JEREMY CLARKSON
Świat według Clarksona, część 3
Na litość boską!
przełożył TOMASZ BRZOZOWSKI
Ta książka dedykowana jest Ruchowi Zielonych, Amerykanom
oraz Inspektoratowi Zdrowia i Bezpieczeństwa Pracy
z wdzięczności za dostarczanie mi tak wielu tematów.
Spis treści
Mama zna wszystkie najlepsze gry 11 Olimpijska wioska? Wolę wiejską olimpiadę 15 Wakacje z gwiazdami 20 Najgorsze słowo w naszym języku 24 McEton - zmyślna angielska franszyza 28 Szkoła: rockowa, nie barokowa 33 Zdumiewający talent do opychania totalnego chłamu 37 Królestwo za konia (na celowniku strzelby) 42 Co się stało ze wszystkimi widzami? 46 Marnowanie czasu to prawdziwa sztuka 50 Oscarowa impreza w wiejskim domu kultury 54 Sekretne życie damskich torebek 58 Lokalny obciach: na głowie i w ogóle 62 Zapomniani ludzie z prowincji 67 Dopuście mnie do hedgingowego interesu, chłopcy! 72 Lot z dzieckiem z piekła rodem 77
W romskim raju chłamu 81 Słuchajcie wszyscy, tako rzecze pogromca suszy 85 Wierzcie mi, praca to większa frajda niż frajda 89 Pot-Porritt chce, żeby ktoś mnie sprzątnął 93 Jak Simon Cowell wyjadł nasze truskawki 98
8 Świat według Clarksona, część 3
Stany Zjednoczone Totalnej Paranoi 102 Aresztowany za dziwny wygląd 106 Semestralne oceny pracy uczniów to katusze
dla rodziców 110 Jak z maminsynka zrobić mężczyznę 114 W ubikacji zajrzałem śmierci w oczy 118 Ja, burmistrz Londynu 122 Jak wysadzić w powietrze zdechłą fokę 126 Rodzina królewska
(telenowela prosto z raju) 130 Tracę czas na głupie zegarki 134 Niewiarygodne, co można wykopać w Afryce 138 Jesteś bezdomny? Znajdź sobie żywopłot 142 iSedes - przyszłość czytelnictwa 146 Najmniejsi najwięksi życiowi pechowcy 150 U progu nowej kariery - będę gwiazdą rocka 154 Mój designerski pies doprowadza mnie do rozpaczy 158 Idealne zwierzątko? Chodź no tu, mój ty
szczurku 162 Spisek, by nie leczyć przeziębienia 166 Prawdziwi mężczyźni nie wracają do domu
o siódmej wieczorem 170 Szkoły szkodzą naszym dzieciom 174 Ten Henryk II. . . Miał facet rację! 178 Niedzielny obiad staje w gardle 183 Niezły odrzutowiec - szkoda, że za granicą
nienajlepiej 187 Angielski jako język obcy 191 A jednak nie napisałem o „zdechłym ośle" 196 A może wszyscy wybierzmy się do lorda Manilowa? 200 Plajta sprężystych kiełbasek 205 Narciarz do góry nogami - to właśnie chcemy
oglądaćwTV 210 Nie ma bólu, nie ma wyników (nie ma sensu) 214 Koniec jest bliski, obejrzyjcie go na YouTube 218
Spis treści 9
Robbie i ja wiemy to i owo o różnych tabletkach 222 Kap... kap... kap... Drążą skałę krople rewolucji 226 Strach i obrzydzenie w Las Manchester 231 Strzał w dziesiątkę! Upadają puby 236 Nie możecie mnie zabić, jestem perkusistą 240 O czym my tu do cholery mówimy? 244 Śnieg plus zamek w namiocie równa się piekło
na ziemi 249 Jeśli jesteś brzydki, musisz być zabawny 253 Dlaczego Brytyjczycy to najlepsi turyści 257 Ratuj naszą planetę - zjedz weganina! 261 Wypchaj tygrysa - niech żyje wytępienie! 265 Wybrałem się do Londynu, a jego nie ma 269 Głupie granie na festiwalu Glastonbury 274 Wykopcie kibiców z Wimbledonu 279 Ręce precz od 007, bo zastrzelę! 284 Dziewczyny, wskakujcie z powrotem w pończochy! 288 Ratujmy brytyjską wieś - sprzedajmy ją bogatym 292 Powódź niezdecydowanych wyborców 296 Piekło brytyjskiego ekspatrianta 300 Popijawy wyjdą ci na zdrowie 304 Prywatna szkoła - koszmar, ale jakże potrzebny 308 K jak komórka, z której da się korzystać 313 Biggles, jesteś skończonym nudziarzem 317 Dzieciom nie przeszkadza głupia telewizja 321 Zajęcie dla prawdziwych mężczyzn: sędziowanie
w rugby 326 Nakarm świat - zjedz płetwala błękitnego 330 To dzięki oszustwom telewizja jest ciekawa 334 Apodyktyczne ostrzeżenie Instytutu Meteorologii 338 Zrób to dla mnie, zastrzel dresa 343 Dość tego, puszczam z dymem swoje antyki! 347 Nasi nieszczęśnicy od cholernej czarnej roboty 351 Zostaw mój ogrzewacz ogrodowy w spokoju,
arcybiskupie! 355
Mama zna wszystkie najlepsze gry
Bądźmy przez chwilę szczerzy. Nie spędziliście mile Bożego Narodzenia, prawda? Wasz indyk był zbyt suchy, wasze
dzieci przez cały dzień ślęczały przyklejone do swoich „inter-netów", a wy nawet nie zaprzątaliście sobie głowy obejrzeniem świątecznego telewizyjnego superhitu, bo od lat macie go na DVD.
To, czego wam zabrakło, by rozkręcić atmosferę, to moja mama. Przyjechała do mnie z żelaznym postanowieniem, by nasze święta wyglądały dokładnie tak jak święta, które spędzała będąc dzieckiem.
Tylko bez dyfterytu i nalotów bombowych. Moja mama nie lubi amerykańskich programów telewizyj
nych, bo nie rozumie, „o co w nich chodzi". Nie lubi też konsoli PlayStation, bo ogłupiają. I nie cierpi „internetów", bo nigdy nie działają.
Lubi za to gry salonowe. A ponieważ z moją mamą nie można się sprzeczać, to w nie właśnie graliśmy.
Na samym początku dzieci były zaniepokojone. Ich zdaniem wszystko, co nie korzysta z prądu, jest ponure i odrobinę
12 Świat według Clarksona, część 3
przerażające. Dlatego pomysł, by stanąć przed całą rodziną i odegrać scenę z książki albo z filmu, plasował się według nich gdzieś między nonsensem a czarną magią.
To dziwne, ale najwyraźniej spodobało im się. Zaznaczam, że zabawa z siedmioletnią dziewczynką nie jest łatwa, bo wszystko, co mogła odegrać, sprowadzało się do sześciu słów, biegania na czworakach w tę i z powrotem po jadalni i ujadania. Zwykle prawidłową odpowiedzią był dwuwyrazowy tytuł głośnego, nakręconego bez udziału psów filmu - Piraci z Karaibów.
Z drugiej strony, moja mama umiała odgrywać wyłącznie sceny z książek oraz z filmów z lat czterdziestych ubiegłego wieku; to jednak najwyraźniej wcale nie ostudziło entuzjazmu dzieci. Zapragnęły nawet obejrzeć Drogę do gwiazd, głównie dlatego, że w wykonaniu mamy zabrzmiała jak Grand TheftAuto: Vice City.
Nie znoszę kalamburów, ale mimo iż usiłowałem zakończyć tę farsę naśladując Diabelskie błogosławieństwa Baltazara B, rodzina zagrzała mnie do gry okrzykami aplauzu. Kolejną książką, którą usiłowałem zepsuć ten dzień, był album Wersal widziany z per
spektywy Szwecji, praktycznie niemożliwy do odegrania i jeszcze trudniejszy do odgadnięcia. Gdy i to zawiodło, uciekłem się do całkowicie niewykonalnej monografii Franka McLynna 1759:
Rok, w którym Brytania została władczynią świata.
W końcu, gdy moja mama mruczała coś jeszcze o nienagannej i nieamerykańskiej dykcji Trevora Howarda z Drogi do gwiazd,
gdy córka wciąż ujadała pod stołem, a ja próbowałem odegrać serial dokumentalny BBC Co by byłą gdyby..., na szczęście zdecydowaliśmy się zagrać w coś innego.
Tylko nie w „Monopoly". Boże, uchowaj! W czwartek muszę być w Norwegii, a jeśli roz
pętamy tę najnudniejszą grę planszową świata, wciąż będę zmierzał swoim stateczkiem do pola z napisem „Angel Islington". Na szczęście słowo „Monopoly" okazało się dla mojej mamy
Mama zna wszystkie najlepsze gry i 3
zbyt nowoczesne, w dodatku w jej czasach grało się w gry własnej roboty.
W ruch poszły długopisy i papier. Nie chce mi się wyjaśniać zasad gry, którą zaproponowała moja mama, ale z grubsza rzecz biorąc chodzi o to, by przypominać sobie nazwy państw, żeńskie imiona i obiekty z przestrzeni kosmicznej, które zaczynają się na określoną literę. Brzmi okropnie, w szczególności w zestawieniu z oglądaniem Simpsonów czy strzelaniem prostytutce z Los Angeles między oczy, ale wiecie co? Dzieciom ta gra przypadła do gustu jeszcze bardziej niż kalambury.
Moja córka była tak wciągnięta w rozgrywkę, że ujawniła niespodziewaną i jak dotąd nieobserwowaną u niej umiejętność pisania. Nie żartuję. Płacimy 5 milionów funtów za semestr. Ma nianię. W dodatku spędzamy niezliczone godziny na próbach oderwania jej od Piratów z Karaibów i na wsadzaniu jej nosa w książkę, i wszystko to bezskutecznie. Nigdy, przenigdy nie napisała niczego, co można by uznać za słowo.
Tymczasem tego dnia pisała tak dużo, że aż zużył się jej cały wkład; gdy musiała iść do łóżka - wyła jak potępieniec.
Kiedy dzieci leżały już w ciepłej pościeli, zrobiłem to, co każdy mężczyzna o zdrowych zmysłach zrobiłby na moim miejscu: sięgnąłem po pilota. Moja mama miała jednak inne plany. Nakryliśmy więc obrusem układankę, którą właśnie przygotowywała, i zaczęliśmy grać w karty.
To był niezły odlot. Dym, wino, przebijanie i rosnące napięcie. Nie ma takiego programu telewizyjnego, takiej strony internetowej, a już na pewno takiej gry na PlayStation, która mogłaby dostarczyć takich wrażeń jak siedzenie przy stole, w stanie lekko wskazującym, w pokoju z atmosferą gęstą od kłamstw, ze słabymi kartami ściskanymi kurczowo w dłoni. Wydaje mi się, że gra w karty daje wszystko, czego można chcieć od życia. Jest tak pasjonująca, jak - nie przymierzając - dramat, i tak przyjemna,
14 Świat według Clarksona, część 3
jak atmosfera podczas wspólnej kolacji. Jest oprócz tego zabawna, darmowa, przyjazna środowisku i stwarza okazję, by pobyć z rodziną.
Co więcej, po tym jak odkryłem, że moja córka potrafi pisać, nazajutrz podczas gry w „Blob!" spostrzegłem, że umie też przeprowadzać w pamięci skomplikowane rachunki. Przez 12 miesięcy z okładem wciskała nam, że nie umie liczyć, tymczasem umie, i to cholernie dobrze, liczyć karty. Jak Boga kocham, przez trzy dni świąt nauczyła się więcej, niż przez trzy lata szkoły!
To nie wszystko - również i cała nasza rodzina bawiła się o wiele lepiej, niż przy zdalnie sterowanym Roboraptorze i naszych „internetach".
Tak więc gdy walisz teraz w klawisze PlayStation zastanawiając się, dlaczego ktoś znów skopał cię na śmierć, lub gdy oglądasz film, który widziałeś już wcześniej milion razy, i to bez przerywających go reklam, pozwól, że zaproponuję ci pstryknięcie w główny wyłącznik w skrzynce z bezpiecznikami, rozpalenie w kominku i oddanie się kartom, długopisom i papierowi.
Unikajcie tylko kalamburów. To sposób, w który natura tłumaczy, dlaczego nie udało się
wam zostać aktorem.
Niedziela, 1 stycznia 2006 r.
Olimpijska wioska? Wolę wiejską olimpiadę...
Obserwując zapierający dech w piersiach sylwestrowy pokaz ogni sztucznych w Londynie, ostatecznie wyrobiłem sobie
opinię na temat Wielkiej Brytanii jako gospodarza olimpiady. Na początku chciałbym wyjaśnić, że nie przepadam zbytnio
za lekkoatletyką. Bieganie, jeśli mam być szczery, jest świetne jeśli spóźniasz się na pociąg lub gdy masz 10 lat, natomiast idea uganiania się w kółko tylko po to, by okryć się chwałą, trąci mi nieco średniowieczem.
A skoro już mowa o średniowieczu, weźmy rzut oszczepem. Wyobrażam sobie, że w zamierzchłych czasach, kiedy ludzie jadali bizony, a pan Smith nie spotkał jeszcze pana Wessona, gość, który umiał cisnąć dzidą na dużą odległość, faktycznie mógł dzięki temu mieć wiele żon. Dziś jednak nie rajcuje mnie jakoś specjalnie widok gigantycznego Polaka miotającego kijem.
Podobnie - rzut młotem. Gdy jakiś ogromny Uzbek ciśnie go w rząd G drugiego balkonu na stadionie, to czy myślimy, że jest najlepszym miotaczem na świecie? A może najlepszym miotaczem spośród tych, którzy poświęcili ostatnie cztery lata swojego życia na rzucanie młotami?
16 Świat według Clarksona, część 3
Nawet przy najlepszych chęciach trudno uznać to za jakiś szczególny zaszczyt.
Nieważne. Igrzyska olimpijskie są jak parka naszych prezenterów - Richard i Judy. Czy lubisz ich czy nie - istnieją i są znani. Przez ostatnie kilka miesięcy dręczyła mnie jednak inna kwestia: czy powinienem się cieszyć, że olimpiada odbędzie się w Londynie?
