kazimierz konarski_tajemnica krÓlewskiego zegara
TRANSCRIPT
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
1
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
2
Indeks: 00128/2013/05
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
na podstawie egzemplarza ze zbiorów prywatnych
Tylko do użytku wewnętrznego i osobistego bez prawa przedruku i publikacji tak w części jak i w całości.
Maj 2013
Kazimierz Konarski – TAJEMNICA KRÓLEWSKIEGO ZEGARA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
3
Prawa autorskie
należą do autora, autorów tłumaczenia
i ilustracji, Instytutu Wydawniczego PAX, ich
spadkobierców oraz innych osób fizycznych
i prawnych mających lub roszczących sobie takie
prawa. Materiały wykorzystane w opracowaniu, stanowią źródło danych o
naszej kulturze i historii, stanowią własność publiczną, a ich
rozpowszechnianie służy dobru ogólnemu.
Wykorzystywanie tylko do użytku osobistego, tak jak czyta się książkę wypożyczoną
z biblioteki, od sąsiada, znajomego czy przyjaciela.
Wykorzystywanie w celach handlowych, komercyjnych, modyfikowanie, przedruk i tym
podobne bez zgody autora edycji zabronione.
Niniejsze opracowanie służy wyłącznie popularyzacji tej książki i przypomnienia
zapomnianych pozycji literatury z lat szkolnych.
Kazimierz Konarski – TAJEMNICA KRÓLEWSKIEGO ZEGARA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
4
Ilustrował: LUDWIG MACIĄG
Projekt okładki: Maciej Hibner
INSTYTUT WYDAWNICZY „PAX” Warszawa 1971
KAZIMIERZ KONARSKI
Kazimierz Konarski – TAJEMNICA KRÓLEWSKIEGO ZEGARA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
6
SPIS TREŚCI
WSTĘP
Część pierwsza — KRÓLEWSKI DAR Rozdział I W sali balowej str. 10 Rozdział II Błogosławieństwo str. 21 Rozdział III Zgubiony skrypt str. 30 Rozdział IV Sobowtór str. 41 Rozdział V Poselstwo str. 47 Rozdział VI Insurekcja str. 62 Rozdział VII Rezurekcja str. 72
Część druga — EMISARIUSZ Rozdział VIII W zimowy wieczór str. 84 Rozdział IX Zegarmistrz str. 96 Rozdział X W południe i o północy str. 111 Rozdział XI Salwa na Pohulance str. 119
Część trzecia — SKARB Rozdział XII Pogrzeb babuni str. 127 Rozdział XIII Kowal Wójcik str. 133 Rozdział XIV A jednak trwali… str. 144 Rozdział XV Mijanego str. 156 Rozdział XVI Żołnierz sanitariusz str. 161 Rozdział XVII Dola i niedola str. 168 Rozdział XVIII Tajemnica królewskiego zegara str. 173
Kazimierz Konarski – TAJEMNICA KRÓLEWSKIEGO ZEGARA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
8
Stary zegar w stołowym pokoju zamyślił się głęboko. Spało tam
już wszystko: i długi, ciemną serwetą nakryty stół, i krzesła, rozstawione
dokoła, i rozłożysty, szeroki kredens. Ciche, ledwie dosłyszalne miarowe
kroki zegara nie tylko nie przerywały ciszy, ale czyniły ją jeszcze głębszą.
Przez szpary w okiennicach sączyły się strugi bladego księżycowego
światła, kreśląc na meblach i podłodze fantastyczne linie i zygzaki. Była
głęboka pora nocna — godzina, kiedy na niebie rozmawiają już tylko
gwiazdy, a na ziemi tylko zegary.
Zegar błąkał się myślą po dalekich krainach przeszłości. Stary był,
dużo przeżył, dużo widział, jeszcze więcej słyszał, bo się wszyscy w jego kąt
schodzili zawsze na gawędę. Pokolenia rodziły się przy nim i wymierały, a
on, niestrudzony pielgrzym wieczności, kręcił pracowicie swe kółka,
nawijając na nie czas, niczym nitkę na szpulkę.
Nagle zadrżał stary, zacny zegar. Szpulka! Wszak szpulkę można
kręcić w obie strony, nawijać nitkę albo ją odwijać. Przyszło mu na myśl
pytanie, co stałoby się, gdyby tak spróbować pokręcić wskazówkami w
odwrotnym kierunku. Czy ten czas, co go sobie zegar namotał na kółka,
zacząłby się odwijać z powrotem, odsłaniając coraz to dalsze, bardziej
zagubione w pamięci, minione chwile, godziny, lata...
Myśl ta oszołomiła go do tego stopnia, że na chwilę oniemiał,
ogłuchł i zamilkł.
Kiedy oprzytomniał, ogarnęła go gorączkowa chęć spróbowania
natychmiast tej osobliwej podróży w przeszłość. Zatrzymał wahadło i w
głębokiej ciszy, jaka zaległa salę, rozległo się stłumione warczenie
obracającego się szybko wstecz mechanizmu.
Pierwszy skok był niewielki — zegar nie miał jeszcze wprawy —
wskazówki stanęły, cofnąwszy się o kilka godzin. Zegar myślał, że śni.
Kazimierz Konarski – TAJEMNICA KRÓLEWSKIEGO ZEGARA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
9
Lampa się pali. Cała rodzina siedzi przy kolacji. Po raz drugi widzi scenę,
którą już dziś widział, czy raczej wczoraj, słyszy rozmowę, która toczyła się
niedawno w tym samym pokoju, może powiedzieć, co będzie się tam działo
za chwilę. Oto już po kolacji. Starsza pani szyje, zaraz upuści na ziemię
nożyczki. Matka skarci małego Kazia, że ich nie podniósł. Kazio tłumaczy
się, że nie słyszał. Jakoż ledwie zegar zdążył to pomyśleć, rozlega się brzęk
nożyczek i głos matki.
— Czemuż się mama schyla? Kaziu, nie widzisz, że babci nożyczki
upadły? Trzeba uważać. Taki duży chłopiec, a taki gapa.
— Nie słyszałem, mamusieńko — tłumaczy się Kazio.
Zegar osłupiał.
Z tej pierwszej, kilkugodzinnej podróży w czasie wrócił
roztrzęsiony i odurzony i długo, długo w noc uspokoić się nie mógł.
Miarowy zazwyczaj jego chód był tej nocy szczególnie nierówny, słabł i
potężniał, wahadło rzucało w mroku swą wypolerowaną tarczą
niesamowite blaski, sprężyna pojękiwała z cicha, mechanizm zgrzytał,
poszeptując swój wiekuisty pacierz: Tak-tak, tak-tak...
Z niecierpliwością czekał drugiej nocy. W dzień podróżować
niepodobna, bo ludzie (ach, ci ludzie) gotowi by pomyśleć, że się zegar
popsuł, i jeszcze, Boże broń, zegarmistrza sprowadzić. Tego by tylko
brakowało. Trzeba czekać. Ale do nocy godzin jeszcze wiele, a każda
godzina taka długa. Sam zegar teraz na własnej skórze doświadczył, jak to
niemiło, gdy się czas dłuży! Słyszał, jak o tym ludzie nieraz mówili, i nie
mógł tego zrozumieć. Teraz rozumie.
Ledwie się za ostatnim z domowników drzwi zamknęły, zegar
wybrał się w podróż. Wprawniej mu to już szło niż zeszłej nocy, a po
niejakim czasie tak się wprawił, że w ciągu kilku minut o dziesiątki lat
wracał. Wirowało mu wtedy wszystko, chwiał się i trzeszczał, wysechł w
tych wycieczkach i sczerniał, ale podróżował zapamiętale noc w noc.
Pewnej nocy zawędrował aż do pracowni, w której się urodził.
Pójdźmy i my za nim.
Kazimierz Konarski – TAJEMNICA KRÓLEWSKIEGO ZEGARA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
10
Część pierwsza
KRÓLEWSKI DAR
Rozdział I
W SALI BALOWEJ
— Waluś, potrzymaj no ten zegar, muszę mu jeszcze nogę
poprawić, bo się jakoś chybocze. Piękny zegar. Może nie? Nie darmom się
nad nim przeszło dwa miesiące bawił.
— Pewnie, jegomość, że i na królewskim dworze ładniejszego nie
potrza.
— A kto ci, smyku, powiedział, że on nie pójdzie na królewski
dwór? Nie dla kogo innego robię, jeno na zamek. Sam pan marszałek
nadworny go oglądał, gdy był dopiero zaczęty. I dziś ma przyjść. Trzymaj,
Waluś, trzymaj, póki nie dokręcę tej śrubki. No tak, teraz możesz puścić.
Imci pan Gugenmus, nadworny zegarmistrz króla Stanisława
Augusta, przesunął zegar na środek stołu i dłuższy czas przypatrywał się
swemu dziełu, nie mogąc się nacieszyć jego pięknością.
Zegar był doprawdy bardzo piękny. Na czarnym, ciężkim,
marmurowym postumencie wznosił się palisandrowy cokół, a na nim
kształtny owal zegara, podparty z obu stron przez brązowe figury ludzkie,
stojące na marmurze, oparte plecami o cokół, a dźwigające zegar na
wzniesionych nieco ku górze barkach.
Mistrz Gugenmus przeszedł na drugą stronę stołu, otworzył tylne
drzwiczki zegara, zlustrował raz jesz cze jego wnętrze, po czym wyciągnął
kluczyk, przeżegnał się i drżącą nieco ręką zaczął z wolna, uroczyście
niemal, nakręcać sprężynę. Zegar szczęknął jakoś dziwnie raz i drugi, a
potem jął oddychać długim, pełnym, spokojnym rytmem. Zegarmistrz
Kazimierz Konarski – TAJEMNICA KRÓLEWSKIEGO ZEGARA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
11
wrócił na dawne miejsce i znowu wpatrywał się w swe dzieło rozkochanym
spojrzeniem.
Dobiegała jedenasta. Po chwili zegar syknął z cicha, jak ktoś
znienacka ukłuty szpilką, i jął bić.
— Ależ ten zegar cudownie bije! — odezwał się za plecami
zegarmistrza jakiś obcy głos.
Gugenmus obejrzał się żywo; za nim, stał marszałek dworu
królewskiego, imć Kicki we własnej osobie.
— Uniżony sługa waszej wielmożności. Nic nie słyszałem, dalipan,
jak wasza wielmożność wszedł. Czyżby drzwi były otwarte?
— Tak waszmość byłeś zajęty tym zegarem, że można by ci było
wszystkie inne do worka spakować i wynieść z domu. Ale się waści nie
dziwię, gdy patrzę na ów zegar. Klejnot to prawdziwy. A jak bije! Śpiewa,
nie bije. Istna muzyka. Dopiero też król jegomość będzie kontent. Ciągle się
o ten zegar dopytuje. Nie dalej jak dziś rano, kazał mi iść dowiadywać się,
kiedy waść skończy. A tu już widzę koniec. Gratuluję, serdecznie gratuluję
waszmości. Czy waść sam odeślesz ten zegar, czy też przysłać po niego?
— Nie, nie, wasza wielmożność, ja sam go odniosę. Do zamku
niedaleka droga, a jeszcze by go kto uszkodził.
— Kiedy zatem?
— Za parę dni, za tydzień. Chciałbym go trochę wyregulować. Toć
dziecko trzeba nauczyć chodzić i mówić. Zegar także. Wprawdzie już i
chodzi, i odzywa się, aleć to jego pierwsze kroki dopiero. Choć parę dni.
Kicki żywo gestami zaprzeczył.
— Ani gadania. Wiecie, mości Gugenmus, jak bardzo nasz
miłościwy pan jest niecierpliwy, gdy czeka na sprzęt jaki, na obraz, wazon
czy zegar. Gdyby się dowiedział, że zegar już chodzi, a nie mógł go zobaczyć,
to by mi życie zatruł. Kicki idź, Kicki sprowadź, Kicki każ sprowadzić. Waści
by pewno do zamku zaraz wezwali. Co ja zresztą będę tłumaczył; bo to waść
króla jegomości nie znasz?
Kazimierz Konarski – TAJEMNICA KRÓLEWSKIEGO ZEGARA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
12
— Znam, znam go nie od dziś, nie od wczora. Ano trudno, jak
każecie, panie, to już odniosę królowi jegomości zegar. Sam odniosę. Do
własnych królewskich rąk oddam.
— Chodźmy! — naglił Kicki.
— Wasza wielmożność, przecież w tej roboczej kurcie
majestatowi przed oczy się nie pokażę. Waluś, kontusz, a żywo! I wody na
miednicę!
Choć pokrzykiwał na chłopca, marudził jednak imć pan Gugenmus
przy stroju, gdyż coraz to jeszcze do zegara wracał. Oglądał go na nowo ze
wszystkich stron, ocierał kurz, który osiadł na lśniącej powierzchni
marmuru. Wreszcie, sam, już ubrany odświętnie, wziął się do pakowania
zegara, nie dając się nikomu wyręczyć.
Ruszyli do zamku. Chciał mistrzowi pomóc nieść zegar pan
marszałek nadworny, ale imć Gugenmus słyszeć o tym nie chciał. Z ulicy
Piwnej, gdzie mieszkał zegarmistrz, było do zamku kilkaset kroków, a że
przed panem marszałkiem otwierały się wszystkie podwoje zamkowe, więc
bocznym wejściem przeszli od razu na podwórze, a stąd prosto na pokoje
królewskie. Mistrz Gugenmus zdążył się jednak zasapać.
— Pozwólże waszmość sobie pomóc. Albo jakiego drabanta
zawołam. Mało to ich się tu kręci?
— Nie, wasza wielmożność... sam doniosę... już niedaleko... —
rzucał zegarmistrz strzępy zdań zdyszanym szeptem.
Znowu jakimiś bocznymi schodami przedostali się do antykamery.
Trafili na kamerdynera, który właśnie niósł królowi filiżankę bulionu.
— Powiedz najjaśniejszemu panu, żeśmy przyszli z imć panem
Gugenmusem.
Kamerdyner z tacą zniknął za kotarą. Bardzo prędko jednak
wrócił.
— Król jegomość prosi panów.
Weszli do gabinetu królewskiego. Stanisław August siedział pod
oknem w głębokim fotelu z książką w ręku.
Kazimierz Konarski – TAJEMNICA KRÓLEWSKIEGO ZEGARA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
13
Przybyli skłonili się nisko. Król odpowiedział im przyjaznym
uśmiechem i skinieniem głowy.
— Zegar gotów? — spytał.
— Gotów, najjaśniejszy panie. Chciałem go jeszcze zostawić w
domu i wyregulować, ale mi imć pan marszałek nie dał.
— Dobrze zrobił. Regulować możesz go asan i tutaj, na zamku.
Pokaż, pokaż! Bardzom ciekaw.
Gugenmus postawił paczkę na stole i jął rozwiązywać sznurki.
Król wstał z fotela i podszedł do stołu.
— Masz waść nożyk, przetnij. Prędzej!
W królu, w miarę jak zegar dobywał się z powijaków, dokonywała
się dziwna przemiana. Odmłodniał, ruchy stały się bardziej gibkie, na
twarzy wystąpiły rumieńce, oczy zapłonęły jakimś ciepłym, żywym blas-
kiem. Znać było, że to dzieło sztuki budzi go z odrętwienia, dobywa ze
starości, pozwala na chwilę zrzucić z siebie ciężkie troski dnia
powszedniego. Rozmiłowany w rzeczach pięknych, okiem znawcy wodził
po szlachetnych, harmonijnych kształtach zegara, a choć nie mówił nic, sam
wyraz jego twarzy mówił tak wiele, że mistrz Gugenmus, który zrazu z
obawą spoglądał na oblicze królewskie, rozpromienił się także.
— No wiesz, mości Gugenmus — odezwał się wreszcie król — nie
spodziewałem się czegoś podobnego. Przeszedłeś waść samego siebie.
Dziękuję, z serca dziękuję. Wielkąś mi waść satysfakcję sprawił.
— Wasza królewska... mość zbyt łaskaw... na mnie — wyjąkał
zegarmistrz poczerwieniały ze szczęścia.
— Mości marszałku! Zegar trzeba postawić w sali balowej. Należy
mu się to. Zawołaj kogo ze służby i przenieście zaraz,
— Ja sam, wasza królewska mość, ja sam — pośpieszył Gugenmus.
To rzekłszy, ujął zegar w dwie ręce i ruszyli wszyscy ku sali balowej.
— Tu, na ten stolik — dysponował król — tu mu będzie najlepiej.
Prześliczny jest i prześlicznie w tej sali wygląda. Gratuluję, mości
Kazimierz Konarski – TAJEMNICA KRÓLEWSKIEGO ZEGARA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
14
Gugenmus, gratuluję. A z rachunkiem, wiesz asan, jak zwykle, do pana
Aleksandrowicza, pod zegarową wieżę.
— Wiem, wiem, najjaśniejszy panie.
— Ryx! Ryx, chodź no, zobacz nowy zegar — woła król,
zobaczywszy z daleka ulubionego kamerdynera, który przechodził przez
salę balową. — Prawda, jak się udał? O, słuchaj, będzie bił.
Zegar zaczął bić godzinę dwunastą. Bił wolno, jakby namyślając
się przed każdym uderzeniem. Z palisandrowego pudła płynęły raz po raz
fale donośnych, acz harmonijnych dźwięków. Była w tym biciu powaga
wielka, majestat potężnego bóstwa czasu, któremu zegar swą pieśń w
hołdzie składał; była radość pierwszej godziny życia, była muzyka
najpiękniejszych nadziei. Zegar już bić przestał, a jeszcze dźwięki
wypełniały salę, drżały w powietrzu, coraz słabsze, coraz bledsze. Już tylko
coś, jak wspomnienie dźwięku, dzwoni w u-szach dalekim echem.
— Istna muzyka — rzekł król. — Im dłużej patrzę na ten zegar,
tym więcej mi się on podoba. Aż żal od niego odchodzić.
— Wasza królewska mość — zaczął Gugenmus — chciałem parę
słów...
— No mówże waść. Po cóż ten wstęp?
— Kiedy... kiedy chciałem na osobności.
— Na osobności? Sekreta jakoweś? No to pójdź asan ze mną do
gabinetu.
— Kiedy, najjaśniejszy panie, ja muszę... To jest, ja chciałbym tutaj,
przy zegarze — upierał się szeptem zegarmistrz.
— Zadziwiasz mnie, mości Gugenmus. Niech i tak będzie.
Słyszeliście? Zostawcie nas samych.
Kicki z Ryxem wycofali się dyskretnie z sali.
— Sekret mi jakowyś chcesz asan pokazać w zegarze?
— Tak jest, najjaśniejszy panie.
Kazimierz Konarski – TAJEMNICA KRÓLEWSKIEGO ZEGARA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
15
— Hm, to widzę zegar nie tylko piękny, ale i tajemniczy.
— Widzi wasza królewska mość, w zegarze jest skrytka. Tu u dołu
jest jedno miejsce, które trzeba nacisnąć, a tu w drzewie drugie. Każde z
osobna nie wystarczy, ale gdy się obydwa razem przyciśnie, to wtedy
odskakuje ta oto listewka...
Król zaciekawiony i rozbawiony tajemnicą zegara słuchał w
milczeniu dłuższych wyjaśnień Gugenmusa, po czym sam raz i drugi
spróbował pomysłowego i zręcznego mechanizmu.
— No wiesz waść — rzekł w końcu — wiedziałem, żeś majster,
jakich i za granicą wielu nie ma, ale ten zegar waści sławy przysporzy nie
lada. Myślę też, że nie tylko sławy, ale i zamówień, boć ten zegar wszyscy
oglądać będą. Trudno dla niego o lepsze miejsce na zamku. Z serca ci jestem
obowiązany. A przyjdziesz go odwiedzić?
— Ba, wasza królewska mość. Ale przede wszystkim uregulować
go trzeba. A i później rad bym go czasem zobaczyć, jeśli wasza królewska
mość pozwoli. Dzieci nie mam, to się do rzeczy przywiązuję, osobliwie, gdy
mi się co pięknego uda zrobić. To tak jakby dziecko moje. To czasem lepsze
niż człowiek.
— Toś dobrze powiedział — rzekł król i smutny uśmiech pojawił
się koło ust. — Lepsze niż człowiek. Pewnie, że lepsze. Rzecz piękna nie
zrani, nie skrzywdzi, nie dokuczy. A człowiek? Ech! Co tu gadać. Ja też
rodziny nie mam i w rzeczach pięknych się kocham, to cię rozumiem,
Gugenmus, lepiej niż kto inny. Bywaj, stary!
— Sługam waszej królewskiej mości. Wierny, stary, oddany sługa.
— Wiem, Gugenmus, wiem. Bywaj!
W bramę główną Zamku warszawskiego wjeżdżały raz po raz z
trzaskiem i hałasem coraz to nowe karoce. Sklepienia bramy dudniły jak
olbrzymi bęben, ale nim zdążyły zadudnić, już kareta w całym pędzie
wypadała na dziedziniec zamkowy, by z pełnego galopu osadzić konie na
kilka kroków przed podjazdem. Odjeżdżające puste karety ustawiały się
długim szeregiem w głębi podwórza.
Kazimierz Konarski – TAJEMNICA KRÓLEWSKIEGO ZEGARA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
16
Szambelan Sobolewski, w paradnym fraku, bez płaszcza, mimo
chłodnego wieczoru, robił honory domu. Każdą nadjeżdżającą karetę
nieznacznym ruchem ręki wskazywał jednemu z młodych adiutantów
dworu królewskiego, których barwną a
strojną garść miał sobie oddaną do
pomocy. Pomagał wtedy adiutancik
gościom wysiąść i zwierzchnie szaty zdjąć,
a potem odprowadzał ich na górę, podczas
gdy pan generał tkwił wciąż u podjazdu.
Tymczasem na górze, w antykamerze, przy wejściu na pokoje
królewskie, stary, siwy kamerdyner, przybrany w purpurową, kapiącą od
złota liberię, meldował zebranym przybywających.
Co chwila rozlegał się jego donośny, basowy głos.
— Jaśnie wielmożny pan podkomorzy rawski z małżonką!
— Jaśnie oświecony pan poseł króla jegomości angielskiego z
rodziną!
— Jego dostojność książę biskup krakowski...
Spieszyć się czasem musiał stary kamerdyner, by nadążyć
barwnej fali gości, napływającej ze schodów do antykamery, i uważać
bacznie, by jakowej myłki w tytułach nie zrobić. Nazwiska i tytuły obcych
gości szeptali mu do ucha lub podsuwali na karteluszkach adiutanci.
W pokojach królewskich, w długim rzędzie sal: prospektowej,
rycerskiej, balowej tłoczno się robiło od gości. Panie we wspaniałych
toaletach iskrzących się od złota i drogich kamieni, w piętrowych
uczesaniach, panowie nie mniej barwni od pań, upudrowani, w perukach,
wojskowi w mundurach najrozmaitszego kroju i koloru, wszystko
poczynało się z wolna ożywiać, przelewać z sali do sali i huczeć wesołym,
rozbawionym zgiełkiem. Służba roznosiła na tacach słodycze i trunki.
Gwar ucichł nagle, gdy z sąsiednich sal doszedł odgłos stukania
laski marszałkowskiej, oznaczający wejście króla. Poprzedzany przez
nadwornego marszałka, otoczony świtą najwyższych dostojników
Rzeczypospolitej, szedł, rozstępującą się szeroko przed nim ulicą, król
Kazimierz Konarski – TAJEMNICA KRÓLEWSKIEGO ZEGARA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
17
Stanisław August. Wytworny tłum chylił z obu stron głowy niby łan zboża, a
on szedł w pełni majestatu, lekkim skinieniem głowy odpowiadając na
korny ukłon. Doszedłszy do końca amfilady, zawrócił i szedł już wolniej, tu i
ówdzie przystając, witając znajome twarze, podając rękę do pocałowania.
Szeroka poprzednio ulica zwęziła się znacznie.
W pewnym momencie wzrok króla spoczął na tęgim, niemłodym
już szlachcicu o zawiesistej minie, w bogatym staropolskim stroju. Ogorzała
cera zdradzała jakąś bardzo głęboko zakopaną wieś.
— Czy mnie oczy nie mylą, czy imć Jasinowski, podkomorzy
łukowski?
— Tak jest, najjaśniejszy panie. Jam jest.
— A jakaż to siła wyciągnęła waści ze wsi do Warszawy i jeszcze
na bal do Zamku?
— Do Warszawy interesy, a na bal córka, najjaśniejszy panie.
— To i córka jest? Pokażże mi ją waść, panie podkomorzy.
Szlachcic zrobił pół obrotu, wysuwając przed siebie panienkę
dorodną, smukłą, wysoką. Biała jej sukienka skromniejsza była od innych,
twarzyczka nie wyróżniała się urodą, ale tyle było wyrazu w niebieskich
jasnych oczach, tyle wdzięku w całej postaci, że mimo woli biegły ku niej
spojrzenia z różnych stron. Teraz zwłaszcza od chwili, kiedy na nią król
zwrócił uwagę, spojrzeń tych skrzyżowało się od razu tyle, że dziewczyna,
choć znać, że śmiała i rezolutna, spłonęła rumieńcem, jak wiśnia.
Przypadła do ręki, którą jej król podał do pocałowania. Król
miłościwie drugą ręką po głowie ją pogłaskał i spytał:
— Jak ci na imię, dziecko?
— Krystyna, najjaśniejszy panie.
— Pierwszy raz jesteś na zamku?
— Pierwszy, wasza królewska mość.
— Ze znajomych masz tu kogo?
Kazimierz Konarski – TAJEMNICA KRÓLEWSKIEGO ZEGARA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
18
— Poza ojcem dotychczas nikogo.
— A, to czekajże. Zaraz się tu postaramy, abyś się nie nudziła.
Nałęcki!
Z grupy wojskowych oderwał się młody oficer i stanął przed
królem.
— Słuchaj no, starościcu — rzekł król. — Oddaję cię dziś na służbę
tej oto panience. Masz czuwać pilnie nad tym, aby się nie nudziła. Zresztą to
kompatriotka waści, bo z Podlasia, a waść wszak z tamtych stron rodem. A
waści, podkomorzy, proszę do mojej świty. Mam z waścią do pogadania. Co
wyście najlepszego z tym sejmikiem narobili...
Król ruszył dalej w obchód salonu, a starościc raźnie sunął na
objęcie nowej, zleconej mu przez króla służby.
— Waćpanna z Podlasia? A wolno zapytać, z jakich stron?
— Z Łukowskiego.
— Znam te strony, bo tam dzieckiem mieszkałem.
— Czy nie w Turowie?
— A tak, a skąd waćpanna o tym wiesz?
— Bom słyszała, jak król jegomość waścine nazwisko mówił.
— A waćpanna Turów znasz?
— Ba, czy go znam? Przecież tam mieszkam od dwunastu lat.
Starościc aż się zachwiał z wrażenia.
— To waćpanna?...
— Krystyna Jasinowska do usług — odrzekła panna, mrużąc
figlarnie oczy.
— Córka Józefa?
— Podkomorzego łukowskiego — dodała Krysia, uzupełniając
swą odpowiedź dziwnie wdzięcznym skinieniem głowy.
Kazimierz Konarski – TAJEMNICA KRÓLEWSKIEGO ZEGARA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
19
— Dalibóg, waćpanno, aż mnie zamroczyło. Wiesz, waćpanna, co?
Wyjdźmy stąd, z tego tłoku i chodźmy gdzie swobodniejszego miejsca
poszukać.
Przeszli przez sale, ale wszędzie jednako było tłoczno. Dopiero
sala balowa była nieco luźniejsza. Stanęli pod ścianą w miejscu, gdzie nisza
między kolumnami dawała trochę zaciszniejsze schronienie. Starościc
podjął przerwaną rozmowę.
— Żeśmy się też nigdy nie spotkali. Waćpanna chyba pierwszy raz
w Warszawie?
— Pierwszy, nie pierwszy, ale ojciec rzadko z domu wyjeżdża.
Słyszałeś waść, jako mu to król powiedział.
— Ale żeście to wy z ojcem na Podlasie nie zajrzeli! Nie byliście
chyba od czasu, jak mój ojciec od waszmościnego rodzica Turów kupił?
— A tak, ojciec był strasznie rozżalony o te wybory. Nie chciał
potem Podlasia więcej oglądać. Ile to już lat temu! Dwanaście.
— Tak, miałam wtedy sześć.
— A ja dziesięć. A cóż Turów, zmienił się bardzo?
— Nie wiem, jakim go waćpan odjechałeś. Od czasu, jak ja go
pamiętam, nic się nie zmieniło. Lipę piorun zwalił dwa lata temu.
— Tę na środku dziedzińca?
— Nie, tę, co przy domu stała. Mało wtedy dom nie poszedł, bo już
się kuchnia zajęła.
— A ów dąb na końcu ogrodu? Dziuple w nim były dwie.
— Dąb stoi, ale o dziuplach, to nie wiedziałam, że tam są jakie.
— Są, waćpanno, są dwie: jedna nad drugą. Tam wszystkie moje
skarby chowałem. A stary Filip żyje?
— Żyje, ale mu coś nogi pokręciło, że ledwie chodzi. Na łaskawym
chlebie jest.
Kazimierz Konarski – TAJEMNICA KRÓLEWSKIEGO ZEGARA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
20
Zagadali się. Omotali sobie wzajemnie serca błękitną przędzą
niezapomnianych, bo dziecinnych, wspomnień, zbudzili niezwykły świat,
który szedł ku nim blady zrazu i przygasły, ale im bardziej się przybliżał,
tym bardziej życia nabierał i złotych, tęczowych, słońcem przetykanych
barw.
W pewnym momencie przerwał im gawędę dźwięk zegara. Bił
długo, powłóczyście, spokojnie, nie zważając na gwar, jaki koło niego
panował. Młoda para stała tuż obok, ale spostrzegła go dopiero, gdy się
odezwał.
— Posłuchaj, waćpan, jak ten zegar cudownie bije.
— Aha, i jaki jest w ogóle prześliczny. Ciekawym, jaką on teraz
godzinę bije.
— Jak to jaką? Dziesiątą.
— Nie, nie o to mi chodzi. Nie wiesz, waćpanna, że każdy zegar ma
w swym pudle trojakie godziny, jasne, szare i czarne? Każde osobno
ułożone. Jakie chce, takie sobie dobiera, na kółka nawija i mierzy ludziom,
jednemu czarną, drugiemu jasną. Długo wybiera, ma dużo czasu do
namysłu. Jedni mówią, że ma więcej czarnych w zapasie, inni, że jasnych.
Innym znowu zawsze wszystko szare na świecie.
— Nie znałam tej bajki. No dobrze, a jak więcej niż jedna persona
przy zegarze stoi, to jaką wtedy godzinę zegar nawija? W kłopocie jest
pewno. Ot, choćby teraz. Chciałby waszmości jasną nawinąć, a mnie szarą. I
cóż wtedy zrobi waćpanowy zegar?
— Nie wiem, waćpanno. Albo stanie, albo nam obojgu jakąś
wspólną godzinę obmyśli. Idzie, patrz, waćpanna, idzie, nie stanął!
Starościc bez specjalnej intencji powiedział słowa „nam obojgu",
ale dopiero gdy powiedział, zmiarkował, że to wyszło jakoś dziwnie. Panna
Krystyna nic nie odpowiedziała, jeno oczy powlokły się jej błękitną mgiełką.
Starościc patrzył i nie wierzył. Miał zupełnie wrażenie, że patrzy nie w
niebieskie oczy panny Krystyny, jeno na jakiś lazurowy obłok, który rośnie,
płynie ku niemu, ogarnia go i pogrąża. Kto wie, czy nasz bohater nie byłby w
nim w końcu utonął ze szczętem, ale nagle z galerii sali balowej zwaliła się
Kazimierz Konarski – TAJEMNICA KRÓLEWSKIEGO ZEGARA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
21
na nich, jak grom, rzęsista ulewa dźwięków. To orkiestra rozpoczynała
poloneza. Nałęcki podał Krysi ramię i oboje ruszyli ku olbrzymiemu wężowi
par; zwijały się już i rozwijały pod sprężystą batutą króla, który dziś raczył
sam prowadzić tańce.
Po polonezie przyszła kolej na menueta, po menuecie na
kontredans. Dzięki kolegom starościca panna Krystyna nie spoczywała ani
chwili, a kiedy przy kolacji zasiedli całą kompanią przy małym stoliku,
bawili się tak, iż pokładało się od śmiechu wszystko, zaczynając od gości, a
kończąc na stoliku i krzesłach. Potem porwano się znów do tańca.
A kiedy nad ranem pan
podkomorzy odwoził córkę do domu,
skoro tylko kareta ruszyła sprzed zamku,
Krysia rzuciła się ojcu na szyję z
radosnym piskiem.
— Tatusiu! Tatusiu! Jakiż ten bal
był cudowny!
I piętrząc wspomnienia bezładnie, jedno na drugim, poczęła
opowiadać swe wrażenia. Jedno tylko przemilczała, mianowicie to, że
któregokolwiek wspomnienia dotknęła, z każdego patrzyły na nią czarne,
palące oczy starościca.
I dziwna rzecz. Bo równocześnie starościc, wdrapując się do siebie
na górkę, do służbowej kwatery, jaką na zamku zajmował, na zakręcie
schodów omal że z nich nie spadł, tak mu oczy przesłoniła jakaś błękitna
mgła. Rzecz tym dziwniejsza, że starościc pił mało, jako że na dworze króla
Stanisława Augusta trunków, jak wiadomo, nigdy dużo nie bywało.
Rozdział II
BŁOGOSŁAWIEŃSTWO
Nie minęły dwa tygodnie po imieninowym balu królewskim na
zamku, kiedy zaczęły krążyć głuche, upiorne wieści. Straszliwe słowo
„wojna" zawisło na wszystkich ustach, zaciążyło na wszystkich sercach.
Kazimierz Konarski – TAJEMNICA KRÓLEWSKIEGO ZEGARA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
22
Było ono tym cięższe, że od lat dwudziestu Rzeczpospolita nie widziała w
swych granicach zbrojnego przelewu krwi, a prawdziwej wojny nie
oglądała już od lat niemal stu. Było tym cięższe, że przychodziło w chwili, w
której Polska, zbudziwszy się z wiekowej niemocy, stawiała pierwsze kroki
o własnych siłach. Wysiłek, z jakim Rzeczpospolita stawiała te kroki, był
najlepszym dowodem stanu wycieńczenia, w jakim się znajdowała.
I w takiej to właśnie chwili wali się na Polskę wieść straszliwa.
Bułhakow, carski ambasador w Warszawie, doręczył 18 maja 1792 roku
podkanclerzemu Chreptowiczowi zawiadomienie o wkroczeniu w granice
Rzeczypospolitej korpusów rosyjskich.
Do wojny nie byliśmy zupełnie przygotowani. Mimo wysiłków
księcia Józefa i Kościuszki żołnierz polski cofał się krok za krokiem. Nic
dziwnego: nie czuł za sobą oparcia. Nie mógł mu go dać naród,
przecierający dopiero oczy po wiekowym odrętwieniu, ani król słaby,
zniewieściały, nie mogący się zdobyć nawet na gest przybycia do obozu
tych, którzy walczyli o kraj, tych, którzy bronili jego upadającej korony.
A po tamtej stronie, pod osłoną carskich bagnetów szła hydra
„Targowicy". Po raz pierwszy w dziejach znaleźli się Polacy po obu stronach
wojny. Wojska obce rozdzierały kraj, Targowica rozdzierała aż do dna
duszę polską.
Taka wojna długo trwać nie mogła. Uderzył w nią pierwszy grom:
akces króla do Targowicy. Potem przyszły dalsze. Poczęło się walić w gruzy
wszystko. Aż przyszło najstraszniejsze — Grodno.
Złym mocom, które sprzysięgły się na zgubę Polski, mało było
tego, że rozrywając żywe nasze ciało, sięgnęły aż po trzewia, aż po serce
kraju. Zaślepione nienawiścią do swej ofiary zażądały one, by polski sejm
sam dobrowolnie uchwalił na siebie i na kraj wyrok zagłady.
Szatana trzeba było chyba, by taką myśl piekielną podsunąć.
I pomyśleć, że znalazł się taki sejm, który nie zaprotestował, kiedy
marszałek sejmu czytał punkty ustawy rozbiorowej, że znalazł się taki
marszałek, któremu przez polskie gardło przeszła lektura podobnego aktu,
że znalazł się wreszcie polski poseł — zwał się, niechaj mu hańba będzie
Kazimierz Konarski – TAJEMNICA KRÓLEWSKIEGO ZEGARA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
23
wiekuista, Józef Ankwicz — który, gdy izba milczeniem przyjęła to czytanie,
odważył się na zrobienie uwagi, że milczenie to znak zgody i potwierdzenia.
I nie było pioruna, który by padł z jasnego nieba i zabił Ankwicza,
marszałka i cały ten straszliwy sejm.
Pioruna nie było, ale bliska już była chwila, w której miała się
przebrać cierpliwość narodu polskiego. Przebrała się miara hańby. Państwo
polskie kładło się do grobu, ale jednocześnie z głębin, od korzeni narodu
szły nowe siły, by w swe krzepkie, zmartwychwstające ręce pochwycić
gasnące imię Polski i chylący się sztandar narodowy.
A nasz zegar...
Zegar stał po staremu na zamku i z dostojnego swego miejsca w
sali balowej odmierzał królowi, miastu i krajowi nieskończony różaniec
godzin. Godziny te były coraz czarniejsze. Nad Polską zapadła noc. Zegar,
być może, zdawał sobie z tego sprawę.
A przy tym było mu źle w sali balowej. Sala była piękna, ale pusta i
głucha. Wiało od niej chłodem, nie tylko w przenośni, zwłaszcza w długie,
zimowe noce. Jego własne kroki dudniły wśród ciszy niesamowicie głośno i
obco. Echa swego bicia sam się zrazu bał, tak długo tułało się ono po
bezmiarach sali, końca sobie znaleźć nie mogąc.
Z lokajami dworskimi był w otwartej wojnie. Żaden z nich po
ludzku się z nim nie obszedł, traktowali go jak zwykły grat. Co go się
naszturchali przy nakręcaniu. Kiedyś, taki drab tak go pchnął, że go o mały
włos nie przewrócił razem ze stolikiem. Zegar zżymał się tylko i zgrzytał,
ale nic nawet powiedzieć im nie mógł. Zresztą gadaj tu z takim.
Parę razy widział przechodzącego przez salę króla. Stanisław
August wyglądał po prostu strasznie, a za każdym razem, choć zdawało się
to już niemożliwe — gorzej. Twarz szara, znękana, schłostana
upokorzeniami, których nie szczędził królowi już teraz nikt, ni wielki, ni
mały.
Kiedyś król, przechodząc bliżej koło zegara, rzucił nań okiem. I
znów, jak owego pierwszego dnia, zabłysły w zapadniętych, zgaszonych
Kazimierz Konarski – TAJEMNICA KRÓLEWSKIEGO ZEGARA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
24
oczach cieplejsze błyski. Zegar skupił się i całą siłą przykuł do siebie to
szare, zmęczone, jakby kurzem przysypane spojrzenie. Król zatrzymał się
dłuższą chwilę, uśmiechnął się i skinąwszy na przechodzącego lokaja,
polecił mu zabrać zegar do gabinetu.
Odtąd zaczęły się dla zegara
szczęśliwe dni. W przeciwstawieniu
do wspaniałej, ale nudą, chłodem i
pustką wiejącej sali balowej, było tu
zacisznie, dobrze i miło. Meble były
proste, ale ileż wykwintu i wdzięku
było w tej prostocie. Zegar stał na
kominku, tuż obok królewskiego
fotela, tak że król głową dotykał
niemal postumentu i muskał go
czasem peruką lub wymykającym się
spod niej białym kosmykiem włosów.
Czasem zasypiał siwy król, zmorzony
jednostajną kołysanką zegara, czasem
wieczorem przychodził stary Naruch, czyli biskup Naruszewicz, na gawędę,
która ciągnęła się wtedy godzinami.
Kiedyś zameldowano królowi Nałęckiego.
— Proś, proś — szarpnął się król niecierpliwie.
Po chwili zabrzęczały ostrogi i z marsowym chrzęstem i brzękiem
wszedł do gabinetu królewskiego oficer. Dawnego pazika i adiutanta
królewskiego trudno było w nim poznać. Twarz spalona na słońcu i
wiatrach nosiła rzeźbę trudów i niewywczasów obozowych, postać
zmężniała i okrzepła, ruchy stały się mniej miękkie. Znać było, że choć może
i nie zapomniał tańczyć gawota i menueta, to jednak goniąc za kozakami po
stepach Ukrainy nauczył się i innych tańców.
Oficer stał wciąż w progu, salutując.
— Chodźże tu, siądź — wołał zniecierpliwiony król.
Starościc podbiegł do fotela i przypadł do ręki królewskiej.
Kazimierz Konarski – TAJEMNICA KRÓLEWSKIEGO ZEGARA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
25
Król, który swego dawnego pazika jak syna kochał, ścisnął go
serdecznie za głowę.
— Kazik! Bywaj, chłopcze. Siadaj. Tyle czasu się nie widzieliśmy.
Mów, coś porabiał. Wiemy, żeś na wojnie bywał i dobrze ponoć stawał.
Mokronowski nam o tym powiadał, a i inni także. Gdzieżeś to teraz?
— W Lublinie garnizonem stoję, najjaśniejszy panie, z kompanią
fizylierską regimentu Działyńskich, którą komenderuję.
— Co? Taki młody i jużeś kompanię dostał? Kiedy? Za co? Nic nie
wiedzieliśmy.
— Za Zieleńce. Za atak na jegrów jekatierynosławskich, których
generał Miłaszewicz na nas prowadził. Wszystkich oficerów nam wtedy
wybili, ja jeden tylko w kompanii zostałem, to mi ją dali potem.
— Żeś to jakiej rany nie oberwał?
— Oberwałem, najjaśniejszy panie, ale później. Pod Dubienką mi
granat pękł pod samymi nogami. Cud mnie wtedy jakowyś od śmierci
uchronił, ale schorowałem się rzetelnie. Blisko pół roku w lazarecie
leżałem, a potem jeszcze w domu.
— Nie znać po tobie tej rany, chłopcze. Po młodym wszystko
zawsze spłynie. A serca ci tam kto nie postrzelił?
Starościc na całą odpowiedź westchnął z cicha.
— Ejże, kochasiu, wzdychasz jakoś. Przyznaj się. To nie taka
zbrodnia. Któż to jest?
— Wasza królewska mość sam rękę do tego przyłożyłeś. Na balu
w zeszłym roku raczyłeś mnie, najjaśniejszy panie, odkomenderować do
niej na służbę i już na tej służbie zostałem i innej nie chcę znać.
Podkomorzanka łukowska.
— Jasinowska?
— Tak. Krystyna. Z Turowa w Łukowskiem.
— No i cóż, deklarowałeś się? Powiadaj.
Kazimierz Konarski – TAJEMNICA KRÓLEWSKIEGO ZEGARA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
26
— Tak jest, wasza królewska mość.
— No i...?
— Przyjętym.
— Kiedy ślub?
— W styczniu, najjaśniejszy panie.
— Uu, czemuż tak zwlekacie?
— Bo Krysia miała babkę, którą oni tam wszyscy w rodzinie
okrutnie miłowali i za świętą mieli. Zmarło się staruszce w zimie i chcą rok
żałoby po niej odprawić.
— Ale ten Turów, to mi się jakoś majaczy, że on wasz był.
— Tak, najjaśniejszy panie. Ojciec mój go Jasinowskim sprzedał i
wyprowadził się w Sandomierskie. Ja się w tym Turowie urodziłem i
dzieciństwom tam spędził.
— A panna ma rodzeństwo?
— Nie, jedynaczka.
— No, to się dobrze składa, wrócisz do rodzinnego gniazda.
— Ano. Jak Bóg da.
Wesele odbyło się w Warszawie w zapowiedzianym terminie w
styczniu 1794 roku, cicho i skromnie, w obecności tylko najbliższej rodziny.
Miało się odbyć w Turowie, ale przez Turów przeszła burza w postaci
najazdu targowickich dygnitarzy, którym pan Jasinowski, jako zwolennik
Konstytucji 3 Maja, był solą w oku. Naszli go tedy w jego gnieździe, mając
dla pewności przy boku oddział carskich dragonów, a gdy stary szlachcic
przystąpienia do Targowicy odmówił, poturbowali go i uwięzili. Choć
puszczono go po paru dniach, nie bardzo miał do czego wracać. W Turowie
po dragońskiej wizycie zostały puste niemal ściany, matkę ciężko chorą z
alteracji odwiozła Krysia do sąsiadów.
Kazimierz Konarski – TAJEMNICA KRÓLEWSKIEGO ZEGARA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
27
Przy tym czasy szły jakieś dziwne, niesamowite, niby spokojne, bo
cisza trwała i w stolicy, i w kraju, ale duszno było i parno. Pioruny wisiały w
powietrzu.
Od czasu do czasu zrywały się głuche wieści i w mgnieniu oka
obiegały cały kraj, powtarzane szeptem z ucha do ucha.
... — Wiecie, Kościuszko był w Krakowie. W przebraniu przekradł
się przez Austriaków z Podgórza...
... — Mówią, że Cichockiego pułk rozpuścili. Moja pani, tam mój
siostrzan służył...
... — Słyszeliście? Działyński aresztowany. Boże! Boże! Co to
będzie...
— ... — Czy to prawda, że Kościuszko do Włoch wyjechał?...
Warszawa była jak na wulkanie. W takich czasach trudno było o
spokojną głowę do zabawy i wesela. Jedni targowiczanie szaleli po staremu,
a i to nie wszyscy, bo co uczciwszy miarkować zaczynał, że go obałamucono,
a widząc, że kraj wali się w przepaść, którą on sam kopać pomagał, popadał
w rozpacz. Niejedna głowa osiwiała w te straszliwe miesiące.
Nie, nie były to czasy na sprawianie hucznych weselisk. U
karmelitów na Krakowskim Przedmieściu przy bocznym ołtarzu
pobłogosławił ksiądz młodą parę. Na ślub zbiegło się pół regimentu, tak że
od kraśnych rabatów, których pełny był cały kościół, aż łuna biła ku
ołtarzowi.
Wprost ze ślubu pojechali państwo młodzi na zamek do króla,
który wyraźnie to porucznikowi nakazał. Śliczny to był obrazek, gdy przez
sale zamkowe szła promieniejąca szczęściem i urodą młoda para.
Przechodząc przez salę balową, Krysia zerknęła w kąt, w którym
odbyła się ich pierwsza rozmowa.
— Patrz, Kazik, nie ma naszego zegara. Pamiętasz go?
— Zobaczysz go w gabinecie króla. Stoi na kominku.
Kazimierz Konarski – TAJEMNICA KRÓLEWSKIEGO ZEGARA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
28
Zatrzymali się chwilę przed drzwiami, bo kamerdyner poszedł ich
zameldować. Krysia chwyciła męża za rękę.
— Boisz się, Kryś?
— Nie, ale mi tak jakoś dziwnie. To on nas przecież jak w korcu
maku wyszukał i dobrał.
— A on. Niech mu Bóg da zdrowie.
Drzwi rozwarły się nagle. Znaleźli się przed królem. Przyklękli
przed nim, a on, położywszy im ręce na głowach, mówił drżącym nieco,
cichym, bardzo serdecznym głosem:
— Dzieci kochane! Mógłbyś być, Kaziku, moim synem i byłeś nim,
boś mi więcej przywiązania okazał, niż niejeden dworak, co schlebiał,
pókim go miał czym płacić. Ciebie, Krysiu, nie znam, ale wiem, z jakiego
gniazda pochodzisz. Słońce w herbie nosisz, bądźże nim dla całego waszego
domu. Błogosławię wam i szczęście wróżę. Wstańcie, dzieci. Zatrzymywać
was tu u siebie nie będę, tylko jeszcze chcę, żebyście przyjęli od starego
króla na podarunek ślubny ten oto zegar, co tu stoi na kominku. Chodź no,
mości starościcu, przeczytaj oną maksymę, co ją wam kazałem wyryć na
postumencie. O tutaj! — dodał król, wskazując palcem na wąską listewkę
brązową, opasującą dołem marmurową podstawę zegara.
Pan Kazimierz czytał z wolna.
