wte-dy możliwości państwa do realnej pomocy mieszkań-com Trzeciego Świata oraz nacisku na korporacje i mię-dzynarodowe instytucje finansowe. Tego jednak przesła-nia, dla Polaków najcenniejszego, w książce trochę brakuje.

Postępująca monopolizacja rynków zmusza do nie-etycznych wyborów konsumenckich, gdyż dla korporacji co-raz bardziej brakuje alternatywy – a kupno „sprawiedliwej” kawy przy 99% nieetycznych produktów w naszych szafach i lodówkach, jawi się co najwyżej jako tani usypiacz sumie-nia. Stare hasło „one solution – revolution” (jedyne rozwią-zanie – rewolucja) staje się aktualne jak nigdy dotąd. To akurat jednak autorzy na szczęście rozumieją już doskonale.

No i  jeszcze jedna kwestia. Korporacje oskarżane są o produkcję w krajach niedemokratycznych, o niskich stan-dardach socjalnych, ekologicznych czy dotyczących zrze-szania się pracowników. Pomijając już taki „drobiazg”, że masowe ulotnienie się �rm z takich krajów „dla zasady” oznaczałoby klęskę humanitarną nieporównywalną z obec-nym barbarzyńskim wyzyskiem, rodzi to znaczny problem logiczny. Gdybym miał inwestować wyłącznie w krajach, które uznaję za demokratyczne, względnie transparentne, musiałbym ograniczyć się do Wenezueli, Boliwii i kilku innych krajów z dala od Europy (wliczając w to Polskę!) – a nawet tam produkować mógłbym tylko na części teryto-rium pod kontrolą sił rządowych, a nie wspieranych przez CIA władz lokalnych. Takie rozumowanie prowadzi do absurdu, a autorom książki najwyraźniej nie są znane sło-wa byłego rzecznika polskiego reżimu zwanego „ludowym”:

„Rząd się sam wyżywi”. Od samych sankcji, bojkotu czy blokad żaden kraj się nie zawali – Birma, Kuba, Irak czy Korea Północna są tego najlepszymi przykładami.

Obraz wyłaniający się z książki Wernera i Weissa to, wbrew intencjom autorów, manifest uderzający nie tylko w korporacje, lecz również w światowy ruch konsumencki (a przynajmniej tę jego część, która ogranicza się wyłącznie do działalności konsumenckiej, pomijając krytykę całe-go systemu ekonomicznego). Pokazuje bowiem, że bojkot może pomóc w piętnowaniu najbardziej nieetycznych

działań koncernów, lecz w skali makro jest jedynie półśrodkiem, niezdolnym do zmiany sytuacji na glo-balnych rynkach. Każdy człowiek chcący świadomie i etycznie konsumować, powinien więc działać na rzecz zmiany systemu społeczno-gospodarczego. Sama ak-tywność konsumencka nie zwalnia tempa globalnej za-paści związanej z nędzą, wyzyskiem, niewolnictwem, głodem czy wykluczeniem.

Wnioski z książki nasuwają się następujące:1. Wprowadzenie/wywalczenie przez społeczeństwa Po-

łudnia norm demokratycznych, ekologicznych i socjal-nych samo w sobie nie wystarczy, gdyż nadal WTO, MFW czy Bank Światowy będą takie państwa niszczyć, zmuszając do przyjęcia neoliberalnych norm; będzie również wciąż działał mechanizm konkurencji między-państwowej o nowe inwestycje światowych gigantów.

2. Jedyną szansą jest odzyskanie przez społeczeństwa Pół-nocy demokracji w swoich krajach i zmiana prioryte-tów w polityce zagranicznej (w tym gospodarczej) z lo-giki zysku na etykę solidarności międzynarodowej, na-wet kosztem poziomu konsumpcji własnych obywateli.

„Czarna lista �rm” powinna stać się moim zdaniem obowiązkową lekturą szkolną. Wykształcilibyśmy wówczas, zamiast, jak obecnie, rzeszy ludzi nieświadomych i podat-nych na manipulację, pokolenie obywateli świata, zdają-cych sobie sprawę z rządzących nim mechanizmów oraz z globalnego de�cytu demokracji, wskazywanego przez au-torów nie tylko w kontekście Południa, lecz przede wszyst-kim – państw rozwiniętych.

Choć z zasady unikam podobnych patetycznych tytu-łów, to jeżeli jakaś książka zasługuje choć trochę na miano

„biblii alterglobalizmu” – to na pewno ta właśnie pozycja. Znajomość, choćby powierzchowna, zawartych w niej za-gadnień i mechanizmów, jest w moim przekonaniu niezbęd-na, by zrozumieć barbarzyństwo obecnego systemu, cały ogrom zła i cierpienia, jakie wywołują neoliberalizm i po-lityczna dominacja partii �nansowanych przez korporacje (w książce podane są konkretne przykłady, choćby niemiec-kiej CDU/CSU czy amerykańskich partii wielkiego kapita-łu – demokratów i republikanów). Polecam ją zwłaszcza ak-tywistom, którzy przytłoczeni są powszechną w Polsce igno-rancją i apatią, którym brakuje energii i są o krok od kapitu-lacji w naszej walce o lepszy świat. „Czarna lista �rm” to in-telektualny „dopalacz” – przeczytanie jej na pewno da każ-demu dobremu człowiekowi siłę i energię do walki ze złem.

Marcin Janasik

Klaus Werner, Hans Weiss, Czarna lista �rm, Wydawnictwo Hi-

dari, Szczecin 2009.

Książkę można nabyć w sklepie wysyłkowym „Obywatela” –

patrz katalog na końcu tego numeru.

171

Page 172: OBYWATEL nr 1(48)/2010

W intelektualnym dorobku ludzkości naj-bardziej cenię dokonania zarazem zapo-mniane, oryginalne i… niewygodne dla wielu środowisk. To trochę tak, jak z pracą archeologa – przyjemnie odkrywać coś nie tylko cennego, ale również takiego, czego nikt się nie spodziewał i co burzy dotych-czasowe teorie i oczekiwania.

Oczywiście na gruncie myśli społecznej trudniej natra-�ć na zjawiska całkiem zapomniane, gdyż niemal wszystkie tradycje są po wielokroć wałkowane, przypominane, łączo-ne w rozmaite kon�guracje itp. Znajdziemy jednak wśród nich mniej i bardziej popularne, a do tych pierwszych na-leży dorobek Jana Wacława Machajskiego. Tę postać i jej poglądy przypomina wydana niedawno książka dr. hab. Lecha Dubela, profesora Uniwersytetu Marii Curie-Skło-dowskiej w Lublinie, pt. „Zapomniany prorok rewolucji”.

Machajski to postać zarazem nieznana i  legendarna. Nieznana, gdyż jako ideolog i działacz polityczny nigdy nie zdobył wpływu na masy społeczne i bieg wydarzeń, zatem jego nazwisko nie utrwaliło się w świadomości zbiorowej. Legendarna, bo jego teoria, zwana „machajszczyzną”, była przez różne odłamy myśli lewicowej traktowana jako jedna z najgorszych herezji, ponieważ wychodząc z podobnych założeń i analogicznie do socjalizmu de-finiując cele, podważyła jeden z jego głównych dogma-tów. W dodatku, postać Machajskiego rozsławił zaprzyjaź-niony z nim od lat szkolnych Stefan Żeromski, portretując myśliciela jako Andrzeja Radka w „Syzyfowych pracach”, a zwłaszcza Zagozdę w dramacie „Róża”.

Urodzony w 1866 r. w Busku na Kielecczyźnie, prze-szedł Machajski długą drogę ideową. W szkole średniej były to fascynacje literaturą romantyczną, ogólny program niepodległościowy plus pewna doza wrażliwości społecznej. Na studiach w Warszawie – początkowo przyrodniczych, później medycznych, a przerwanych z przyczyn �nanso-wych – najpierw związał się z zalążkami ruchu narodowe-go, który wówczas miał dość postępowy program społeczny.

Odszedł odeń jednak ku „narodowemu (patriotycznemu) socjalizmowi” grupy Bolesława Limanowskiego. Przyła-pany na próbie przemytu prasy socjalistycznej z Galicji do Kongresówki, zmuszony został do emigracji, by uniknąć represji ze strony władz carskich. Wyjechał do Szwajcarii, gdzie wszedł w krąg osób związanych z II Proletariatem, a ideowo zbliżył się do marksizmu.

Podczas próby powrotu do Polski w celu prowadzenia partyjnej „roboty”, został aresztowany w czerwcu 1892 r. i skazany na trzy lata więzienia oraz pięć lat zesłania. Wy-wieziony na zsyłkę do Wilujska w kraju Jakutów, stworzył tam zalążki własnej, oryginalnej doktryny. Jak wspominał Lew Trocki, wywód Machajskiego poświęcony był krytyce systemu ekonomicznego Marksa i prowadził do niespodzie-wanego wniosku, że socjalizm jest ustrojem społecznym, opartym na eksploatacji robotników przez inteligencję.

Machajski postawił tezę, że ideologia socjalistyczna, wbrew swoim hasłom, nie ma na celu wyzwolenia pracow-ników �zycznych, lecz traktuje ich jak mięso armatnie. W ustroju kapitalistycznym, zwłaszcza w  jego rozwinię-tych formach, inteligencja – traktowana przez Machajskie-go szeroko, jako ogół pracowników umysłowych – zyskuje na znaczeniu. Pełniąc coraz bardziej istotne funkcje przy

„obsłudze” aparatu państwa i przemysłu, awansuje ona spo-łecznie i materialnie, rozwija się także pod względem liczeb-nym. Jej rosnące ambicje natrafiają jednak na oczywi-stą barierę – środki produkcji i kapitał nadal pozostają w rękach burżuazji, co sprawia, że „robotnicy umysło-wi” wciąż nie mogą skupić pełni władzy. Dlatego też dążą oni do nowego ustroju – socjalizmu, w którym pa-nowanie burżuazji ulegnie zakończeniu. Socjalizm, który dla wszystkich jest protestem „proletariackim”, był ideologią powstającej nowej klasy średniej; intelektualistów, specjali-stów, techników i „białych kołnierzyków”, a nie robotników fizycznych – tak poglądy Machajskiego streszczał jego daw-ny zwolennik, a później badacz tej doktryny, Max Nomad. Socjalizm nie oznacza zatem wyzwolenia pracowników fizycznych. Mają oni jedynie pomóc obalić kapitalizm. W nowym ustroju pozostaną poddanymi, tyle że za-miast służenia dawnym władcom, czeka ich wyzysk ze strony nowej klasy rządzącej – inteligencji.

RE CEN ZJASojusznicy

czy pasożyty?Remigiusz Okraska

172

Page 173: OBYWATEL nr 1(48)/2010

Kierowanie aparatem współczesnego państwa wyma-ga rozległej wiedzy i kompetencji, te zaś posiadają, z racji wykształcenia, jedynie inteligenci. Analogicznie rzecz ma się z administrowaniem przemysłem. Machajski uważał, że w położeniu klasy robotniczej niczego nie zmieni przejęcie środków produkcji przez państwo czy jakieś formy zarządu społecznego – rady robotnicze, kolektywy itp. Kierowanie gospodarką również wymaga wiedzy i kompetencji, a zatem także tutaj stanowiska decyzyjne obejmie inteligencja. Wraz z rozwojem wielkiej kapitalistycznej produkcji, dla robotnika, sprowadzonego do roli dodatku do maszyny, sama produkcja, zbudowana obecnie na naukowej technice, jest teraz taką tajem-nicą, jaką zawsze były dla niego abstrakcyjne nauki filozoficzne i wszystkie misteria polityki i rządzenia – pisał Machajski.

Dlatego w socjalizmie różnice dochodów między wykształconymi decydentami a robotnikami odtworzą – a raczej nie zburzą jej – starą strukturę społeczną, w któ-rej lepiej sytuowane warstwy umożliwiają potomstwu zdobycie dobrego wykształcenia, zaś pracownicy fizycz-ni nie są w stanie zapewnić go własnym dzieciom. Tak, jak burżuazja przekazuje kolejnym pokoleniom kapitał finansowy, umożliwiający zajmowanie wysokich pozy-cji społecznych, tak samo dzieci inteligentów dziedziczą kapitał symboliczny w postaci wiedzy, wykształcenia, kompetencji i ogólnego „obycia”. Z punktu widzenia pro-letariuszy, eliminacja kapitału prywatnego niczego zatem nie zmieni, bowiem zarówno decyzje, jak i największe pro�ty z kapitału państwowego skupi w swych rękach inteligencja.