Uważam, że Lord Sir Papież Arcybiskup Hrabia Książę Król Seb Coe1 powinien zostać sowicie wynagrodzony za zapewnienie Wielkiej Brytanii zwycięstwa. Zatrudniono go, by pobił Francuzów, a on, ubrany w beżowy garnitur, mówiąc o „multi-tożsamości etnicznej", zrobił dokładnie to, czego od niego oczekiwano. Brawo!
Teraz jednak przygotowanie imprezy zostanie przekazane tym, którzy wybudowali Millenium Dome, zajmują się państwową służbą zdrowia, obsługują system azylowy i zarządzają siecią dróg; tym, którzy utworzyli Agencję Wsparcia Dziecka, najechali Irak, stoją na straży rabatu brytyjskiego przy wpłatach do budżetu Unii Europejskiej i chronią zamieszkujące w naszym kraju lisy
Gdybyśmy zatem przewinęli film do lata 2012 roku, do ceremonii otwarcia igrzysk, to co prawdopodobnie ujrzelibyśmy? Doskonale wymieszanych pod względem etnicznym londyńskich uczniów, paradujących po prawie ukończonym stadionie w kaskach budowlanych i w okularach ochronnych, na wypadek, gdyby jakimś trafem miał na nich paść blask ognia olimpijskiego. Nie byłoby basenu, bo inspektorat BHP uznałby, że „zagraża utonięciem".
1 Sebastian Coe - brytyjski lekkoatleta, biegacz średniodystansowy, wielokrotny mistrz olimpijski i rekordzista, kierownik Londyńskiego Komitetu Olimpijskiego, doprowadził do zwycięstwa Wielkiej Brytanii w rywalizacji o organizację olimpiady w 2012 roku.
Olimpijska wioska? Wolę wiejską olimpiadę... 17
Ale to będzie za jakiś czas. Obecnie najbardziej martwię się nadchodzącymi sześcioma latami, przez które na oczach całego świata będziemy się borykać z wybudowaniem odpowiedniej infrastruktury
Jeśli o mnie chodzi, to jedynymi kryteriami przy podejmowaniu decyzji byłyby dobry projekt i jego koszt. Ale nie ja tu rządzę, lecz ludzie z BHE A oni spędzą każdą możliwą chwilę spierając się z ludźmi, którzy chcą wszystkich miejsc siedzących skierowanych na wschód, by uszczęśliwić wszystkich muzułmanów oraz z ludźmi, którzy odkryli jakiegoś rzadkiego ślimaka w Newham i woleliby, by wioska olimpijska została zbudowana gdzieś indziej, oraz z tymi, którzy żądają, by prąd uzyskiwać wyłącznie z wiatru i fal, bo mamy przecież to cholerne globalne ocieplenie.
Każde igrzyska, począwszy od tych z roku 1948 w Los Angeles, albo przyniosły zysk, albo przynajmniej się zwróciły. Założę się jednak, że Wielka Brytania pobije tu rekord. Bo w przeciwieństwie do Amerykanów, Australijczyków i w szczególności do Greków, mamy obsesję na punkcie ratowania wielorybów, dokarmiania biednych i zielonej ideologii. Poza tym wbito nam do głów, że nawet na placu budowy nikomu nie może przytrafić się nic złego.
Skoro ludzie gotowi są trwonić nasze pieniądze na kurtki o wysokiej widoczności i ekologiczne dywaniki modlitewne, pomyślcie tylko, jak wielkie kwoty mogą zmarnotrawić, by zaspokoić chciwość tych, którzy mieszkają i pracują w miejscu, gdzie stanąć ma wioska. Już słyszałem przedsiębiorców twierdzących, ze rekompensaty, które zaoferowano im w zamian za przeniesienie ich beznadziejnych firm w inne miejsce, są o wiele za małe. Czują zapach pieniędzy i wiedzą, że tym, co dzieli ich od pobytu w domu spokojnej starości w Hiszpanii, jest banda tępych liberałów, którzy nie są w stanie zbilansować budżetu wioski.
18 Świat według Clarksona, część 3
Cóż więc można zrobić, by uniknąć tego katastrofalnie kosztownego fiaska? Moglibyśmy na przykład przekazać to zadanie Francuzom. Albo wojsku. Problem w tym, że rozważając wszelkie za i przeciw, chciałbym, żeby olimpiada odbyła się jednak u nas. Co można na to poradzić? Sięgnijmy do korzeni olimpiady i zorganizujmy całą imprezę w szkole moich dzieci. Naprawdę! Pewnego dnia przechadzałem się po szkolnych boiskach i zacząłem się zastanawiać, czegóż więcej mogliby chcieć olimpijczycy.
Podczas corocznego dnia sportu szkoła ta jest w stanie jednocześnie zorganizować sześć wyścigów sprinterskich, cztery mecze hokejowe i kilka konkurencji pływackich na pełnowymiaro-wym basenie. Nieopodal płynie nawet rzeka, specjalnie dla Mat-thew Pinsenta2. Jedyne, co należałoby zrobić, aby przekształcić ten kompleks w olimpijską wioskę, to powiększyć piaszczyste skocznie w dal. A tak się składa, że znam miejscowego budowlańca, który podjąłby się tej pracy, nie ryzykując bezpieczeństwem swojej siły roboczej i nie przyczyniając się do efektu cieplarnianego, za jakieś 250 funtów.
Naprawdę nie żartuję. Jeśli wejdziecie do Google Earth, zobaczycie, że mimo intensywnych starań Johna Prescotta, zmierzających do budowania domów na każdym szkolnym boisku sportowym w naszym kraju, południowo-wschodnia część Anglii jest pokryta mnóstwem obiektów sportowych. W samym Surrey znajduje się wystarczająca liczba basenów, by zapewnić Markowi Spitzowi3 40 lat pływania bez przerwy.
A zatem, moja wizja jest następująca: nie stawiajmy się w roli gospodarzy najbezpieczniejszych, najpoprawniejszych politycznie i prowadzących do globalnego oziębienia igrzysk olimpij-
2 Matthew Pinsent - brytyjski wioślarz, czterokrotny złoty medalista olimpijski. 3 Mark Spitz - amerykański pływak, w 1972 r. podczas igrzysk w Monachium
zdobył siedem złotych medali, bijąc przy tym siedem rekordów świata.
Olimpijska wioska? Wolę wiejską olimpiadę... 13
skich wszech czasów. Zorganizujmy najmniejsze. A wtedy płynące z tego oszczędności - jakieś 5 miliardów funtów - moglibyśmy przeznaczyć na najważniejszą część ceremonii otwarcia igrzysk. Na pokaz sztucznych ogni.
Niedziela, 8 stycznia 2006 r.
Wakacje z gwiazdami
zeszłym tygodniu dowiedzieliśmy się, że rządzący Sardynią planują nałożenie druzgocących podatków na
bilionerów, którzy przybijają do wyspy w swoich pałacach dżinów lub przylatują na nią wysadzanymi onyksem samolotami. Jestem przekonany, że ta wiadomość spodoba się oddanym czytelnikom „Guardiana".
Z grubsza rzecz biorąc chodzi o to, że pływający jachtami, których długość przekracza milę, zostaną uderzeni tam, gdzie zaboli ich najbardziej - po portfelu. W dodatku letnie rezydencje położone w odległości 200 metrów od brzegu zostaną objęte specjalnym podatkiem lokalnym, który sprawi, że ich właściciele dostaną oczopląsu.
To jeszcze nie koniec ekscytujących wiadomości. Okazuje się bowiem - uważajcie - że tamtejszy przywódca, Robino di Hood, twierdzi, iż zdobyte w ten sposób pieniądze - a może to być 550 milionów funtów rocznie - zostaną wydane na ochronę młodych lisków i na łatanie dziury ozonowej.
Niezależnie jednak od tego, jak wspaniałym przyjęciem w ekosocjalistycznych kręgach może cieszyć się ten pomysł, ja
W
Wakacje z gwiazdami 21
osobiście mam jednak spore wątpliwości, czy superbogaci rzeczywiście będą chcieli płacić jeszcze więcej. Oczywiście, Sardynia to bardzo ładny zakątek świata, ale jest przecież sporo innych, równie pięknych, do których mogą się udać. I zrobią to. A pozbycie się ich uśmierci Sardynię jako cel wycieczek turystycznych jeszcze szybciej, niż doniesienia o kilku kiepsko czujących się kurczakach.
Pozwólcie, że wam to wyjaśnię. Mój znajomy wrócił niedawno z urlopu na Jamajce. Zapytałem go, jak było, spodziewając się usłyszeć o jedzeniu, hotelu, plaży i o tym, ile razy obcięli mu ręce na-ćpani crackiemyardies1. Tymczasem - nie. Powiedział, że widział Helen Fielding, Laurę Bush i całą rodzinę Eastwoodów, z wyjątkiem - co było wielkim rozczarowaniem - dziadziusia Clinta.
Oto jak dziś oceniamy miejsca, do których wyjeżdżamy na wakacje - nie po tym co, lecz kogo możemy tam zobaczyć.
Z tej perspektywy Reykjavik kładzie Jamajkę na obie łopatki -w zeszłym roku, gdy byłem na rodzinnych wakacjach w „krainie ognia i lodu", przebiłem Helen Fielding, Laurę Bush i Kiri Tiki NikiWarę2 razem wzięte, a potem przebiłem jeszcze rodzinę Eastwoodów, bo zobaczyłem samego Clinta, który meldował się w hotelu, gdy ja właśnie się wymeldowywałem.
Wieść o tym tak rozemocjonowała mojego innego znajomego, że wybrał się na Islandię, by spędzić tam zimowy urlop, a gdy wrócił, powiedział, że owszem, życie nocne jest tam bardzo wesołe, a wulkany bardzo aktywne, ale główną atrakcją jego pobytu stała się przejażdżka hotelową windą z Quentinem Tarantino.
Właśnie to czyniło Sardynię tak kuszącym miejscem. Wcale nie jej szmaragdowe wody i piaszczyste plaże, a raczej możliwość
Yardies - slangowe określenie mieszkańców tzw. government yards, slumsów Trenchtown, położonych na przedmieściu stolicy Jamajki, Kingston, odbudowanych przez rząd po przejściu huraganu „Charlie" w 1951 roku.
Właściwie: Damę Kiri Te Kanawa - słynna sopranistka nowozelandzka.
22 Świat według Clarksona, część 3
zobaczenia księżniczki Karoliny i Romana Abramowicza, im-prezujących w jednym z barów Agi Khana.
To dlatego Sardynia zawsze wypadała lepiej niż Korsyka. Zgadza się, francuska wyspa olśniewa widokami w większym stopniu niż jej włoska sąsiadka, jest też bardziej interesująca pod względem historycznym. Zawsze jednak była gorsza jeśli chodzi o jakość bawiących na niej gwiazd.
Podczas licznych spędzanych tam przeze mnie wakacji, jedyne sławy, na które się natknąłem, to Zoe Bali, Mick Hucknall i Jeremy Paxman.
To i tak lepiej niż w Dubaju. Podczas mojej ostatniej wizyty okazało się, że mieszkam w tym samym hotelu, co Chris Tar-rant, Grant Bovey i Anthea Turner. Czułem się jak w potrzasku ciepłego i rozmiękłego talk-show, nadawanego w dziennym paśmie przez telewizję ITV Do dopełnienia tego przesłodzonego obrazu poczucia bezpieczeństwa i ckliwości brakowało mi tylko kolejnej osobowości telewizyjnej - Richarda Hammonda.
Świetnym studium przypadku jest tu Barbados. Jest jednym z najgęściej zaludnionych krajów na świecie, jego krajobraz jest pozbawiony jakichkolwiek wzniesień, a na wakacje do jego południowej części ściąga wiele osób z tatuażami. Po co więc się tam pchać? No cóż, z pewnością atutem są tu bezpośrednie połączenia lotnicze i mnóstwo świetnych restauracji; to jednak ludzie, których można w tychże restauracjach zobaczyć, są powodem, który sprawia, że hrabstwo Cheshire zupełnie pustoszeje.
W restauracji takiej jak Cliff można spotkać Gary'ego Line-kera, Laurence'a Llewelyn-Bowena i Ulrikę Jonsson, wszystkich tego samego wieczoru. Dzięki takiemu triumwiratowi każdy uzna swój wakacyjny wypad za spełniony. Tylko pomyślcie: będziecie mieli potwierdzenie, że wasz kulinarny gust pokrywa się z gustem nestorów: piłki nożnej, urządzania wnętrz i... bycia Szwedką.
Wakacje z gwiazdami 23
Wcale nie jestem snobem. Znam całe mnóstwo popularnych i modnych osobowości medialnych, które co roku udają się na wakacje do Toskanii z rozpaczliwą nadzieją, że gdy będą robić zakupy w San Gimignano, poszukując wyprodukowanych na zasadach uczciwej konkurencji, ekologicznych, antyjądrowych, pokojowych, południowoafrykańskich chipsów o smaku pesto, wpadną na Johna Mortimera.
Syndrom gwiazd dotyka praktycznie każdego z nas i wpływa na każdą decyzję związaną z naszym stylem życia. No bo czy wydalibyście 1100 funtów na żółty jak jajecznica notes w oprawie ze skóry aligatora, którego zdjęcie pojawiło się w zeszłym tygodniu w dodatku do magazynu „Style"? Raczej nie. No, chyba że na fotce jakiegoś paparazziego zobaczylibyście Gwyneth Paltrow, jak trzyma ów notes podczas robienia zakupów. Wtedy przehandlowalibyście za niego nawet zdrowie własnych dzieci.
To właśnie dlatego ludzie czekają 200 lat w kolejce do rezerwacji stolika w restauracji Ivy To dlatego ślinią się na myśl o wysłaniu latorośli do Marlborough College. Ta świetna bez wątpienia placówka stała się obecnie o wiele świetniej sza dzięki obecności Eugenii Mountbatten-Windsor, księżnej Yorku.
To dlatego wioska Barnsley w Gloucestershire stała się tak drogim miejscem. Oczywiście, że to zaścianek, ale odkąd w tamtejszym pubie stale gości Kirsty Young, prezenterka wiadomości kanału Five, każdy pozuje na nadzianego.
Jeśli jednak uważasz to wszystko za jakiś koszmar i prędzej zjesz swój własny nos niż będziesz chciał podczas wakacji mieszkać w tym samym hotelu co Jadę Goody i Nick Knowles, nie popadaj w rozpacz.
Jedź na Sardynię. Bo jeśli tamtejsze plany podatkowe wejdą w życie, nikogo już tam nie będzie.
Niedziela, 15 stycznia 2006 r.
