leszek talko, "staś i nel. zaginiony klejnot indii"
DESCRIPTION
ÂTRANSCRIPT
Lesz ek K. Talko
Zaginiony klejnot Indii
Talko_Stas i Nel_okladka_druk.indd 1 2014-07-31 12:16:40
Zaginiony klejnotIndii
Lesz ek K. Talko
―Kraków 2014
7
Wiatr przyniósł ze sobą świdrujący śpiew, przenikliwe staccato coraz wyższych dźwięków, które po kilku chwi-lach niemal zamilkło, by potem znowu unieść się i prze-lecieć ponad niebotycznie wysokim murem otaczającym Royal School of San Th ome.
Ten śpiew, wciskający się uporczywie do głowy, przy-pominał nawoływania muezinów do modlitwy, które tak często wybudzały go ze snu w Sudanie dwa lata wcześniej.
Śpiew, który słyszał teraz, nie nakłaniał do modłów. Niestety, nie znał słów, ale wyobrażał sobie, że tęskna melodia to być może piosenka śpiewana przez miejsco-wego chłopaka pod oknem dziewczyny w nadziei, że ta wyjrzy, a ich spojrzenia choć przez moment skrzyżują się w powietrzu ciężkim od aromatu przypraw.
Upał, jeszcze pół godziny wcześniej prawie niezau-ważalny, teraz dawał o sobie znać. Lekki nadmorski wiatr już zanikł. Stach wiedział, że wróci późnym po-południem, dając ułudę ochłody miastu rozpalonemu jak piekło.
Pchnął skrzydło ciężkiej bramy pokrytej ornamentem liści i kwiatów. San Th ome, jak popularnie nazywano szkołę, zajmowała spory kwartał budynków w starym
8
centrum Madrasu. Jej teren otoczono wysokim murem dziesiątki lat temu, niedługo po ufundowaniu szkoły przez legendarnego Jamesa Gardnera. Jego posąg z mo-siądzu, błyszczący od nieustannego czyszczenia, stał na dziedzińcu. Zastępy służących bez przekonania usuwały zeń tumany napierającego zewsząd żółtawego pyłu.
Strażnik, o którego funkcji świadczyła wysoka czapka – jej projektant najwyraźniej zafascynował się umundurowaniem francuskich kirasjerów cesarza Na-poleona – spał smacznie na murku i nie przeszkadzały mu nawet makaki grasujące na trawniku. Jedna z mał-pek przystanęła na chwilę i spojrzała na chłopca, wyda-wałoby się, porozumiewawczo.
Stach lekko skinął głową, jakby małpka tylko czekała na jakiś gest. W mgnieniu oka doskoczyła do śpiącego i sprawnie go obszukała. Mężczyzna przekręcił się na bok i zachrapał. Makak wyjął z kieszeni śpiącego duży klucz i pisnął triumfująco. Dopiero to spowodowało, że Hindus otworzył jedno oko i sięgnął po leżącą na ziemi trzcinę. Małpka umknęła, skacząc zręcznie na mur, i z wysokości prawie trzech jardów wpatrywała się świ-drującym wzrokiem w strażnika, który wstał i bezsilnie wygrażał jej pięścią.
– Wybierasz się gdzieś? – Stach usłyszał za plecami znajomy niski głos. Mungo Gellhorn-Jones, ten głos roz-poznałby wszędzie. Głos, który powinien budzić sym-patię, zdradzający doskonałe pochodzenie, nienaganne maniery i historię rodzinną sięgającą ośmiu wieków wstecz do czasów krucjat, gdy pierwszy z Gellhornów ru-szył szukać szczęścia na Wschodzie, a mimo tego wszyst-kiego sprawił, że chłopiec wzdrygnął się z niechęcią i od-ruchowo skrzywił.
9
Powoli się odwrócił i mrużąc oczy, ogarnął wzro-kiem postać Gellhorn-Jonesa. Rudawe kręcone włosy, niebieskie oczy, szczupła sylwetka i trochę zbyt długie kończyny pomagające mu jednak zdobywać trofea we wszystkich zawodach sportowych, w których brał udział.
– Nigdzie – mruknął, mimowolnie zaciskając pięści. Mungo zauważył to i na jego ustach pojawił się kpiący uśmieszek.
– Łatwo cię wyprowadzić z równowagi – wycedził. – Po prostu pytam. Wy, Rosjanie, tacy jesteście?
– Po prostu odpowiadam. – Stach rozluźnił dłonie, postarał się lekko uśmiechnąć i nie reagować na za-czepkę. – I nie jestem Rosjaninem.