A na owo wymyślne instrumentum nie spogląday, a i białogłowie
Twey spozierać nie dozwalay, bo wam właśnie życzym, abyście szczęścia
godzin nie rachowali, ale ie brali bez miary.1
— Jakaż to śliczna wróżba! — zakrzyknęła Krysia, przypadając
ponownie do rąk królewskich.
— Nie trzeba, nie trzeba — bronił się król. — Gdy się wróżba
spełni, to mi podziękujecie, jeśli dożyję. A teraz jeszcze jedno. Tu masz,
Kaziku, skrypt zapieczętowany, gdyby cię kiedy bieda przycisnęła,
rozpieczętuj go, ale pamiętaj: to tylko na czarną godzinę, wcześniej nie
pozwalam. Zegar wam wtedy pomoże. Zapamiętaj dobrze. No, a teraz do
1 Autentyczny napis, pióra Jerzego Wewiórskiego, umieszczony na pewnym zegarze, stanowiącym prezent
ślubny.
Kazimierz Konarski – TAJEMNICA KRÓLEWSKIEGO ZEGARA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
29
domu na wesele. Bywajcie! A wiedzcie, że w życiu trzy rzeczy są naj-
ważniejsze — pierwsze: kochanie, drugie, kochanie, a trzecie?
— Kochanie — odparli razem państwo Nałęccy.
— Tak, dzieci. Idźcie z Bogiem. Szczęście wam wróżę
Kazimierz Konarski – TAJEMNICA KRÓLEWSKIEGO ZEGARA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
30
Rozdział III
ZGUBIONY SKRYPT
Jak rozświegotana jaskółka spadła na Warszawę w niedzielę, dnia
6 kwietnia 1794 roku radosna wieść o tym, że podobno Naczelnik pobił
Moskali.
— Kto? Co? Jak?
— No, Naczelnik.
— Kościuszko? Pobił Moskali?
— Tak. Pod Racławicami.
— Gdzie?
— Pod Racławicami. To gdzieś niedaleko Krakowa.
— Et, bajki. Przecież tam stoją korpusy Tormasowa i Denisowa.
— Tormasow pono zniesion, Denisow cofa się na łeb na szyję.
— To nie może być. Brednie jakoweś asan powtarzasz.
Warszawa po prostu osłupiała. Grom padł przed południem w
porze, kiedy kończyły się nabożeństwa po kościołach, a tłumy wylęgały na
zalane słońcem ulice. Wieść przeleciała po nich z błyskawiczną szybkością,
wdarła się do domów, obiegła wszystkie zakamarki od piwnic do poddaszy,
wtargnęła do opróżniających się kościołów, do pałaców, do zamku
królewskiego, do siedziby wszechmocnego ambasadora na ulicy Miodowej,
wróciła z nowymi tłumami na ulicę i płynęła rozśpiewana i radosna w
rozedrganym od wiosennego słońca powietrzu.
Przeważnie zresztą przyjmowano tę wieść z niedowierzaniem.
Zwycięstwo polskiego oręża? Miała Polska czas odwyknąć od takich słów.
Nie słyszano w Polsce o zwycięstwie od stu lat z górą, od wiedeńskiej
potrzeby, od króla Jana III. I jeszcze nad kim, ale nad wojskami
imperatorowej, przed którą drżały armie i narody dwóch części świata.
Kazimierz Konarski – TAJEMNICA KRÓLEWSKIEGO ZEGARA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
31
Toteż od razu uwierzyła w radosną wieść tylko młodzież, ta sama młodzież,
która tydzień przedtem pierwsza uwierzyła w podobną wiadomość o
przysiędze Naczelnika na rynku krakowskim. Już nawet ten i ów młodzik
piosenkę po cichu podchwytywał, co się w obozie Kościuszki urodziła, i z
Wisłą do Warszawy zdążyła dopłynąć:
Ja krakowiak, ty krakowiak, I co z tego będzie, Jeśli obaj będziem siedzieć, Jak kura na grzędzie.
Zem krakowiak i krakowskiej Darmo nie jem kase, Chodźwa ino, spytajwa się, Kaj te ziemie nase.
Kaj Mazowse, kaj Kujawy, Kaj ziemia prosowska? Kaj ta. Litwa, Ukraina, I ta cała Polska?
I ty Maciek zleź zza pieca, Zdejm kosę z opałką, Na storc nastaw na Moskala, Pociągnij osełką.
A poniektóry już ją półgłosem przerabiał na: Ja warszawiak, ty
warszawiak...
Po południu, kiedy nowe wieści potwierdziły pierwszą, począł
wierzyć w nie lud warszawski. Coraz gęściej zbierały się zacietrzewione
gromadki mieszczan, rozprawiając głośno o tym, co zaszło, mimo że na mie-
ście pokazały się patrole i całe roje podejrzanych figur zaczęły krążyć po
ulicach. Chwilami tylko usta milkły, zaciskały się pięści, a ze ściśniętych
zębów dobywało się zduszone: Niedoczekanie wasze!
Pod wieczór uwierzyły i pałace, jedne ze ściśniętym sercem i
białym strachem na twarzach, inne z radosnym upojeniem.
Na spienionym koniu przypadł do ambasadorskiego pałacu na
Miodowej kurier w dragońskim uniformie. Nie zaraz odważył się dyżurny
oficer zanieść jego ekscelencji generałowi Igelströmowi przywiezione przez
Kazimierz Konarski – TAJEMNICA KRÓLEWSKIEGO ZEGARA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
32
kuriera depesze. Kiedy je wreszcie zaniósł, zapanowała w gabinecie
ambasadora chwila głuchej ciszy, potem oficer wypadł z gabinetu czerwony
jak burak, a za nim poprzez otwarte drzwi popłynął na wytworne
ambasadorskie salony potok karczemnych przekleństw i urągań.
Igelström uwierzył.
Krysia nie była tego dnia w kościele. Porucznik wpadł jak burza do
mieszkania.
— Krysiu — wołał już w sieni. — Naczelnik...
Krysia rzuciła się ku niemu i ręką zatkała mu usta.
— Wiem, Kazik, wiem, ale nie krzycz. Jest tu u nas ten łysy, wiesz,
ten, co się tak po włosku nazywa. Czeka na ciebie — mówiła przyciszonym
głosem.
Pan Kazimierz zmarszczył czoło.
— Kto? Cassini?
— O to, to, zdaje się, że on się tak nazywa.
— Nie mogłaś go zbyć? Czegóż on chce?
— Myślisz, że wiem? Uparł się, że chce czekać na ciebie.
— Nie cierpię tego umizgusa. Niedobrze mu z oczu patrzy. Gdzież
on jest?
— W salonie.
Pan Kazimierz ruszył niecierpliwie w kierunku salonu. Nie było
tam nikogo. Nałęcki po cichu skierował się ku drzwiom sąsiadującego z
salonem gabinetu. Znalazłszy się przy drzwiach, szybkim ruchem otworzył
je na oścież.
Przeczucie nie omyliło go. Nad jego biurkiem nachylony stał mały,
łysy człowieczek w tabaczkowym ni to fraczku, ni to kubraczku i szperał w
leżących na biurku papierach. Na odgłos otwierających się drzwi, odskoczył
Kazimierz Konarski – TAJEMNICA KRÓLEWSKIEGO ZEGARA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
33
jak oparzony, i nie dając Nałęckiemu przyjść do słowa i witając go
przesadnie uniżonym ukłonem, zalał go potokiem słów.
— Najniższy sługa jaśnie wielmożnego pana. Dawno nie miałem
szczęścia oglądać dostojnego oblicza waszej miłości. Przychodzę tu w misji
nader delikatnej. Pani kasztelanowa sieradzka obligowała mnie...
— Mości panie Cassini — przeciął Nałęcki ostro ten potok
wymowy. — Co znaczy ta rewizja w moim gabinecie? Kto waści upoważnił
do bobrowania w cudzych papierach?
Mimo ostrego, energicznego tonu, jakim mówił Nałęcki, giętki
mały człeczek nie zdawał się być stropiony. Z przesadną afektacją,
wzniósłszy ręce do góry, zawołał:
— Rewizja! Ach, cóż za słowo? Jakże boleśnie rani mi uszy.
Zobaczyłem książki na stole, a że książki to moja pasja, więc nie mogłem
sobie odmówić, żeby do nich nie zajrzeć. Niechże jaśnie pan przekonać się
raczy. Właśnie „Myszeidę" księdza biskupa warmińskiego Krasickiego
przeglądałem, kiedy wasza miłość wszedł do pokoju. Wielki talent
Opatrzność księdzu biskupowi dała, wielki talent...
— No, już ja zawsze radzę waści studiować literaturę nie na moim
biurku — odparł zimno Nałęcki, mierząc nieproszonego gościa ostrym jak
stal spojrzeniem. — Proszę do salonu.
— Więc ostatecznie czego waść chcesz? — spytał szorstko, kiedy
przeszli do salonu.
Gość nie bawił długo. Po chwili wyprowadził go już Nałęcki do
sieni.
— Czego on chciał? — spytała Krysia, ledwie się za nim drzwi
zamknęły.
— At, zawracanie głowy. Jakieś bilety na włoską operę. To tylko
pozór był, żeby się do mieszkania dostać. A szpiegun przeklęty — dodał
ciszej. — Wiedział on, czego szukał, i żeby był znalazł, byłby mógł inaczej ze
mną porozmawiać, tylko nie tutaj, ale w Igelströmowskich kazamatach —
mówił już szeptem prawie. — Ale niedoczekanie jego. Schowałem dobrze,
Kazimierz Konarski – TAJEMNICA KRÓLEWSKIEGO ZEGARA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
34
pod zegar. Pies by nie wywęszył. Ale co tam, pal go kaci. Skąd ty, Kryś, wiesz
o Naczelniku?
— Starościna tu była zaraz rano. Naplotkowała mi nowin cały
worek i poleciała światami, jak to ona. Więc to rzeczywiście prawda, Kazik,
że nasi biją?
— Zdaje się, że prawda. Choć to nie do wiary zupełnie. Z kosami
na armaty! Imaginuj sobie. Zwyciężyli. No, to ani chybi i tu będzie ruch.
— Myślisz, że się Warszawa ruszy?
— Jestem tak pewien, jak tego, że tu stoję w tej chwili. Już mnie
moje gemajny na ulicy zaczepiają i pytają: kiedy? Nie uwierzysz, jakie to
bractwo rozżarte na cara.
— Kazik, ale ty masz dziurę na łokciu. Z kimżeś ty już wojował?
— Z gwoździem w bramie. Daj mi, kochanie, drugi mundur, bo
muszę wyjść zaraz, a tak się na ulicy nie sposób pokazać.
— Ba, kiedy go wczoraj Maciek zaniósł do Piskorskiego, żeby ten
kołnierz poprawił, co cię uciskał.
— Masz babo placek! W czymże ja pójdę? Chyba wezmę galowy.
Pan Kazimierz poszedł się przebrać. Żona, podając mu mundur,
zapytała:
— Coś to waść robił, jakeś ostatni raz ten mundur nosił?
Nałęcki spojrzał w roześmiane oczy, potem na mundur. Zrazu nie
mógł zmiarkować, o co żonie chodzi. Wreszcie zrozumiał, gębę ustroił w
ponury wyraz i rzecze:
— Głupstwom kapitalne zrobił. Wolność swoją kawalerską
sprzedałem, kajdany złote małżeńskie wdziać sobie pozwoliłem. W tym
mundurze. Świadek klęski.
— Już ci one zaciężyły, te kajdany? A ty brzydalu. A może chcesz
rewolucję zrobić? Teraz wszyscy rewolucję robią. Spróbuj! Tylko
uprzedzam, że ze mną trudniejsza będzie sprawa niż z Igelströmem.
Kazimierz Konarski – TAJEMNICA KRÓLEWSKIEGO ZEGARA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
35
— No, no, nie przechwalaj się. A nuż bym się naprawdę
zbuntował?
— Brzydki jesteś. Pocałuj na przeprosiny.
Pan Kazimierz wyjął z kieszeni chusteczką i powiewając nią, rzekł:
— Wywieszam białą chorągiew.
— Pocałuj!
Szybko zbiegł ze schodów i wyszedł na zalaną słońcem ulicę.
Dopinając obcisły płaszcz, poczuł, że mu jakiś papier zachrzęścił w
zanadrzu. Sięgnął do bocznej kieszeni munduru i wyjął opieczętowaną dużą
wojskową pieczęcią list. List był zaadresowany do niego. Stanął i oglądał ów
list, nie mogąc sobie na razie zdać sprawy z tego, co zawiera i skąd się wziął
w kieszeni. Już miał go otworzyć, gdy nagle przypomniał sobie, że jest to ów
skrypt, który trzy miesiące temu dostał od króla wraz z zegarem. List
powędrował z powrotem do kieszeni, a Nałęcki ruszył szparkim krokiem w
stronę Starego Miasta.
Gdyby się pan Kazimierz nie
był tak zajął owym listem, byłby
dostrzegł po drugiej stronie ulicy
dwóch ludzi rozmawiających. Jeden
był niemal o głowę wyższy od
drugiego, z twarzą straszliwie
pooraną przez ospę. Na widok
Nałęckiego odskoczyli od siebie i
dziobaty puścił się pędem w stronę
Krakowskiego Przedmieścia. Niższy
wrósł dosłownie w ścianę. Nałęcki,
przeszedłszy kilkadziesiąt kroków,
wszedł do balwierza. Jego anioł stróż
przywarował w bramie sąsiedniego
domu.
Kazimierz Konarski – TAJEMNICA KRÓLEWSKIEGO ZEGARA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
36
Tymczasem dziobaty drągal dobiegał już do małej izdebki w
oficynie pałacu Radziwiłłowskiego. Na starym, wyświechtanym fotelu
siedział tam Cassini. Na odgłos pośpiesznych kroków w korytarzu zerwał
się, by otworzyć drzwi.
— Wyszedł?
— Wyszedł, wielmożny panie — odparł zdyszanym głosem
olbrzym.
— Sam?
— Sam.
— Jak miarkujesz? Dokąd?
— Skręcił z domu w prawo, ku Marywilowi.2 Idzie za nim
Dominik. Pismo jakoweś miał w rękach, gdy wychodził z domu. Widzi mi
się, że opieczętowane.
Agentowi zabłysły małe, latające oczka.
— Ważne rzeczy prawisz. Pismo? Opieczętowane? Co z nim
zrobił?
Wsadził w zanadrze.
— No dobrze, a jakże ty ich, Pietrek, odszukasz? Oni już może
daleko odeszli!
Pietrek zaśmiał się jakimś końskim chichotem i rzekł:
— Niech się wielmożny pan nie boi, on nam się nie wymknie.
Umówiliśmy się z Dominikiem, że mi będzie lubryką na rogach znaki robił,
żebym wiedział, gdzie za nim iść.
Cassini zamyślił się chwilę.
— Słuchaj, Pietrek, trzeba duchem tego ptaszka przyłapać i ten
skrypt opieczętowany mu odebrać. Jak to zrobić, to już wasza rzecz,
bylebym ja pismo miał. Krzywdy mu nie robić, bo by za dużo krzyku było.
Będę się starał iść za wami, gdybyście mnie zgubili, szukajcie mnie tutaj.
2 Wielka hala targowa, położona mniej więcej w tym miejscu, gdzie dziś mieści się Teatr Narodowy.
Kazimierz Konarski – TAJEMNICA KRÓLEWSKIEGO ZEGARA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
37
Z Radziwiłłowskiego pałacu na Ossolińską parę kroków, w mig
tedy przeszli w Wierzbową.
Nagle Cassini, który nie spuszczał oczu z górującego nad
wszystkimi Pietrka, ujrzał, że drągal stanął jak wryty. Podszedł więc ku
niemu. Pietrek oczyma pokazał na Dominika, warującego pod bramą domu.
Cała godna trójka znieruchomiała, jeno każdy inaczej. Dominik, zdawało się,
drzemał wsunięty w zagłębienie muru. Pietrek gapił się na karetę, którą
kilku pajuków wytaczało właśnie z pobliskich staj en Saskiego pałacu,
Cassini czytał jakiś zadrukowany karteluszek, przylepiony na murze.
Nagle drgnęli wszyscy trzej. Nałęcki ukazał się w drzwiach razury
i ruszył raźnym krokiem w stronę ulicy Senatorskiej. Nie dochodząc do
Marywilu, skręcił w zaułek, łączący ulicę Wierzbową z Trębacką. Cassini
uśmiechnął się i zatarł ręce, kiedy zobaczył, że w zaułku nie było żywego
ducha i że zwierzyna sama lezie w potrzask. Mrugnął na Pietrka. Ten schylił
się i z leżącej obok kupy piasku zaczerpnął pełną garść. Potem przyśpieszył
kroku, zrównał się z oficerem i w chwili, gdy już go miał mijać, obrócił się
nagle ku niemu i rzucił trzymaną garść piachu prosto w oczy Nałęckiemu,
równocześnie zaś ciężka łapa spadła na prawą rękę porucznika i wykręciła
ją tak, że aż w stawach zatrzeszczało.
Dominik czekał tylko na to i z wprawą urodzonego rzezimieszka
jął obszukiwać kieszenie munduru. Trafiwszy na kopertę z woskową
pieczęcią, dał znak Pietrkowi i obaj odskoczyli od swej ofiary, puszczając się
pędem w stronę ulicy Wierzbowej i oczekującego na nich konsyliarza.
Wszystko to odbyło się dosłownie w ciągu paru sekund, tak że napadnięty
krzyknąć nawet nie zdążył, gdy już koło niego nie było nikogo. Z trudem
przetarł oczy i wyciągnął obolałą rękę, ale przekonawszy się, że mu się nic
nie stało, ruszył dalej. Na Trębackiej, udając, że poprawia sobie but,
obmacał nieznacznie cholewę, a gdy zaszeleściło pod nią, uśmiechnął się
zwycięsko.
— Dobrze, że portfel zostawiłem w domu — pomyślał. — Byłby
przepadł. Ciekawa rzecz, czy to zwykłe rzezimieszki, czy imci Cassiniowa
kompania. Skrypt królewski mi łotry zabrały. Obłowili się. Dużo im z tego
przyjdzie. Trzeba będzie króla jegomości o duplikat prosić.
Kazimierz Konarski – TAJEMNICA KRÓLEWSKIEGO ZEGARA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
38
Cassini ręce chciwie wyciągnął po szarą kopertę, z którą Dominik
do niego przybiegł. Rzucił na nią okiem i nie otwierając, schował do
kieszeni. Zastanowiły go pieczęcie. Co mogła robić na spiskowym
dokumencie pieczęć królewska? Ruszył w stronę domu, nie chcąc czytać
znalezionego pisma na ulicy, ale wątpliwości ogarniały go coraz silniejsze.
Albo to jest dowód należenia króla do spisku i w takim razie, choć
to nie jest to, czego szukał, to jednak dokument jest pierwszej wagi —
rozmyślał Włoch i trzos pełen złota przemknął przed zmrużonymi jego
oczyma. — Albo, jeżeli to jest zwykłe pismo, to wtedy ładna historia! Cała
impreza na nic.
— Dominik! Czy obszukałeś dobrze wszystkie kieszenie?
— Wszystkie, wielmożny panie.
— Nie było niczego innego tylko ona koperta?
— Nie, nic nie było.
Cassini wszedł do bramy i wyciągnąwszy pismo, rozpieczętował
kopertę. Arkusik papieru, który w niej tkwił, był tylko w połowie zapisanym
dużym, niezgrabnym, bardzo nieczytelnym pismem. Konsyliarz przypadł
chciwie do tekstu oczyma i przebiegł go w mgnieniu oka, ale w miarę, jak
czytał, ogarniała go niewypowiedziana wściekłość. Przez chwilę żuł ją w
sobie, wreszcie wybuchnął.
— Sprężynki, listewki, zegar, a ja stary osioł dałem się tak
wyprowadzić w pole i to takiemu smykowi! Niech go wszyscy diabli wezmą!
Wypadł z bramy i z furią doskoczył do swoich ludzi, którzy
zatrzymali się, czekając na niego.
— Bałwany! To nie to, co trzeba. Nie obszukaliście go, jak należy,
on musiał mieć jeszcze inne papiery przy sobie.
— Nie miał, wielmożny panie.
Jeśli mówię, że miał, to miał, a ty, ośle, milcz i nie sprzeciwiaj się.
Gonić mi go! Choć teraz to już na nic. Bydlęta! Żeby taką okazję zmarnować!
Ruszaj jeden z drugim, bo ze służby przepędzę!
Kazimierz Konarski – TAJEMNICA KRÓLEWSKIEGO ZEGARA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
39
— Wielmożny panie — próbował go mitygować Dominik. — Dyć
ja dobrze patrzyłem. Ja wprawę mam...
— Milcz, bałwanie — syczał ściszonym już głosem mały
człowieczek, widząc, że awantura zaczyna gromadzić ciekawych. — Poszli
won! A wy tu czego?! — krzyknął na gapiów.
Ruszył ku domowi, wymachując rękami z wielkiej alteracji. Trzos
ze złotem robił się coraz mniejszy, coraz lżejszy, aż w końcu rozpłynął się w
powietrzu. Cassini, spojrzawszy na kopertę z listem, którą wciąż jeszcze
trzymał w ręku, prasnął nią o ziemię.
W chwilę później przechodziła tamtędy kobieta z chłopcem, może
dziesięciolatkiem.
Chłopiec zobaczył leżącą na ziemi kopertę, podniósł ją i zaczął
oglądać.
— Jaśku, chodź! — wołała matka. — Późno już. Obiad na nas
czeka.
— Zaraz, mamusieńko. Patrz, co znalazłem, jakieś pismo, pieczęć...
Co to jest, mamuś?
— Nie wiem, synku. Weź to z sobą, obejrzymy w domu. Chodź!
Chodź prędko!
Malec schował kopertę do kieszeni płaszczyka. Ruszyli w dalszą
drogę. Z Krakowskiego przez Miodową dostali się na Długą i tu weszli do
jednego z domów. Na drzwiach, do których zastukali, wisiała tabliczka:
K a r o l L e l e w e l .
— Tatusiu, niech tatuś patrzy, co ja znalazłem — wołał mały już
od progu. — Koperta z taką dużą pieczęcią, w środku list. Niech mi to tatuś
przeczyta, bo bardzo niewyraźnie napisane.
— Dobrze, synku, ale po obiedzie, bo już zupa stygnie. Spóźniliście
się, a my wszyscy głodni.
Kazimierz Konarski – TAJEMNICA KRÓLEWSKIEGO ZEGARA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
40
Mały Jaś, jak w skróceniu zwano Joachimka Lelewela, nie mógł
dosiedzieć do końca obiadu, dopiero legumina pozwoliła mu zapomnieć o
skarbie, jaki miał. Przypomniał mu o nim ojciec.
— No, pokaż ten szpargał, który znalazłeś.
Jaś podbiegł do przedpokoju i przyniósł ojcu szarą kopertę.
Pan Karol Lelewel, urzędnik w Komisji Edukacyjnej, znał się na
papierach i na pieczęciach dobrze. Ledwie spojrzał na pieczęć, zdziwienie
odbiło się na jego twarzy.
— Pieczęć królewska? A to co? Do kogo to?
Zaczął się przyglądać adresowi, ale z nazwiska adresata zostało
tylko imię Kazimierz i litera N, reszta była wyszarpnięta, widocznie przy
rozpieczętowywaniu listu. Pan Lelewel jeszcze raz przyjrzał się pieczęci i
ostrożnie, żeby jej nie naruszyć, wyjął ze środka złożony w czworo arkusik.
— Ależ hieroglify! — zakrzyknął. — Na... na... nastawić zegar. Jaki
zegar? Na go... go... chyba godzinę. Tak, godziną. Gdy zegar... — zaczął głośno
czytać, a raczej sylabizować trudne do odcyfrowania gryzmoły — Zaraz, kto
to pisze? — Spojrzał w dół na podpis. Zmarszczył brwi. — S.A.R. Czyżby?
Nie do wiary! S.A.R. Stanislaus Augustus Rex. Autograf królewski. Jasiu!
Gdzieś ty to znalazł?
— Na Krakowskim, koło domu Gerlacha, na wprost Ossolińskiej —
odparła za syna matka.
— Niepojęte, niepojęte. To jest najwyraźniej autograf i sygnatura
królewska. Zaraz, czekajże, o czymże tu mowa?
Pan Karol zagłębił się w czytaniu. Jaś wpatrzony w ojca aż
wypieków dostał. Trwało to dłuższą chwilę, wreszcie ojciec odjął pismo od
oczu. I na nim też znać było wzruszenie.
— Ja nic nie rozumiem. Tu tkwi dziwna tajemnica. Jakiś skarb
ukryty zdaje się w zegarze i w piśmie jest chyba mowa o tym, jak go ze
skrytki wydobyć. Tylko gdzież tego zegara szukać? Jasiu, przynieś no,
synku, z mego biurka lupę, kawałek papieru i ołówek. Spróbujemy to
przepisać ludzkimi znakami, bo tych gryzmołów odczytać nie sposób.
Kazimierz Konarski – TAJEMNICA KRÓLEWSKIEGO ZEGARA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
41
Po chwili dyktował pan Karol Lelewel synowi drżącym nieco
głosem:
— Nastawić zegar na godziną, na godzinę...
Porucznik Nałęcki skręcał właśnie z Rynku w ulicę Jezuicką.
Pogwizdywał sobie wesoło. Oko jeno raz po raz pocierał, bo mu coś w nim
zawadzało.
Rozdział IV
SOBOWTÓR
Spiskowe obrady w dawnym kolegium jezuickim, na które
śpieszył porucznik Nałęcki, odbywały się burzliwie. Zaczynać, czy nie
zaczynać? Młodsi, gorętsi parli do wybuchu, rozważniejsi radzili czekać na
Kościuszkę, a zwłokę wyzyskać dla lepszego przygotowania rewolucji.
— Tak — wołał zaperzony, z roziskrzonymi oczyma ksiądz Meyer
— czekać! Zwłaszcza po dzisiejszych nowinach. Czekać aż nas imci
ambasador, jak ryby z saka po jednemu powyjmuje. Czekać, aż ostatnią
kompanię rozbroją, a rekruta do moskiewskiego wojska zapędzą. Czekać, aż
nam arsenał sprzed nosa sprzątną. Zresztą radźcie sobie, uchwalajcie, co
chcecie, mości panowie Rada, miasto zrobi samo bez was. Ja już moich ludzi
w żaden sposób powstrzymać nie mogę. Jeszcze się tego doczekamy, że nas
zdrajcami ogłoszą! Zaczynać! Zaczynać! Zaczynać!
— Co innego, wielebny księże, być zdrajcą okrzykniętym, a co
innego zdrajcą być czy zostać — replikował któryś z rajców miejskich. —
Wolej bym się na wet opinii ludzkiej naraził, niż bym miał sprawę przez jej
nieopatrzne rozpoczęcie zgubić. Waście krzyczycie: zaczynać! A gdzie broń,
księże dobrodzieju? Z gołymi rękami na armaty nie pójdziemy.
— A jak w Paryżu szli — poparł księdza Meyera rozczerwieniony
Konopka.
Kazimierz Konarski – TAJEMNICA KRÓLEWSKIEGO ZEGARA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
42
— No, już z Paryżem waść nie wyjeżdżaj. Wiemy wszyscy, jakie to
tam rządy.
— Jeszcze nie wiemy, ale się może dowiemy niedługo, gdy się u
nas takież zaprowadzi.
— Mości panowie, zgoda — łagodził poważnym, miłym głosem
pan Kapostas, bankier, który przewodniczył dzisiejszemu zgromadzeniu. —
Zebraliśmy się nie na swary, ale na obrady. Ja was pogodzę, panowie.
Określmy termin powstania, dajmy na to, za dwa tygodnie. Najwięksi
zelanci3 uspokoją się, gdy będą wiedzieli, że termin wyznaczony. A
jednocześnie wyślijmy kogoś do Naczelnika z zawiadomieniem o tym
terminie. Będzie mógł, to zdąży nam na pomoc, nie zdąży — ha, będziemy
próbowali sami dać sobie radę.
Na sali rozległy się krzyki aprobaty.
— Zgoda, dobrze mówi, wysłać do Kościuszki.
— Ale oznaczyć termin!
— Oznaczyć! Oznaczyć!
— Więc kiedy?
— Deklaruję się za zdaniem imci pana Kapostasa — przemówił
milczący dotąd mistrz szewski, pan Jan Kiliński. — Dwa tygodnie. Wypada
na Wielki Tydzień. Dzień ustalimy później. Można by w ostatnich dniach
postu. A do Kościuszki kogo wyślemy? Najlepiej by było kogoś z
wojskowych.
— Jeśli urlop z pułku dostanę, mogę jechać choćby i dziś —
odezwał się Nałęcki.
— Doskonale. Żołnierz do żołnierza najlepiej trafi. Mości
Kapostas, daj waść porucznikowi karteluszek do pułkownika Haumana, to
mu na poczekaniu urlop dadzą.
— Dobrze, dam, ale nie zaraz. I tak dziś nie wyjedzie, bo poczta
krakowska rano idzie. Mamy jeszcze ważne sprawy do załatwienia. Mości
Nałęcki, czyś waść przyniósł dyslokację? 3 Gorliwcy
Kazimierz Konarski – TAJEMNICA KRÓLEWSKIEGO ZEGARA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
43
Nałęcki sięgnął do cholewy i wydobył mały plik papierów.
— Proszę waszmościów, oto jest. Każda dzielnica osobno.
— Dobrze, zaczynamy tedy. Słuchajcież, panowie. Nowe Miasto:
imć pan Sierakowski. Broni sztuk pięćdziesiąt. Ludzi sto dwadzieścia
zaprzysiężonych. Wolontariuszy, których można by zaprzysiąc drugie tyle.
Dalej Stare Miasto: imć pan radny Kiliński. Broni palnej dziewięćdziesiąt,
pałaszy...
Późną nocą wyciągnął Cassini z barłogu zaspanego Dominika.
— Pojedziesz asan jutrzejszą ranną pocztą do Grójca. Będzie tam
jechał także Nałęcki. On ma jechać dalej, ale w Grójcu oddasz to pismo
pułkownikowi Zubowowi, który tam stoi ze szwadronem dragonów,
zaaresztujecie ptaszka i wrócisz z nim razem do Warszawy. Tylko zrobić mi
to po cichu, bez hałasu. Przywieźć go tu nocą. Dlatego właśnie jedziesz z
nim asan do Grójca. Śpisz asan, czy jak? Rozumiesz, co do ciebie mówię?
— Rozumiem, wielmożny panie — otrząsnął się nagle Dominik.
— Możesz asan odejść. Masz tu dukata na drogę. Tylko nie zaśpij.
Poczta odchodzi o siódmej?
— Tak jest, wasza wielmożność. O siódmej.
— Legitymację służbową masz?
— Mam, wielmożny panie. Zaszyta w rękawie pod podszewką.
— Schowajże i ten list, żebyś go nie zgubił. No i nie pokazuj mi się
asan na oczy bez Nałęckiego.
— Nie pierwszyzna mi to, wielmożny panie. Zawodu nie zrobię.
— No, to ruszaj spać i jutro w drogę.
Siódma godzina biła właśnie na wieży zamkowej, kiedy przed
gmach poczty przy ulicy Trębackiej wyszedł poczthalter i oczekującej przed
domem karecie dał sygnał do odjazdu.
Kazimierz Konarski – TAJEMNICA KRÓLEWSKIEGO ZEGARA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
44
Woźnica szarpnął lejcami. Stara, saskie jeszcze bodaj czasy
pamiętająca, landara stęknęła głucho, oparła się wszystkimi czterema
kołami o wyboje bruku i stawiała rozpaczliwy opór. Gdy konie okazały się
jednak silniejsze od niej, ruszyła z rezygnacją i opłakując swój los
wszystkim swym nie dokręconym żelastwem, skrzypiąc kołami, trzeszcząc
starym roztrzęsionym pudłem, potoczyła się ku Krakowskiemu
Przedmieściu.
Dominik z pewnym trudem poznał Nałęckiego, który podróżował
ubrany po cywilnemu w grubą, szamerowaną kurtkę i wysoki francuskiego
kroju kapelusz. Siedzieli naprzeciwko siebie, trącając się niekiedy nogami
na silniejszych wybojach.
Rozmowa, którą ktoś spróbował wszcząć, nie kleiła się i zamarła
wkrótce. Ten i ów gotował się do drzemki, wkrótce spało już pół karety.
Sennego nastroju nie rozproszył nawet odgłos trąbki pocztyliona, gdy
dojeżdżali do pierwszej stacji pocztowej w Sękocinie. Ktoś wysiadł, żeby
przekąsić coś w zajeździe, wsiadły dwie nowe osoby. Woźnice przeprzęgają
konie. Skończyli. Trąbka. Kareta rusza.
Ach, jakież tu wyboje w tym Sękocinie! Na wieczór nie dojedziemy
do Grójca.
Dojechali jednak i to nie na wieczór, ale na spóźniony nieco obiad.
Postój miał trwać godzinę. Kareta opustoszała, bo nawet dalej jadący
pasażerowie wysiedli, żeby zjeść obiad na stacji.
Pan Kazimierz znalazł się wraz z innymi w obszernej izbie zajazdu
pocztowego.
Prócz pasażerów karety siedziało tam już kilka osób, o ile można
było sądzić z powierzchowności, okolicznych ziemian. Kiedy porucznik
zabierał się do obiadu, do sali weszło jeszcze dwóch gości. Do uszu pana
Kazimierza doszły strzępy rozmowy:
— Ja ci już mówiłem, że tego nie wiem. Spytaj się Nałęckiego, on ci
najlepiej powie.
— A gdzież go szukać?
— Był tu przed chwilą. O masz, siedzi tam w kącie.
Kazimierz Konarski – TAJEMNICA KRÓLEWSKIEGO ZEGARA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
45
Pan Kazimierz przy którego stoliku toczyła się ta rozmowa, omal
łyżki z rosołem nie upuścił, tak się zadziwił, usłyszawszy swe nazwisko w
ustach nieznajomego przybysza. Wiedział on wprawdzie, że w Grójeckim
mieszkają jacyś jego imiennicy, ale teraz zapomniał o tym zupełnie. Z
zaciekawieniem spojrzał w kierunku nowych przybyszów. Przy stoliku
siedział młody człowiek mniej więcej w tym samym wieku, co nasz
porucznik, może trochę starszy, a przynajmniej tęższy, z dużym, sumiastym
wąsem na ogorzałej twarzy. Z całej postaci, z zachowania się, ze sposobu
siedzenia przy stole już na pierwszy rzut oka można było wyczuć pewność
siebie urodzonego zawadiaki. Pan Kazimierz poczuł ku niemu niejaką
sympatię, a że z dawna już pragnął dowiedzieć się czegoś o tej gałęzi rodu,
więc wyczekał tylko końca rozmowy swego imiennika z owym
interesantem i, nie dojadając rosołu, wstał i podszedł do stolika w kącie.
— Waćpan zechce łaskawie darować, że go inkomoduję, ale zdaje
mi się, że słyszałem nazwisko waćpana. Nałęcki. Czy dobrze słyszałem?
— Dobrze, a czym mogę waści służyć?
— Bo i ja też jestem Nałęcki. Kazimierz Nałęcki, porucznik
pierwszej kompanii regimentu szefostwa Działyńskich.
Teraz z kolei piorun padł w ziemianina. Oczy wytrzeszczył
szeroko.
— Co waść... Nałęcki?
Kazimierz?
— Tak. A bo co?
— Bo ja też Kazimierz, do
kroćset. Tośmy się dobrali w korcu
maku. Herbu Nałęcz.
— Tak jest.
— Z Podlasia rodem?
— Mieszkaliśmy na
Podlasiu, ale rodzic mój z żoną
przeniósł się w Sandomierskie.
Kazimierz Konarski – TAJEMNICA KRÓLEWSKIEGO ZEGARA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
46
— Osobliwe, osobliwe. I tak się spotkać w zajeździe. Waszmość
pocztą jedziesz?
— Pocztą.
— Daleko?
— Za Radom.
— Sam waćpan jedziesz?
— Sam.
— To przesiądź się waść do mego stolika. Hej, Franciszek! Dawać
tu, a żywo butelkę węgrzyna z tych, co ja lubię, wiecie z gwiazdką. I talerz
tego pana tu na mój stolik. Już! Musimy oblać nowe kuzynostwo. No, no, a to
duplikat. I imię, i nazwisko. Osobliwe. Czekaj-że waszmość, to wy się
wywodzicie od Rocha, czy od Teodora?
— Od Teodora, stolnika ciechanowskiego. Rochowicze się już
dawno wyprowadzili na Litwę i nawet nie wiem, gdzie siedzą.
— Mój pradziadek był Teodora stryjeczny. A i cioteczny także
przez Myszynieckich.
Potoczyła się gawęda.
W pewnej chwili do stolika podszedł Franciszek.
— Panie dziedzicu, żołnierz tutaj jeden ruski przyszedł i pyta o
pana dziedzica. Powiada, że pułkownik Zubow prosi pana dziedzica do
siebie.
— Pułkownik Zubow mnie prosi? Po co?
— Tego to ja nie wiem, kazał prosić pana dziedzica i tyle.
— Któż to jest ten Zubow? — wmieszał się porucznik.
— Et, komendant tutejszej załogi rosyjskiej. Piłem z nim tu kiedyś
w tej samej izbie. Czego on może chcieć ode mnie?
— Waćpan z nim piłeś?
Kazimierz Konarski – TAJEMNICA KRÓLEWSKIEGO ZEGARA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
47
— A piłem. Takie samo ma gardło, jak waćpan albo i ja. Trudna
rada, trzeba iść. Czego on może chcieć ode mnie? Myślę, że zaraz wrócę, to
się nie żegnam. Czekaj waćpan na mnie z tą butelczyną.
Pułkownik, otrzymawszy pismo Cassiniego, kazał Dominikowi
wracać na stację i pilnować więźnia. Dominik, który od rana nic w ustach
nie miał, wstąpił coś przetrącić i przekropić. Kiedy po tym przetrąceniu
przyszedł na stację, zetknął się nosem w nos z porucznikiem, który zbierał
się właśnie siadać do karety. Agent zbaraniał.
— Co się stało — myślał. — Czyżby pułkownik zapomniał? Ale co
teraz robić? A tu konie już zaprzęgają, tylko patrzeć, jak ptaszek z klatki
wyfrunie.
Tęskno spoglądał Dominik w kierunku miasta, czy mu odsiecz nie
nadchodzi.
Na próżno. Sygnał odjazdu. Co robić?
W ostatniej chwili kupił bilet do Radomia i wskoczył do ruszającej
już karety.
Rozdział V
POSELSTWO
Kareta zaprzężona w świeże konie ruszyła raźno w drogę.
Znajomości poczynione w czasie obiadu przyczyniły się do ożywienia
rozmowy, która też teraz potoczyła się dość wartko. Wałkowano wciąż
szczegóły wczorajszych nowin, tym bardziej że przybyły dwie nowe osoby z
całą torbą świeżych wiadomości i plotek.
— Nie uwierzycie, waćpaństwo, jak się ten pożar szerzy po kraju
— mówił jakiś szpakowaty, z waszecia ubrany jegomość w granatowym
kaszkiecie. — Nie ma dwóch tygodni, jak Naczelnik na rynku krakowskim
przysięgał, a już pół kraju w ogniu. U nas w Szydłowcu, to tak młodszych
Kazimierz Konarski – TAJEMNICA KRÓLEWSKIEGO ZEGARA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
48
wyniosło z miasta, że same jeno dziady i baby zostały. A jak się to teraz
wszystko ruszy, po tej wiktorii! Mocny Boże! Aż serce rośnie.
— Pierwsza to wiktoria od czasu, jak król jegomość Jan III pod
Wiedeń chadzał — westchnął ktoś mimochodem.
— A jak do tego doszło! — pisnęła z ferworem paniusia, siedząca
naprzeciwko szydłowieckiego mieszczanina. — Kto by się to tego mógł
spodziewać! Czarownik z tego Naczelnika, że tak wszyscy do niego lgną.
Mówili ludzie w Radomiu, że całe wioski za nim ciągną.
— Obraza boska — zagrzmiało basem z kąta, gdzie siedział gruby,
czerwony na twarzy szlachcic. — Obraza boska. Nie chcę ja krakać,
mociumpanie, ale to się wszystko źle skończy, bo Naczelnik chamów do
swego wojska dopuścił. Oficerami ich nawet pono robi. Słyszaneż to rzeczy!
Do gnoju, chamy, do wideł, nie do armat się brać. To nasza, szlachecka, nie
chłopska rzecz. Jak raz chamy zaczną rządzić w Polsce, to i po Polsce.
W karecie zawrzało. Jeden przez drugiego krzyczeli wszyscy na
niefortunnego obrońcę szlachetczyzny, przekładając mu, że gdyby nie
chamy, to nie wiadomo, co by się stało ze zwycięstwem, że skończyła się już
chłopska niewola, że chłop też człowiek, a nie bydlę, że dotąd chłop żywił
ojczyznę, a teraz zacznie jej bronić jako wolny i równy innym jej obywatel...
Grubas widząc, że nikt się za nim nie opowiedział, zmitygował się
i umilkł, sapał tylko groźnie i nadął się tak, że zdawało się, iż pęknie z tej
złości.
Minęła dłuższa chwila, nim wzburzenie przycichło i rozmowa
potoczyła się dalej spokojnie.
— Aż dziw — wtrącił Nałęcki — że tak swobodnie można mówić.
W Warszawie już byśmy pewno ze trzech szpiegów na karku mieli.
Dominik ucha nadstawił.
— Tu już szpieguna waszmość nie uświadczy. Oni się carskich
trzymają, a że tu już za Grójcem nigdzie ich nie ma, to i szpiegunów nie ma.
— To carskich nie ma w Radomiu? — spytał Dominik, milczący
dotąd jak ryba.
Kazimierz Konarski – TAJEMNICA KRÓLEWSKIEGO ZEGARA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
49
— Nie, jeszcze w piątek rano wyszli. Tam nawet większa siła stała,
dwa bataliony. Wyszli. Ku Wiśle. Przeprawy pono obsadzili — objaśniał
mieszczanin.
Dominikowi ręce opadły. Po cóż on jedzie w takim razie?!
— Kiedym przedwczoraj wyjeżdżał z Radomia — ciągnął dalej
szydłowianin — to tam była cała awantura. Właśnie ze szpiegunem.
Znaleźli takiego, co nie zdążył uciec i już szubienicę dla niego postawili.
Bronił go tam jakiś ksiądz, ale czy obronił, to nie wiem, bo kareta odjechała.
Ledwieśmy się wtedy na warszawski trakt wydostali, takie się zbiegowisko
pod tą szubienicą zrobiło.
Naprzeciwko Dominika od strony kozła zwisał zielony sznur z
pętlą, służący do dawania woźnicy sygnału, by zatrzymać karetę. Sznur ten
kołysał się na każdym wyboju i stukał z lekka o ceratowe obicie karety.
Dominikowi w pewnej chwili wydał się on łudząco podobny do stryczka.
Zrobiło mu się nagle duszno, gorąco, od pięt ku górze szły tysiące mrówek.
Obleciał go okropny strach, byłby chętnie krzyczał, ale bał się zdradzić!
Błyskawicznie powziął decyzję i począł tarmosić za ów niedoszły stryczek.
Kareta zwolniła i wreszcie stanęła.
— A waść dokąd — rozległy się zdziwione głosy na widok
szykującego się do wysiadania Dominika. — Dopiero co ruszyliśmy z Grójca.
— A właśnie. Zostawiłem papiery w Grójcu, muszę się wrócić. Nie
ma jeszcze pół mili, wrócę pieszo. Ach, to roztargnienie przeklęte —
mruczał, chcąc tą gadaniną pokryć swe pomieszanie.
Szybko wysiadł, zatrzasnął drzwiczki i ruszył ku Grójcowi z
powrotem.
Podróżni spojrzeli po sobie. Poczęły padać oderwane zdania:
— A tego, co ugryzło?
— Niezbyt mu dobrze z oczu patrzyło.
— I tak się wyniósł nagle, jakby mu stryczkiem w karecie
zapachniało.
— A może by tak nawrócić i ująć jegomościa?
Kazimierz Konarski – TAJEMNICA KRÓLEWSKIEGO ZEGARA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
50
— A skądżebyś waść dowód zdobył, że to szpiegun?
— Może by się przy nim co znalazło.
— E, taki głupi to on nie jest, żeby przy sobie jawnie takie rzeczy
wozić. Niech by taki papier przy nim znaleźli! Pojechałby wysoko, prosto na
gałąź.
Przez Radom, Kielce, Jędrzejów jechał pan Kazimierz jednym
tchem, dniem i nocą, nie zatrzymując się nigdzie dłużej, niż trwały postoje
dyliżansu. Do Miechowa dojechał drugiego dnia pod wieczór. Tutaj wypadło
mu rozstać się ze swą landarą, gdyż zmierzała ona w dalszej drodze przez
Słomniki do Krakowa, a panu Kazimierzowi wypadło szukać Naczelnika na
wschód od drogi krakowskiej, gdzieś między Wisłą a Skalbmierzem. Mimo
zmęczenia chciał był zaraz konie najmować, ale po nocy nikt jechać z nim
nie chciał, nolens volens musiał więc zanocować.
Tutaj też w Miechowie wojna wyszczerzyła do niego po raz
pierwszy swe straszliwe kły. Już dojeżdżając do Miechowa, widzieli po
drodze dwie wioski spalone przez maruderów Tormasowa; teraz o
wieczornej porze widać było ku północnemu wschodowi kilka łun.
Nałęcki przyglądał im się z okna izdebki, w której miał nocować w
zajeździe.
Kozactwo pracuje — myślał, zaciskając zęby.
Ożyły w nim wspomnienia sprzed dwóch lat, z Ukrainy, kiedy to w
krwawym znoju tej wojny dorobił się porucznikowskich szlif, krzyża Virtuti
Militari i rany, co go omal na tamten świat nie wypromowała, ale mu
zachowała jego stopień oficerski. Gdyby nie ona, ta rana, od której
nieprzytomny długie tygodnie w lazaretach i w domu przeleżał, byłby i on
razem z innymi oficerami, razem z ubóstwianym księciem Józefem podał się
do dymisji. Kiedy się wy chorował i do nowego swego szefa z prośbą o
zwolnienie go z wojska wystąpił, ów szef, a był nim sam pan generał Ignacy
Działyński, wziął go na osobność do swego gabinetu i tam przekładać
począł, by swe podanie cofnął. Gdy Nałęcki upierał się przy swoim, mówiąc,
Kazimierz Konarski – TAJEMNICA KRÓLEWSKIEGO ZEGARA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
51
że nie może zostać w pułku, gdy koledzy podali się do dymisji, Działyński
spytał:
— Czyś mię waść znał przed lipcem?
— Nie, nie znałem, panie generale.
— Tedy ci powiem, że włosy miałem wtedy tak czarne, jak je mam
dzisiaj białe. To od onej nieszczęsnej dymisji tak mi zbielały. Trzy dni wtedy
rozmyślałem, co zrobić. Dusza ciągnęła za kolegami, rozum przekładał, że
ogołoconą z oficerów armię Targowica opanuje i zniszczy doszczętnie. Trzy
dni się z sobą łamałem. Palce z bólu do krwi gryzłem. Zostałem. I gdyby nas
było wtedy więcej zostało, to by dziś o redukcji wojska może inaczej mówili
albo zupełnie mówić przestali. Zostań, bracie, zostań. Nakarmią cię za to
ludzie jadem — ścierp, nazwą sprzedawczykiem, sługusem moskiewskim
— zduś to w sobie, strzymaj, przełknij. Przecież tu o Rzeczpospolitą chodzi i
o szablę naszą polską, żeby hańbą nie zardzewiała.
Nie potrzebował już Działyński długo Nałęckiego przekonywać.
Został.
A teraz w Miechowie oglądał łuny pożarów. Brwi mu się zbiegły,
czoło przecięła bruzda, rozszerzonymi z lekka nozdrzami chwytał dalekie,
nieuchwytne zapachy wojny, jak pies myśliwski, który węszy ukrytą przed
nim zwierzynę.
Z wysokiej wieży kościoła Bożogrobców odezwał się zegar. Bił
długo, donośnie. Pan Kazimierz rachował bezwiednie i dopiero, gdy zegar
umilkł, ocknął się z dziewiątką na ustach. Przypomniał sobie, że ma jutro
ruszyć do dnia w drogę, że koło czterdziestu godzin tłukł się w dyliżansie
pocztowym. Ruszył ku pościeli.
