gra o tron - george r.r. martin - ebook

26
GRA O TRON

Upload: darmowe-e-booki

Post on 29-Mar-2016

235 views

Category:

Documents


1 download

DESCRIPTION

 

TRANSCRIPT

GRA O TRON

CyklPIE΄ LODU I OGNIA

GRA O TRON

STARCIE KRÓLÓW

NAWA£NICA MIECZY

Tom I. Stal i œniegTom II. Krew i z³oto

UCZTA DLA WRON

Tom I. Cienie œmierciTom II. Sieæ spisków

George R.R. Martin

GRA O TRON

T³umaczy³ Pawe³ Kruk

Tytu³ orygina³u A Game of Thrones

Copyright © 1996 by George R.R. MartinAll rights reserved

Copyright © 1998, 2011 for the Polish translation by Zysk i S-kaWydawnictwo s.j., Poznañ

Wydanie przejrza³ i poprawi³Micha³ Jakuszewski

ISBN978-83-7506-924-2

Zysk i S-ka Wydawnictwoul. Wielka 10, 61-774 Poznañ

tel. 61 853 27 51, 853 27 67, fax 852 63 26Dzia³ handlowy, tel./fax 61 855 06 90

[email protected]

Dla Melindy

PROLOG

— Powinniœmy wracaæ — nalega³ Gared, kiedy las zacz¹³ po-gr¹¿aæ siê w mroku. — Dzicy nie ¿yj¹.

— Czy¿byœ ba³ siê zmar³ych? — spyta³ ser Waymar Royce z cie-niem uœmiechu na ustach.

Gared nie da³ siê sprowokowaæ. By³ mê¿czyzn¹ w sile wieku,skoñczy³ piêædziesi¹t lat i widzia³ ju¿ niejedno pani¹tko; wiêkszoœæz nich przychodzi³a i odchodzi³a.

— Zmarli to zmarli — oœwiadczy³. — Nic nam do nich.— Czy oni rzeczywiœcie nie ¿yj¹? — dopytywa³ siê Royce. — Ja-

kie mamy dowody?— Will ich widzia³ — powiedzia³ Gared. — Jeœli on twierdzi, ¿e

oni nie ¿yj¹, to ja mu wierzê.Will domyœla³ siê ju¿ wczeœniej, ¿e prêdzej czy póŸniej wci¹gn¹

go do swojej k³ótni. Pragn¹³ jednak, by nast¹pi³o to póŸniej.— Moja matka opowiada³a mi, ¿e zmarli nie maj¹ g³osu —

wtr¹ci³.— Moja niañka mówi³a to samo, Will — odpowiedzia³ Royce.

— Nie wierz w nic, co ci opowiadaj¹ przy piersi. Istniej¹ rzeczy,których mo¿na siê nauczyæ nawet od zmar³ych. — Jego g³os odbi³siê echem w pogr¹¿aj¹cym siê w mroku lesie.

— Przed nami d³uga droga — zauwa¿y³ Gared. — Osiem dni,mo¿e dziewiêæ, a ju¿ zapada noc.

Ser Waymar zerkn¹³ na niego obojêtnie.— Codziennie zapada mniej wiêcej o tej samej porze. Gared,

czy¿byœ ba³ siê ciemnoœci?Will widzia³ œci¹gniête usta Gareda i b³yski gniewu w jego

oczach schowanych pod czarnym kapturem grubego p³aszcza. Odczterdziestu lat Gared s³u¿y³ w Nocnej Stra¿y i nie przywyk³, by

7

traktowano go lekcewa¿¹co. Ale nie tylko o to chodzi³o. Will wy-czuwa³ jeszcze coœ pod zranion¹ dum¹ starca. Mo¿na by³o to wy-czuæ niemal namacalnie; nerwowe napiêcie granicz¹ce ze strachem.

Will podziela³ ten niepokój. Od czterech lat s³u¿y³ na Murze.Kiedy po raz pierwszy wys³ano go na zewn¹trz, w jednej chwiliprzypomnia³ sobie wszystkie dawne opowieœci, ¿e a¿ go zemdli³o.PóŸniej wydawa³o mu siê to œmieszne. Teraz mia³ ju¿ za sob¹ ze stowypraw i niestraszne mu by³o ciemne odludzie. W ten sposóbpo³udniowcy nazywali nawiedzany las.

Tak by³o a¿ do dzisiaj, poniewa¿ tego wieczoru by³o inaczej.Opadaj¹ca na las ciemnoœæ sprawia³a, ¿e czu³ dreszcz na ca³ym cie-le. Przez dziewiêæ dni jechali na pó³noc, potem na pó³nocny zachódi znowu na pó³noc. Oddalali siê coraz bardziej od Muru w pogoniza band¹ dzikich grabie¿ców. Ka¿dy kolejny dzieñ stawa³ siê bar-dziej nieznoœny od poprzedniego. Dzisiejszy okaza³ siê najgorszyze wszystkich. Liœcie szeleœci³y niczym ¿ywe stworzenia, poruszanewiej¹cym z pó³nocy zimnym wiatrem. Przez ca³y dzieñ Will mia³wra¿enie, ¿e coœ ich obserwuje, coœ zimnego i nieustêpliwego, coz pewnoœci¹ nie darzy³o go sympati¹. Gared podziela³ jego odczu-cia. Will pragn¹³, by jak najszybciej popêdzili i schronili siê za bez-piecznym Murem, lecz nie móg³ tego powiedzieæ swojemu dowódcy.

A ju¿ na pewno nie takiemu dowódcy.Ser Waymar Royce by³ najm³odszym synem starego rodu posia-

daj¹cego zbyt wielu przodków. By³ przystojnym, osiemnastoletnimmê¿czyzn¹ o szarych oczach i niezwykle szczup³ej sylwetce. Rycerzpatrzy³ z góry ze swojego czarnego rumaka na Willa i Gareda, któ-rzy jechali na drobniejszych koniach. Ubrany by³ w czarne skórzanebuty, czarne we³niane spodnie, czarne rêkawice z kreciej skóryi wspania³e okrycie, które stanowi³a czarna lœni¹ca kolczuga na-³o¿ona na warstwy czarnej we³ny i garbowanej skóry. Ser Waymars³u¿y³ w Nocnej Stra¿y od niespe³na pó³ roku, lecz nie mo¿na by³opowiedzieæ, ¿e nie przygotowa³ siê do swojego zajêcia. Przynaj-mniej jeœli chodzi o stroje.

Szczególnego blasku dodawa³o mu jego futro z soboli: czarnejak noc, grube i miêkkie niczym grzech. „Za³o¿ê siê, ¿e sam je

8

wszystkie pozabija³ — mówi³ wczeœniej Gared do swoich towarzy-szy przy winie. — Pewnie poukrêca³ im ³by nasz dzielny wojow-nik”. Rozeœmiali siê razem z nim.

Trudno jest przyjmowaæ rozkazy od cz³owieka, z którego œmie-jesz siê za jego plecami, pomyœla³ Will, dygoc¹c na grzbiecie swoje-go konia. Gared pewnie czu³ to samo.