– A to ciekawe – zaśmiał się Gellhorn-Jones, ale jego oczy pozostały chłodne i uważnie wpatrywały się w Sta-cha. – Polska. Pokażesz na mapie, gdzie to jest? Jakoś nie mogłem znaleźć.
Stach zagryzł wargi. Obiecał ojcu, że nie da się spro-wokować i choć nie było to proste przez ostatni miesiąc pobytu w San Th ome – do tej pory się udawało.
Miesiąc upłynął od chwili, gdy ojciec zapisał go do tej szkoły, podobno najlepszej w całym garnizonowym mieście Madras rozłożonym nad brzegiem Oceanu In-dyjskiego. Inżynier Tarkowski trafi ł tam z kilkudziesię-cioma innymi budowniczymi brytyjskiego imperium z zadaniem przeprowadzenia linii kolejowej mającej połączyć Madras z miastami południowych Indii. Pra-wie natychmiast po przyjeździe skierowano go do biura w Trichinopoly oddalonym znacznie od Madrasu, gdzie Koleje Południowoindyjskie postanowiły otworzyć swoje przedstawicielstwo. Stach został sam w nowym mieście i w szkole San Th ome również opłacanej przez
10
kompanię kolejową. Zaczął poznawać Madras i już wie-dział, że nie przyjmuje on obcych, gubi swoich. Obłaska-wiał go przez miesiąc, próżno licząc, że to się uda.
Nadchodziło coś, o czym wiedział, że jest nieunik-nione. Rozluźnił się i spojrzał w oczy przeciwnikowi.
**
Szkoła San Th ome – zwana tak od Świętego Tomasza Apostoła, który według uznawanej za niemal encyklope-dyczną prawdę legendy przybył do Madrasu i tu dokonał żywota – była ponurym dwupiętrowym gmachem pa-miętającym początek wieku. Zadziwiające było, że w tak wielkim budynku istnieją aż tak małe salki. Uczniowie tłoczyli się w nich, niejednokrotnie przesiadując na para-petach z braku dostatecznej liczby ławek, i tak już wsta-wionych na siłę. Może właśnie ta mnogość sal, wijących się korytarzy, niekiedy nieoświetlonych żadną lampą spra-wiała, że szkoła czyniła wrażenie istoty broniącej się przed przybyszem i niechętnie zdradzającej mu swoje sekrety.
Stach pamiętał swój pierwszy dzień, dyrektora o po-spolitym nazwisku Bates dziwnie skojarzonym z preten-sjonalnym imieniem Horacy, który wprowadził go do salki, jednej z wielu mijanych podczas długiego, odby-tego w całkowitym milczeniu marszu po korytarzach.
– To pan Stanley Takoski – powiedział, stając z nim przed gromadą chłopców siedzących w milczeniu, jed-nakowo uczesanych, przewracających strony w książ-kach z idealną precyzją niemal w tym samym momencie.
Stach nie poprawił go, przyzwyczaił się do przekrę-cania imienia i nazwiska. Rozejrzał się po sali, a raczej sporym pokoju, w którym siedziało stłoczonych około
11
dwudziestu chłopców w jednakowych granatowych ma-rynarkach.
– Panna Parkes wprowadzi cię w obowiązki, a chłopcy, mam nadzieję, przyjmą cię do swojego grona. – Dyrek-tor chrząknął, wskazując podbródkiem leciwą matronę z sypiącym się nad wargą wąsikiem, wykładowczynię geografi i.
Nikt z obserwujących go nie odezwał się ani nie poru-szył, gdy zrobił kilka kroków, szukając dla siebie miejsca. Wolne było tylko jedno obok wysokiego rudzielca z krót-kimi kręconymi włosami i o bladej cerze, co wydawało się niezwykłe pod tutejszym palącym słońcem.
– Wolne? – zapytał. Na moment zapadła cisza, po kilku sekundach tam-
ten ściągnął książkę leżącą na miejscu obok i bez słowa demonstracyjnie spojrzał w okno.
Później Stach miał się dowiedzieć, że rudzielcem był Mungo Gellhorn-Jones, syn komendanta policji w Ma-drasie sir Trevora Gellhorn-Jonesa słynącego z okru-cieństwa i skrupulatności, która przyniosła mu Order Świętego Jerzego i przydomek „Katon”, bo podobnie jak nieubłagany rzymski imiennik, bezwzględnie zwal-czał zbrodnię i występek, nie uznając wyjątków. Rów-nie skwapliwie posyłał do więzień bogaczy naginających prawo do swoich zachcianek, co biedaków, którzy skra-dli kilka owoców.