Tego typu stwierdzenia, same w sobie oryginalne i „ob-razoburcze” na tle ówczesnej myśli lewicowej, wsparł Ma-chajski obserwacją procesów zachodzących w nowoczesnym

społeczeństwie. Doszedł do wniosku, że w zaawansowanej gospodarce przemysłowej zmniejsza się znaczenie posia-dania kapitału produkcyjnego, rośnie zaś rola umiejęt-ności zarządzania nim. Władza przechodzi częściowo w ręce ludzi, których dziś nazywamy menedżerami. Go-spodarka zmierza w kierunku, w którym własność środ-ków produkcji stanie się sprawą drugorzędną – istotne będzie to, kto zarządza przemysłem. Upaństwowienie gospodarki oznaczałoby jedynie tyle, że od władzy po-litycznej i ekonomicznej zostanie odsunięta stara klasa rządząca, czyli burżuazja, a monopol decyzyjny zyskają

„kierownicy przemysłu”, już w kapitalizmie czerpiący znaczne korzyści ze swego usytuowania w gospodarce i administracji.

Stąd, zdaniem Machajskiego, wynika kilka tenden-cji politycznych. Ruch socjalistyczny stępia ostrze żądań płacowych robotników. Wzrost ich dochodów odbyłby się bowiem kosztem nie tylko burżuazji, ale także tego, co jako część dochodu narodowego przypada w udziale in-teligencji. Walka o  podwyżki zastępowana jest ogólni-kowymi hasłami zmagań o nowy ustrój społeczny. Jed-nak wizja przyszłego społeczeństwa bezklasowego to nie realistyczny projekt, lecz miraż mający zwodzić robotni-ków, swoista „socjalistyczna religia”. Nie umieszcza ona raju w niebiosach, lecz na ziemi, ale w przyszłości odle-głej i  nieokreślonej, stanowiąc jedynie mit służący mo-bilizowaniu proletariuszy do walki w nie swojej sprawie.

O tym, że klasa robotnicza jest traktowana przez so-cjalistów jedynie jako doraźny sojusznik przeciwko „starej władzy”, świadczy zdaniem Machajskiego brak zaintereso-wania lub wręcz pogarda wobec tych, którzy wypadli lub nigdy nie weszli na rynek pracy – czyli wszelkiej bezro-botnej, zmarginalizowanej biedoty, nazywanej obelżywie lumpenproletariatem. Machajski uważał, że ów podział na

„prawdziwych robotników” i „lumpenproletariat” świadczy o tym, iż socjaliści nie są faktycznymi obrońcami intere-sów ludu. Przekonują oni natomiast fałszywie, iż sprzymie-rzeńcem proletariatu fabrycznego są pracownicy umysłowi, twierdząc tak wbrew – zdaniem Machajskiego – wszelkim faktom. Proletariuszem jest […] uczony doktor i jego lokaj, proletariuszami są też „panowie” zajmujący komfortowe apar-tamenty, i których służący gnieżdżą się w kuchni i w śmier-dzących komórkach. Jak mogłoby być inaczej? Przecież tacy „panowie” w takiej samej mierze pozbawieni są środków pro-dukcji, jak też ich służący – szydził Machajski z głównego założenia doktryny marksistowskiej.

Dlatego też uważał, że nie istnieje wspólnota intere-sów między pracownikami fizycznymi i umysłowymi. Ci pierwsi bowiem, gdyby zrealizować cel zasadniczy socjalizmu – wyeliminowanie podziałów klasowych i powszechną równość – zyskaliby w sposób znaczący. Drudzy natomiast straciliby, ponieważ ich uprzywile-jowane wobec „proli” stanowisko odeszłoby do prze-szłości. Inteligencja, choć posługuje się hasłami proro-botniczymi, nie może dążyć do powszechnej równości,

RE CEN ZJA

173

Page 174: OBYWATEL nr 1(48)/2010

gdyż występowałaby wówczas przeciwko własnym inte-resom. Nawet ci z inteligentów, którzy nie są wyrachowani i nie traktują robotników instrumentalnie, czują podświa-domie, że naprawdę egalitarny ustrój społeczny oznaczałby degradację ich własnej pozycji. Dlatego też, pisał Machaj-ski, Robotnicy w walce ze swoją niewolą spotykają na drodze nie „małą garść tyranów”, nie jedną tylko klasę kapitalistów stanowiących jedynie część grabieżców żyjących z nieopłaco-nego trudu robotników. Walka robotników – to bunt prze-ciwko wszystkim posiadającym, którzy żyją po pańsku, którzy nie znają pracy fizycznej właśnie dlatego, że cały jej ciężar wrzucili na barki robotnika, pozostawiwszy jemu głodną nie-wolniczą rację. Walka robotników – to walka przeciw temu uczonemu światu, który uczynił wiedzę swoją własnością mo-nopolistyczną i czym panuje nad klasą robotniczą […].

Polski myśliciel w kwestii programu pozytywnego pro-ponował dwa rozwiązania. Na płaszczyźnie doraźnej – od-rzucenie przez robotników wszelkiej walki politycznej i za-stąpienie jej wysiłkami w celu poprawy doli ekonomicznej. Strajki o wyższe płace miały zmniejszyć rozpiętość docho-dów między pracownikami �zycznymi a pozostałymi war-stwami, co z kolei długofalowo zapewniłoby im (jako klasie społecznej, nie poszczególnym jednostkom) lepszą pozycję startową w zmaganiach o dostęp do kapitału symboliczne-go, wiedzy. Dlatego gorąco popierał wszelkie robotnicze protesty o podłożu ekonomicznym, niezależnie od tego, czy są one korzystne dla politycznej walki toczonej przez ruch socjalistyczny. Jak pisze Lech Dubel, Machajski głosi, że przezwyciężenie wyzysku klasowego […] będzie możliwe tyl-ko drogą permanentnych, strajkowych wystąpień robotników fizycznych i bezrobotnych z głównymi żądaniami ekonomicz-nymi podwyżki płac i zatrudnienia bezrobotnych. Nie mają to być ugrzecznione i samoograniczające się dotychczasowe prak-tyki związków zawodowych czy też żądania z góry ograniczo-ne przez socjalistów po to, by robotnicy „nie przesadzali”. […] Walka ekonomiczna robotników i bezrobotnych […] nie może być wstydliwa, traktowana jako „proste”, „ordynarne” żądanie ustępstw tylko ze strony burżuazji. Mają to być ustępstwa ze strony wszystkich wyzyskiwaczy, w tym inteligencji.

Z kolei w kwestii zmian ustrojowych propagował two-rzenie tajnych struktur, tzw. Zmów Robotniczych, zrzesza-jących wyłącznie pracowników �zycznych, bezrobotnych i rozmaitych „wyrzutków społecznych” plebejskiego pocho-dzenia. W dogodnym momencie dokonają one, mocą decy-zji swego centralnego kierownictwa, przewrotu społeczne-go ponad podziałami narodowymi i w ten sposób zadadzą kapitalizmowi druzgocący cios, omijając jednocześnie ry-zyko przejęcia władzy przez partyjne struktury opanowane przez inteligencję. Wówczas proletariat rzeczywiście sam dokona swego wyzwolenia – jak głosiła znana sentencja Marksa – jednak będzie to wyzwolenie zarówno od po-siadaczy kapitału finansowego, jak i od posiadaczy ka-pitału intelektualnego. Po rewolucji nie tylko należy wy-właszczyć burżuazję ze środków produkcji (uspołecznienie kapitału), ale przede wszystkim dokonać zrównania płac

pracowników fizycznych i umysłowych. W ten sposób w przyszłych pokoleniach dostęp do wykształcenia bę-dzie równy dla wszystkich, niezależny od dotychczaso-wych różnic majątkowych (uspołecznienie wiedzy).

I tak oto powstanie społeczeństwo bezklasowe. Ci ze „spracowanymi rękami” zyskają dostęp do wszelkich zdoby-czy, które dotychczas były zarezerwowane dla „delikatnych dłoni” kapitalistów i  inteligentów. Bardzo trafną nazwą zaproponowaną dla poglądów Machajskiego, jest „egalita-rianizm” – doktryna dążąca do powszechnej równości, wbrew determinizmowi wyznaczanemu przez kapitał finansowy i symboliczny. Mimo przyprawionej Machaj-skiemu „gęby” ideologa lumpenproletariatu, gardzące-go wykształceniem i pragnącego pognębić inteligencję, dążył on do czegoś zgoła przeciwnego. Jak pisze Dubel, Powszechna inteligenckość to, zdaniem Machajskiego, docelowy stan porewolucyjny.

Niewiele z tego wyszło. Choć poglądy Machajskiego odbiły się pewnym echem w ruchu socjalistycznym (traf-nie rozpoznane jako istotne zagrożenie ideologiczne), to ich twórca nie odniósł niemal żadnych sukcesów w kwe-stii wcielania ich w życie. Funkcjonowało zaledwie kilka niewielkich grupek jego zwolenników, nie zawsze zresztą złożonych z robotników. Ponieważ historia „machajszczy-zny” pełna jest „białych plam”, trudno jednoznacznie orzec, dlaczego tak się stało. Czy ideologia okazała się nieatrak-cyjna dla mas, szczególnie, że jej autor kierował przesła-nie do „zwykłych” robotników i bezrobotnych, nie zaś do politycznie bardziej aktywnych i świadomych jednostek z „elity” tych środowisk? Czy „machajszczyzna” pojawi-ła się za późno, kiedy jej potencjalni zwolennicy byli już na tyle „omamieni” socjalizmem, że nie docenili jej? Czy twórca doktryny pozbawiony był talentu działacza poli-tycznego? Czy przeszkodziły w jej propagowaniu perype-tie Machajskiego, aresztowanego, znów zesłanego i – gdy zdołał uciec – błąkającego się na emigracji, po powrocie prześladowanego politycznie, fałszywie oskarżanego, ocie-rającego się o wręcz o karę śmierci? Czy zaszkodził – jak na-zwalibyśmy go dzisiaj – „czarny PR”, będący efektem tyleż propagandowej wojny wytoczonej „machajszczyźnie” przez ruch socjalistyczny, co i niefortunnego wydarzenia, jakim było obranie nazwy Zmowy Robotniczej, bez wiedzy i zgo-dy Machajskiego, przez bandycką grupę utworzoną przez ex-bojowców kilku grup lewicowych? Zapewne wszystko to po trosze sprawiło, że „egalitarianizm” pozostał niszową ideą, a „generał” nigdy nie doczekał się armii.

Na pewno jednak nie można odmówić Machajskiemu trafnego wnioskowania, które już za jego życia znalazło przynajmniej częściowe potwierdzenie w przebiegu wyda-rzeń. Machajski na wieść o rewolucji lutowej postanowił udać się do Rosji, gdzie ostatecznie przybył pod koniec roku 1917. Chciał sprawić, aby robotnicy nie zostali wykorzysta-ni do celów inteligencji. Fiaskiem zakończyły się jednak po-dejmowane przezeń inicjatywy polityczne, nawet dotych-czasowi nieliczni zwolennicy „machajszczyzny” opuścili go

174

Page 175: OBYWATEL nr 1(48)/2010

i poparli nową władzę. Sam Machajski, zmarginalizowany politycznie (bolszewicka cenzura okazała się bardziej do-tkliwa niż carska i zablokowała edycję jego tekstów), zmarł w roku 1926. Pozostały po nim jednak wartościowe analizy polityczne kształtowania się władzy sowieckiej.

Machajski od początku krytykował jej antyrobotniczy charakter. Uważał, że powolne tempo nacjonalizacji prze-mysłu, to oczywisty dowód na pakt bolszewików z kapita-listami. Niezależnie, czy jest to podyktowane względami ideowymi, czy pragmatycznymi (jak konieczność zapew-nienia ciągłości produkcji), brak natychmiastowego uspo-łecznienia środków produkcji oznacza niemożność poprawy sytuacji pracowników �zycznych. Polepsza się natomiast położenie pracowników umysłowych, jako tych, którzy awansują w ramach częściowo znacjonalizowanego prze-mysłu oraz współtworzą nową elitę władzy. Dlatego nawet jeśli w końcu władza sowiecka upaństwowi cały prze-mysł, to dopiero wtedy, gdy inteligencja będzie w stanie przejąć go z rąk burżuazji w taki sposób, aby nie doko-nał się awans robotników jako konkurentów w podziale dochodu narodowego.

„Inteligencki” charakter rewolucji znamionuje również to, że poprawie doli pracowników umysłowych towarzyszy faktyczne pogorszenie sytuacji robotników. Bolszewicy nie tylko nie dokonali podwyżek robotniczych pensji, ale wręcz – pod pretekstem wymogów sytuacji wojen-no-rewolucyjnej – „przykręcają śrubę” pracownikom fizycznym. Przybiera to postać wymuszanej dyscypliny pracy, zwiększania wydajności produkcji, represjono-wania wszelkich „nieprawomyślnych” postaw robotni-czych, które pod hasłami zwalczania „kontrrewolucyj-nego sabotażu” są traktowane daleko bardziej surowo niż kapitalistyczna własność prywatna. Wszędzie tam, gdzie robotnicy upominają się o swoje prawa, gdzie dą-żą do ekonomicznego awansu, tam sowiecka władza brutalnie zwalcza takie postawy.