Kłębowisko wspomnień nie dało się wszakże uciszyć od razu.
Długo przewracał się pan Kazimierz na łóżku, snując wspomnienia
minionych lat. Do czarnych nici wiążących go z wyprawą ukraińską poczęły
się z wolna wsnuwać złote pasemka późniejsze, zamigotały mu przez pół na
jawie, przez pół we śnie kochane, siwe Krysine oczy i z myślą o nich usnął
wreszcie pan Kazimierz Nałęcki, porucznik pierwszej fizylierskiej kompanii
regimentu szefostwa Działyńskich.
Kazimierz Konarski – TAJEMNICA KRÓLEWSKIEGO ZEGARA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
52
Dojeżdżali do Bejsc, dużej wsi, szeroko rozsiadłej nad błoniem.
Trakt mijał karczmę, prowadził koło niewielkiego lasu, po czym spuszczał
się z dość stromej góry i błoniami biegł już prosto ku wsi. W chwili, kiedy
wóz znalazł się na brzegu lasu, furman, parobek wiejski o dosyć tępym
wyglądzie, zdarł nagle konie tak, że prawie przysiadły na zadach. Na twarzy
jego odmalował się strach, chciał coś powiedzieć, ale ze zduszonej trwogą
gardzieli wydobywały się tylko jakieś chrapliwe dźwięki. Nałęcki, który
zrazu nie mógł niczego zrozumieć, pobiegł oczyma w kierunku, w którym
patrzyły osłupiałe z przerażenia oczy parobka, i sam z kolei zdrętwiał. Oto
w odległości paruset kroków zobaczył patrol, jadący ku nim. Patrolujący nie
widzieli ich, bo zasłonięci byli rosnącym na zakręcie drogi, dużym krzewem
leszczyny.
Chłopu, acz z trudem, wróciła mowa.
— Jezu Nazareński! — wybełkotał i skręcił konie, jakby chcąc
zawrócić na miejscu.
Nałęcki szarpnął się ku niemu.
— Co robisz, durniu! Za późno teraz. Jedź prosto!
Widząc, że parobek skręca dalej, złapał go za rękę. Skutek był
zgoła nieoczekiwany. Chłopak wyrwał rękę, przesadził nogi przez
półgrabek, skoczył z wozu i znikł w lesie, jakby się w ziemię zapadł,
zostawiając Nałęckiego, wóz, konie i własną kapotę, która leżała złożona
koło niego na siedzeniu. Uciekł nawet bez czapki, bo mu spadła przy
zeskakiwaniu z wozu.
Panu Kazimierzowi błysnęła myśl, by iść za przykładem parobka,
ale projekt ten trwał krócej niemal niż sama myśl. Las był niewielki i
spatrolowanie go przez kilkunastu jeźdźców było kwestią kwadransa. Ale
co robić? Wzrok Nałęckiego padł na siermięgę parobka. W jednej chwili
zdarł z głowy stosowany kapelusz i frygnął nim, jak mógł najdalej, w krzaki,
zeskoczył z wozu, podniósł czapkę, wcisnął ją na uszy, włożył siermięgę, po
czym wlazł z powrotem na wóz, ujął lejce i spokojnie, jakby nigdy nic,
ruszył przed siebie. Wykapany Bartek.
Kazimierz Konarski – TAJEMNICA KRÓLEWSKIEGO ZEGARA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
53
W chwilę później obskoczyli go kozacy ze wszystkich stron.
Szturchańce, wymysły, grad pytań, zadawanych w łamanej polszczyźnie.
Nałęcki wchodził w rolę swego poprzednika, udawał
gamoniowatego parobka, który nie bardzo wie, czego od niego chcą. Z
niepokojem myślał o dwóch rzeczach, które mogły go zdradzić: buty i ręce.
Buty wysokie, oficerskie były stanowczo zbyt szykowne w zestawieniu z
siermięgą; ręce, choć żołnierskie, a więc nie specjalnie wypieszczone, były
jednak, jak na Bartka, za białe i delikatne. Nieznacznym ruchem zasunął
więc pan Kazimierz nogi możliwie głęboko w słomę, a ręce ukrył, jak mógł,
w rękawach sukmany, która na szczęście okazała się nieco za duża.
— Poworacziwaj!4 — krzyczał na niego brodaty podoficer.
— Hę? — udał, że nie rozumie woźnica.
— Poworacziwaj! Goworiat tiebie!5 — wymowny gest ręką. —
Nawracaj, durak!
Cóż było robić. Parobek, acz niechętnie, zrozumiał, skręcił końmi i
nawrócił.
— Wiesz, gdzie Skalbmierz? — pytał starszy.
— Nie, nie wiem.
— Toś ty nietutejszy?
Parobek znów nie zrozumiał pytania. Brodaty wachmistrz
machnął ręką.
— Czort go bierz! Jazda! — komenderował więcej gestem, jak
głosem.
Ruszyli. Nałęcki w środku, carscy dokoła, bo gościniec był szeroki.
Jechali niezbyt prędko. Wojskowi zaczęli rozmawiać. Pan Kazimierz, że to
się osłuchał z językiem rosyjskim na wyprawie ukraińskiej, piąte przez
dziesiąte rozumiał. Zmiarkował, że wysłano ich jako eskortę, nie mógł tylko
dojść — czego.
4 Nawracaj
5 Mówią do ciebie.
Kazimierz Konarski – TAJEMNICA KRÓLEWSKIEGO ZEGARA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
54
W oddali zamajaczyła jakaś wieś. Carscy stali widocznie w okolicy
od dłuższego czasu, gdyż jechali bardzo pewnie.
Wieś zajęta była przez piechotę. Wszędzie snuli się grupkami
żołnierze, pełno ich roiło się pod domami, turkot wozu wyciągał nowych
jeszcze ze stodół i chat.
Kozacy zatrzymali się przed jednym z domów, który był widocznie
kwaterą sztabu, bo ruch tam był większy niż gdzie indziej. Wachmistrz
wszedł do środka. Kiedy się po kwadransie pokazał, wyszło za nim dwóch
piechurów, dźwigających dużą, okutą skrzynię. Władowali ją na wóz,
wrócili jeszcze do domu po karabiny i zwinięte w wałek płaszcze
żołnierskie, po czym usadowili się na wozie, jeden na przodzie, drugi z tyłu
skrzyni. Kozacy otoczyli wóz. Wachmistrz dał znak do odjazdu. Ruszyli.
Jechali jakoś dziwnie. Zrazu tą samą drogą, którą przyjechali,
potem wykręcili na zachód, jakby ku Skalbmierzowi, ale nie traktem, jeno
polnymi drogami, klucząc nimi i raz po raz zmieniając kierunek. Kozacy
zdradzali coraz silniejsze zaniepokojenie, rozglądali się po okolicy,
podjeżdżali do wachmistrza i poszeptywali coś między sobą. Nałęcki
usiłował zmiarkować, o co chodzi, ale trudno mu było w roli głupawego
parobka zdradzać zbyt żywe zainteresowanie. Jechał więc spokojnie, szyjąc
jeno oczyma od czasu do czasu w prawo i w lewo spod nasuniętej na czoło
krakuski.
W pewnej chwili, gdy mijali samotną kępę drzew, wachmistrz
zatrzymał całą wyprawę, zsiadł z konia i jął się przekradać przez kępę. Po
chwili wrócił z twarzą zmienioną i nasępionymi brwiami.
Fala radosnej krwi załomotała w piersiach i skroniach pana
Kazimierza.
— Musiał ten dziad coś mocno nieprzyjemnego zobaczyć —
pomyślał — skoro tak się zasępił.
Wachmistrz był niezdecydowany. Jechać, nie jechać. Ruszyli w
końcu, ale jeszcze bardziej rozglądając się po okolicy. Droga opuszczała się
teraz w szeroki wąwóz, wyginający się z lekka w prawo, tak że dalszego jej
ciągu nie było widać.
Kazimierz Konarski – TAJEMNICA KRÓLEWSKIEGO ZEGARA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
55
Nagle, w chwili właśnie, gdy dojeżdżali do owej krzywizny,
Nałęcki zadygotał ze szczęścia. Z głębi wąwozu szła na ich spotkanie grupa
jeźdźców. Nie większa od kozackiej — podjazd z kilkunastu ludzi: wysokie
czapki, lance z chorągiewkami. Nie trzeba było wprawnego oka pana
Kazimierza, żeby poznać uniform kawalerii narodowej. Na widok kozaków
podjazd ruszył skokiem i zjeżywszy lance, runął z całym impetem na
nieprzyjaciela.
Kozacy stawili czoło mężnie. Zasłonili zwartą kupą furę i
wyciągnąwszy spisy, gotowali się do przyjęcia ataku. Wóz utrudniał im
bardzo walkę. Gdyby nie on, byliby mogli szarżą odpowiedzieć na szarżę,
impetem na impet, a tak mogli tylko, mając tę kulę u nogi, trwać w miejscu.
Tymczasem podjazd zbliżał się już największym pędem. Kozacy przywitali
go salwą karabinową, daną z odległości kilkunastu zaledwie kroków, ale
znać wystrzeloną zbyt pośpiesznie, bo tylko jeden czy dwóch jeźdźców
polskich spadło z koni. Cichy przed chwilą wąwóz zatrząsł się od zgiełku
wystrzałów, krzyków, jęków i przeraźliwego końskiego kwiku. Nad
kłębowiskiem zadrgały jasną tęczą błyski szabel.
Utarczka nie trwała długo. Furii natarcia polskiego carscy
wytrzymać nie mogli i ława przesunęła się w tył, za wóz. Nałęcki znalazł się
na tyłach polskiego podjazdu. Dwaj piechurzy, jadący z nim, stanęli na
wozie i dalej strzelać w ułanów, nie
zważając na to, że mogli byli w kupie
postrzelić i swoich. Odsiecz ta zaniepokoiła
Nałęckiego, bo mogła zaważyć na losach
bitwy, ale pan Kazimierz żadnej broni
prócz bata nie miał, a z batem w ręku
walczyć przeciwko dwom karabinom było
niepodobieństwem. Znalazła się przecież
rada. Nałęcki z całej siły zdzielił konie
batem. Wóz szarpnął. Piechur stojący na
tyle wozu spadł na ziemię i musiał sobie jakiś gnat przetrącić, bo krzyk jego
przebił się przez cały zgiełk bitwy. Drugi, stojący na przedzie wozu, prze-
wrócił się, wprawdzie nie na ziemię, tylko na wóz, ale w upadku swoim
wypuścił z ręki karabin, który upadł. Konie rwały jak oszalałe, wóz
podskakiwał na nierównościach gruntu. Żołnierz, który przewrócił się na
skrzynię, miał głowę niżej niż nogi i nie mógł się wygramolić. Kiedy się
Kazimierz Konarski – TAJEMNICA KRÓLEWSKIEGO ZEGARA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
56
wreszcie wydobył, miał minę tak pociesznie ogłupiałą, że Nałęcki, choć
chwila nie była bardzo po temu, parsknął śmiechem. Bitwę stracili już z
oczu, bo wąwóz biegł dalej kręto. Nałęcki zatrzymał rozbiegane konie i z
biczyskiem w ręku zwrócił się do swego jeńca. Jeden gest wystarczył i
piechur bez słowa zlazł z fury.
Pan Kazimierz zaciął konie i ruszył ostrym kłusem. Odgłosy bitwy
słabły coraz bardziej, widocznie ułani przełamali opór 'kozaków i gonili ich
w kierunku przeciwnym temu, w jakim jechał ze swym łupem na furze, a ze
słońcem w duszy, pan Kazimierz.
Wąwóz ciągnął się długo, bez końca. Kiedy się Nałęcki wreszcie z
niego wydobył, mimo rozglądania się, nie mógł nigdzie dostrzec ani
kozaków, ani ułanów. Był wolny!
Po chwili namysłu ruszył w drogę, kierując się ku południowi.
Skrzynię przykrył dla niepoznaki słomą.
O zmierzchu już do obozu Naczelnika w Koszycach dojeżdżał wóz
zaprzężony w parę zdrożonych koni z woźnicą w krakusce i w szarej,
kieleckiego kroju, siermiędze. Warty nie chciały go zrazu przepuścić, ale
woźnica poprosił, żeby mu pozwolono rozmówić się z oficerem będącym
komendantem warty. Po krótkiej rozmowie oficer kazał wpuścić wóz do
obozu. Znajdującą się na wozie okutą skrzynię zaniesiono do sztabu i tam w
obecności woźnicy odbito. Okazało się, że mieści ona kasę tambowskiego
pułku jegrów. Samego złota było tam 5000 rubli. Srebra i wszelakiej
koprowiny6 drugie tyle.
W Koszycach zastał pan Kazimierz obóz, wojsko, ale nie zastał
Naczelnika. Wyruszył on na parę dni w objazd oddziałów, które dla
łatwiejszego wyżywienia rozrzucił w kilku punktach. Nie wiadomo było,
kiedy wróci, może jutro, może pojutrze. Pan Kazimierz zmiarkował, że mu
wypadnie czekać, i zaczął się rozglądać za kwaterą. Wychodząc ze sztabu,
natknął się w drzwiach na oficera. Gęba znajoma.
— Ewka! do kroćset diabłów, nie poznajesz mnie, czy jak?
6 Monety miedzianej
Kazimierz Konarski – TAJEMNICA KRÓLEWSKIEGO ZEGARA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
57
— Kazik! Cywilus. Oczom nie wierzę. A tyś się skąd wziął,
paralusie? Dajże pyska!
Chwycili się w objęcia. Siarczyste pocałunki rozległy się w izbie i
trwały dłuższą chwilę.
Ewka, a raczej Efka, nie była to dziewczyna, ale — jako się rzekło
— oficer młody, elegancki, przystojny. Nazywał się Franciszek Kowalewski i
pierwszym literom imienia i nazwiska zawdzięczał przezwisko. Z Nałęckim
odbyli razem przed dwoma laty kampanię ukraińską i zaprzyjaźnili się na
śmierć i życie. Ostatnio losy rozdzieliły ich i od dwóch lat nie widzieli się
wcale.
Pierwszy odezwał się Nałęcki.
— Ewka, bój się Boga, puść, bo zadusisz.
— To ci spotkanie. Coś ty, Kazik, z mundurem zrobił? Mnie mówili,
żeś ty wcale z wojska nie występował.
— Toś dobrze słyszał, bo ja byłem i jestem w wojsku. Kompanię
mam swoją u Działyńskich. A ty, widzę, w regimencie Wodzickich
porucznikujesz po staremu.
— Aha! A czemuś nie w mundurze?
— Bo pismo wiozę z Warszawy do Naczelnika, a po cywilnemu
łatwiej mi było jechać.
— Rozumiem. To i nie zostaniesz u nas? Już się tak ucieszyłem.
— Nie mogę, bracie, nie mogę. Jakże bym tak kompanię zostawił?
Zresztą tam będzie gorąco niedługo. Teraz na nas czas. Przyjdźcie wy do
nas.
— Jak najchętniej. Tu wszystko aż piszczy do marszu na
Warszawę.
— No więc?
— Naczelnik się ociąga, mówi, że nie może iść, dopóki swoich sił
nie zbierze, rekrutów nie wyćwiczy, broni nie skompletuje. Ma niby rację,
ale... Masz ty aby kwaterę? — przerwał nagle.
Kazimierz Konarski – TAJEMNICA KRÓLEWSKIEGO ZEGARA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
58
— Nie, nie mam. Skąd. Ja od godziny dopiero jestem w obozie.
— Prawda. Wiesz co, chodź do mnie spać. Ciasno, ale zawsze lepiej
ci będzie niż na dworze. Sam noclegu lepszego nie znajdziesz, bo wszystkie
chałupy tak natkane, że szpilki nie wetknie.
— Dziękuję ci serdecznie. Trzeci dzień jadę z Warszawy i
zdrożonym bardzo.
— No widzisz. Chodźmy.
— Ale, gdzie by tu można co zjeść? Od rana prawie nic w gębie nie
miałem.
Zrobione. Idziemy do Kasprowej.
I poprowadził Nałęckiego między domostwami do namiotu
wiwandierki. Przy długim, składanym z tarcic stole siedziała brać oficerska
różnych stopni, jedząc, pijąc i gwarząc. Na tle ciemnych, przeważnie
wojskowych mundurów odbijała przy świetle kaganka biała sukmana
krakowska jednego z obecnych.
— Kto to? — spytał po cichu Nałęcki, trąciwszy w łokieć Ewkę i
wzrokiem wskazując białą postać.
— Bartosz Głowacki — odparł półgłosem Kowalewski. — Z
Rzędowic. Pierwszy pod Racławicami, dopadł do armat. Na placu boju
mianowany podporucznikiem.
Nałęcki słyszał już o Głowackim, przyjrzał mu się więc ciekawie.
Chłop jak dąb, o mocnych, stalowych oczach. Wiało od niego tężyzną,
zdrowiem, siłą.
Po niejakim czasie okazało się, że Nałęcki znał kilku oficerów. Z
drugiej strony i na niego też dzięki cywilnej kurcie zwrócono uwagę, a gdy
się rozeszło, że pan Kazimierz prosto z Warszawy jedzie, ruszyła oficeria
kupą w ich kąt. Zrobił się tłok. Posypały się ze wszystkich stron pytania: co
Warszawa myśli robić, czemu nie zaczyna? Ile jest prawdy w tym, co mówią
o redukcjach wojska? Co król mówi? Czy mają broń i amunicję? Jak z
artylerią?...
Kazimierz Konarski – TAJEMNICA KRÓLEWSKIEGO ZEGARA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
59
Pan Kazimierz, jak umiał, zaspokajał ciekawość. Opowiedział w
końcu i o swojej podróży, i o tym, jak się do niewoli kozackiej dostał i jak go
ktoś potem z niej wyswobodził. Rozległy się okrzyki.
— To Orłowski, pewno Orłowski! On dziś na podjazd jeździł i
jakąś kupę kozactwa rozbił.
Rozgadało się bractwo na dobre. Pan Kazimierz, któremu się
dotychczas usta nie zamykały, bo musiał na wszystkie strony odpowiadać,
sam z kolei zaczął się dopytywać. O Kraków, o przysięgę Naczelnika, a
przede wszystkim o Racławice. Uderzył w czułą strunę. Od bitwy nie minął
jeszcze tydzień, nie zapomniany ten dzień żył jeszcze i grał wszystkimi
barwami w duszach żołnierskich.
Żołnierz każdy jest jak dziecko; dziesiątki razy może w kółko
wracać do dawnych wspomnień, przeżywać je na nowo niemal równie
silnie, jak za pierwszym razem, mówić o nich, a przede wszystkim słuchać i
słuchać bez końca, po raz Bóg wie który, prostej o tym żołnierskiej gawędy.
— Żałuj, bracie — zaczął Kowalewski — żeś z nami nie był.
Widziałem ja już wojnę, ale takiej wojny jak ta jeszcze nie było w Polsce. Nie
było w Polsce takiej wojny, żeby chłop prosto od pługa chwytał za kosę i z
kosą albo z gołymi rękami szedł na armaty. Co to szedł! On je brał! —
krzyczał Kowalewski w uniesieniu. — To jedno tylko zobaczyć! Widziałem
to na własne oczy i nie zapomnę. W godzinę śmierci to zobaczę. Dotąd na
myśl o tym coś mnie za gardło łapie.
Kowalewskiemu istotnie głos się zmienił.
— Opowiedz wszystko po kolei — prosił Nałęcki.
— Dobrze. Byłem tego dnia na służbie przy sztabie Naczelnika.
Szliśmy ku Skalbmierzowi. Dają nam znać, że od Kościejowa wali jakaś
kolumna, że jest tam i jazda, i piechota, i armat mają kilkanaście. Wysłał
mnie Naczelnik do straży przedniej, żeby to sprawdzić. Prawda to była
oczywista, choć zagajniki trochę przeszkadzały, ale i gołym okiem na
Kościejowskiej górze można było rozeznać to mrowie. Oni stali na jednej
górze, Kościejowskiej, my na drugiej, koło wsi Dziemierzyce, Racławice w
środku, w dole. Zaczął tedy Naczelnik rozstawiać siły. Sam zajął środek, na
prawe skrzydło poszedł Madaliński ze swoją brygadą jazdy i regimentem
Kazimierz Konarski – TAJEMNICA KRÓLEWSKIEGO ZEGARA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
60
Czapskiego, na lewe Zajączek z moim regimentem i resztą jazdy. Chłopi za
nami w rezerwie. Powiadam ci, co to za wojsko. Jeden z kosą, drugi z piką,
trzeci z siekierą, czwarty z kłonicą albo cepem. Kiedym ich pierwszy raz
zobaczył, pomyślałem sobie: po co Naczelnik tę procesję za sobą ciąga! Tak
tedy czekamy. Mija godzina, mija druga. Oni nic i my nic. Wracam ja akurat z
lewego skrzydła, bo mnie Naczelnik posłał, żeby je trochę cofnąć, patrzę,
widzę, że u Moskali ruch jakiś. Zrazu mi się zdawało, że się do odwrotu
zbierają. Pędzę. Naczelnik też już widzi, ale od razu prze wąchał, że to nie
żadne cofanie się, jeno atak. Jakoż zaraz potem, dwie kolumny walą na
nasze oba skrzydła. Jedna od Racławic idzie na Zajączka — tej nie było
dobrze widać — druga, którą mamy jak na dłoni, rżnie prosto na
Madalińskiego. Plunęliśmy jej w zęby z naszych armat. Madaliński dołożył
salwami swojej piechoty, trochę się zatrzymali, a potem ruszyli znowu, ale
już nie na prawe skrzydło, jeno na środek, na nas.
Tu Kowalewski przerwał opowiadanie, a widząc przechodzącą
wiwandierkę, zwrócił się do niej.
— Ciotko Dorotko, dajcie lampkę wina, bo mi w gardle od tego
opowiadania zaschło.
Cisza głęboka zaległa namiot. Wszyscy obecni na własne oczy
widzieli to, co opowiadał porucznik, i słyszeli to już dziesiątki razy,
opowiadane na różne sposoby, a jednak wszystkie oczy zawisły znów na
wargach Kowalewskiego.
— Kiedy się to dzieje, patrzę ja na lewe skrzydło — wrócił do
opowiadania Kowalewski — a tam alleluja! Rany Boskie! Nasza piechota
obskoczona przez masy jegrów, a jazda już zepchnięta z linii wygięła się tak,
że tylko, tylko a przerwą ją. Kozaków chmary całe lecą, a wyją. Jezu
miłosierny, jak wyją. Ruszam do Naczelnika z meldunkiem, a Naczelnik już
na mnie woła, żebym jechał do Madalińskiego urwać mu ze trzy szwadrony
na pomoc lewemu skrzydłu. Żeby mnie byli ustrzelili wtedy w czasie tej
mojej jazdy, to by może bitwa się inaczej obróciła, bo tam już na cienkim
włosku wszystko wisiało. Generał stęknął mocno na ten przywieziony
przeze mnie rozkaz, bo mu samemu zaczynało się także już robić gorąco, ale
rad nierad wyznaczył szwadrony, które zaraz rysią, pod majorem
Nowakowskim, ruszyły na lewe skrzydło.
Kazimierz Konarski – TAJEMNICA KRÓLEWSKIEGO ZEGARA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
61
— Nowackim, nie Nowakowskim — poprawił ktoś z obecnych.
— Może być, że Nowackim. Wracam do Naczelnika, kule się sypią,
że tylko gwiżdże w uszach. „Mochy" na wprost naszej środkowej pozycji
ustawili baterię dział i prażą tak, że z naszych tylko drzazgi lecą. Ogromnie
dużo nam ludzi tym ogniem napsuli. Naczelnika, widzę, diabli biorą. Kiwnął
na mnie, żeby się go trzymać, dźgnął swego ogiera ostrogami tak, że go o
mało z siodła nie wysadził, i polecieliśmy obaj w skok do naszych Maćków.
Podleciał do nich, zakręcił koniem w pędzie na miejscu i jak nie huknie:
„Chłopcy! Zabrać mi te armaty! Żywo! Bóg, wiara i ojczyzna!!" Chłopstwo
oszalało, powiadam ci, po prostu oszalało. Wszyscy koledzy zaświadczą, że
nie koloryzuję. Nie tak długo żyję na świecie i dopiero drugą wojnę w życiu
oglądam, to może i nie dziwota, żem nigdy niczego takiego nie widział, ale
tego i starzy żołnierze, co na rozmaitych wojnach zęby zjedli, nie widzieli.
Żeby piorun był z jasnego nieba wyrżnął w sam ich środek, nie byłby chyba
nimi tak wstrząsnął, jak te krótkie Naczelnikowe słowa.
Musieliśmy z Naczelnikiem czym prędzej wykręcić konie i ruszyć z
nimi, boby nas chyba byli stratowali. Jeden drugiego jeszcze podrywał.
Maciek! Bartek! Szymek! A nuże! A dalejże! Nie wiadomo było, kto kogo
prowadzi, czy Naczelnik ich, czy oni Naczelnika. Kiedy doszli na stajanie od
armat, wyrżnęli do nich Moskale salwę całą baterią. Zląkłem się, czy się nie
zmącą, ale gdzie tam. Straty ponieśli i duże nawet. Całe rzędy kule armatnie
z nich wyrywały, ale oni nic, jakby ich co opętało, lecieli.
Jeszcze i drugi raz do nich strzelili, ale to już była ostatnia salwa.
Trzeciej dać nie mogli, bo już chłopi dopadli. Taki się wrzask podniósł, że
cała bitwa na moment stanęła. Słowo daję. Jegry tak zbaraniały, że nawet
się nie nadstawili, kiedy chłopi do nich dobiegli, ani salwy już nawet nie
dali. Batalion za batalionem pękał i rozsypywał się tak, że wkrótce nie było
kogo rozbijać, wszystko gnało na zbity łeb albo poddawało się w niewolę.
Tylko, że tam chłopi łasi na niewolnika nie byli, rozżarte to było tak, że
woleli kosą zdzielić przez łeb, niż brać w łyka. Szkoda, że imci pan
porucznik Głowacki wyszedł, bo on by opowiedział. Choć tego opowiedzieć
się nie da. Kto tego na własne oczy nie oglądał, temu żadne opowiadanie nie
zastąpi. Prawda? Mości panowie...
Kazimierz Konarski – TAJEMNICA KRÓLEWSKIEGO ZEGARA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
62
Późną nocą dopiero zaprowadził Kowalewski naszego wędrowca
na kwaterę. Nie była ona wygodna, ale pan Kazimierz o to nie pytał i usnął
od razu.
Rozdział VI
INSUREKCJA
Była godzina trzecia, może czwarta rano. Na stacji pocztowej w
Sękocinie spało wszystko głębokim snem, drzemał nawet i dyżurny
woźnica w stajni. Nagle w oddali, wśród głębokiej ciszy nocnej, ozwał się
daleki sygnał trąbki.
Dyżurny ocknął się i wstał. Z niechęcią wyjrzał przez okno na
sypiące się zewsząd czarne jak sadze ciemności, rozbełtane przed samym
jeno domem żółtym kręgiem latarni, wiszącej samotnie na słupie.
— Psiakrew! Ekstrapocztę znów diabli niosą — mruknął pod
nosem.
Ruszył leniwie po konie i poprawiwszy na nich uprząż,
wyprowadził je przed stację na trakt. W niewielkiej odległości chybotało się
już na drodze światełko i dochodził turkot jadącej szybko po gościńcu
bryczki. Turkot rósł, rósł, wreszcie w świetle latarni pocztowej zamajaczyły
buchające parą końskie łby. Bryczka stanęła. Zgiełk urwał się nagle.
Podróżny drzemał na bryczce, woźnice obaj w milczeniu przeprzęgali
konie.
Nagle głęboką ciszę zmącił daleki, głuchy, przytłumiony huk. Na
ten odgłos podróżny ocknął się, przetarł oczy i spytał:
— Czy mi się śniło, czy też było słychać jakiś huk?
— Było słychać, wielmożny panie. A jakże. Od strony Warszawy.
Cicho no, Wawrzon! O, znowu.
Tym razem huk był wyraźniejszy nieco. Po nim zaraz nastąpił
trzeci.
Kazimierz Konarski – TAJEMNICA KRÓLEWSKIEGO ZEGARA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
63
Podróżny skoczył na równe nogi, stanął w bryczce i cały w słuch
się zamienił.
— To są armatnie strzały — rzekł na wpół do obecnych, na wpół
do siebie. — Co to jest? Co to znaczy? Nie wiecie, co się w Warszawie dzieje?
— Co by się tam miało dziać, wielmożny panie — odparł jeden z
woźniców. — Nic się nie dzieje. Byłem tam dziś. To pewno carscy robią
jakieś manewry. Cały ich batalion w Raszynie stał. Mieli armaty. To oni
strzelają, nie kto inny.
— Et, strzylałyby w nocy? Co wy też, Wawrzon, gadacie — wtrącił
się z niedowierzaniem drugi woźnica.
— No, to cóż by to było?
— Bo ja wiem?
Strzały ucichły. Podróżny naglił, żeby jechać. Ruszyli ostro z
kopyta.
Nałęcki, on to był bowiem, zupełnie dosiedzieć nie mógł i prawie
całą drogę z Sękocina do Warszawy przestał w bryczce, oparty o ramiona
woźnicy. Jego wojskowe ucho poznało od razu, że to nic innego, jeno strzały
działowe, jego instynkt dopowiedział mu, że to nie żadne manewry, ale
początek walki o Warszawę. Obiecany talar sprawił, że bryczka gnała jak
wicher, raz o mały włos nie wylecieli obaj z woźnicą do rowu, kiedy bryką
rzuciło na wyboju. Dojeżdżali do Raszyna. Z ciemności wynurzył się zrazu
mdły turkot, potem furka zaprzężona w lichą szkapinę. Nałęcki zatrzymał
bryczkę i zwrócił się do jadącego na furze chłopa.
— Gospodarzu, z Warszawy jedziecie?
— Nie, panie, ja z Falent. Do Grójca jadę ze zbożem.
— A nie wiecie, co to były za strzały?
— Strzały? — zdziwił się chłopina. — Nie słyszałem nijakich
strzałów.
Pan Kazimierz machnął ręką.
— Jazda! — rzucił pocztylionowi.
Kazimierz Konarski – TAJEMNICA KRÓLEWSKIEGO ZEGARA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
64
Bryczka potoczyła się wartko w swoją drogę.
Od wschodu, zza Wisły, jęło niebo szarzeć coraz wyraźniej. Dzień
wstawał pogodny, cichy, ciepły.
Ledwie minęli Raszyn, ujrzeli jeźdźca, jadącego w skok na
spienionym koniu.
— Zawracaj waćpan, jeśli ci życie miłe! — krzyczał już z daleka,
zobaczywszy zbliżającą się ekstrapocztę.
— A bo co? Co się stało? — pytał Nałęcki.
— Carscy naszych rżną! — zdążył jeno w przelocie krzyknąć
jeździec, ściągnął wierzchowca harapem i przepadł prędzej, niż się był
pokazał. Coś tam jeszcze krzyczał z oddali, ale tego nie sposób było
rozeznać.
Woźnica zakręcił się niespokojnie na koźle i pytający wzrok
utkwił w Nałęckim.
— Bajki! Jazda! —
krzyknął pan Kazimierz. A później
dobywszy z kalety talara, zaświecił
nim woźnicy w oczy. Talar
powędrował do kieszeni
pocztyliona, co zaraz ogromnie
dodało koniom sił.
Dalej już nie spotkali
żywego ducha, ale pustka, jaką ziało
na trakcie, na którym zazwyczaj
roiło się w nocy od bryk ładownych
i pojazdów, była wiele mówiąca.
Zresztą ozwały się znów strzały
armatnie, a nawet chwilami
dochodziło już coś, co mogło
wyglądać na terkot broni ręcznej.
Pan Kazimierz nie wątpił już, że ma
przed sobą w stolicy rewolucję, która tylko co, zdaje się, wybuchła. Gubił się
Kazimierz Konarski – TAJEMNICA KRÓLEWSKIEGO ZEGARA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
65
w domysłach, gdzie się toczy walka i co jemu wypada zrobić, żeby w niej
wziąć udział, a nie dostać się — bezbronny — w ręce wroga.
Pragnął za wszelką cenę dotrzeć do pułku, do koszar
ujazdowskich. Pustka na trakcie nasuwała mu myśl, że prawdopodobnie
wojska rosyjskie zajęły rogatkę i nie puszczają nikogo w stronę Grójca.
— A jeśli nie puszczają w tę stronę, to tym bardziej nie puszczą
mnie do miasta. Trzeba się pilnować, żeby się im w łapy nie dostać — dodał
półgłosem, sam do siebie.
Nie dojeżdżając tedy do rogatek, kazał skręcić w prawo ku
Rakowcowi i tu, sobie tylko znanymi manowcami i drożynami, przemykali
się ku miastu, mijając Mokotów i rogatki.
Powiodło się. Jak burza wpadli w aleje Ujazdowskie. Pustawo tam
było, jeno tu i ówdzie gromadki ludzi stały i rozprawiały o czymś gorąco.
Skręcili ku ujazdowskim koszarom, kiedy nagle zza zakrętu
pokazało się czoło maszerującej z chrzęstem kolumny piechoty.
Nałęckiego zmiotło formalnie z bryczki. Z radosnym okrzykiem
rzucił się do swych drogich szeregów. Jakby ich lata całe nie widział.
Koledzy! Dołączył się do nich, jak był, w cywilnej burej kurcie. Ucieszyli się i
oni, ale kroku nie zwolnili. Jedno pytanie i jedna odpowiedź:
— Na Warszawę?
— Na Warszawę!
Kolumna szła ostro, rypiąc obcasami o ziemię, miny twarde,
skupione. Znać było po nich, że nie na paradę idą.
Od strony miasta płynęły raz po raz głuche, gęste, basowe odgłosy
strzałów armatnich. W przerwach między nimi bulgotały wciąż w oddali
salwy karabinowe i trwała bezładna szczekanina pojedynczego ognia.
Pustymi, nie zabudowanymi ulicami, przez ogrody podmiejskie
doszli do miejscowości zwanej Trzy Krzyże.7
7 Dziś plac Trzech Krzyzy.
Kazimierz Konarski – TAJEMNICA KRÓLEWSKIEGO ZEGARA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
66
U wejścia w Nowy Świat, na rogu Książęcej, natknęli się na
batalion jegrów podpułkownika Klugena z baterią armat wycelowaną ku
nim. Od widniejącej na uboczu grupki carskich oficerów oderwał się
adiutant i pomknął ku maszerującej kolumnie. Dopadł do pułkownika
Haumana, jadącego na przedzie.
— Dokąd waszmość ten pułk prowadzisz? — spytał twardo.
— Nie waści sprawa i nie waści się będę opowiadał — odparł
jeszcze twardziej Hauman. — Tam idę, dokąd mam rozkaz iść.
Porucznik stropił się, ale tkwił na drodze, zagradzając sobą
przejście nadchodzącej kolumnie.
— Z drogi! Do kroćset diabłów! — wrzasnął pułkownik,
nastawiwszy straszliwego marsa i zmierzywszy porucznika oczyma z taką
siłą, że ten jak zmyty pokłusował ku swoim.
Widziała tę scenę cała wiara działyńska i ogromną ochotą
zapłonęły nagle serca żołnierskie. Z drogi! Do kroćset diabłów! Okrzyk ten
odezwał się echem w każdej piersi, napełnił duszę jakąś olbrzymią mocą,
wiarą w siebie, w dowódcę, w zwycięstwo. Rozpierała ich ta moc. Na kraj
świata pójdą. Wszystko przed sobą obalą. Rypnęły silniej obcasy o matkę
ziemię. Zacisnęła się krzepciej jeszcze ręka trzymająca broń. Hej, jak lekko
na duszy!
Taka moc biła od idącej w milczeniu kolumny polskiej, że Rosjan
jakby sparaliżowało. Bez słowa jednego, bez strzału, przepuścili regiment
między swymi szeregami. W głębokiej ciszy, przerywanej jeno echem
rytmicznego marszu, przeszedł ostatni żołnierz. Żaden okrzyk nie zmącił
milczenia, nikt słowa jednego nie powiedział, ale czuli wszyscy, że się tu
bitwa rozegrała i że w tej osobliwej walce, w której nikt szabli z pochwy nie
dobył ani nawet bagnetu naprzód nie pochylił, jedni milczące odnieśli
zwycięstwo, drudzy równie milczącą klęskę.
Idą nasi dalej. Znowu wojsko. Tym razem konnica. Lekkie
szwadrony charkowskie Baura. Nieprzyjaciel znów niezdecydowany. Na
usprawiedliwienie trzeba przyznać, że w przewidywaniu powstania hetman
Ożarowski pospołu z Igelströmem opracowali wspólny, polsko-rosyjski
plan walki z rewolucją; hetman łudził się bowiem, że w decydującej chwili
Kazimierz Konarski – TAJEMNICA KRÓLEWSKIEGO ZEGARA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
67
zdoła utrzymać wojsko po swojej stronie i poprowadzi je do walki z
pospólstwem. Dowódcy rosyjscy nie wiedzieli tedy, czy w nadchodzącej
kolumnie polskiej widzieć mają sprzymierzeńca czy wroga.
Powtórzyła się teraz niedawna scena z jegrami Klugena. Tym
razem oficer pomknął nie ku naszym, ale ku sztabowi nieprzyjaciela, który
stał koło kościoła Św. Krzyża. Pomknął z meldunkiem o zbliżaniu się
polskiego pułku i z prośbą o decyzję. Pojechał i przepadł. Kiedy wreszcie
wrócił z rozkazem niedopuszczenia Polaków do śródmieścia, było już za
późno. Czoło Działyńczyków, minąwszy konnicę, dochodziło już do ulicy
Świętokrzyskiej.
Tutaj też natrafiono na pierwszy opór. Sztab generała
Miłaszewicza, który miał powierzone zablokowanie Krakowskiego
Przedmieścia, zorientował się w błędach Klugena i Baura i czym prędzej
ściągnął wojska dla zatarasowania przejścia nadchodzącej kolumnie. Czoło
polskie trafiło na końcu Nowego Światu na najeżony grzebień bagnetów.
Hauman, któremu zależało na przedostaniu się do śródmieścia, spróbował i
tutaj jeszcze utorować sobie drogę bez przelewu krwi. Widząc, że carscy
zastraszyć się tym razem nie dadzą, wszczął rokowania. Powołał się na
rozkaz królewski, mocą którego miał w razie wybuchu zamieszek ruszać
niezwłocznie na osłonę zamku. Na to pokazano mu, przez adiutanta, inny
rozkaz generała Igelströma, nakazujący zamknąć przejście i nie puszczać
nikogo.
— Dla mnie władzą jest jego królewska mość, a nie generał
Igelström — twierdził pułkownik.
— Dla nas władzą jest generał Igelström, a nie jego królewska
mość — brzmiała odpowiedź.
Dyskusja była trudna. Trwała jednak jeszcze dość długo. Wreszcie
przemówiły armaty.
Działyńczycy mieli ich cztery. Kupione za własne pieniądze pułku,
stanowiły jego chlubę i dumę. Przy ostatnich redukcjach wojska nakazano
działa odstawić do arsenału. Pułk jednomyślnie postanowił ich nie od-
dawać. Hetman Ożarowski naglił. Hauman, czując za sobą pułk, wykręcał się
jak piskorz, kluczył, wynajdywał dziesiątki pozorów do zwłoki i ostatecznie
Kazimierz Konarski – TAJEMNICA KRÓLEWSKIEGO ZEGARA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
68
armaty dla powstania ocalił. Pieszczochy jego miały dzisiaj przemówić do
wroga.
Jakoż przemówiły groźnie, a tak skutecznie, że już po pierwszych
strzałach krwawe bruzdy zaznaczyły się na nieprzyjacielskiej fali.
Odpowiedziała im zaraz rosyjska bateria, zakotłowało się wszystko i dwie
żywe ściany runęły na siebie z nieludzkim wrzaskiem.
Walczono w ciasnej gardzieli Nowego Światu, czym kto mógł:
bagnetem czy kolbą, szablą czy nożem. Między barwne mundury
Działyńczyków wmieszały się rychło szare kapoty mieszczańskie. Jak spod
ziemi wyrosła gromada malców i wyrostków. Umorusani od ucha do ucha,
w obdartych kurtczynach i porciętach, karabin we dwóch czasem dźwigając,
bo jeden nie dawał rady, lezie to tałałajstwo w ogień jak w taniec.
Przesunęła się pod naporem polskiego ataku linia bojowa ku
kościołowi, ale rychło Rosjanie, wzmógłszy się na siłach, odepchnęli ją
znów ku Świętokrzyskiej. I znów ku kościołowi, i znów ku Świętokrzyskiej. I
trwał tak ten straszliwy kontredans długie kwadranse i tylko coraz więcej
tancerzy waliło się bez ducha na ziemię.
Odskoczyli od siebie, kryją się pod ścianami domów, po bramach,
wypełniają każdy załom muru, bo teraz do głosu przyszły znów armaty. Na
środku ulicy szaleje rozwścieczona śmierć.
Rozległy się krzyki: — „Do okien! Do okien!" — Poczęły dudnić
bramy i schody. W zgiełk bitwy wmieszał się ostry brzęk tłuczonych szyb.
Ze wszystkich okien nowoświeckich domów runęły teraz na ciemnozielony
czworobok strzały karabinowe. Porucznik Sypniewski skrzyknął garść ludzi
i wśród straszliwego ognia, popod ścianami domów, przedarł się aż pod
samą prawie linię carskich bagnetów i zniknął w ogromnej sieni Pałacu
Branickich.8 Przemówił teraz cichy dotąd, sędziwy pałac, przemówił
skuteczniej od innych, bo wroga miał niemal pod sobą. Sypniewski chodzi
od okna do okna i zaleca troskliwie:
— W kanonierów, chłopcy, prać, w kanonierów!
Zadudniło w Świętokrzyskiej ulicy. Patrzy pułkownik Hauman i
oczom nie wierzy. Oto gromada dzieciarni wlecze armatę. Pozaprzęgały się 8 Późniejszy pałac Zamojskich. Położony na Nowym Świecie między Świętokrzyską a kościołem Św. Krzyża.
Kazimierz Konarski – TAJEMNICA KRÓLEWSKIEGO ZEGARA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
69
smarkacze w szelki, zamiast koni, inne ciągną za sznury, za orczyki, pchają
za szprychy, czepiają się po kilku, gdzie który może. Podjechali na róg,
stanęli. Ustawiają armatę. Rej wodzi dobosz działyńczyk. Dobyli z jaszcza
kulę, proch, wzięli się w pięciu chyba do wyciora. Jak starzy kanonierzy
majstrują koło działa. Strzelili. Połowa poprzewracała się od samego huku.
Gęby — gdzie tam gęby — buziaki osmolone, ale oczy łobuzerskie,
rozradowane, śmieją się ze szczęścia.
Poderwał ten widok działyńską. wiarę. Nie zważając na nic, runęli
znów ławą w największy ogień.
Do pułkownika Haumana dopadł Nałęcki. Porucznik miał twarz
okopconą dymem i napuchłą bo w tłoku kolbą w głowę oberwał. Z trudem,
w usmolonym tym cywilusie, poznał pułkownik swego porucznika.
— Panie pułkowniku! — krzyczał, bo huk wystrzałów głuszył
mowę. — A żeby ich tak zajść z boku? Za kościołem świętokrzyskim szopa
stoi od ulicy pusta, można by się przez nią na ulicę wydostać i bobu im za-
dać. Ja tam przejście znam, mógłbym poprowadzić.
— Dobrze — odparł pułkownik — bierz waść ze swej kompanii
pluton, ale nie więcej, i ruszaj.
Skoczył pan Kazimierz piorunem do swoich, skrzyknął ze
dwudziestu chłopa, wyciągnął gdzieś z okna kaprala Grzybowskiego,
zwanego Muchomorem, o którym chodziły wieści, że go się kule nie imają i
który sam za pluton starczył, taki był morus, i pędem ruszyli w
Świętokrzyską ulicę. Przez bramy, sienie, podwórza, płoty przedostali się na
tyły kościoła.
Wreszcie szopa. Pusta. Wielkie wierzeje prowadziły wprost na
ulicę. Spoza nich dochodziły odgłosy szalejącej tam walki, dziwnie głuche i
dudniące w tym pustym wnętrzu. Pan Kazimierz wyjrzał przez szparę w
ścianie i serce zabiło mu radośnie. Oto po drugiej stronie ulicy stał we
wgłębieniu murów sztab rosyjskiego oddziału, kręcili się, wbiegali i
wybiegali oficerowie, adiutanci, ordynansi. Jednej salwy tedy potrzeba, by
sparaliżować rosyjskie dowództwo.
Kazimierz Konarski – TAJEMNICA KRÓLEWSKIEGO ZEGARA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
70
Nałęcki nie namyślał się długo. Sformował swój oddział i kazał
ludziom przygotować się do salwy. Sam odryglował wierzeje. Otworzył na
oścież. Padła komenda:
— Cel!
— Pal!
Ogłuszający łoskot. Dym zapełnił szopę. Wypadli na ulicę. Skutki
salwy były straszne. Połowa oficerów leżała martwa, bądź ciężko ranna.
Reszta rozpierzchła się w mgnieniu oka. Drugą salwę skierował Nałęcki już
w bok kolumny jegrów. Jak człek, raniony znienacka, złamie się w sobie i
jęknie boleśnie, tak złamał się od tej salwy czworobok wroga, a po
szeregach jego potoczył się okrzyk przerażenia i zgrozy na widok nie-
spodziewanego zupełnie z tej strony napadu. Jękowi ranionego czworoboku
zawtórował triumfalny okrzyk czoła pułku Działyńskich. Ze zdwojoną furią
uderzyły kraśne rabaty. Armaty nieprzyjaciela zamilkły, bo kto zbliżył się
do działa, ten padał pod krzyżowym ogniem strzelców Sypniewskiego i
Urbanowskiego. Ten ostatni dostał się do kościoła dominikanów
obserwantów9 i prażył z jego wieży. A Nałęcki słał salwę za salwą.
Pozbawiony dowództwa, party i ostrzeliwany ze wszystkich stron,
ciemnozielony czworobok jął chwiać się i pękać. Nie było w tym paniki,
zanadto stary, twardy i wyrobiony był to żołnierz. Nie dość jest żołnierza
rosyjskiego zabić, mawiał Fryderyk Wielki, trzeba go jeszcze pchnąć, żeby
się przewrócił. Zbyt wielu go wszakże dziś pchało.
Odwrót prowadził najstarszy, po wziętym do niewoli
Miłaszewiczu, oficer, książę Gagarin. Ława carskiego wojska przesuwała się
z wolna w kierunku Saskiego dziedzińca, odstrzeliwując się zajadle
atakującym ją kolumnom. Nałęcki znalazł się przez chwilę w wielkim
niebezpieczeństwie, bo nieprzyjaciel całym ciężarem swego cofającego się
czworoboku zwalił się na słabiutki jego pluton. Byliby go zmiażdżyli, gdy
nie to, że od strony ulicy Królewskiej pojawił się nowy sprzymierzeniec w
postaci zbrojnego tłumu mieszczan.
Mimo gęstej strzelaniny szło bractwo z fantazją okrutną, ze
śpiewaniem. Uzbrojeni byli licho, przeważnie w dzidy i piki własnego
9 Dziś pałac Staszica
Kazimierz Konarski – TAJEMNICA KRÓLEWSKIEGO ZEGARA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
71
pomysłu i wyrobu, toteż nad owym tłumem chwiał się las drągów, kos, ce-
pów rozmaitej wielkości i kształtu. Gęby srogie, zawzięte, siarczyste, jakby
świeżo jakieś zwycięstwo odnieśli i szli po nowe.
Mijali właśnie wielką kuźnię koło dziedzińca Saskiego. Cudem
jakimś robota w niej szła, a przynajmniej ogień płonął na palenisku. Na
widok przechodzących kowalczyk, młody, może osiemnastoletni chłopak,
porwał wielką sztabę żelazną, co się właśnie na ogniu grzała i ruszył z nią
jak z pochodnią na czele tłumu. Z rozpalonego końca sztaby pryskały iskry.
Iskry sypały się także z jasnych stalowych oczu chłopaka.