Szkoła San Th ome była naturalnym wyborem dla tych wszystkich, którzy niezrażeni klimatem i choro-bami nie wyjechali uczyć się w Anglii. Stachowi wy-starczyło kilka dni, by posiąść wszelkie informacje nie-zbędne do przetrwania w tych grubych murach, których nie opuszczała żadna tajemnica.
12
A więc dowiedział się, by pod żadnym pozorem nie zwracać na siebie uwagi ponurego łacinnika Estebana de las Floresa, który zupełnie nie pasował do słonecznego nazwiska i przypominał raczej mumię widzianą kiedyś przez Stacha w jednym z kościołów, zasuszoną, lecz wy-dawało się, wciąż bardzo ludzką. Gdyby nie brak szczęki w jej twarzy, mogłoby się zdawać, że jest gotowa w każdej chwili wyjść z gabloty, gdzie ją wstawiono.
Druga informacja: przenigdy nie chodzić na strych, na którym straszy, okazała się oczywiście fałszywa, co sprawdził następnego dnia. Zakradł się tam i odkrył kilku chłopców, a wszechobecny zapach tytoniu zdra-dzał nieubłaganie prawdziwy charakter tej kryjówki.
Trzeciego dnia pobytu w szkole doszło do tego, co zdawało się nieuniknione od początku. Stach wracał z przerwy jednym z niezliczonych krętych korytarzy. Farba ze ścian złuszczała się wielkimi płatami jak w nie-mal wszystkich budynkach w mieście, nie wytrzymując brutalnego starcia z klimatem. Gdyby ktoś z zewnątrz wszedł przypadkiem w ten korytarz, mógłby przysiąc, że znajduje się w miejscu od lat opuszczonym. Rzadko rozrzucone małe kwadratowe okna, bardziej stosowne w celach więziennych, wpuszczały strugi mocnego świa-tła jak refl ektory rozświetlające korytarz co kilkanaście jardów. Reszta tonęła w ciemności, przez kontrast ze światłem tym czarniejszej. W absolutnej ciszy słyszał tylko odgłos swoich stóp stąpających po starych czer-wonawych płytkach, z których ułożona była podłoga.
Pojawił się znikąd. Ciemna sylwetka obramowana ja-snym światłem z okna. Stach postąpił jeszcze dwa kroki, sylwetka zdawała się nierealna, drgała w światłocieniu i sprawiała wrażenie bardziej ducha niż człowieka.
13
Przez głowę Stacha przebiegła niedorzeczna myśl, że oto przed nim stoi René Martin, jeden z pierwszych dy-rektorów szkoły, który zniknął w nigdy niewyjaśnionych okolicznościach niemal pół wieku wcześniej. Chłopiec przypomniał sobie strzępki informacji półgębkiem są-czonych na kilku spotkaniach i przyjęciach, na których zdążył być w Madrasie.
Lady Metcalf, tak wiekowa, że być może znała na-wet zaginionego dyrektora osobiście, opowiedziała mu w kilku zdaniach przerażającą historię René Mar-tina, syna z nieprawego łoża słynnego generała Clau-de’a Martina, Francuza w służbie imperium brytyj-skiego. Młody René nie przypominał ojca, doskonałego stratega, który zaczął karierę jako prosty żołnierz, a skończył w randze generała, i był jedynym wyjąt-kiem od reguły zabraniającej tak wysoko awansować człowieka z gminu.
René Martin, jak opowiadała lady Metcalf, był zu-pełnie inny niż ojciec. Cichy, niemal niewidoczny, prze-mykał przez życie, starając się, by nikt go nie zauważył. Stary generał Martin, umierając, całą fortunę zdobytą w wojnach, w których brał udział, zostawił kilku szko-łom. Największą z nich była San Th ome, nazwana tak od patrona miasta.
Stach już kilkanaście razy słyszał opowieść o świę-tym w różnych wersjach. Według jednej z nich niewierny Tomasz przeżył tu kilkanaście lat w grocie górującej nad dusznym miastem, otoczony czcią w całej okolicy i znany szeroko poza nią, aż do dnia, gdy spotkała go śmierć od zdradzieckiego noża. Doczesne szczątki apo-stoła podobno spoczywały w bazylice jego imienia nie-opodal szkoły.