— Mormont powiedzia³, ¿e mamy ich wytropiæ, i tak zrobiliœ-my — odezwa³ siê g³oœno Gared. — Nie ¿yj¹. Nie bêd¹ nas wiêcejniepokoiæ. Przed nami ciê¿ka droga. Nie podoba mi siê ta pogoda.Jeœli spadnie œnieg, powrotna podró¿ mo¿e potrwaæ nawet i dwatygodnie, a œnieg to najmniejsze z³o, jakiego nale¿y oczekiwaæ.Mój panie, czy widzia³eœ kiedyœ lodow¹ burzê?

M³ody rycerz wydawa³ siê nie zwracaæ na niego uwagi. Wpatry-wa³ siê w zmrok z min¹ na wpó³ znudzon¹, na wpó³ roztargnion¹,dobrze znan¹ jego podw³adnym. Will jeŸdzi³ z nim wystarczaj¹cod³ugo, by nauczyæ siê, ¿e w takiej chwili lepiej mu nie przerywaæ.

— Will, opowiedz mi jeszcze raz, co widzia³eœ. Dok³adnie, ni-czego nie opuszczaj.

Przed wst¹pieniem do Nocnej Stra¿y Will by³ myœliwym. A do-k³adniej mówi¹c, k³usownikiem. Wolni Mallistera przy³apali go nagor¹cym uczynku w lesie swojego pana, jak œci¹ga³ skórê z koz³a,tak wiêc mia³ do wyboru: przywdziaæ czarny strój albo straciæ rêkê.Nikt nie potrafi³ poruszaæ siê po lesie równie cicho jak Will, o czymszybko przekonali siê jego czarni bracia.

— Obóz znajduje siê dwie mile st¹d, tu¿ za wzgórzem, nadstrumieniem — powiedzia³ Will. — Podkrad³em siê najbli¿ej, jaktylko mog³em. Jest ich oœmioro, mê¿czyŸni i kobiety. Dzieci nie wi-dzia³em. Postawili sza³as przy skale. Œnieg prawie ca³kiem go przy-kry³, ale ja zauwa¿y³em. Nie palili ognia, lecz wyraŸnie widzia³emwykopany dó³. Nikt siê nie poruszy³. D³ugo ich obserwowa³em.¯ywi nie wytrzymaliby tak d³ugo, nie poruszaj¹c siê.

— Widzia³eœ krew?— Nie — przyzna³ Will.— A jak¹œ broñ?— Miecze i ³uki. Jeden z nich mia³ topór. Wygl¹da³ na ciê¿ki,

9

z podwójnym ostrzem. Okrutna broñ. Le¿a³ na ziemi, tu¿ przyjego rêce.

— Zwróci³eœ uwagê na u³o¿enie cia³?Will wzruszy³ ramionami.— Dwoje z nich siedzi pod ska³¹, a pozostali le¿¹ na ziemi. Jak

zabici.— Albo pogr¹¿eni we œnie — zauwa¿y³ Royce.— Zabici — upiera³ siê Will. — Na drzewie, wœród ga³êzi, do-

strzeg³em kobietê. Pewnie sta³a na stra¿y. — Uœmiechn¹³ siê s³abo.— Pilnowa³em siê, ¿eby mnie nie zobaczy³a. Ona tak¿e siê nie po-rusza³a. — Nie potrafi³ opanowaæ dr¿enia.

— Masz dreszcze? — spyta³ Royce.— Trochê — mrukn¹³ Will. — To z zimna, panie.M³ody rycerz zwróci³ siê w stronê siwego zbrojnego. Œciête

mrozem liœcie zaszepta³y dooko³a, a rumak Royce’a skoczy³ niespo-kojnie.

— Gared, jak myœlisz, co ich mog³o zabiæ? — spyta³ obojêt-nym g³osem ser Waymar. Otuli³ siê szczelniej swoim d³ugim czar-nym futrem.

— Ch³ód — odpowiedzia³ Gared zdecydowanym g³osem. —Zesz³ej i poprzedniej zimy, kiedy by³em jeszcze prawie ch³opcem,widzia³em, jak ludzie zamarzali z zimna. Ludzie opowiadaj¹ o za-spach g³êbokich na czterdzieœci stóp i o wiej¹cym z pó³nocy lodo-watym wietrze, lecz prawdziwym wrogiem jest ch³ód. Skrada siê ci-szej ni¿ Will; najpierw trzêsiesz siê, dzwonisz zêbami i tupiesz,marz¹c o grzanym winie i mi³ym ognisku. Potem ch³ód przenikaciê, wype³nia twoje cia³o i nie masz ju¿ si³y z nim walczyæ. £atwiejjest po prostu usi¹œæ albo po³o¿yæ siê spaæ. Podobno na koñcu nieczujesz bólu. S³abniesz i ogarnia ciê sennoœæ; wszystko zamazujesiê i czujesz, jakbyœ ton¹³ w morzu ciep³ego mleka. Ogarnia ciêb³ogi spokój.

— Có¿ za wymownoœæ — zauwa¿y³ ser Waymar. — Nie podej-rzewa³em ciê o coœ takiego.

— Paniczyku, ja zazna³em podobnego ch³odu. — Gared œci¹g-n¹³ z g³owy kaptur, odkrywaj¹c okaleczone miejsca, w których kie-

10

dyœ mia³ uszy. — Uszy, trzy palce u nóg i ma³y palec lewej d³oni. Mia-³em szczêœcie. Mój brat zamarz³ na warcie z uœmiechem na ustach.

Ser Waymar wzruszy³ ramionami.— Powinieneœ siê cieplej ubieraæ, Gared.Gared rzuci³ m³odemu rycerzowi gniewne spojrzenie, a blizny

wokó³ otworów po uszach, które obci¹³ mu maester Aemon, za-ogni³y siê od gniewu.

— Zobaczymy, jak ciep³o siê ubierzesz, kiedy przyjdzie zima. —Nasun¹³ na g³owê kaptur i wtuli³ g³owê miêdzy ramiona, pogr¹-¿aj¹c siê w ponurym milczeniu.

— Skoro Gared twierdzi, ¿e to zimno… — zacz¹³ Will.— Will, pe³ni³eœ warty w zesz³ym tygodniu?— Tak, panie. — Przecie¿ nie by³o tygodnia, ¿eby nie wycho-

dzi³ na kilkanaœcie cholernych wart. Do czego on zmierza³?— Jaki by³ wtedy Mur?— Wilgotny, kapa³o — odpowiedzia³ Will, marszcz¹c czo³o.

Teraz zrozumia³, o co chodzi rycerzowi. — Nie mogli zamarzn¹æ,skoro Mur p³aka³. Nie by³o jeszcze a¿ tak zimno.

Royce mu przytakn¹³.— Bystry ch³opak. W zesz³ym tygodniu mieliœmy trochê przy-

mrozków, trochê te¿ popada³ œnieg, ale z pewnoœci¹ nie nadesz³yjeszcze mrozy, które by zabi³y oœmioro doros³ych ludzi. Ludzi ubra-nych w skóry i futra, maj¹cych schronienie i mo¿liwoœæ rozpaleniaogniska. — Rycerz uœmiecha³ siê pewny siebie. — Will, zaprowadŸnas tam. Chcê zobaczyæ tych nie¿ywych na w³asne oczy.

Teraz ju¿ nie by³o rady. Zosta³ wydany rozkaz, a honor nakazy-wa³ go wype³niæ.