Już tylko ze dwadzieścia kroków dzieliło obie strony, kiedy
gruchnęła nieprzyjacielska salwa. Kilkanaście osób padło na bruk. Śpiew
uciął nagle, ale w tejże chwili straszliwy wrzask tysiąca gardeł rozdarł
powietrze, tysiąc kos, dzid i drągów zakołysało się, pochyliło groźnie
naprzód i runęło na wysokie czapki wroga.
Do księcia Gagarina podbiegł ów kowalczyk. Książę dobył
pistoletu i strzelił wprost w twarz chłopca, lecz chybił. W sekundę później
ciężka, rozpalona sztaba spadła na głowę oficera. Kaszkiet buchnął
płomieniem, za-chrobotała okropnie zgruchotana uderzeniem czaszka.
Kniaź zwalił się jak kłoda na ziemię.
Od uderzenia ową rozpaloną szyną pękła nie tylko głowa księcia
Gagarina, pękł także cały czworobok. Czworobokiem on już dawno
właściwie być przestał, ale dotychczas trzymały się jegry w zwartej,
najeżonej bagnetami gromadzie. Teraz, po stracie drugiego z kolei
komendanta, rozprzągło się wszystko. Części zaledwie udało się przedrzeć
w ulicę Królewską, ale jeszcze i tam ścigał jegrów niefortunny los, gdyż
napotkany tam drugi batalion syberyjski pod majorem Bago wziął ich za
wroga i przyjął ogniem działowym, tak, że zdziesiątkowani, rzucili się w
stronę ulic Mazowieckiej i Szpitalnej.
Droga przed działyńczykami stała otworem. Pokiereszowani,
brudni, wybieleni tynkiem wszystkich nowoświeckich kamienic, ale upojeni
zwycięstwem, szli marszem triumfalnym wśród entuzjastycznych okrzy-
ków tłumu, który radosną falą zalewał pułk, mieszał się z nim i płynął jak
lawina, wzbierając i rosnąc z minuty na minutę.
Kazimierz Konarski – TAJEMNICA KRÓLEWSKIEGO ZEGARA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
72
— Niech żyje pułk Działyńskich! — krzyczano wciąż ze wszystkich
stron.
— Niech żyje Warszawa! —odpowiadał pułk. Okrzyki były tak
silne, że głuszyły chwilami odgłosy walki, dochodzącej coraz wyraźniej od
strony Starego Miasta.
A tam walka rozpalała się dopiero na dobre.
Rozdział VII
REZUREKCJA
Pałac ambasady carskiej trząsł się w posadach od huku
wystrzałów. Zdobywano go z dwu stron: od frontu, od ulicy Miodowej i od
podwórza, które kratą tylko oddzielone było od ulicy Podwale. Orzech był
ciężki do zgryzienia, bo dostęp do pałacu w ciasnych ulicach był bardzo
ograniczony, a okna jego ziały śmiercią na każdego śmiałka, który się w ich
polu widzenia znalazł. Kąsano więc tylko te okna zza węgłów i z dachów
sąsiednich kamienic, czuwając troskliwie nad tym, by żywa dusza nie
przedostała się ani do ambasadora, ani od niego.
Od czasu do czasu zrywała się burza albo na Podwalu, albo na
Miodowej. Tłum powstańczy sam, lub wspomagany przez wojsko, usiłował
opanować Obie wiodące do pałacu ulice. Załoga pałacu pod wodzą samego
Igelströma usiłowała nie dopuścić do tego. Walka przesuwała się
nieustannie to w tę, to w ową stronę. Rosjanie silniej obsadzili Miodową,
zwłaszcza od strony Długiej; nasi byli panami wschodniego odcinka
Miodowej i docierali prawie pod kraty pałacu od Podwala. Od czasu do
czasu w zgiełk walki ręcznej wpadał grom armatniego wystrzału: to polskie
działo usiłowało, po raz Bóg wie który, ukośnym strzałem od strony ulicy
Senatorskiej rozwalić bramę ambasadorskiego pałacu albo rosyjska armata
z zamienionego w twierdzę klasztoru kapucynów oczyszczała Miodową od
szturmujących oddziałów polskich. Walka trwała całymi godzinami,
przycichała i potęgowała się, podsycana u naszych nadzieją zwycięstwa, u
Kazimierz Konarski – TAJEMNICA KRÓLEWSKIEGO ZEGARA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
73
nieprzyjaciela coraz czarniejszą desperacją ludzi, nie mających już nic do
stracenia.
Ofiar przy tak krwawej, zajadłej walce było mnóstwo. Już w
pierwszych godzinach boju lazaret, otwarty w dwóch salach pałacu
prymasowskiego, wypadło rozszerzyć i na trzecią sąsiednią salę. Potem
przybyła czwarta i piąta. Przed pałacem, na obszernym półkolistym
dziedzińcu, roztasował się ze swymi narzędziami doktor Dorsz, miły
staruszek o siwej głowie, ale młodych jeszcze zupełnie, mimo tuszy,
ruchach. Opatrywał on tam pomniejsze rany, kierując ciężej rannych do
odpowiednich sal. Koło niego kręciła się cała gromadka felczerów,
posługaczy i posługaczek.
— Panie doktorze!
— A co tam?
— Przyszła tu jedna pani, mówi, że chce pomóc. Zna się pono na
ranach. Można ją tu do nas wpuścić?
— Można, można. Gdzież ona jest?
— O tam stoi. Ta wysoka, koło drzewa.
— Co ja widzę? Pani Krystyna. Witamy waćpanią dobrodziejkę,
witamy. Od razum sobie pomyślał, że już kto jak kto, ale pani Krystyna w
domu nie dosiedzi. Ale, na Boga, czemu waćpani taka blada, oczy spłakane?
Cóż to? Mąż pewno się bije, a pani o niego niespokojna. Cicho, dziecko,
cicho. Nic mu nie będzie.
Pani Krystyna zbladła jeszcze silniej. Jakimś nie-swoim głosem
odpowiedziała.
— Nie, panie doktorze, mąż się nie bije, mąż w więzieniu.
— Co waćpani mówisz? W więzieniu? W jakim? Gdzie? Za co?
— A ten łotr go wsadził — rzekła pani Krystyna, wskazując w
kierunku ambasadorskiego pałacu.
— Kiedy?
— Dziesięć dni temu.
Kazimierz Konarski – TAJEMNICA KRÓLEWSKIEGO ZEGARA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
74
— Czekajże, moja mościa pani. Ja tylko ten opatrunek skończę,
com go zaczął, i będę miał chwilę wytchnienia, to pogadamy. Czekaj,
chłopcze, nie ruszaj się, bo ci krzywo opatrunek założę. Stój prosto! Do
kroćset! Żołnierz czy baba? Kozłowski! Szarpi jeszcze! A rankę na karku
maścią mu posmarować, tą z żółtego słoika. Nie będzie znaku do jutra.
Gotowe! Służę pani.
Odprowadził panią Krystynę na bok, siedli na przy-murku.
— Więc jakże to było, dobrodziejko kochana?
— Kazik, panie doktorze, miał gdzieś jechać. Gdzie, nie mówił, bo
mu nie było wolno mówić, ale ja tak myślę, że do Naczelnika, do generała
Kościuszki. Jakoś to było chyba z dziesięć dni temu. Tak, dziś Wielki
Czwartek, a on w zeszły poniedziałek wyjechał.
— Wyjechał? — wtrącił doktor. — No więc skąd tu więzienie?
— Zaraz, panie doktorze, jakoś na drugi czy na trzeci dzień po jego
wyjeździe spotykam koło Marywilu Cichockiego. Ten generał, pan doktor go
zna, prawda? Bardzo nam jest życzliwy. Kazik służył kiedyś w jego
regimencie. Gdy mnie zobaczył, twarz mu się zmieniła. Tknęło mnie coś i
pytam. On zrazu wymija, kręci tędy, owędy, wreszcie prowadzi mnie w jakiś
kąt i mówi, że Kazika z rozkazu Igelströma aresztowali gdzieś za Warszawą
i pod eskortą przywieźli w nocy na Miodową.
— Skąd on o tym wie?
— Ano któż będzie wiedział, jak nie on? Toć cała Warszawa o tym
mówi, że Cichocki za pan brat z carskimi żyje, przyjaciela ich udaje i
wszystko, co chce, od nich wydobędzie. Mówi, że widział czarno na białym
rozkaz aresztowania. Sprawdzał nawet później przez kogoś w kancelarii
ambasadora i zapewnili go, że jest taki wśród więźniów. Siedzi, panie
doktorze, siedzi — buchnęła Krystyna z płaczem.
— Cicho, dziecko, cicho. Czegóż tu płakać. Toć by się trzeba
cieszyć, bo go odbijemy niedługo.
— A nie zamordują go tam, panie doktorze? — pytała Krysia,
wlepiając wzrok w doktora, jakby od niego zależało życie lub śmierć męża.
Kazimierz Konarski – TAJEMNICA KRÓLEWSKIEGO ZEGARA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
75
— Ale co znowu! Po cóż by go mieli zaraz zamordować? Dlaczego?
— Choćby z zemsty za to, że ich tylu padło. To okrutniki takie.
Natrząsali się jeszcze nade mną, jakem tam była.
— Gdzie waćpani byłaś?
— No, u tego antychrysta, ambasadora.
— U Igelströma?
— Tak.
— Po co?
— Chciałam, żeby mi pozwolili widzieć się z Kazikiem.
— No i co?
— Zrazu gadać ze mną nie chcieli wcale. Dopiero, jakem im kartkę
od Ożarowskiego przyniosła...
— Co, od hetmana? — Staruszek aż wstał z wrażenia. — To pani i
do tego łajdaka trafiła?
— Doktorze złocisty, ja bym była do samego Lucy-pera poszła.
Przecież tu o Kazika chodzi.
— No i Ożarowski dał pani kartkę do Igelströma?
— Dał i dopiero wtedy zechcieli ze mną gadać. Do Igelströma mnie
nie puścili, ale pozwolili dać paczkę z jedzeniem i bielizną i obiecali
widzenie. Właśnie na dziś naznaczyli. Wychodziłam akurat z domu, by iść
na Miodową, kiedy usłyszałam strzały. Wszystko się we mnie zatrzęsło, bo
to albo wyjdzie wolny, albo...
— Nie ma żadnego albo, moja waćpani kochana. Będzie pani miała
widzenie się z mężem ino patrzeć. I nie takie, o jakim pani myślała. No, ale
my tu gadu gadu, a tam widzę kogoś do mnie niosą. Oo! A to go szpetnie
chlasnęło. Nie wiem, czy co z tego nieboraka będzie. A waćpani do roboty!
Uszy do góry, oczy przed siebie. Będzie, nie będzie, musi być! Masz tam
szarpie, a tu bandaże. Proszę mi to zaraz uporządkować.
Kazimierz Konarski – TAJEMNICA KRÓLEWSKIEGO ZEGARA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
76
W parę minut później krzątała się już koło rannych nowa
pielęgniarka. Buzia miła, uśmiechnięta, oczy jasne, niebieskie. Pono płakały
niedawno, ale już po tym rannym deszczu pogoda się zrobiła i słońce
strzeliło spod ciemnej chmury brwi. Złociste, zmieszane z błękitem. Jak
zawsze bywa, kiedy słonko wyjrzy po deszczu.
Około godziny czwartej po południu wrzawa wojenna w okolicach
pałacu Igelströma wzmogła się bardzo.
Rewolucja
zwyciężała na całej linii;
odparto zażarte ataki
moskiewskie na arsenał,
regiment Działyńskich
przedarł się zwycięsko przez
potrójny kordon i jedno
ogniwo tego kordonu
zgruchotał doszczętnie, w
południowej części miasta
wypchnięto wroga poza
rogatki, w północnej stoczono
z oddziałami Titowa i
Wimpfena szereg pomyślnych
utarczek. Pałac ambasadora,
plac Krasińskich i łącząca je
ulica Miodowa były już niemal ostatnim poważniejszym węzłem oporu.
Inne już rozwiązano lub raczej rozcięto. Tutaj też, ku Miodowej, napływać
poczęły zewsząd coraz gęstsze zwycięskie tłumy. Od ulicy Długiej
przedostano się na tyły klasztoru ojców kapucynów. Zajadła walka
zawrzała w podwórzu klasztornym, potem w krużgankach, w korytarzach.
Wywlekano nieprzyjaciela z cel, gdzie się desperacko bronił, sprzedając
drogo swe życie, żołnierze wiedzieli bowiem, że ich nic nie uratuje, pardonu
w tych strasznych walkach nie dawano, zwłaszcza pod koniec.
Straszliwy zgiełk panował także na tyłach pałacu od strony
Podwala. Tu szaleli działyńczycy. Kratę dawno wyłamano bocznymi
strzałami armatnimi, ale na pustym dziedzińcu pokazać się było
niepodobna, a tym bardziej utrzymać. Kilka razy fala szturmujących zale-
Kazimierz Konarski – TAJEMNICA KRÓLEWSKIEGO ZEGARA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
77
wała podwórze, ale atak rozbijał się o ściany pałacu, jak prawdziwa fala o
skałę nadbrzeżną. Wprawdzie jeden strzał armatni byłby prawdopodobnie
rozwalił, czy to które z zakratowanych grubo okien, czy zabarykadowane
mocno drzwi podwórzowe, ale ustawienie armaty na wprost okien i pod ich
ogniem było szaleństwem, na które nie ważył się nawet ów ogarnięty
szałem zwycięstwa tłum.
Coraz to nowe pomysły rodziły się w rozpalonych głowach.
— Podkopać się pod pałac!
— Głodem wymorzyć!
— Podpalić!
Ta ostatnia rada, jako najprostsza, spodobała się najwięcej.
Rozległy się więc okrzyki ze wszystkich stron.
— Podpalić! Ogniem wykurzyć! Znaleźli się jednak tacy, którzy
odradzali.
— Mości panowie, na ogień mamy zawsze czas. Spróbujmy jeszcze
jakoś inaczej. Przy pożarze może się spalić archiwum ambasady i nie
dowiedzielibyśmy się nigdy, kto w ambasadorskim złocie palce maczał. A
dowiedzieć by się trzeba koniecznie.
— Dobrze, ale jak ich ugryźć?
— A choćby spróbować petardą drzwi wysadzić. Może się kto
zgłosi na ochotnika?
— Hej, ludzie! Kto pójdzie z petardą pod bramę?
— Petarda! Dalibóg, dobra myśl. Idę!
— I ja! I ja! I ja! — odezwało się kilka głosów.
— Kto się pierwszy odezwał?
Okazało się, że pierwszym był porucznik Nałęcki.
Petardę sporządzili na poczekaniu kanonierzy, ale wykonaniu
projektu przeciwstawiła się wyraźnie cała kompania Nałęckiego, która za
nic swego komendanta na pewną śmierć samego puścić nie chciała. Poparł
Kazimierz Konarski – TAJEMNICA KRÓLEWSKIEGO ZEGARA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
78
kompanię, dowiedziawszy się o całym projekcie, Hauman i zabronił
Nałęckiemu stanowczo iść pod bramę w pojedynkę. Chce iść, niech idzie
razem z atakiem, ale nie sam. Za mało on, Hauman, ma oficerów, żeby ich
miał dobrowolnie skazywać na rozstrzelanie. Stanęło w końcu na tym, że do
ataku pójdzie kompania Nałęckiego i drugie tyle ochotników spośród
tłumu.
Nałęcki uformował kolumnę za węgłem. Po namyśle podzielił ją
na dwa oddziały, z których jeden miał skoczyć do szturmu na pałac, a drugi
dostał rozkaz stanąć na wprost pałacu na Podwalu i salwami razić okna, aby
sparaliżować ogień moskiewski.
Wyczekano moment, kiedy strzelanina nieco przycichła, i kolumna
z ogromnym krzykiem runęła przez połamane kraty w podwórze. Rezerwa
uszykowała się pędem na tyłach atakujących i waliła w okna salwę za salwą.
Okazało się to bardzo skuteczne, gdyż na szturmujących spadła
jedna tylko, pierwsza ulewa strzałów, gdy załoga na widok ataku tłumnie
zapełniła okna. Już po pierwszej salwie okna opustoszały do połowy i z pa-
łacu, mimo zgiełku walki, doleciały przeraźliwe krzyki rannych.
Atakująca kolumna była już w połowie podwórza. Nałęcki biegł na
przedzie, niosąc swą drogocenną puszkę pod pachą. Kiedy z okien padły
pierwsze salwy, Nałęcki obejrzał się i z radością spostrzegł, że ten pierwszy
huragan nie wyrządził kolumnie wielkich strat. Padło zaledwie kilku ludzi,
reszta wiary biegła z takim impetem, że aż dusza rosła patrzeć.
Nagle Nałęcki poczuł ból w lewej ręce i jednocześnie puszką
szarpnęło coś dziwnie. Pan Kazimierz spojrzał i zdrętwiał. Kula,
drasnąwszy go lekko w rękę, uderzyła w petardę i urwała lont. Przez głowę
porucznika przemknęły jak piorun dwie splątane z sobą myśli. Oto gdyby
była ta kula uderzyła o włos głębiej, byłaby petarda wybuchła, a wówczas...
I druga myśl: petarda na nic.
Życie tedy ocalił, ale atak był zmarnowany. Siłą rozpędu dobiegli
wprawdzie pod mury pałacu, ale tu Nałęcki pokazał towarzyszom jednym
niemym, pełnym wściekłości i żalu gestem okaleczała petardę i dał znak
odwrotu. Jak poprzednio był na czele kolumny, tak teraz szedł na końcu.
Nagle usłyszał trzask i jednocześnie okropny ból przeszył mu ramię.
Zawirowało w oczach i byłby upadł, gdyby go nie podtrzymał biegnący
Kazimierz Konarski – TAJEMNICA KRÓLEWSKIEGO ZEGARA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
79
obok niego żołnierz. Słaniał się na nogach, kiedy wyprowadzono go poza
węgieł tego piekielnego podwórza. Jak przez mgłę usłyszał gwar schylonych
nad sobą postaci. Ktoś wołał:
— Nosze! Nosze! Porucznik Nałęcki ranny! Mdleje! Wody!
Potem nie słyszał już nic. Z pobladłej twarzy uciekła ostatnia
kropla krwi.
Rozpięto mu grubą podróżną kurtę. Jeden z kolegów przyłożył
ucho do piersi.
— Żyje — rzekł po chwili. — Puls wcale nie taki słaby. Zemdlał.
Wyliże się, tylko trzeba go prędko do lazaretu, żeby mu krwi dużo nie uszło.
No, Józek, gdzież te nosze?
Krew z rany sączyła się poprzez kurtę i sznureczkiem spływała na
ziemię, wsiąkając w szary uliczny pył.
Ocknął się w jakimś nie znanym sobie, obcym miejscu. Przed nim
na ścianie wielki ciemny krucyfiks. Przymknął oczy, usiłując przedrzeć się
pamięcią przez mgłę snu czy omdlenia, która otaczała go ze wszystkich
stron. Sen, czy jawa? Otworzył znów oczy. Ten sam widok, zatem chyba
jawa, ale skąd on się tu wziął? Ścierając resztki snu z powiek, zaczął
rozglądać się po pokoju. Wszędzie obrazy święte, w rogu klęcznik, na
gwoździu różaniec. Wyraźnie księże mieszkanie. Nic nie rozumiał. Chcąc się
lepiej rozejrzeć, dźwignął się nieco na posłaniu i wtedy ostry ból w
ramieniu przypomniał mu wszystko.
Za drzwiami rozległy się przyciszone kroki, drzwi uchyliły się z
lekka.
Pan Kazimierz ciekawie wpatrywał się w ciemną smugę, za którą
widział niewyraźną sylwetkę kogoś, kto zatrzymał się na progu. Słychać
było przez chwilę jakieś szepty, wreszcie drzwi otworzyły się zupełnie i
wszedł, a raczej wtoczył się okrągły doktor Dorsz, a zanim... Boże
miłosierny! Za nim...
Kazimierz Konarski – TAJEMNICA KRÓLEWSKIEGO ZEGARA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
80
Oczy pana Kazimierza rozszerzają się ze szczęścia, usta chcą
krzyczeć:
— Kry...
Druga połowa imienia więźnie w piersiach. Zabolało zbyt mocno.
Krysia przypadła do łóżka pokrywając pocałunkami twarz i ręce
rannego.
— Kazik! — chlipała przez łzy, wielkie, radosne łzy, które jak
groch toczyły się z jej oczu. — Kazik! Kazik!
Więcej nic dobyć z siebie nie mogła.
— Spokojnie, moi państwo, spokojnie — rozległ się zza poręczy
łóżka miły, łagodny głos doktora. — Bardzo się cieszę, że nasz chory jest
przytomny, ale to nie racja, żeby go męczyć.
— Krysiu, gdzie ja jestem? Co to za pokój? — pytał chory wcale
silnym, jak na rannego, głosem.
— To mieszkanie księdza Wolskiego, kochanie. Zna mnie od
dziecka, więc, gdy się dowiedział o twojej ranie, oddał mi swoje mieszkanie
dla ciebie, żebyś nie leżał na sali. Bo tu szpital w całym prymasowskim
pałacu. A niedługo, jeśli Kazik będzie grzeczny, pójdzie do własnego łóżka,
do domu.
— Do domu — powtórzył z cichą radością Nałęcki, i nagły
rumieniec ożywił wybladłą twarz.
— A co w Warszawie?
— Warszawa wolna, kochanie. Nie ma ani jednego wroga, chyba
jeńcy.
— Naprawdę wolna? A Igelström?
— Uciekł.
— A pałac?
— Zdobyty. Ale dopiero wczoraj po południu.
Kazimierz Konarski – TAJEMNICA KRÓLEWSKIEGO ZEGARA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
81
— A dziś, co jest?
— Sobota.
— Czy to jutro Wielkanoc?
— Tak, kochanie.
Umilkli. Przez chwilę słychać było tylko cykanie zegara. Milczenie
przerwała pani Krysia.
— Jakżeś ty się, biedaku, wydostał?
— Nie wiem, nie pamiętam. Wynieśli mnie. Daj mi się czego napić,
Krysiu.
— Chcesz wody z winem?
— Dobrze, kochanie.
— Masz, biedaku! Bardzo cię tam męczyli? Paczkę dostałeś?
— Jaką paczkę?
— No, rzeczy, bieliznę, com ci posłała.
Chory zamyślił się. Chwilę grzebał myślą w pamięci.
— Ja nie wiem, o czym wy mówicie. Rzeczy? Czekajże, rzeczy. Co ja
z nimi zrobiłem. Aha! Zostawiłem je na bryczce.
Krysia z niepokojem spojrzała na męża, potem na doktora. Boże!
Co on mówi? Czyżby znów tracił przytomność.
— Jaka bryczka? Co ty, Kazik, wygadujesz?
— Czekaj, waćpani — wtrącił doktor. — Ja będę pytał. Właściwie
byłoby lepiej wcale nie pytać, bo to chorego niepotrzebnie męczy. Ale już
widzę, że nie możecie oboje wytrzymać. Panie Kazimierzu! Zbierz
waszmość pamięć i opowiedz nam krótko w trzech słowach, jakeś się z
więzienia wydostał i coś potem robił?
— Z więzienia? Z jakiego więzienia?
Kazimierz Konarski – TAJEMNICA KRÓLEWSKIEGO ZEGARA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
82
Znowu nastała chwila ciszy. Krysia spojrzała porozumiewawczo
na doktora i szepnęła cicho, aby chory nie mógł usłyszeć.
— Nie pamięta.
Ale chory ruszył się niespokojnie na posłaniu i rzekł głosem, w
którym czuć było zniecierpliwienie:
— Panie doktorze, wspomniał pan doktor, że się cieszy, iż jestem
przytomny i mnie się samemu zdawało, że jestem przytomny, a teraz mi się
wszystko w głowie mąci i nic nie rozumiem, co do mnie mówicie.
— Boże! Boże! — jęknęła Krysia, opadając na łóżko.
— Ja wszystko doskonale pamiętam — ciągnął chory — całą
drogę mogę wam opowiedzieć.
— Drogę? Toś ty nie siedział w więzieniu?
— Ja? W więzieniu. Ani mi się śniło. Jeździłem w Krakowskie do
Naczelnika, a wróciłem do Warszawy w czwartek o świcie. Od razu z
bryczki do pułku i z pułkiem do boju. Macie całe moje przygody. A skądże
wam się przy troiło, że ja w więzieniu?
— No, bo jakże! Generał Cichocki pierwszy mi powiedział, że ty
siedzisz na Miodowej w lochach, a później potwierdzili mi to jeszcze w
kancelarii ambasadora. I paczkę przyjęli dla ciebie, i widzenie mi z tobą
obiecali.
— Widzenie ze mną w więzieniu, paczka?... Nadzwyczajne!
Powtarzam wam, że mnie nie tylko w więzieniu, ale i w Warszawie nawet
nie było. W czwartek dopiero przyjechałem, w ten sam dzień, co mnie ranili.
Wmieszał się do rozmowy doktor.
— Pani Krystyno, czy waćpani chce męża o gorączkę przyprawić?
Już wypieków dostał. Kiedy z wami, to jak z dziećmi. Proszę być cicho i nie
mówić. A zagadka z więzieniem sama się rozwiąże. Pewno aresztowali kogo
innego, myśląc, że pana porucznika złapali, i w tym cała rzecz. Mój bratanek
był przy odbijaniu więźniów. Mówił mi, że spisano ich nazwiska. Może
będzie pamiętał, czy tam był jaki zapisany jako Kazimierz Nałęcki i jak
wyglądał. Już ja to wybadam.
Kazimierz Konarski – TAJEMNICA KRÓLEWSKIEGO ZEGARA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
83
— Kazimierz Nałęcki, Kazimierz Nałęcki — powtarzał chory,
jakby sobie usiłował coś przypomnieć.
— Cicho mi być, utrapiony pacjencie. Wiemy dobrze, jak się waść
nazywa. Bo, jak mi Bóg miły, zabiorę panią Krystynę i zostaniesz waść za
karę sam w pokoju.
— Czekajże waść, doktorze kochany. Nie zrzędź. Coś sobie
przypominam i przypomnieć nie mogę. Głowę mam taką rozbitą jeszcze od
tej kolby. Zupełnie chwilami myśli zebrać nie mogę.
— Lepiej nie zbierać. Same przyjdą. Pokaż no waść ramię. Eh,
bandaż się całkiem obsunął. Pani Krystyno, niech mi waćpani pomoże. O
tak... tutaj, ten węzeł... Proszę to rozwiązać.
Świt. Długa wiosenna noc chyli się ku końcowi. Na wysokiej
świętojańskiej dzwonnicy zakołysał się wielki, sczerniały od starości
dzwon, zrazu lekko, potem coraz mocniej, mocniej, aż kiedy nie huknie z
nagła całą piersią na chwałę zmartwychwstającego Pana Zastępów. Huknął
raz, poprawił z drugiego boku, serce jęło się w nim tłuc coraz silniej i coraz
potężniej popłynęła ku Niebu pieśń Triumfu i Zmartwychwstania.
A za pierwszym dzwonem poszły inne. Odezwały się dzwony u
Panny Maryi na Nowym Mieście, i u Świętego Krzyża, i u braci zakonnej, i z
ulicy Freta, Długiej, Piwnej, Bonifraterskiej, huczały w pokaleczonym i
okopconym klasztorze kapucynów, biły w śródmieściu, biły na krańcach
miasta, na Woli, na Żoliborzu, u Dzieciątka Jezus.
I płynął ten chór serc dzwonowych w niebiosa coraz wyżej, wyżej,
wyżej, płynął tam, gdzie kończy się myśl ludzka,
a zaczyna miłość Boża.
Rezurekcja Pana nad Pany.
A dołem biło sto tysięcy serc ludzkich,
biło na rezurekcję Polski, która oto odwalała
chylący się nad nią kamień grobowy.
Rezurekcja Najjaśniejszej Rzeczypospolitej!
Kazimierz Konarski – TAJEMNICA KRÓLEWSKIEGO ZEGARA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
84
Część druga
EMISARIUSZ
Rozdział VIII
W ZIMOWY WIECZÓR
Jurek Niesiecki stał na samym końcu linii myśliwych. Dalej już las
się kończył i przechodził w mokradła, w lecie przepełnione życiem i
gwarem wszelkich błotnych stworzeń, teraz zasłane białym całunem,
martwe, skostniałe, usiane z rzadka kępkami lichych krzaków.
Przed sobą miał Niesiecki bór. Odwieczny, posiwiały od mchów,
jodłowy bór. Przez zieloną gęstwę igieł śmigały tu i ówdzie ku górze chojary
tak wysoko, że zdawało się, iż ostrzami swych wierzchołków rozprują na-
wisające nisko nad nimi pierzyny chmur i wypuszczą całe masy kłębiącego
się z nich pierza. Cisza panowała głęboka, jeno z wnętrza boru dochodziły
odgłosy pokrzykującej i hałasującej nagonki.
Nagle od lewej strony buchnęły jeden za drugim dwa strzały.
Jurek wytężył słuch, bo oto i przed nim w zmieszane odgłosy nagonki
wśliznął się jakiś obcy szelest, ledwie dosłyszalny, ale jakby bliższy. Szelest
staje się coraz wyraźniejszy i coraz bardziej miarowy. Pac, pac — pac, pac,
słyszy Jurek, tylko że nie wie, czy to tętent zwierzęcia, czy tętno jego krwi,
która niemożliwe harce w skroniach wyprawia.
Tętent wzmaga się. Idzie coś na Jurka na pewno, ale co? Pole
obstrzału takie ciasne, że ledwie zdąży zmierzyć. Dalej zwarta, czarna
ściana jodłowych gałęzi. Daremnie aż do bólu wytęża Jurek wzrok; nawet i
ryś nie przebiłby okiem tej jodłowej zasłony. Na domiar złego mgła opada i
zasnuwa wszystko coraz bardziej gęstniejącym oparem. Rozsunęły się
wreszcie czarne podwoje lasu i spod gałęzi wytrysnął nagle mały,
paromiesięczny zaledwie koziołek. Nie spodziewał się on spotkać nikogo,
toteż stanął jak wryty, wparłszy się w śnieg szeroko rozkraczonymi
Kazimierz Konarski – TAJEMNICA KRÓLEWSKIEGO ZEGARA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
85
czterema nożynami. W lekko przekrzywionym, czupurnym łebku malowała
się ciekawość pomieszana z gniewem:
— Ustąp, zawalidrogo, co tam stoisz z tym jakimś kijem?
Jurek był nie mniej zdumiony, bo takiego malca jeszcze w swoich
myśliwskich przygodach nie spotkał. Przy tym ów czupurny smarkacz miał
tak komicznie zaczepną minę, że zdawało się, iż lada chwila runie na
śmiałka, który mu zastąpił drogę. Jurek bał się go spłoszyć, więc przez
dłuższą chwilę nie odejmował strzelby od oka, choć strzelać nie miał
najmniejszego zamiaru. Stali więc tak obaj wpatrzeni jeden w drugiego, gdy
wtem głośniejszy krzyk któregoś z naganiaczy przekonał wojowniczego
koziołka, że lepiej nie wszczynać ataku na dwunożnego wroga i że raczej
należy brać nogi za pas. Z niesłychaną zręcznością wyciął w miejscu pirueta
i ruszył w bok ku mokradłom. Jurek parsknął śmiechem, przez pewien czas
śledził szarą plamkę oddalającą się na śnieżnej przestrzeni, ale rychło
zasnuła wszystko gęstniejąca coraz bardziej mgła.
Polowanie było skończone. Ostatnie echa strzałów rozpłynęły się
w mroźnej, białej ciszy leśnej.
Niesiecki ruszył po puszystym śniegu, zapadając się niekiedy po
kolana. Wąska przesieka leśna wypełniła się po brzegi mgłą. O trzy kroki
nie było już nic widać. Wielkie, czarne, jodłowe łapy, nakryte grubymi pła-
tami śniegu, wysuwały się ku niemu niespodziewanie, a gdy je minął,
zapadały cicho i miękko z powrotem w grząską, białą przestrzeń.
Na linii myśliwych nie miał już Jurek za sobą nikogo, zdziwił się
też mocno, gdy w pewnej chwili usłyszał słaby trzask łamanych gałązek.
Obejrzał się. Jakiś smukły cień wynurzył się ku niemu z mgły. Obcy. Bez
broni, a za to z zawiniątkiem podróżnym w ręku.
Nieznajomy zbliżył się. Wyciągnął rękę do Jurka.
— Pozwoli pan, że się przedstawię — rzekł. — Hejbowicz jestem,
Janusz Hejbowicz. Furman, co mnie wiózł, zabłądził, konie mu ustały ze
szczętem, nie było innej rady, jak ruszyć piechotą. Usłyszałem strzały...
W postaci nieznajomego, w jego zachowaniu się, w głosie, nawet
w podaniu ręki było coś dziwnie ujmującego. Lat około trzydziestu,
Kazimierz Konarski – TAJEMNICA KRÓLEWSKIEGO ZEGARA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
86
postawny był mimo średniego wzrostu, dobrze zbudowany, rysy miał
regularne, oczy głębokie, przenikliwe, ale pełne spokoju, rozumu i dobroci.
Jurek przedstawił mu się z kolei. Ruszyli razem, rozmawiając.
— Dobrze, żeśmy pana nie postrzelili. Taka mgła.
— A tak, zwaliło się to nagle. Jeszcze kwadrans temu było
zupełnie czysto.
— A pan daleko jedzie?
— Do Lisowa.
— Do Rodziewiczów?
— Tak. Pan go zna. Ignacego?
— Znam. To nasz daleki sąsiad. Bardzo miły człowiek, prawda?
— O tak, miły i wyjątkowo zacny.
— Ale w Lisowie musi pan być bardzo rzadkim gościem. Nigdy
pana nie widywałem ani nawet nazwiska pańskiego nie zdarzyło mi się tam
słyszeć.
— Tak, pierwszy raz tam jadę. Rodziewiczów znam jeszcze z
dawnych czasów.
Doszli, rozmawiając, do rozstajów. Stało tam kilku panów.
— Tatusiu — rzekł Jurek — mamy gościa. Pan Janusz Hejbowicz,
jedzie do Lisowa, ale zabłądził, konie mu ustały.
— Prosimy, prosimy! Adam Niesiecki jestem, do usług. Bardzo mi
miło powitać. Gość w dom, Bóg w dom. Pojedziemy do Haniewicz, do nas,
zanocuje pan, a jutro rano wyprawimy pana do Lisowa.
— Ależ co znowu. Tyle zachodu... O konie bym jeno poprosił
wieczorem.
— Jaki tam zachód. Jedziemy.
Kazimierz Konarski – TAJEMNICA KRÓLEWSKIEGO ZEGARA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
87
Ruszyli wszyscy do sanek. W kwadrans później podjeżdżali już
pod gościnny ganek haniewickiego dworu, odprowadzani od wrót przez
rozszczekaną psiarnię.
— Hanuś! — wołał pan Niesiecki jeszcze z sanek tubalnym
głosem. — Hanuś! Upolowałem gościa w lesie. Pan Hejbowicz, znajomy
Rodziewiczów. Prosiłem, żeby zanocował, ale poproś i ty, bo jegomość
ceremonie robi i chce zaraz jechać.
— Ależ prosimy,
prosimy! — rozległ się z głębi
sieni miły głos kobiecy.
Przy kolacji języki się
rozwiązały. Zaczęło się od
polowania, które należało
przecież dokumentnie na
wszystkie strony obgadać.
Hejbowicz jeden mało się
odzywał.
— Pan nie myśliwy? —
spytała go siedząca koło niego
starsza siwa pani.
— Nie, pani
dobrodziejko. Kiedyś tam
młodym jeszcze chłopcem
biegałem ze strzelbą po polach. Potem przyszła służba wojskowa, nie było
już na to czasu.
— To pan sługiwał wojskowo? Wolno spytać, w którym pułku?
— W pierwszym strzelców.
— Pieszych czy konnych? — spytała żywo sąsiadka.
— Pieszych.
Na to słowo starsza pani drgnęła.
Kazimierz Konarski – TAJEMNICA KRÓLEWSKIEGO ZEGARA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
88
— I wojnę pan z tym pułkiem odbywał?
— Tak, proszę pani. Do maja, bo potem na Litwę mnie
odkomenderowali. Pod Chłapowskim byłem.
— Ale czy nie znał pan majora Nałęckiego?
— Kazimierza?
— Tak.
— Majora Nałęckiego. Oczywiście, że znałem. Znałem i kochałem.
Cały batalion nasz byłby się dał za niego w kawałki porąbać.
Nieodżałowany major. Rodzony ojciec się tak dziećmi nie opiekował, jak on
żołnierzem. Jak rodzonego ojca też kochała go wiara. W moich oczach zginął
pod Ostrołęką. Jak dziś pamiętam. Czy to krewny państwa?
— To mój mąż — odrzekła staruszka głuchym, nie-swoim głosem.
— Pani mąż?
Zaległa chwila milczenia. Przerwała ją pani Nałęcka.
— To waść byłeś przy śmierci mego męża? Widziałeś?
— Przy nim nie byłem, ale z daleka widziałem, jak padał. Myśmy
stali w odwodzie, a on kompanię na most prowadził. Widzieliśmy go, jak
szedł. Hej, jak szedł! Jak młodzik. Szabla w jednej, czapka w drugiej ręce.
Włosy miał długie, siwe. Tak go widzę, jak mu te włosy fruwają na wietrze.
Brakowało mu dwudziestu kroków do mostu, aż tu nagle chwycił się ręką
za głowę. Załamał się w sobie i upadł. Rzucili się go ratować, ale gdzie tam.
Kula w czoło. Na miejscu został. Piękna, rycerska śmierć.
Znów cisza przeleciała przez salę. Zegar jeno w kącie mruczał
dalej monotonnie swe pacierze.
— A waść... a pan — przerwała milczenie pani Nałęcka.
Hejbowicz machnął ręką, przez twarz przemknął mu gorzki
uśmiech.
— Et, lepiej nie mówić. Zbyt świeża to jeszcze rana. Szósty rok
mija dopiero. Za mało, żeby się mogła zabliźnić, żeby o niej móc zapomnieć.
Kazimierz Konarski – TAJEMNICA KRÓLEWSKIEGO ZEGARA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
89
My poszliśmy na Litwę. Zrazu zdawało się, że niebo przed nami się
otworzyło. Kraj witał nas jak zbawców. Kto żył, stary czy młody, szedł do
powstania. Twardy naród, zajadły. Cóż, zmogło nas. Trochę Moskale, więcej
nasze własne niedołęstwo. Giełgud! Na sądzie boskim już jest, niech mu tam
ten sąd lekkim będzie. Przeszliśmy granicę. Emigrowaliśmy...
Pani Nałęcka. Pani Krystyna Nałęcka. Krysia. Ta sama Krysia, co
kiedyś ratowała męża z rany odniesionej przy ambasadorskim pałacu. Ta
sama Krysia, której stary, sędziwy król szczęścia życzył i kochania. Hej,
gdzie te czasy, gdzie! Dzisiaj ona z kolei jest siwą babunią, staruszką.
Wróżba nie zawiodła. Szczęścia było dużo, bo kochania było wiele.
Było i jest. Serce babuni rozgrzane kochaniem całego życia nie ostygło
nawet i po Ostrołęce. Bije ono równo i mocno. Dla dzieci bije i dla Polski.
Bije nawet mocniej niż dawniej, bo za siebie i za męża, który jej te dwa
kochania w świętej zostawił spuściźnie.
Po kościuszkowskiej burzy rozbłysła na polskim niebie tęcza
napoleońska. Pan Kazimierz skąpał się cały w jej blaskach, przetrwał ją
wiernie aż do końca, od legionów aż po szwadron przyboczny Napoleona na
Elbie.
Pani Krystyna osiadła była wówczas wraz z dziećmi — miała ich
dwoje — w Turowie przy ojcu. Były to dla niej lata próby, tęsknoty,
strasznych niepokojów, kiedy miesiącami żyło się bez wieści, a kiedy
wreszcie wieść nadejść miała, serce zamierało w piersi ze strachu i ręce nie
wiedziały, co począć, czy wyciągnąć się chciwie po nią, jeśli szczęśliwa, czy
odepchnąć ją choć na jedną jeszcze chwilę, jeśli niesie grom z jasnego nieba.
Gromu wprawdzie nie było, ale czekanie przeciągało się ponad
ludzką miarę. Czasami zdawało się Krysi, że się ta wojna już nigdy nie
skończy i że nigdy już tej szczęsnej chwili nie doczeka, kiedy Kazik na stałe
wróci do niej, do dzieci, do swego drogiego gniazda. Rozpraszał te czarne
myśli gwar płynący z dziecinnego pokoju, pocieszał kobiecinę, jak mógł,
stary zacny zegar — królewski zegar, stojący teraz na komodzie w
ulubionym Krysinym kącie i klepiący po staremu swe wiekuiste godzinki. Z
postumentu zaś jego biło uparcie, wytrwale w oczy złotym napisem: ...
abyście szczęścia godzin nie rachowali, ale ie brali bez miary.
Kazimierz Konarski – TAJEMNICA KRÓLEWSKIEGO ZEGARA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
90
Aż wreszcie doczekała się Krysia owej szczęsnej chwili, gdy w
roku 1806 znalazła się w Poznaniu w radośnie huczącym tłumie, gdy z
listopadowej szarugi wynurzać się poczęły długie, schlapane błotem węże
polskiej piechoty i gdy wśród szeregów ujrzała nagle swego szarego,
wymizerowanego, najdroższego pod polskim słońcem żołnierzyka.
— Kazik! — wyrwał się okrzyk z zalanej łzami szczęścia twarzy.
Szczęście nie trwało długo. Przyszły znów lata niepokojów, lata
zwycięstw i klęsk, nadziei i gorzkich rozczarowań. Przeleciał nad Polską
straszliwy, śnieżny huragan roku 1812, kraj zalały obce wojska. Pan
Kazimierz znów znikł z kraju na długo.
Dwadzieścia lat trwała zawierucha napoleońska. Cała młodość
upłynęła Nałęckiemu w marszach, bitwach i obozach. Gdy wrócił z Francji
razem ze strzępami armii polskiej w roku 1815, miał już lat czterdzieści
pięć. Za późno było uczyć się zginać kark na placu Saskim przed wielkim
księciem Konstantym. Jak tylu napoleońskich oficerów, nie mógł się i
Nałęcki pogodzić z nowymi rządami, podał się do dymisji i osiadł na roli w
Turowie, który po śmierci ojca Krysi, starego pana Jasinowskiego, dostał się
im w spadku. Otworzyło się przed nim nowe zupełnie życie, jakiego
dotychczas nigdy nie znał. Cisza, spokój, szczęście rodzinne, dobrobyt,
szacunek sąsiadów bliższych i dalszych, dostojeństwa, zaszczyty...
Dzieci mieli dwoje: Hankę i Tadzika. Z dwojga złotowłosych
bąków rychło wyrosła młodzież, dorodna para. Hanka wyszła za mąż za
ziemianina z Polesia, Adama Niesieckiego; ożenił się i Tadeusz. Płynęły lata,
siwiały głowy starych państwa Nałęckich, porastał mchem dach na
sędziwym turowskim dworze, ale tyle słońca było w nim zawsze, tyle
pogody i uśmiechu, że zdawało się, iż śmierć ominie ten słoneczny kąt, a
jeśli nawet nie ominie, to przyjdzie kojąca, łagodna, uśmiechnięta.
Tymczasem losy chciały inaczej. Późną jesienią roku 1829
uderzyły posępnym, pogrzebowym marszem turowskie dzwony kościelne.
Chowano młodą panią Tadeuszową. Zaraziła się ona tyfusem od dziewczyny
wiejskiej, którą pielęgnowała, i zmarła po krótkiej, gwałtownej chorobie,
zostawiając na rękach zrozpaczonego męża rocznego synka. Kazimierz było
maleństwu na imię. Po dziadku.
Kazimierz Konarski – TAJEMNICA KRÓLEWSKIEGO ZEGARA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
91
A w rok później, pewnego grudniowego ranka na dziedziniec
turowskiego dworu wpadł jak burza sąsiad i przyjaciel Nałęckich, pan
Ignacy. Pani Krystyny nie było w domu, pan Ignacy, o dziwo, nawet palta
zdjąć nie chciał, tylko pędem pobiegł do pokoju Kazimierza. Okrutnie się
dziwił stary służący Wojciech, gdy po półgodzinnej rozmowie wypadł pan
Ignacy w tym samym rozpiętym palcie, a za nim pan Kazimierz z wypiekami
na twarzy. Palto zarzucił byle jak na ramiona, siedli obaj na kałamaszkę
pana Ignacego i pognali gdzieś w świat. Gdzie? Po co? Na co? Długo kiwał
głową stary Wojciech i długo potem opowiadał pani Krystynie, jak i co, choć
sam nie bardzo wiedział.
W parę dni potem wyjechali obaj Nałęccy, ojciec i syn, a gdy po
kilku dniach wrócili, trudno ich było poznać. Ojciec miał na sobie mundur
pierwszego pułku strzelców pieszych, syn — ułan jak malowanie. Do domu
wrócili już tylko, żeby uregulować interesy i pożegnać się z rodziną.
Na parę godzin przed ich wyjazdem koń poniósł Tadeusza i na
oczach wszystkich w pełnym galopie wpadł z nim pod niską bramkę.
Podniesiono biednego ułana z ziemi z rozbitą głową i połamanymi żebrami,
dającego słabe oznaki życia.
Ojciec nie odłożył ani o godzinę terminu wyjazdu, ale pojechał
sam. Pojechał z ostrym w duszy cierpieniem niepokoju o syna.
Pojechał i już nie wrócił. W pół roku później, kiedy maj czerwcowi
rękę podawał i na spółkę kwiatami ziemię stroili, przyszła do Turowa
sucha, urzędowa wiadomość z Komisji Rządowej Wojny, że „major
Kazimierz Nałęcki pod Ostrołęką, trafiony kulą w czoło, kiedy swój batalion
do ataku prowadził, poległ mężnie za ojczyznę".
Pani Krystyna nie ugięła się pod tym ciosem, nie buchnęła
płaczem, jękami, szlochem. Wypadło zaraz zakrzątnąć się koło tego, by
smutna wiadomość nie przedostała się do pokoju ciężko chorego Tadeusza,
potem przyszły inne obrządki powszedniego, pracowitego dnia.
I dopiero wieczorem, gdy została sama ze swymi myślami w
pokoju, popłynęły pierwsze, długo tamowane i ukrywane przed ludźmi łzy.
I zdarzyło się, że jedna z pierwszych łez padła na zegar, stojący na
komodzie, na ów napis na złotej obwódce. Łza padając jęknęła z cicha,
Kazimierz Konarski – TAJEMNICA KRÓLEWSKIEGO ZEGARA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
92
staruszka poszła wzrokiem za tym odgłosem i oto oczy jej padły na dawne,
tak dobrze znajome jej słowa: ... abyście szczęścia godzin nie rachowali, ale ie
brali bez miary.
— Skończyła się twoja wróżba, stary przyjacielu — rzekła przez
łzy na wpół do zegara, na wpół do siebie. — Nie skłamałeś, to prawda,
szczęście drzwiami i oknami pchało się nam do domu. Ale teraz stało się!
Skończyły się moje szczęśliwe dni.
Ścisnęła rękoma skronie. Przez otwarte okno płynęły z dalekich
stawów głośne chóry żabie, w pobliskim krzaku łkał słowik swą pieśń
wieczorną.
Nieszczęście rzadko chodzi samotnie. W tydzień potem zmarł po
długiej, pół roku z górą trwającej chorobie jedyny jej syn, Tadeusz.
W ciągu tygodnia włosy pani Krystyny zbielały jak mleko, dając
kobiecie krzepkiej jeszcze, bo niespełna sześćdziesiąt lat liczącej, pozorny
wygląd staruszki.
Ale spod białych pukli patrzyła na świat żywa, ruchliwa i zawsze
pełna uroku twarz, patrzyły oczy niebieskie, nie tak pełne czaru i wesołe,
jak były przed czterdziestu laty, ale może jeszcze bardziej czyste, spokojne i
głębokie.
I znowu minęło lat parę. Nastała nad Polską beznadziejna, czarna,
mikołajowska noc. Wróg mścił się za wybuch wolności; żałoba, płacz i
tęsknota zagościły w każdym niemal polskim domu.