14
W mieście szeptano, że generał Martin nie zosta-wił synowi ani grosza, powierzając mu ledwo funkcję dyrektora San Th ome, a cały ogromny majątek wydał na edukację i inne liczne szkoły, które rychło stały się najważniejszymi placówkami oświatowymi w całych Indiach.
René Martinowi nie przeszkadzała, zdaje się, rola wy-konawcy testamentu ojca. Tym bardziej zszokowała więc wszystkich wiadomość o tym, że syn generała zniknął ze swego gabinetu pewnego marcowego poranka 1831 roku.
**
Sylwetka nie drgnęła. Dopiero gdy Stach postąpił jeszcze krok, rozpoznał Munga z jego czupryną rudych włosów. Młody Gellhorn-Jones obserwował go beznamiętnie oczami błyszczącymi niczym niebieskie guziki.
Stach chrząknął i chciał go ominąć, ale Mungo był szybszy. Zagrodził mu drogę.
– A dokąd to idziesz? – zapytał. Stach wzruszył ramionami. Nie chciał stwarzać sobie
wrogów na samym początku nowej szkoły. Zdawał sobie sprawę, że jest na cenzurowanym. Jedyny cudzoziemiec w wielkiej szkole. I to przybysz z kraju, którego nawet nie ma na mapie, co stało się już przyczyną drwin kolegów.
– Przepraszam, śpieszę się – powiedział i spróbo-wał obejść Munga z drugiej strony, lekko go popychając. Tamten złapał go za rękaw koszuli.
– Wydaje ci się, że możesz sobie sam wybierać miej-sce? – zapytał.
Stach wzruszył ramionami. – Przykro mi, nie było innego wolnego miejsca.
15
– Być może dla ciebie nie ma tu wolnego miejsca. – Na ustach Munga pełgał złośliwy uśmieszek. Stach zasta-nawiał się, jak się skończy konfrontacja. Jego przeciwnik miał pod szkolną marynarką szerokie barki, jego dłonie mimo długich, delikatnych palców, które bez problemu radziły sobie z klawiaturą fortepianu, równie sprawne były w zapasach. Gellhorn z pewnością nie byłby łatwym przeciwnikiem.
– Śpieszę się, może po prostu się rozejdziemy – zapro-ponował Stach pojednawczo.
– Sprawdźmy, jak bardzo – wycedził Mungo. – Naprawdę? Teraz? – zapytał Stach. Zastanawiał się gorączkowo, co dalej. Za kilka minut
miały się rozpocząć zajęcia. Co by się stało, gdyby do-tarli na nie zakrwawieni i spóźnieni? Jego usunięto by ze szkoły, a Munga? Być może też, w końcu jego ojciec nigdy nie czynił różnic między znajomymi i nieznajo-mymi, po równo karząc tych i tych. Po zachmurzonej twarzy rudzielca poznał, że jemu również przyszło to do głowy. Mungo rozluźnił się i westchnął.
– Dziś po wschodzie księżyca na strychu. Stach skinął głową i wyminął go. Tym razem Mungo
go przepuścił. Kiedy Stach odwrócił się po kilku kro-kach, zobaczył, że korytarz jest pusty.
Nie miał pojęcia, w jaki sposób wieść o pojedynku z Mungiem obiegła szkołę. Sam nie wspominał o zda-rzeniu nikomu, nie sądził też, by Mungo chwalił się tym każdemu. W przyszłości miał się przekonać, że żadna wiadomość w tym dusznym mieście nie pozostawała długo tajemnicą. Gdy Tarkowski pod wieczór ruszył na strych krętymi schodami, tak wąskimi, że mieściła się na nich z trudnością jedna osoba, zobaczył tam już
16
kilkunastu chłopaków, część z nich z zapałem obsta-wiała wynik. Mimowolnie usłyszał sumy i wyłapał wia-domość, że stawiają cztery do jednego na Munga.