Will jecha³ na przedzie; jego kud³aty, drobny wierzchowiecst¹pa³ ostro¿nie przez spl¹tane zaroœla. Poprzedniej nocy spad³niewielki œnieg i przykry³ kamienie, korzenie i zag³êbienia czy-haj¹ce na nieostro¿nych jeŸdŸców. Za nim pod¹¿a³ ser WaymarRoyce na swoim ogromnym czarnym rumaku, który prycha³ nie-cierpliwie. Nie by³ to najlepszy koñ na poœcig, tylko kto powieo tym pani¹tku. Za nim jecha³ Gared. Stary ¿o³nierz mrucza³ do sie-bie pod nosem w czasie jazdy.

11

Zapada³ coraz wiêkszy zmrok. Bezchmurne niebo przybra³o ko-lor ciemnej purpury, barwê starego siniaka, a potem sczernia³o.Ukaza³y siê pierwsze gwiazdy, pó³ksiê¿yc. Z �ród³a œwiat³a, któreucieszy³y Willa.

— Mo¿emy jechaæ szybciej — powiedzia³ Royce, kiedy ujrzelica³¹ tarczê ksiê¿yca.

— Nie na tym koniu — odpar³ Will. Strach sprawia³, ¿e stawa³siê zuchwa³y. — Mo¿e pojedziesz przodem, mój panie.

Ser Waymar Royce nie raczy³ odpowiedzieæ.Gdzieœ w g³êbi lasu rozleg³o siê wycie wilka.Will zatrzyma³ konia pod wykrzywionym starym grabem i zsiad³

z niego.— Dlaczego siê zatrzymujesz? — spyta³ ser Waymar.— Lepiej bêdzie, jeœli dalej pójdziemy pieszo. To ju¿ za tam-

tym wzgórzem.Royce siedzia³ przez chwilê nieruchomo ze wzrokiem utkwio-

nym w dal. Zimny wiatr zaszepta³ w koronach drzew. Jego obszer-ne czarne futro z soboli poruszy³o siê, jakby o¿y³o na moment.

— Coœ mi siê tutaj nie podoba — mrukn¹³ Gared.M³ody rycerz pos³a³ mu szyderczy uœmiech.— Niby co?— Nie czujesz? — spyta³ Gared. — Pos³uchaj ciemnoœci.Will domyœla³ siê, o co chodzi Garedowi. W ci¹gu czterech lat

s³u¿by w Nocnej Stra¿y nie ba³ siê tak bardzo ani razu. Co to by³o?— Wiatr. Szeleszcz¹ce liœcie. Wilk. Gared, czego boisz siê naj-

bardziej? — Nie doczekawszy siê odpowiedzi, Royce zsun¹³ siêzgrabnie z siod³a. Przywi¹za³ mocno wierzchowca do ga³êzi zwie-szaj¹cego siê konaru z dala od pozosta³ych koni i wyci¹gn¹³ z po-chwy d³ugi miecz. Na rêkojeœci zalœni³y klejnoty, a promienie ksiê-¿ycowego blasku zeœliznê³y siê po jego ostrzu. Wspania³y miecz,wykuty w zamkowej kuŸni, nowy, s¹dz¹c z wygl¹du. Will podej-rzewa³, ¿e jeszcze nigdy nikt nie zamachn¹³ siê nim w porywiegniewu.

— Drzewa rosn¹ tutaj bardzo gêsto — ostrzeg³ go Will. —Twój miecz, panie, mo¿e siê zapl¹taæ. Lepszy bêdzie nó¿.

12

— Jeœli bêdê potrzebowa³ rady, zwrócê siê do ciebie — odpo-wiedzia³ m³ody lord. — Gared, zostañ tutaj i pilnuj koni.

Gared zsiadaj¹c z konia, rzek³:— Zajmê siê ogniskiem.— Jaki z ciebie stary g³upiec! Jeœli w lesie czaj¹ siê wrogowie, to

ogieñ jest ostatni¹ rzecz¹, jakiej nam trzeba.— Istniej¹ wrogowie, których mo¿na odpêdziæ ogniem — po-

wiedzia³ Gared. — NiedŸwiedzie, wilki i… inne istoty.— ¯adnego ognia. — Ser Waymar zacisn¹³ usta.Kaptur skrywa³ twarz Gareda, lecz mimo to Will dostrzeg³ b³ysk

w jego oczach, kiedy ten spojrza³ na rycerza. Przez moment oba-wia³ siê, ¿e starzec siêgnie po broñ. By³ to krótki, brzydki mieczz rêkojeœci¹ zniszczon¹ od potu i ostrzem wyszczerbionym od licz-nych walk, lecz Will nie mia³ w¹tpliwoœci, co by siê sta³o z pa-ni¹tkiem, gdyby Gared wyci¹gn¹³ go z pochwy.

— ¯adnego ognia — mrukn¹³ Gared, wbijaj¹c wzrok w ziemiê.Royce przyj¹³ to za wystarczaj¹cy dowód uleg³oœci i odwróci³ siê

do Willa.— ProwadŸ.Ruszyli przez zaroœla, a potem w górê zbocza, a¿ dotarli na jego

grzbiet, sk¹d wczeœniej Will obserwowa³ obcych, ukryty pod drze-wem stra¿niczym. Ziemia pod cienk¹ warstw¹ œniegu by³a wilgotnai œliska, pe³na zdradliwych korzeni i kamieni. Will wspina³ siê bez-szelestnie. Za to z ty³u dochodzi³o ciche pobrzêkiwanie kolczugim³odego lorda, szelest liœci i œciszone przekleñstwa, kiedy ga³êzieczepia³y siê jego miecza i futrzanego okrycia.

Bez trudu odnalaz³ ogromne drzewo stra¿nicze, którego ga³ê-zie zwiesza³y siê prawie do samej ziemi. Will podczo³ga³ siê nabrzuchu po œniegu i b³ocie i spojrza³ na pust¹ polanê.

Serce w jego piersi zamar³o. Przez moment nie mia³ odwagi od-dychaæ. Blask ksiê¿yca ukazywa³ wyraŸnie ca³¹ scenê: popió³ w pa-lenisku, przykryty œniegiem sza³as, ogromny g³az i ma³y, na wpó³zamarzniêty strumieñ. Nic siê nie zmieni³o.

Zniknê³y tylko cia³a. Wszystkie.— Bogowie! — Us³ysza³ za sob¹. Miecz przeci¹³ ga³¹Ÿ, kiedy

13

ser Waymar Royce dotar³ na grzbiet wzgórza. Stan¹³ obok drzewa;z mieczem w d³oni oraz w sp³ywaj¹cym z ramion i ³opocz¹cym nawietrze futrze tworzy³ niezwykle malownicz¹ postaæ, doskonalewidoczn¹ na tle rozgwie¿d¿onego nieba.