Pani Krystyna przeniosła się na Polesie do córki, bo pani Hanka
została w Haniewiczach sama z dziećmi i gwałtownie potrzebowała
pomocy. Męża jej zabrano, majątkowi groziła konfiskata. Cudem chyba
udało się uratować i jedno, i drugie. Pani Hanka po ojcu wzięła zaradność i
wolę, po matce pogodę ducha, mimo więc strasznie ciężkiej walki,
wywojowała zniesienie nałożonego na Haniewicze sekwestru. Po paru
latach tułaczki po więzieniach wrócił do domu i pan Adam Niesiecki.
Bronił się on w sądach moskiewskich tak zręcznie, że ostatecznie
nie zdołano mu dowieść udziału w powstaniu i wypuszczono na wolność.
Kazimierz Konarski – TAJEMNICA KRÓLEWSKIEGO ZEGARA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
93
Uratowano tedy z biedą los własny i dach nad głową, ale
„szczęścia nie było w ojczyźnie".
Głucha, czarna, mikołajowska noc. Co było lepsze, wyszło wraz z
wojskiem i sejmem na daleką tułaczkę. W kraju zostali tylko ciemni, którzy
nic o Polsce nie wiedzieli albo zimni, którzy nic o Polsce wiedzieć nie chcieli,
albo podli, którzy Polskę za marny grosz gotowi byli sprzedać.
Tliło się wprawdzie życie polskie i w kraju, bo Polska była, jest i
będzie nieśmiertelna, ale ludzie, którzy zostali, a po polsku czuć i myśleć nie
przestali, byli nieliczni, rozproszeni, rozbici. Serce Polski biło wtedy poza
Polską, po świecie, na emigracji, w Paryżu.
Serce to czujne, wierne i gorące zdało sobie rychło sprawę z tego,
że tak kraju pozostawić na długo nie można, że trzeba tam budzić ducha,
oświecać ciemnych, rozgrzewać zimnych, nawracać podłych, jeśli się da.
Jeśli się nie da, to żywym ogniem wypalać.
Tak postanowiło wielkie, gorące serce polskie i oto, mimo że
wszystkie trzy zabory pełne były szpiegów i policji, zaroiły się drogi
wiodące do kraju od wysłańców, czyli emisariuszy, którzy, jak na wiosnę
ptactwo przelotne, ciągnęli do umiłowanego kraju bez grosza w kieszeni,
ale z Polską w duszy.
Jednym z największych takich apostołów narodowych,
człowiekiem, który w owych straszliwych czasach ucisku, rozbicia i
pogromu zdołał obudzić i dźwignąć z odrętwienia ruch narodowy na
ogromnej połaci ziemi Rzeczypospolitej, był Szymon Konarski.
Wnuk i syn żołnierzy polskich, sam też był żołnierzem, kiedy w
roku 1825 jako siedemnastoletni szeregowiec wstąpił do wojska. Rewolucję
listopadową zaczął jako podoficer, skończył jako kapitan. Po upadku
powstania ruszył wraz z innymi na emigrację.
Pochodzenie ze starego szlacheckiego rodu nie zmąciło w nim
ideałów społecznych. Wierzył w lud i kochał lud, ów ciemny, biedny,
ogłuszony pańszczyzną, przymierający niekiedy głodem lud polski.
Niepowodzenie rewolucji listopadowej, które przypisywano temu, że w-niej
zabrakło prostego ludu, ugruntowało w nim to przekonanie, że niepodległą
Kazimierz Konarski – TAJEMNICA KRÓLEWSKIEGO ZEGARA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
94
Polskę zdobyć będzie można tylko wtedy, gdy się o to upomni lud, a lud nie
upomni się, dopóki się go nie podniesie, nie wydobędzie z nędzy i ciemnoty.
O Konarskim od dawna, już od roku bodaj, poczęły chodzić po
Wołyniu gadki. Krążyły w odpisach jego odezwy, przez panienki po
dworach w wielkiej tajemnicy i z nabożeństwem przepisywane i jakimiś
tajnymi drogami rozsyłane po kraju, krążyły karteluszki krótkie, a ogniste,
od których serca biły i dech zapierało w piersiach.
Cudeńka opowiadano sobie o jego przeprawach z policją, o jego
sprycie, o przytomności umysłu, z jaką wymykał się zastawionym na siebie
sidłom i pułapkom, o jego wdzięku, o umiejętności zjednywania sobie w
ciągu jednej rozmowy najzaciętszych przeciwników.
Nawet już i na odcięte od świata i ludzi Polesie zaczęła sława
Konarskiego docierać. Ten i ów go widział, a słyszeć, to słyszeli o nim po
dworach wszyscy prawie, a i pod strzechą niejeden. Piąte przez dziesiąte
słyszał, ale słyszał.
Teraz poruszona przez Hejbowicza w salonie Nałęckich struna
emigracyjna zadźwięczała silnie. Bo i któż wtenczas nie miał na emigracji
brata, męża, czy przyjaciela!? Niesieckich kilku emigrowało. Również i
rodzony brat pana domu. Potoczyła się rozmowa.
— Znał pan może Juliana Niesieckiego?
— Słyszałem o nim, ale go osobiście nie znałem. On w Paryżu
siedzi. Mnie z Paryża wydalono.
— Wydalono? Czemu? Myśmy słyszeli, że was tam tak
entuzjastycznie przyjmowano.
— A tak, zrazu tak było rzeczywiście. Ale teraz wiele się zmieniło.
Siedzą tam nasi, ale czy długo wysiedzą, nie wiem. I ich by się radzi pozbyć, i
nam już też ten emigrancki chleb zgorzkniał do cna. Pora nam wracać, pora.
Gospodarz żachnął się z lekka.
Kazimierz Konarski – TAJEMNICA KRÓLEWSKIEGO ZEGARA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
95
— Jak to wracać? Przez amnestię? Trudno to komuś radzić, gdy
sam siedzi w chałupie za kominem, ale wasz powrót teraz byłby klęską
gorszą bodaj od tamtej.
— O nie, pan mnie nie zrozumiał. Ja nie o takim powrocie
myślałem. Z naszych nikt z łaski carskiej dotąd nie skorzystał i nie
skorzysta. Ale my wrócimy. Nie w tym roku, to w przyszłym, nie w
przyszłym, to za dwa lata. My już wracamy. Wrócimy zmierzyć się z carem.
Tak jak wtedy w listopadzie, tylko inaczej nieco. W listopadzie ludu w
rewolucji nie było i wodza. My teraz lud do walki z carem podniesiemy, a
lud znajdzie wodza i zwycięży.
Twarz gościa spłonęła łuną. W oczach błysnęły iskry, głos drżał z
uniesienia.
— Kto waść jesteś i z czym do nas przybywasz? — spytała na wpół
z trwogą, na wpół z podziwem pani Nałęcka.
— W domu mego majora nie obawiam się zdrady — rzekł gość z
dziwnym wyrazem swych smutnych, głębokich, a mocnych oczu. — Nie
jestem Hejbowicz. Przybywam w imieniu Stowarzyszenia Ludu Polskiego.
Nazwisko moje prawdziwe jest Szymon Konarski.
Głęboka cisza zaległa jadalnię haniewickiego dworu. Rzekłbyś
myśli słychać, co nagle zawirowały wśród ze- branych. Nie. To tylko słychać
szept zegara odbywającego swą pielgrzymkę po niezmierzonych obszarach
wieczności.
Kazimierz Konarski – TAJEMNICA KRÓLEWSKIEGO ZEGARA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
96
Rozdział IX
ZEGARMISTRZ
Pani Krystyna zasiadła głębiej w fotelu i starannie okryła się
szalem.
— Bardzo jestem rada, panie Konarski — rzekła — że pan nikogo
nie zastał, bo pan, czy chce, czy nie chce, ze starą pogawędzi. Tu pod
zegarem będzie nam wygodnie i miło. A za godzinę, gdy moi wrócą, to im
pana oddam. Ale ta godzina będzie moja, zgoda?
— Ależ zgoda, szanowna pani, zgoda.
— Z jakich stron pan pochodzi? Niech mi pan coś powie o sobie.
— Ja z Augustowskiego. Lasy i woda. Tak jak i tutaj, choć ten kraj
do mojego niepodobny.
— Pańscy rodzice na ziemi siedzą?
— Matka, bo ojciec już dawno nie żyje.
— A matkę dawno pan widział?
— Już siódmy rok mija. Jeszcze w czasie wojny, kiedym na Litwę
jechał.
— Człowieku, i maszże ty sumienie tak znęcać się nad matką?
Czemuż pan do niej nie pojechał? Konarski uśmiechnął się gorzko.
— Nam, straceńcom, nie wolno mieć rodziny, matki, żony ani
siostry, nie wolno mieć własnego szczęścia. Nasze szczęście to Polska. Jeśli
mnie losy zapędzą w Augustowskie, to oczywiście, że zajadę, ale pojechać
tam teraz nie mogę.
— Dziwni wy ludzie — rzekła pani Krystyna. — Żal mi was i
jednocześnie zazdroszczę wam. Żal mi was, bo tęsknota żre i nędza,
zazdroszczę wam, bo się wam w duszach wielki ogień pali. Wielkiego ognia
w duszy trzeba, żeby własne życie przekreślić tak, jak wy to robicie. Ale
tylko tacy do czegoś dochodzą.
Kazimierz Konarski – TAJEMNICA KRÓLEWSKIEGO ZEGARA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
97
— Dojdziemy. Na pewno dojdziemy. Nie my, to ci, co po nas
przyjdą.
— Tak, patrząc na was, można w to uwierzyć.
Zaległa cisza. Przerwała ją pani Nałęcka.
— Wielka tam bieda wśród was? Pewno. Jakże może być inaczej. Z
kraju żadnej pomocy wysłać niepodobna. Każdy list śledzą, każdą
przesyłkę, szpiegują, gdzie, co, do kogo? Przecież wiem, ile tu kłopotu za
każdym razem, gdy trzeba coś bratu mego zięcia do Paryża posłać.
— No tak, różnie się tam naszym żyje — odparł Konarski. — Są
nędzarze, są zresztą już i bogacze. Jeśli kto ma głowę na karku, a i pieniędzy
trochę miał na początek, to się i dorobił. Wielu się rzemiosł różnych
ponauczało i z tego żyje. Ot, ja na przykład utrzymywałem się z
zegarmistrzostwa.
— Pan zegarmistrzem został?
— Tak, proszę pani. W Szwajcarii się nauczyłem. Lichy to tam
chleb dawało, ale zawsze chleb. Ja i tutaj teraz jako zegarmistrz wędruję. To
mi daje dobry wykręt, gdyby się przyszło policji tłumaczyć. Tak, tak, z
narzędziami się -nigdy nie rozstaję.
— To i teraz może ma je pan z sobą?
— Mam. A bo co?
— A bo, wie pan, ja skorzystam z tego pańskiego fachu. Widzi pan
ten zegar, przy którym siedzimy. To mój przyjaciel z dawnych, bardzo
dawnych lat.
— Bardzo piękny zegar. Od razu zwróciłem na niego uwagę.
— Tak, piękny i dla mnie specjalnie drogi, bo go razem z mężem
jednego dnia poznałam. I można by powiedzieć razem z mężem jednego
dnia dostałam. Męża i zegar. Od jednego człowieka.
— Nie rozumiem. Któż pani mógł męża darować?
— Król.
Kazimierz Konarski – TAJEMNICA KRÓLEWSKIEGO ZEGARA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
98
— Jaki król?
— Stanisław August.
Pan Szymon skrzywił się niechętnie.
— Ten manekin, ta malowana kukła pani męża darował. W sam
raz dla króla zajęcie.
— Nie, panie Konarski. Niech pan tak o nim nie mówi. To
niesprawiedliwe.
— Nienawidzę tego człowieka. Polskę do grobu własnymi rękoma
zepchnął. Targowicą przetargowa!.
Pani Krystyna aż się uniosła w fotelu.
— A Konstytucja 3 Maja, to czyja robota? A Komisja Edukacji
Narodowej? Niech pan wspomni na to, w jakim on stanie Polskę po Sasach
wziął. Ile szkół powstało za tych rządów?
Zaperzyła się staruszka. Potoczył się dyskurs gorący, chwilami
gwałtowny nawet, bo oboje, choć każde na swój sposób, nie połową serca
Polskę kochali.
W pewnej chwili przypomniał o sobie sprawca tej dysputy, zegar.
Wolno, swoim zwyczajem, a donośnie, zaczął bić godzinę piątą. Konarski,
który był muzykalny, urwał w połowie rozpoczęte zdanie i słuchał.
— Ależ ten zegar to istna muzyka. Wiele zegarów przez moje ręce
przeszło, ale takiego bicia nie słyszałem, jak żyję. Gotówem stać się
stronnikiem królewskim. Kto go robił?
— Gugenmus, zdaje się.
— Ten sławny warszawski Gugenmus?
— Tak, pewna nie jestem, ale niech pan zobaczy. Tam chyba na
tarczy napisane.
— Dawno go pani ma?
Kazimierz Konarski – TAJEMNICA KRÓLEWSKIEGO ZEGARA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
99
— Od dnia ślubu. W tych dniach minęły 43 lata.
— Chodzi dobrze?
— Chodził dawniej dobrze, ale od paru lat jakoś mi chorować
zaczyna. A do doktora wieźć się go boję, bo to by trzeba do jakiegoś
większego miasta, do Wilna czy do Warszawy. A gdzież tu na Polesiu miasta
szukać?
— Może bym ja mu co poradził?
— Właśnie o to chciałam pana prosić. Gdyby pan zechciał...
— Bardzo chętnie. A co mu brakuje?
-Czy ja wiem, mój drogi panie. Stary jest, to i różne go się biedy
czepiają, spóźnia się, nadążyć za ludźmi, za życiem nie może. Czasem sobie
spocznie parę dni, i potem znów rusza w drogę. Zwyczajnie, jak stary.
— Doskonale, idę po narzędzia...
W tej chwili drzwi się otworzyły i do pokoju wszedł mały
chłopczyna. Było temu kawalerowi może dziewięć lat. Smukły, zgrabny,
ładnie, choć skromnie ubrany, oczy czarne, żywe, cera śniada, słowem,
chłopak jak malowanie. Zobaczywszy obcego, stropił się na moment, lecz
poczuwszy na sobie spojrzenie babki, oprzytomniał i szurgnął nogą,
pochylając równocześnie z dużym wdziękiem ciemną swą główkę w
kierunku gościa. Potem fyrknął ku fotelowi i nachylając się do babcinego
ucha, jął szeptać jakoweś sekrety.
— Dobrze — odparła po chwili babka. — Ale potem przyjdź tu, to
zobaczysz, jak pan będzie naprawiał zegar.
Malec poczerwieniał z uciechy.
— Ojej!!
I już go nie było.
— Czy to drugi syn państwa Niesieckich? — spytał Konarski po
wyjściu chłopca.
Kazimierz Konarski – TAJEMNICA KRÓLEWSKIEGO ZEGARA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
100
— Nie, to wnuk mój po synu, Nałęcki. Syn mój zmarł w czasie
wojny. Miał iść z mężem moim w pole. W dniu wyjazdu koń go poniósł,
rozbił o bramę, biedak pół roku chorował i umarł, zostawiając mi tego
malca. Na rok przedtem jeszcze umarła na tyfus synowa moja. Sierota jest.
Chowa się teraz przy mnie.
— Jak mu na imię?
— Kazik. Tak jak dziadkowi. Po dziadku wziął imię i oczy. Jak mały
przyjdzie, niech mu się pan bliżej przyjrzy, to pan sam zobaczy, czy to nie
oczy majora.
Pan Szymon stał się w Haniewiczach częstym gościem.
Przyjeżdżał wieczorami, po ciemku, małymi saneczkami zaprzężonymi w
lichą szkapinę. Zamykali się potem w pokoju z Niesieckim, czasem na
krótko, czasem na godzin parę, po czym znikał pan Szymon równie
niepostrzeżenie, jak się zjawiał, w przepaścistych głębiach zimowej,
poleskiej nocy.
Czasem zachodził na gawędę do babci. Na gawędę i na robotę, bo
przychodził z narzędziami i zabierał się zaraz do zegara. Kończył już
reperację i teraz za zgodą pani Krystyny dorabiał staruszkowi muzykę.
— O, widzi pani? Tu za sznurek trzeba pociągnąć. Mocniej trochę.
O tak.
Jak delikatny pyłek popłynęły w ciszę babcinego pokoju drżące
dźwięki piosenki. Wtargnęły i do cichego babcinego serca, budząc w nim
niejedną uśpioną strunę, niejedną zapomnianą łzę, przygasłą radość,
niejeden zabliźniony już, zdawało się, ból.
— Śpiewaliście to pewno często na Litwie — mówi babcia
półgłosem.
— Tak. To przecież jest piosenka litewskiego powstania. Jużeśmy
ją zastali, gdyśmy po Ostrołęce ruszyli na Litwę.
— Po Ostrołęce — szepce babunia i zamyśla się głęboko.
Kazimierz Konarski – TAJEMNICA KRÓLEWSKIEGO ZEGARA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
101
Reperacja była skończona, już nawet i Kazik, który za każdym
razem pilnie przy robocie asystował, dostał pozwolenie pociągnięcia za
kurantowy sznurek, a pan Szymon wciąż jeszcze narzędzi nie składał i raz
po raz do otwartego pudła zegarowego zaglądał. Trwało to tak długo, że aż
w końcu babcia spytała:
— A czemu mu to się pan tak jeszcze ciągle przygląda?
— A bo go rozgryźć nie mogę. Są tam jakieś dwie sprężynki i
listewka, które do mechanizmu nie należą. Żeby to nie był Gugenmusowski
zegar, to pomyślałbym, że jakiś partacz je tam wkręcił, sam nie wiedząc, po
co, ale w takim zegarze.... Jakaś tu jest zagadka. Trzeba by cały zegar
rozebrać i podstawę zbadać, może by się doszło, ale na to nie mam teraz
czasu. Może kiedy jeszcze, gdy tu będę, spróbuję.
Zamieć szalała od kilku godzin. Wicher wściekał się, wył, tarzał,
porywał z nieba tumany białego pyłu, ciskał je o ziemię, porywał znów z
ziemi, ciskał w niebo, szalał, dzień mrokiem gęstym zasnuwając. Chwilami
zaczajał się, kładł się zdyszany na pola i drogi olbrzymimi zaspami, by za
chwilę znów porwać się i skłębić świat w białym odmęcie.
Konarski przedzierał się z trudem z Lisowa do Haniewicz. Droga,
którą zwykle odbywał w ciągu godziny, trwała dziś już z górą dwie i jeszcze
daleko było do końca. Saneczki tonęły lub przewracały się raz po raz w
zaspach, ogłupiały koń gubił wciąż trakt. Chociaż pan Szymon nawykł w
swych wędrówkach do tłuczenia się po rozmaitych drogach, ta była
wyjątkowo ciężka, tym bardziej że mróz brał coraz tęższy, kłuł dotkliwie w
uszy i policzki, obezwładniał ruchy.
Uciszyło się nieco, gdy sanki wjechały w las, ale za to zrobiło się
niemal zupełnie ciemno.
Przestrzeń wypełnił gęsty, biały mrok. Po omacku prawie jechał
pan Szymon wąską drożyną leśną, gdy nagle zamajaczyła przed nim w
białej mgle jakaś duża, bielsza jeszcze ściana nie-ściana, góra nie-góra. Coś,
co zatarasowało drogę zupełnie. Szkapa stanęła.
Pan Szymon przetarł załzawione od mrozu i wiatru oczy.
Kazimierz Konarski – TAJEMNICA KRÓLEWSKIEGO ZEGARA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
102
Czyżby zaspa? Taka wielka? I skąd by się tutaj wzięła w lesie?
Wysiadł i ruszył ku przeszkodzie. Podszedłszy na trzy kroki, ujrzał
takie same jednokonne sanki jak i jego, tak zasypane śniegiem, że nie
odcinały się zupełnie od białego tła drogi. Na sankach siedział ktoś mocno
zgarbiony, także doszczętnie śniegiem przysypany. Zaprzężony do sanek
koń, ze zwieszoną w dół głową, stał prawie po kolana w śniegu.
— Hej, jazda tam! Drogę dajcie!
Cicho. Ani podróżny,
ani koń nie dali znaku życia.
Konarski podszedł bliżej i ujął
podróżnego za ramię.
— Panie! Co pan tu
robi? Czy pan chce zamarznąć?
Cisza.
Pana Szymona
dreszcz przeszedł. Zajrzał
podróżnemu w twarz. Była
sina, pokryta lodem, na wpół
zadęta śniegiem, z wielkich
wiechci wąsów zwisały sople. Pod tymi wąsami, w środku, jakby
ciemniejsza trochę plama, śniegu nie ma, bo odtajał. Oddycha?
Konarski przychylił się bliżej. Twarzą w twarz. Podróżnemu
zabulgotało coś cicho w gardle. Konarski poczuł silny zapach wódki.
— Aha, bratku, toś ty się urżnął i teraz na mrozie dochodzisz.
Wziął go za bary i zatrząsł. Śnieg grubymi płatami jął odpadać z
głowy, z czapki, z ubrania. Wyłonił się spod śniegu kolorowy kołnierz,
błysnęła złoceniami epoleta i guziki od płaszcza.
Pan Szymon oczy przecierał, bo im uwierzyć długo nie mógł.
— Sprawnik! Jak mi Bóg miły. Sprawnik. Jeszcze tego brakowało
— mruczał do siebie — żebym ja sprawnika od śmierci uratował. On może
po mnie przyjechał. O, łajdak, spiło się zwierzę i zamarzło na mrozie.
Kazimierz Konarski – TAJEMNICA KRÓLEWSKIEGO ZEGARA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
103
Mimo trzęsienia i cucenia sprawnik nie dawał znaku życia. Pan
Szymon myślał, czy by go nie zacząć nacierać śniegiem, lecz nagle spojrzał
na gęstniejący mrok, na zawieję i zaniechał tego.
— Noc idzie — szepnął sam do siebie. — Trzeba uciekać, bo i ja tu
jeszcze gotówem zostać, jak ten pijaczyna.
Podszedł do sprawnikowego konia, wziął za uzdę, poprowadził go
kilkanaście kroków. Moskal kiwał się bezwładnie w takt ruchów konia i
sanek. W miejscu, gdzie drożyna rozszerzała się nieco, zjechał na bok, po
czym wrócił do swoich sanek i ostrożnie wyminął sanki sprawnika. Stanął.
Przez mgnienie oka ważył w myśli pytanie: ratować czy zostawić?
— Sprawnik, policjant — szeptało mu coś do ucha.
— Człowiek — szeptało z drugiej strony.
Pan Szymon nie namyślał się długo. Wysiadł, wyplątał lejce ze
zgrabiałych rąk sprawnika, a przywiązawszy je do swoich sanek ruszył
znowu. Targnęły jedne sanie, pociągnęły konia, targnęły drugie, kiwnął się
mocniej sprawnik w tył, naprzód, w lewo, w prawo. Pojechali.
Nie ujechali jeszcze pięciuset kroków, gdy nagle tylne sanki
zawadziły o jakiś wykrot, rozległ się głuchy łoskot i sprawnik zwalił się w
śnieg. Konarski obejrzawszy się, dostrzegł, że sanki jadą puste. Stanął.
Znów przemknęło mu przez głowę, by zostawić zmarzniętego
pijaka jego losowi. Zawirowały złe, gniewne myśli. Za dużo fatygi dla tego
bałwana. Jego nie uratuję, a sam się w tej zawiei zagubię. Ciemno się robi.
Jeszcze go mam dźwigać. Choćbym chciał nawet, nie dam rady, bo chłop na
schwał. Trudno. Trzeba odwiązać lejce i niech się dzieje, co chce. Machnął
ręką.
Wysiadł z sanek, lecz zamiast od wiązywać lejce, ruszył ku ledwie
czerniejącemu na ziemi sprawnikowi. Sanki już były odjechały od niego
kilkanaście kroków, dowlókł więc do nich po śniegu na pół już sztywne
ciało, a potem, dźwignąwszy je z ogromnym wysiłkiem, wrzucił w głąb
pudła, tak że głowa oparła się teraz o siedzenie, a nogi sterczały wysoko w
górę.
Kazimierz Konarski – TAJEMNICA KRÓLEWSKIEGO ZEGARA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
104
Teraz nie wyleci. Trzeba mi z nim prędko do Haniewicz. Diabli
nadali tę przygodę. Dojedzie żywy, będzie kłopot. Zamrze mi w drodze,
będzie jeszcze większy kłopot. I tak źle, i tak niedobrze. Diabli nadali.
Czarną już nocą dojechał pan Szymon do Haniewicz. Niesiecki
przeraził się, zobaczywszy rzekomego trupa na sankach, przeraził się
jeszcze bardziej, gdy spostrzegł, że ów rzekomy trup ma na sobie rosyjski
mundur policyjny.
— Iwanicz — rzekł przyjrzawszy mu się lepiej. — Znam go.
Sprawnik piński.
Położono sprawnika na kanapie w przedpokoju, przyniesiono
śniegu w miednicy.
Po półgodzinnym ratowaniu rozległ się cichy, przytłumiony jęk.
— No, nic mu nie będzie.
— Jemu nic, ale nam. Dokąd on jechał, jak pan myśli, panie
Szymonie?
— Kto wie, czy nie do Haniewicz. Może po mnie. To byłaby ironia
losu.
— Wie pan co? Myślę, że bezpieczniej, żeby pan stąd wyjechał.
— Ja też tak myślę. Wyjadę jeszcze dziś, tylko koń się trochę
wysapie.
— Jak to, na taki czas, na tę zawieję?
— Ano trudno. Nie pierwszyzna mi. No i nie będę tak pijany, jak
ten cymbał. Nic mi nie będzie. Ale przed wyjazdem chciałem z panem dwa
słowa zamienić...
Zmarzniętego sprawnika nacierano śniegiem w haniewickim
dworze przeszło godzinę, zanim ocucono go na dobre. Odtajał zresztą tylko
z mrozu, z wódką poszło trudniej. Żywy już, ale pijany jak bela gruchnął się
spać i spał do południa następnego dnia.
Kazimierz Konarski – TAJEMNICA KRÓLEWSKIEGO ZEGARA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
105
Haniewicze znały go od dawna. Mawiano o nim, że kiedyś, kiedyś
nazywał się nie Iwanicz, tylko Iwanicki i był Polakiem, ale dziesiątki lat
służby rządowej przerobiły mu nie tylko końcówkę nazwiska, ale i duszę.
Człek nawet w gruncie niezły, jeno fantasta, nigdy nie wiadomo było, jaki u
niego wiatr wieje i z jakiej beczki z nim zaczynać. Ospowaty, z wielkim
nosem i jeszcze większymi wąsami wyglądał jak straszydło.
Kiedy go obudzono nazajutrz, nie chciał wierzyć temu, co się z nim
działo. Pamiętał, że wyjechał rano ze Smolar, że na obiad zajechał do
starego Szmula w Moniatyczach, prawda, że tam się starki napił, ale bo też
węgorz był na obiad, a ryba, wiadomo, pływać lubi. A po obiedzie wyjechał
zaraz służbowo do Lusiatyna. No, prawda, że tam u księdza był kieliszek.
Jeden czy może dwa nawet. Dobra była ta śliwowica. Spać mu się chciało,
jak wyjeżdżał, to pamięta, ale żeby aż utknąć w lesie, nie do wiary, panie
dobrodzieju, nie do wiary. — Niewozmożno. I kto to mnie stamtąd wywiózł,
zegarmistrz powiadacie?
Czkawka go męczyła.
— Zegarmistrz. Co za zegarmistrz? Czekaj no, panie Niesieckij. A
skąd on się tu wziął. A!
— Ot taki wędrowny zegarmistrz, co jeździ po dworach i zegary
reperuje. On tu do nas co rok zajeżdża.
Iwanicz zmarszczył brwi. Długo w myślach czegoś szukał.
— Zegarmistrz? A jak on się nazywa?
— Nie wiem.
— Dawać mi go tu! Prędko, dawać mi go tu.
— Ba, kiedy jego nie ma. Nie było tu żadnej roboty, to i pojechał
zaraz dalej. Jeszcze wczoraj.
Całej tej rozmowie przysłuchiwał się mały Kazik, którego ciotka
przysłała z interesem do wuja. Chłopczyna słuchał i oczy szeroko otwierał.
Nic nie rozumiał. Czemu wuj mówi, że nazwiska tego zegarmistrza nie zna.
Czyżby zapomniał? Chciał powiedzieć, że Konarski, ale nie śmiał. Albo
czemu mówi, że roboty dla zegarmistrza nie było, kiedy on przecież tyle
Kazimierz Konarski – TAJEMNICA KRÓLEWSKIEGO ZEGARA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
106
czasu nad babcinym zegarem majstruje i jeszcze ma, zdaje się, majstrować.
A z wujem, co się nagadają! Nagle przypomniał sobie, z czym przyszedł i
nieśmiało pociągnął wuja za rękaw.
— Wuju!
— Czego chcesz?
— Ciocia prosi, żeby wuj na chwilę przyszedł. Po żyto przyjechali i
Onufry nie wie, które wydać.
— Przepraszam, panie naczelniku — rzekł Niesiecki — muszę na
chwilę wyjść. Zaraz wrócę.
Kazik został sam ze sprawnikiem. Trochę się bał, ale na stole
leżała szabla, taka prześliczna, srebrna szabla. I pasek złoty do niej. Boże, co
tu złota! Spojrzał spod oka na oficera, ale ten nie patrzył wcale w jego
stronę. Kazik podszedł nieśmiało do stołu, niepewnie dotknął szabli. Raz,
drugi, trzeci. Trącona silniej szabla stuknęła. Ocknął się sprawnik, spojrzał,
zobaczył malca. W oczach mignął mu jakiś niemiły błysk.
— Pójdź no tu, chłopcze, bliżej — rzekł.
W Kaziku zamarło wszystko ze strachu. Dusza uciekła mu w pięty,
a te pięty takie ciężkie. Z trudem przeszedł trzy czy cztery kroki.
— Jak ci na imię? — spytał sprawnik. Spod nastroszonych,
groźnych wąsów płynął wcale miły, ośmielający głos.
— Ka... Kazik — wyjąkał z wielkim trudem.
— Podoba ci się szabla?
— Aha — więcej mruknięte i kiwnięte, niż powiedziane.
— Chciałbyś mieć taką?
— Aha — chłopczynie zaświeciły oczy.
— A cóż byś z nią robił?
— W wojsko bym się bawił — palnął ośmielony już chłopiec na
cały głos. — Ja mam i karabin, i armatę, tylko że małe.
Kazimierz Konarski – TAJEMNICA KRÓLEWSKIEGO ZEGARA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
107
— A i z kimże byś się bawił?
— Z chłopakami. Z Olkiem, z Hryciem. Czasem chłopcy z Werby
przyjadą.
— Ty lubisz, jak kto przyjeżdża?
— O lubię. Ale teraz w zimie to nikt nie przyjeżdża. Jeden pan
Konarski zagląda.
— Kto taki?
— Pan Konarski?
— Kto to jest?
— Zegarmistrz.
— A skądże ty wiesz, że on się tak nazywa?
— Nieraz słyszałem, jak o nim babcia tak mówiła, a i wujostwo
także.
— To on nie pierwszy raz wczoraj był?
— On, pierwszy raz?! Ależ nie ma tygodnia, żeby go tu nie było.
Czasem i dwa, i trzy razy w tygodniu.
— I ciągle zegary naprawia?
— Nie, nie zawsze. Najczęściej się z wujem zamkną i radzą całymi
godzinami. Ale tam mnie nie puszczają. Daleko wolę, jak przyjdzie do babci i
nad zegarem majstruje. Bo mi wtedy wolno u babci siedzieć i patrzeć, jak on
zegar naprawia i słuchać, jak mówi.
— A cóż on takiego mówi?
— Och, proszę pana, jak on ślicznie mówił. O Polsce mówił, o
żołnierzach, o wojnach. Bo sam był żołnierzem. Tak to opowiada, jakby na
to wczoraj patrzył. Ach, żeby to panowie się zjechali kiedy. On by i panu
naopowiadał.
Iwanicz uśmiechnął się jakoś dziwnie. Ni to gorzko, ni to
jadowicie.
Kazimierz Konarski – TAJEMNICA KRÓLEWSKIEGO ZEGARA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
108
— Mnie by pewno nie opowiedział.
— Dlaczego? On taki dobry. Dla wszystkich bez różnicy. I dla pana
był dobry. Ciocia mówiła wczoraj, że gdyby nie on, to by pan zamarzł w
lesie. Sam widziałem, jak pana wczoraj z sanek dźwigał.
— Widziałeś, jak mnie dźwigał?
— Ojej, takeśmy się bali. I ciocia też się bała. Myśleliśmy wszyscy,
że nieżywego niosą. Taki pan był siny. Rety!
— Więc powiadasz, chłopcze, że to on mnie uratował? Konarski,
powiadasz. Patrzajże. Dziwnie się plecie na tym Bożym świecie.
Iwanicz zamyślił się głęboko. Kazik nie śmiał się odezwać,
siedzieli więc przez chwilę cicho, gdy do pokoju wszedł Niesiecki, wołając
od progu tubalnym głosem.
— Panie komisarzu, obiad na stole! Starka stygnie. Prosimy.
Sprawnik ruszył ociężałym krokiem do stołowego pokoju.
W godzinę później sadzał go Niesiecki do sanek. Kiedy sanki
skręciły za bramę, Niesiecki odetchnął z ulgą. O zegarmistrzu nie było
mowy. Zapomniał o nim sprawnik, czy jak?
Dopiero na drugi dzień wygadał się Kazik, że z komisarzem
rozmawiał. Ciotka przyłapała go, gdy w kuchni szeroko o tej rozmowie
rozprawiał. Schwyciła chłopca za rękę, zaprowadziła do pokoju i tam,
posadziwszy na krześle, kazała sobie opowiedzieć, jak było.
W miarę, jak chłopiec mówił, pani Annie oczy robiły się coraz
większe z przerażenia. W pewnej chwili desperackim głosem spytała:
— Jak to, i powiedziałeś mu, że się nazywa Konarski?
— No tak, ciociu. Przecież wszyscyście go tak nazywali, i wuj, i
ciocia, i babcia. A dlaczego ja mu tego miałem nie mówić?
Pani Anna wstała i ująwszy się rękoma za głowę, zaczęła chodzić
po pokoju, powtarzając na pół przytomnie:
Kazimierz Konarski – TAJEMNICA KRÓLEWSKIEGO ZEGARA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
109
— Jezus! Maryja! Dziecko, coś ty zrobił? Boże, co to będzie? Co to
będzie?
Kazik jeszcze nic nie rozumiał, ale zmiarkował już, że się coś
strasznego stało i że on tu coś zawinił.
— Ależ ciociu, ja nic nie kłamałem. Niech mi ciocia wierzy. Ja tylko
prawdę...
Ciotka nic nie odpowiedziała, chodziła po pokoju z załamanymi
rękami i powtarzała głucho:
— Co to będzie? Co to będzie?
Kazik biegał za nią, czepiając się jej za spódnicę, i pytał na pół z
płaczem.
— Co będzie, ciociu? Co ja takiego zrobiłem? Co się stało?
Ciocia milczała. W pewnej chwili wybiegła z pokoju. Dziecko
uderzyło w głośny lament.
Minął dzień jeden, drugi, trzeci, minął wreszcie spokojnie tydzień
cały i z wolna groza, jaka zapanowała w Haniewiczach po rozmowie pani
Anny z Kazikiem, zaczęła przycichać.
Malec odchorował to swoje przejście. Pani Anna powiedziała mu
w końcu, jakie mogą być skutki jego gadulstwa, ale choć powiedziała mu to
ostrożnie, łagodnie, z matczyną niemal wyrozumiałością, chłopczyna
zryczał się tak, że go przez dłuższy czas uspokoić nie mogli.
— Ja nie wiedziałem — szlochało biedactwo. — Nie wiedziałem.
Nie chciałem. Ja pana Konarskiego kocham. I ja go wydałem. Teraz się już
nikt ze mną bawić nie zechce, mówić nie będzie chciał. Wydałem! Wydałem!
Uspokajały go, jak mogły, i ciotka, i babka, a on ciągle w kółko
swoje.
Niesiecki po parę razy na dzień wychodził za ogród pod wielki
narożny kasztan, by wyjrzeć daleko na drogi, którymi mogli przyjechać
Kazimierz Konarski – TAJEMNICA KRÓLEWSKIEGO ZEGARA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
110
nieproszeni goście, wieczorami nasłuchiwał, czy nie usłyszy szczęku broni
w przedpokoju. Drogi były puste, białe, wieczory ciche.
Któregoś wieczoru rzekł do żony:
— To dziś dwa tygodnie, Hanuś, jak on tu był.
— Tak, kochanie. Dziś dwa tygodnie.
— No i jakoś nic.
— Ano, Bogu dzięki, nic.
— Rozumiesz co z tego? Bo ja nic. Przecież dla Iwanicza to była
gratka, jaka mu się druga może w życiu nie zdarzyć. Ho! ho! Konarskiego
złapać. Przecież za nim się policja w trzech guberniach rozbija. Ordery by
miał, awanse w służbie. Powinien był zaraz po świeżych śladach gonić. A on
nic. Jakby nic nie wiedział. Mnie się od razu wtedy dziwne wydało, że on
przed wyjazdem o zegarmistrzu nie napomknął, o którego się przedtem tak
dopytywał, a on już wtedy wszystko wiedział, co mu było potrzebne. Ale
czemu z tego użytku nie zrobił?
— Może go sumienie ruszyło, że mu pan Szymon życie uratował.
— Hm, i to możliwe. Ale to na Iwanicza nie patrzy. Dawny
Iwanicki może by tak zrobił, ale nie Iwanicz. To dziś jest stary łajdaczyna.
Pije, łapówki bierze, czasem nawet podobno je wymusza, gdy mu ich płacić
nie chcą, w karty gra całymi nocami. Nie, to na niego nie patrzy.
— Może się w nim stary Iwanicki odezwał.
— Hm, może.
Kazimierz Konarski – TAJEMNICA KRÓLEWSKIEGO ZEGARA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
111
Rozdział X
W POŁUDNIE I O PÓŁNOCY
Wiosna szła. Nad rowem na łące, z której nie spłynęły jeszcze
resztki wód, wysunął nieśmiało swój żółty dziobek pąk kaczeńca.
Wygramolił się sam z gęstwiny młodych listków i jął z kolei łuskać z
zielonej łupiny jeden złoty płatek, potem drugi, trzeci, czwarty, piąty. Kiedy
dorachował się piątego, otrząsnął się z lekka, po czym rozchyliwszy stulone
dotąd jeszcze płatki ku słońcu, jął pić to złote słoneczne szczęście, pić, pić
do zawrotu głowy, do utraty tchu. Hej!
Wiosna szła. Na lipie koło krzyża zebrały się na wiec wróble z
całego miasteczka. Tłok, ścisk, gwałt, rwetes. Szara łobuzeria rozprawia,
śmieje się, skacze, cieszy, umizga, krzyczy, kłóci, popycha, śpiewa; chór
głosów miesza się ze złotą ulewą -promieni słonecznych w jedną wspaniałą
pieśń życia, młodości i wiosny. Hej!
Wiosna szła. Wyjechał chłop z pługiem w pole. Przeżegnał się,
nastawił grządziel i śmignął batem szkapinę. Błyszczący jak srebro lemiesz
z leciutkim chrzęstem zanurzył się w skrzepłą, jakby zastygłą skorupę
ugoru i pruł kaprawą, pokrytą strupami kretowisk i bliznami zeszłorocznej
zapomnianej już orki ziemię. Za pługiem rosła grzęda czarnej, wypoczętej,
pachnącej spragnionej słońca i ziarna roli. Z wolna, poważnie kroczyły po
niej wrony, z wysoka, z góry dzwonił szary włodarz ziemi polskiej —
skowronek. Hej!
Drogi obsychały z dnia na dzień, z godziny na godzinę. Nie darmo
ludzie mówią: na jesieni kwarta wody, garniec błota, a na wiosnę — garniec
wody, kwarta błota. Obeschły wreszcie nawet i na Polesiu i zaroiły się
wozami, wózkami i bryczkami, bo po całych tygodniach roztopów każdy
miał czy to ochotę, czy potrzebę wyjrzeć na świat.
Szczególnie rojno było na drogach wiodących do Lisowa. Pan
Rodziewicz założył tam był w zimie fabrykę bryczek — i dziwna rzecz —
nie minęło jeszcze i parę miesięcy od założenia tej fabryki, a już zwiedzieli
się o niej ludzie z całego Wołynia, ba, i z Ukrainy nawet, zaczęli zjeżdżać do
zapadłej poleskiej wioszczyny. Wprawdzie kto by się uważniej
Kazimierz Konarski – TAJEMNICA KRÓLEWSKIEGO ZEGARA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
112
przyjeżdżającym przyjrzał, spostrzegłby może, że niejeden, choć aż spod
Baru albo Berdyczowa przyjechał, nie o bryczkę pytał, jeno do dworu szedł i
tam się z domownikami na godziny całe zamykał, a potem co rychlej z
papierami jakimiś prosto się ku swojej własnej bryce wymykał i nie
zwlekając, w świat jechał.
Czasem w swój, czasem w
obcy.
Ale niechby się kto, a
zwłaszcza urzędowa jaka figu-
ra, spytał takiego wędrowca,
gdzie był, to zaraz o lisow-
skich bryczkach rozpowiadać
zaczynał, pod niebo je wy-
nosząc, jako że równie
zgrabnych dawno nie widział.
Bywało, że przed
lisowski dworek zjeżdżało i
kilkanaście naraz pojazdów.
Przez nie domknięte drzwi lub
okno wymykały się wtedy
czasem odgłosy rozpraw go-
rących,- czasem popłynęła długo w sercu tajona skarga, czasem buchnął
gniewny okrzyk buntu.
Leciały słowa zapalające w duszach ukryte, zapomniane albo i
zgoła nie znane ognie. Tajały dusze ludzkie u tego cichego ołtarzyka Polski
Niepodległej i Miłości Człowieka. Kruszyli się tu grzesznicy, którzy przed
tym Majestatem zgrzeszyli obojętnością, zapomnieniem czy może nawet
jawną zdradą. Jak soki w młodym dębie na wiosnę, zaczynały krążyć w nich
utajone tęsknoty i nadzieje. Nową, świeżą, radosną krwią polską jęły
pulsować schorzałe, wystygłe serca.
Pan Szymon Konarski dwoił się i troił. Po staremu tygodniami
zapadał w bagna poleskie, by wypłynąć później, zdawałoby się, w kilku
odległych miejscach naraz. Po staremu też cuda czynił. Wystarczyła czasem
jedna rozmowa, by z zażartego wroga zrobić oddanego sobie i sprawie
człowieka, by najzimniejszego rozgrzać, by najbardziej upartego przekonać.
Kazimierz Konarski – TAJEMNICA KRÓLEWSKIEGO ZEGARA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
113
A tym zimnym i upartym mówił nie tylko o tym, że Polskę trzeba od-
budować i że będzie odbudowana, ale także i o tym, że ta Polska musi
oprzeć się na ludzie, na prostym ludzie, że więc czekają ich, tych zimnych i
upartych, bardzo ciężkie na rzecz tego ludu ofiary materialne, że tedy
trzeba będzie tej Polsce dać nie tylko krew, ale i znaczną część majątku. I
mimo że mówił rzeczy ciężkie, trudne i niemiłe dla ucha, mimo że za jedną
taką rozmowę — gdyby się o niej dowiedziały władze — czekała obu, nie
tylko tego, który mówił, ale i tego, który słuchał, zsyłka na Sybir, mimo to
wszystko liczba nawróconych rosła z miesiąca na miesiąc i pożar serc ludz-
kich szerzył się coraz dalej.
Stowarzyszenie Ludu Polskiego stawało się potęgą.
W Haniewiczach był pan Szymon teraz rzadkim stosunkowo
gościem. Po epizodzie z Iwaniczem nie pokazał się tam bodaj ze dwa
miesiące. O rozmowie Kazika z Iwaniczem dowiedział się od Niesieckiego, z
którym spotkali się gdzieś w okolicy. Pan Szymon przeraził się zrazu
bardzo, nie tyle o siebie, ile o haniewickich gospodarzy, i nie mógł wyjść z
podziwu, że Haniewicze dotąd nie miały u siebie rewizji.
— Czyżby tego opoja sumienie ruszyło? — myślał.
Ale tym bardziej postanowił nie zaglądać tam na razie.
Dopiero w początkach lata, kiedy już wszelkie obawy związane z
niefortunnym zeznaniem Kazia ucichły, zajechała kiedyś przed haniewicki
dworek duszegubka, zaprzężona w znaną już tam wszystkim dobrze
kasztankę.
Radość była ogromna w całym dworze.
Kazik uciekł do ogrodu, gdy się dowiedział, kto przyjechał, ale pan
Szymon poszedł za nim, wykopał go spłakanego gdzieś spod krzaków i
przyprowadził do domu. Tu wziąwszy chłopca na kolana, odbył z nim długą,
serdeczną rozmowę, po której Kazikowe serduszko zaprzysięgło
kochanemu panu Szymonowi wierność do śmierci i po śmierci.
Pod koniec rozmowy przypomniał Kazik panu Szymonowi
obietnicę zbadania zagadki w babcinym zegarze.
Kazimierz Konarski – TAJEMNICA KRÓLEWSKIEGO ZEGARA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
114
— Wiem, wiem, kochanie, pamiętam, ale dziś nie mam zupełnie
czasu, przyjadę może w przyszłym tygodniu, to wtedy zabierzemy się we
dwóch do roboty i pociągniemy staruszka za język. Musi nam powiedzieć,
czy i jaką to on tajemnicę kryje.
Minęło jednak kilka bytności pana Szymona w Haniewiczach, a
zegar stał nietknięty na swej komodzie pod oknem. Konarski tak się
spieszył za każdym razem, tyle miał rzeczy do omówienia z panem
Niesieckim, że na zegar brakło zawsze czasu.
Kiedyś, wbrew zwyczajowi, przyjechał nie wieczorem, ale przed
południem. Nieswój był, niespokojny. Niesieckiego nie było, bo pojechał w
sąsiedztwo konie oglądać. Strapiony tą nowiną zaszedł pan Szymon do pani
Nałęckiej.
— Nie zastał pan Adasia — rzekła pani Krystyna, przywitawszy
się z gościem.
— A tak, proszę pani. I bardzo mi to nie na rękę. Będę musiał,
zdaje się, znów zniknąć, a nikomu z takim spokojem nie powierzyłbym
moich spraw na ten czas, jak panu Adamowi. Chciałem to dziś właśnie
załatwić.
— A dlaczego miałby pan znikać stąd?
— Bo mi bardzo policja po piętach deptać zaczyna. A gdzie to
Kazik?
— Przed chwilą widziałam go w ogrodzie. Czemu pan pyta?
— Bo mu obiecałem, że gdy będę miał chwilę czasu, to do zegara
się wezmę. A dziś, nolens volens, mam czas.
Nagle drzwi otworzyły się i do pokoju wpadł Kazik. Zobaczywszy
gościa, z radosnym piskiem rzucił mu się na szyję.
Po chwili niósł już pan Szymon zegar na warsztat, jak nazywał
Kazik duży, czarny stół babci.
By go przenieść, musiał Konarski silnie chwycić zegar w ręce i oto
niosąc, miał przez chwilę wrażenie, że dolna listewka w środku podstawy
ustępuje w jednym miejscu pod naciskiem palca, jakby była obluźniona.
Kazimierz Konarski – TAJEMNICA KRÓLEWSKIEGO ZEGARA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
115
— Czyżby kto majstrował przy tym zegarze? — pomyślał,
stawiając ostrożnie staruszka na stole.
Zegar delikatnie przeniesiony nie przestał iść. Konarski jak
doktor, wsłuchał się w tętno zegarowych szmerów. Nic, wszystko w
porządku, żaden obcy szelest nie wkradł się do mechanizmu,
oddychającego po staremu, równym, miarowym tchnieniem.
Pan Szymon poszukał wzrokiem miejsca, które mu się wydało
obluźnione. Żadnych śladów zewnętrznie dostrzec nie mógł. Poszukał
palcem. Nie ustępuje. A jednak przed chwilą... Ujął znów zegar tak, jak go
trzymał przy przenoszeniu. Puszcza. — Aha, to tu trzeba nacisnąć. Chyba w
takim razie i tutaj także. Puszcza. Ejże! Czyżby jakaś tajemnica?