Wynikało to nie tylko z inteligenckiego rodowodu elit partii bolszewickiej, ale również z niezrozumienia przez socjalistów faktu, że pracownicy umysłowi nie są sojuszni-kami robotników �zycznych. Inteligencja dbała wyłącznie o własne interesy i sabotowała próby przekształceń w duchu faktycznie egalitarnym. Ponieważ zaś, zgodnie z diagnozą Machajskiego, tylko ona posiada cenny kapitał w postaci władzy i kompetencji „zarządczych”, pod presją buntu tej warstwy muszą ustąpić wszelkie – wyrażane początkowo np. przez Lenina – dążenia do zrównania praw i sytuacji materialnej ogółu pracowników najemnych.

Rosja sowiecka to dyktatura „umysłowych” nad „�-zycznymi”. Utrzymanie zróżnicowania dochodów między

„białymi kołnierzykami” a „robolami” sprawia, że utrzy-mana zostaje również nieegalitarna struktura społeczna. Dzieci robotników, urodzone w ZSRR, będą takimi samymi niewolnikami, jak potomstwo proletariuszy w kapitalizmie – zmienią się jedynie ich władcy. Rewo-lucja socjalistyczna byłaby rewolucją w interesie robotników

tylko wtedy, gdyby natychmiast i  jednocześnie wywłasz-czyć całą prywatną własność środków produkcji, a w uspo-łecznionym przemyśle wprowadzić jednakowe pensje dla pracowników �zycznych i umysłowych. Tak się jednak nie stało, dlatego też, Po stłumieniu kontrrewolucji przy pomo-cy robotników, bolszewicka dyktatura obraca się teraz prze-ciw masom robotniczym. […] Nadrzędne prawa sowieckiej komunistycznej władzy bardzo szybko przestaną się odróż-niać od nadrzędnych praw jakiejkolwiek władzy państwowej w grabieżczym ustroju – pisał Machajski w pierwszych la-tach istnienia władzy sowieckiej. Znając dalsze losy ZSRR i  innych krajów real-socjalistycznych, można powiedzieć, że tra�ł w samo sedno.

Koncepcja Machajskiego, choć politycznie „bezpłod-na”, okazała się przydatna właśnie dla analizy przebiegu wy-darzeń w krajach, które odeszły od kapitalizmu. Dyskusja nad nią odżywała wśród analityków systemu sowieckiego. Kilka uznanych koncepcji – np. „rewolucji menedżerskiej” Jamesa Burnhama czy „nowej klasy” wyzyskującej, autor-stwa Milovana Dżilasa – wykazuje znaczne podobieństwa do wniosków polskiego myśliciela i nawet jeśli nie były one nimi bezpośrednio inspirowane, to potwierdzają słuszność wielu jego tez. Z tego wynika pierwsza wartość książki Lecha Dubela, czyli przypomnienie oryginalnej koncepcji niemal zapomnianego myśliciela, którego wnioski i  intuicje oka-zały się tak trafne. Nawiasem mówiąc, Machajski to obok m.in. Abramowskiego, Brzozowskiego czy Krzywickiego jeden z tych polskich myślicieli, którzy czerpiąc z dorobku Zachodu nie kopiowali go bezmyślnie, jak czynią to dzi-siaj „lewicowi intelektualiści”, lecz potrafili wskazać jego słabości i zaproponować bardziej trafne spojrzenie.

Druga kwestia, nawet ważniejsza, to próba re�eksji nad przydatnością tamtych wniosków w dzisiejszych re-aliach. Na Machajskiego i jego teorię wylano kubły pomyj, czyniąc zeń kogoś nienawidzącego jakoby ludzi wykształ-conych. Za polemikę z jego analizami uznawano takie „ar-gumenty”, jak ten, że sam przecież nie był pracownikiem �zycznym. Przyrównywano też wyrażaną przez niego nie-ufność wobec inteligencji do haseł maoistowskiej „rewolu-cji kulturalnej” itp. Oczywiście tego rodzaju chwyty nie dziwią w politycznych pyskówkach, jednak bez wątpienia

„machajszczyzna” zasługuje na więcej. Wciąż godna uwagi jest niemal prorocza teza o obliczu

socjalistycznej władzy w praktyce, daleko bardziej przeko-nująca niż np. wywody trockistów o złym Stalinie, kulcie jednostki i �asku „rewolucji w jednym kraju”. Jednak nawet gdy zostawimy ten „anachroniczny” już dziś temat, pozo-staną jeszcze inne warte uwagi. Na przykład brak wiary w faktyczną zbieżność interesów pracowników fizycz-nych z dążeniami ich inteligenckich mentorów. Cóż bo-wiem łączy najmitów ze społecznych dołów już nawet nie z „paniczami” z przysłowiowej „kawiorowej lewicy”, ale choćby z „postępowymi intelektualistami” rekrutujący-mi się spośród kadry akademickiej – wszak są to zupełnie odmienne światy nie tylko w sensie aspiracji i żywotnych

175

Page 176: OBYWATEL nr 1(48)/2010

problemów, ale również szans i perspektyw. Bo i kolejna teza Machajskiego – o „kapitale kulturowym” jako równie ważnym jak kapitał �nansowy – nie tylko nie zdezaktualizo-wała się, ale wręcz jest jeszcze bardziej godna namysłu w cza-sach „gospodarki opartej na wiedzy” i rosnącego ekonomicz-nego znaczenia informacji czy dóbr symbolicznych.

Oczywiście dzisiejsze realia są odmienne niż w czasach powstania teorii Machajskiego. Zarówno kraje „demokracji ludowych”, jak i zachodniego kapitalizmu dokonały pew-nego „zegalitaryzowania” dostępu do wiedzy, zaoferowały robotnikom i ich dzieciom łatwiejsze pokonywanie szczebli edukacji. Ale pomijając nawet to, że Machajski przewidział taki rozwój sytuacji (jako wymuszony przez wzrost ilości niezbędnych „umysłowych” stanowisk w przemyśle i ad-ministracji), nadal na samym dole społecznej drabiny po-zostają przecież miliony pracowników �zycznych – choćby nawet produkowali dla nas towary w Chinach czy Afry-ce – i bezrobotnych, a  ich dzieci są skazane na podobny los. Można by się też pokusić o tezę, że upowszechnienie dostępu do edukacji nie zniwelowało w znaczący sposób różnic społecznych, gdyż co z tego, że znacznie więcej osób pobiera naukę, skoro potomstwo intelektualistów zostaje absolwentami renomowanych uniwersytetów, zaś dzieci robotników zdobywają wykształcenie w kiepskich prywat-nych Wyższych Szkołach Wszystkiego Najlepszego.

Co równie oczywiste, należałoby przemyśleć kwestię „ostrości” obecnego podziału między pracownikami �zycz-nymi a umysłowymi. Trudno wszak uznać, że w warunkach zachodniej gospodarki postindustrialnej nadal tak wielkie jak w czasach Machajskiego są różnice ich pozycji społecznej i interesów, podobnie jak to, że każdy rodzaj pracy umysłowej jest lżejszy i bardziej intratny niż ogół wysiłku �zycznego.

Aczkolwiek o tym, że różnice celów między szerego-wymi „prolami” a elitą intelektualną są nadal olbrzymie, a wspólnota ich losów nader wątpliwa – choćby elita owa szafowała lewicowymi hasłami – świadczą wymownie losy fiaska sojuszu robotników i inteligentów przed za-ledwie dwoma dekadami. Sojusz ów zakończył się tak, że niemal z dnia na dzień robotnicy z „Solidarności” tra fili na bruk. Zaś ich dotychczasowi inteligenccy obrońcy, w rodzaju Kuronia i Michnika, stali się – o ironio, wraz z niedawnymi „obrońcami socjalizmu jak niepodległo-ści” z kierowniczych gremiów PZPR – beneficjentami nowego ustroju oraz najlepszymi wspólnikami Balcero-wicza i jego antyrobotniczej polityki. Można to interpre-tować, jak chce prawica, w kategoriach „spisku” i „ukła-du”. Można też jednak najzwyczajniej w świecie dostrzec, że w „nowej Polsce” robotnicy przestali być inteligencji potrzebni w walce ze wspólnym wrogiem, a ich klasowe interesy i możliwości były zupełnie odmienne. To jednak już temat na zupełnie inne rozważania.

Remigiusz Okraska

Lech Dubel, Zapomniany prorok rewolucji. Szkic o Janie Wacławie

Machajskim, Wydawnictwo Uniwersytetu Marii Curie-Skłodow-

skiej, Lublin 2009.

Książkę można nabyć w sprzedaży wysyłkowej u wydawcy: Wy-

dawnictwo UMCS, pl. Marii Cure-Skłodowskiej 5, 20-031 Lublin,

tel. (081) 537 53 02, e-mail: [email protected], księgarnia

internetowa: www.wydawnictwo.umcs.eu

polecamy

Pierwszy i jedyny portal internetowy poświęcony tradycjom i dorobkowi polskiej lewicy demokratycznej, patriotycznej i niekomunistycznej

w tym unikatowe, niewznawiane od kilkudziesięciu lat.

Czy lewica to PZPR, UB, łagry, Stalin, „dzieła Marksa i Lenina”? Czy socjalizm to ZSRR, Bierut, Gomułka i Moczar? Czy „polska droga do socjalizmu” to cukier na kartki, cenzura i strzelanie do robotników?

Poznaj inną lewicę!

176

Page 177: OBYWATEL nr 1(48)/2010

DOŁĄCZ DO NAS! jest pismem tworzonym społecznie przez ludzi, któ-

rzy utożsamiają się z celami i wartościami zebranymi w manifeście „Dla dobra wspólnego”, który znajdziesz na ostatniej stronie gazety. Jeżeli są one bliskie także Tobie, dołącz do nas!

Propozycje tekstów: [email protected], fotogra�e: [email protected] formy wsparcia, wolontariat: [email protected]„Obywatel”, ul. Więckowskiego 33/127, 90-734 Łódź tel./faks: (042) 630 17 49

Rafał Bakalarczyk (ur. 1986) – stu-dent polityki społecznej na Uniwer-sytecie Warszawskim, założyciel Ko-ła Myśli Krytycznej, początkujący publicysta (m.in. prowadzi bloga pod adresem www.wwwrbakalarczyk.re-dakcja.pl). Interesuje się gerontologią i edukacją, jest miłośnikiem książek Żeromskiego. Stały współpracownik „Obywatela”.

Simten Coşar (ur. 1968) – turecka politolożka, profesor Uniwersytetu Başkent w Ankarze, wykładała tak-że na Northern Michigan University; stypendystka Programu Fulbrighta. Naukowo zajmuje się szerokim za-kresem zagadnień społecznych, m.in. rolami płciowymi w obszarze kultury muzułmańskiej, tematyką medialną, demokracją, globalizacją.

Filip A. Gołębiewski (ur. 1982) – doktorant w  Zakładzie Interesów Grupowych Instytutu Socjologii Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu. Polem zainteresowań jest szeroko rozumiana komunikacja spo-łeczna i socjologia wiedzy (zwłaszcza nie-klasyczna) z  położeniem naci-sku na rolę mediów masowych we współczesnych społeczeństwach za-chodnich. Zafascynowany procesa-mi stawania się tego, co oczywiste i niewypowiedziane.

Maciej Gurtowski (ur. 1983) – so-cjolog, doktorant w Zakładzie Intere-sów Grupowych Instytutu Socjologii UMK w Toruniu; naukowo zainte-resowany przestępczością gospodar-czą, przestępczością białych kołnie-rzyków i metodologią; prywatnie tro-piciel antypolonizmu, miłośnik noży i sarmatyzmu.

Marcin Janasik (ur. 1978) – polito-log, działacz społeczny, alterglobali-sta; od 1997 r. związany z ruchem al-ternatywnym. W 2005 r. był jednym z inicjatorów Stowarzyszenia „Lepszy Świat”, został też wydawcą związane-go z nim pisma „Alterglobal”. Orga-nizator protestów i kampanii społecz-nych, projektów kulturalnych i edu-kacyjnych. Dystansuje się od archa-icznych podziałów na lewicę i prawi-cę, promuje i rozwija ideę centrowego alterglobalizmu, uparcie wierząc, że jest możliwe wypracowanie global-nego konsensusu i globalnej zmiany systemowej. Wróg wszelkich funda-mentalizmów – od obyczajowych po ideologiczne; gdy trzeba, nie waha się także przed krytyką ruchu, który współtworzy.