— Na dó³! — sykn¹³ Will. — Coœ tu jest nie tak.Royce nawet nie drgn¹³. Spojrzawszy na pust¹ polankê, roze-

œmia³ siê.— Will, zdaje siê, ¿e twoi zmarli zwinêli obóz.Will chcia³ mu odpowiedzieæ, ale nie móg³ wydobyæ z siebie

g³osu, nie potrafi³ znaleŸæ odpowiednich s³ów. To niemo¿liwe.Przesuwa³ wzrokiem po opuszczonym obozowisku i zatrzyma³ gona toporze. Ogromny berdysz o podwójnym ostrzu le¿a³ dok³adniew tym samym miejscu, w którym go widzia³ wczeœniej. Bardzo cen-na broñ…

— Wstawaj, Will — rozkaza³ ser Waymar. — Tam nikogo niema. Przestañ siê chowaæ po krzakach. — Will wykona³ niechêtnierozkaz. Ser Waymar obrzuci³ go spojrzeniem pe³nym dezaprobaty.— Nie mam zamiaru wracaæ do Czarnego Zamku z mojej pierwszejwyprawy jako pokonany. Znajdziemy tych ludzi. — Rozejrza³ siêdooko³a. — Na drzewo. Szybko. Szukaj ognia.

Will odwróci³ siê bez s³owa. Nie by³o sensu siê sprzeciwiaæ.Wiatr wia³ coraz mocniej. Czu³ jego przenikliwe zimno. Podszed³do ogromnego, szarozielonego drzewa i zacz¹³ siê na nie wspinaæ.Niebawem rêce mia³ lepkie od ¿ywicy. Znikn¹³ wœród igie³. Strachwype³nia³ mu ¿o³¹dek, niczym nie strawiony posi³ek. Szeptem od-mówi³ modlitwê do bezimiennych bogów lasu i wysun¹³ z pochwyswój sztylet. Wspina³ siê, trzymaj¹c go w zêbach. Smak zimnego¿elaza w ustach doda³ mu trochê otuchy.

Nagle z do³u dobieg³o wo³anie m³odego rycerza.— Kto tam? — Jego g³os zabrzmia³ niepewnie. Will zamar³

w bezruchu, nas³uchuj¹c i wytê¿aj¹c wzrok.Las odpowiedzia³ szelestem liœci, szumem lodowatej wody stru-

mienia, pohukiwaniem sowy.Inni nie wydali najmniejszego dŸwiêku.K¹tem oka Will dostrzeg³ jakiœ ruch. Blade postacie przemy-

14

kaj¹ce przez las. Odwróci³ g³owê i zd¹¿y³ zauwa¿yæ w ciemnoœcibia³y cieñ. Tylko przez krótk¹ chwilê. Ga³êzie drzew poruszy³ysiê ³agodnie, drapi¹c siê nawzajem drewnianymi palcami. Willotworzy³ usta, by ostrzec m³odego rycerza, lecz s³owa jakby za-mar³y w jego gardle. Mo¿e siê myli³. Mo¿e to by³ tylko ptak, odbi-cie na œniegu, gra ksiê¿ycowego œwiat³a? Nie by³ pewien, co wi-dzia³.

— Will, gdzie jesteœ? — zawo³a³ ser Waymar. — Widzisz coœ?— Obraca³ siê powoli, zaniepokojony, z mieczem w d³oni. Pewnieju¿ ich wyczu³, podobnie jak Will. Nikogo jednak nie by³o widaæ. —Odpowiedz mi! Dlaczego zrobi³o siê tak zimno!

Rzeczywiœcie ogarn¹³ ich straszny ch³ód. Will przycisn¹³ twarzdo pnia, dr¿¹c. Czu³ na policzku lepk¹ i s³odk¹ ¿ywicê.

Z ciemnoœci lasu wy³oni³ siê cieñ. Stan¹³ naprzeciwko Royce’a.Wysoki, chudy i twardy jak stare koœci, o skórze bia³ej jak mleko.Kiedy siê porusza³, wydawa³o siê, ¿e jego zbroja zmienia kolor;w jednej chwili by³a bia³a jak œnieg, w nastêpnej ciemna jak cieñ,upstrzona cêtkami szarozielonej barwy drzew, które migota³y nie-ustannie niczym œwiat³o ksiê¿yca na wodzie.

Will us³ysza³, jak ser Waymar Royce wypuszcza z sykiem po-wietrze.

— Nie zbli¿aj siê — rzuci³ ostrzegawczo m³ody rycerz. Jegog³os za³ama³ siê, jak g³os ch³opca. Odrzuci³ do ty³u po³y czarnegofutra, by uwolniæ ramiê, i uj¹³ miecz w obie d³onie. Wiatr zamar³.Panowa³o przenikliwe zimno.

Inny bezszelestnie zrobi³ krok do przodu. Will dostrzeg³ w jegorêku miecz, jakiego jeszcze nigdy nie widzia³. Z pewnoœci¹ nie zo-sta³ wykuty ze stali znanej cz³owiekowi. Niemal przezroczysteostrze o¿ywa³o w blasku ksiê¿yca; ogl¹dany z boku, krystalicznymiecz pozostawa³ prawie niewidoczny. Wokó³ jego krawêdzi igra-³o niebieskawe migotanie, upiorny blask. Will wyczuwa³, ¿e mieczjest ostrzejszy od brzytwy.

Ser Waymar stan¹³ dzielnie do walki.— A zatem zatañcz ze mn¹. — Uniós³ broñ nad g³owê. Jego

d³onie dr¿a³y, mo¿e pod ciê¿arem orê¿a, a mo¿e z zimna. W tej

15

chwili Will pomyœla³, ¿e m³ody rycerz nie jest ju¿ ch³opcem, leczmê¿czyzn¹, jednym z Nocnej Stra¿y.

Inny zatrzyma³ siê. Will zobaczy³ jego oczy: niebieskie, lecz nie-bieskie tak¹ g³êbi¹, jakiej nie znajdzie siê w oczach ludzkiej istoty.Ich b³êkit p³on¹³ niczym lód. Oczy Innego spoczê³y na uniesionymw górê dr¿¹cym mieczu, obserwowa³y œlizgaj¹ce siê po nim zimneœwiat³o ksiê¿yca. W Willa wst¹pi³a otucha, lecz tylko na krótk¹chwilê.

Wynurzali siê z ciemnoœci bezszelestnie. Najpierw dwóch, po-tem trzech… czterech… piêciu… Byæ mo¿e ser Waymar poczu³ to-warzysz¹cy im ch³ód, lecz nie widzia³ ich, nie s³ysza³. Will powinienostrzec dowódcê. To by³o jego obowi¹zkiem. I jego wyrokiem,gdyby go spe³ni³. Zadr¿a³ i przywar³ mocniej do drzewa.

Blady miecz przeci¹³ powietrze.Stalowe ostrze ser Waymara wysz³o mu naprzeciw. Spotka³y

siê, lecz nie rozleg³ siê dŸwiêk uderzenia metalu o metal; jedynieledwie s³yszalny, wysoki odg³os podobny do przepe³nionego bó-lem krzyku zwierzêcia. Royce odparowa³ cios, potem nastêpnyi odskoczy³ w ty³. Kolejne ciêcia i znowu musia³ siê wycofaæ. Posta-cie z ty³u sta³y nieruchomo i przygl¹da³y siê, pozbawione twarzy,milcz¹ce, a ich migoc¹ce zbroje sprawia³y, ¿e pozostawa³y prawieniewidoczne. Czeka³y.

Pojedynek toczy³ siê nieprzerwanie i miecze naciera³y na siebieco chwilê, Will zaœ mia³ ochotê zatkaæ uszy za ka¿dym razem, kiedyrozlega³ siê dziwny, zawodz¹cy zgrzyt. Teraz ser Waymar dysza³ciê¿ko, wyczerpany, a pot z jego czo³a parowa³ w blasku ksiê¿yca.Ostrze jego miecza pokrywa³ szron. Inny tañczy³ ze swoim jasno-niebieskim promieniem.