— Wiesz, Kazik. Mamy już coś, mamy.
— Co? Gdzie? — skoczył Kazik ku niemu z roziskrzonymi oczyma.
— Patrz. Zupełnie przypadkiem odkryłem, że ta listewka, patrz, tu
na dole przy podstawie rusza się. Gdy tu nacisnąć i tu, o patrz, ustępuje, a
gdy zwolnić, wraca na miejsce. Czekaj, ja nacisnę, a ty spróbuj, może się ją
da wyciągnąć. Tylko nie siłą, Kazik, nie siłą, bo urwiesz. O tak, powoli.
— Babciu, babciu! Zegar ma skrytkę, zegar ma skrytkę! —
krzyczał Kazik.
Babci nie było w pokoju. Pan Szymon próbował uspokoić malca,
ale i sam był zaciekawiony ogromnie.
— Czekaj no! Pokaż tę listewkę, tu na tej stronie jest jakiś napis.
Co tu napisane?
Przechyleni nad stołem odczytywali chciwie wyblakłe nieco litery.
W po-łu-dnie i o pół-no-cy ies-tem zawsze w Two-jey m...
sylabizował z wolna Kazik i urwał, gdyż ostatnie litery były prawie zupełnie
nieczytelne.
Ostatniego słowa nie mogę przeczytać.
Kazimierz Konarski – TAJEMNICA KRÓLEWSKIEGO ZEGARA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
116
— Mocy — rzekł pan Szymon. — Na pewno: mocy, ,,c" wyraźne, tu
„y", tylko „o" wyblakło zupełnie. I do rymu i do sensu. Zresztą nie
zmieściłoby się tu więcej niż trzy litery.
— Tak, ale co to znaczy?
— Nie wiem. Zobaczymy.
Nagle coś z cicha zachrzęściło w zegarze. Obaj zegarmistrze duży i
mały drgnęli. Co to będzie?
Nic, tylko zegar jął bić. Donośne uderzenia rozlegały się raz po raz.
— Południe bije — rzekł Kazik jakimś nieswoim, zdławionym
głosem.
W południe i o północy iestem zawsze w Twoiey mocy — powtarzał,
akcentując słowo „południe" pan Szymon także trochę zmienionym głosem.
Znać było, że odkrycie napisu zrobiło i na nim wrażenie.
Obaj rachowali uderzenia zegara. Trzy... cztery... pięć.
Obu, nie wiadomo skąd, czepiła się myśl, że za chwilę, po wybiciu
godziny dwunastej stanie się coś z zegarem, spadnie zasłona, kryjąca resztę
jego tajemnicy. Sześć... siedem... osiem.
— Dziewięć... dziesięć... Osobliwy zegar... Jedenaście.
— Dwanaście! — wykrzyknęli obaj równocześnie. Męcząca chwila
oczekiwania na coś niewiadomego, co ma przyjść. Mija sekunda jedna,
druga...
Nic, cisza. Słychać jeno rytmiczny oddech zegara. Z uczuciem
zawodu ocknęli się wreszcie.
— Ha, skoro zegar sam nic powiedzieć nie chce, musimy mu
dopomóc — rzekł pan Szymon, biorąc narzędzia w ręce.
W tej chwili weszła do pokoju pani Krystyna. Kazik rzucił się ku
niej.
— Babciu, babciu! — krzyczał. — Zegar ma jakąś tajemnicę! Niech
babcia patrzy, jaki tu jest napis na tej listewce. Ja babci przeczytam. W
Kazimierz Konarski – TAJEMNICA KRÓLEWSKIEGO ZEGARA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
117
południe i o północy iestem zawsze w Twoiey mocy. Jak babcia myśli, co by to
mogło znaczyć? Czy babcia znała ten napis, wiedziała co o nim?
— Nie, kochanie, nic nie wiedziałam. Pierwszy raz o tym słyszę. To
rzeczywiście dziwne.
Przyglądali się teraz oboje z zaciekawieniem, jak pan Szymon
zabierał się do majsterki. W pewnej chwili rozległ się turkot.
— Wyjrzyj no, Kazik, ktoś przyjechał.
Kazik skoczył do okna, a po chwili zameldował zbolałym głosem.
— Wuj przyjechał. To już pewno znów zegar pójdzie w kąt i kto
tam wie, kiedy my wreszcie tę tajemnicę z zegara wydobędziemy.
W sąsiednim pokoju rozległy się spieszne kroki i odgłosy
rozmowy.
— Gdzie jest? Gdzie jest? — huczał pan Niesiecki, a w głosie jego
brzmiał wyraźnie niepokój.
— Chyba u mamusi przy zegarze — słychać było odpowiedź pani
Anny.
Jak burza wpadli państwo Niesieccy do pokoju pani Krystyny,
gdzie wszyscy troje odwrócili się od zegara i wlepili oczy we wchodzących.
— Co się stało?
Niesiecki dopadł pana Szymona i jął mówić złamanym przez
wzruszenie głosem.
— Ani chwili do stracenia. Niech pan zaraz ucieka. Za pół godziny,
ba! może za kwadrans będzie tu żandarmeria. Szukają pana. Spotkałem
Iwanicza w lesie, jak jechał do wsi po sołtysa. On mnie ostrzegł.
Pan Szymon mrugnął porozumiewawczo ku pani Krystynie.
— A co, nie mówiłem! Nie przypuszczałem tylko, że to tak prędko
pójdzie. Fatalnie się składa. Miałem się z panem rozmówić. Jadę. Kasztanka
zaprzężona, za kwadrans już będę daleko. Od której strony oni jadą?
— Od Werby.
Kazimierz Konarski – TAJEMNICA KRÓLEWSKIEGO ZEGARA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
118
— No, to znaczy, że trzeba jechać w stronę Lisowa. Jeszcze czas.
Chybaby obława była. Dom macie czysty?
— Czysty. Mogą rewizję robić przez trzy dni, nic nie znajdą.
Niechże pan już jedzie.
— Dobrze, jadę zaraz. Ale, że to Iwanicz powiedział...
— A powiedział. Ruszyło go sumienie. Powiedział mi tak:
Rachunek płacę za tamto w lesie. Tylko niech Konarski pamięta. Do razu
sztuka.
— Tak powiedział?
— Tak. Porządnie się spisał. Bo i nagrodę mu przez to diabli wzięli
i awans pewno. No i ryzykuje. Niech by się o tym ostrzeżeniu dowiedzieli,
pojechałby daleko. No, jedzie pan?
Konarski żegnał się z panią Krystyną.
W pół godziny później sprawdziła się zapowiedź Iwanicza. Cichy
haniewicki dworek rozdzwonił się złowrogim brzękiem żandarmskich
szabli i ostróg.
Pan Szymon był już daleko, daleko...
Daleko… daleko pojechał i nigdy już nie powrócił10
10
przyp. Jawa48 na podstawie słuchowiska radiowego z lat 50.
Kazimierz Konarski – TAJEMNICA KRÓLEWSKIEGO ZEGARA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
119
Rozdział XI
SALWA NA POHULANCE
Pogodnie wyjrzało słońce nad Wilnem rankiem dnia 27 lutego
1839. Wyjrzało zza białych jeszcze wzgórz Zarzecza, sypnęło garść
promieni na górę Zamkową, zapaliło drugą łunę na Trzykrzyskiej, a potem
jęło zatapiać złotą ulewą całe miasto, śpiące jeszcze w siwej mgle rannego
przymrozka. Mróz, że to był koniec lutego, nie tak już śmiało skakał słońcu
do oczu. Tu i ówdzie malował jeszcze na szybach jakieś esy floresy, ścinał
wodę w rynsztokach, ale w ogóle zły był, krył się po kątach i wciąż węszył
jakieś niemiłe przedwiosenne zapachy.
Luda na ulice wyległo moc. Czyżby do tego słonka, co tak świeci
dziś bez opamiętania, czy do tej wiosny, co jej jeszcze nie ma, jeno ją serca
ludzkie zgadują?
Toć dziś żadne święto. Święty Kaziuk, patron Litwy i litewskiego
przedwiośnia, dopiero za tydzień. Skądże więc te tłumy? Czarno na
Pohulance, czarno na wiodących ku niej ulicach. Mocny Boże! I przecisnąć
się trudno. Tłumy a tłumy. Tylko środkiem jeszcze miejsca trochę zostało,
ale tam znów pojazd za pojazdem, jadą eleganckie karety, powozy i kocze,
jadą podjezdki, bryczki i bryczuszki, taradajki i kałamaszki, a i wasąg prosty
się zdarzy. Jadą i jadą jak na ten odpust. Tak rano?
Co u Boga Ojca? Co się takiego stało? Gdzie ten cały naród wali? Po
co?
Wyszedł właśnie z bramy przy ulicy Trockiej pan Hieronim
Pociejko, zamożny mieszczanin ze Święcian. Późnym wieczorem przyjechał
był wczoraj do Wilna po towary do swego sklepu. Wychodzi z gospody,
patrzy na tłumy, nic nie rozumie, oczy szeroko otwiera, do pierwszej
gromadki podchodzi i uchyliwszy grzecznie bobrowej czapki, pyta:
— Darujcie, kochanieńki. Ja dziś do Wilna przyjechawszy. Co się
to, panie dobrodzieju, święci, że tyle luda na ulicy? Przecież dziś nie święto.
— To waść nic o Konarskim nie wiesz?
Kazimierz Konarski – TAJEMNICA KRÓLEWSKIEGO ZEGARA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
120
— Co mam wiedzieć. Słyszawszy ja, że on w więzieniu siedzi.
— Taż jego dziś tracić mają.
— Jego tracić! Jezusie Nazareński? Gdzie?
— Na Pohulance.
— Kiedy?
— Dziś o wpół do jedenastej. Za godzinę.
— Jezu! Jezu! Samego?
— Samego.
— A Rodziewicz? Nie wiecie, panowie? Rodziewicz. Razem ich
wzięli. To krewny mojej żony.
— Rodziewicz? W katorgę na wieczne czasy.
— Matko Ostrobramska! W katorgę!
Pan Hieronim zapomniał o sprawunkach, jakie miał zrobić, i
popłynął wraz z tłumem.
Na Pohulance lud zwartą falą naciskał na groźny, głęboki, złamany
w podkowę wał żołnierski. Oparty końcami owej podkowy o zamykającą
cały plac wysoką, piaszczystą wydmę, milczący, pewny siebie, pełen
drzemiącej, utajonej w bezwładzie, zwierzęcej siły, pogardliwie spoglądał
ów kordon na otaczającą go ciżbę niewolników.
Objęty ramionami podkowy podługowaty placyk był jeszcze
pusty. W jednym jego końcu złociła się w słońcu barwna garść szarż
wojskowych i policyjnych, w drugim, pod ową wydmą, sterczał wbity w
ziemię słup drewniany i czerniał na śniegu wykopany głęboki dół.
Otaczający podkowę tłum gęstniał wciąż. Stronami, gdzie było
jeszcze nieco miejsca, przelewała się czar na masa, kłębiła się, wrzała. Przy
kordonie zastygła już, znieruchomiała, rzekłbyś, zrosła się w jedną, żywą
ścianę ludzkich piersi, głów i serc. Unosił się nad nią cichy rozgwar
Kazimierz Konarski – TAJEMNICA KRÓLEWSKIEGO ZEGARA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
121
przyciszonych rozmów, cichy jak szept modlitw w przepełnionym ludźmi
kościele.
Nagle tłum drgnął i zamilkł. W głęboką ciszę mroźnego zimowego
poranka wdarł się ostry warkot bębnów, wypełnił huczącą kaskadą
przestrzeń, odbił się od okolicznych domów, spotężniał i zagłuszył
wszystko. Wszystkie głowy zwróciły się w kierunku nadpływającego
potoku dźwięków. Od miasta szedł w ordynku wojskowym oddział
doboszów. Było ich ze trzydziestu z olbrzymim kapelmistrzem na czele. Za
nimi oficer i pluton żołnierzy. Grzmiący ten potok zbliżył się, przepłynął
przez tłum. Otworzył się przed nim i zamknął za nim kordon. Bębny ucięły
od razu. Tylko resztki warkotu tułały się jeszcze przez chwilę echem ponad
ścianami sąsiednich domostw.
W tym gęstym, czarnym tłumie była i pani Krystyna Nałęcka. Obie
z córką bawiły już w Wilnie od kilku miesięcy, by próbować ratowania
swych bliskich, bo i pan Adam Niesiecki, i Jurek byli zamieszani w proces,
jaki wytyczono „konarszczykom".
Pani Krystyna posunęła się bardzo. Za dużo było wrażeń w ciągu
ostatnich dwóch lat, a zwłaszcza w ciągu ostatniego roku, od czasu, gdy jak
grom z jasnego nieba, spadła na Haniewicze wiadomość, że pana Szymona
aresztowano w Wilnie razem z Rodziewiczem. Co będzie z nimi, co będzie
ze Stowarzyszeniem, które pani Krystyna, pod wpływem złotej wymowy i
złotego serca pana Szymona, zdążyła już nie tylko poznać, ale i pokochać
całą duszą? Zaczną się śledztwa, dochodzenia. Męczyć ich pewno będą. O
Konarskiego dziwnie jakoś była spokojna. Ten się nie ugnie, nie wyda. Ale
Rodziewicz?... Znała go trochę, wiedziała, że człowiek był zacny i sprawie
oddany, ale miękki. Boże! Co to będzie, co to będzie? I co robić? Adaś, Jurek,
Haniewicze. Mniejsza już nawet o Haniewicze, ale oni.
Ileż setek razy zadawała sobie pani Krystyna te pytania, by nigdy
w skołatanej głowie nie znaleźć na nie odpowiedzi.
Na pierwsze: co będzie? rzeczywistość zaczęła dawać odpowiedzi.
Tego aresztowali, tamtego aresztowali. Coraz bliżej, coraz częściej.
Tym szybciej zawirowało w głowie drugie: co robić?
Kazimierz Konarski – TAJEMNICA KRÓLEWSKIEGO ZEGARA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
122
Uciekać?
Pan Adam słuchać o tym nie chciał. Wystarczały mu listy brata,
które od czasu do czasu ukradkiem odbierał. Wiedział z nich, jaką
straszliwą męką jest dla tych ludzi tułaczka, z dala od kraju, od rodzin, od
wszystkiego, co sercu bliskie.
— A jeśli was wywiozą na... na... to będzie lepiej? — próbowała ze
ściśniętym sercem oponować pani Krystyna, sama zresztą bez wiary w to,
co mówi. Słowo „Sybir" nie mogło jej przejść przez gardło.
— Ha, z dwojga złego, kto wie, czy to nie lepsze — upierał się
Niesiecki. — Zresztą może się jakoś uda. Trzeba się bronić. Nic u mnie nie
znaleźli i niczego mi nie dowiodą. Wtedy, pamięta mama, po wojnie, gorzej
było, a jednak wyszliśmy cało. Co prawda, głównie dzięki mamie i Hance.
Wyście obie cuda robiły. A teraz uciec, to od razu przyznać się do
wszystkiego.
Czekali gromu z dnia na dzień. Wreszcie uderzył. W letni skwarny
odwieczerz przyszli, przetrząsnęli cały dom — i zabrali — obu.
W parę dni później wyjechały z córką za nimi do Wilna. Pół roku
temu. Pół roku minęło od tych strasznych dni i dzisiaj oto — pan Szymon.
Boże! Boże!
Pani Krystyna mocniej oparła się na ramieniu córki i zębami
przygryzła chustkę, żeby się nie rozpłakać przy ludziach na ulicy.
Po bezradnym, czarnym, niemym tłumie przeleciał nagle jak
podmuch wiatru ściszony szept.
— Jadą! Jadą!
Zakołysała się ciżba ludzka. Zabiły serca, obróciły się twarze
blade, wylękłe.
— Gdzie? Gdzie?
Daleko, daleko w dole, w czarnej rzece ludzkiej zamigotały iskierki
bagnetów. To konwój. Za nim odrobina pustego miejsca i sanie parokonne
wieńcem żandarmów otoczone, a na nich dwie drobne figurki. Potem znów
szarawa plama ulicznego śniegu i znów wojsko.
Kazimierz Konarski – TAJEMNICA KRÓLEWSKIEGO ZEGARA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
123
Głuchy szloch targnął piersią tłumu. Wezbrana fala bólu przelewa
się przez brzegi. Płaczą ludziska, łzy toczą się jak groch na zmarzły śnieg.
Ten po kryjomu rękawem oczy ociera, tam pod murem szara, w nędzną
chuścinę okryta dziewczyna łka na cały głos.
Zbudził się w zaułkach miasta wiatr, zaskrzypiał gdzieś na dachu
chorągiewką, zaskowyczał zardzewiałą, ciśniętą na śmietnisko, blachą.
Powiał po twarzach lodowatym tchnieniem, aż ludziom się wydało, że to tak
śmiercią powiało od owego straszliwego orszaku tam na dole.
A orszak coraz bliżej, bliżej. Widać już, jak przedni oddział wojska
pruje z wysiłkiem zwartą ciżbę ludzką, torując drogę jadącym za nim
saniom, widać coraz wyraźniej sylwetkę skazańca i siedzącego obok niego
duchownego.
Pani Krystyna nie dotarła na plac. Nie miała sił. Przywarła do
jakiejś bramy i oparłszy się o silne Hanczyne ramię, chłodziła rozpaloną
mimo mrozu twarz o chłodny kamień odrzwi.
Ponury korowód nadciągał. Oto już przejechał żandarm konny,
pokrzykujący ostro na tłum, by się rozstępował przed wojskiem, już słychać
miarowy krok pieszego oddziału.
Przepłynęła ława bagnetów. Chwila przerwy i oto sanki.
Cisza. Przerażająca, kamienna, martwa cisza, zmącona tylko
skrzypieniem sani na śniegu i niespokojnym tupotem koni żandarmskich.
Spoza granatowych mundurów miga twarz jasna, spokojna, zalana
słońcem.
Na sobie miał pan Szymon szary, spłowiały kożuszek, na głowie
niebieską włóczkową czapeczkę — robota i dar narzeczonej, panny Emilii
Michalskiej.
A spod czapeczki patrzyły na świat oczy. Dziwne oczy. Gdzie padło
ich spojrzenie, tam podnosiły się z niemocy, krzepły i tężały dusze ludzkie,
tam znikał lęk, tam zaciskały się pięści i rodziła się moc i wytrwanie, i
wierność dla tej umiłowanej, biednej, zmrożonej niewolą ziemi.
Kazimierz Konarski – TAJEMNICA KRÓLEWSKIEGO ZEGARA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
124
I taka była siła w owym spojrzeniu szarego więźnia, że ludzie ze
zdumieniem spoglądali to na siebie, to na niego i własnym oczom nie
wierzyli, bo im się nagle wydało, że wyrasta on ponad ludzką miarę i że
nadludzką włada siłą.
Ten i ów myślał: Jako że? Taż on na śmierć jedzie, biedaczyna, a
nie tylko pokrzepienia zda się nie potrzebować, ale jeszcze sam wszystkich
dokoła podnosi i krzepi. Co to jest? Panno Ostrobramska, czy zaś nie święty
aby? W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego...
Żegnali się ludziska raz po raz, jeden przez drugiego. Wiatr suszył
łzy w oczach i zwiewał z serc resztę lęku i trwogi. Jeno ból w nich został, ale
i dziwna z bólu tego płynąca, nieznana moc.
A on jechał i patrzył dokoła.
Sanki posuwały się z wolna. Droga szła ku górze.
W pewnej chwili spojrzenie jego padło na bramę, w której stała
pani Krystyna z córką.
Kazimierz Konarski – TAJEMNICA KRÓLEWSKIEGO ZEGARA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
125
Poznał. Z niewypowiedzianym wdziękiem skinął głową. Na usta
spłynął mu uśmiech cichy, prosty, serdeczny. Jak uśmiech dziecka. Może i
pomyślał o matce, o swej biednej matce, którą Moskale przed trzema
dniami siłą wywieźli z Wilna, choć tarzała się i na klęczkach błagała, by jej
wolno było być obecną przy traceniu syna.
Patrzy jeszcze. Ale już inaczej. Już znów ta powaga w oczach, ten
jasny, stalowy, radosny spokój.
Pani Krystyna zdusiła szloch, który jej się do gardła cisnął. Nie. W
takiej chwili płakać nie wolno.
Znowu idzie wojsko. Wysoki las bagnetów zasłonił wszystko.
Mignęła raz jeszcze z daleka niebieska czapeczka i znikła za murem
żandarmów. Już nawet i wojska nie widać, bo ulica skręca w tym miejscu
nieznacznie w lewo.
Cicho jest. Jak cicho. Pani Krystyna znieruchomiała wraz z
tłumem.
Minęło pięć, dziesięć długich minut, odezwały się po razu zegary
na wszystkich wileńskich wieżach, a tłum trwał tak w bezruchu stężały,
znieruchomiały jak lawa i jak lawa zastygła cichy.
Aż nagle targnął powietrzem daleki grzmot. To bębny. Grzmiały
długo, wieki całe. A potem rozdarł dusze ostry grom — salwa.
Tłum drgnął, zakołysał się i jęknął głucho, przeciągle.
Ale w jęku tym nie było już niemocy i bezradności. Był to raczej
pomruk zduszonego gniewu:
— Niedoczekanie wasze!
A tam na placu z ran nieszczęsnej ofiary spływała krew. Gorąca,
młoda, polska krew. Poprzez śnieg, poprzez zmarzniętą skibę spływała
podziemnymi żyłami do serca polskiej ziemi. I ścisnęło się serce tej polskiej
ziemi i wydało krótki, cichy jęk. Krótki, bo serce ziemi ani na chwilę ustać
nie może. I oto już bije znowu, silniej nawet i pełniej niż przedtem, bo
zasilone nową krwią. Raz! raz! raz!
Kazimierz Konarski – TAJEMNICA KRÓLEWSKIEGO ZEGARA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
126
„Z krwi jego nowe bohatery..."
Kazimierz Konarski – TAJEMNICA KRÓLEWSKIEGO ZEGARA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
127
Część TRZECIA
SKARB
Rozdział XII
POGRZEB BABUNI
Była może dziesiąta rano, może później nieco, gdy w starej
opatowskiej kolegiacie zajęczały ponuro dzwony i z kościelnych wrót jęło
się wysypywać czarne mrowie żałobnego konduktu. Miejscowy lekarz
chował swą babkę, a że oboje byli opatrznością całej opatowskiej biedy,
więc też na pogrzeb zbiegło się pół Opatowa wszelkiego stroju, wieku i
wyznania.
Dzień był pogodny, acz chłodny, bo już i listopad ku końcowi się
chylił. Wiatr szarpał czarną chorągiew niesioną przed konduktem i po
martwych już okolicznych polach roznosił strzępy żałobnej pieśni
kościelnej. Droga prowadziła nieco ku górze.
Już wyjechali za miasto i mieli skręcić na prawo, ku cmentarzowi,
gdy nagle zza wzgórza, od strony Iwanisk, buchnął strzał. W chwilę potem
drugi, trzeci, dziesiąty. Cała kanonada.
W kondukcie zakotłowało się gwałtownie. Pieśń urwała się nagle,
tłum z wrzaskiem rozbiegł się i w chwilę potem uciekało już wszystko w
dzikim popłochu, na przełaj, przez pola ku miastu. Fruwały na wietrze
chałaty żydowskie i kiecki babskie; w strzelaninę wmieszał się ostry krzyk
ludzki, płacz dzieci, zawodzenie wystraszonych kobiet.
Uciekł i furman od wozu, na którym jechała trumna konie
spłoszone wrzaskiem skręciły w miejscu i omal nie wywróciły wozu.
Skoczył ku nim doktor, przytrzymał i sprostował, a potem, porozumiawszy
się z księdzem oczyma, ruszył dalej ku cmentarzowi. Ruszyła wraz z nim
garstka wytrwalszych czy odważniej szych, ksiądz zaintonował przerwaną
pieśń; ten i ów z uciekających, usłyszawszy ją, nawracał i szedł za konduk-
tem, oglądając się jeno trwożnie w stronę Iwanisk, skąd kanonada grzmiała
Kazimierz Konarski – TAJEMNICA KRÓLEWSKIEGO ZEGARA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
128
coraz rzęsiściej. Raźniej zrobiło się ludziom, gdy weszli w bramę
cmentarną. Mury i groby dawały im ochronę przed kulami; zdawało się,
rzecz dziwna, że sam majestat śmierci bierze życie ludzkie w obronę.
Stanęli nad świeżą, otwartą mogiłą. Ksiądz rozpoczynał ostatnie
egzekwie...
Pani Krystyna Nałęcka, której pogrzeb odbył się w Opatowie dnia
25 listopada 1863 roku, dożyła bardzo głębokiej starości. Ciężka, ale i
piękna była ta starość. Ciężka, bo pani Krystyna długie lata borykać się
musiała z losem, zanim mały Kazio Nałęcki przedzierzgnął się w doktora
Kazimierza, zanim jej ukochany wnuk i od urodzenia niemal wychowanek
stał się z kolei rzeczy jej opiekunem, podporą i osłodą życia. Piękna, bo
serce pani Krystyny nie wystygło do ostatnich dni jej życia, bo siwe, jasne
jej oczy siały tak samo miłość ku ludziom, ku światu, ku życiu, jak dawniej, a
kto miłość sieje, ten, wiadomo, szczęście zbiera.
Z ufnością szła ku ludziom. Kiedy ją czasem ostrzegano przed
zdradą i nikczemnością, mawiała:
— Człek by nie wyżył, żeby miał ludziom przestać wierzyć. Jak
rybie woda, tak człowiekowi potrzebne jest zaufanie. Nieufnością się człek
zadławić może i zatruć. Wolę te parę groszy stracić niż wiarę w człowieka.
Pewno, że nie brak na świecie łotrów, ale mnie oni jakoś omijają. Czy może
ja ich.
Biedna babcia nie pamiętała, jak bardzo ją samą skrzywdzono.
Konarszczyzna zrujnowała ich zupełnie. Niesieckich zesłano obu
na Sybir. Pani Anna pojechała za mężem i synem. Ziemię skonfiskowano,
reszta gotowizny utonęła w (niezgłębionych kieszeniach urzędników
carskich, których próbowano przepłacić, by złagodzić los biednych
skazańców. Pani Krystyna znalazła się sama z siódmym krzyżykiem na
plecach i z dziesięcioletnim wnukiem na opiece. Pewnego dnia doręczono
jej straszliwy dokument — nakaz opuszczenia Haniewicz w przeciągu kilku
dni.
Kazimierz Konarski – TAJEMNICA KRÓLEWSKIEGO ZEGARA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
129
Cóż było robić? Spakowała babcia graty co lepsze na furę i ruszyła
w świat szerokim, poleskim traktem. Oparła się aż w Lublinie. Miała tam
jeszcze z turowskich czasów trochę znajomych w okolicy i w mieście. Za
resztę posiadanego grosza wynajęła spore mieszkanie i założyła stancję dla
uczniów miejscowego gimnazjum. Gruchnęło po okolicy, że dawna
dziedziczka turowska otworzyła stancję; sypnęli się zewsząd kandydaci, tak
że rychło zaroił się cały ten ul po brzegi. Ruszył do szkoły i Kazik.
Mijały lata. Chyliły się coraz niżej ku ziemi spracowane ramiona
staruszki, śmigały coraz wyżej, coraz chyżej w górę proste, smukłe
Kazikowe ramiona. Skończył gimnazjum, wstąpił na uniwersytet. Daleko
wtedy wyższej uczelni szukać trzeba było, aż w Moskwie; w kraju jej nie
było, wyjechać na Zachód nie pozwalały władze. Ze ściśniętym sercem
żegnała babka wnuka, gdy jechał w świat; z trwogą myślała, czy aby nie
odmienią jej tam drogiego chłopca. Pojechał. Nie odmienił się. Wrócił ten
sam, co dawniej. Przyciemniała' mu jeno trochę złota czupryna, zamiast
meszku na wardze pojawił się wąs, zmężniały mu chłopięce bary. Ale serce
zostało to samo.
Pani Krystyna kończyła już wtedy lat osiemdziesiąt. Pora była
wypocząć. Stancję odstąpiła dalekiej swojej krewnej, a sama sprowadziła
się do wnuka, do Opatowa w Świętokrzyskie, gdzie świeżo upieczony
doktor dostał posadę młodszego powiatowego lekarza.
Pewnego dnia spłakała się biedna babcia w kościele, kiedy pan
Kazimierz przy ołtarzu żonę brał. Doczekała się potem jeszcze prawnuka.
Doktor wracał do domu. Na odgłos zamykanej furtki od ogródka
ukazała się w drzwiach pani Nałęcka.
— No, jak tam Stach? — rzucił doktor już od furtki.
— Śpi. Przespał całą bitwę. Chłodniejszy jest stanowczo. Boże!
Jaka ja byłam niespokojna o ciebie, Kazik. I to właśnie w stronie cmentarza
najgorsza strzelanina. Co to było?
Kazimierz Konarski – TAJEMNICA KRÓLEWSKIEGO ZEGARA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
130
— Prędowski zdaje się ze swoimi ułanami. Wiedziałem, że ma
próbować przepłoszyć ich z Opatowa, ale miał to zrobić dopiero w
przyszłym tygodniu.
— A jakże pogrzeb? Tak mi było strasznie przykro, że nie mogłam
być z tobą w takiej chwili, ale rozumiesz... Stacha odejść chorego...
Umierałabym znowu tam...
— Rozumiem, kochanie, i nie mam do ciebie ani cienia żalu.
Biedna babunia. Nie dość, że takie burzliwe miała życie, jeszcze i pogrzeb w
czasie bitwy.
— Żona żołnierza — rzekła pani Maria.
— Aha. Chodźmy, Mryś, do jej pokoju. Tylko jeszcze zajrzę do
Stacha.
Pokój babuni tchnął ciszą, spokojem, zapachem starości i
więdnących pogrzebowych kwiatów. Choroba trwała tak krótko, że nie
zdążyła przybrukać śnieżnej białości firanek ani zasnuć pajęczyną starych,
troskliwą babciną ręką odkurzanych mebli. Przez dziesięć lat pobytu
państwa Nałęckich w Opatowie stały one tu nieporuszone: staroświeckie,
Sasów jeszcze pamiętające biureczko, sędziwe łóżko, zgrzybiały, sczerniały
ze starości fotel, prześliczna brązami i kością słoniową wykładana komoda,
dar męża przed wielu, wielu laty, kiedy z długiej wojaczki do domu wrócił.
Na niej zegar. Nasz zegar. Stary, kochany zegar.
Państwo Nałęccy przez chwilę stali na progu bez ruchu, bez słowa,
bojąc się zmącić ciszę. Potem doktor podszedł do okna i otworzył je
szeroko. Fala chłodnego, pachnącego słońcem i jesienią powietrza
wtargnęła do pokoju.
Otwierając okno zauważył Nałęcki dziurkę w szybie. Mała,
okrągła. Czyżby kula? Powinna by w takim razie być i w drugiej szybie. Jest.
Ale gdzie poszła?
— Patrz, Mryś, kula wpadła tu i musi gdzieś siedzieć w pokoju.
Czekaj, przymknę z powrotem na chwilę oba okna, to z kierunku dziurek w
obu szybach zmiarkujemy, gdzie kula poszła. Patrz, ku komodzie. Co to?
Zegar stoi!
Kazimierz Konarski – TAJEMNICA KRÓLEWSKIEGO ZEGARA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
131
— Prawda. Tak mi dziwnie czegoś brakowało, gdyśmy weszli do
tego pokoju. Myślałam, że to przywidzenie. Teraz rozumiem, cykania nie
było słychać, do któregośmy się tak przyzwyczaili. Ale co mu się stać
mogło?
—Przestrzelony na wylot. Patrz, Mryś, tu kula weszła, a tu wyszła.
Jaka szkoda. Biedaczysko, nie przeżył swej pani. Jaki dziwny zbieg
okoliczności.
—Spróbuj go ruszyć, może jeszcze pójdzie.
Nałęcki ujął zegar w dwie ręce i poruszył nim ostrożnie w jedną
stronę, potem w drugą. Zegar ocknął się, stęknął zrazu jakoś boleśnie, ale
potem odetchnął głębiej i ruszył spokojnie w dalszą wędrówkę miarowym
krokiem. Kula nie uszkodziła widocznie niczego, wstrząsnęła tylko
zegarem, powodując chwilowy letarg.
— Spróbuj jeszcze, czy kurant działa — rzekła do męża pani
Maria.
Doktor pociągnął za sznurek. Popłynęła piosenka. Padają dźwięki,
rozpryskując się w nieruchomej, słonecznej ciszy, jak grająca w słońcu
wszystkimi kolorami tęczy, kaskada małego, górskiego strumyka. Płyną
tony, gonią jeden za drugim, chichoczą, baraszkują, jak gromadka
roześmianych dzieci w cichym babcinym pokoju. Nagle trzask. Piosenka
urwała się. Jeszcze jakiś ostry przykry zgrzyt i cisza przerywana jeno
spokojnym oddechem zegara.
— Co to?
— Nie wiem, kochanie.
— Spróbuj jeszcze raz. Może nie nakręcony?
Nałęcki jął z wolna, ostrożnie nakręcać mechanizm kurantowy,
potem znów pociągnął za sznurek. Powtórzyło się to samo. Zegar grał po
dawnemu, ale pod koniec piosenki, doszedłszy do pewnego momentu, nagle
urywał.
— Musiała go ta kula jednak ranić.
— Szkoda zegara.
Kazimierz Konarski – TAJEMNICA KRÓLEWSKIEGO ZEGARA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
132
— Szkoda. Jeszcze i tak obronną ręką wyszedł. I tę dziurę od kuli
mało znać.
— Słuchaj, Kazik, a jakże będzie z tajemnicą zegara? Będziesz co
przy nim majstrował?
— Pewno, że będę. Tylko nie teraz. Czy co zmajstruję, nie wiem.
Babcia, jak wiesz, tych majsterek nie lubiła. Pamiętam, jeszcze w Lublinie
przepędzała mnie od zegara. Bała się, żebym w nim czego nie zepsuł.
Zawsze twierdziła, że gdy będzie trzeba, to zegar sam zdradzi swój sekret.
Miałem wrażenie, że święcie w to wierzyła.
Kazimierz Konarski – TAJEMNICA KRÓLEWSKIEGO ZEGARA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
133
Rozdział XIII
KOWAL WÓJCIK
W restauracji pana Purskiego w opatowskim rynku gwarno było
jak w ulu. Właściciel, okrąglutki grubasek na krótkich nóżkach, z
wiekuistym, słodkawym uśmiechem na pucułowatej gębie, stał na zwykłym
swym posterunku w rogu przy kasie i witał wchodzących gości
nieśmiertelnym: „Moje uszanowanie panu". Witał tak swoich gości od lat
blisko dwudziestu, toteż powitanie to wyślizgało mu się w ustach tak
dokładnie, że pozostała z niego już tylko skrócona forma:
„Mojemuszampanu". Ilekroć tedy brzęknęły drzwi i do sali wchodził nowy
gość, z rogu od kasy rozlegało się wiekuiste:
— Mojemuszampanu.
I ukłon, którego rozmach i głębokość zależne były oczywiście od
dostojeństwa gościa.
Właśnie drzwi brzęknęły, do sali weszło trzech mężczyzn. Doktor
Nałęcki, pan Nikodem Zaleski, dzierżawca z okolic Opatowa, i jakiś obcy,
nieznany panu Purskiemu człek w podróżnym stroju, w wieku około 40 lat.
— Mojemuszampanom.
I ukłon średniego wymiaru. Nałęcki podszedł do restauratora.
— Panie Józefie, mamy coś do obgadania a tu taki gwar. Niech pan
nam otworzy gabinet.
— Sługa panów dobrodziejów, uniżony sługa pana doktora.
Wicuś, poprowadzisz jaśpanów do zielonego gabinetu. Klucz tam, gdzie
zawsze. Ruszaj, ciemięgo. Mojemuszampanu — witał już nowego gościa.
Przybyli rozsiedli się. Pan Nikodem liczył sobie lat pewno z
pięćdziesiąt. Krzepki, dobrze zbudowany, o zdrowej, opalonej na brąz,
mimo zimy, cerze, średniego wzrostu, blondyn, o czym świadczyły wąsy i
krótko ostrzyżone wspomnienie czupryny, okalające wieńcem potężną
łysinę.
Kazimierz Konarski – TAJEMNICA KRÓLEWSKIEGO ZEGARA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
134
Obcy przybysz miastem trącił. Biała cera, pieszczone dłonie. Spod
wysokiego czoła patrzyły czarne, piękne, rozumne oczy. W całej postawie
było coś, co bezwiednie nakazywało posłuch i szacunek dla jego słów.
Nałęcki podszedł do drzwi, otworzył, wyjrzał na korytarz, po czym
znów je zamknął.
— Bezpiecznie tu? — zapytał miejski gość.
— Zupełnie — odparł doktor. — Sami swoi. Bezpieczniej niż u
mnie w mieszkaniu, gdzie mi policja zaczyna diablo po piętach deptać.
Pacjenci mi opowiadają, że ich ktoś ciągle zaczepia na ulicy i wypytuje, co
się u mnie dzieje. Tu zaś obcy grunt i każdemu wolno przyjść i pogadać. A
ten Wincenty, który nam tu usługuje, to nasz człowiek z organizacji.
Dziesiętnikiem jest. Znam go dobrze.
— No to zaczynajmy. Mówiłem już panom, że przyjeżdżam tu z
Warszawy z ramienia Rządu Narodowego, z poleceniami dla władz
lokalnych. Nazywam się Turowicz, zresztą nazwisko panom nic nie powie
albo niewiele. Pragnąłbym się wylegitymować. Proszę o świecę.
Zaleski przysunął bliżej jedną ze świec stojących na stole. Gość
przy jej świetle wyszukał w pugilaresie złożoną we czworo kartkę papieru,
po czym schowawszy pugilares do kieszeni, rozłożył ją. Arkusik był biały,
jeno na środku widniało parę sznureczków drobnego pisma. Ktoś kogoś
zapraszał na polowanie. Turowicz spojrzał raz jeszcze na drzwi, potem na
okna szczelnie zasłonięte okiennicami i zbliżył arkusik do świecy. Pod
wpływem ciepła w trzymanym nad płomieniem dokumencie pojawiły się
zrazu zamazane, potem wyraźniejsze kreski. Po chwili między wierszami
zaproszenia można już było przeczytać nowy tekst.
„Rząd Narodowy deleguje obywatela Franciszka Turowicza do
województwa sandomierskiego jako komisarza do skontrolowania
czynnych w tym województwie oddziałów wojsk polskich i wzywa wszelkie
władze polskie zarówno cywilne, jak wojskowe do udzielania
wspomnianemu komisarzowi wszelkiego poparcia w załatwianiu jego
czynności służbowych."
Pod spodem czerniła się niewyraźna, okrągła plama.
Kazimierz Konarski – TAJEMNICA KRÓLEWSKIEGO ZEGARA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
135
Turowicz przysunął ostrożnie plamę bliżej ognia. Po chwili z
zamazanej plamy wyjrzała czarna pieczątka.
Obaj panowie wyprostowali się i skłonili głowy.
Pieczątka Rządu Narodowego. Przed tą małą szarawą plamką
chylił w owe czasy głowy cały kraj. Uginały się przed nią dobrowolnie
najkrnąbrniejsze karki, najtwardsze serca. Potęga jej była ogromna, mimo
że była tylko małą, okrągłą plamką. Kładli ją gdzieś w podziemiach ludzie,
którzy w owe straszne czasy mieli odwagę wziąć na swe barki potworny
ciężar odpowiedzialności za losy kraju.
Turowicz przytknął legitymację do płomienia świecy. Po chwili
zostało z niej już tylko kilka strzępków sadzy.
— A więc zaczynam, proszę panów. Mam przede wszystkim
bardzo ważne i pilne depesze do generała Bosaka. Sam jechać do niego
teraz nie mogę. Liczę na to, że panowie się tym zajmą, bo pan generał
przebywa teraz na pograniczu waszego powiatu, którego pan jest
naczelnikiem cywilnym, panie doktorze, wszak prawda?
— Tak jest, panie komisarzu.
— A pan jego zastępcą — rzekł Turowicz, zwracając się do
Zaleskiego.
— Tak jest. Jednym z zastępców. Bo jest nas na powiat opatowski
dwóch.
— Mogę więc liczyć na to, że depesze te będą panu generałowi
dostarczone w najbliższych dniach?
— Na pewno, panie komisarzu. Myśmy się i tak wybierali w tych
dniach do generała, żeby omówić parę spraw. Oczywiście wobec tego, co
pan mówi, panie komisarzu, jedziemy tam zaraz jutro.
— To byłaby pierwsza sprawa — rzekł Turowicz. — Druga to
transporty broni...
Kazimierz Konarski – TAJEMNICA KRÓLEWSKIEGO ZEGARA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
136
— Późno! Kiedyż ty się, Kazik, wyguzdrzesz? — zrzędził Zaleski,
stojąc przed dworkiem doktora z małą bryczką zaprzęgniętą w parę tęgich,
fornalskich siwków. — Mieliśmy o siódmej wyjechać, a to już wpół do ósmej
i tyś jeszcze nie gotów.
— Kiedy, bo widzisz — tłumaczył się doktor, dopinając przed
domem krótki kożuszek — zaciąłem się silnie przy goleniu i nie mogłem
zatamować krwi. Ciekło i ciekło po brodzie. Przecież nie mogłem z taką
zakrwawioną gębą siadać na wózek. Papiery schowane? — spytał cicho.
— Schowane.
— Tam gdzie zawsze? — spytał już szeptem prawie.
— Tak, tak. Siadaj już, siadaj. Nie marudź.
— A ty nie zrzędź, stary. Nie jest znów tak bardzo późno.
Nałęcki wgramolił się na bryczkę. Zaleski, który powoził, śmignął
batem na konie, pojechali. Naprzód szosą ku Ostrowcowi, potem za
miastem skręcili na bodzentyński trakt. Droga była ciężka. Po bardzo ostrej
pierwszej połowie zimy przyszły po Nowym Roku odwilże i pluchy. Dwa
tygodnie takiej pogody rozrobiły świętokrzyską glinkę na lepką, grząską
trzęsawicę. Z dala widniał na górze klasztor świętokrzyski, ale godzina za
godziną mijały, a naszym podróżnym klasztor wydawał się wciąż równie
odległy. Dopiero koło południa dowlekli się do podgórskich, częściowo w
lasach schowanych, wiosek. Droga stawała się coraz cięższa, bo do
gliniastych topieli przybyły jeszcze głazy i korzenie. Wjeżdżali właśnie do
jakiejś wioski, gdy lewy koń, idący brzegiem głębokiej wyrwy, obsunął się w
nią tylnymi nogami. Wydobył się wprawdzie, ale wyskakując, całym
ciężarem zwalił się pod prostym kątem na dyszel. Rozległ się krótki, suchy
trzask i nagle wszystko stanęło.
— Jezus, Maryja! Dyszel złamany! — krzyknął Nałęcki.
— Psiakrew! Cóż teraz robić! Desperacja! — zawtórował mu
Zaleski.
Desperacja była tym większa, że właśnie w dyszlu tkwiły papiery
dla Bosaka. Zaleski dawno już wpadł na pomysł wydrążenia przedniego
końca dyszla dla bezpiecznego przewożenia korespondencji powstańczej i
Kazimierz Konarski – TAJEMNICA KRÓLEWSKIEGO ZEGARA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
137
skrytka ta ratowała ich nieraz w najcięższych sytuacjach. Dyszel okuty był
na końcu zupełnie normalnie i okucie to świetnie maskowało skrytkę, tak
że chyba tylko zdrada mogła jej istnienie wykryć. Zdrada była tu
wykluczona, bo o istnieniu tajemniczego otworu wiedzieli tylko jego
wykonawcy. Zaleski sam zrobił skrytkę, a naładowywano ją w takich
zawsze warunkach, by oko ludzkie tej operacji nie widziało.
Ale teraz, niestety, oczu ludzkich nie brakło. Doktorowi
przemknęło w chwili katastrofy przez myśl, by skoczyć ku dyszlowi i póki
się gawiedź nie zbiegnie usunąć niepostrzeżenie ze skrytki papiery, ale
okazało się to niemożliwe, bo w chwili wypadku mijał ich właśnie chłop
idący drogą. Teraz przystanął i gapił się na to, co się stało. Niebawem, na
widok stojącej na drodze bryczki, zaczęła się z pobliskich chat wysypywać
gawiedź. Otoczono podróżnych dokoła.
— Niech będzie pochwalony. Ludzie, czy to Podgaje, ta wieś?
— Na wieki wieków. Podgaje, panie. A ino.
— A gdzie by tu można dyszel kupić?
— Adyć chyba u Wójcika w kuźni.
— Eh! To macie kuźnię? — ucieszył się doktor. — Gdzież ona jest?
— Na drugim końcu wsi. Jak te chojary.
— No, to jedźmy.
Łatwiej to było powiedzieć, niż zrobić. Złamany dyszel przestał
być sterem dla bryczki, która teraz telepała się zygzakiem po całej
szerokości drogi od brzegu do brzegu. W pewnym momencie wpakowali się
wraz z bryczką na wierzbę rosnącą koło drogi. Ledwie się wyplątali z gałęzi,
kiedy Zaleski, spojrzawszy na doktora, zakrzyknął.
— Kazik! A tobie, co się stało?
— A bo co?
— Masz całą twarz we krwi.
Kazimierz Konarski – TAJEMNICA KRÓLEWSKIEGO ZEGARA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
138
— O, do licha. Tom się urządził. Musiałem sobie pewno rozdrapać
o gałąź tę moją rankę, co to jej dziś w Opatowie zatamować nie mogłem.
Ładna zabawa. Jak ja ją teraz zatamuję.
— Wytrzyjże sobie gębę. Całą twarz masz umazaną. Okropnie
wyglądasz.
Od płotu do płotu, obijając sobie boki, dojechali wreszcie do kuźni.
Nowy dramat. Kowal nie miał gotowego dyszla.
— Mam ta jeden, ale przez okucia. Galanty dębowy dyszel, ale
przez okucia. A i okucia nie mam, bo teraz ciężko się do miasta po żelazo
wybrać. Ale to się da zrobić, wielemożny panie. Weźmiemy okucie ze
złamanego dyszla i nasadzi się na ten mój dębowy i będzie dyszel jak się
patrzy.
— Nie, moi drodzy, to się nie
da zrobić.
— A bez co, wielemożny panie?
— Bo się moje okucie nie nada
do waszego dyszla. Za delikatne.
— Ale nada się wielemożny
panie, nada. Już ja to zrychtuję. Niech się
panowie nie boją. W mig wyrychtuję nowy dyszel, że i do Warszawy z nim
zajedzie.
— Nie, nie można.
— A bez co, wielemożny panie?
— Bo nie.
Kowal bezradnie rozłożył ręce.
— Jak ta panowie, chcą. Ja dobrze radzę. A nowego okucia ja nie
stworzę.
— A we wsi nie dostanie gdzie nowego dyszla?
Kazimierz Konarski – TAJEMNICA KRÓLEWSKIEGO ZEGARA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
139
— Bo ja wiem. Ma tam który dyszel do sprzedania? — spytał
kowal otaczających chłopów.
Chłopi drapali się w głowy. Wreszcie odezwał się któryś.
— Wielgi Wicek może by sprzedał swój od starego wozu. Cóż, kiej
go nie ma. Do młyna pojechał czy kajsi.
— Moi ludzie — rzekł doktor. — Postarajcie się o dyszel. Ja dobrze
zapłacę. Rubla dam.
Kowal, ku przerażeniu naszych panów, wciąż złamany dyszel
oglądał i medytował. Nie mógł zrozumieć zupełnie, czemu się podróżni
upierają przy tym, żeby okucia ze starego dyszla na nowy nie przenieść. Co
oni w tym mają? Delikatne okucie. Gdzie tam. Takie okucie jak i każde inne.
W kwadrans byłoby wszystko gotowe. Jeszcze raz zwrócił się z propozycją
do doktora, a gdy ten krótko i węzłowato odmówił, uraził się i poszedł do
kuźni.
— Czekajta se do rana. Może waju nowy dyszel z nieba spadnie —
mruczał gniewny, odchodząc.