Dorota Janiszewska (ur. 1984) politolog, absolwentka Uniwersytetu Gdańskiego (2008). Obecnie dokto-rantka w Szkole Nauk Społecznych przy Instytucie Filozo�i i Socjologii PAN – pisze doktorat „Polska trans-formacja 1989-1991 w  świetle au-striackiej i polskiej literatury ekono-micznej”. Stypendystka Fundacji Pa-mięć i Przyszłość (roczny pobyt stu-dyjny w Berlinie 2006/07), DAAD,

Ministra Nauki i Szkolnictwa Wyż-szego oraz Prezesa Rady Ministrów. Członkini Polskiego Towarzystwa Demogra�cznego Oddział w Gdań-sku. Interesują ją problemy polityki społecznej, globalizacji i gender. Mi-łośniczka kolei i  idei spółdzielczości spożywczej. W wolnym czasie pływa, gra w tenisa, siatkówkę (najchętniej plażową). Publikuje swoje artykuły na stronie www.janiszewska.org.pl.

Krzysztof Kędziora (ur. 1977) – doktor nauk humanistycznych w za-kresie �lozo�i. Adiunkt w Katedrze Etyki Uniwersytetu Łódzkiego. Pu-blicysta z bożej łaski, amator.

Jan Koziar (ur. 1943) – z wykształce-nia geolog; emerytowany pracownik Uniwersytetu Wrocławskiego, zało-życiel Wrocławskiej Pracowni Geo-tektonicznej. Od 1978 r. zaangażo-wany w działalność opozycji antyko-munistycznej; w październiku 1982 r. usunięty z uczelni, przez sześć i pół roku prowadził intensywną działal-ność opozycyjną w  ścisłym podzie-miu, poszukiwany listem gończym przez SB. Od połowy lat 80., zanie-pokojony rozwijającą się w  podzie-miu propagandą neoliberalną, zajął

AUTO RZY NUMERU

Page 178: OBYWATEL nr 1(48)/2010

się popularyzacją demokracji gospo-darczej (zwłaszcza różnych form wła-sności pracowniczej), etyki gospodar-czej oraz racjonalnych form kapita-lizmu; autor wielu publikacji na ten temat. Odznaczony Krzyżem O�cer-skim Orderu Polonia Restituta.

Rafał Łętocha (ur. 1973) – politolog i religioznawca. Doktor habilitowa-ny nauk humanistycznych, zastęp-ca Dyrektora w  Instytucie Religio-znawstwa Uniwersytetu Jagielloń-skiego, profesor w  Instytucie Poli-tologii Państwowej Wyższej Szkoły Zawodowej w  Oświęcimiu. Autor książek „Katolicyzm a  idea narodo-wa. Miejsce religii w  myśli obozu narodowego lat okupacji” (Lublin 2002) i  „Oportet vos nasci denuo. Myśl społeczno-polityczna Jerzego Brauna” (Kraków 2006). Publikował m.in. we „Frondzie”, „Glaukopisie”,

„Nomosie”, „Nowej Myśli Polskiej”, „Państwie i Społeczeństwie”, „Pro Fi-de Rege et Lege”, „Studiach Judaica”,

„Templum Novum”. Od urodzenia mieszka w Myślenicach i bardzo jest z  tego zadowolony. Stały współpra-cownik „Obywatela”.

Remigiusz Okraska (ur. 1976) – z wykształcenia socjolog (Uniw. Ślą-ski), z zamiłowania społecznik, pu-blicysta i poszukiwacz sprzeczności. Autor niemal 500 tekstów zamiesz-czonych na łamach czasopism spo-łeczno-politycznych różnych opcji (od radykalnej lewicy i anarchizmu po radykalną prawicę), w których od 1997 r. promował porzucenie prze-starzałych ideologii, schematów my-ślowych i  podziałów politycznych oraz wskazywał alternatywne roz-wiązania. Od połowy lat 90. związa-ny z polskim ruchem ekologicznym, od jesieni 2001 do lata 2005 r. był redaktorem naczelnym miesięcznika

„Dzikie Życie”, poświęconego rady-kalnej obronie przyrody. Zredagował polskie edycje kilku książek z „kla-syki” myśli ekologiczno-społecznej (A. Leopold, C. Maser, D. Korten, D. Foreman) i inne prace o podobnej

tematyce. W kwestii poglądów spo-łeczno-politycznych sympatyk „starej” socjaldemokracji i  lewicy patriotycz-nej, środkowoeuropejskiego agrary-zmu, niemieckiego ordoliberalizmu, dystrybucjonizmu Chestertona i Bel-loca oraz doświadczeń pierwszej „So-lidarności”, choć z upływem czasu coraz mniej przywiązany do etykie-tek, sloganów i programów, bardziej natomiast do dobra wspólnego i kon-kretnej pracy na jego rzecz. Często za dokładnie te same działania czy opi-nie jest przez tępawych lewicowców nazywany faszystą, a przez tępawych prawicowców – lewakiem, i dobrze mu z tym. Piwosz. Redaktor naczel-ny portalu Lewicowo.pl, poświęco-nego dorobkowi i tradycjom polskiej lewicy demokratycznej, patriotycznej i  niekomunistycznej. Współzałoży-ciel i redaktor naczelny „Obywatela”.

Adam Piechowski (ur. 1950) – hi-storyk i  działacz spółdzielczości. W latach 1978-2002 pracownik na-ukowy Spółdzielczego Instytutu Ba-dawczego, w 1992 r. uzyskał stopień doktora historii na Wydziale Histo-rycznym Uniwersytetu Warszawskie-go na podstawie rozprawy o  spół-dzielczości mieszkaniowej w stolicy w  czasie okupacji. Od 1996 r. pra-cownik Krajowej Rady Spółdzielczej odpowiedzialny za kontakty między-narodowe. Współpracował jako wy-kładowca m.in. z Instytutem Krajów Rozwijających się, Instytutem Poli-tyki Społecznej UW oraz Warszaw-ską Wyższą Szkołą Ekonomiczną. Uczestnik projektów z zakresu eko-nomii społecznej, m. in. jeden z ko-ordynatorów projektu „Tu jest praca”. W  latach PRL współdziałał z  opo-zycją demokratyczną, m.in. z KOR i Niezależną O�cyną Wydawniczą NOWA. Jego pasją są góry, podróże i fotogra�a, czemu dał wyraz w wielu artykułach i książkach, m.in. „Grań Tatr” (1992; 2007 przetłumaczo-na na jęz. węgierski), „Lud Syriusza. W poszukiwaniu tajemnic Dogonów” (1996), „Bedeker tatrzański” (współ-autor, Warszawa 2000).

Krzysztof Pietrowicz (ur. 1977 r.) – socjolog, adiunkt w Zakładzie Intere-sów Grupowych Instytutu Socjologii UMK w Toruniu i zarazem zastępca dyrektora tegoż Instytutu. Interesu-je się różnymi sprawami. Od 13 lat mieszka w Toruniu, choć zasadniczo jest Wielkopolaninem.

Jerzy Jacek Pilchowski (ur. 1950) – od 1977 r. działacz KOR-owskiej opozycji: członek kolegium redak-cyjnego „Robotnika”, sygnatariusz Karty Praw Robotniczych, reprezen-tant wrocławskiego Klubu Samo-obrony Społecznej, współpracownik Niezależnej O�cyny Wydawniczej oraz Biura Interwencyjnego i  Ko-misji Helsińskiej. W okresie Pierw-szej „Solidarności” wiceprzewodni-czący wałbrzyskiego MKZ i członek prezydium Zarządu Regionu Dolny Śląsk. Po ogłoszeniu stanu wojenne-go internowany. W roku 2007 odzna-czony Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski. Obecnie mieszka w USA, gdzie pracuje jako informa-tyk. Pisze na tematy związane z  in-formatyką, żeglarstwem, końmi, tu-rystyką oraz amerykańską ekonomią i polityką; publikuje w pismach pol-skich i  polonijnych. E-mail: jacek. pilchowski @gmail.com

Michał Sobczyk (ur. 1981) – dzien-nikarz obywatelski, z wykształcenia specjalista w zakresie ochrony środo-wiska. Z „Obywatelem” współpracu-je od kilku lat, od 2006 r. wchodzi w skład redakcji pisma, obecnie jest zastępcą redaktora naczelnego. Od urodzenia mieszka na łódzkich Ba-łutach. Kontakt: [email protected]

Agnieszka Sowała-Kozłowska (ur. 1982) – absolwentka Uniwersy-tetu Łódzkiego, kierunku pedago-gika społeczna, plastyk. Pasjonatka �lmu, muzyki i  sztuki. Współtwór-ca raczkującego portalu informacyj-no-społecznościowego poświęcone-go �lmom dokumentalnym (www. �lmowka.pl).

178

Page 179: OBYWATEL nr 1(48)/2010

Piotr Stankiewicz (ur. 1979) – dok-tor nauk humanistycznych w zakre-sie socjologii, absolwent socjologii i  �lozo�i na  Uniwersytecie Miko-łaja Kopernika w  Toruniu. Dokto-ryzował się na podstawie rozprawy poświęconej kon�iktowi wokół ge-netycznie mody�kowanych organi-zmów w Polsce. Pracuje w Instytu-cie Socjologii UMK. Interesuje się problematyką kon�iktu interesów, lobbingu oraz kontrowersjami zwią-zanymi z rozwojem nowych techno-logii. Aktualnie zajmuje się głównie kwestią możliwości i zasięgu demo-kratycznej kontroli nad innowacja-mi technologicznymi na przykładzie planów rozwoju energetyki jądrowej w Polsce. Kontakt: [email protected]

Ludwik Staszyński (ur. 1923) – ab-solwent Szkoły Głównej Gospodar-stwa Wiejskiego, ekonomista i publi-cysta, doktor nauk rolniczych. Autor licznych publikacji na tematy związa-ne z wsią i rolnictwem na łamach pra-sy wiejskiej, rolniczej i ekonomicznej, a także szeregu książek z tego zakresu. Uczestnik ruchu oporu w Armii Kra-jowej, w okresie Powstania Warszaw-skiego walczył na przedpolach stolicy. Wydał zbiór wspomnień z przymu-sowych robót rolnych na terenie III Rzeszy oraz opracowanie na temat strat Polski w tym okresie i odszko-dowań wojennych od Niemiec.

Michał Stępień (ur. 1981) – ab-solwent Uniwersytetu Łódzkiego, kierunku ochrona środowiska. Od 1999 r. mniej lub bardziej udzielający się w organizacjach pozarządowych. Rowerzysta, amator żeglarstwa oraz turystyki pieszej.

Joanna Szalacha (ur. 1979) – so-cjolog, absolwentka stosunków mię-dzynarodowych, adiunkt w Wyższej Szkole Bankowej w Toruniu, badacz w zespole prof. Andrzeja Zybertowi-cza, autorka tekstów analizujących

zakulisowe i podmiotowe wymiary globalizacji, m.in. rozprawy doktor-skiej „Podmiotowe aspekty globaliza-cji. Poza-państwowi aktorzy i global-na władza strukturalna”; nadal stara się wypracować intelektualnie swoje

„gladwellowskie 10 tys. godzin”.

Ryszard Szarfenberg (ur. 1966) – specjalność akademicka: polityka społeczna. Doktor habilitowany na-uk humanistycznych w zakresie na-uk politycznych, zastępca Dyrekto-ra w Instytucie Polityki Społecznej Uniwersytetu Warszawskiego, czło-nek Rady Redakcyjnej „Problemów Polityki Społecznej”, członek Za-rządu Głównego Polskiego Towa-rzystwa Polityki Społecznej, ekspert Polskiego Komitetu European Anti-Poverty Network. Autor wielu arty-kułów i  książki „Krytyka i  a�rma-cja polityki społecznej” (Warszawa 2008). Publikował głównie w czaso-pismach naukowych: „Polityka Spo-łeczna” i „Problemy Polityki Społecz-nej”. Mieszkał w różnych miastach, osiadł w Warszawie. Inne informacje i publikacje: rszarf.ips.uw.edu.pl

Daniel Wicenty (ur. 1977) – dr so-cjologii, wykładowca akademicki (Uniwersytet Gdański) i pracownik IPN w Gdańsku. Współautor książ-ki „Zagubiona rzeczywistość. O spo-łecznym konstruowaniu niewiedzy” (Warszawa 2007, wspólnie z R. Soja-kiem). Pola uprawiane: współczesny dyskurs medialny (lustracja, prze-szłość, prywatyzacja), zakulisowe wy-miary życia społecznego, relacje mię-dzy środowiskami dziennikarskimi i  socjologicznymi a władzą w PRL. Zafascynowany skomplikowanymi losami Adama Podgóreckiego.

Bartosz Wieczorek (ur. 1972) – ab-solwent �lozo�i i politologii Uniwer-sytetu Kardynała Stefana Wyszyń-skiego. Doktorant w  Instytucie Fi-lozo�i Uniwersytetu Warszawskiego.