Najgorsze słowo w naszym języku
Czarnuch. Połamaniec. Pedał. Asfalt. Karzeł. Kaleka. Grubas. Kulas. Paki1. Mick2. Mongoł. Cwel. Ciota. Cygan. Tych
słów używać już nie wolno. Z drugiej strony, o dziwo, za zupełnie dopuszczalne wśród osób parających się turystyką i hotelarstwem uchodzi doprawianie swoich rozmów słowem „napój".
W języku angielskim istnieje kilka pretensjonalnych i zupełnie niepotrzebnych słów. Smaczny. Posiłek. Kuchnia. Pożywny. Oraz apokaliptycznie wręcz ohydny wyraz „upominek". Mam też uwarunkowaną biologicznie awersję do określania domu jako home zamiast po prostu house. Zatem jeśli zaprosisz mnie „do swojego domu {home) na miskę pożywnej pasty", prawie na pewno na ciebie zwymiotuję.
A teraz słowo najgorsze. Najobrzydliwszy artykułowany hałas. Pisk paznokci sprinterki Flo-Jo wywołany ich kontaktem z największą tablicą świata, dźwięk polistyrenu pocieranego o polistyren, płacz niemowlęcia, gdy właśnie masz kaca. To „napój", czyli heverage.
1 Paki - obraźliwe w języku angielskim określenie Pakistańczyka. 2 Mick - obraźliwe w języku angielskim określenie Irlandczyka.
Najgorsze stówo w naszym języku 25
Dawno temu, w Eton College, panował zwyczaj tzw bever
days, czyli „piwnych dni", kiedy chłopcom wyjątkowo serwowano piwo. I prawie na pewno słówko bever pochodzi od jakiegoś skomplikowanego łacińskiego wyrażenia, zrozumiałego wyłącznie dla Borisa Johnsona3.
Stąd właśnie bierze się cały problem. Osoby, które pracują na pokładach samolotów i w hotelach, wbiły sobie do głowy, że słowo beverage, ze swoim etońskim i łacińskim wydźwiękiem, jest w pewien sposób wytworne, co uzasadnia jego używanie przy zwracaniu się do klienta.
A teraz posłuchajcie. Ów klient to prawie na pewno biznesmen, a biznesmeni latający po Europie samolotami rejsowymi i zatrzymujący się w hotelach dla biznesmenów plasują się dość nisko w biznesowej hierarchii. Myślicie, że włączają swoje komórki w chwili lądowania samolotu, bo tokijska giełda zwija się w bólach, gdy nie ma ich pod telefonem? Nie. Powód, który sprawia, że tak cholernie szybko po nie sięgają, to chęć sprawdzenia, czy jeszcze nie wylali ich z pracy
Naprawdę, nie musicie traktować ich tak, jak wasi koledzy po fachu - służący - traktują swoich pracodawców w serialu Upstairs, Downstairs. Popołudnia nie upływają im na okrawaniu ze skórek kanapek z ogórkiem. Nie odmawiają modlitw przed posiłkiem. Nazywają się Steve i Dave i wiecie, co robią na swoich laptopach w hali odlotów? Może organizują odwrotną fuzję hed gingową z General Electric? Obawiam się, że nie. Przeglądają w internecie zdjęcia panienek w kostiumach kąpielowych.
Na litość boską! Należę do klasy średniej. Uczęszczałem do szkoły, którą większość ludzi określiłaby mianem ekskluzywnej. Gdybym jednak wrócił do domu i powiedział żonie, że chcę „napój", jej pięść wylądowałaby na mojej twarzy
Boris Johnson - ekscentryczny polityk z ramienia Partii Konserwatywnej, od maja 2008 roku mer Londynu, absolwent Eton College.
26 Świat według Clarksona, część 3
Gdy jestem w podróży, nie muszę być traktowany jak Hiacynta Bukiet. Chciałbym, żebyście w końcu pojęli, że mówię tak jak wy, i że doskonale was zrozumiem, jeśli powiecie, że w moim pokoju znajduje się czajnik. Nie musicie silić się na „możliwość parzenia herbaty i kawy".
Proszę, przestańcie też dodawać formułkę „jeśli można" na końcu każdego pytania. Czy mógłbym prosić o pańską marynarkę, jeśli można? Czy mógłbym zaproponować panu obiad, jeśli można? Albo w tym tygodniu, podczas powrotu samolotem ze Skandynawii: „Czy życzy pan sobie coś do picia, jeśli można?". Cóż złego jest w pytaniu: „Może jeszcze jednego drinka?"... Jest jeszcze kwestia nadużywania zaimków zwrotnych.
Pisałem o tym już wcześniej, ale sytuacja wciąż się pogarsza. Zaimki zwrotne używane są wtedy, gdy wykonawca czynności sam jej podlega. Na przykład: ubieram się. Nie można jednak powiedzieć: „skontaktuj się z »moim się«"4, bo to sprawi, że wezmą cię za imbecyla.
Jeśli wyślesz do klienta list, w którym napiszesz, że „mój zespół i ja chętnie spotkamy się z »pana się«", bądź przygotowany na pewien zawód. Bo gdybym to ja był tym klientem, zjawiłbym się w twoim biurze od razu. Potem stanąłbym na twoim biurku i ulżył „mojemu się".
Nie jestem jakimś maniakiem gramatyki - z dość dużą nonszalancją podchodzę do jej reguł - ale jeśli ktoś mówi „mojemu się" zamiast „mnie", w moich uszach brzmi to wulgarniej niż „niedorobiony czarnuch".
Zanim zabierzecie się do sformułowania zdania, zastanówcie się nad najkrótszym sposobem przekazania jego treści, nie nad
4 Clarkson wyśmiewa tu manierę językową, prowadzącą do zastępowania zaimków typu me,you itd. zaimkami zwrotnymi myselj~ yourself itd. Przykład: contact
me - prawidłowo („skontaktuj się ze mną") contact myself- nieprawidłowo (w wolnym tłumaczeniu: „skontaktuj się z «moim się»").
Najgorsze stówo w naszym języku 27
najdłuższym. Najwidoczniej panuje ogólne przekonanie, że skorzystanie z większej liczby słów niż jest to niezbędnie konieczne, jest w pewien sposób bardziej uprzejme. Prawie na pewno właśnie z tego powodu podczas jakiegoś lotu zaoferowano mi „artykuły chlebowe".
Najwyraźniej widać to w przemyśle gastronomicznym, który regularnie oferuje mi „wybór zarówno sera cheddar, jak i brie". Chwila, moment. Zapomniałem o niepotrzebnych przymiotnikach. Powinienem był napisać „wybór zarówno smakowitego sera cheddar, jak i kremowego brie".
„Czy mógłbym już zapisać zamówienie »pana się«, jeśli można?". „Tak, poproszę o solidną porcję rozgrzewającej zimową aurę zupy i miskę pożywnej pasty z wyśmienitymi, zbieranymi ranną rosą pomidorami, dziękuję. A potem, jeśli tylko według »pana się« jest to możliwe, talerz wywołującego krztuszenie i szturmującego nozdrza sera stilton".
To wszystko brednie. Dlaczego „miska pasty" ma być bardziej przekonująca od „talerza pasty"? Dlaczego nie powiedzieć po prostu „pasta"? Nie ma tu przecież powodów do obaw - zakładam, że pasta zostanie podana na takim czy innym naczyniu stołowym, podobnie jak przypuszczam, że jeśli ktoś w moim pokoju umieścił czajnik, zostawił też kilka granulek kawy
Pożegnam się z wami najlepszym przykładem podobnych nonsensów, jaki znam. Chodzi o stojak z gazetami w hotelowym holu, z napisem: „Gazety- zaznaj przyjemności czytania".
Jedyną, którą tam wyłożyli, był „Guardian". Napis nie był więc poprawny nawet pod względem czysto formalnym.
Niedziela, 22 stycznia 2006 r.
McEton - zmyślna angielska franszyza
Zgodnie z zaleceniami Tony'ego Blaira, który usiłuje zmienić wizerunek całego naszego narodu, wciska się nam, że Lon
dyn nie jest już miejscem, w którym przebywa królowa, kilku strażników Tower i 10 000 gadatliwych taksówkarzy, którzy zawsze wiedzą, dokąd jadą.
Nie - obecnie jest to tętniąca życiem, wielokulturowa metropolia, w której można usłyszeć 600 różnych języków, nawet podczas krótkiego wypadu na zakupy.
Podobno to właśnie taki obraz Wielkiej Brytanii wygrał dla niej organizację igrzysk olimpijskich; zastanawiam się jednak, jak wpłynie on na bilans płatniczy naszego kraju.
Turyści nie odwiedzają nas ze względu na pogodę tudzież wy-kwintność regionalnej kuchni. Nie przyciągają ich ani wyjątkowo korzystne ceny hoteli, ani nasze plaże, ani Birmingham. Nigdy jeszcze nie spotkałem Amerykanina lub Japończyka, który wyznałby:
- Chciałbym wybrać się do Wielkiej Brytanii, by móc tam kupić arabską gazetę w bengalskim kiosku, w którym sprzedaje mówiąca po polsku kasjerka.
McEton - zmyślna angielska franszyza 29
Tym, co większości obcokrajowców podoba się w Wielkiej Brytanii, nie jest wielokulturowość, tolerancja czy jakikolwiek inny nonsens wymyślony przez Partię Pracy. Nie. Tym czymś jest nasza historia. Szekspir. Pałac Blenheim. Gwardziści w groteskowych czapach, którzy ani drgną. Owszem, turyści rzucą czasem okiem na kilka zdechłych psów w jakiejś galerii sztuki nowoczesnej, ale tylko dlatego, że spędzili przedpołudnie na otwartym pokładzie jednego z autobusów wycieczkowych i trochę zmarzli.
Czy wrócą do domu, dajmy na to, z bejsbolówkami noszonymi przez współczesną brytyjską policję? Czy może jednak z plastikowym hełmem należącym do tradycyjnego policyjnego umundurowania? Co przyciągnie więcej zwiedzających: dom rodzinny Annę Hathaway1 czy miejsce urodzenia Benjamina Ze-phaniaha2?
Weźmy linie lotnicze British Airways. W czasach, gdy personel pokładowy nosił marynarki, a wystrój samolotów utrzymany był w szarej i szafirowej tonacji, kapitanowie musieli strącać obcokrajowców ze schodków kijami bejsbolowymi. Kiedy BA przerzuciły się na styl etniczny z krzykliwie pomalowanymi statecznikami, położyły cały interes.
Każda branża brytyjskiego przemysłu wie, że we wszystkich globalnych kampaniach reklamowych powinna wykorzystywać przepych, tradycję, herbatę i historię. W ten oto sposób płynnie przechodzimy do brytyjskiej instytucji, która jest wręcz przesiąknięta tradycją i historią. Do naszych szkół prywatnych.
Znajdą się tacy, szczególnie wśród socjalistów, którzy uważają, że owe szkoły są niczym innym, jak tylko siedliskiem przestarzałych zasad, okrucieństwa, nierówności społecznej, narkotyków, przemocy szkolnej i pederastii. Otóż nie. Kiedy w latach
1 Annę Hathaway (1556-1623) - żona Williama Szekspira. Benjamin Zephaniah - współczesny poeta brytyjski, pisarz, muzyk i działacz
społeczny.
30 Świat według Clarksona, część 3
siedemdziesiątych ubiegłego wieku uczęszczałem do szkoły w Repton, nie chodziliśmy we frakach i prawie nigdy nikogo nie podpaliliśmy Przeciwnie, moja szkoła przypominała trochę dzisiejszy Londyn. Chodziły do niej dzieciaki z Iranu, Japonii, Trynidadu, a nawet z Etiopii.
Posłane do niej przez swoich rodziców, którzy chcieli zapewnić im tradycyjne brytyjskie wykształcenie, w większości liznęły wcześniej zaledwie podstawy angielskiego. A mimo to wciąż uczęszczały, stawiając czoła komplikacjom wieku dojrzewania, tysiące mil od rodzinnego domu, nie umiejąc porozumieć się z nauczycielem, kierownikiem internatu, a nawet ze sprzedawczynią w wiejskim sklepiku.
Było mi ich żal - nie na tyle, co prawda, by zaniechać podkradania im herbatników - ale faktycznie, czułem, że minusy pobierania edukacji tak daleko od domu przeważają nad jedynym dostrzegalnym plusem, a mianowicie nad powrotem do Etiopii ze znajomością łacińskiego odpowiednika zwrotu „co słychać?".
Teraz jednak szkoła w Repton zaprezentowała genialny pomysł. Chce, żeby góra przyszła do Mahometa. Pozostaje w starym miejscu w hrabstwie Derbyshire, skąd adresuje swoją ofertę do dzieci biznesmenów, ale otwiera też swoją filię w Dubaju.
To przedsięwzięcie stanie się maszynką do robienia pieniędzy porównywalną z iPodem.
No bo zobaczcie: Dubaj pełen jest Hindusów, którzy wiedzą, jak grać w krykieta, oraz Arabów, którzy mają wystarczające fundusze, by pokryć pustynię zielenią. Mieszka tam również wielu ekspatriantów, którzy będą dziękować Bogu za to, że nie muszą 12 razy do roku płacić za bilety lotnicze. Znana marka brytyjskiego szkolnictwa prywatnego na Bliskim Wschodzie. Przecież to istny przebłysk geniuszu! I to nie tylko z punktu widzenia tamtejszych rodziców, ale również jeśli chodzi o deficyt bilansu handlowego Wielkiej Brytanii.
McEton - zmyślna angielska franszyza 31
Wyobraźcie sobie tylko, z jakim przyjęciem spotkałby się Eton College w Los Angeles albo Harrow w Tokio. Wyobraźcie sobie zdolność zarobkową, jaką osiągnęłyby tam te szkoły; wystarczy, że zaproponują przybranie głów małych Amerykanów melonikami, kapeluszami słomkowymi bądź bermycami, a ustawi się przed nimi kolejka rodziców, którzy zapragną, by jakiś nauczyciel w akademickim birecie wrzucił ich kochanego Hanka do basenu z lodowatą wodą.
Oczywiście, jeśli chodzi o Amerykę, to trzeba by było wymyślić jakieś inne określenie na zjawisko fali, zaś w przypadku Japonii dostrzegam pewne trudności związane z tradycyjnymi obchodami Dnia Pamięci.