Stacha to nie dziwiło, zdążył już usłyszeć, że jego przeciwnik trenuje boks i jest w tym bardzo dobry. Zo-rientował się też, że niemal wszyscy dopingowali Munga. Stach nie wiedział, w jaki sposób, ale w szkole już krą-żyły historie o ich wspólnych z Nel przeżyciach w Afryce i długiej ucieczce przed ludźmi Mahdiego. I choć zda-wałoby się, że opowieści o owych przejściach powinny zaskarbić mu szacunek rówieśników, stało się wręcz przeciwnie. Grupki kolegów z klasy na jego widok mil-kły, słyszał tylko stłumione śmiechy, a raz czy dwa rzu-cone słowo „Buszmen” najwyraźniej odnosiło się do niego, co udowodniły mu kolejne zajęcia, tym razem z greki, w której miał potężne braki. Kiedy wracał na miejsce odesłany przez nauczyciela za nic mającego to, że w Afryce stracił rok nauki, aż nadto wyraźnie słyszał chichoty i sceniczny szept Munga:
– Buszmen. To nam Buszmen pokazał. A teraz Mungo stał w przeciwległym rogu pomiesz-
czenia. Stach nie widział go dokładnie. Kilkanaście la-tarenek powodowało tylko, że półmrok gdzieniegdzie przechodził w jasność. Wystarczyło to jednak, by mógł zobaczyć mięśnie prężące się pod skórą rywala. Ru-dzielca otaczało kilku przyjaciół przyciszonymi głosami wygłaszających ostatnie uwagi. Miejsce przy Stachu po-zostawało puste i najwyraźniej nikt nie chciał zaryzyko-wać pozycji w szkole, wiążąc z nim swój los.
Walka miała się rozegrać na wolnej przestrzeni po-środku strychu. Część pomieszczenia przykrywał stary, powycierany dywan o od dawna nieczytelnym wzorze,
17
nadjedzony przez czas i insekty. Pod ścianami piętrzyły się popsute lub niepotrzebne już półki i stosy rupieci o niewiadomym przeznaczeniu. A jednak strych nie wy-glądał na śmietnisko, w czym pewnie pomagał widok wy-godnych foteli, niegdyś uświetniających gabinet dyrektora, wielkiego biurka i powieszonych na ścianach portretów zapomnianych notabli. Stach miał wrażenie, że to salon szlachetnie urodzonych dotknięty nagłym kataklizmem, lecz wciąż noszący pozory minionej wielkości.
Zdjął marynarkę i koszulę. Walczyli półnadzy, tylko w bieliźnie i bosi. Stanął pod ścianą, po chwili podszedł do niego niski brunet o rozbieganym spojrzeniu. Tar-kowski znał go już z widzenia: chodził o klasę niżej, a z tego, co o nim słyszał, wynikało, że jego ojciec był posiadaczem kilku plantacji herbaty.
– Runda trwa pięć minut lub do czasu, gdy jeden z za-wodników nie będzie zdolny do dalszej walki – wyre-cytował wysłannik. – Dozwolone są ciosy rękami i du-szenie, niedozwolone gryzienie i kopnięcia, zwłaszcza te poniżej pasa. Zrozumiałeś?
Stach skinął głową i roztarł nadgarstki, wychodząc na środek. Czuł, że widownia szacuje go, mierząc wzro-kiem muskularną budowę ciała, wysoki wzrost, nawet jego jasne włosy – oceniając, czy są wystarczająco długie, by za nie szarpać. Niestety, jasne i równo przystrzyżone włosy Stacha nie dawały mu bonusu w walce. Najwyraź-niej jednak mięśnie zrobiły wrażenie na widowni, ale z drugiej strony rzucała się w oczy amatorska postawa świadcząca o tym, że Stach, choć wiele godzin poświę-cił na naukę strzelania, konnej jazdy i pływania, nigdy – w przeciwieństwie do Munga – przez szesnaście lat życia nie ćwiczył walki wręcz.
Dwa lata po porwaniu w Afryce, z którego Sta-siowi i Nel udało się wyjść cało, chłopak trafi a
z ojcem do Indii. W Madrasie z niecierpliwością ocze-kuje na Nel. Tymczasem dziewczynka znika bez śladu. Staś i jego nowi przyjaciele, Mungo Jones i nieprze-widywalna Malka, wyruszają na jej poszukiwanie. Nieoczekiwanie wplątują się w sieć międzynarodowej gry szpiegowskiej. Przed nimi niebezpieczna rozgryw-ka i tajemnica największego diamentu świata.
C zy przyjaciele wyrwą Nel z rąk bezwzględnego księcia? Co łączy Nel z niesamowitym światem
hinduskiej magii? Kto rozwiąże zagadkę chłopca, któ-ry zmienia się w panterę?
„W pustyni i w puszczyw tempie Indiany Jonesa.
Pierwsza książka,którą polecił mi mój syn”.
TATA OŚMIOLETNIEGO SZYMONA
Polecamy również
W pustynii w puszczy
PATRONAT
Cena 34,90 zł
Talko_Stas i Nel_okladka_druk.indd 1 2014-07-31 12:16:40