Wykładowca Szkoły Wyższej im. Bogdana Jańskiego w Warszawie. Pu-blikował w  „Przeglądzie Filozo�cz-nym”, „Studia Philosophiae Christia-nae”, „Znaku”, „Zeszytach Karme-litańskich”, „W drodze”, „Jednocie”,

„Frondzie”, „Przeglądzie Powszech-nym”, „Studia Bobolanum”. Stały współpracownik miesięcznika „Po-słaniec”. W latach 2000-2002 sekre-tarz redakcji miesięcznika społecz-no-kulturalnego „Emaus”. Prowadzi Klub Miłośników Filmu Rosyjskie-go „Spotkanie” w Warszawie (www. spotkanie.waw.pl). Autor słuchowiska radiowego „Akwarium”, zaprezento-wanego na Scenie Teatralnej Trójki. Stały współpracownik „Obywatela”.

Tomasz Wolicki (ur. 1981) – studio-wał ekonomię i socjologię. Zajmuje się sektorem �nansów publicznych i polityką rynku pracy. Chętnie od-daje się podróżom, podczas których pilnie przygląda się rozwiązaniom społecznym w odwiedzanych krajach. Miłośnik norweskich �ordów i tam-tejszej polityki gospodarczej.

Krzysztof Wołodźko (ur. 1977) – wychował się w  Szołdrach, pe-geerowskiej wsi w  Wielkopolsce, mieszka wraz z Żoną w Krakowie. Doktorant w  Zakładzie Filozo�i Polskiej w Instytucie Filozo�i Uni-wersytetu Jagiellońskiego, współ-pracownik platformy hostingowej www. salon24.pl, czasem tłumacz, czasem dziennikarz; lubi pisać i mówić o Nowej Hucie. Kontakt: [email protected]. Stały współpracownik „Obywatela”.

Metin Yeğenoğlu – socjolog turecki, absolwent prestiżowego Middle East Technical University w Ankarze.

179

Page 180: OBYWATEL nr 1(48)/2010

Książki, które każdy OBYWATEL powinien znać…globalizacjaalternatywna ekonomianiepoprawna politycznie publicystykaekologia i tradycja

www.obywatel.org.pl/sklep

Zapraszamy do sklepu wysyłkowego „Obywatela”. Książ-ki z naszej biblioteki analizują i przestawiają najważniejsze problemy współczesnego świata i Polski, w sposób daleki od utartych schematów.

O stale rosnącej, a wciąż niewidocznej władzy międzynaro-dowych �rm nie przeczytasz w masowych gazetach, które także należą do wielkiego kapitału. U nas znajdziesz wydaw-nictwa publikujące głos najbardziej przenikliwych krytyków globalizacji. Jeśli chcesz wiedzieć, dlaczego państwa tracą suwerenność, duszą się w  pętli długów, a  ich obywatele mają poczucie, że jest coraz gorzej, mimo, że media huczą, że jest coraz lepiej – sięgnij po „ABC Globalizacji”, „Korpora-cję”, „Tescopol”, „Świat po kapitalizmie”

Jeśli interesują Cię problemy współczesnej Polski, niezależna publicystyka, myśl wolna i niepoprawna politycznie – „Poza Układem”, „Gazeta Wyborcza – początki i okolice”, „Szanse Polski. Nasze możliwości rozwoju w  obecnym świecie”, są właśnie dla Ciebie.

Wszystkim, którzy zwracają uwagę na to, co jedzą i  wspo-minają, że kiedyś chleb smakował inaczej, polecamy książki o  ruchu Slow Food, „Powrót gospodarki żywnościowej do korzeni” oraz bestseller „Nasiona kłamstwa” – jedyną książkę w Polsce o żywności mody�kowanej genetycznie, obnażającą manipulacje i kłamstwa korporacji prowadzących na nas nie-bezpieczne eksperymenty, w dodatku za nasze pieniądze.

W naszej bibliotece znajdziesz jedyny w swoim rodzaju zbiór lektur obowiązkowych dla każdego Obywatela.

Do cen książek wliczony jest koszt przesyłki. Zamówione produkty przesyłamy po otrzymaniu na nasze konto wpłaty z zaznaczonymi na blankiecie symbolami (symbol znajduje się na samym początku opisu produktu, np. K1, KO10 itd.) zamawianych pozycji i  podanym dokładnym i  czytelnym adresem zamawiającego (mile widziany również telefon i  e-mail w celu łatwiejszej komunikacji w przyszłości).

Czas realizacji ok. 2 tygodnie od wpłaty. Nie wysyłamy za zaliczeniem pocztowym, gdyż byłoby to droższe (tak!) dla zamawiającego o 9 zł.

Książki mozna zamawiać przez Internet, listownie lub telefonicznie:

„Obywatel” ul. Więckowskiego 33/127, 90-734 Łódź tel./fax. /042/630-17-49 e-mail: [email protected]

Pieniądze prosimy wpłacać na konto:

Stowarzyszenie Obywatele-Obywatelom Bank Spółdzielczy Rzemiosła w Łodzi nr rachunku 78 8784 0003 2001 0000 1544 0001

Zapraszamy na stronę internetową sklepu:

Page 181: OBYWATEL nr 1(48)/2010

K1 David C. KortenŚwiat po kapitalizmie. Alternatywy dla globalizacjiBiblioteka Obywatela, 2002, 300 stron

cena 25 zł

Jedna z  najlepszych na świecie prac omawiających kwestię globalizacji i jej skutków społecznych. Autor jest ekspertem Międzynarodowego Fo-rum ds. Globalizacji, jednym z  najtęższych umysłów ruchu antyglobali-zacyjnego. Korten to doktor nauk ekonomicznych, wykładowca Uniwer-sytetu Harvarda, działacz ruchów obywatelskich. To mądra, inspirująca książka, przepełniona troską o godne życie ludzi i stan środowiska naszej planety.

K2 Debi Barker, Jerry ManderABC globalizacjiBiblioteka Obywatela, 2003, 104 strony

cena 15 zł

Elementarz opracowany przez Międzynarodowe Forum ds. Globaliza-cji. Książka przygotowana pod kierunkiem międzynarodowego zespołu eksperckiego krytycznie nastawionego do skutków procesów globaliza-cyjnych. W syntetycznej formie ujmuje największe zagrożenia związane z  globalizacją: niszczenie rynków lokalnych, dewastację środowiska na-turalnego, patologie społeczne itp. Obnaża jej prawdziwe oblicze i motor napędowy: Światową Organizację Handlu, jej reguły, presję i cele. Znako-mita krytyka następstw globalizacji i obalenie mitów o jej pozytywnych skutkach.

K3 praca zbiorowaCzy globalizacja pomaga biednym?Biblioteka Obywatela, 2003, 130 stron

cena 17 zł

Kolejna pozycja ekspertów z Międzynarodowego Forum ds. Globalizacji obnaża propagandowy slogan, że na globalizacji wszyscy zyskują. Po-kazuje, że wiele krajów, regionów, sektorów gospodarki i  grup społecz-nych jest spychanych w nędzę, wyzysk i upodlenie w imię zysku wielkich ponadnarodowych koncernów. Wśród autorów zamieszczonych w  tym zbiorze tekstów znajdziemy takie sławy ruchu antyglobalistycznego, jak Vandana Shiva, Martin Khor i  Walden Bello. Oprócz obnażenia glo-balistycznych mitów, książka zawiera także zbiór cytatów obrazujących ciemne strony neoliberalnej gospodarki oraz kalendarium oporu wobec urynkowienia całego świata.

K4 Dave ForemanWyznania wojownika ZiemiBiblioteka Obywatela, 2004, 282 strony

cena 28 zł

BESTSELLER

Znakomita książka legendarnego działacza radykalnego ruchu ekologicz-nego, założyciela organizacji Earth First!. Po 20 latach działalności Fore-man dokonuje rozrachunku. Wskazuje blaski i cienie ekologii radykalnej i instytucjonalnej, wzywa do oporu wobec cywilizacji przemysłowej, któ-ra bezmyślnie niszczy Ziemię i roztrwania dorobek 3,5 miliarda lat ewolu-cji. Jedna z najważniejszych na świecie książek z tej dziedziny.

K5 Joanna i Andrzej Gwiazda Poza układemObywatel, 2008, 238 stron

cena 29 zł

BESTSELLER

Dokonany przez redakcję „Obywatela” wybór 27 artykułów Joanny i An-drzeja Gwiazdów, współzałożycieli i  działaczy Pierwszej „Solidarności” i Wolnych Związków Zawodowych Wybrzeża. Ponieważ poglądy autorów na wiele spraw, jak Okrągły Stół, neoliberalne reformy ustrojowe czy lu-stracja, były niewygodne dla głównych uczestników dyskusji politycznej, wspomniane teksty ukazywały się głównie w  wydawnictwach nisko-nakładowych i  nie miały szans dotrzeć do szerszego grona odbiorców. Oryginalne, bezkompromisowe i  prorocze analizy sytuacji społecznej i politycznej w Polsce i na świecie, z zachętą do zawierzenia własnemu rozumowi, zamiast skorumpowanym „elitom” i  propagandzistom nazy-wanym we współczesnej nowomowie „niezależnymi ekspertami”. Wstyd nie mieć na półce! Zobacz stronę www ksiązki: www.gwiazda.oai.pl

K6 Gwiazdozbiór w „Solidarności”Obywatel, 2009, 512 stron plus 32 strony

wkładki zdjęciowej

cena 49 zł 44 zł PROMOCJA!

NOWOŚĆ BESTSELLER

Wywiad-rzeka z  Joanną i  Andrzejem Gwiazdami, współzałożycielami Wolnych Związków Zawodowych Wybrzeża oraz liderami Pierwszej „So-lidarności”.Te czołowe postaci opozycji demokratycznej na przestrzeni ostatnich dwóch dekad były praktycznie nieobecne w  mediach. Ostatnio się to zmienia, jednak ich poglądy przywoływane są bardzo wybiórczo. Nic dziwnego: Gwiazdowie byli równie konsekwentni w  postulatach roz-liczenia systemu komunistycznego, jak i  w  krytyce polskiego modelu kapitalizmu. Ostro oceniali historyczną rolę Lecha Wałęsy nie tylko z po-wodu jego dwuznacznych związków ze Służbą Bezpieczeństwa, ale także z  uwagi na niedemokratyczny sposób kierowania „Solidarnością” oraz zdradę interesów środowisk pracowniczych przez rządy tworzone pod jego patronatem.Publikacja jest zapisem rozmów z tymi legendami opozycji antykomuni-stycznej, wzbogaconym o wybór rozmaitych unikalnych materiałów do-tyczących ich życia i działalności. W barwnych, pełnych anegdot opowie-ściach Joanny i Andrzeja sporo jest opinii zwanych kontrowersyjnymi, i to dla bardzo wielu uczestników życia publicznego, nie tylko tych, z których krytyką są oni kojarzeni. Właśnie ten subiektywny ton stanowi największą wartość książki.Do książki dołączona jest płyta DVD z �lmem poświęconym niezależnym obchodom 25. rocznicy powstania Pierwszej „Solidarności”.

K7 Edward AbramowskiBraterstwo, solidarność, współdziałanieWspólna edycja „Obywatela”, Krajowej Rady

Spółdzielczej i Instytutu Stefczyka, 280 stron

cena 24 zł NOWOŚĆ

Pierwsze od 18 lat wydanie tekstów słynnego polskiego myśliciela! Ze-brane w  osobnym tomie wszystkie artykuły Edwarda Abramowskiego poświęcone szeroko rozumianemu kooperatyzmowi oraz oddolnym inicjatywom społecznym (m.in. „Idee społeczne kooperatyzmu”, „Koope-ratywa jako sprawa wyzwolenia ludu pracującego”, „Znaczenie spółdziel-czości dla demokracji”, „Stowarzyszenia i  ich rola”, „Związki Przyjaźni”). Do tego  – unikatowy artykuł Jana Wolskiego „Z  przemówień Edwarda Abramowskiego” oraz obszerne posłowie Remigiusza Okraski, redaktora naczelnego „Obywatela”.

Page 182: OBYWATEL nr 1(48)/2010

KO1 Jarosław UrbańskiGlobalizacja a kon�ikty lokalneFederacja Anarchistyczna sekcja Poznań, 2002,

100 stron, cena 13 zł

Ciekawa analiza, autorstwa socjologa i  działacza ruchów społecznych, poświęcona wpływom globalizacji na lokalne społeczności. Autor opisu-je, jak globalizacja wpływa na życie codzienne, przywołuje kilkadziesiąt przykładów kon�iktów między mieszkańcami a wielkim biznesem, głów-nie z terenu Wielkopolski.

KO2 José Bové, Francois DufourŚwiat nie jest towaremWydawnictwo Andromeda, 2002, 296 stron

cena 27 zł

Znakomita książka autorstwa dwóch francuskich rolników, z  których jeden, José Bové, stał się symbolem walki z  patologiami globalizacji. Książka zawiera ciekawy i przystępny opis głównych następstw globa-lizacji, ze szczególnym uwzględnieniem szeroko pojętej produkcji żyw-ności i sytuacji rolnictwa. Autorzy opisują także kształtowanie się ruchu sprzeciwu wobec globalizacji i jego sposoby działania.