W rzeczywistości, gdyby to naprawdę miało zacząć działać, należałoby najpierw przeanalizować historię firmy Harry Rams-den's. Była to tradycyjna smażalnia ryb w pobliżu Leeds, która została kupiona i wprowadzona na giełdę przez byłego szefa KFC, który chciał zrobić z niej ogólnokrajową sieć restauracji. I wszystko, czego było mu trzeba, to marka. Dopiero potem sos z pieczonego mięsa wołowego, w którym smażyły się frytki, został zastąpiony mieszanką olejów roślinnych, a świeże ryby prosto z połowu - mrożonymi filetami.
Obecnie działa już 170 punktów Harry Ramsden's i nie widzę powodu, dla którego miałoby nie powstać 170 szkół Eton. Zanim zaczniecie się zastanawiać, skąd wziąć wystarczającą liczbę brytyjskiej wykwalifikowanej kadry nauczycielskiej, która byłaby w stanie obsłużyć globalne przedsięwzięcie o tak wielkim rozmachu, pozwólcie, że przypomnę wam o hotelu Excalibur w Las Vegas. Reklamowany jako średniowieczna, owiana legendą budowla z wieżyczkami, jest oczywiście olbrzymim, plastikowym drapaczem chmur z amerykańskimi boyami hotelowymi w szortach rodem z Małego lorda. Brzmi okropnie? Zgadzam się, ale to miejsce jest zawsze pełne turystów.
32 Świat według Clarksona, część 3
Repton College przetarł szlaki. Ale gdyby pomysł podchwycił Eton, otwierając sieć szkół o nazwie - dajmy na to - „Szkoły Eton im. Harry'ego Pottera", zarobiłby dla Wielkiej Brytanii więcej, niż bank Lloyds i królowa razem wzięci.
Niedziela, 29 stycznia 2006 r.
Szkoła: rockowa, nie barokowa
William Szekspir prawdopodobnie zrobił więcej dla zniszczenia bogactwa kulturowego Wielkiej Brytanii niż jaka
kolwiek inna osoba na przestrzeni dziejów. Po niekończących się analizach jego sztuk ujętych w programie nauczania, całe pokolenia dzieci weszły w dorosłe życie z przekonaniem, że literatura to nudy, od których zapada się w śpiączkę. I nie winię ich za to. Mowa Porcyi o „deszczu ożywczym" w żadnym razie nie jest tak stymulująca jak choćby 10 minut gry w Grand TheftAuto.
Jestem przekonany, że Szekspir, podobnie jak Milton, Donnę i Chaucer, mają swoje miejsce we współczesnej Wielkiej Brytanii. I że miejsce to znajduje się gdzieś w czeluściach Biblioteki Brytyjskiej, gdzie ich dzieła mogą poddawać analizie najbardziej hardcorowi studenci językoznawstwa.
Obecnie moja 11-letnia córka pochłania książkę za książką. Przeczytała już całą twórczość Jacąueline Wilson, a teraz wciągnęły ją na dobre powieści z serii Kobieca agencja detektywistyczna
nr 1. Zaręczam jednak, że jej czytelnicze zapędy zostaną zdławione w chwili, gdy zapozna się z Wieczorem trzech króli Szekspira.
34 Świat według Clarksona, część 3
Wielu polityków usiłuje właśnie teraz zbijać wyborczy kapitał, dyskutując o przyszłości szkolnictwa, ale wszyscy wydają się zapominać o najważniejszym: że w szkole dzieci powinny analizować książki, których czytanie sprawia im frajdę.
Podobnie ma się sprawa z religią. Ponieważ co niedziela zaciągano mnie siłą do kaplicy i zmuszano do czytania Biblii, co było jeszcze gorsze od lektury Raju utraconego Miltona, swój okres dojrzewania zakończyłem przepełniony nieodpartą niekiedy chęcią podpalenia arcybiskupa Canterbury
Moim największym problemem jest jednak muzyka. Otóż nie jest mi żal, że jestem literackim głąbem oraz ateistą, ale noszę w sobie wielki smutek, iż potrafię grać na fortepianie, ale tylko tak, jak pies potrafi wiązać sznurowadła.
Znam pewnego fotografa. Pochodzi z Walii, w dodatku przez większość czasu jest pijany, ale pewnego razu w holu Hotelu Na-cional w Hawanie zasiadł przy fortepianie i zagrał - obiema rękami! - kilka piosenek Billy'ego Joela, i to nie stroniąc od wszelkich ozdobników.
Wprost nie mogłem uwierzyć, że w tym mizernym Walijczyku drzemie nieujawniony dotychczas talent, którym wniósł w to ponure i pożałowania godne miejsce nadzieję i radość; zdolność, dzięki której rozbrzmiały tam dźwięki Ameryki, dźwięki wolności. W dodatku postanowił, że zagra wszystkim cholernego Billy'ego Joela... Skurczybyk!
Kobiety były oczarowane. Bo w rzeczywistości za niczym innym nie przepadają tak bardzo, jak za mężczyznami, którzy umieją grać na jakimś instrumencie. Jeśli tylko uda ci się odbęb-nić Wśród nocnej ciszy w wersji na dwie ręce, ród niewieści w zasadzie przestanie cię odróżniać od Jona Bon Joviego. To właśnie dlatego mój walijski znajomy spędził większą część owej pamiętnej nocy w swoim pokoju, ujeżdżany przez kubańską nastolatkę w kowbojskim kapeluszu.
Szkota: rockowa, nie barokowa 35
Tyle że w szkole nigdy ci nie powiedzą: „Słuchaj chłopcze, jeśli opanujesz Arię na strunie G, całe swoje dorosłe życie będziesz rozbierał różne Angeliny Jolie". A nawet jeśli ci to powiedzą, i tak będzie ci trudno, bo każą ci się uczyć samych niezwykle podniosłych kawałków.
Muzycznych odpowiedników sonetów Szekspira. Dźwiękowych analogonów dzieł Chaucera.
Dlaczego więc dzieciom nie zadaje się utworów z list przebojów bieżącego tygodnia? Przecież to właśnie z taką muzyką identyfikują się o wiele chętniej niż z piosenką Wesoły farmer, napisaną przez jakiegoś 5-letniego, nad wiek rozwiniętego Rosjanina, 200 lat temu.
Jeśli dziecku dacie do sklejania model stołu kuchennego, efekt końcowy wcale nie sprawi mu radości. Jeśli zaś zacznie sklejać model krążownika HMS „Hood", będzie wprost przeciwnie.
Dopiero potem będzie chciało przejść do poważniejszych i lepszych rzeczy.
Gdy miałem 10 lat zmuszano mnie do uczenia się piosenek, które brzmiały okropnie już przy pierwszym podejściu i jeszcze gorzej, gdy w końcu umiałem już je zagrać. Teraz nie mogę się powstrzymać, by nie rozmyślać o tym, o ile więcej frajdy sprawiłyby mi lekcje muzyki, gdybym wydawał na nich odgłosy syren, grając na fortepianie piosenkę Blockbuster zespołu Sweet.
Gdyby tak było, w dalszej kolejności przerobiłbym twórczość zespołu T-Rex, następnie Genesis, aż doszedłbym do Billy'ego Joela. I w końcu to ja byłbym ujeżdżany w pokoju kubańskiego hotelu.
Zgadzam się, że wiele współczesnych piosenek najeżonych jest krzyżykami i bemolami, co sprawia, że dzieciom trudno jest je ogarnąć, ale w większości przypadków nawet średnio zdolnemu nauczycielowi muzyki 5 minut zajęłoby przerobienie ich tak, by można je było grać wyłącznie na białych klawiszach.
36 Świat według Clarksona, część 3
Weźmy na przykład Odę do radości. W mojej książce do muzyki ma krzyżyk przy F, co oznacza, że jest w tonacji G-dur. Ale w książce do muzyki mojej córki jest zapisana w tonacji C-dur, więc nie ma tam ani krzyżyków, ani bemoli. Łatwiej się jej więc nauczyć, łatwiej ją grać, a brzmi dokładnie tak samo.
Pomijając fakt, że córka nie jest zainteresowana graniem Beethovena. Chce grać Clocks zespołu Coldplay i Behind Blue
Eyes grupy The Who. Chce, by j ej wysiłki ukoronował krążownik HMS „Hood", a nie kuchenny stół.
Nie chcę tu zabrzmieć egoistycznie, ale ja też pragnę tego samego. Zmuszanie naszych dzieci do ćwiczenia na pianinie jest jak zmuszanie goryla do noszenia smokingu. Po prostu nie mają ochoty tego robić i, szczerze mówiąc, ja też nie chcę ich do tego nakłaniać, bo gdy już zaczną, to nawet w moim dość dużym domu trudno o miejsce, w którym można by się ukryć przed wytwarzaną przez nie kakofonią.
Hałas młota pneumatycznego gdy masz kaca, to naprawdę nieprzyjemne doznanie, ale wolę już to od dziewięciolatka ćwiczącego piosenkę, która nie brzmiałaby dobrze nawet wtedy, gdyby grać ją poprawnie.
W związku z powyższym mam pewien pomysł. Czy ktoś, bardzo proszę, mógłby wydać książkę zatytułowaną Ulubione piosen
ki twojego taty w tonacji C-dur} I czy ktoś inny mógłby szybko ją wciągnąć do programu nauczania?
Niedziela, 5 lutego 2006 r.
Zdumiewający talent do opychania totalnego chłamu
N ie miałem zbyt wiele do roboty w zeszły czwartek, zrobiłem więc sobie jednodniowy wypad do Saint-Nazaire, by
pooglądać tam bunkry U-Bootów z drugiej wojny światowej. Och, są ogromne. I pomysłowe. Nad właściwym zadaszeniem
znajduje się dodatkowy dach z pofałdowanego betonu, zaprojektowany do neutralizowania bomb jeszcze przed ich uderzeniem w samą konstrukcję i do ukierunkowywania wybuchu tak, by nie zagroził cennym okrętom podwodnym.
Ten układ budowli był w stanie oprzeć się nawet bombie sejsmicznej RAF-u - Tallboyowi. Zrzucane z 6000 metrów, te 5-to-nowe, naddźwiękowe bomby były w stanie wyprzeć 20 000 metrów sześciennych ziemi, tworząc lej o głębokości 25 i średnicy 30 metrów.
I mimo to, gdy taka bomba uderzała w zadaszenie bunkrów Saint-Nazaire, wszystko, co mogli usłyszeć ludzie wewnątrz, nie było głośniejsze od dyskretnego chrząknięcia zawstydzonego kamerdynera.
Później Amerykanie zasypali dach bunkrów gradem pocisków przeciwpancernych zrzuconych z bombowców B-17.
38 Świat według Clarksona, część 3
To też nie zdało egzaminu. Co więcej, pod koniec wojny jedynym ocalałym budynkiem w Saint-Nazaire był sam cel bombardowań.
Stoi tam po dziś dzień i spodziewalibyście się pewnie, podobnie jak ja, że w środku znajduje się wystawa, od której Madame Tussauds zakręciłoby się w głowie - mnóstwo woskowych figur Niemców uwijających się w znoju przy drewnianych makietach torped - i że natkniecie się na wiele szkolnych wycieczek, zwiedzających wnętrze prawdziwego U-Boota. Ależ skąd. Zobaczyłem tam jedynie sporo graffiti, a w jednym z bunkrów pół tuzina powywracanych wózków sklepowych.
W innym z kolei znalazłem sklep z upominkami i od razu założyłem, że będzie pełen modeli U-Bootów do sklejania, płyt DVD z filmem Okręt, że znajdzie się tam być może rękawica kuchenna z jakimś podwodnym motywem i maszyna szyfrująca Enigma z logotypem Jona Bon Joviego.
Też nie. Wszystko, co mieli tam na wystawie, sprowadzało się do kilku trolli ubranych w tradycyjne bretońskie stroje (co w żaden sposób nie przystawało do rzeczywistości, bo Saint-Nazaire wcale nie leży w Bretanii). W środku zaś znajdowały się talerze przerobione na zegary, modele latarni morskich przerobione na lampy stołowe, podkładki pod talerze z widokami miejsc we Francji, w których jeszcze nie byłem, i - co najdziwniejsze - koszulki z napisem „Zakątek krasnala"; tak nazywa się pewien pub w Dublinie.
Wyglądało to tak, jakby właściciele umyślnie zaopatrzyli sklep we wszystko, co tylko mogli, byle nie miało to absolutnie żadnego związku z wojną.
Moim zdaniem to odrobinę idiotyczne, bo założę się, że nikt nigdy nie powiedział:„Chętnie postawiłbym sobie na kominku bretońskiego trolla, wybiorę się więc do tych słynnych bunkrów U-Bootów w Saint-Nazaire - może będzie tam jakiś sklep
Zdumiewający talent do opychania totalnego chłamu 33
z upominkami, w którym będę mógł go kupić...". Na podobnej zasadzie można by się wybrać do zamku Windsor, by próbować tam kupić holograficzny breloczek na klucze z widokiem Wielkiego Kanionu Kolorado. A jednak właściciele sklepów z pamiątkami przy znanych turystycznych atrakcjach na całym świecie nie ustają w zadziwianiu mnie swoim brakiem umiejętności w sprzedawaniu czegokolwiek, co ktoś faktycznie mógłby chcieć kupić.
Zawsze mają delfina, idealnie wyrzeźbionego, z nazwą miejsca, w którym właśnie przebywasz, namalowaną na jego podstawie z użyciem szablonu. Gdyby na półce znajdowała się tylko jedna taka rzeźba i gdyby choć trochę przebijało z niej prymitywne wykończenie, to owszem - pewnie dałbyś się nabrać, że jest to rękodzieło stworzone w jaskini przez jakiegoś autochtona w ludowym stroju.
Ponieważ jednak znajdujesz się właśnie na lotnisku, takich rzeźb jest ze dwa tysiące, wszystkie są identyczne, na ich spodzie widnieje napis „Madę in China", a w dodatku w zeszłym roku widziałeś taką samą pamiątkę w San Francisco (tyle że na podstawie miała wyryty napis „California"), nie dasz się nabić w butelkę.
Skandynawskie sklepy z upominkami prześcigają się w sprzedawaniu wędzonego łososia, byś mógł zabrać ze sobą do domu smak północy Można go jednak kupić wyłącznie w plasterkach, ułożonych w hermetycznych, foliowych opakowaniach, a ty naj-normalniej w świecie wiesz, że żaden pomarszczony, stary rybak z trawlera nie ma dostępu do zdolnej wyprodukować coś takiego maszyny pakującej. Przecież gdybyś miał ochotę na łososia z plastikowej torebki, poczekałbyś, aż będziesz w domu, skąd po prostu zadzwoniłbyś do Jethro Tuli1.