Wreszcie Royce zas³oni³ siê o sekundê za póŸno. Blade ostrzeprzedar³o siê przez kolczugê pod jego ramieniem. M³ody lordkrzykn¹³ z bólu. Spomiêdzy pierœcieni kolczugi wyp³ynê³a krew. Pa-rowa³a w zimnym powietrzu, a jej czerwone krople wydawa³y siêczerwone jak ogieñ, kiedy dotyka³y œniegu. Ser Waymar potar³d³oni¹ swój bok. Rêkawica z kreciej skóry ocieka³a krwi¹.

Inny powiedzia³ coœ w obcym jêzyku, nie znanym Willowi. Jego

16

g³os zabrzmia³ jak trzask lodu na jeziorze; niew¹tpliwie by³a to ja-kaœ drwina.

Ser Waymar poczu³ przyp³yw wœciek³oœci.— Za Roberta! — zawo³a³ i skoczy³ do przodu; uniós³szy pokry-

ty szronem miecz, zada³ cios z boku. Inny zas³oni³ siê niedba³ym ru-chem.

Kiedy oba miecze spotka³y siê, stalowe ostrze pêk³o.Nocn¹ ciszê rozdar³ przeraŸliwy krzyk spotêgowany echem,

a d³ugi miecz rozsypa³ siê na setki kawa³ków, które lecia³y niczymdeszcz igie³. Krzycz¹c okropnie, Royce opad³ na kolana i zakry³oczy. Krew tryska³a spomiêdzy jego palców.

Przygl¹daj¹cy siê podeszli bli¿ej, jakby na dany znak. W œmier-telnej ciszy miecze wznosi³y siê i opada³y. Zimna rzeŸ. Blade ostrzaprzechodzi³y przez kolczugê, jakby to by³ jedwab. Will zamkn¹³oczy. Z do³u dochodzi³y g³osy i œmiech ostry jak sople lodu.

Kiedy po d³ugim czasie odwa¿y³ siê wreszcie otworzyæ oczy, napolanie nie by³o nikogo.

Wci¹¿ siedzia³ na drzewie, boj¹c siê oddychaæ, a ksiê¿yc prze-myka³ powoli po czarnym niebie. Wreszcie, zdrêtwia³y, zszed³ naziemiê.

Cia³o Royce’a spoczywa³o na œniegu, twarz¹ do ziemi, z jednymramieniem odrzuconym w bok. Na jego grubym, czarnym futrzez soboli widnia³y liczne przeciêcia. Kiedy tak le¿a³, widaæ by³o wy-raŸnie, jaki by³ m³ody. Zaledwie ch³opiec.

Nieopodal znalaz³ to, co zosta³o z miecza: kawa³ek metalu roze-rwany i skrêcony niczym drzewo uderzone piorunem. Przyklêkn¹³,rozgl¹daj¹c siê ostro¿nie, i podniós³ metal. To bêdzie jego dowód.Gared wszystko zrozumie, a jeœli nie on, to ten Stary NiedŸwiedŸ,Mormont, i maester Aemon. Czy Gared czeka jeszcze przy ko-niach? Musi siê spieszyæ.

Podniós³ siê. Nad nim sta³ ser Waymar Royce.Z jego wspania³ej szaty pozosta³y strzêpy, tak samo jak z twa-

rzy. Od³amek miecza przebi³ mu lewe oko. Prawe by³o nadal otwar-te. Jego Ÿrenica p³onê³a niebieskim blaskiem. Oko patrzy³o. Willwypuœci³ z d³oni okruch metalu. Zamkn¹³ oczy i zacz¹³ siê modliæ.

17

D³ugie, zgrabne palce musnê³y jego policzek i zacisnê³y siê na jegogardle. Schowane by³y w rêkawicach z delikatnej kreciej skórki,lepkiej od krwi, lecz przeraŸliwie zimnej.

BRAN

Ranek by³ pogodny, lecz zimny, co zwiastowa³o koniec lata. Wy-ruszyli o œwicie, by zobaczyæ egzekucjê. Bran, ogromnie podnieco-ny, by³ jednym z dwudziestu, którzy siê na ni¹ udawali. Po razpierwszy uznano, ¿e jest ju¿ na tyle doros³y, by pojechaæ z panemojcem i braæmi i obserwowaæ, jak wymierza siê sprawiedliwoœæ. By³to siódmy rok ¿ycia Brana, a dziewi¹ty rok lata.

Mê¿czyznê wyprowadzono ju¿ wczeœniej przed ogrodzenie nie-wielkiego grodu wœród wzgórz. Robb s¹dzi³, ¿e jest to dziki, za-przysiê¿ony Mance’owi Rayderowi, Królowi za Murem. Na sam¹myœl o tym Bran poczu³ gêsi¹ skórkê. Przypomnia³ sobie opowieœciStarej Niani. Od niej dowiedzia³ siê, ¿e dzicy s¹ okrutni, kradn¹,morduj¹ i handluj¹ ludŸmi. Zadawali siê z olbrzymami i wampirami,noc¹ porywali dziewczynki i pili krew z wypolerowanych rogów.A ich kobiety w czasie D³ugiej Nocy sypia³y z Innymi i rodzi³y nawpó³ ludzkie istoty.

Mê¿czyzna, którego ujrzeli, przywi¹zany mocno do muru w ocze-kiwaniu na egzekucjê, okaza³ siê jednak stary i wychudzony, nie-wiele wy¿szy od Robba. Straci³ na mrozie uszy i palec, a ubrany by³na czarno, podobnie jak bracia z Nocnej Stra¿y, tyle tylko, ¿e jegoodzienie by³o brudne i postrzêpione.

Para z ludzkich i koñskich oddechów miesza³a siê w zimnym po-wietrzu poranka, kiedy pan ojciec rozkaza³ odwi¹zaæ mê¿czyznêi przywlec przed ich oblicza. Robb i Jon siedzieli nieruchomo nagrzbietach swoich koni ustawionych po obu stronach kuca Brana,który stara³ siê, by wygl¹daæ na wiêcej ni¿ siedem lat, i udawa³, ¿e

18

taki widok nie jest mu obcy. Delikatny powiew wiatru poruszy³bram¹ grodu. Nad ich g³owami zatrzepota³ proporzec rodu Star-ków z Winterfell: szary wilkor pêdz¹cy przez œnie¿nobia³e pole.

Ojciec Brana siedzia³ nieruchomo na koniu, a jego d³ugie br¹-zowe w³osy powiewa³y na wietrze. Mia³ trzydzieœci dwa lata, leczpostarza³a go krótko przystrzy¿ona broda przetykana siwizn¹.Tego dnia w jego oczach czai³o siê ponure spojrzenie, a on sam anitrochê nie przypomina³ cz³owieka, który opowiada wieczoremprzy ogniu o Erze Herosów i dzieciach lasu. Jakby zdj¹³ maskê ojca,pomyœla³ Bran, i za³o¿y³ maskê lorda Starka z Winterfell.