KO6 Chris MaserNowa wizja lasuPnrWI, 2003, 284 strony,

cena 25 zł

Jedna z ważniejszych prac powstałych w łonie ruchu ekologicznego. Jej autor, przyrodnik i badacz lasów, ukazuje związki między gospodarowa-niem lasami a stanem środowiska i przyrody. Oprócz krytyki istniejącej gospodarki leśnej, Maser proponuje alternatywę – leśnictwo ekologicz-ne, które pozwoli zachować cenne obszary leśne i  ochronić różnorod-ność biologiczną. Książka napisana przystępnym językiem, zawiera wie-le przykładów z życia codziennego, odwołania do kanonu humanistyki, ok. 100 rysunków i fotogra�i ilustrujących opisane zjawiska i tezy. Choć koncentruje się na lesie, to bardzo dużo jest w niej odwołań szerszych, dotyczących związków między człowiekiem a przyrodą.

KO12 Dario FoPrzypadkowa śmierć anarchistyAnarchistyczna Inicjatywa Wydawnicza, 2002,

122 strony, cena 8 zł

Włoski laureat literackiego Nobla w  swoim dramacie ukazuje represje państwowego systemu przemocy wobec niepokornych aktywistów obywatelskich. Akcja książki oparta jest na autentycznych wydarzeniach, całość poprzedzona obszernym wstępem ukazującym historyczne tło opisywanych wydarzeń.

KO14 �eodore Kaczynski (Unabomber)Społeczeństwo przemysłowe i jego przyszłość. Manifest wojownikaWydawnictwo „Inny Świat”, 2003, 170 stron

cena 19 zł

Słynny manifest antytechnologiczny, napisany przez człowieka, którego FBI poszukiwało prawie 20 lat za zamachy bombowe. Radykalna krytyka

cywilizacji technologicznej, ukazanie jej słabości i  błędów, nakreślenie dróg wyjścia z sytuacji. Trudne pytania i jeszcze trudniejsze odpowiedzi.

-stawicieli establishmentu. Nie znajdziesz tu postawy „za, a  nawet prze-ciw”. Manifest wojownika naszych czasów. Jeden z najsłynniejszych tek-stów końca XX w.

KO20 Andrzej ZybałaGlobalna korekta. Szanse Polski w zglobalizowanym świecieWydawnictwo Dolnośląskie, 2004, 267 stron

cena 28 zł

Analiza sytuacji Polski w zglobalizowanym świecie. Autor pokazuje, że już kilka lat temu nastąpił odwrót od globalizacji w ekonomii, gdyż zgloba-lizowana gospodarka okazała się niestabilna. W  latach 90. mieliśmy do czynienia ze znaczną liczbą kryzysów �nansowych, m.in. w Meksyku, Azji Wschodniej, Argentynie, Rosji. Również wyniki gospodarcze w takich kra-jach, jak Polska nie są zachęcające. Książka omawia wpływ globalizacji na polską gospodarkę. Uzasadnia, że nasza gospodarka została zbyt szybko i  w  sposób nieprzemyślany umiędzynarodowiona. W  efekcie jesteśmy bezbronni wobec licznych zagrożeń, m.in. nie jesteśmy w stanie obronić się przed kapitałem spekulacyjnym czy wręcz kryminalnym przeszukują-cym światowe rynki w pogoni za łatwym łupem. Porcja solidnej krytyki globalizacji  – bez histerii i  sloganów, za to wiele konkretów. Autor jest współpracownikiem „Obywatela”.

KO26 Jadwiga Staniszkis w rozmowie z Andrzejem Zybałą Szanse Polski. Nasze możliwości rozwoju w obecnym świecieWydawnictwo Rectus, 2005, 176 stron

cena 25 zł, u nas najtaniej!

Książka jest krytycznym spojrzeniem na sytuację, w  jakiej znalazła się Polska po 15 latach reform. Jadwiga Staniszkis omawia zasadnicze błędy popełniane przez kolejne rządy, które w konsekwencji doprowadziły do 20-procentowego bezrobocia, znacznej skali ubóstwa, dewastacji sfery publicznej. Jedna z  najwybitniejszych polskich socjologów próbuje na-szkicować sposoby wyjścia z  tej sytuacji i  wskazać realistyczne metody przezwyciężenia kryzysu  – nie serwuje jednak łatwych i  przyjemnych recept. Wywiad-rzeka z Jadwigą Staniszkis zawiera wiele ciekawych spo-strzeżeń, jego zaletą jest także przystępny język i klarowność wywodu.

KO27 Waldemar BożeńskiPęknięty witraż. Człowiek w pułapce globalizmuAndromeda, 2000, 280 stron, twarda okładka,

cena 18 zł

Obszerny esej �lozo�czny poświęcony kondycji współczesnego czło-wieka i  społeczeństwa. Autor z  perspektywy humanistycznej krytyku-je wiele aspektów ideologicznych oraz konkretnych zjawisk „Nowego Wspaniałego Świata”. Sednem wywodu jest obrona zwykłych ludzi i  wartościowych elementów egzystencji przed totalitaryzmami, w  tym przed najnowszym – rynkową cywilizacją globalną. Książka ładnie wyda-na, w sam raz na mądry prezent.

Page 183: OBYWATEL nr 1(48)/2010

KO28 Helena Norberg-Hodge, Steven Gorelick Powrót gospodarki żywnościowej do KorzeniZielone Brygady, 2007, 134 strony

cena 15 zł

Znakomita książka krytykująca proces globalizacji na przykładzie prze-mysłu rolno-spożywczego oraz wskazująca alternatywy wobec patologii związanych z  „nowoczesnym rolnictwem”. Autorzy pokazują, jak wiele problemów społecznych i  ekologicznych wiąże się z  globalizacją rolnic-twa, przetwórstwa i handlu żywnością. Z książki dowiesz się, ile napraw-dę kosztuje „tania żywność”, dlaczego „ekologiczna żywność” często jest antyekologiczna, ile nieszczęść niesie ze sobą przemysłowe rolnictwo, jak wiele płacisz za niszczenie własnego zdrowia kupując importowane produkty rolne itp. Poznasz także alternatywy wobec takich problemów. Książka konkretna, dobrze udokumentowana, daleko wykracza poza pro-blem rolnictwa i produkcji żywności. Udowadnia to, że alternatywą dla globalizacji jest lokalność produkcji, samowystarczalność, samorządność, kontrola społeczeństwa nad własnymi zasobami i  systemem gospodar-czym. Patronat medialny: „Obywatel”.

KO29 Joel BakanKorporacja. Patologiczna pogoń za zyskiem i władząWydawnictwo Lepszy Świat, 2006, 254 strony

cena 29 zł, u nas najtaniej!

Korporacja to opowieść o  najpotężniejszej instytucji współczesne-go kapitalizmu; opowieść o  tym, jak z  niepozornej formacji o  wąskim i sprecyzowanym zakresie działania, doszło do powstania instytucji po-tężniejszej niż niejeden rząd i niejedno państwo. Autor twierdzi i udo-wadnia to, że wielkie, międzynarodowe korporacje są w istocie tworami psychopatycznymi, które za prawnie usankcjonowany cel stawiają so-bie wyłącznie interes własny – kosztem jednostek, całych społeczeństw i środowiska naturalnego. Korporacje to dziś w istocie groźne „potwory Frankensteina”, które wymknęły się spod kontroli ludzi, którzy stworzyli je przecież kiedyś dla własnych celów. Jednak książka, oprócz pesymi-stycznej diagnozy, zawiera także przesłanie optymistyczne  – nie jest jeszcze zbyt późno, by złe procesy powstrzymać i odwrócić.

KO30 Piotr KropotkinPomoc wzajemna jako czynnik rozwojuO�cyna Bractwa Trojka, 2006, 230 stron

cena 20 zł

Wznowienie klasycznej rozprawy jednego z  głównych teoretyków anarchizmu. Książka prezentuje oryginalną, ciekawą i  inspirującą wi-zję dziejów ludzkości przez pryzmat dobrowolnej współpracy i  jej roli w tworzeniu lepszego społeczeństwa. W momencie swego powstania była polemiką Kropotkina z modnymi wówczas (a dziś ponownie) skraj-nie uproszczonymi, liberalnymi koncepcjami konkurencji i walki o byt, zaczerpniętymi z  teorii Darwina. Autor prezentuje wiele przykładów z różnych epok historycznych, wskazujących, że samorządność, współ-praca i wzajemna pomoc są nie tylko wartościowe moralnie, ale także skuteczne. Jako bonus, do książki włączono dwie inne rozprawy Kropot-kina: „Państwo i jego rola historyczna” oraz „Etyka anarchistyczna”.

KO31 Stanisław RemuszkoGazeta Wyborcza – początki i okolice (wydanie nowe, poszerzone!)O�cyna „Rękodzieło”, 2006, 344 strony

cena 40 zł

BESTSELLER

Trzecie wydanie jedynej w Polsce książki krytycznie analizującej „Gazetę Wyborczą”, zwłaszcza jej pierwszy okres, gdy formowało się „imperium Michnika”. Autorem jest były dziennikarz „Wyborczej”, który prezentuje wiele nieznanych faktów i dokumentów. Książka objęta współczesną cen-zurą – prawie żadne media nie odważyły się o niej wspomnieć! Spokojny, rzeczowy wywód, prezentacja dokumentów – fakty mówią same za sie-bie. Nowe wydanie zawiera dodatkowych 100 stron.

KO33 Je�rey M. SmithNasiona kłamstwaO�cyna 3.49, 2007, 304 strony

cena 32 zł

BESTSELLER

Światowy bestseller, a zarazem pierwsza w języku polskim obszerna publi-kacja nt. niebezpieczeństw związanych z organizmami mody�kowanymi genetycznie. Autor w przystępny sposób prezentuje obawy naukowców wobec tej technologii oraz szczegółowo relacjonuje, na przykładzie USA i Wielkiej Brytanii, zagrożenia dla zdrowia publicznego związane z wpro-wadzaniem GMO, oraz nieuczciwe praktyki lobby biotechnologicznego. Dobrze udokumentowana i pełna faktów książka, którą mimo to czyta się jak najlepszy thriller.

KO 35 Wojciech GiełżyńskiInne światy, inne drogiO�cyna Wydawnicza Branta, 2006, 384 strony

cena 34 zł

Pasjonująca książka o różnorodności kulturowej świata, o wadach „jedy-nych słusznych rozwiązań” (kapitalistycznych i komunistycznych), o alter-natywnych wizjach, poglądach, sposobach życia, modelach społeczeń-stwa i  gospodarki. Dobitna krytyka tych, którzy chcą świat ujednolicić i narzucić wszystkim jeden sposób myślenia i jeden styl życia. Pochwała różnorodności, unikalności, rozwiązań lokalnych, a przy tym zachęta do wymiany doświadczeń, współpracy, czerpania z dorobku innych, do roz-sądnie pojętej tolerancji.

KO37 Carlo Petrini Slow Food. Prawo do smakuTwój Styl, 2007, 367 stron

cena 27 zł

BESTSELLER

Animator międzynarodowego ruchu Slow Food, „kulinarnych antygloba-listów” promujących tradycyjne, zdrowe jedzenie, przekonuje, że jedna z ważnych dróg do szczęśliwszego życia, a jednocześnie trochę lepszego świata wiedzie przez… kuchnię. Od tego, co i z kim jemy, zależy przecież nie tylko nasze zdrowie, ale także relacje z rodziną i przyjaciółmi, poczu-cie tożsamości i lokalne więzi społeczne oraz zachowanie różnorodności kulturowej i przyrodniczej krajów i  regionów. Na naszych talerzach sku-pia się wiele patologii współczesnej cywilizacji i gospodarki, dlatego też dzięki re�eksji nad tym, co jemy, można wyjątkowo dobrze zrozumieć, co jest w życiu naprawdę ważne. Przez żołądek do serca – i rozumu!

Page 184: OBYWATEL nr 1(48)/2010

KO39 Michael Albert Ekonomia uczestnicząca. Życie po kapitalizmieO�cyna Bractwa Trojka, 2007, 324 strony

cena 29 zł

Odważna próba rzucenia rękawicy neoliberałom, którzy twierdzą, że „nie ma alternatywy” dla systemu ekonomicznego opartego o maksymaliza-cję zysku i brutalną konkurencję. Michael Albert wykazuje, że ludzie nie muszą być zdani na kaprysy rynku i  łaskę wielkich korporacji. Mogą na-tomiast odzyskać kontrolę nad własnym życiem. Niezbędna do tego jest całkowita zmiana myślenia o życiu zbiorowym: poddanie gospodarki de-mokratycznej kontroli i zorganizowanie społeczeństwa zgodnie z zasadą samorządności i współpracy.