łan Anderson, jeden z członków zespołu Jethro Tuli, jest właścicielem prężnego koncernu Strathaird Salmon, zajmującego się hodowlą łososia.
40 Świat według Clarksona, część 3
Kolejnym ulubionym gadżetem sklepów z upominkami jest 120-centymetrowy misternej roboty galeon, wyposażony w żagle z prawdziwego płótna, kilometr olinowania z bawełnianej nitki i filigranowe maszty z wykałaczek.
Świetnie. Jak jednak dowieźć coś takiego do domu? Jeśli zamierzasz otworzyć sklep z pamiątkami dla turystów,
mam dla ciebie dobrą radę. Sprzedawaj to, czego nie będą mogli uszkodzić bagażowi na lotnisku. Ważniejsze jest jednak, by twoja oferta odzwierciedlała w jakiś sposób charakter okolicy. Musisz zaakceptować fakt, że turyści zwiedzający bunkry łodzi podwodnych z drugiej wojny światowej niekoniecznie będą chcieli kupić szklaną kulę ze śnieżynkami i wieżą Eiffla.
No dobrze, ja ją kupiłem, ale tylko dlatego, że w domu mam kredens, który nazywam „szafą chłamu".
To georgiańskia witryna z przeszklonym frontem, gdzie trzymam wszystkie bezużyteczne rupiecie, które udało mi się znaleźć w sklepach z upominkami przez wszystkie te lata. Honorowe miejsce zajmuje w niej 30-centymetrowa, alabastrowa replika Ostatniej wieczerzy z apostołami ubranymi w mieniące się brokatem szaty, każda w innym kolorze.
Z drugiej strony, jestem też szalenie dumny z wyprodukowanej w Chinach figurki nowojorskiego strażaka, z wąsami i przewieszonym przez ramię rannym kolegą. To kunsztowne dzieło zwieńczono chwytającym za serce napisem: „Czerwone hełmy odwagi".
Oczywiście rozumiem, że mieszkańcy Saint-Nazaire mogą nie chcieć zarabiać na okropnościach wojny U-Bootów, na ataku brytyjskich sił specjalnych, który w 1942 roku zniszczył port, na lądowaniu wojsk amerykańskich w 1917 roku i na utracie w 1940 u ujścia Loary statku RMS „Lancastria" wraz z 4000 osób na pokładzie.
Zdumiewający talent do opychania totalnego chłamu 41
Podejrzewam, że powinniśmy to uszanować. Choć z drugiej strony, fajnie by było, gdyby powstało tam coś, co oddawałoby ducha miejsca. Na przykład tłum manekinów ubranych w pasiaste swetry, z rękami w górze, jedzących ser.
Niedziela, 12 lutego 2006 r.
Królestwo za konia (na celowniku strzelby)
Jeśli felietonista pragnie wieść spokojny żywot, musi trzymać się z dala od pewnych tematów. Dokładanie Jezusowi
odpada od razu. Prawdopodobnie nie jest również najlepszym pomysłem pisać, że biednym należałoby skonfiskować buty Ale największym tabu - największą miną, na którą możemy nadepnąć - jest drażliwy temat koni.
Napisałem kiedyś felieton sugerujący, że nie można trzymać zwierzęcia, jeśli nie dysponuje się ogrodem na tyle dużym, by mogło się w nim wybiegać. Pod żadnym pozorem - przekonywałem - nie wolno umieszczać zwierzęcia w ciężarówce i jeździć z nim po drogach publicznych z prędkością 6 km/h.
Zostało to bardzo źle odebrane. Okazało się, że w Wielkiej Brytanii mieszkają 3 miliony właścicieli koni, z których każdy wysłał do mnie list wyrażający nadzieję, że już niedługo kopnę w kalendarz. Zanotowałem więc sobie w pamięci, by w przyszłości końskich spraw unikać jak ognia.
Niestety, w Wielkiej Brytanii mieszka teraz już 3 000 001 właścicieli koni - moja żona kupiła właśnie parkę tych cholernych stworzeń.
Królestwo za konia (na celowniku strzelby) 43
Nie wiem, ile kosztowały, ale ponieważ zostały sprowadzone z Islandii, podejrzewam, że całkiem sporo.
Choć na pewno mniej, niż kosztują teraz państwową służbę zdrowia. Pierwszą osobą, która z nich spadła, był mój dziewięcioletni syn. Zobaczył, jak po zagrodzie jeździ kłusem jego siostra, a ponieważ jest chłopcem, stwierdził, że on też tak potrafi.
Niestety, nie przebywałem wtedy w pobliżu i nie mogłem go przed tym powstrzymać, więc co dokładnie się stało, wiem jedynie z relacji sanitariuszy pogotowia ratunkowego.
Kolejną ofiarą była nasza niania, która obaliła teorię, że gdy spadniesz z konia, powinieneś od razu powtórnie go dosiąść. Bo gdy to zrobiła, natychmiast ponownie spadła. Musieliśmy przez jakiś czas ucierać jej jedzenie; teraz ma się już lepiej.
A moja żona? No cóż, w chwili, gdy to piszę, szusuje na nartach w Davos.
No, może nie do końca, bo 24 godziny przed odlotem spadła ze swojej szkapy, zwichnęła nadgarstek i skręciła nogę, nadając jej kształt, wielkość i fakturę baobabu. Tak więc jest w Davos, tyle że pewnie tam pije.
W rzeczy samej, jej wypadek był bardzo spektakularny. Na spokojnej drodze, nawiasem mówiąc przed domem Davida Camerona1, wyleciała z siodła z takim impetem, że nie była w stanie się potem ruszyć. Musiała więc zadzwonić do niani, która, świeżo po swoim upadku, dotarła na miejsce zdarzenia mocno kulejąc.
Chyba nie trzeba dodawać, że koń, wyposażony w mózg o rozmiarze orzecha, wystraszył się i uciekł. Żadna z kobiet nie była na tyle sprawna, by go złapać, co oznaczało, że po sieci dróg zaczęła hulać tona (bardzo drogiego) mięsa, niebezpieczna i nieobliczalna jak obszyty końską skórą rakietowy pocisk Scud.
David Cameron - brytyjski polityk, lider Partii Konserwatywnej.
44 Świat według Clarksona, część 3
Po tym jak szkapa została przyprowadzona przez pełnego współczucia sąsiada, chciałem poszukać strzelby i zakończyć swoje pasmo udręk, ubijając to cholerne zwierzę. Niestety. Koń nie był oczywiście winny wypadkowi. Podobnie zresztą jak moja żona, która jeździła konno już będąc zarodkiem, a polowała, gdy osiągnęła stadium płodu.
Koń po prostu poślizgnął się na asfalcie. A, rozumiem. Islandzki koń, zdolny do cwału z olbrzymią prędkością po pokrywie lawowej i taflach lodu, nie jest w stanie utrzymać się na nogach na asfalcie. No jasne. Przecież to logiczne.
W związku z powyższym cała żeńska część gospodarstwa domowego Clarksonów jest obecnie pochłonięta udzielaniem się w kampaniach internetowych na rzecz wymiany nawierzchni wszystkich dróg w kraju na specjalny asfalt, zapewniający koniom odpowiednią przyczepność.
Wydaje mi się, że podobny problem dotyczy każdego właściciela konia. Nie możesz nim być bez przekonania. Każdego ranka musisz wstać i oczyścić stajnię z jego łajna, a potem spędzić całe popołudnie szczotkując go, zaplatając mu ogon i karmiąc chrupiącymi jabłkami. A pod koniec dnia, gdy kładziesz się spać, każdy siniak i dający się we znaki staw w bolesny sposób przypomina o wypadku sprzed kilku godzin. Konie przejmują całkowitą władzę nad twoim życiem, zupełnie jak paraliż. O niczym innym po prostu już nie myślisz.
To zaś sprawia, że społeczność właścicieli koni żyje w przekonaniu, iż cały świat, podobnie jak oni, kręci się dookoła ich pupili. Z tego samego powodu tak krzykliwi są zwolennicy polowań.
Bo dla nich to nie jest rozrywka. To całe ich życie. I to dlatego moja żona chce zmienić nawierzchnię na naszych drogach.
To jeszcze nie wszystko - każdego dnia, gdy wraca do domu, jest wściekła z powodu czegoś, co zrobił jakiś kierowca. Ze nie zwolnił. Że nie zjechał. Że nie wyminął. Że nie ściszył radia.
Królestwo za konia (na celowniku strzelby) 45
I słyszę to od kobiety, która odmawia prowadzenia samochodów o mocy poniżej 350 koni.
Oczywiście, dość często i dobitnie przypominają nam, że drogi były pierwotnie przeznaczone dla koni, i to prawda.
Ale podobnie jest przecież z rodziną królewską, która pierwotnie miała sprawować rządy. Tyle że czas nie stoi w miejscu. Koń został zastąpiony przez samochód, a sam stał się zabawką. A w związku z tym na drogi powinien być wpuszczany na takich samych warunkach, jak królowa do parlamentu. Na krótko i wyłącznie na zaproszenie.
Zawsze powtarzałem, że jeśli po moje córki przyjedzie jakiś chłopak na motocyklu, to wrzucę mu zapałkę do baku. A gdy kupi kolejny, znów zrobię to samo. Jednak w zeszłym miesiącu przekonałem się, że cztery nogi są nieskończenie bardziej niebezpieczne niż dwa koła. Tak więc gdy rzeczony chłopak przyjedzie na koniu, zastrzelę. Jego i konia.
Kończąc, muszę wyrazić zadowolenie z zachowania moich osłów. Przez cały dzień nie robią nic innego, tylko podbiegają do swoich większych kolegów z pastwiska i ich kopią.
Niedziela, 19 lutego 2006 r.
Co się stało ze wszystkimi widzami?
Pewnie nie obejrzeliście nowego talk-show Daviny McCall, które w godzinach największej oglądalności nadała stacja
BBCl... Szkoda, bo moim zdaniem ten program jest całkiem niezły.
Na przestrzeni dziejów telewizji przeważającą większość gospodarzy talk-show stanowili mężczyźni. To zaś stwarzało problemy, bo mężczyźni uważają, że ich obowiązkiem jest nieustanna rywalizacja.
Gdy gość rzuca w eter żart kalibru .22, gospodarz talk-show musi odpowiedzieć na to czymś cięższym i lepszym. Rozmowa mężczyzn jest jak walka gladiatorów; jest sporem, jest wybuchowa i prowadzona tak, by przede wszystkim była śmieszna.
W zeszły weekend zapytałem redaktora magazynu „GQ", czy podoba mu się moja marynarka. „Niezbyt - odpowiedział wrzaskliwym, cienkim piskiem. - Wyglądasz w niej jak *****". Wyobrażacie sobie takie słowa z ust kobiety?
Na skutek tego nowoczesne, dynamiczne, prowadzone przez mężczyzn talk-shows na ogół koncentrują się na gospodarzach.
Przecież to na nich spoczywa obowiązek nadrabiania miną
Co się stało ze wszystkimi widzami? 47
za nudnych gości i ścierania się z tymi interesującymi. Jedynym facetem, który tego nie robi, jest Michael Parkinson. I pewnie dlatego można go oglądać nieprzerwanie od 1912 roku.
Davina też nie rywalizuje z gośćmi. A ponieważ nie skupia się na sobie, w zeszłym tygodniu mogliśmy dowiedzieć się sporo o jej gościu - Martinie Shawie1. No i dowiedzieliśmy się głównie tego, że jest raczej nudny. Niektóre z jego odpowiedzi były tak mało zajmujące, że moje dzieci, przy wtórze głośnego chrzą-kania, wstały i opuściły pokój. To zaś prowadzi mnie do sedna dzisiejszego felietonu.
Gdy byłem dzieckiem, najpierw odrabiałem zadanie domowe, a potem oglądałem telewizję, aż do chwili, w której trzeba było iść spać. Powiecie pewnie: „No tak, ale w tamtych czasach telewizja była nieporównywalnie lepsza!". Uwierzcie mi jednak na słowo: nie była. Śnieżyła, była gamoniowata, nudna, czarna, biała i infantylna, a jedyną rzeczą, jaką można było wygrać w teleturniejach, był ołówek.
Mimo to, gdy zacząłem się pojawiać w telewizji na początku lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku, jej oglądalność była wciąż wysoka. Kiedyś udało mi się zrobić dla BBC2 dość zabawny program, który przyciągnął 7 milionów widzów. Dziś taki wynik mógłby uzyskać jedynie materiał z Angeliną Jolie uprawiającą seks z tą nową pogodynką z ITY
Oglądalność doświadcza spadku swobodnego. Para komików, Morecambe i Wise, gromadziła przed telewizorami 25 milionów widzów. Obecnie o sukcesie mówi się w przypadku wskaźnika oglądalności na poziomie 5-6 milionów. I nie jest tak, że ludzie oglądają programy jakichś podrzędnych kanałów satelitarnych. le liczby pokazują, że oni po prostu wcale nie oglądają telewizji! Cóż zatem robią?
Martin Shaw - angielski aktor.
48 Świat według Clarksona, część 3
Po pierwsze, wiadomo, że wiele kobiet spędza czas w internetowych chatroomach, romansując z dawnymi kolegami ze szkoły, i że wielu facetów siedzi na kanałach MSN, udając 12-letnie dziewczynki.
Wiem też, że wiele osób korzysta z eBaya, bo ostatnio, gdy wystawiłem tam na licytację mnóstwo domowych rupieci, zapanowało ogólne poruszenie i rozeszły się w mgnieniu oka. W przyszłym tygodniu będę tam sprzedawał moją kozę z nosa i założę się, że dostanę za nią co najmniej funta.
Są też podcasty. Nie dalej jak w zeszłym tygodniu czytałem o anonimowej kobiecie zwanej Faceless, codziennie publikującej w internecie nagranie, na którym, korzystając z urządzenia zniekształcającego głos, opowiadała swoim fanom, co robiła. Słuchałem tego i, krótko mówiąc, było to jedno wielkie nic.
Wstaje, stara się nie jeść zbyt wiele, ma problemy z chłopakiem i często mówi „jakby". A ludzie te bzdury ściągają na swoje komputery. Są jeszcze tacy, którzy wychodzą na ulice, by tam nakręcić własny program kamerą w swoich telefonach komórkowych. W większości przypadków nagrania te przedstawiają bicie przechodniów, którzy się im nawiną, i strącanie z rowerów zupełnie przypadkowych osób.