Na szczęście jednak rublowa obietnica doktora wywarła skutek.
Po dłuższej chwili znalazły się nawet nie jeden, ale dwa dyszle. Jeden był
wprawdzie za krótki, ale drugi w sam raz, tyle że trochę za gruby przy na-
sadzie. Obciosali go pożyczoną od kowala siekierą i po chwili nowy dyszel
tkwił już w bryczce. Stary, złamany leżał obok. Co z nim zrobić? Doktor
naradzał się na boku z Zaleskim, jakby tu zabrać z sobą skrytkę. Trudno
było coś uradzić. Były trzy wyjścia z sytuacji, każde na swój sposób
niedogodne. Branie z sobą złamanego dyszla na bryczkę, na której sami się
ledwie pomieścić mogli, było równie podejrzane, jak i projekt doktora, by
odrąbać koniec dyszla i tylko ten koniec z sobą zabrać. Czekanie zaś do
nocy, co proponował Zaleski, by pod jej osłoną dobrać się do skrytki, było
trudne do umotywowania, a nadto pochłaniało moc cennego czasu. Już
decydowali się na rąbanie dyszla, gdy nagle w otaczającej bryczkę coraz
gęstszym kołem gromadzie dało się zauważyć poruszenie.
— Patrzajta, ludzie, wojsko idzie! — zakrzyknął nagle jeden z
parobków.
Kazimierz Konarski – TAJEMNICA KRÓLEWSKIEGO ZEGARA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
140
Zakołysał się niespokojnie tłum.
— Kaj?
— A dyć tam kole wierzby za Michałowa zagrodą.
— O Jezus! A dyć prawda. Kozaki chyba.
— Loboga, kozaki. Jezusie Nazareński! — Baby uderzyły w głośny
lament.
Doktor spojrzał w tym kierunku i pociemniało mu w oczach. O sto
kroków od nich, z pokrytego lekką mgiełką wąwoziku, wyłaniały się jedna
za drugą ciemne postacie jeźdźców. Na pierwszy rzut oka poznał w nich
Nałęcki nie kozaków, ale zielonych kazańskich dragonów.
Aresztowano ich, mimo że papiery mieli w zupełnym porządku.
Sam fakt znajdowania się w zapadłej podgórskiej wiosce dwóch „panów"
wydał się komendantowi dragońskiego podjazdu podejrzany, zwłaszcza
gdy spojrzał na zakrwawioną twarz doktora. Daremnie Nałęcki tłumaczył
mu, że jedzie do Mirocic do chorego, a krew na twarzy płynie z ranki — o tu,
panie wachmistrzu, na brodzie. Wachmistrz był nieubłagany i z kamiennym
spokojem odpowiedział.
— Nie bójcie się, pany. Pojedziemy do sztabu, to niedaleko. Tam
sprawę rozpatrzą. Jeśli będzie trzeba, tak powieszą, jeśli nie będzie trzeba,
tak nie powieszą, kto wie, może nawet i wolno puszczą. Nie moja sprawa.
No, siadać prędzej na bryczkę i jazda. I tak czasu przez was siła my
zmarudzili, Lachy przeklęte.
Cóż było robić. Siedli. Ruszyli. Oni na bryczce, dragoni dokoła.
Zakazanymi wertepami tłukli się parę wiorst, aż wreszcie w jakiejś większej
wsi dojrzeli już z daleka rojowisko ciemnozielonych mundurów.
Przyjechali przed chałupę, w której kwaterował sztab tego
oddziału. Wachmistrz zniknął w sieni, więźniom kazał czekać przed
domem. Czekali może z kwadrans, gdy w drzwiach ukazał się oficer. Skinął
na więźniów. Zsiedli z bryczki i weszli do ciemnawej izby.
Kazimierz Konarski – TAJEMNICA KRÓLEWSKIEGO ZEGARA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
141
Badanie nie trwało długo. Prowadzący je wyższy oficer dragoński
o ospałej, znudzonej twarzy niczego im wprawdzie dowieść nie mógł,
zresztą nawet nie próbował, ale widoczne było, że zeznaniom naszych więź-
niów nie wierzy zupełnie.
— Doktor Nałenckij? Z Opatowa? Do chorego? Może to i prawda,
ale może i łgarstwo. Wam Polaczyszkom nigdy wierzyć nie możno. Dobrze
się składa, bo my z dywizjonem właśnie jutro ruszamy do Opatowa.
Pojedziecie z nami, to się na miejscu przekonamy. Będzie prawda, to
dobrze, będzie łgarstwo, nu, tak pogadamy inaczej — ciągnął podkreślając
znacząco słowo „inaczej".
— Ależ, panie majorze, chory czeka — jęknął Zaleski.
— Co mi tam chory. Zaczeka, obejdzie się bez doktora, zdechnie.
Co mnie to obchodzi? Zresztą, co tu dużo gadać. Maksimow!
— Jestem, wasza wielmożność! — charknął chrapliwym głosem
wielki drab spod drzwi.
— Zaprowadź tych tam — tu wskazał palcem na więźniów — do
dyżurnego oficera, niech ich gdzie zamknie na dzisiejszą noc. Jutro pójdą z
nami pod konwojem.
— Rozkaz! Wasza wielmożność! — charknął znów Maksimow.
Ze ściśniętym sercem wychodzili nasi wędrowcy ze sztabowej
kwatery. Mniejsza już o areszt, sprawa wyjaśni się jutro w Opatowie, i nic
im nie zrobią. Ale papiery dla generała. Jak je wydobyć, i kiedy. I czy w ogóle
jest jeszcze co do wydobycia. Desperacja.
Wyszli z izby i ruszyli błotnistą drogą przez wieś z Maksimowem
za plecami. Przyglądali im się żołnierze snujący się po wsi. W pewnej chwili
minął ich oficer. Twarz wydała się Nałęckiemu znajoma. Obejrzał się.
Obejrzał się i oficer. Patrzą na siebie. Ależ on go zna skądś, tego oficera. Na
pewno zna. Wilejkin chyba. On. Te same skośne tatarskie oczy, duże
odstające nieco uszy. W oczach oficera odmalowało się najpierw zdziwienie,
potem zapełgały w nich jakieś cieplejsze błyski, które w pewnej chwili
rozlały się przyjaznym uśmiechem na całą suchą, starannie wygoloną twarz.
Kazimierz Konarski – TAJEMNICA KRÓLEWSKIEGO ZEGARA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
142
Doktor przystanął na sekundę, tak że idący za nim Maksimow
wlazł mu dosłownie na pięty. Oburzył się srodze na więźnia.
— Wal prędzej, do kroćset diabłów, czego się gapisz! — krzyknął
ostro.
Nałęcki odwrócił głowę i miał już ruszyć, gdy w tej samej chwili
zatrzymała ich obu komenda oficera.
— Stój, Maksimow! Ty kogo prowadzisz? — spytał kapitan.
— Nie śmiem wiedzieć, wasza wielmożność. Musi chyba
powstańcy. Komandir przykazał odprowadzić ich do dyżurnego oficera i
zamknąć pod klucz. Pozwolicie iść dalej, wasza wielmożność.
— Nie, czekaj! — warknął ostro oficer, a zwracając się do
Nałęckiego rzekł innym zupełnie głosem:
— Wy Nałęckij? Prawda? Przypominacie sobie mnie? Poznajecie?
— Czyżby Wilejkin? — odparł nie mniej zdumiony Nałęcki. — To
wy, Pawle Iwanowiczu?
— Tak, tak, ten sam, co w Moskwie, tylko o dziesięć lat starszy. W
wojskowej służbie?
— Tak, lekarzem pułkowym jestem.
Podali sobie ręce i uścisnęli je serdecznie.
— Co wam się przytrafiło, kolego, że was aresztowali? Może wam
pomóc w czym?
— Ba, gdybyście, kapitanie, zechcieli powiedzieć majorowi, który
tam u was w sztabie siedzi, że ja się nazywam Nałęcki i że jestem doktorem.
Nic więcej. To wystarczy. Ja mu to powiedziałem, ale mi nie wierzy i chce
mnie ciągnąć z sobą do Opatowa, a ja tu mam taką pilną rzecz do
załatwienia.
— Ależ, kolego, jak najchętniej. Taki drobiazg. Wracamy zaraz do
majora. Czy taki wysoki brunet?
— Tak, taki trochę łysawy.
Kazimierz Konarski – TAJEMNICA KRÓLEWSKIEGO ZEGARA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
143
— Wracamy. Zawracaj, Maksimow!
— Wasza wielmożność. Ja mam rozkaz...
— Masz rozkaz iść za mną, gdzie ci każę! — zawołał Wilejkin
zniecierpliwionym tonem.
Po chwili wchodzili już do kwatery sztabu. Major siedział na swym
dawnym miejscu pogrążony w jakiejś pisaninie. Wilejkin zagrzmiał już od
proga.
— Majorze, ten wasz więzień to mój kolega i przyjaciel z
uniwersyteckich czasów, Nałęcki.
— Nałenckij? Znaczy on prawdę mówił. Nu tak, niech jadą oba
k'czortu.
Doktor nie kazał sobie tego powtarzać. Uścisnął serdecznie rękę
swemu wybawcy, po czym obaj z Zaleskim ruszyli spiesznie ku swoim
siwkom, które puszczone samopas wyskubywały spod płotu jakieś nadgniłe
resztki trawy.
Była już blisko trzecia, kiedy dojeżdżali do Podgaja. Podjeżdżali z
przeciwnej strony wsi niż przed południem, toteż pierwsze, co im w oczy
wpadło, to stojąca na skraju wsi, schowana w kępie chojarów, kuźnia. Z
radością zobaczyli, że nie było tam żywej duszy. Podjadą, wykradną swój
dyszel i znikną niepostrzeżenie. Z bijącymi sercami podjechali pod kuźnię.
Zamknięta na cztery spusty. Zeskoczyli z bryczki. Gdzież ten dyszel? Na
miejscu, gdzie leżał poprzednio, nie było go. Ciężkie przeczucie szarpnęło
piersią. Gdzież on jest, do licha?
Nagle Zaleski trącił doktora i wskazał mu coś oczyma. Doktor
poszedł za wzrokiem pana Nikodema i raptem ręce opadły mu bezradnie w
dół. Pod ścianą na przymurku leżał ich złamany dyszel, ale bez okucia. Z
końca wyzierała ku nim czarna jama. Przypadli obaj. Otwór był pusty.
Kazimierz Konarski – TAJEMNICA KRÓLEWSKIEGO ZEGARA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
144
Rozdział XIV
A JEDNAK TRWALI
Pierwszy, po dłuższej chwili milczenia, odezwał się Nałęcki.
— No i co teraz?
— Bo ja wiem? — odparł głucho pan Nikodem. — Rady nie widzę
żadnej. Siąść i płakać.
— Jedźmy.
— Dokąd?
— Do generała.
— Z pustymi rękoma?
— No, cóż robić? Przecież i bez tej przesyłki mieliśmy jechać.
— No tak, ale trzeba by się, Kazik, przecież z tym kowalem
zobaczyć. To na pewno on zrobił, nie kto inny.
— Masz rację. Jedźmy do wsi dopytać się o niego.
— Ja bym tam wolał tutaj na niego zaczekać. Może przyjdzie. Jeśli
pojedziemy, to nas znowu gapie tak obskoczą, że się ruszyć swobodnie nie
będzie można.
— A jeśli nie przyjdzie?
— To doczekamy tutaj nocy i trzeba go będzie pójść poszukać.
Pójść, nie pojechać.
— Ha, może i racja. Dam tymczasem koniom obroku. Od rana nic
nie jadły.
Wieczór skradał się cicho, niepostrzeżenie. Naprzód mgłą świat
omotał, a później jął nizać w tę mgłę czarne nitki mroku, jedną za drugą,
coraz prędzej, coraz gęściej. Znikła z oczu naszych wędrowców wieś,
znikały jedno po drugim drzewa. Świat tonął w miękkim szarym puchu
Kazimierz Konarski – TAJEMNICA KRÓLEWSKIEGO ZEGARA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
145
zmierzchu. Zimowy dzień chylił już zmęczoną, senną głowę ku zasłużonemu
spoczynkowi.
Gdy zrobiło się już zupełnie ciemno, Nałęcki ruszył ku wsi.
Siedział długo, z godzinę chyba, wrócił ze zwieszoną głową, zgnębiony.
— No cóż, zdybałeś kowala?
— Ale gdzie tam. Wyszedł gdzieś z chałupy zaraz po południu.
— Jak to gdzieś? Nie wiedzą w domu, dokąd poszedł?
— Nie wiedzą. Nie powiedział nic, wychodząc. Tyle wiedzą, że
wziął nowy kożuch, co go bierze pono tylko na dalsze drogi. Można tu i całą
dobę czekać na darmo i jeszcze się jakich nowych dragonów doczekać.
— Jedźmy.
— Ja też tak myślę. Tylko już nie do Cisowa, jak mieliśmy jechać.
— A bo co?
— Bo tam generała już nie ma. Koło Bodzentyna się kręci
podobno.
— Skąd wiesz?
— Słyszałem teraz, jak chłopi mówili. Ta sama zresztą droga, tylko
w inną stronę. Ciężko będzie po nocy jechać.
— Może się jakoś uda. Pełnia dziś.
— Co tam pełnia przy takich chmurach!
Siedli na bryczkę, ruszyli. Boże, zmiłuj się, co to była za jazda.
Topili się w bajorach, wywracali, grzęźli, błądzili. Drogi nie ubywało. Dawno
już- zrezygnowali z Bodzentyna, ale Zaleski chciał koniecznie dotrzeć do
karczmy, którą pamiętał gdzieś koło wsi Jeziorka. Pogoda się popsuła, jął
ciąć drobny dokuczliwy kapuśniaczek i nocleg na bryczce stawał się coraz
mniej ponętny.
Znaleźli wreszcie ową karczmę, ale dopiero późnym wieczorem.
Karczma była nikczemna, bez izb gościnnych, tyle że konie można było
postawić u żłobu, a samemu przespać się na ławie w głównej, a zarazem
Kazimierz Konarski – TAJEMNICA KRÓLEWSKIEGO ZEGARA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
146
jedynej izbie karczemnej. Spał tam już ktoś, kiedy weszli, tak okryty
kożuchem, że mu głowy całkiem widać nie było. Przetrąciwszy byle co i byle
jak, ułożyli się i nasi panowie na ławach. Mimo zmęczenia nie od razu udało
im się zasnąć, dręczyła ich myśl o nieudanej wyprawie, a choć o winie z ich
strony nie mogło tu być właściwie mowy, to jednak poczucie
odpowiedzialności za zatraconą przesyłkę nie dawało im spokoju.
Wreszcie wszakże zmęczenie przemogło i miły, krzepiący sen
nawiedził ich twarde posłania.
Było jeszcze zupełnie ciemno, kiedy doktor ocknął się na odgłos
jakichś szmerów, płynących od strony pieca. Rychło zmiarkował, że to
służąca pali w piecu. Migotały w nim już krwawe blaski, sącząc się przez
szpary w drzwiczkach i wyprawiając niesamowite pląsy po ścianach i
suficie. Po chwili służąca wyszła z izby poprzedzona olbrzymią płachtą
cienia, który szybko przesunął się przez izbę. Nałęcki zbierał się już usnąć
ponownie, gdy nagle nowy cień przeleciał po suficie i skulił się koło pieca.
Doktor zrazu pomyślał, że to Zaleski. Nie, Nikodem leży na swoim miejscu,
to widać ten gość, który spał pod oknem.
Cień nachylił się nad drzwiczkami, zasłaniając je sobą niemal
zupełnie. Doktor na wpół już przez sen widział, jak nieznajomy otworzył
drzwiczki, wyjął z pieca płonącą drzazgę i jął zapalać trzymaną w zębach
fajkę. Blask padający z otwartych drzwiczek i płonącej drzazgi oświetlił
dokładnie twarz nieznajomego. Nałęcki na ten widok drgnął i przetarł oczy,
z których sen zresztą uleciał w mgnieniu oka. Co to? Kowal z Podgaja czy
nie kowal? Ależ on, na pewno on. Sen czy jawa? Aż go podniosło z ławy.
Usiadł. Wstał. Zjawa nie znikła. Chciał się jej lepiej przyjrzeć, gdy akurat w
tej samej chwili rzekomy kowal zamknął drzwiczki. W izbie zapanował
znowu kompletny mrok. Doktor wstał i zataczając się nieco od resztek snu,
podszedł do pieca. Podniósł się i cień z czerwonawym węgielkiem w fajce.
Przez chwilę stali naprzeciwko siebie w kłopotliwym milczeniu. Przerwał je
w końcu Nałęcki.
— Czy wy, ojcze, nie z Podgaja?
— A ino. Z Podgaja. — W głosie kowala brzmiała nieufność.
— Kowal?
Kazimierz Konarski – TAJEMNICA KRÓLEWSKIEGO ZEGARA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
147
— Kowal, panie.
— A papiery macie?
— Jakie papiery?
— Te, co w dyszlu były.
— Jak to w dyszlu? W jakim dyszlu? Co wy, panie, mówicie? Ja nic
nie rozumiem.
— Nie udawajcież, kowalu. No, w dyszlu, pod okuciem.
Mrok był w izbie gęsty, nie widzieli się wzajem zgoła, ciemne jeno
sylwety majaczyły w cieniu, wyższa, smuklejsza doktora, niska, krępa,
przysadkowata — kowala.
— Więc, wyście, kowalu, nie rozbierali dyszla, nie zdejmowaliście
okucia?
Zwidziało wam się, panie, cosi. Nijakiego okucia nie zdejmowałem.
A wyście kto, panie?
— Ja byłem dziś u was w Podgaju. Koło południa.
Kowal umyślnie, czy nieumyślnie otworzył drzwiczki u pieca.
Blask z ogniska żywo buchnął na izbę, wypierając mroki w najdalsze kąty.
Kowal bystro spojrzał na doktora.
— To wyście, panie, byli dziś u mnie — rzekł nagle zupełnie
innym głosem. — Dyszel złamaliście. Dwóch was było.
— Tam oto drugi śpi. To my, ci sami. Siwe konie, bryczka...
Przypomnijcie sobie, kowalu.
— Dyć wiem. Przecie to wczoraj było, nie przed rokiem. Alem was,
panie, po ciemku nie poznał, myślałem, że kto obcy. Bałem się, że może jaki
pies z policji. Mam, panie, papiery, mam. Zaraz je wam oddam. Szedłem z
nimi sam do generała, ale skoroście się odnaleźli, to je bierzcie z powrotem.
Rozpiął kożuszek i z zanadrza wyjął paczkę owiniętą w szmatę.
— Macie tu, panie. Koperta, a tu ten zwitek, co był osobno.
Wszystko, co w dyszlu było.
Kazimierz Konarski – TAJEMNICA KRÓLEWSKIEGO ZEGARA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
148
Przypadł do nich Nikodem, którego obudziła rozmowa.
— Co to! Papiery są! Nie może być!
— A są. Kowal je w dyszlu znalazł i już je do generała niósł.
— A to zacny człek. Dajcież go uścisnąć prędzej.
Uścisnęli go obaj serdecznie, mimo obrony mocno zażenowanego
tym kowala.
— Skąd wam, kowalu, przyszło na myśl do dyszla zaglądać?
— A dyć wiecie, panie, mnie od razu jakoś tknęło, żeście tego
okucia zdejmować nie dali. Jak kozaki z wami pojechały, ludzie się
porozchodzili, zostałem sam w kuźni, to zarazem się wziął do tego waszego
dyszla. Inom raz młotkiem stuknął, a już wiedziałem, że on niezwyczajny.
Okucie się nie trzymało mocno — puściło. Patrzę dziura, papiery jakieś.
Zrazu tom nic na kopercie wyczytać nie mógł, ale po trochu
wymiarkowałem, że to dla generała Bosaka. Myślałem, że was na dobre
chycili, wiecem se umyślił, że sam z tymi papierami pójdę. Ale że was,
panowie, te dranie puściły! Oni teraz to lubią trzymać.
— Ano, jakoś się udało. Trafiłem na oficera, co mnie jeszcze z
dawnych lat znał.
— Chwała Bogu, żeśmy się tak spotkali szczęśliwie. Kiedy tak, to ja
będę wracał do siebie. Ostańcie z Bogiem.
Nałęcki raz jeszcze dłoń do kowala wyciągnął...
Jeszcze parę staj mieli do Bodzentyna, gdy zatrzymała ich
placówka powstańcza. Komendant jej, srogi sierżant, z gębą przeoraną w
poprzek długą, białawą blizną, nie chciał ich zrazu puścić do miasta, po
długich targach dopiero zmiękł, ale dał im piechura za eskortę. Piechur
przylepił się jakoś z tyłu bryczki i poczłapali w stronę widniejących w
oddali murów. Wjechali w wyludnioną, pustą ulicę, potem w rynek. I tu też
pusto, żywego ducha nie widać, jeno dziady siedzą pod kościołem.
— Co u licha, wymarło to miasto, czy jak? — spytał Nałęcki.
Kazimierz Konarski – TAJEMNICA KRÓLEWSKIEGO ZEGARA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
149
— Pewno wszyscy poszli na rewię — objaśnił piechur.
— Gdzie?
— Na rewię.
— Na jaką rewię?
— Rewię dziś generał wyznaczył. Że to dziś rok minął, jak się
powstanie zaczęło. Dziś 22 stycznia. Rocznica. Okrutna to rewia. Generał
ośmiu batalionom zbiórkę tu wyznaczył i przegląd wojskowy teraz
odprawi. Od Langiewiczowskich czasów jeszcze się ani razu chyba tyle
wojska razem nie zeszło, jak tutaj dzisiaj. Pono z górą 3000 chłopa.
— Prawda — rzekł Nałęcki. — 22 stycznia. Że też ja nie
pamiętałem. Uwierzyć się nie chce, że to już rok. Jak z bicza trząsł. Rocznica.
Że ja też zapomniałem!
Rok wojny 1863.
Straszliwa, krwią i nieludzkim znojem ociekająca data.
Rok klęski, a jednak rok triumfu i zwycięstwa. Ulegliśmy Moskwie,
ale zwyciężyliśmy najcięższą polską narodową wadę: brak wytrwałości,
woli, charakteru.
Żołnierze polscy 1863 roku.
Przecierpieli tyle chyba, ile przed nimi żaden żołnierz polski nigdy
nie wycierpiał. A jednak trwali.
Nędza. Głód. Łachmany nie zdejmowane całymi tygodniami.
Robactwo. Rady zadawnione, nie gojące się miesiącami, śmierdzące. Noclegi
na śniegu i błocie. Marsze bez chwili wytchnienia, tygodnie całe trwające,
po skwarnych, sypkich piaskach Mazowsza, czy po kostniejących od zimna,
grząskich kieleckich topielach. Nogi bose, poodmrażane, pokaleczone.
Wrzody pod paznokciami. Nie zwycięski marsz pościgowy, kiedy
żołnierzowi skrzydła wyrastają u ramion, kiedy oczy ma pełne sławy, duszę
pełną słońca, kiedy nie dba o nic i nie ma czasu pomyśleć nawet o swej
niedoli. Nie. Jałowa dreptanina w kółko po tych samych lasach, drogach i
Kazimierz Konarski – TAJEMNICA KRÓLEWSKIEGO ZEGARA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
150
bezdrożach, wertepach i wąwozach, od klęski do klęski, bez wyraźnego
celu, jeno by żyć, by się wymknąć wrogowi, by z bronią w ręku przetrwać.
A jednak trwali.
Walka szara, jak szare były burki powstańcze, wyblakła, bez
pozłocistych barw i blasków napoleońskiego, czy choćby listopadowego
żołnierza. Szare spadały na nich klęski, szare i nikłe były w owym
strasznym roku nawet nieliczne zwycięstwa polskie. Szara, bezimienna
powstańcza dola, później bezimienna kula i bezimienny grób. Jeśli nie
stryczek carski albo straszliwsza od wszystkiego bodaj na świecie jego
sybirska katorga.
A jednak trwali.
Walka na trzy fronty. Walka z
zalewającą kraj armią rosyjską. Walka z
niewiarą, bezwładem, niechęcią szerokich
mas ludu. Walka z zalewającym własne
dusze zwątpieniem. Potworna gorycz serc
świadomych tego, że poza szeregami
powstańczymi masy narodu nie płoną, że
szeregi te są osamotnione i wydziedziczone,
że w ojczyźnie swej nie mają ojczyzny. To
był chyba najostrzejszy cierń w niedoli
styczniowego żołnierza.
A jednak mimo wszystko trwali.
Bici, zwyciężani, rozpraszani po tysiąc razy,
po raz tysiączny pierwszy stawali znów w
szeregu. Blisko półtora roku trwał ten
niesłychany, nie mający przykładu w
dziejach naszej niewoli wysiłek zbiorowy żołnierza polskiego.
Tężały w tym ogniu na granit charaktery. Zaciskały się zęby,
pięści, dusze. Trwali, choć waliło się wszystko dokoła, choć waliło się na
nich. Mimo wszystko trwali.
I to był ów wielki triumf styczniowego powstania.
Kazimierz Konarski – TAJEMNICA KRÓLEWSKIEGO ZEGARA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
151
Obszerna polana zamknięta z trzech stron lasem, a z czwartej, w
oddali, domostwami Bodzentyna wypełniona była po brzegi mrowiem
ludzkim. Środkiem w głębokich kolumnach stało wojsko, bokami, poza roz-
stawionym w czworobok kordonem, cisnął się szary tłum gawiedzi. W
jednym końcu czworoboku ustawiony był na małym wzgórku ołtarz, przy
którym staruszek kapelan odprawiał właśnie mszę polową.
Po lewej stronie ołtarza, cofnięty nieco ku wojsku, stał generał
Józef Hauke-Bosak, człek średniego wzrostu, ale smukły, postawny, o
pięknej, rozumnej twarzy. Z twarzy tej i z całej postaci biła energia, powaga
i spokój. Ubrany był skromnie w krótki, siwy, czarnym barankiem
lamowany kożuszek, jedynie amarantowa szarfa przeciągnięta pod epoletą i
srebrny wężyk galonu na konfederatce zdradzały wysoką rangę.
Bezpośrednio za nim garść adiutantów znacznie bardziej od wodza barwna,
strojna we wstęgi, akselbanty i kolorowe kitki przy czapkach. Po drugiej,
prawej stronie ołtarza, stał konny poczet sztandarowy, składający się z cho-
rążego ze sztandarem i eskorty ułanów z dobytymi szablami. Z boku przed
frontem ustawił się przyboczny pluton ułanów generała, chłopcy jak
malowanie, w białych konfederatkach, na pięknych koniach, z lancami,
które furkotały na wietrze biało-amarantowymi proporczykami.
Pachniało to bractwo sztabem, świeżym, prosto z igły, mundurem,
odbijając mocno od zszarzałych, wymizerowanych szeregów liniowego
żołnierza.
Cały ośrodek czworoboku przez całą długość polany wypełniała
piechota. Ba, jaka piechota! Rok walki zrobił swoje. Co było słabsze,
wykruszało, zostały same jeno stare zabijaki, żołnierz twardy, zdziczały
nieco, nieczuły na niedolę zarówno własną, jak i cudzą, przywykający po
trochu do swego ciężkiego, tułaczego żywota.
Ujmowano go teraz w karby i próbowano zrobić zeń regularnego
żołnierza. Od niedawna zerwał był rząd dyktatora Traugutta z tradycją
samodzielnych partii, działających na własną rękę pod wodzą własnych, nie
liczących się często z nikim ani z niczym dowódców. Podzielono tedy cały
kraj na okręgi wojskowe, a wojsko na korpusy, pułki, bataliony i kompanie.
Od góry do dołu zaprowadzono porządek, ład, organizację, a nade wszystko
subordynację. W województwie sandomierskim i krakowskim komendę
nad korpusem dostał Bosak i w jego sprawnych, spokojnych, a energicznych
Kazimierz Konarski – TAJEMNICA KRÓLEWSKIEGO ZEGARA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
152
rękach miał się teraz zanarchizowany,. niekarny partyzant zamienić w
regularnego żołnierza. Nie wszystkim się to podobało, ale mimo to podjęta
niedawno praca organizacyjną zaczynała już dawać pewne rezultaty. Już
sama koncentracja kilku tysięcy ludzi na rewii była dowodem, że idea
regularnej armii zakiełkowała w powstańczych szeregach dość silnie.
Były więc na rewii nie partie Waltera, Rudowskiego czy
Rozenbacha, ale bataliony miechowski, olkuski, kielecki itd. Stopniczan nie
było, gdyż ze swym wodzem, Rębajłą, nie wrócili jeszcze ze zwycięskiej
wyprawy na Iłżę. Wyprzedziła ich jeno wieść radosna o tym, jak to rozbili
oni w zasadzce dwie roty moskiewskie pułkownika Suchonina, jak gnali na
ich karkach z Lubinia aż do Iłży, jak ranili samego pułkownika, jak
zdobywali dom po domu w iłżeckim rynku. Obiegła ta wieść przed samą
rewią zgromadzone na polanie oddziały: zajarzyły się od niej łakome
zwycięstwa żołnierskie oczy, zabiły mocniej proste żołnierskie serca,
podniosły się w górę czoła.
Konnicy było niewiele: dwa wąskie stosunkowo pasy po obu
stronach środkowej, zwartej masy piechoty. Z jednej strony szwadron
kielecki Chmieleńskiego, nazwa, która przyrosła do oddziału, mimo że już
przed miesiącem nieodżałowany Chmiel dostał się ranny pod
Bodzechowem do niewoli, a w parę dni później padł rozstrzelany w
Radomiu. Z drugiej strony stał ze strzępami swoich czachowszczyków
rotmistrz Prędowski, cały jeszcze pookręcany bandażami od ran, jakie w
tejże bodzechowskiej bitwie oberwał. Za nim stał szwadron Uragana, a
jeszcze za nimi w pewnym odstępie czarne plutony konnej żandarmerii
narodowej Junoszy.
Od ołtarza zakwiliły dzwoneczki na Sanctus. Pochyliły się
sztandary, i ów nowy, paradny przy ołtarzu, i owe wyblakłe, wystrzępione,
podarte kulami, w szeregach: pochyliły się kornie głowy żołnierskie.
Cisza głęboka spłynęła na błonie, jeno wiatr nie prze stawał
rozmawiać półgłosem ze sztandarami i z proporczykami ułańskimi.
A potem, przy Ewangelii, zakwitła nad konnicą błyskawica stali.
To starodawnym obyczajem polskim wyciągnęła jazda szable z pochew. W
Kazimierz Konarski – TAJEMNICA KRÓLEWSKIEGO ZEGARA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
153
obronie polskiej wiary, polskiej ziemi, do ostatniego tchu, do ostatniej kro-
pli krwi w żyłach. Tak nam dopomóż Bóg!
Msza polowa miała się ku końcowi.
Generał skinął ręką. Zagrzmiała orkiestra. Padły ostre, donośne
słowa komendy. Długi, daleko w las wyciągnięty, zbrojny wąż ludzi i koni
drgnął, sprężył się i z tupotem tysiąca nóg popłynął drogą ku pagórkowi, na
którym stał w cieniu sztandaru generał Bosak.
Pierwsza szła jazda. Szła, jak przystało jeździe, z fantazją, z
rozmachem, z chrzęstem siodeł i ładownic, z brzękiem szabli, z łopotem
proporczyków. Wśród cywilnej ludności sensację budził jeden z plutonów
kieleckiego szwadronu cały przybrany w zdobyczne kozackie uniformy.
Przejechali. Po nich żelazną strugą bagnetów poczęła płynąć
piechota. Kolumna za kolumną walili czwórkami czarni, spaleni wiatrami
Kazimierz Konarski – TAJEMNICA KRÓLEWSKIEGO ZEGARA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
154
całej Polski, obrośnięci, z bliznami na twarzach, często pookręcani jeszcze
bandażami.
Deszcz wypłukał, a słońce dawno już wysuszyło ostatni cień
barwy z kolorowych niegdyś wypustek i lampasów, buty rozłaziły się,
twarze przesiąknięte nędzą i zmęczeniem zdawały się być wyprane z
wszelkiego ludzkiego wyrazu i tylko ogień, jaki bił spod gęstych nawisłych
brwi, zdradzał, że te twarze, te dusze nie tylko żyją, ale płoną.
Szli weterani sławnej Czachowskiego kompanii, szli starsi jeszcze,
co Langiewiczowskie pamiętali czasy, stary żołnierz, co choć osiemnastą
czasem dopiero wiosnę na karku nosił, niemniej jednak całą już wojnę
przeżył, w niezliczonych marszach i kontrmarszach cały kraj wzdłuż i w
poprzek przemierzył, pod wozem był i na wozie i z niejednego pieca chleb
jadał. O ile w ogóle jadał.
Uzbrojeni byli dobrze. Minęły te czasy, kiedy w pierwszych
miesiącach powstania myśliwska dwururka budziła zachwyt i zazdrość
towarzyszy broni, kiedy pierwsze tylko czwórki oddziału maszerowały z
jaką taką palną bronią, a resztę partii wypełniały kosyniery i wszelkiego
rodzaju „drągaliery". Teraz kos prawie nie było, chyba u ochotników
nowicjuszów, którym bano się dać w rękę karabin, żeby jeden drugiego nie
postrzelił. W linii przeważały belgijskie sztucery: kto nie miał karabinu,
dawno się już na pierwszym lepszym pobojowisku zaopatrzył w rosyjski
karabin, bądź pieszy ciężki, bądź lekki kawaleryjski.
Płynęła więc kolumna za kolumną, jak fala za falą. Każda z nich, w
chwili gdy zbliżała się do sztandarowego wzgórka, na odgłos komendy
zwierała się w sobie, tężała, krzepła. Waliły wtedy jednym miarowym
łoskotem stąpnięcia tysiąca nóg o zmarzłą ziemię, tysiączne nerwy napinały
się w jedną zbiorową cięciwę, tysiąc serc biło w jeden rytm, tysiąc
oddechów zlewało się w jedno potężne tchnienie zbiorowej duszy
żołnierza, której na imię: armia.
Słońce krzesało z bagnetów snopy iskier, a że bagnety chwiały się
w takt marszu, więc kolumny szły w rozedrganym od blasków powietrzu,
jakby w aureoli.
Szły, aż przeszły. Gdy za ostatnim furgonem trenów otworzyła się
na drodze pustka, skinął generał na ordynansa, który podprowadził zaraz
Kazimierz Konarski – TAJEMNICA KRÓLEWSKIEGO ZEGARA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
155
prześlicznego karego wierzchowca. Generał z przedziwną lekkością skoczył
na siodło. Ruszyła ku koniom i świta. Rychło drogą ku Bodzentynowi
mknęła barwna rycerska garść.
W powietrzu zamierały ostatnie echa defilady. Od dalekiej szarej
kolumny płynęły strzępy pieśni:
Na odgłos trąb swój sztucer bierz na oko. Hej, baczność, cel i w łeb lub w serce pal!
Rewia była skończona.
Żołnierz polski po roku zmagań ze straszliwym wrogiem stawał
do apelu niezłamany, nieugięty. Trwał.
W południe zaroił się bodzentyński rynek od gości. Wyniesiono ze
wszystkich domostw stoły, ławy, krzesła. Rozsiadła się wiara, przypięła się
pożądliwie do pełnych mis, roznoszonych od stołu do stołu, do smakowi-
tych antałków z pozłocistym płynem, do pękatych gąsiorków z wiśniówką,
śliwowicą i siwuchą. W myśl wyraźnych poleceń generała siadał do stołu
każdy, jak stał i z kim stał, przepijał tedy major do siermiężnego chłopa, a
ziemianin bratał się z szeregowcem.
Nieczęsto zdarzało się naówczas żołnierzowi polskiemu takie
święto.
Święto zbratania się wszystkich miłujących Polskę warstw
narodu.
Święto wytrwania.
Kazimierz Konarski – TAJEMNICA KRÓLEWSKIEGO ZEGARA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
156
Rozdział XV
MIJANEGO
Nałęcki wrócił do Opatowa po tygodniowej blisko nieobecności.
Wrócił sam, gdyż Zaleski został jeszcze w obozie Bosaka dla wykończenia
rachunków. Doktorowi dał generał pilne depesze do wyprawienia do
Warszawy. Przedtem miał się jednak Nałęcki zobaczyć jeszcze z
Turowiczem i jeśliby tak z rozmowy wypadło, jemu oddać owe depesze.
Do domu przyjechał o mroku zmęczony, zziębnięty, głodny.
Ledwie zdążył się przywitać z żoną i ze Stachem, który rzucił się ojcu na
szyję z takim rozmachem, że omal obaj z ganku nie spadli, gdy pani
doktorowa spytała:
— Spotkałeś Turowicza? Przed chwilą stąd odjechał. Z godzinę tu
chyba czekał. Okropnie desperował, że nie mógł się ciebie doczekać.
— Co ty mówisz? A to się fatalnie złożyło, bo i ja do niego mam
ważne, terminowe sprawy.
— Kazał ci powiedzieć, że będzie u nas we środę o drugiej po
południu. Pojechał do Sandomierza.
— We środę? Dziś niedziela. Bój się Boga, kobieto, ja nie mogę tak
długo czekać. Tu są pilne rzeczy do załatwienia. Do Sandomierza, mówisz,
pojechał? Dawno był?
— Nie ma pięciu minut. Powinieneś go był w rynku spotkać.
— Minęła mnie tam ostatnio jakaś bryczka, ale ciemno już było,
nie dojrzałem. Mój Boże, żebym był wiedział. Wicek, nie wyprzęgaj koni.
Pojadę, spróbuję, może go jeszcze dogonię.
— Święty Jezu! — jęknęła pani Nałęcka. — Jedziesz teraz. Po takiej
podróży. Przecież ty ledwie na nogach stoisz ze zmęczenia.
— Trudno, Mryś. Muszę. Sama rozumiesz i sama na moim miejscu
zrobiłabyś to samo. Do widzenia, kochanie.
Kazimierz Konarski – TAJEMNICA KRÓLEWSKIEGO ZEGARA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
157
Wrócił w godzinę później z niczym, z większym tylko jeszcze
znużeniem w obolałych kościach.
— No i cóż, dogoniłeś? — pytała pani Maria.
— Ale gdzie tam. Nie sposób było. Musiał prędko jechać, a ja
miałem konie strasznie zgonione. Ustały mi jeszcze przed Tudorowem.
Pojadę jutro pocztą do Sandomierza.
—Boże! Pojedziesz znów jutro — jęknęła pani Nałęcka. —
Zminiesz się z nim jeszcze.
—Kiedy muszę, dziecino. Niezależnie nawet od Turowicza. Mam
pilne ekspedycje do Krakowa i muszę to sam koniecznie załatwić. No,
dawajcie jeść i spać, bo sam nie wiem, czym bardziej głodny czy śpiący.
Nie omyliła się pani Nałęcka. Doktor nie znalazł na drugi dzień
Turowicza w Sandomierzu, bo ów miał jakieś sprawy do załatwienia w
Zawichoście i pojechał tam jeszcze przed południem, gdy poczta koło
godziny trzeciej po południu z trąbieniem, brzękiem i turkotem
przejeżdżała pod sędziwą bramą Opatowską. Przedtem jeszcze na rogatce
była dziwna awantura, której pan Kazimierz zgoła nie rozumiał. Już
wsiadając w Opatowie do karety pocztowej zastał w niej jakiegoś
zażywnego pasażera z wydatnym brzuszkiem. Zaczepiony przez kogoś, kto
z nudów chciał go wciągnąć do rozmowy, odparł grubasek krótko,
węzłowato, a opryskliwie:
— Verstehe nicht polnisch!
Nikt już, rzecz prosta, do szwaba więcej ust nie otworzył.
Przyjechali tedy na rogatkę. Że to czasy były wojenne, przeto na
wszystkich rogatkach stały posterunki policyjne, zapisując kto i dokąd
jedzie. Przyszła kolej na grubasa. Pokazał swój dokument, co tam miał,
przepustkę czy raport. Ledwie wszakże urzędnik policyjny rzucił okiem na
ów dokument, zatrzęsła nim cholera, skoczył ku grubasowi i wymachując
mu pod nosem jego własnym paszportem, jął wykrzykiwać z pasją:
— Dreizettel? Pan się nazywa Dreizettel? Jak pan śmie! Ja panu
pokażę.
Kazimierz Konarski – TAJEMNICA KRÓLEWSKIEGO ZEGARA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
158
Niemczura, który rzeczywiście po polsku licho rozumiał, stropił
się tym krzykiem bardzo. Przed mundurem znał mores, więc słodkim,
innym zupełnie, niż poprzednio w karecie, głosem jęknął raczej, niż
powiedział:
— Ich versthe nicht. Ja nie rozumi. Mój nazwisko Dreizettel.
— Pan nie rozumie. Ale kpiny z policji to pan umie robić.
Dreizettel. Niesłychane. Einzettel, Zweizettel, a teraz Dreizettel. Co tu długo
gadać. Aresztuję pana za obrazę policji.
Ani biedny Dreizettel, ani nikt z pasażerów nie umiał sobie
wytłumaczyć, o co pan komisarz się wściekł. Dopiero później na mieście
dowiedział się Nałęcki, że ów Dreizettel był nauczycielem języka
niemieckiego w Radomiu, a teraz został przeniesiony na takąż posadę do
Sandomierza. Radomskie uczniaki znienawidziły go do szpiku kości za
pastwienie się nad nimi i za wrogi stosunek do wszystkiego, co polskie.
Fama o nim dotarła aż do Sandomierza. Postanowiły tedy sandomierskie
sztubaki uprzyjemnić mu pobyt od samego początku. Wywiedzieli się o
terminie przyjazdu. Wyrobili przez swe stosunki dwie fałszywe przepustki,
jedną na nazwisko Einzettel, drugą — Zweizettel i oto krytycznego dnia
nadciągnął rankiem do Sandomierza przez rogatkę opatowską obywatel
nazwiskiem Einzettel.
Został pod tym nazwiskiem wpisany do kontroli.
Po godzinie na tęż samą rogatkę nadjechał Zweizettel.
Urzędnik policyjny kręcił mocno głową.
— No, no. A to ci, panie dobrodzieju, zbieg okoliczności. Einzettel.
Zweizettel. Jednego dnia. No, no. Pisz pan, panie Osiński: Zweizettel.
Przy Dreizettelu wynikła burza. Tego już panu komisarzowi było
zbyt wiele. Czyste kpiny. Biednego belfra wsadzono do ula, skąd go dopiero
władze wyciągać musiały. A po Sandomierzu gruchnęło i wiara sztubacka
przez parę dni za boki się trzymała.
Turowicza w Sandomierzu nie było i pan Kazimierz z niczym
wrócił do Opatowa, wyjąwszy owe krakowskie ekspedycje, które
szczęśliwie załatwił.
Kazimierz Konarski – TAJEMNICA KRÓLEWSKIEGO ZEGARA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
159
Przeciągnęła się doktorowi Nałęckiemu robota w szpitalu, tak że
było już dobrze po wpół do drugiej, kiedy wyszedł zeń, kierując się ku
domowi. Otwierając furtkę od ogródka, spojrzał na okna swego mieszkania i
nagle zdrętwiał cały. W jednym z okien dojrzał wyraźnie żandarmski
mundur. Żandarm stał przy oknie tyłem do niego zwrócony, więc twarzy
dojrzeć nie mógł, ale co do munduru nie miał doktor najmniejszej
wątpliwości. Zwolnił kroku, by zyskać na czasie i opanować huczące w
głowie tętno. Przez drobny ułamek sekundy zawahał się, co zrobić? Wejść,
czy nie wchodzić? Zdał sobie sprawę, że już teraz za późno się wycofywać i
że ucieczka teraz zdradziłaby go i skompromitowała ostatecznie. Z bijącym
sercem otworzył drzwi wejściowe i wszedł do przedpokoju. Aż się zdziwił,
gdy nie zastał tam nikogo, tak był pewny, że i tam zastanie żandarma. Może
to złudzenie, co dojrzał w oknie. Nie, niestety, nie złudzenie, oto na
wieszadle dwa nowe, oficerskie płaszcze żandarmskie. Prosto z igły. Niech
się dzieje, co chce. Doktor nacisnął klamkę i wszedł do saloniku.
Było tam istotnie dwóch oficerów. Na widok wchodzącego
doktora ruszyli ku niemu. W jednym poznał Nałęcki komendanta
sandomierskiego posterunku żandarmerii, Zawojewa, drugi był mu
nieznany zupełnie.
— Pozwoli pan... przedstawić kolegę. Porucznik Kobylin z
Zawichosta. Jemu na ręce zrobił się naryw, to jest... jakże to po polski...
wrzód, zdaje się... Wania, mów ty sam. Ty po polski lepiej... Pokażi...
Kobylin wyjaśnił i pokazał wszystko. W miarę, jak mówił,
doktorowi krew ze skroni spływała do serca, które uspokajało się z wolna.
Odetchnął z ulgą. Uf! Więc to tylko pacjent. Jedna myśl tylko zatruwała mu
spokój. Turowicz. Toć on za chwilę przyjdzie. Papiery w ogrodzie. Jak to
zrobić. Żeby ich wszyscy diabli wzięli. Też sobie godzinę wybrali.
Wrzód trzeba było przecinać. Doktor zajął się chorym. W pewnym
momencie spojrzawszy przez okno, dostrzegł Turowicza wchodzącego
przez furtkę do ogródka. Znać było, że nowy przybysz śpieszy się bardzo. W
dwóch krokach przebył ogródek, stanął u drzwi wejściowych, ujął za rączkę
od dzwonka. Płaszcze żandarmskie wisiały blisko wejścia, można je było z
łatwością dostrzec z zewnątrz przez okno. Doktor widział, jak Turowicz
Kazimierz Konarski – TAJEMNICA KRÓLEWSKIEGO ZEGARA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
160
drgnął nagle, pobladł, rękę od dzwonka odjął, zawrócił na pięcie i ruszył z
powrotem, skąd przyszedł. Nałęcki spojrzał ukradkiem na swoich
pacjentów, czy nie zmiarkowali czego, ale byli obaj tak zajęci przecinanym
wrzodem, że niebezpieczeństwo z tej strony nie groziło żadne.
W chwili, gdy doktor wyprowadzał swoich pacjentów do
przedpokoju, rozległ się od strony ostrowieckiego traktu odgłos trąbki.
Ktoś wyjeżdżał z miasta ekstra-pocztą.
— Czy aby nie Turowicz? — przemknęło doktorowi przez głowę.
Znajomy pocztylion skinął na niego. Weszli do bramy. Pocztylion
wyciągnął jakąś kartkę. Nałęcki z trudem odczytał ją przy zapadającym
zmierzchu.
Nie mogłem czekać. Spieszę się bardzo. Jadę do Warszawy. Turowicz.
— Czy to ten pan pojechał ekstrapocztą, co wam tę kartkę dla
mnie dał?
Pocztylion skinął twierdząco głową. — Niech to jasny piorun
trzaśnie! — zaklął Nałęcki, drąc karteczkę w drobne strzępki.
Kazimierz Konarski – TAJEMNICA KRÓLEWSKIEGO ZEGARA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
161
Rozdział XVI
ŻOŁNIERZ SANITARIUSZ
Do sztabu dywizji krakowskiej rezydującego w zapadłej wiosce
świętokrzyskiej, Cisowie, wpadł jak burza patrol kawaleryjski.
— Do pułkownika! Papiery pilne. Od rotmistrza Uragana. Już!
Przyjęto ich natychmiast. Wieści przywieźli ważne. Oto przy
wziętym do niewoli kozaku znaleziono ni mniej, ni więcej, jeno paczkę
rozkazów do okolicznych dowódców wojsk rosyjskich. Z rozkazów
wynikało niezbicie, że dowództwo rosyjskie gotuje się do generalnego
ataku na świętokrzyską twierdzę leśną powstańców, że aż z Warszawy idą
posiłki, że koncentracja wojsk
sięga od Kielc i Radomia aż po
linię Wisły.
Zawrzało w sztabie.
Posypały się rady, plany, rozka-
zy. Zarówno naczelnik dywizji,
pułkownik Topór-
Zwierzdowski, jak i szef sztabu
II korpusu wojsk narodowych,
pułkownik Apolinary Kurowski,
zgodni byli w poglądzie, że
należało, uprzedzając ofensywę
rosyjską, uderzyć na Moskali w
najsłabszym ich punkcie i rozerwać w ten sposób zaciskającą się koło
dywizji obręcz.