KO42 Peter C. Dienel Grupy planowania w społeczeństwie obywatelskimPPH exall, 2008, 118 stron

cena 19 zł

Choć nigdy w historii demokracja nie była tak rozpowszechniona, wszel-kie badania wskazują, że coraz mniej osób odczuwa, iż ma jakikolwiek wpływ na procesy zachodzące w  ich państwie. Nasza rola sprowadza się do wrzucania kartki do głosowania raz na jakiś czas. Jeśli obywatel chce zaproponować zmiany, natra�a na mur biurokratycznych proce-dur lub gęstą sieć niejasnych powiązań. Jak więc osiągnąć realny udział społeczeństwa w podejmowaniu kluczowych decyzji? To całkiem proste, przez… losowanie! Wyobraźmy sobie, że zawsze kiedy mamy do rozwią-zania jakiś ważny problem, decyzję w  jego sprawie powierzamy „oby-watelskiej ławie przysięgłych”: kilkunastu osobom wylosowanym z  puli wszystkich obywateli. Szaleństwo? A  czy szaleństwem nie jest oddawa-nie swoich losów w ręce polityków?

KO43 Immanuel Wallerstein UtopistykaO�cyna Bractwa Trojka, 2008, 100 stron

cena 16,5 zł

Wydanie „Utopistyki” jest być może, symptomem rozchwiania, utraty stabilności, hegemonii kulturowej, de�niowanej przez pojęcia: neolibe-ralizm, teoria modernizacji, „wolny rynek”. Późna twórczość Wallersteina, a  do niej należy prezentowana książka, to próba wskazania wagi my-ślenia teoretycznego. Wallerstein nie popada przy tym w  akademickie złudzenia i pychę. Nie jest postacią spod znaku „kanapowych rewolucjo-nistów” gdzie myślenie akademickie uzurpuje sobie rolę rewolucyjnego podmiotu. Jego propozycje mają charakter reform strukturalnych, pod-parte są drobiazgową analizą historyczną i  stanowią konkretną propo-zycję zmiany.

KO44 Ruch społeczeństwa alternatywnego 1983-1991O�cyna Bractwa Trójka, 2009, 170 stron

cena 22 zł NOWOŚĆ

Wybór publikacji i  dokumentów poświęconych Ruchowi Społeczeń-stwa Alternatywnego (RSA), grupie anarchistycznej powstałej w 1983 r. w  Gdańsku, będącej jednocześnie zaczątkiem współczesnego ruchu

anarchistycznego w  Polsce. Świat usłyszał o  RSA 1  maja 1985, kiedy zorganizowani przez anarchistów demonstranci zatrzymali o�cjalny po-chód pierwszomajowy, a później w walkach ulicznych rozbili oddziały ZOMO, raniąc ponad 70 milicjantów. Wydawnictwo zawiera wspomnie-nia i publikacje źródłowe dotyczące samego RSA, oraz grup powstałych w  późniejszym okresie na jego podstawie. Zebrane materiały tworzą obraz postaw i  poglądów opozycji antysystemowej podczas transfor-macji ustrojowej w Polsce.

KO45 Klaus Werner, Hans Weiss Czarna lista �rmWydawnictwo Hidari, 2009, 400 stron

cena 29 zł NOWOŚĆ

Książka przetłumaczona i wydana w wielu krajach, wywołała oburzenie, wściekłość i  protesty. Masz szansę dowiedzieć się z  niej, jak znane i  lu-biane marki światowe wspierają współczesne niewolnictwo i pracę dzie-ci, kon�ikty zbrojne, tortury, szantażowanie lokalnych rządów ubogich krajów, zakazane eksperymenty medyczne, dewastację środowiska na-turalnego… Dowiedz się, co �nansujesz, kupując produkty takich marek jak Bayer, Mercedes-Benz, McDonald’s, Benetton, Kraft, Shell, Adidas czy Nike.

KO46 Gaston Leval Wolna Hiszpania 1936-1939O�cyna Bractwa Trójka, 2009, 312 stron

cena 29 zł NOWOŚĆ

Przyjęte w historiogra�i określenie „wojna domowa w Hiszpanii” (1936- -1939) akcentuje militarny aspekt owego kon�iktu, tymczasem była to nade wszystko rewolucja społeczna, która rozmachem urzeczywistnia-nych zmian pod niektórymi względami przerosła rosyjski przewrót roku 1917. Książka Levala przybliża tę mniej znaną rewolucję, szczegółowo opi-sując życie codzienne oraz aspekty społeczne i ekonomiczne przeobra-żeń w uspołecznionych fabrykach i kolektywach rolnych.

KO47 Adam Uziembło Niepodległość socjalistyWydawnictwo KARTA, 2008, 324 strony

i 24-stronicowa wkładka ze zdjęciami, twarda okładka

cena 37 zł NOWOŚĆ

Niezwykle ciekawe, barwne i pouczające wspomnienia działacza socja-listycznego (PPS), który po wojnie nie zaakceptował władz komunistycz-nych i opuścił kraj, kontynuując działalność polityczną na emigracji. Wiele informacji o realiach zaborów, o ruchu socjalistyczno-niepodległo-ściowym, Polsce międzywojennej, okupacji, o Zakopanem i Tatrach itp., wszystko pisane przez wrażliwego i spostrzegawczego człowieka. Ele-ganckie, ilustrowane wydanie, książka idealna na mądry prezent.

Page 185: OBYWATEL nr 1(48)/2010

Nagrodzeni w bieżącym numerze:

Jerzy Górski z Zielonki – Świat po KapitalizmieMaria Dobrowolska-Ładygin z Częstochowy – Poza układemPiotr Orłowski z Piaseczna – Czy globalizacja pomaga Biednym

Świat wg Monsanto otrzymują: Tomasz Pietruszewski z ToruniaRyszard Kostecki z ZąbekRafał Pacanowski z WłoszczowejMarcin Małyska z WarszawyJarosław Luleczka z PoznaniaGrażyna Wostyńska z MarekAnna Radiukiewicz z WarszawyJacek Kozyrys z Orłowa Murowanego

Wszyscy prenumeratorzy otrzymują raporty „GMO – z czym to się je” oraz „Polityka Transportowa”

Czytelniku Zaprenumeruj „Obywatela”!

Warto, bo:Zamawiając prenumeratę, zapłacisz taniej. Wesprzesz przy tym �nansowo nasze społeczne inicjatywy (pośrednicy pobierają od nas do 50% aż ceny pisma!)

Masz szansę na ciekawe i cenne nagrody

Często dostaniesz drobny upominek dołączony do numeru

Prenumerata to wygoda – „Obywatel” w Twojej skrzynce pocztowej

Przy zamawianiu prenumeraty, wybrany archiwalny numer dostaniesz gratis (do wyboru nr 10, 26, 28, 33, 38, 45–47)

Prenumerata naprawdę się opłaca! Chcesz dołączyć do prenumeratorów i otrzy-mywać obywatelskie prezenty? Opłać roczną prenumeratę w banku lub na poczcie i czekaj, aż „Obywatel” sam do Ciebie przywędruje :-).

Możesz też skorzystać z naszego sklepu wysyłkowego, dostępnego na stronie www.obywatel.org pl/sklep

Wpłat w wysokości 42 zł należy dokonywać na rachunek:

Stowarzyszenie „Obywatele Obywatelom” Bank Spółdzielczy Rzemiosła ul. Moniuszki 6, 90-111 Łódź numer konta: 78 8784 0003 2001 0000 1544 0001

Prenumeratę można rozpocząć w dowolnym momencie, od wybranego numeru.

4 × +

Page 186: OBYWATEL nr 1(48)/2010

dla dobra wspólnegoCelem, do którego dążymy, jest państwo, społeczeństwo i kultura zorganizowane wokół idei dobra wspólnego. Przyświecają nam następujące wartości:

� Samorządność, czyli faktyczny udział obywateli w procesach decyzyjnych we wszelkich możliwych sferach życia publicznego.

� (Re)animacja społeczeństwa. Sprzeciwiając się zarówno omnipotentnemu państwu, jak i liberalnemu egoizmowi, dążymy do odtworzenia tkanki inicjatyw społecznych, kulturalnych, religijnych itp., dzięki którym zamiast biernych konsumentów zyskamy aktywnych obywateli.

� „Demokracja przemysłowa”. Dążymy do zwiększenia wpływu obywateli na gospodarkę, poprzez np. akcjonariat pracowniczy, ruch związkowy, rady pracowników. 1⁄3 życia spędzamy w pracy – to zbyt wiele, aby nie mieć na nią wpływu.

� Sprawiedliwe prawo i praktyka jego egzekwowania, aby służyło społeczeń-stwu, nie zaś interesom najsilniejszych grup.

� Media obywatelskie, czyli takie, które w wyborze tematów i sposobów ich prezentowania kierują się interesem społecznym zamiast oczekiwaniami swoich sponsorów.

� Wolna kultura. Chcemy takiej ochrony własności intelektualnej, która nie będzie ograniczała dostępu do kultury i dorobku ludzkości.

� Rozwój autentyczny, nie pozorny. Kultowi wskaźników ekonomicznych i wzrostu konsumpcji, przeciwstawiamy dążenie do podniesienia jakości życia, na którą składają się m.in. sprawna publiczna służba zdrowia, powszechna edukacja na dobrym poziomie, wartościowa żywność i czyste powietrze.

� Ochrona dzikiej przyrody, która obecnie jest niszczona i lekceważona w imię indywidualnych zysków i prymitywnie pojmowanego postępu. Jeśli mamy do wyboru nową autostradę i nowy park narodowy – wybieramy park.

� Solidarne społeczeństwo. Egoizmowi i uznaniowej �lantropii przeciwstawiamy społeczeństwo gotowe do wyrzeczeń w imię systemowej pomocy słabszym i wy-kluczonym oraz stwarzania im realnych możliwości poprawy własnego losu.

� Sprawiedliwe państwo, czyli takie, w którym zróżnicowanie majątkowe obywa-teli jest możliwie najmniejsze (m.in. dzięki prospołecznej polityce podatkowej) i wynika z różnicy talentów i pracowitości, skromne dochody nie stanowią bariery w dostępie do edukacji, pomocy prawnej czy opieki zdrowotnej.

� Gospodarka trójsektorowa. Mechanizmom rynkowym i własności prywatnej powinna towarzyszyć kontrola państwa nad strategicznymi sektorami gospo-darki, sprawna własność publiczna (ogólnokrajowa i komunalna) oraz prężny sektor spółdzielczy. Nie zawsze prywatne jest najlepsze z punktu widzenia kondycji społeczeństwa.

� Gospodarka dla człowieka – nie odwrotnie. Zamiast pochwał „globalnego wolnego handlu”, postulujemy dbałość o regionalne i lokalne systemy ekono-miczne oraz domagamy się, by państwo chroniło interesy swoich obywateli, nie zaś ponadnarodowych korporacji i „zagranicznych inwestorów”.

� Przeszłość i różnorodność dla przyszłości. Odrzucamy jałowy konserwa-tyzm i sentymenty za „starymi dobrymi czasami”, ale wierzymy w mądrość gromadzoną przez pokolenia. Każdy kraj ma swoją specy�kę – mówimy „tak” dla wymiany kulturowej, lecz „nie” dla ślepego naśladownictwa.

Page 187: OBYWATEL nr 1(48)/2010

Gwiazdozbiór w „Solidarności”

Joanna i Andrzej Gwiazdowie w rozmowie z Remigiuszem Okraską

Cena zł

Inicjując wielki związek zawodowy, wypowiedzieliśmy wojnę dwóm systemom równocześnie. Komunizmowi oraz dzikiemu kapitalizmo-wi, który właśnie wtedy zdobywał Zachód, wypowiadając śmiertel-ną wojnę związkom zawodowym. Tej wojny nie mogliśmy wygrać.

„Solidarność” została pokonana, ale broniliśmy jej, jak tylko mogli-śmy. Przeciwnicy działali w porozumieniu i zaangażowali takie siły i środki, że nie daliśmy rady. Teraz jeszcze wyraźniej widać, że po-wstanie i przetrwanie „Solidarności” przez półtora roku było niesły-chanym sukcesem.

Nie osiągnęliśmy celów, dla których poświęcaliśmy czas, sen, wysi-łek i pieniądze. Przez wiele lat harowaliśmy jak osły i przegrywali-śmy. Byliśmy lojalni wobec towarzyszy walki, którzy potem zdradzali nas dla małych korzyści. Ominęły nas atrakcje i wygody, których zażywali ludzie płynący z prądem, ale mieliśmy inne przygody. Cena, jaką zapłaciliśmy za zaangażowanie w słusznej sprawie, nie jest zbyt wysoka. Samotne wędrówki po górach pozwoliły nam przetrwać w nienajgorszej kondycji fizycznej i psychicznej, chociaż nie były to Himalaje.