Jeden z problemów, które mają moje dzieci z naziemną telewizją, polega na tym, że nie mogą oglądać tego, czego chcą, kiedy właśnie chcą oglądać telewizję.
- Co to znaczy, że Doktor Who jest w sobotę o siódmej? Chcę obejrzeć go teraz!
Zmywają się więc, by licytować kozy z nosa i nagrywać swoje bójki na mój telefon komórkowy. Moja najmłodsza córka powiedziała kiedyś, że „nie cierpi BBC", bo jej zdaniem występują tam wyłącznie gadające głowy.
Zdaję sobie sprawę, że te fakty napawają panicznym strachem ludzi z telewizji. Martwią się, że w cyfrowym świecie wciąż
Co się stafo ze wszystkimi widzami? 49
odtwarzają gramofonową płytę i że chodzą do klubów ubrani w czepki w stylu Jane Austen. Są śmiertelnie przerażeni, bo myślą, że te ich wszystkie wymyślne grafiki i przerywniki dźwiękowe tylko opóźnią ich nieuchronny koniec. Ja jednak nie byłbym tego taki pewny.
Podobno już niedługo będziecie mogli oglądać programy telewizyjne w waszych telefonach komórkowych, ale dlaczego niby chcielibyście to robić? Dlaczego mielibyście oglądać coś wyprodukowanego tanim kosztem i przeznaczonego dla niewielkiej grupy widzów na jednocalowym ekranie, skoro w domu czeka na was David Attenborough na 42-calowej plazmie? Jest tylko jeden powód.
Po prostu dlatego, że możecie. To oczywiste, że eBay jest interesujący tylko dlatego, że jest
nowy. Gdy się już zestarzeje, ludzie zdadzą sobie sprawę, że kupili majtki Billa Oddiego2 nie dlatego, że właśnie coś takiego chcieli sobie sprawić. Kupili je, bo mogli to zrobić.
Mam na to dowody. W zeszłym roku Top Gear był najczęściej ściąganym w Wielkiej Brytanii programem telewizyjnym. To zaś oznacza, że znalazły się tysiące ludzi, którzy woleli bawić się swoim nowym szerokopasmowym połączeniem internetowym niż usiąść na tyłku i obejrzeć to samo w telewizji. Albo nagrać sobie na dysk nagrywarki Sky Plus.
Powyższe mogłoby sugerować, że jesteśmy społeczeństwem idiotów. Ponieważ jednak tak nie jest, wydaje mi się, że po prostu przechodzimy przez fazę rozwoju, w której strącanie ludzi z rowerów sprawia więcej frajdy niż oglądanie telewizji. To wkrótce przeminie. A program Daviny - wręcz przeciwnie.
Niedziela, 26 lutego 2006 r.
Bill Oddie - angielski pisarz, aktor, satyryk, muzyk, prezenter, znany obrońca przyrody i miłośnik ptaków.
Marnowanie czasu to prawdziwa sztuka
Zeszłotygodniowy raport wykazał, że książka Bardzo głodna
gąsienica zajmuje pierwsze miejsce w kategorii ulubionych przez brytyjskie dzieci bajek do poduszki. Tyle że inną konkluzją raportu był fakt, że co trzeci rodzic w ogóle nie czyta swoim dzieciom przed snem.
Eksperci twierdzą, że za ten stan rzeczy odpowiadają rodzice, zbyt zajęci zarabianiem pieniędzy, by opłacać rachunki za wodę i mandaty za przekraczanie prędkości, w związku z czym nie zostaje im zbyt wiele czasu, który mogą poświecić na potrzeby kulturalne najmłodszych.
Nie wydaje mi się, by tak było w istocie, bo w zeszłym tygodniu siedziałem u fryzjera obok trzydziestokilkuletniego faceta, który przyszedł tam nie na strzyżenie, lecz na manicure. I wcale nie wyglądał na homoseksualistę.
Co więcej, ponieważ dość szczegółowo opowiadał o swoim nadchodzącym urlopie, który miał spędzić z rodziną na nartach, możemy się domyślać, że ma małe dzieci.
Jaką ma więc wymówkę, by nie czytać im bajki na dobranoc? „Przykro mi, Oktawio, dzisiaj wieczorem nie będzie Bardzo
Marnowanie czasu to prawdziwa sztuka 51
głodnej gąsienicy, bo tatuś pół dnia spędził natłuszczając sobie paznokcie"?
Jak mało zajętym trzeba być, by w głowie zrodziła się myśl: „Jest czwartek, czwarta po południu... Wiem! Wyskoczę na godzinkę do fryzjera i poproszę o wtarcie w kciuki jakichś egzotycznych kremów"?
Jest jeszcze gorzej - na półkach u fryzjera stały miliony pędzli do golenia z borsuczego włosia. Kto je kupuje? Jak puste musi być twoje życie, byś mógł pomyśleć: „Nie, nie będę się golił jednorazową golarką i korzystał ze zwykłej pianki z pojemnika. Przecież jeśli wezmę do ręki pędzel i sam przygotuję nim pianę, rozciągnę głupie golenie na kilka godzin"?
Nieco później, na Jermyn Street, ulicy, która dla mieszkających w szkockim Arbroath jest synonimem miejsca, gdzie można kupić koszulę szytą na miarę i buty z miękkiego podbrzusza foki szarej, spostrzegłem w piekarni wyglądającego na bogacza faceta, zwijającego się w agonii nad wyborem pulchnego, chrupiącego, aromatyzowanego migdałami chleba. Najwyraźniej również i on nie miał jakoś szalenie napiętego grafiku.
Jeden z moich znajomych poleciał specjalnie do Sieny, by kupić tam zestaw jedwabnych flag sieneńskich contrade, które następnie wykorzystał jako materiał na podszewkę swojego kolejnego garnituru na miarę.
Dziś wszędzie gdzie tylko spojrzysz, znajdziesz ludzi, którzy wydają fortunę na marnotrawienie czasu. Wygląda na to, że nasze życie jest tak bogate i tak udane, że aby wprowadzić do niego odrobinę zmartwienia i niepokoju, zadręczamy sami siebie zapachem mydła w sypialni dla gości lub rasą owcy, z wełny której zrobione są nasze ubrania.
W pobliżu mojego mieszkania w Londynie znajduje się sklep, który sprzedaje wyłącznie robione na drutach, supermiękkie swetry dla golfistów.
52 Świat według Clarksona, część 3
Co za kretyn dał właścicielce kredyt na coś podobnego?! Co było napisane w biznesplanie? „Tak. Czynsz w Notting Hill jest wysoki, ale jestem przekonana, że znajdzie się wystarczająco dużo osób, którzy przejadą przez całe miasto i park, odwiedzą mój sklep, kupią pulower za 200 funtów i wrócą tą samą drogą do domu".
Ja po prostu kazałbym jej spadać. Ale ktoś tego nie zrobił, a ponieważ sklep wciąż działa, po sześciu miesiącach od otwarcia, mogę tylko przypuszczać, że owa kobieta miała rację. Faktycznie - musi być wystarczająco dużo osób, które gotowe są poświęcić całe popołudnie na zakup swetra.
I nie chodzi tylko o Londyn. Kiedy pewnego dnia bawiłem się Google Earth - to o wiele ciekawsze, niż czytanie dzieciom bajek do poduszki - zrobiłem zbliżenie na dom, w którym dorastałem. Znajduje się w Doncaster. W mieście, które miało zniszczeć i wymrzeć po zamknięciu tamtejszych kopalni.
Nie wydaje mi się, żeby do tego doszło, bo jakiś satelita szpiegowski ukazał moim oczom, że park graniczący z naszym ogrodem został przekształcony w 18-dołkowe pole golfowe.
Więc nawet i tam, pośród pozbawionych pracy górników, znajdują się ludzie, którzy mają tak wiele wolnego czasu, że poświęcają jego połowę na granie w coś, co z grubsza rzecz biorąc jest drogą odmianą gry w kulki. I to bez wątpienia w swetrze za 200 funtów, po który przyjechali aż do Notting Hill.
WWielkiej Brytanii znajduje się obecnie 2500 pól golfowych o łącznej powierzchni 200 000 hektarów. To zaś oznacza, że golf zajmuje tylko nieco mniej miejsca od walijskiego hrabstwa Car-marthenshire. Przy czym z 1 200 000 zarejestrowanych zawodników jest jakieś siedem razy bardziej popularny
Weźmy polowania. W zamierzchłych czasach, gdy u władzy byli torysi, jedynymi, którzy strzelali do bażantów, byli niepracujący bogacze i arystokraci czystej krwi. Teraz już nie. Obecnie,
Marnowanie czasu to prawdziwa sztuka 53
przez cztery miesiące w roku, każdy las w naszym kraju pełny jest różnej maści ludzi, którym nie przeszkadza nawet deszcz.
Dziś tyle osób dysponuje tak wielką ilością wolnego czasu, że aż 569 000 posiada pozwolenie na broń. A ich hobby stało się tak dochodowym interesem, że wygenerowało aż 40 000 miejsc pracy.
Są jeszcze tacy, którzy w wolnym czasie przeprowadzają badania statystyczne. W zeszłym tygodniu pewna grupa ludzi oznajmiła, że obejrzała 168 godzin programu telewizyjnego w czasie najwyższej oglądalności i okazało się, że gejom i lesbijkom poświęcono zaledwie 38 minut. Jak puste musi być wasze życie, skoro uważacie, że warto na coś takiego marnować najcenniejszy z zasobów, jakimi dysponujecie: czas?
Podobnie jest z ludźmi, którzy postanowili, że spróbują odpowiedzieć na pytanie, dlaczego tak wiele rodziców nie czyta dzieciom do poduszki. I odpowiedzieli zupełnie nieprawidłowo.
Bo nie chodzi tu wcale o brak czasu czy napięty rozkład dnia. Chodzi wyłącznie o to, że Bardzo głodna gąsienica to najgłupsza książka w historii literatury.
Niedziela, 5 marca 2006 r.
Oscarowa impreza w wiejskim domu kultury
Naczytaliście się pewnie o przyjęciach, jakie w zeszłym tygodniu po gali Oscarów wydano w Los Angeles i zapra
gnęliście przenieść choć trochę tamtejszego blichtru, splendoru i wyrafinowania na grunt waszych własnych imprez.
Na szczęście w internecie i magazynach plotkarskich aż roi się od rozmaitych inspiracji. Oczywiście, nie uda się wam powtórzyć wyczynu Eltona Johna, który na swoją imprezę zamówił 1000 róż i ozdobił każdą z nich różowymi kryształami Swarov-skiego.
Nie uda się wam również przebić George'a Clooneya, który swoje przyjęcie doprawił takimi osobistościami jak Mick Jagger, Rachel Weisz i Madonna.
Mimo to możecie przynajmniej się dowiedzieć, jaką grać muzykę, co na siebie założyć, jakimi obrusami nakryć stoły i jak najlepiej przygotować groszek cukrowy nadziewany serem z mleka mangusty Ale szczerze mówiąc, jeśli faktycznie chcecie wydać dobre przyjęcie, mam o wiele lepszy pomysł...
Kilka tygodni temu mój stary znajomy wynajął dom kultury w zapadłej dziurze, jaką jest hrabstwo Surrey, i zamówił zespół
Oscarowa impreza w wiejskim domu kultury 55
specjalizujący się w coverach grupy Led Zeppelin. Czy miałem chęć się tam wybrać? Szczerze? Nie. Wolałem już przejść się ulicami Teheranu w T-shircie z Gwiazdą Dawida.
Co gorsza, impreza miała być wyłącznie dla mężczyzn, a jeśli istnieje coś, czego już naprawdę nie mogę znieść, to tym czymś są męskie spędy Jaki jest ich sens? Pięć najgorszych doświadczeń w moim życiu to pięć wieczorów kawalerskich. I cała ta ich beznadzieja: łodzie wyścigowe, kije do snookera, transakcje handlowe, samochody BMW, golf i wrzeszczenie: „spójrzcie tylko na te cycki!" przy waleniu się w klatę.
Owszem, wszyscy mężczyźni, którzy mieli się tam pojawić, to moi starzy znajomi, koledzy, których nie widziałem, odkąd 10 lat temu wyjechałem z Londynu. Ale jeśli chcemy odświeżyć nasze kontakty, dlaczego mielibyśmy to robić w wiejskim domu kultury, atakowani dźwiękami wydawanymi przez czterech kole-si, którzy myślą, że są Led Zeppami? W dodatku— uwaga - bilety wstępu kosztowały 15 funtów. Dokładnie o 5 funtów więcej, niż pewnego razu zapłaciłem za bilet na koncert prawdziwych Led Zeppów.
Mimo wszystko wybrałem się tam, a impreza była wprost fantastyczna, głównie dzięki temu, że nikt nie usiłował nadziewać groszku cukrowego serem. Byliśmy po prostu grupą ludzi w średnim wieku, którzy zebrali się w jednym pomieszczeniu i mogli przez jeden wieczór udawać, że znów mają po 18 lat.
Nie było to łatwe. Na przykład, gdy miałem 18 lat, byłem bardzo dobry w przynoszeniu 8 kufli piwa z baru do stolika, przy którym siedzieli moi kumple. Okazało się jednak, że wyszedłem z wprawy Kufle obciążyły mnie tak, że musiałem przynieść je na dwie tury. W dodatku, gdy miałem 18 lat, mogłem stać dłużej niż 10 minut i nie bolały mnie z tego powodu plecy.
Z kolejną oznaką starzenia zetknąłem się w ubikacji, gdzie przypadkiem usłyszałem, jak jeden z kumpli mówił do drugiego:
56 Świat według Clarksona, część 3
„Przepraszam, że musiałem wtedy wylądować na twoim polu". Czy może być coś jeszcze bardziej „surreyskiego"?
Poza tym, w latach siedemdziesiątych podczas ballad publiczność unosiła w górę zapalniczki, tworząc morze światełek. Nie żeby dziś czegoś takiego się nie praktykowało. Tylko że teraz świeciło milion lśniących łysin. Z daleka sala autentycznie przypominała wielką, rozpłaszczoną kulę dyskotekową.
Ponieważ uczestnicy imprezy nie mieli już włosów, które mogliby rozpuścić, postarali się, by przynajmniej ubrać się na luzie. Sprowadziło się to do sztruksów, które dostali pod choinkę, i pikowanych kamizelek zestawionych z obuwiem sportowym. Nie wyglądało to za dobrze. No ale przecież nie o wygląd w tym wszystkim chodziło.