W ch³odzie poranka zadawano pytania i pada³y odpowiedzi,lecz póŸniej Bran niewiele pamiêta³ z tego, co zosta³o powiedzia-ne. Wreszcie pan ojciec wyda³ rozkaz i dwaj stra¿nicy przyci¹gnêliobdartego mê¿czyznê do pnia grabu na œrodku placu. Po³o¿yli mug³owê na twardym, czarnym pieñku. Lord Eddard Stark zsiad³ z ko-nia, a jego podopieczny, Theon Greyjoy, przyniós³ jego miecz, Lód.Ów ostrze mia³ szerokie jak d³oñ mê¿czyzny, a d³ugoœci¹ przewy¿-sza³ nawet wzrost Robba. Wykute z valyriañskiej stali za pomoc¹magii, by³o ciemne jak dym i bez jakiejkolwiek szczerby.

Ojciec zdj¹³ rêkawiczki i poda³ je Jory’emu Casselowi, kapitano-wi gwardii przybocznej. Uj¹³ Lód w obie rêce i przemówi³:

— W imieniu Roberta z Rodu Baratheonów, Pierwszego TegoImienia, Króla Andalów, Rhoynarów oraz Pierwszych Ludzi, wyro-kiem Eddarda z Rodu Starków, Lorda Winterfell i NamiestnikaPó³nocy skazujê ciê na œmieræ. — Po tych s³owach uniós³ miecz wy-soko nad g³owê.

Jon Snow, brat bêkart Brana, przysun¹³ siê do niego.— Trzymaj mocno kuca — szepn¹³. — I nie odwracaj siê. Oj-

ciec zauwa¿y, jeœli siê odwrócisz.Bran trzyma³ mocno kuca i nie odwróci³ siê.Ojciec pozbawi³ skazañca g³owy jednym pewnym ciêciem. Krew

trysnê³a na œnieg, czerwona jak letnie wino. Jeden z koni stan¹³dêba i trzeba by³o go mocno trzymaæ, by siê nie sp³oszy³. Bran niemóg³ oderwaæ oczu od krwi. Patrzy³, jak œnieg wokó³ pnia pije j¹³apczywie, zmieniaj¹c barwê.

19

Odciêta g³owa odbi³a siê od korzenia i zatrzyma³a dopiero tu¿przy nogach Greyjoya. Theon by³ chudym, ciemnow³osym m³o-dzieñcem w wieku dziewiêtnastu lat, którego wszystko œmie-szy³o. Teraz tak¿e rozeœmia³ siê i kopn¹³ g³owê.

— B³azen — mrukn¹³ Jon na tyle cicho, by nie us³ysza³ tegoGreyjoy. Po³o¿y³ d³oñ na ramieniu Brana, a ten spojrza³ na przyrod-niego brata. — Dobrze siê spisa³eœ — przemówi³ Jon z powag¹. Jonmia³ czternaœcie lat i ju¿ nieraz patrzy³, jak wymierzano sprawiedli-woœæ.

Kiedy wyruszyli w d³ug¹ powrotnê drogê do Winterfell, jakbysiê och³odzi³o, chocia¿ usta³ wiatr, a s³oñce sta³o wy¿ej na niebie.Bran i jego bracia jechali daleko z przodu przed ca³¹ grup¹; jegokuc z trudem nad¹¿a³ za koñmi.

— Dezerter umar³ dzielnie — oznajmi³ Robb. By³ ros³ym m³o-dzieñcem, który z ka¿dym dniem stawa³ siê wiêkszy. Z karnacji po-dobny do matki: jasna cera, rudawobr¹zowe w³osy i niebieskieoczy Tullych z Riverrun. — Przynajmniej nie okaza³ siê tchórzem.

— Nie — powiedzia³ cicho Jon Snow. — To nie by³a odwaga.On by³ œmiertelnie przera¿ony. Widzia³em to w jego oczach. —Oczy Jona by³y szare, prawie czarne, lecz by³y to oczy, przed który-mi nic siê nie ukry³o. Jon mia³ tyle lat, co Robb. Wcale nie byli dosiebie podobni. Jon by³ smuk³y i ciemnow³osy, Robb muskularnyi jasnow³osy; Jon zwinny i pe³en gracji, jego przyrodni brat zaœ silnyi szybki.

Robb nie wydawa³ siê zdziwiony.— Niech Inni wydrapi¹ mu oczy — zakl¹³. — Umar³ dzielnie.

Œcigamy siê do mostu?— Zgoda — odpar³ Jon i œcisn¹³ piêtami boki konia. Robb

zakl¹³ i popêdzi³ za nim galopem, pokrzykiwa³ i œmia³ siê g³oœno,tymczasem Jon jecha³ w milczeniu, skupiony. Ich konie wyrzuca³ykopytami w górê tumany œnie¿nego py³u.

Bran nie próbowa³ ich goniæ. Jego kuc nie mia³ szans z koñmi. Je-cha³ wolno, nie przestaj¹c myœleæ o oczach skazanego mê¿czyzny,które przedtem zobaczy³. Niebawem œmiech Robba umilk³ i lasznowu pogr¹¿y³ siê w ciszy.

20

Zamyœlony, nie us³ysza³, kiedy ojciec i jego œwita go dogonili.— Dobrze siê czujesz, Bran? — spyta³ ojciec, który nieoczeki-

wanie znalaz³ siê u jego boku.— Tak, ojcze — odpowiedzia³. Spojrza³ w górê. Jego pan oj-

ciec, owiniêty w futra i skóry, patrzy³ na niego ze swojego ogrom-nego rumaka niczym olbrzym. — Robb twierdzi, ¿e tamten cz³o-wiek umar³ dzielnie, ale Jon uwa¿a, ¿e siê ba³.

— A co ty myœlisz? — zainteresowa³ siê ojciec.Bran zastanowi³ siê.— Czy mo¿na okazaæ dzielnoœæ, boj¹c siê jednoczeœnie?— Tylko wtedy mo¿na byæ naprawdê dzielnym — oœwiadczy³

ojciec. — Czy rozumiesz, dlaczego to zrobi³em?— To by³ dziki — stwierdzi³ Bran. — A dzicy porywaj¹ kobiety

i sprzedaj¹ je Innym.Jego pan ojciec uœmiechn¹³ siê.— Znowu s³ucha³eœ opowieœci Starej Niani. W rzeczywistoœci

ten cz³owiek z³ama³ przysiêgê, zdezerterowa³ z Nocnej Stra¿y. Niema ludzi bardziej niebezpiecznych. Dezerter dobrze wie, ¿e jegolos jest przes¹dzony, jeœli da siê z³apaæ, dlatego nie cofnie siêprzed nawet najpodlejsz¹ zbrodni¹. Ale mnie nie o to chodzi³o. Niepyta³em ciê, dlaczego on zgin¹³, lecz dlaczego ja muszê robiæ toosobiœcie.

Bran nie potrafi³ odpowiedzieæ na to pytanie.— Król Robert ma kata — rzek³ niepewnie.— Tak — przyzna³ ojciec. — Podobnie jak jego poprzednicy,

Targaryenowie. Lecz my postêpujemy wed³ug starszych zwycza-jów. W ¿y³ach Starków wci¹¿ p³ynie krew Pierwszych Ludzi. Wie-rzymy, ¿e ten, kto wydaje wyrok, sam powinien go wykonaæ. Jeœlichcesz odebraæ komuœ ¿ycie, powinieneœ spojrzeæ mu w oczyi wys³uchaæ jego ostatnich s³ów. Jesteœ mu to winien. Kiedy niemasz odwagi tego uczyniæ, sk¹d mo¿esz wiedzieæ, ¿e ten cz³owiekzas³uguje na œmieræ?