(fragment książki)

Joanna Duda-Gwiazda – inżynier okrętowiec. Działaczka Wolnych Związków Zawodo-wych Wybrzeża () i pierwszej „Solidar-ności” (członek pre-zydium -, członek prezydium

gdańskiego Zarządu Regionu „Solidarność”). W stanie wojennym internowana. Redaktorka, dziennikarka i publicystka prasy opozycyjnej –

„Robotnika Wybrzeża” (organ ), „Skorpiona” (–), „Poza Układem” (–, wzno-wione w r. i wydawane do początków roku ). Autorka książki „Polska wyprawa na księ-życ” (). Stała współpracownica pisma „Obywa-tel”. maja r. odznaczona przez Prezydenta Krzyżem Wielkim Orderu Odrodzenia Polski.

Andrzej Gwiazda (ur. ) – inżynier elektronik, absolwent Politechniki Gdańskiej, pracownik nauko-wy tej uczelni. Brał udział w protestach w Marcu ’ i Grudniu ’ – w następstwie usunięty z pracy na uczelni. Później pracownik przemysłu okrętowego. Wraz z żoną współpracowali z Komitetem Obrony Robotników. Był współzałożycielem Wybrzeża. W Sierpniu ’ członek prezydium Międzyzakłado-wego Komitetu Strajkowego. Jeden z autorów po-stulatów gdańskich. Następnie wiceprzewodniczący „Solidarności” przez okres miesięcy do stanu wojennego. Popadł w konflikt z L. Wałęsą, zarzuca-jąc mu autokratyzm i nadmierną ugodowość wobec władz komunistycznych. Na Zjeździe „Solidarno-ści” jesienią r. kandydował bez powodzenia na stanowisko szefa związku. W stanie wojennym internowany, oskarżony w słynnej sprawie tzw. jedenastki. Kilka lat więziony w ciężkich warun-kach. W latach – jeden z członków Grupy Roboczej Komisji Krajowej „Solidarności”, która

sprzeciwiała się dialogowi z władzą komunistyczną. Krytyczny wobec „okrągłego stołu” i jego następstw. W r. startował w wyborach parlamentarnych z ugrupowaniem Poza Układem. W r. otrzymał tytuł honorowego obywatela Gdańska jako sygna-tariusz porozumień sierpniowych. W dniu maja r. odznaczony przez Prezydenta Orderem Orła Białego – najwyższym polskim odznaczeniem państwowym. Obecnie członek Kapituły Orderu oraz Członek Kolegium Instytutu Pamięci Narodo-wej. Członek Rady Honorowej pisma „Obywatel”.

Gw

iazdozbiór w „Solidarności”

1

1

Do książki dołączona jest bezpłatna płyta z filmem prezentującym niezależne, alternatywne obchody . rocznicy powstania „Solidarności”. Obchody te były w roku współorganizowa-ne m.in. przez Joannę i Andrzeja Gwiazdów oraz wydawcę niniejszej książki – pismo „Obywatel”.

9 788392 600817

Dwudziesta rocznica wyborów z czerwca 1989 r. to idealny moment, by przedstawić opinie, które w wolnej Polsce były marginalizowane. Temu ma służyć wydana właśnie książka „Gwiazdozbiór w Solidarności” – wywiad-rzeka z Joanną i Andrzejem Gwiazdami, założycielami Wolnych Związków Zawodowych Wybrzeża oraz liderami Pierwszej „Solidarności”.

Te czołowe postaci Pierwszej „Solidarności” na przestrzeni ostatnich dwóch dekad były praktycznie nieobecne w mediach. Ostatnio się to zmienia, jednak ich poglądy przywoływane są bardzo wybiórczo. Nic dziwnego: Gwiazdowie byli równie konsekwentni w postulatach rozliczenia systemu komunistycznego, jak i w krytyce polskiego modelu kapitalizmu. Ostro oceniali historyczną rolę Lecha Wałęsy nie tylko z powodu jego dwuznacznych związków ze Służbą Bezpieczeństwa, ale także z uwagi na niedemokratyczny sposób kierowania „Solidarnością” oraz zdradę interesów środowisk pracowniczych przez rządy tworzone pod jego patronatem.

4 czerwca 2009 r., dokładnie dwadzieścia lat od wyborów będących konsekwencją porozumień Okrągłego Stołu, ukazuje się zapis rozmów z legendami opozycji antykomunistycznej, wzbogacony o wybór rozmaitych unikalnych materiałów dotyczących ich życia i działalności. W ich barwnych, pełnych anegdot opowieściach sporo jest opinii zwanych kontrowersyjnymi, i to dla bardzo wielu uczestników życia publicznego, nie tylko tych, z których krytyką Gwiazdowie są kojarzeni. Właśnie ten subiektywny ton stanowi największą wartość książki.

Gwiazdozbiór w „Solidarności” Joanna i Andrzej Gwiazdowie w rozmowie z Remigiuszem Okraską

512 stron plus 32 strony wkładki zdjęciowejCena 49,00 zł (w księgarniach); 44,00 zł bezpośrednio u wydawcy (koszt przesyłki wliczony):

Stowarzyszenie „Obywatele Obywatelom”ul. Więckowskiego 33/126, 90-734 Łódźtel./fax. (042) 630 17 49 e-mail: [email protected]

Bank Spółdzielczy Rzemiosła ul. Moniuszki 6, 90-111 Łódźnumer konta: 78 8784 0003 2001 0000 1544 0001z dopiskiem „Gwiazdozbiór w »Solidarności«”

Wszelkich dodatkowych informacji na temat książki udziela Konrad Malec pod numerem telefonu +48 504 268 206 oraz adresem poczty elektronicznej [email protected]

Więcej o książce i autorach, oraz zamówienia w Internecie:

www.gwiazda.oai.pl

Do książki dołączona jest bezpłatna płyta DVD z �lmem prezentującym niezależne, alternatywne obchody 25. rocznicy powstania „Solidarności”. Obchody te były w roku 2005 współorganizowane m.in. przez Joannę i Andrzeja Gwiazdów oraz pismo „Obywatel”.

II STRONA OKŁADKI (WEWNĘTRZNA PRZÓD)

Zamiast naprawiać skutki - zapobiegamy!

Przekaż nam 1% podatku przy rozliczaniu PIT-a. Twoje pieniądze mogą wspierać nasze działania:

Tworzymy niezależne media: „Obywatel” i jego serwis internetowy (www.obywatel.org.pl), mądre książki

audycję radiową (www.czymaszswiadomosc.pl) pomagamy pracownikom (radypracownikow.info) chronimy konsumentów (www.naturalnegeny.pl) bronimy ludzi i środowisko przed spalinami (www.tirynatory.pl)

… i wiele innych działań, dzięki którym ubywa chorób oraz potrzebujących chleba i schronisk.

Nasze działania mają na celu zmiany systemowe, edukację i aktywizację społeczeństwa

TWOJE PODATKI DLA Dobra WSPóLNEGO – przekaż 1% DLA „Obywatela”

Zawartość:

1/ Zagrożenia ukryte w posiłkach dla dzieci (28’30”)

2/ Wykład Je�reya M. Smitha w fundacji Westin A. Price (1h24’10”)

3/ Ziarna prawdy (11’30”)4/ Ministerstwo ryżu (2’05”)

Wsparcie udzielone przez Islandię, Liechtenstein i Norwegię poprzez do�nansowanie ze środków Mechanizmu Finansowego Europejskiego Obszaru Gospodarczego oraz Norweskiego Mechanizmu Finansowego, a także ze środków budżetu Rzeczpospolitej Polskiej w ramach Funduszu dla Organizacji Pozarządowych

1% KROK PO KROKU:

W rubryce: Wniosek o przekazanie 1% podatku należnego na rzecz organizacji pożytku publicznego (OPP) proszę wpisać nazwę organizacji – Stowarzyszenie

„Obywatele-Obywatelom”

W rubryce Wnioskowana kwota proszę wpisać kwotę stanowiącą 1% podatku należnego urzędowi skarbowemu – trzeba zaokrąglić do pełnych dziesiątek, np. kwotę 38,14 zaokrąglamy do kwoty 38,10

W rubryce nr KRS proszę wpisać

0000248901

˚ywnoÊç modyfikowana genetycznie płyta z filmami wydana w ramach kampanii informacyjnej „naturalne geny”

Page 188: OBYWATEL nr 1(48)/2010

GRZBIET CIĘCIE->IV STRONA OKŁADKI (ZEWNĘTRZNA TYŁ)

BIBLIOTEKA OBYWATELA NR 3

Marie-Monique Robin

Świat według MonsantoŚwiatowy bestseller wydany przez „Obywatela!”Szokujący zapis śledztwa dziennikarskiego na temat działalności �rmy Monsanto – największego na świecie koncernu biotechnologicznego.

Autorka, opierając się na bogatej dokumentacji (relacje świadków, „odzyskane” dokumenty itp.), przedstawia haniebne praktyki korporacji posiadającej monopol na produkcję roślin mody�kowanych genetycznie. Monsanto nie cofa się prawie przed niczym, aby narzucić GMO rolnikom i konsumentom, mimo wielu znanych lub prawdopodobnych negatywnych następstw tego procederu. Przy okazji dowiadujemy się z książki wielu informacji o innych „dokonaniach” Monsanto i ich fatalnych skutkach: bydlęcym hormonie wzrostu, pestycydzie DDT, zabójczym defoliancie Agent Orange...

„Nie możemy stracić ani dolara” – te słowa zawarto w wewnętrznym dokumencie �rmy Monsanto. Książka Marie-Monique Robin bezwzględnie obnaża strategię koncernu, który zmierza do celu „po trupach”, stosuje agresywny lobbing, kłamliwą reklamę, fałszuje wyniki badań naukowych.

Dziś, gdy w Europie trwa ożywiona debata na temat zdrowotnych, społecznych i ekologicznych konsekwencji uprawiania i spożywania GMO, książka ta pojawia się we właściwym momencie.

Marie-Monique Robin

Świat według MonsantoKsiążka odkrywa przed nami obraz aroganckiego przedsiębiorstwa Monsanto, lekceważącego zdrowie konsumentów i destrukcję śro-dowiska. Ta północnoamerykańska firma chce narzucić organizmy modyfikowane genetycznie (GMO) światowemu rolnictwu i rynkowi spożywczemu. Prezentuje ona ambicje bardziej „totalne” niż jakakol-wiek inna firma w historii.

Marie-Monique Robin przytacza fakty nie budzące wątpliwości, przedstawia zgodne i liczne zeznania, ujawnia nieznane dokumenty. Dziś, gdy w Europie trwa ożywiona debata na temat zdrowotnych, społecznych i ekologicznych konsekwencji uprawiania GMO, książka ta pojawia się we właściwym momencie.

Do książki dołączona jest bezpłatna płyta z filmami edukacyj-nymi, dotyczącymi organizmów modyfikowanych genetycznie.

Marie-Monique Robin jest laureatką Prix Albert Londres z r. Dziennikarka i realizatorka filmów dokumentalnych. Od r. do dziś nakręciła ich , za które była razy nagradzana na całym świecie. Kręciła je w Ameryce Południowej, Afryce, Europie i Azji. Film o tym samym tytule co niniejsza książka, dał jej Prix Rachel Carson (Norwegia) oraz Trophée des sciences du danger (Cannes). Autorka sześciu książek o ważnej tematyce społecznej, poruszanej przez nią również w filmach.

i

fot.

Dom

iniq

ue R

obin

Marie-M

onique Robin Świat w

edług Monsanto

3

3

9 788392 600831

ISBN 978-83-926008-3-1

cena 39 zł

Patronat medialny:

Marie-Monique Robin – „Świat według Monsanto”480 stron, cena: 39,00 zł (w księgarniach) 34,00 zł bezpośrednio u wydawcy (koszt przesyłki wliczony):

Stowarzyszenie „Obywatele Obywatelom” ul. Więckowskiego 33/126, 90-734 Łódź tel./fax. (42) 6301749, e-mail: [email protected]

Bank Spółdzielczy Rzemiosła, ul. Moniuszki 6, 90-111 Łódź

numer konta: 78 8784 0003 2001 0000 1544 0001z dopiskiem „Świat według Monsanto”

Wszelkich dodatkowych informacji na temat książki udziela Konrad Malec pod numerem telefonu 504 268 206 oraz adresem poczty elektronicznej [email protected]

Więcej o książce oraz zamówienia w Internecie:

www.naturalnegeny.pl/monsanto

Do książki dołączona jest bezpłatna płyta DVD z �lmami edukacyjnymi dotyczącymi organizmów mody�kowanych genetycznie.

Patronat medialny:

dla dobra wspólnego

1(48)/2010

01

ISSN1641-1021

index361569

Europa4,5EUR

USA5USD

cena 12 zł(w tym 0% VAT)

9771641

102002

1/2010(48)

DVD z filmami o GMO

GRATIS!