Gospodarze imprez dla osób w średnim wieku najczęściej usiłują być wyrafinowani i poważni. Dlaczego? Odpowiedzialni musimy być w pracy, a dojrzali, gdy jesteśmy w domu z dziećmi. Gdy jednak spędzamy wieczór poza domem, nie powinniśmy delektować się groszkiem z serowym nadzieniem. Powinniśmy się upijać i krzyczeć.
Owej pamiętnej nocy w Surrey zaparkowaliśmy na czyimś trawniku, wlaliśmy w siebie galony piwa z plastikowych kubków, nie rozmawialiśmy o szkołach naszych dzieci i słuchaliśmy muzyki - nie była to jednak puszczana podczas kolacji Dido, ani pobrzmiewający w tle Burt Bacharach.
To zaś pozwala mi przejść do samego zespołu. Gdybyście zamknęli oczy, z łatwością moglibyście sobie wy
obrazić, że na scenie stoją Plant i Page. A potem, gdybyście je otworzyli, wrażenie wcale by nie prysło. Bujnym włosom i tonom dżinsu faktycznie udało się wywołać iluzję, że ich właściciele to prawdziwy Led Zeppelin. Wokalista wydawał się nawet ukrywać w spodniach coś d la długi wąż strażacki.
Oscarowa impreza w wiejskim domu kultury 57
Szkoda, że po koncercie spoliczkowała mnie rzeczywistość -facet, który był Robertem Plantem, podrzucił mnie do pobliskiego pubu Renault Scenikiem.
Ponieważ pub znajdował się w Surrey, przypominał raczej bistro. I niemożebnie się kręcił. Następna rzecz, którą pamiętam, to przebudzenie się w łóżku o 8.30 nad ranem i nawałnica przechodząca nad pustynią Kalahari w mojej głowie. Jak również kilka potężnych ruchów tektonicznych.
Im starsi jesteśmy, tym bardziej narzekamy na kaca. Zawodzimy, że w wieku 40 lat o wiele trudniej się go pozbyć, niż gdy miało się lat 14. Ale przecież kac to po prostu przypomnienie, że dobrze się bawiliście. Trzeba nauczyć się go akceptować.
Ja z pewnością zaakceptowałem swojego. Akceptowałem go obejmując muszlę klozetową i wtulając się we wszystkie miękkie elementy wystroju wnętrza mojego domu, i to jeszcze kilka dni po. To była naprawdę udana impreza.
A oto morał. Wy też możecie taką zorganizować i to nie wydając ani grosza. Po co tracić fortunę na bieliznę stołową i róże? Po co naśladować Eltona Johna czy George'a Clooneya, skoro możecie wynająć wiejski dom kultury, za 1500 funtów zamówić zespół grający covery, po czym opchnąć 100 biletów po 15 funtów każdy?
Twoi znajomi na takiej imprezie nie poczują się wytwornie. Poczują się o wiele lepiej. Poczują się młodo.
Niedziela, 12 marca 2006 r.
Sekretne życie damskich torebek
Co tydzień taki czy inny raport informuje nas, ile czasu tracimy stojąc w korkach, oglądając telewizję lub telefonując do
zautomatyzowanych centrów obsługi klienta w Bombaju, które zawsze robią coś „w trosce o podniesienie jakości usług".
Ostatnio dowiedziałem się, że w ciągu całego życia przeciętny mężczyzna spędza 394 dni siedząc na sedesie.
To aż 56 tygodni! - zawodzili rozpaczliwie autorzy raportu, choć nie wiem dlaczego. Przecież to 56 najszczęśliwszych i najspokojniejszych tygodni w życiu faceta. Uwielbiam siedzieć na sedesie jeszcze bardziej niż przebywać na wakacjach i z całą pewnością nie uważam spędzonego w ten sposób czasu za zmarnowany
W każdym razie, te 56 tygodni to nic w porównaniu z ilością czasu, który faktycznie tracę, stojąc przed drzwiami domu w przeraźliwym zimnie i czekając, aż moja żona znajdzie w swojej torebce klucze.
Marnuję całe wieki oczekując, by odebrała komórkę. Zwykle jej telefon dzwoni przez 48 godzin, zanim odszuka go
na dnie torebki, pod paragonem z zakupów w 1972 roku.
Sekretne życie damskich torebek 59
Obecnie, gdy podejrzewam, że może mieć komórkę w swojej torebce, piszę list.
Tak jest szybciej. Amerykańscy żołnierze myśleli pewnie, że mieli ciężko, po
szukując Osamy bin Ladena zaszytego w jakiejś górskiej jaskini w Afganistanie, ale naprawdę powinni podziękować swoim szczęśliwym gwiazdom, że nie ukrył się w torebce mojej żony.
O Boże, właśnie coś przyszło mi do głowy... Może to właśnie w niej się ukrył! Może właśnie teraz w niej siedzi, z karabinem AK-47 i swoją kamerą wideo! Może nawet korzysta z telefonu, który zginął żonie dwa lata temu, i przekazuje za jego pośrednictwem wiadomości dla Al-Jazeery
W zeszłym tygodniu przeczytałem, że kobiety w Wielkiej Brytanii wydają na torebki 350 milionów funtów rocznie i że istnieje pewna marka torebek, na które czeka się rok, mimo że kosztują 7000 funtów sztuka. Nie chciałbyś pewnie tańczyć na dyskotece w pobliżu jej właścicielki.
Co więcej, podobno statystyczna kobieta może mieć nawet do czterdziestu torebek. Żeby dowiedzieć się dlaczego, porozmawiałem z nianią naszych dzieci, która szacuje liczbę swoich torebek na 25. Ten fenomen najwyraźniej wiąże się w jakiś sposób z porami roku.
Niania twierdzi, że ze swoją ulubioną torebką nie mogłaby pokazać się latem, bo zrobiona jest z jakiejś krowy i „wyglądałaby całkowicie nieodpowiednio".
Czy w takim razie letnia torebka powinna być zrobiona z kukułek? A może z ważek?
Pogląd, że torebka decyduje o stylu, potwierdził rzecznik Jim-my'ego Choo1, mówiąc, że dobre buty i dobra torebka gwarantują dobry wygląd.
Jimmy Choo - projektant mody, producent m.in. luksusowych butów i torebek.
60 Świat według Clarksona, część 3
To bzdury. Jeśli jesteś gruba i masz tylko jeden ząb, żadna torebka na świecie tego nie zatuszuje. Chyba że założysz ją sobie na głowę, czego nie polecam, bo jeśli twoja głowa znajdzie się w torebce, odszukanie jej zajmie ci jakieś dwa lata.
Średnio rzecz biorąc - tak wynika z raportu - łączna wartość rzeczy zgromadzonych w damskiej torebce to 550 funtów. Ta kwota wydaje się mniej więcej poprawna. Pięćdziesiąt pięć tysięcy rzeczy wartych jednego pensa każda. Moja żona twierdzi jednak, że zawartość jej torebki to „ponad 3000 funtów". Nie licząc gotówki. I przypuszczalnie jeszcze należnych zwrotów podatku VAT ze wszystkich rachunków, które tam gromadzi.
Cóż takiego tam trzyma, co mogłoby kosztować aż trzy kawałki? No więc tak: w torebce żony znajduje się iPod i wspomniany już wcześniej telefon. I kosmetyczka pełna kosmetyków do makijażu, która kosztuje 100 funtów lub coś koło tego. To jednak nadal o 2000 funtów za mało.
Wiem, że tak się nie robi, ale właśnie przed chwilą byłem w kuchni i sprawdziłem, co wyczerpuje tę kwotę. Głęboko pod skorupą, w astenosferze, znajdziemy okulary, których moja żona wcale nie potrzebuje oraz trzy - to nie jest błąd w druku! -trzy pary okularów słonecznych. To drugie, szczerze mówiąc, wydaje się aż nadto optymistyczne.
- Po co - zapytałem ją później - nosisz w torebce okulary, skoro z twoimi oczami jest wszystko w porządku?
- Bo może się zdarzyć, że będę ich potrzebować - odpowiedziała.
Czy w takim razie nosi w swojej w torebce również przyscho-dowe krzesełko dźwigowe i pieluchomajtki dla dorosłych?
Pod okularami, w górnym płaszczu ziemskim, znajduje się opakowanie gumy do żucia, której moja żona nigdy nie żuje, monety krajów, które już nie istnieją, oraz pigułki na dolegliwości, które ustąpiły jakieś 15 lat temu. Nie odważyłem się zapuścić
Sekretne życie damskich torebek 61
głębiej, do jądra wewnętrznego, ze strachu przed odnalezieniem kości Shergara2 lub kieszeni, z której korzysta Al-Kaida.
Zwróciłem jednak uwagę na coś innego. Kojarzycie dzięcioła wielkodziobego, który według naukowców wymarł 50 lat temu? Powiem wam coś. To nieprawda.
Naprawdę nie rozumiem potrzeby noszenia ze sobą przez cały czas wszystkiego, co kiedykolwiek się miało. Gdy gdzieś wychodzisz, nie potrzebujesz zabierać ze sobą syropu na kaszel dla dzieci, które już dawno dorosły i skończyły uniwersytet. Jeśli mi nie wierzycie, zapytajcie pierwszego lepszego faceta.
Kiedy wychodzę, zabieram klucze od domu, kluczyki do samochodu, telefon, kilka kart kredytowych, trochę gotówki, dwie paczki papierosów, zapalniczkę i opakowanie miętówek. I nawet gdy mam na sobie wyłącznie dżinsy i T-shirt, czyli zawsze, wszystko to bez problemu noszę z sobą.
Jest jeszcze mój portfel. Nigdy nie zostawiam go w domu, głównie ze względu na jego zawartość, czyli absolutnie najważniejszą dla mężczyzny rzecz: niezliczone strony wyrwane z gazet i magazynów. Innymi słowy - coś do czytania, gdy ponoć „tracę czas" siedząc na sedesie.
Niedziela, 19 marca 2006 r.
Shergar - słynny koń wyścigowy, rekordzista. Jego zwycięstwo w wyścigu Ep-ston Derby w 1981 roku zostało uznane za jedno ze 100 najbardziej zapadających w pamięć wydarzeń sportowych. W 1983 roku porwany go i zażądano dwóch milionów funtów okupu. Transakcja nie doszła do skutku, a ciało konia nigdy nie zostało odnalezione.
Lokalny obciach: na głowie i w ogóle
ydaje się, iż panuje zgodne przekonanie co to tego, że firmy i organizacje o lokalnym zasięgu są lepsze niż mię
dzynarodowe korporacje i supermocarstwa. Regularnie odrzucamy Unię Europejską na rzecz staroświec
kiego Westminsteru i wprost przepadamy za ideą samorządów lokalnych, nawet jeśli wiemy, że zasiadają w nich ludzie, którzy: a) nie są w stanie znaleźć innej pracy i b) są obłąkani.
W zeszłym tygodniu podniosła się niezła wrzawa wokół planów redukcji liczby komend policji w Anglii i Walii z 43 do około 20. Martwimy się tym. Nie chcemy, by tradycyjnego brytyjskiego policjanta zastąpiło FBI.
Jest też oczywiście kwestia sieci sklepowych. Nienawidzimy supermarketów, nawet jeśli są wygodne i sprzedają dobre i czyste produkty spożywcze po naprawdę niskich cenach. Uwielbiamy za to lokalne sklepiki, mimo że są horrendalnie drogie i że wszystkie sprzedawane przez nie warzywa wyglądają jak zasuszone chwasty, całe w błocie.
Dla mnie jednak najgorszym przykładem prowincjonalnego myślenia jest to, co można obejrzeć co wieczór w telewizji.
W
Lokalny obciach: na głowie i w ogóle 63
Wiadomości lokalne. Już na samym początku chciałbym wyraźnie zaznaczyć, że
nie winię ludzi pracujących w tych dziennikarskich placówkach. Korzystają z ograniczonego budżetu, co oznacza, że mogą reagować wyłącznie na pożary i na idiotyczne artykuły prasowe pisane przez oszołomów w odblaskowych kurtkach.
Każdy, z kim dziennikarz lokalnych wiadomości przeprowadza wywiad, ubrany jest w odzież o wysokiej widoczności. Nie dalej jak w zeszłym tygodniu widziałem ludzi, którzy sprzątali plaże niedaleko miejsca, w którym nie mieszkam; wszyscy promienieli blaskiem, ubrani w kamizelki Day-Glo. W jakim celu?
Inną charakterystyczną cechą lokalnych wiadomości jest to, że każdy reporter donoszący o powodzi stoi w wodzie. A gdy do akcji włączony jest helikopter, mówi spod niego, specjalnie, żeby musiał krzyczeć.
Jest jeszcze dział rozmaitości. Zawsze pojawia się tam ktoś, kto składa wiązankę kwiatów przy ruchliwej drodze szybkiego ruchu. Potem jest coś o środowisku, bezsensowna sonda uliczna, sympatyczne zwierzątko, czasami na deskorolce, zepsuty inkubator dla noworodków i ktoś, kto właśnie wyszedł z jakiejś niezbyt poważnej sytuacji kryzysowej i potrzebuje pomocy psychologa.
W wiadomościach lokalnych oferta pomocy psychologa pojawia się właściwie w każdym doniesieniu.
Zamknięto miejscowy szpital. Personelowi zaoferowano pomoc psychologa. Pies spadł z deskorolki. Właścicielom zaoferowano pomoc psychologa. Dziecko zostało usunięte ze szkoły Jego głupim, roztytym rodzicom w odblaskowych kurtkach zaoferowano pomoc psychologa.
Pojawia się tam jeszcze jakaś kobieta o odrobinę zaokrąglonych kształtach, w charytatywnym T-shircie, niedbale naciągniętym na zwykłe ubranie, bo zorganizowała właśnie masowy
64 Świat według Clarksona, część 3
bieg przebierańców połączony ze zbiórką na szpital, który uratował życie jej męża po wypadku samochodowym / wykryciu raka / pożarze.
To bardzo ciekawe, tyle że wyłącznie dla najbliższej rodziny tego biedaka. Ale gdy wszystko to stało się w Southampton, a ty tam nie mieszkasz, mało cię to obchodzi.