Któregoœ dnia ty, Bran, zostaniesz chor¹¿ym Robba, bêdzieszzasiada³ we w³asnej twierdzy i sam wymierza³ sprawiedliwoœæ. Gdynadejdzie ta chwila, musisz pamiêtaæ, ¿eby nie sta³a siê ona dla cie-

21

bie przyjemn¹, lecz te¿ nie wolno ci odwracaæ wzroku. W³adca,który chowa siê za p³atnym katem, szybko zapomina, czym jestœmieræ.

W tym momencie na grzbiecie wzgórza pojawi³ siê Jon. Ma-chaj¹c rêk¹, krzycza³:

— Ojcze, Bran, chodŸcie szybko, zobaczcie, co znalaz³ Robb!— W nastêpnej chwili ju¿ znikn¹³ za wzgórzem.

Podjecha³ do nich Jory.— Jakieœ k³opoty, panie?— Bez w¹tpienia — odpar³ pan ojciec. — Zobaczmy, co tam

znowu nabroili moi synowie. — Ruszy³ k³usem, a Jory, Bran i pozo-stali pojechali za nim.

ZnaleŸli Robba na pó³nocnym brzegu rzeki. Jon siedzia³ jeszczena koniu obok niego. Na koniec lata spad³y obfite œniegi, dlategoRobb sta³ w zaspie po kolana z odrzuconym kapturem, tak ¿es³oñce odbija³o siê od jego jasnych w³osów. Trzyma³ coœ na rêkach.Obaj rozmawiali podnieconymi i œciszonymi g³osami.

JeŸdŸcy zbli¿ali siê do m³odzieñców ostro¿nie przez zaspy, sta-raj¹c siê wybieraæ równ¹ drogê na niepewnym gruncie. Pierwsi do-tarli do nich Jory Cassel i Theon Greyjoy. Greyjoy jecha³, œmiej¹c siêi ¿artuj¹c. Bran us³ysza³, jak tamten wypuszcza z sykiem powietrze.

— Bogowie! — zawo³a³, próbuj¹c utrzymaæ równowagê na ko-niu, kiedy siêgn¹³ po miecz.

Jory trzyma³ ju¿ swój w d³oni.— Robb, odsuñ siê od tego! — zawo³a³, a jego koñ stan¹³ dêba.M³odzieniec uœmiechn¹³ siê tylko i spojrza³ sponad tego, co

trzyma³ na rêkach.— Ona ju¿ nic ci nie zrobi, Jory — powiedzia³. — Zdech³a.Bran czu³ rozpieraj¹c¹ go ciekawoœæ. Chêtnie pogna³by do

przodu na swoim kucu, lecz ojciec kaza³ im zsi¹œæ z koni jeszczeprzy moœcie i dalej pójœæ pieszo. Bran zeskoczy³ na ziemiê i po-gna³ do przodu. Teraz tak¿e Jon, Jory i Theon zd¹¿yli ju¿ zsi¹œæz koni.

— Na siedem piekie³, co to jest? — odezwa³ siê Greyjoy.— Wilk — rzek³ Robb.

22

— Odmieniec — odpowiedzia³ Greyjoy. — Popatrz, jaki jestdu¿y.

Bran czu³, jak mocno bije mu serce, kiedy przebrn¹³ przez zaspêsiêgaj¹c¹ mu do pasa i stan¹³ u boku brata.

Ujrza³ ogromn¹, ciemn¹ postaæ, martw¹ i na wpó³ zagrzeban¹w zakrwawionym œniegu. W szarej, kud³atej sierœci lœni³ lód, a nadzdech³ym zwierzêciem unosi³ siê s³aby odór zepsucia. Bran do-strzeg³ robaki pe³zaj¹ce po oczach i po¿ó³k³e zêby w pysku. Naj-wiêksze jednak wra¿enie zrobi³y na nim rozmiary zwierzêcia. Wilkby³ wiêkszy od jego kuca, dwukrotnie wiêkszy od najwiêkszegoogara z psiarni jego ojca.

— To nie jest odmieniec — oznajmi³ Jon spokojnie. — To jestwilkor. One s¹ wiêksze od wilków.

— Nie widywano ich od dwustu lat na po³udnie od Muru —wtr¹ci³ Theon Greyjoy.

— Teraz jednak widzê — odpar³ Jon.Bran oderwa³ wzrok od potwora i wtedy dok³adniej przyjrza³ siê

temu, co Robb trzyma na rêkach. Wyda³ okrzyk radoœci i podszed³bli¿ej. Szczeniê przypomina³o kulkê z szaroczarnego futra. Oczymia³o jeszcze zamkniête. Popiskuj¹c smutno, maca³o pyskiem œle-po po piersi Robba w poszukiwaniu mleka. Bran niepewnie wy-ci¹gn¹³ rêkê.

— Œmia³o — zachêci³ go Robb. — Mo¿esz go dotkn¹æ.Bran pog³aska³ szybko szczeniê i odwróci³ siê do Jona, który po-

wiedzia³:— Trzymaj. — Jego przyrodni brat poda³ mu drugie szczeniê.

— Jest ich piêæ. — Bran usiad³ na ziemi i przytuli³ wilczka do twa-rzy. Poczu³ miêkkoœæ i ciep³o jego sierœci.

— Wilkory w królestwie po tylu latach — mrukn¹³ Hullen, ko-niuszy. — To mi siê nie podoba.

— To znak — stwierdzi³ Jory.Ich ojciec zachmurzy³ siê.— Jory, to tylko zdech³e zwierzê — powiedzia³, choæ sam wy-

dawa³ siê zatroskany. Kiedy obchodzi³ wilka, œnieg zaskrzypia³ podjego butami. — Czy wiadomo, co j¹ zabi³o?

23

— Ma coœ wbite w gard³o — odezwa³ siê Robb, dumny, ¿e po-trafi odpowiedzieæ, zanim jeszcze spyta³ go ojciec. — Tam, podsam¹ szczêk¹.

Lord Eddard przyklêkn¹³ i wsun¹³ d³oñ pod ³eb zwierzêcia. Po-tem szarpn¹³ i podniós³ rêkê wysoko, tak by wszyscy zobaczyli.Trzyma³ w niej kawa³ek rogu, oderwan¹ rosochê umazan¹ krwi¹.

Stoj¹cy dooko³a zamilkli. Patrzyli na rogi z niepokojem i ¿adennie œmia³ siê odezwaæ. Nawet Bran wyczuwa³ ich strach, choæ nierozumia³, czego siê boj¹.