Najsłabszą załogę miał Opatów, że zaś prócz tego nie był on tak
bardzo odległy od podstaw operacyjnych dywizji, przeto na ten punkt
zwrócono uwagę przy wyborze kierunku ataku.
Rozbiegli się ordynansi do poszczególnych batalionów. Zawrzały i
tam także przygotowania. Komendanci ich mieli polecone zostawić na
leżach cały balast, a wziąć z sobą tylko bojowe części oddziałów.
Kazimierz Konarski – TAJEMNICA KRÓLEWSKIEGO ZEGARA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
162
20 lutego 1864 roku popełzły kilkoma naraz drogami szare
gąsienice powstańczej piechoty. Na nocleg zapadły w wioskach położonych
niedaleko Opatowa w Jałowęsach, w Okalinie, w Jurkowicach...
Rankiem 21 lutego w Oziembłowie, gdzie nocował sztab, odbyła
się ostatnia narada wodzów poszczególnych jednostek bojowych.
Wyznaczono pozycję, omówiono ostatnie szczegóły. Atak miał się rozpocząć
o zmierzchu.
Opatów leży na południowym zboczu rzeki Opatówki, płynącej w
tym miejscu z zachodu na wschód, ku Wiśle. Centrum miasta stanowi duży,
mocno podługowaty rynek, ciągnący się równoległe do rzeki, oddalony od
niej o jakieś dwieście kroków. Z jednego końca, od wschodu, zamykał ów
rynek gmach magistratu, z drugiego, nie istniejące już dzisiaj, koszary. Na
zachodnim krańcu miasta, poza koszarami, nad rzeką, rozłożyła się szeroko
wielka, stara, księdza Długosza pamiętająca kolegiata, w drugim końcu
miasta, też nad rzeką, stał gmach zarządu powiatowego. Powyżej rynku od
południowej jego strony tłoczyły się ciasne uliczki żydowskie, poza nimi,
zaś ku górze, już za miastem widniały dwa cmentarze, jeden katolicki bliżej
kolegiaty, drugi żydowski na wschodnim krańcu miasta, niedaleko
sandomierskiego traktu. Po drugiej stronie rzeki znajdował się szpital i parę
magazynów wojskowych. Plan Topora polegał na tym, by otoczywszy
miasto wieńcem oddziałów, główne natarcie poprowadzić od południo-
zachodu, ze wzgórz panujących z tej strony nad miastem, zepchnąć carskie
wojska nad rzekę i za rzekę i zetrzeć je przy pomocy stojących tam rezerw.
Należało się liczyć z przygotowanym oporem nieprzyjaciela, bo o
zaskoczeniu go przy tak wielkim manewrze nie było mowy. Przecięli
wprawdzie nasi już od rana komunikację na wszystkich drogach wiodących
do miasta, ale właśnie głucha cisza na rogatkach była dla załogi miasta
najlepszym ostrzeżeniem.
Około godziny trzeciej po południu wyruszyły z okolicznych
wiosek ku miastu szare kolumny piechoty. Jazdy tego dnia nie było
zupełnie, wyjąwszy czterdziestokonny pluton ułanów Uragana, rozdzielony
między poszczególne bataliony dla rekonesansów i służby łączności.
Z Jałowęs ciągnął z olkuskimi kompaniami Denisiewicz, z Okaliny
wiódł swoich miechowitów, czyli III miechowski batalion, major Walter, z
Kazimierz Konarski – TAJEMNICA KRÓLEWSKIEGO ZEGARA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
163
Oziembłowa ruszył sztab, z Kobylanek dwa bataliony stopnickiego pułku, z
Jurkowicz kielczanie z majorem Rozenbachem.
Wszystko stary żołnierz powstańczy, twardy, zaprawiony
kilkunastomiesięczną służbą bojową, weterani Langiewicza, Czachowskiego
czy nieodżałowanego, poległego przed kilkoma tygodniami, Chmielą.
Szli tedy jak na paradę ze śpiewaniem, pokrzykując z ochoty,
czego szarże nie broniły, jako że i tak o zaskoczeniu wroga nie było mowy.
Topór, nie dojeżdżając do miasta, zatrzymał sztab na wzgórku
koło katolickiego cmentarza, a sam w kilka koni skoczył ku ustawiającym
się na wprost kolegiaty stopniczanom. Był to słynny oddział Rębajły, wodza,
który chełpił się tym, że żadnej klęski jeszcze od Moskali nie poniósł.
Samego Rębajły w Opatowie nie było, batalionem dowodził major Jagielski.
— Zaczynaj, majorze! — rąbnął Topór, osadziwszy konia na
miejscu. — Naprzód, dzieci! Niech wam się zdaje, że to Iłża!
Jagielskiemu zaświeciły oczy do tego wspomnienia. Wyprostował
się, pokraśniał, szabla jak błyskawica śmignęła ponad głowę. Mocnym
radosnym głosem skomenderował.
— Batalion w tyraliery! Marsz, marsz!
Zwarta kolumna rozsypała się w mgnieniu oka. Topór skinął na
swoją gromadkę i wszyscy razem pomknęli w mglistą, szarzejącą już mocno
dal.
Nim dojechali do sąsiedniego oddziału, gruchnęła z tyraliery
stopnickiej pierwsza salwa. Po niej druga, dziesiąta. Moskale nie
pozostawali dłużni. Cicha dotąd dolina rozbrzmiała straszliwym zgiełkiem
karabinowego ognia, głuszącym wszystko, słowa komendy, jęki rannych i
krzyki wypędzanej z domów, wystraszonej ludności cywilnej.
Sukcesy zrazu odniesiono znaczne. Jagielski pierwszym zaraz
impetem oczyścił z carskich oddziałów okolicę kolegiaty, wepchnął je do
miasta, uderzył na koszary, w których się schowali, i zdobył je po krótkim,
zaciekłym boju o każdy stopień schodów, o każdą koszarową izbę.
Kazimierz Konarski – TAJEMNICA KRÓLEWSKIEGO ZEGARA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
164
W tym samym czasie Walter uderzył z furią na cmentarz
żydowski. Jak burza wpadli miechowici między nagrobki, wygniatając
stamtąd nieprzyjaciela. Ustąpił on rychło, chroniąc się do pobliskich
domów, zamieszkanych przez Żydów. Dla większej swobody ruchów na-
leżało się pozbyć w nowo zajętych fortecach dawnych ich gospodarzy toteż
niebawem przedarły się przez zgiełk bitwy i uderzyły w niebo przeraźliwe
lamenty.
I zza rzeki dochodziły do sztabu pomyślne meldunki. Opanowano
bez trudu szpital i magazyny. W pośpiechu ładowano na kilka
zarekwirowanych fornalek łakome skarby żołnierskie, amunicję, bieliznę,
buty. Boże, ile butów!
Zdezorientowani, polskim atakiem napierani ze wszystkich stron,
wycofali się na całej linii ku śródmieściu. Zapadająca noc stanęła jawnie po
stronie atakujących, osłaniając mrokiem nasze oddziały i nie pozwalając zo-
rientować się w sile i w kierunku polskich działań.
I tego oto sprzymierzeńca pozbył się lekkomyślnie Topór. Kiedy
nieprzyjaciel zamknął się w śródmieściu i zabarykadowawszy się w domach
stawiał tam silny opór, dał Zwierzdowski rozkaz podpalenia bronionych
domostw. Buchnęło kilka łun, carskie wojska wycofały się istotnie z
płonących twierdz, ale blask ognia oświetlił pole walki, narażając na ciężkie
straty atakujących, a co ważniejsze, pozwalając Moskalom zorientować się,
że wróg wyolbrzymiony przez ciemności nie przerasta ich siłami.
Skrzepła tedy, wzmocniła się nieprzyjacielska obrona. Zwycięski
dotąd polski atak nie załamał się wprawdzie, ale stanął. Rozgrzany
powodzeniem żołnierz rwał się do walki, zdobywał dom za domem, ale
krwawił strasznie. Zaczęli padać przede wszystkim oficerowie, których
wróg brał na oko w pierwszym rzędzie.
Szczególnie ciężkie straty ponieśli stopniczanie. Wyniesiono z
boju ciężko rannego Jagielskiego, a w chwilę później jego zastępcę kapitana
Bezdziedę, polegli porucznicy Batory i Starzyński. Jedną z kompanii
prowadził szeregowiec. Był to major Eminowicz, dymisjowany niedawno
przez Rębajłę za niesubordynację. Nie chcąc się rozstać z oddziałem, były
major zgłosił się na prostego żołnierza, a oto dziś, po wybiciu wszystkich
Kazimierz Konarski – TAJEMNICA KRÓLEWSKIEGO ZEGARA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
165
szarż objął sam dowództwo nad kompanią, zdobywając sobie na placu boju
nową podpułkownikowską nominację.
Była to chwila ataku na grupę domów, położonych w rynku,
stanowiących ważny węzeł obrony moskiewskiej. Sąsiednie domy płonęły,
dostęp więc był tylko od strony rynku, ale na nim dość się było pokazać,
żeby ściągnąć na siebie ogień ze wszystkich okien. Topór, widząc, że
pozbawiony oficerów batalion, zaczyna się chwiać, stanął sam na jego czele.
Obok niego z krzyżem w ręku stanął dzielny ksiądz Przybyłowski,
proboszcz sąsiednich Modliborzyc, który zgłosił się w Oziembłowie jako
kapelan i teraz nie opuszczał
najcięższych momentów walki.
Poderwało stopnicką
wiarę to nowe dowództwo
okrzykiem: „Bij psubratów!"
Runęli za pułkownikiem w
rynek.
W kwadrans później
domy były zdobyte, ale Topora
z ciężką raną wyniesiono do
ambulansu, a na rynku leżały
stygnące już zwłoki
modliborzyckiego proboszcza.
Ksiądz padł zaraz od
pierwszych strzałów, padł
twarzą ku ziemi z rękami
szeroko rozłożonymi. Jakby
krzyżem leżał na tej ziemi
polskiej, której bronił. W zaciśniętej dłoni widniał niewielki, drewniany
krzyż z Męką Pańską.
Doktór Nałęcki od początku bitwy znajdował się przy stopnickim
batalionie. Od początku wojny przeklinał swój los, a raczej władze
powstańcze, które trzymały go na stanowisku naczelnika powiatowej
organizacji cywilnej, nie pozwalając mu włożyć munduru wojskowego, do
którego doktor całą duszą tęsknił. Wielokrotne jego prośby w tej materii
odrzucano. Zbyt dobrze rządził swoim powiatem i zbyt ważny to był powiat
Kazimierz Konarski – TAJEMNICA KRÓLEWSKIEGO ZEGARA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
166
dzięki swym górom, lasom i możliwości komunikacyjnej z Galicją, by
władze powstańcze mogły zgodzić się na to.
Dziś wszakże, w czasie bitwy, ustawały jego obowiązki i doktor
obiecywał sobie „zdezerterować" do wojska choć na parę godzin.
Dezercja nie trwała długo. Póki straty były małe, szedł wprawdzie
z karabinem wraz z innymi u boku kompanii, ale kiedy bitwa rozszalała się
na dobre, odwołano go do opatrywania rannych. Przybywało ich tak wielu,
że batalionowe lazarety polowe nie mogły sobie żadną miarą poradzić!
Wziął się więc doktor nolens volens do służby sanitarnej, ale żeby być bliżej
bitwy, wyprosił sobie u Topora, że go nie odesłano do szpitala, polecono mu
jednak zorganizować doraźną pomoc lekarską tuż za frontem. Skleciwszy w
jakimś zaułku z pak, drzwi i desek coś w rodzaju lazaretu, składającego się z
kopcącej lampy, kulawego stołka i skrzynki ze środkami opatrunkowymi,
jął doktor reperować i obwiązywać pokiereszowane gęby, tułowia i
kończyny. Ten i ów chwytał obandażowaną tylko co ręką karabin i wracał
skąd przyszedł, inni siedzieli apatycznie z tępym bólem i rezygnacją w
oczach. Ciężej rannych odsyłał doktor do szpitala. Trafiali się i ranni
Moskale.
Właśnie kończył doktor obwiązywać jakąś szpetnie poparzoną
rękę, kiedy nagle na skręcie zaułka pojawiła się garść żołnierzy carskich.
Jakiś zbłąkany patrol czy oderwany w zgiełku bitwy strzęp kompanii? Było
tego kilkunastu chłopa.
Nałęckiego w pierwszej chwili aż zatkało z wrażenia.
— Moskale? Na tyłach? — szeptał sam do siebie z przerażeniem
— prawda, że garść, ale na tyłach. Skąd oni się tu wzięli? Mogą siła złego
narobić. Trzeba skończyć z nimi.
— Hej, chłopcy! — zawołał do swoich rannych. — Który tam może
unieść karabin, ognia do tych psubratów! A żywo!
Skoczyło kilku lżej rannych, którzy jeszcze jako tako się ruszali. W
jednej ręce karabin, druga ranę przytrzymuje, żeby bardzo nie krwawiła.
Doktor na przedzie.
Kazimierz Konarski – TAJEMNICA KRÓLEWSKIEGO ZEGARA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
167
Tamci zmiarkowali, że się coś w tym kącie niedobrego święci.
Zaszczekały i tam także kurki od karabinów. Gruchnęło kilka strzałów z obu
stron; któryś z rannych zawył nieludzkim głosem i zwalił się na ziemię.
Doktor więcej posłyszał, jak poczuł, trzask jakiś w ramieniu, coś ciepłego
leje się przez dziurę w płaszczu. Co to? Krew. Jak dużo tej krwi? Czemu ten
dom naprzeciwko się tak chwieje? Co to jest?
Błyskawicą przesunęło się przed nim całe jego dotychczasowe
życie. Dziecinne lata. Haniewicze, Szymon Konarski. Lubelskie czasy. Babka
i jej opowiadania.
Mignął mu się dziadek, którego ze słyszenia znał tak dobrze. Siwa
głowa — most — Ostrołęka.
Ostrołęka — szepcą zbielałe wargi. — To tak jak ja dziś. Skąd ta
mgła? Tyle mgły. Czyżbym ja...
Na głowę doktora Kazimierza Nałęckiego spływały coraz gęstsze
fale ciemności.
Bitwa ciągnęła się jeszcze długo w noc, ale wyraźnego rezultatu
żadnej z walczących stron nie przyniosła. Carskich oddziałów nie
zgnieciono i nie wyparto z miasta. Zważywszy straty w dowódcach i w
szeregach, była to dla powstania ciężka klęska.
A jednak trwali.
Kazimierz Konarski – TAJEMNICA KRÓLEWSKIEGO ZEGARA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
168
Rozdział XVII
DOLA I NIEDOLA
Doktor Nałęcki wyszedł ze szpitala inwalidą. Ręka, w którą dostał
kulę, nie odzyskała pełnej władzy. Ruszać nią mógł, a nawet posługiwać się
przy jedzeniu, czy ubieraniu, ale o jakichś bardziej skomplikowanych czy
precyzyjnych ruchach nie było mowy. Kiedy po raz pierwszy w czasie
rekonwalescencji wziął się do uregulowania zegarka i nakręcania go
kluczykiem i kiedy okazało się, że zgrabiałe palce odmawiają
posłuszeństwa, Nałęcki spłakał się jak dziecko. O praktyce lekarskiej mowy
nie było. Wprawdzie mówili koledzy doktorzy, że to może minąć, ale sami
dodawali, że na to, żeby minęło, trzeba by chorego wysłać na dłuższą
kurację na południe.
Gorzko uśmiechnął się doktor na tę radę. Za co? Na domiar złego
kula, która przebiła ramię, zawadziła o płuco. Wylizał się doktor i z tego, ale
z chłopa jak tur zrobił się cherlak, obawiający się lada przeciągu.
Zaraz po wyjściu ze szpitala wezwano go na śledztwo. Gdzie i w
jakich okolicznościach dostał postrzał? Puszczono go wolno, bo byli tacy, co
widzieli, jak opatrywał rosyjskich żołnierzy, ale na sali był ziąb. Doktor już
w drodze do domu czuł dreszcze, na drugi dzień choroba była gotowa.
Trwała ona bez końca i zjadła resztkę szczupłych zapasów, jakie
doktor posiadał.
Do domu doktora zaczęła z wolna zazierać bieda. Komorne nie
opłacone, w sklepikach długi rosły, weksel jeden, drugi, trzeci...
Chcieli mu ludzie pomagać, nie chciał przyjmować. „Jeszcze nie,
mówił. Jeszcze sobie radzę."
Po trochu zaczynał wyprzedawać meble. Na pierwszy ogień poszła
prześliczna hebanowa szafka, istne cacko stolarskiej roboty. Ta sprzedaż
nie kosztowała wiele doktora, bo choć przedmiot był cenny, ale kupiony
niedawno, okazyjnie i nie zdążył się jeszcze zżyć z domem i jego
mieszkańcami. Poszedł zresztą w dobre, kulturalne ręce jednego z
okolicznych ziemian.
Kazimierz Konarski – TAJEMNICA KRÓLEWSKIEGO ZEGARA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
169
Gorzej było z mahoniowym biureczkiem babuni. Biureczko
babuni. Służyło jej wiernie przez lat kilkadziesiąt, a teraz ma iść na
poniewierkę między ludzi, między obcych. Ścisnęło się serce doktora. Toć
jeszcze dwóch lat nie ma, jak umarła. Może i lepiej zresztą, że nie dożyła.
Serce ciągnie w jedną stronę, życie w drugą. Za wpis Stacha zapłacić trzeba,
ubranie mu kupić, książek trochę. Skąd na to wszystko wziąć? A tu kupiec
się trafia, amator, spodobało mu się biureczko, da więcej niż pospolity
handlarz, który się na tym nie pozna.
Cóż było robić? Poszło biureczko w świat, między ludzi, między
obcych, nie wiadomo nawet, dokąd. -
Poszły i inne meble. I szafa gdańska posażna żony, wspaniale w
ciemnym orzechu rzeźbiona i babcina komoda spod zegara. Kiedy
zdejmowano z niej zegar, ukłuła doktora nagle bolesna, ostra myśl, że może
niedługo przyjdzie kolej i na. zegar. Boże miłosierny! Zegar!
Płynęły miesiące. Ciężkie, szare miesiące. Doktor chorował i
chorował bez końca.
Kiedyś zaszedł do doktorostwa Zaleski. Stary mruk zdziwaczał do
cna i nie pokazywał się nigdzie ze swoich Żurawnik, gdzie, jak mówiono,
zakopał się po uszy w książkach.
U Nałęckich, mimo bliskiego stosunku, jaki go kiedyś z nimi łączył,
nie był bodaj od roku. Za głowę się chwycił, kiedy zobaczył wyprzedane
meble i kiedy mu opowiedzieli, co się u nich dzieje.
Nałęcki narzekać nie lubił, rychło więc przerwał rozmowę.
— Et, co tam gadać o tym. Powiedz lepiej, Nikodem, jaka siła
ruszyła cię z Żurawnik.
— Sprawę mam w sądzie w Warszawie. Spadkowa rzecz, ciągnie
się już długo, trzeba dopilnować, bo się nigdy nie skończy.
— To do Warszawy jedziesz?
— Tak, pojutrze.
Kazimierz Konarski – TAJEMNICA KRÓLEWSKIEGO ZEGARA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
170
— Słuchaj, Nikodem, skoro jedziesz do Warszawy, to cię poproszę
o pomoc przy sprzedaży zegara. Tutaj się tego nie sprzeda albo zmarnuje.
— Co, i zegar chcecie sprzedać? — żachnął się Nikodem. —
Przecież to wasza rodzinna relikwia.
— Cóż robić — odparł doktor. — Marysia się łudzi, że za te
pieniądze da się przeprowadzić porządną kurację, może wyjechać. Mrzonki.
Kto dziś da taką sumę. Ale żyć trzeba.
— Słuchaj, Kazik — rzekł Zaleski zniżonym ze wzruszenia głosem.
— Weźcie wy ode mnie pieniądze, jedźcie za granicę. Wykurujesz się i
oddasz. Trudności mi to doprawdy żadnych nie zrobi. Cymbał jestem, żem
wcześniej o tym nie pomyślał.
Doktor uścisnął Zaleskiemu serdecznie dłoń.
— Nie, Nikodem, dziękuję. Jeśli nie można będzie inaczej, to się
zwrócę do ciebie o pomoc. Tak, do ciebie pierwszego, wierz mi, ale dopóki
mogę, to się bronię sam. Wiesz dobrze, ile warte w życiu poczucie
samodzielności. Od dziecka mnie tego uczyli. Dziękuję z całej duszy, ale
jeszcze na razie nie skorzystam.
Powiedziane to było ciepło, serdecznie, ale stanowczo. Pan
Nikodem szybko zmiarkował, że żadne namowy nic tu nie wskórają.
— Więc mogę liczyć, że załatwisz mi tę sprawę z zegarem? —
spytał.
— Głupio mi jest do tego rękę przykładać — odparł Zaleski — ale
skoro już koniecznie chcecie, to przyłożę. Mogę wam w tym istotnie pomóc,
znam w Warszawie antykwariusza, bardzo porządnego człeka. Książkami
głównie handluje i stąd się znamy, ale i sprzęty ma, jeśli ładne. Obrazy się u
niego trafiają, zegary. Widywałem i zegary u niego. Bardzo uczciwy kupiec.
— No tak. To byłaby dla nas kapitalna okazja — rzekł doktor. -—
Więc pojutrze. Ranną pocztą jedziesz?
— Tak, ranną.
— To wstąp tutaj przed pocztą. Paczka już będzie na ciebie czekać.
Kazimierz Konarski – TAJEMNICA KRÓLEWSKIEGO ZEGARA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
171
Ze ściśniętym sercem pakował doktor drogocenną relikwię. Nie
dał się w tym nikomu wyręczyć. Kiedy już wyjął z zegara wahadło,
odezwała się pani Maria głosem, w którym czuć było łzy.
— Kazik, a cóż będzie z naszą zegarową tajemnicą? Nie spróbujesz
jeszcze raz?
Doktor machnął z rezygnacją ręką.
— Pal diabli wszystko. Tyle razy próbowałem i nic nie wskórałem,
że już nie będę więcej majstrował. Trzeba by całą podstawę rozebrać czy
rozbić, a tego przecież, choćbym potrafił, nie zrobię. Niech sobie tam już kto
inny łamie głowę nad tą tajemnicą.
Zmienił się nagle cały projekt, kiedy na trzeci dzień rano
przyjechał pan Nikodem. Sam im odradził zabieranie zegara natychmiast do
Warszawy.
— Tak mi się fatalnie składa — mówił — że ja za dwa tygodnie
będę musiał znowu do Warszawy jechać. Żebym miał się u kogo zatrzymać,
to bym w ogóle nie wracał, ale w hotelu nie wytrzymam. Zróbmy więc tak.
Ja zegara na razie brać z sobą nie będę, rozmówię się tylko z tym moim
antykwariuszem. Myszkiewicz się nazywa, na Królewskiej ma sklep.
Poradzę się go. Zobaczymy, co on powie. Może te rzeczy teraz nie idą, może
lepiej zaczekać trochę z tą sprzedażą, to się lepszą cenę później weźmie. To
uczciwy człowiek, znamy się dawno, on mi taką rzecz powie otwarcie.
— No tak, tylko że ja długo bardzo czekać nie będę mógł.
— Dwa tygodnie możesz zaczekać. A wtedy zobaczymy. Powie mi
Myszkiewicz, żeby przywieźć, a tobie będzie już pilno bardzo, to zawiozę. Za
dwa tygodnie. A może, może się jakoś uda wymigać od tej sprzedaży. Może
się coś zmieni. Przecież rozumiecie chyba, że mi o fatygę nie chodzi.
Nałęcki oburzył się.
— Ale skąd! Przez myśl mi to nie przeszło. A ta zwłoka? Czy ja
wiem, może masz rację. Dwa tygodnie. Można się z tym zatrzymać, noża na
Kazimierz Konarski – TAJEMNICA KRÓLEWSKIEGO ZEGARA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
172
gardle nie mam. Ale zmienić, to się tu nic nie zmieni. Co się tu może
zmienić?
— Ano, zobaczymy. Do widzenia. Od progu wrócił jeszcze.
— Czekajcie. Niech no ja się dobrze temu zegarowi przyjrzę,
żebym go mógł dokładnie Myszkiewiczowi opisać.
Nałęcki pośpiesznie rozplątywał sznurki i zegar z powijaków
dobywał.
Kazimierz Konarski – TAJEMNICA KRÓLEWSKIEGO ZEGARA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
173
Rozdział XVIII
TAJEMNICA KRÓLEWSKIEGO ZEGARA
— Dzień dobry panu, panie Myszkiewicz. Kopę lat!
Zza lady, gdzieś spomiędzy półek wysunął się drobny,
chuderlawy, ale ruchliwy staruszek. Zobaczywszy gościa, otworzył szeroko
ręce gestem trochę teatralnym i zakrzyknął.
— Wielkie nieba! Pan dziedzic Zaleski. A to ci gość, panie
dobrodzieju-panie. Franek! Krzesło dla pana dziedzica. Żywo. .
— Phy, jaki tam dziedzic. Dzisiaj dziedziców nie ma. Było, ale się
zmyło. Odebrał pan mój list?
— Odebrałem. Wszystko panie dobrodzieju-panie, przygotowane,
jak sobie szanowny pan życzył. I Siarczyńskiego „Dzieje Zygmunta III", i
Maciejowski, i Lelewel. Ale, ale a propos Lelewela. Co ja tu mam, panie
dobrodzieju-panie, co ja mam. Z bratem razem kupiliśmy część biblioteki po
Lelewelu. Z Brukseli to przyjechało przed miesiącem. Bardzo piękne tam
druki są, bardzo piękne. Ba i nie tylko druki. I rękopisów jest trochę.
Okazyjnie się to, panie dobrodzieju-panie, kupiło, okazyjnie. Nie lada to była
gratka — trajkotał staruszek jednym tchem.
— Że wam to pozwolili przewieźć przez granicę?
— Ech, panie dobrodzieju-panie, żebyśmy się byli zaczęli pytać, to
by nam pewno i jednego papierka nie puścili. Okrutnie teraz na granicy
pilnują. Ale my tam, panie dobrodzieju-panie, mamy swoje sposoby i swoje
drogi. Bardzo piękne druki. A map ile!
Potoczyła się żywa serdeczna gawęda. Oczy im się jarzą, dusze się
śmieją do umiłowanych, starych, pożółkłych kartek.
W pewnym momencie Zaleski przypomniał sobie o zegarze. '
— Panie Myszkiewicz. Ja mam do pana jeszcze inną prośbę.
Znajomi moi mają zegar, który chcą sprzedać. Wiem, że tego nigdzie tak
dobrze nie zrobią, jak u pana. Niech nam pan poradzi, jak to zrobić. Stary,
Kazimierz Konarski – TAJEMNICA KRÓLEWSKIEGO ZEGARA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
174
piękny, Gugenmusowski zegar. Jeszcze po królu Stanisławie Auguście
pamiątka. Od niego ten zegar ktoś tam z tej rodziny dostał.
— Ma go pan dziedzic tutaj z sobą?
— Nie, chciałem się tylko na razie rozmówić. Będę tutaj za dwa
tygodnie, to bym go mógł panu wtedy przywieźć.
— No tak. Na niewidzianego, panie dobrodzieju-panie, trudno coś
powiedzieć. Czy to ścienny zegar, czy stołowy?
— Stołowy?
— Duży? Mały?
Pan Nikodem jął opisywać zegar szczegółowo. Kiedy wspomniał o
skrytce, Myszkiewicz spytał:
— Pan dziedzic, panie dobrodzieju-panie, zdaje się wspomniał, że
to po Stanisławie Auguście ten zegar?
— Tak.
— I on ma skrytkę ten zegar?
— Zdaje się, że ma, tylko oni dojść nie mogą, jak się do niej dostać?
A czemu pan pyta?
— To dziwne, panie dobrodzieju-panie, to bardzo dziwne. Bo mnie
tu w tych Lelewelowskich papierach, co to o nich panu dziedzicowi
wspominałem, trafił się jakiś list nie list, skrypt nie skrypt, Bóg raczy
wiedzieć, jak to nazwać...
— A cóż to ma do zegara?
— A bo tam o zegarze jest właśnie mowa. Nic nie mogłem
zrozumieć, jakieś figurki, sprężynki, listewki. Miałem to już nawet, panie
dobrodzieju-panie, wyrzucić, ale się wstrzymałem, bo to własnoręczny
skrypt królewski. Ja pismo Stanisława Augusta dobrze znam. Sygnatura
zresztą jest i pieczęć na kopercie, tyle że uszkodzona. Może pan dziedzic
chce to zobaczyć?
Kazimierz Konarski – TAJEMNICA KRÓLEWSKIEGO ZEGARA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
175
To rzekłszy podreptał ku jednej z półek i wyciągnął pękatą,
obwiązaną sznurkami tekę w czerwonej kiedyś, teraz już mocno zrudziałej
od starości okładce.
Rozwiązawszy sznurki, jął staruszek suchymi, kościstymi palcami
przebierać w papierach. Ruchy szybkie, pewne, zdecydowane. Po kilku
minutach szukania wyjął podartą kopertę z urwanym rogiem i resztkami
pieczęci. W kopercie tkwił złożony we czworo jakiś papier. Myszkiewicz
położył kopertę przed panem Nikodemem.
— Jest, panie dobrodzieju-panie.
— Ależ pismo! Któż te kulasy przeczyta?
— Cóż też pan dziedzic mówi, kulasy? — oburzył się staruszek.
Toż to autograf królewski. Własna ręka jego królewskiej mości.
— Może i własna — zgodził się pan Nikodem — ale diablo
nieczytelna. Jak rządził, tak i pisał. Mniejsza o to zresztą. Niech pan czyta,
panie Myszkiewicz, bo ja temu pismu nie dam rady. Do kogóż to
adresowane?
— Urodzonemu — czytał Myszkiewicz — wielce Nam Miłemu
WW. Mość Panu Kazimierzowi N... czy Na... Dalej urwane. Za pozwoleniem, a
do kogo dziś ów zegar, panie dobrodzieju-panie, należy?
— Do pana Kazimierza Nałęckiego.
— Osobliwe, osobliwe. Bo to jakby to samo nazwisko.
— Co tam koperta. Pokaż pan skrypt, panie Myszkiewicz. Czytaj,
pan, czytaj. To zaczyna być interesujące.
Myszkiewicz czytał z wolna i z przerwami, bo skrypt królewski i
jego wprawnemu oku nie od razu dał się odczytać.
Nastawić zegar na godziną dwunastą. Nacisnąć iedną ręką sprężynkę małą, ukrytą w listwie koło prawey stopy, prawey figury brondzowey, a wraz, drugą ręką, mieysce, w którem lewa figura brondzowa lewą ręką o zegar się wspiera. Ustąpi wtedy listewka mała, wpośrzodku podstawy, wyiąć ią
Kazimierz Konarski – TAJEMNICA KRÓLEWSKIEGO ZEGARA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
176
ostrożnie trzeba. In dorso 11 niesie ona napis: „w południe i o północy iestem zawsze w Twoiey mocy".
Na te słowa Zaleski zerwał się na równe nogi i złapał
Myszkiewicza tak silnie za rękę, że ów aż krzyknął:
— Ojej! Co się stało?
— Jak to tam jest? Jak to jest? W południe... Jak dalej?
— W południe i o północy iestem zawsze w Twoiey mocy...
— Boże Miłosierny. Toć ja to znam. Znam. To jest skrypt do zegara
Nałęckich; tam w zegarze jest taki napis. Widziałem go, pokazywał mi
doktor jeszcze przed wojną.
— Jak to, panie dobrodziej u-panie, pokazywał? A mówił pan
dziedzic, że się nie mogą do skrytki dobrać. Skoro się do napisu dostali, to i
skrytkę otworzyli.
— Właśnie że nie, bo w tym miejscu utknęli i nie wiedzą, co dalej
robić. Czytaj pan dalej, czytaj.
— Gdzie to ja skończyłem, aha., w Twoiey mocy. Pod nią płytka
mosiężna:
To zdziałay, nim zegar bić pocznie. Kiedy zegar godzinę dwunastą zabiie, odsunąć płytkę w dół i ostrożnie pociągnąć za sprężynkę, iaka się tam z lewey strony znayduie. Ta gdy odskoczy, ukaże się wówczas szufladka. Wyciągnąć ią za antabkę. To zdziałay póki zegar biie i skończ nim bić przestanie. 15 Januarii 1794.
S.A.R
Myszkiewicz skończył czytać, ale jeszcze przez chwilę panowała
cisza, bo panu Nikodemowi tak dech zaparło, że słowa ze ściśniętej krtani
dobyć nie mógł. Wreszcie wyjąkał.
11
Na odwrocie
Kazimierz Konarski – TAJEMNICA KRÓLEWSKIEGO ZEGARA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
177
— Nie. To nadzwyczajne. Dwa ziarna w korcu maku. Dopieroż to
się Nałęccy ucieszą, jak im to zawiozę. Musi mi pan to sprzedać. Co pan
będzie chciał za to?
— No, mógłbym teraz, panie dobrodzieju-panie, złu-pić skórę czy
z pana dziedzica, czy z tego pana, jak mu tam, Nałęcki, czy jakoś. Ale
Myszkiewicz nie taki. Żeby to nie był autograf królewski z cyfrą i pieczęcią,
to bym w ogóle nic nie wziął. No, co tu wziąć za to, panie dobrodzieju-panie.
Czy ja wiem? Da pan dziedzic pięć, np... trzy złote.
— Ależ dam, panie Myszkiewicz, dam. I nie tylko dam, ale powiem,
że z pana wyjątkowo zacny człowiek. Inny by tu spekulował, wyzyskał,
ostatni grosz wydusił, a pan? Dajcież gęby, panie Myszkiewicz, i ostańcie z
Bogiem, bo mi teraz okrutnie pilno będzie do Opatowa.
— A książki odesłać panu dziedzicowi do hotelu Saskiego?
— Tak, tak, dziękuję.
Jak burza wpadł Zaleski do mieszkania doktorostwa. Otworzył mu
sam Nałęcki.
— Co, ty ekstrapocztą? Cóż za gwałt taki? Co się stało? No, czemuż
nic nie mówisz?
Nikodema rzeczywiście zatkało.
— Co tam ja — wyjąkał wreszcie — zegar przemówił.
— Jak to przemówił? Co ty pleciesz? Jaki zegar?
— Wasz zegar. Tajemnicę swoją odkrył. Skrypt znalazłem do
niego z wytłumaczeniem, jak się tę waszą skrytkę zegarową otwiera.
— Co ty mówisz? Gdzie znalazłeś?
— U antykwariusza. Rozmawiałem z nim o waszym zegarze, jakby
go tu sprzedać, a on nagle sobie przypomniał, że miał jakiś karteluszek o
jakimś zegarze, którego zrozumieć nie mógł. Byłby go nawet wyrzucił,
gdyby nie to, że to autograf królewski z sygnaturą i pieczęcią. Podłubał
trochę w papierach i znalazł.
— Masz to może?
Kazimierz Konarski – TAJEMNICA KRÓLEWSKIEGO ZEGARA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
178
— Oczywiście, że mam — Pan Nikodem wyjął pugilares.
— Pokaż! To nadzwyczajne. Aż się wierzyć nie chce. A skąd wiesz,
że to do naszego zegara?
— Bo tam ten wiersz jest, coś mi to kiedyś pokazywał na listewce.
To, wiesz... w południe i o północy... Zobacz sam. Tu, masz, koperta. Tak
jakby do twego dziada Kazimierza Na... reszta urwana. Oczywiście, że
Nałęcki. A tu skrypt.
— Ojej, a to kulasy. Któż to przeczyta?
— Słowo w słowo to samo powiedziałem i ja Myszkiewiczowi.
Obraził się jeszcze na mnie, że autograf królewski kulasem przezywam. Ale
widzisz, odczytaliśmy to z nim razem i przepisałem sobie tu na kartce, pod
jego dyktando.
— Czytaj, czytaj, Nikodem!
— Zegar na godziną dwunastą nastawić... — czytał Zaleski.
Gdy skończył, zakrzyknął Nałęcki:
— Ach tak, teraz rozumiem! Ja zawsze przy biciu zegara
wstrzymywałem się od majsterki, a to właśnie wtedy trzeba było dłubać.
— No, chodź do zegara, spróbujemy. Na co jeszcze czekasz?
— Nie, ja tego bez żony zaczynać nie chcę. Zaczekajmy na nią.
Tylko jej patrzeć.
Nikodem za głowę się złapał.
— Nieprzytomny jestem, dalibóg nieprzytomny. Zupełnie o niej
zapomniałem. Gdzież ona jest. Oczywiście, ze zaczekajmy. A Stach twój
gdzie, w szkole?
— Tak, w szkole. A żona zaraz przyjdzie, wyszła do sąsiadów,
miała tylko wpaść na chwilę. Ta się kobiecinka ucieszy. Byle było z czego.
Słuchaj, Nikodem, a może tam już nie ma nic w tej skrytce? Może nigdy nic
nie było?
Kazimierz Konarski – TAJEMNICA KRÓLEWSKIEGO ZEGARA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
179
— Ano, na to pytanie to już ci tylko jeden zegar może dać
odpowiedź i za chwilę da.
Z przedpokoju doleciał hałas otwieranych drzwi.
— Mryś? Czy to ty? — wołał Nałęcki, idąc ku drzwiom od
przedpokoju. W progu natknął się na służącą:
— Proszę pana doktora. A to biedny przyszedł po prośbie...
Czekali na panią Marię jak na rozżarzonych węglach z dobre pół
godziny.
— Mryś. Nareszcie! Chodź prędzej, kochanie. Wiesz, zegar
przemówił.
— Co takiego? Jak to przemówił? — W oczach pani Marii mignęła
iskra niepokoju. Mąż takim dziwnym powiedział to głosem. Co to ma
znaczyć?
— No, przemówił, kochanie. Nikodem znalazł w Warszawie
skrypt, w którym jest wytłumaczenie, jak się do skrytki w naszym zegarze
dobrać.
— Co, skrypt do naszego zegara?! Skądże wiecie, że to do naszego
zegara? Gdzie znalazł? Nie może być. Nic nie rozumiem.
Wytłumaczyli jej, jak umieli, choć nie bardzo mogli obaj
swobodnie mówić. Tak coś ściskało w gardle.
— Czekajcie, przyniosę zegar tu na stół — rzekł Nałęcki. — Tam
ciasno w sypialnym.
Przyniósł. Postawił.
— Wiecie co? Przeczytajcie raz jeszcze ten skrypt.
Przeczytali uważnie raz i drugi. Nastawili wskazówki na godzinę
dwunastą.
— Tedy w imię Ojca i Syna, i Ducha świętego. Amen. Zaczynam —
rzekł doktor drżącym ze wzruszenia głosem.
Kazimierz Konarski – TAJEMNICA KRÓLEWSKIEGO ZEGARA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
180
Przyłożył palec do wskazanych miejsc. Nacisnął.
Nic.
Nacisnął mocniej.
Nic. Listewka nie puszcza. Ta sama listewka, co ją tyle razy
odejmował.
— Co się stało? Przecież ja to już nieraz robiłem. Coś się zacięło
widać. Nie rozumiem. Zawsze ta listewka puszczała od razu. Co u licha?
Jeszcze raz spróbuję.
Nic.
Majstrowali dłuższą już chwilę, kiedy pani Maria, która stała z
boku, nachyliła się nad zegarem.
— Ależ on stoi, ten zegar.
— Prawda. Musiał stanąć, kiedy go przenosiłem. Żeśmy też przy
nastawianiu nie zauważyli. Może dlatego listewka nie puszczała. No, ruszaj,
stary, w drogę.
To mówiąc doktor trącił lekko w wahadło. Zegarowi wróciło życie.
Tym razem listewka ustąpiła od razu. Doktor wyjął ją ostrożnie.
— To tu ma być napis? — spytał pan Nikodem.
— Tak. Masz. W południe i o północy iestem zawsze w Twoiey... A
tutaj ta płytka nieszczęsna. Tyle razy próbowałem ją odsunąć i nigdy nie
mogłem. Czułem, że tam coś się kryje za nią. Żeby mi było przyszło na myśl
w czasie bicia spróbować, ale to zawsześmy wtedy właśnie od zegara
odstępowali. To już tylko patrzeć, jak zacznie bić. Uf! Gorąco. Czy może mnie
się tylko tak wydaje? Spociłem się jak ruda mysz.
Pół minuty oczekiwania wiekiem się wydaje. Wszystkim trojgu
serca biją tak głośno, że niemal je słychać.
— Mryś, może ty spróbujesz? Mnie się jakoś dziwnie ręce trzęsą.
— I mnie też, kochanie. Zresztą ty to wprawniej zrobisz ode mnie.
Tyle razy już to robiłeś.
Kazimierz Konarski – TAJEMNICA KRÓLEWSKIEGO ZEGARA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
181
— Ba, zaczynałem tylko. Pst. Cicho. Zdaje się, że zaczyna bić.
Rozległ się krótki, przyciszony szczęk, potem jeszcze ćwierć
sekundy ciszy i oto zegar bije. Płyną tony poważne, głębokie.
— No, teraz — szepce zdławionym głosem Zaleski. I on także
przybladł, i jemu też czoło zmatowiało od potu.
Płyną uderzenia. Raz, dwa... Nałęcki nacisnął z lekka płytkę. Trzy...
cztery... Zaczepiło się chyba... Pięć... Nie. Ustępuje... Sześć... siedem... Usunęło
się całkowicie... Osiem... Gdzież ta sprężynka?... Dziewięć... Czyżby to?... Ach
jak ten zegar prędko bije... Dziesięć... No, teraz prędko szufladkę...
Jedenaście... Prędzej! Prędzej!... Już... Dwanaście.
Z wnętrza zegara wysunęła się maleńka szufladka. Pochyliły się
nad nią trzy głowy, uderzyły w nią rozpalone ciekawością oczy. Jest coś,
jest. Zawinięte w papier.
Prędko rozwinąć papier! Z pożółkłego strzępka wypadły na stół
dwa pierścionki: męski i damski. Błysnęły w klejnotach ognie. Cała tęcza
blasków.
— Ależ brylanty! — krzyknął Zaleski — Jak żyję podobnych nie
widziałem. Co za ognie! Ależ to majątek. Te rzeczy dziś ceny nie mają. Ja się
trochę znam na tym. I jeszcze ta piękna, stara oprawa. Majątek, dalibóg
majątek! To kilkunastoma tysiącami pachnie. Jeden piękniejszy od drugiego.
No, cóż wyście zaniemówili?
Nałęckim istotnie mowę odjęło. Pierwszy wreszcie przemówił
doktor.
— Co? Kilkanaście tysięcy. Słyszysz, Mryś? Wierzysz własnym
uszom? No, to rzeczywiście południe, kuracja... Nikodem! Ja oszaleję z
radości. Ja może będę mógł wrócić do ludzi, do życia, leczyć, pracować. Ja,
nieużytek, pracować. Słyszysz, Mryś! Boże! Boże! Wszystko przez ten zegar.
Babka zawsze święcie wierzyła w to, że nas ten zegar z biedy wyciągnie. No
i wyciągnął. A właściwie tobie to wszystko zawdzięczam, Nikodemie, stary,
zacny, kochany przyjacielu!
Pani Maria mówić nie mogła. Rzuciła się mężowi na szyję. Łkanie
targnęło piersią, a z oczu popłynęły duże, jasne, słoneczne łzy szczęścia i
Kazimierz Konarski – TAJEMNICA KRÓLEWSKIEGO ZEGARA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
182
jęły kapać raz po raz na stół, na podartą kopertę, na pożółkły skrypt
królewski.
— Cicho, Mryś. Nie bucz, mała. No, cicho-cicho, kochanie.
A stary, dobry, wierny zegar potakiwał radośnie:
Tak-tak; tak-tak; tak-tak.
I popłynęły znowu długie, długie pasma lat. Zegar nawijał po
staremu godziny na swe kółka, niczym nitkę na szpulkę nawijał jasne, szare
i czarne, nawijał Polsce, nawijał rodzinie, której od tylu dziesiątków lat
wiernie służył.
Zestarzał się bardzo. Nie miał już dawno rówieśników, z którymi
mógłby pogwarzyć, którym mógłby powiedzieć: Pamiętasz... Nie było ich
już, wszystkie najstarsze graty przepadły dawno, dawno, zegar już nawet
nie pamiętał, kiedy. Chyba w Opatowie, a może jeszcze dawniej.
Kiedyś odmierzył sobie równo sto lat życia. Wiek cały. Aż
pomyśleć dziwno. Ile już pokoleń przesunęło się koło niego. Ile bliskich mu
osób urodziło się przy nim, wyrosło, zestarzało się, umarło. Ile rzeczy
zmieniło się dokoła niego. A on trwał...
Jedno tylko nie zmieniło się — niewola. Noc polskiej niewoli
gęstniała coraz bardziej, coraz czarniejsze chmury zwisały nad krajem,
coraz beznadziejniej rysowała się przyszłość narodu.
Aż pewnej jesieni rozpętała się straszliwa nawałnica, zatrząsł się
świat w posadach, zwarły się z sobą żywioły. Cztery lata szalał ów huragan,
aż pękły od niego podziemia, przepaliły się więzy niewoli.
Późną listopadową jesienią padł grom, od którego Polska
zadźwięczała jak spiżowa tarcza rycerza, w którą miecz uderzy,
zadźwięczała jak dzwon, stopiony z miliona dusz, z sercem stopionym z
miliona polskich serc. Skąpana w krwi swoich synów, ale i w blaskach
Zmartwychwstania, wracała do życia Niepodległa Rzeczpospolita Polska.
Dożył tej godziny stary, zacny zegar. Sam ją wydzwonił, tę
godzinę. Byłby zapłakał ze szczęścia, ale cóż? Płakać go nie nauczono.
Kazimierz Konarski – TAJEMNICA KRÓLEWSKIEGO ZEGARA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
183
Więc tylko dygotał starowina ze wzruszenia i bił. Ach, jak bił!
Zwycięską, triumfalną pieśnią było teraz każde jego bicie.
Bo w kółka wplątał mu mistrz Gugenmus, prócz czasu, także
drobne, ale mocne pozłociste pasemko uczucia, równie nieśmiertelnego jak
czas — miłość ojczyzny.
Jak on to zrobił, to już pozostanie na wieki
tajemnicą. Drugą tajemnicą królewskiego zegara.
K O N I E C
1794 – 1806 – 1812 – 1815 – 1831 – 1838
1863 – 1864 – 1918
Kazimierz Konarski – TAJEMNICA KRÓLEWSKIEGO ZEGARA
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
184
Materiały na których oparto opracowanie, wykorzystano z pełnym
poszanowaniem praw autorskich i w przekonaniu, że stanowią źródło danych
o naszej kulturze i historii oraz że stanowią własność publiczną, a ich
rozpowszechnianie służy dobru ogólnemu.
Dokument w formacie *pdf może być wykorzystany wyłącznie do użytku
osobistego bez prawa do dalszego obrotu i obiegu komercyjnego lub
handlowego i nie może być poddawany modyfikacjom bez zgody autora edycji.
Należy go traktować tak, jak książkę wypożyczoną do przeczytania.
Przeczytaj następną stronę!
Uwaga!!!
Bez zezwolenia twórcy wolno nieodpłatnie korzystać z już
rozpowszechnionego utworu w zakresie własnego użytku
osobistego.
Nie wymaga zezwolenia twórcy przejściowe lub incydentalne
zwielokrotnianie utworów, niemające samodzielnego
znaczenia gospodarczego
Można korzystać z utworów w granicach dozwolonego użytku
pod warunkiem wymienienia imienia i nazwiska twórcy oraz
źródła. Podanie twórcy i źródła powinno uwzględniać istniejące
możliwości.
Twórcy nie przysługuje prawo do wynagrodzenia.
Pliki można pobierać jeśli posiada się ich oryginał a pobrany
plik będzie służył jako kopia zapasowa.
Można pobierać pliki nawet jeśli nie posiada się oryginału, pod
warunkiem że po 24 godzinach zostaną one usunięte z dysku
komputera.
Szczegółowe postanowienia zawiera USTAWA z dnia 4 lutego 1994 r. o
prawie autorskim i prawach pokrewnych.
Opracowanie edytorskie: Jawa48©