Ojciec odrzuci³ róg i wytar³ d³onie o œnieg.— Dziwi mnie, ¿e prze¿y³a na tyle d³ugo, ¿eby siê oszczeniæ —

orzek³. Jego s³owa przerwa³y kr¹g milczenia.— Mo¿e nie prze¿y³a — pow¹tpiewa³ Jory. — S³ysza³em…

mo¿e wilczyca zdech³a, zanim urodzi³y siê szczeniêta.— Zrodzone z martwych — wtr¹ci³ ktoœ. — Jeszcze gorzej.— Niewa¿ne — rzuci³ Hullen. — One te¿ nied³ugo zdechn¹.Okrzyk rozpaczy zamar³ w gardle Brana.— Im szybciej, tym lepiej — wtr¹ci³ Theon Greyjoy, wyci¹gaj¹c

miecz. — Bran, dawaj tutaj tê bestiê.Szczeniê przytuli³o siê do niego, jakby rozumia³o ludzkie s³owa.— Nie! — zawo³a³ gwa³townie Bran. — On jest mój!— Od³ó¿ miecz, Greyjoy — rozkaza³ Robb. Przez moment wy-

dawa³o siê, ¿e przemawia jak ojciec, jak lord, którym kiedyœ mia³zostaæ. — Zatrzymamy te szczeniaki.

— Ch³opcze, nie mo¿esz tego zrobiæ — rzek³ Harwin, syn Hul-lena.

— Oka¿emy serce, zabijaj¹c je — doda³ Hullen.Bran spojrza³ na pana ojca, spodziewaj¹c siê pomocy, lecz napo-

tka³ tylko jego nachmurzone oblicze.— Synu, Hullen ma racjê. Lepiej zadaæ im szybk¹ œmieræ, ni¿

pozwoliæ, by zdycha³y powoli z zimna i g³odu.— Nie! — Odwróci³ g³owê, czuj¹c nap³ywaj¹ce do oczu ³zy. Nie

chcia³ p³akaæ w obecnoœci ojca.Robb tak¿e nie chcia³ ust¹piæ.— W zesz³ym tygodniu oszczeni³a siê ruda suka ser Rodrika —

24

powiedzia³. — Prze¿y³y tylko dwa szczeniaki, wiêc bêdzie mia³adoœæ mleka.

— Rozerwie je na strzêpy, gdy tylko spróbuj¹ siê przystawiæ.— Lordzie Stark — odezwa³ siê Jon. Ten oficjalny ton wywo-

³a³ zdziwienie. Bran wpatrywa³ siê w niego pe³en nadziei. — ZnaleŸ-liœmy piêæ szczeniaków — kontynuowa³ Jon. — Trzy samce i dwiesamice.

— I co z tego, Jonie?— Ty masz piêcioro dzieci z prawego ³o¿a. Trzech synów

i dwie córki. Ta wilczyca jest jakby symbolem twojego Rodu. Loszes³a³ te szczeniêta twoim dzieciom, panie.

Bran zauwa¿y³ zmianê na twarzy ojca, dostrzeg³ te¿ spojrzenia,jakie wymienili miêdzy sob¹ stoj¹cy dooko³a mê¿czyŸni. Poczu³ogromn¹ mi³oœæ do Jona. Pomimo swoich siedmiu lat dobrze zro-zumia³, czego dokona³ jego brat. Liczba zwierz¹t i ludzi zgadza³asiê tylko dlatego, ¿e Jon nie wymieni³ samego siebie. Wspomnia³o dziewczynkach, nawet o ma³ym Rickonie, lecz nie wymieni³ bê-karta nosz¹cego nazwisko Snow, nazwisko zwyczajowo nadawaneludziom na pó³nocy, którzy mieli pecha urodziæ siê bezimiennie.

Ojciec szybko zrozumia³.— A zatem, Jonie, nie chcesz szczeniêcia dla siebie? — spyta³

³agodnie.— Wilkor widnieje na sztandarze rodu Starków — zauwa¿y³

Jon. — Ja nie noszê ich nazwiska, ojcze.Pan ojciec przygl¹da³ mu siê uwa¿nie. Robb natychmiast wyko-

rzysta³ chwilê milczenia.— Ojcze, sam siê zajmê szczeniakiem — wtr¹ci³. — Namoczê

rêcznik ciep³ym mlekiem i dam mu do ssania.— Ja te¿! — krzykn¹³ Bran.Lord d³ugo mierzy³ uwa¿nym spojrzeniem swoich synów.— £atwo powiedzieæ, ale trudniej zrobiæ. Nie pozwolê, ¿eby-

œcie zawracali g³owê s³u¿bie. Jeœli chcecie zatrzymaæ szczeniaki,sami musicie je karmiæ. Jasne? — Bran przytakn¹³ mu gorliwie.Szczeniak poruszy³ siê i poliza³ jego policzek ciep³ym jêzykiem. —Sami je te¿ wytresujecie — doda³ ojciec. — Wy i nikt inny. Obiecu-

25

jê, ¿e nikt z psiarni nie dotknie nawet palcem tych potworów.Niech was bogowie maj¹ w opiece, jeœli zaniedbacie swoje zwierzê-ta, odniesiecie siê do nich brutalnie albo Ÿle je wytresujecie. To nies¹ jakieœ tam kundle, które bêd¹ ¿ebraæ o jedzenie i uciekn¹ przedkopniakiem. Wilkor urwie ci rêkê z tak¹ sam¹ ³atwoœci¹, z jak¹ piesrozrywa szczura. Czy wci¹¿ chcecie je zatrzymaæ?

— Tak, ojcze — potwierdzi³ Bran.— Tak — powtórzy³ jak echo Robb.— Szczeniaki mog¹ zdechn¹æ bez wzglêdu na to, jak bardzo

bêdziecie siê starali.— Nie zdechn¹ — zapewni³ go Robb. — Nie pozwolimy im

zdechn¹æ.— A zatem zatrzymaj je, Jory. Desmond, zabierz pozosta³e.

Czas wracaæ do Winterfell.Dopiero kiedy wsiedli na konie, Bran pozwoli³ sobie zakosztowaæ

s³odkiego smaku zwyciêstwa. Jecha³ ze szczeniakiem wciœniêtymg³êboko i bezpiecznie pod ubranie. Zastanawia³ siê, jak go nazwaæ.

Kiedy wjechali na most, Jon gwa³townie zatrzyma³ konia.— O co chodzi, Jon? — spyta³ pan ojciec.— Nie s³yszycie?Bran s³ysza³ wycie wiatru w konarach drzew, stukot koñskich

kopyt na drewnianym moœcie i popiskiwania g³odnego szczeniaka,lecz Jon nas³uchiwa³ czegoœ jeszcze.

— Tam — powiedzia³ Jon i pogalopowa³ z powrotem przezmost. Patrzyli, jak zsiada z konia w pobli¿u zdech³ej wilczycy i przy-klêka. W nastêpnej chwili wraca³ ju¿ do nich uœmiechniêty. — Pew-nie od³¹czy³ siê od pozosta³ych — uzna³ Jon.

— Albo zosta³ odpêdzony — doda³ Eddard Stark, spogl¹daj¹cna szóstego szczeniaka. Ten by³ zupe³nie bia³y, a oczy mia³ czerwo-ne jak krew skazañca, który zosta³ stracony tego ranka. Bran za-uwa¿y³ zdziwiony, ¿e tylko ten jeden szczeniak otwiera ju¿ oczy.

— Albinos — zauwa¿y³ Theon Greyjoy z wymuszonym uœmie-chem na ustach. — Zdechnie jeszcze przed tamtymi.

Jon Snow rzuci³ ch³odne spojrzenie podopiecznemu ojca.— Nie s¹dzê, Greyjoy — oznajmi³. — On nale¿y do mnie.

26