To wielki problem zespołów redakcyjnych lokalnych wiadomości. W przeciwieństwie do gazet lokalnych, które zajmują się wydarzeniami z obszaru o promieniu 20 kilometrów, lokalna telewizja działa zupełnie inaczej. Nie dalej jak wczoraj, w wiadomościach mojej lokalnej stacji telewizyjnej omawiano szczegóły meczu piłki nożnej rozegranego w Milton Keynes i wyemitowano fascynujący materiał o niewielkim pożarze wrzosowiska w odległym o 250 kilometrów hrabstwie Dorset, w wyniku którego nikt nie został ranny i nie doszło do żadnych szkód w mieniu.
Może i drgnęłaby mi brew, gdybym mieszkał w jednym z domów ocalonych przez „oddziały do walki z ogniem", jak w politycznie poprawny sposób określają strażaków reporterzy lokalnych stacji. Ale nie mieszkam. Przekaz trafia do mnie tylko dlatego, że jakiś kierownik o horyzontach myślowych ograniczonych budżetem postanowił, iż Chipping Norton, Milton Keynes i hrabstwo Dorset to w sumie jedno i to samo miejsce.
No dobrze - zastanawiacie się pewnie - po co więc to wszystko oglądam, skoro te programy tak bardzo działają mi na nerwy? Bo je uwielbiam! Wprost przepadam za popełnianymi w nich błędami, które są jak zgrzyty w skrzyni biegów. Wczoraj wieczorem - na przykład - nasza lokalna reporterka mówiła o Stevie Redgrayie1 per „sir Redgrave"2. Uwielbiam też oglądać
1 Sir Stephen Geoffrey Redgrave - brytyjski wioślarz, wielokrotny medalista olimpijski.
2 Takie użycie tytułu „sir" jest niedopuszczalne - zawsze należy po nim wymienić noszącą go osobę z imienia i nazwiska.
Lokalny obciach: na gtowie i w ogóle 65
reporterów, którym naprawdę się wydaje, że są Jeremym Pax-manem3, i zmuszają jakiegoś głupawego radnego w odblaskowej kurtce do wyduszenia z siebie przeprosin za pękniętą płytę chodnikową, na której wywrócił się jakiś pies na deskorolce.
Jednak najbardziej ze wszystkiego podobają mi się fryzury tych ludzi. Uczesanie prowadzącego wiadomości zawsze wywołuje chichot, ale gdy nadawana jest relacja z terenu, pokładam się ze śmiechu zupełnie jak ten robot w reklamie puree ziemniaczanego Smash i tarzam się po podłodze. Ledwo starcza mi oddechu, by zawołać dzieci, żeby też mogły to zobaczyć. Jak do tego dochodzi? Czy ci faceci zabierają do fryzjera zdjęcie Johna Kerry'ego? I czym ich strzygą? Łopatą?
Fryzury reporterów lokalnych wiadomości są jedną z głównych przyczyn, która sprawia, że nie wychodzą im wyciskające łzy materiały o rodzicach, którzy stracili swoje dzieci. Ci ludzie uwielbiają robić wywiady z osobami ze łzami w oczach.
Widzieli programy Trinny i Susannah4. Widzieli, jak to się robi w Praktykancie' i wiedzą, że ten program bił rekordy oglądalności. Wiedzą też, że będą mogli swój reportaż zakończyć ofertą pomocy psychologa.
I mimo wszystko nigdy się im nie udaje. Reporter robi wszystko jak należy. Mówi specjalnym, pełnym troski głosem. Kamerzysta zawęża kadr i robi wielkie zbliżenie, gdy ktoś wyciąga rodzinny album. Tyle że rodzic, o którym mowa, nie może wycisnąć z siebie ani jednej łzy, bo... no cóż, trudno to zrobić, gdy gość z mikrofonem nosi na swoim łbie zdechłego konia.
Jeremy Paxman - brytyjski dziennikarz i prezenter, przez jednych chwalony za bycie celnym i kategorycznym, przez innych krytykowany za protekcjonalny, agresywny i prześmiewczy styl.
Trinny Woodall i Susannah Constantine - projektantki mody i prezenterki telewizyjne; autorki programów m.'m. Jak się nie ubierać i Trinny i Susannah rozbierają.
Praktykant - reality show, którego uczestnicy rywalizują o stanowisko „praktykanta" - asystenta jakiegoś znanego biznesmena.
66 Świat według Clarksona, część 3
To właśnie dlatego osoby, z którymi przeprowadzane są wywiady, zabierane są na zewnątrz, gdzie kręci się z nimi migawki i szerokie ujęcia. Bo chłód i wiatr wiejący w oczy sprawiają, że uruchamiają się im kanaliki łzowe i... bingo! Reporter ma pieniądze w kieszeni.
Może wrócić do studia na kilka gierek słownych i czytany z telepromptera flirt z pogodynką, po czym odda was w ręce Huwa Edwardsa6, który przekaże wam wiadomości z prawdziwego zdarzenia - o sytuacji w Iraku.
Niedziela, 26 marca 2006 r.
6 Huw Edwards - znany brytyjski dziennikarz i prezenter, laureat prestiżowej nagrody BAFTA, gospodarz wiadomości BBC News at Ten, brytyjskiego dziennika telewizyjnego o największej oglądalności.
Zapomniani ludzie z prowincji
Pewnego dnia, gdy Gordon Brown swoim monotonnym głosem obwieszczał założenia kolejnego beznadziejnego bu
dżetu, przebywałem właśnie w Yorkshire Dal es i patrzyłem jak jakiś farmer, hodujący na tych wyżynnych terenach zwierzęta, podskakuje na wybojach w swoim starym Land Roverze, przebijając się przez wrzosy i śnieg.
Ciekawe, czy słucha ministra skarbu? - pomyślałem. A jeśli tak, to co sądzi o planach nałożenia nowej, wyższej stawki podatkowej na użytkowników pojazdów z napędem na cztery koła, takich jak jego wysłużony Defender?
Zycie tu, na „dachu Anglii", w szczególności o tej porze roku, kiedy rodzą się jagnięta, jest ciężkie i brutalne. Zdarza się, że trzy razy w nocy ci zahartowani w boju farmerzy muszą wygrzebać się ze swoich ciepłych łóżek i przejść przez wrzosowiska z ręką zanurzoną po łokieć w zadku owcy.
Obserwowałem ich z okna mojego hotelowego pokoju, jak rozświetlają mroki nocy swoimi latarkami o mocy miliona kandeli, przypominającymi szperacze z okresu drugiej wojny światowej.
68 Świat według Clarksona, część 3
Po co to wszystko? Cena tłustego jagnięcia nie przekracza dziś 50 funtów. Teraz zaś będą musieli wyhodować pięć takich sztuk tylko po to, by uiścić opłatę za swojego Land Rovera. Bo ktoś z bigoteryjnej wielkomiejskiej elity prowadzi wojnę przeciwko atrakcyjnym mamuśkom z burżujskiego Wandsworth, które terenówkami odwożą swoje dzieci do szkoły.
Dla większości mieszkańców Yorkshire Dales miasteczko Leyburn jest „daleko stąd", Leeds to Hongkong, a Londyn równie dobrze mógłby znajdować się na Księżycu. Kiedy więc słuchają radia lub oglądają telewizję, muszą się dziwić, o co w tym wszystkim do licha chodzi.
O co chodzi, dajmy na to, z tą całą imigracją? Jeśli zajrzymy do spisów ludności najbliższego miasta, Hawes, przekonamy się, że 99,6 procenta jego mieszkańców jest „biała", a 0,4 procenta to „niechrześcijanie". Wydaje mi się, że ten „odprysk" ma związek z miejscową indyjską restauracją.
Dla przeważającej części ludzi z Yorkshire Dales egzotyczna potrawa oznacza borówkę amerykańską, jaką można od czasu do czasu znaleźć w dolinie Wensleydale, a obcy język to dialekt z okolic Newcastle. Bóg jeden raczy wiedzieć, kto utrzymuje ich sieć kanalizacyjną.
Przestępczość. Słyszeli pewnie w radiu doniesienia o gwałtach zbiorowych i szesnastoletnich dziewczynach, które zginęły od strzału między oczy - musieli się wtedy zastanawiać, jakim cudem udało się im złapać w swoim odbiorniku stację radiową z Galaktyki Andromedy.
Gdy w przerwie między ujęciami siedziałem na ławce w wiosce Thwaite (29 mieszkańców), wtoczyła się do niej biblioteka objazdowa.
Sam jej wjazd był już wystarczająco staroświecki, ale to nic w porównaniu z tym, co stało się później: wysiadła z niej... dzielnicowa.
Zapomniani ludzie z prowincji 69
Nie zapominajcie, że nie piszę tu ani o latach czterdziestych ubiegłego stulecia, ani o jakiejś odległej szkockiej wysepce. Piszę o wsi w XXI wieku, oddalonej kilkaset mil od Londynu... w której swój rewir patrolują policjanci w bibliobusie!
Ciekawe, jak wyglądałyby tu pościgi samochodowe, w szczególności gdyby przestępcy skierowali się w stronę West Stones-dale. Na tej drodze bibliobus nie mógłby już siedzieć im na ogonie - jego promień skrętu nie pozwala brać 180-stopniowych zakrętów.
Teraz jednak posuwamy się trochę za daleko. Zakładamy, że są tu przestępcy, których należy ścigać.
- Są, są - zapewniła (bardzo ładna) policjantka. -Jasne - odparłem z szyderczym, południowym uśmieszkiem
na twarzy. - To w takim razie na ile osób w promieniu 30 mil od tego miejsca nałożono ASBO1?
To było złe pytanie. - A widzi pan! - powiedziała policjantka. - W Wensleydale
mamy kobietę z ASBO. Świetnie. A cóż takiego zrobiła? Pchnęła nożem bramkarza
podczas nocnej awantury przed jakimś barem? Podprowadziła komuś samochód?
- O nie! - jęknęła Miss Policji Yorkshire Dales. - Uderzyła brata łodygą rabarbaru.
Nie zmyślam. Ona też nie zmyślała. Sprawdziłem i rzeczywiście okazało się, że kobieta o nazwisku Margaret Potter rzuciła w brata trzema łodygami rabarbaru.
Inne przestępstwa? W zeszłym roku ukradli komuś ąuada, ale ponieważ obecnie w napędzanej dieslem bibliotece może
ASBO, Anti-Social Behaviour Order - tzw. zakaz zachowań antyspołecznych, nałożony na daną osobę jako kara za jej wcześniejsze wykroczenia (wiąże się z nim m.m. obowiązek regularnego meldowania się na policji i zakaz przebywania w wyznaczonych miejscach). Jego złamanie prowadzi do sprawy w sądzie karnym.
70 Świat według Clarksona, część 3
wjechać do miasta sam Kojak, takie rzeczy już się tutaj nie zdarzają.
A co z przekraczaniem dozwolonej prędkości? Trudno powiedzieć, bo policjantka próbowała kiedyś uruchomić diodowy ekran ostrzegawczy, ale nie chciał działać. Zabrała go więc do remizy strażackiej, by tam sprawdzili, co jest z nim nie tak. I jeśli to zrobią, z pewnością odeślą go na komendę policji za pośrednictwem miejscowego handlarza węglem.
Już chyba wiecie, o co mi chodzi. Zgodziliśmy się na dowody osobiste i kamery monitorujące ruch uliczny, bo wiemy, że wśród nas znajdują się albańscy handlarze żywym towarem. Ale dlaczego mieliby akceptować to wszystko mieszkańcy Thwaite, gdzie najagresywniejszą bronią jest jakieś warzywo?
To jeszcze nie wszystko. Słyszałem jak Jonathan Ross mówił o pewnym sklepiku na Marylebone High Street. Wiedziałem, o co mu chodzi. Wy też wiedzieliście, o co mu chodzi. Założę się jednak o moje lewe ucho, że farmerzy z West Stonesdale, którzy nie mogą już czytać książek z biblioteki, nie mają o tym nawet bladego pojęcia.
Podobnie jest zresztą z wiadomościami. Każdego dnia słyszymy o chronicznym niedoborze wody i że z tego powodu powinniśmy przestać myć zęby Ale w rezerwatach przyrody na północy od wody aż się przelewa, szemrzą strumyki, a cały problem rzeczonego niedoboru jest tak głupi, jak jakiś dyplomatyczny spór o mandaty za niewłaściwe parkowanie.
W zeszłym tygodniu twierdziłem, że lokalne programy telewizyjne to strata czasu. I że lepsze są ogólnokrajowe wiadomości. Tyle że wiadomości, jakie nam serwują, wcale nie są ogólnokrajowe.
Koncentrują się w nich na Londynie, w którym mieszka zaledwie jedna ósma całej ludności kraju. To zaś, gdybym mieszkał w Yorkshire Dales, bardzo by mnie irytowało.
Zapomniani ludzie z prowincji 71
Prawie tak samo jak konieczność uiszczania 45-funtowego podatku za wysłużonego Land Rovera tylko dlatego, że ktoś w Chelsea kupił sobie Hummera.
Niedziela, 2 kwietnia 2006 r.
Dopuście mnie do hedgingowego interesu, chłopcy!
Nie mam pojęcia, co to jest fundusz hedgingowy, ale po jednodniowej wycieczce na wyspę Mustiąue w zeszłym tygo
dniu, doszedłem do wniosku, że będę musiał sobie taki jeden zasadzić1.
Na początku trudno mi było ustalić, czy ta prywatna, leżąca na Morzu Karaibskim wyspa to raj na ziemi, czy może raczej mały odprysk piekła. Z pewnością jest to pierwsze odwiedzone przez mnie państwo, które jest całkowicie skoszone, od brzegu do brzegu, w ładne, regularne pasy. Słowo daję, widziałem już bardziej brudne i zabałaganione laboratoria nuklearne.
Na pierwszy rzut oka wyspa wydała mi się trochę zbyt sterylna. Potem jednak pomyślałem: a cóż w tym złego? Przybyło tu wielu bardzo bogatych ludzi i stworzyło świat, w którym nie ma przestępczości, chorób, a na plażach nieprzyjemnych przedstawicieli klasy robotniczej. No, chyba że ubrani w fartuch uwijają się przy grillu, piekąc słodkie ziemniaki.
1 W felietonie Clarkson nawiązuje do podstawowego znaczenia angielskiego słowa hedge - żywopłot.
Dopuście mnie do hedgingowego interesu, chłopcy! 73
Po tym jak przez cały dzień piłem wino i pływałem w niesamowicie turkusowym morzu, powrót na Barbados był jak powrót do Birmingham. Gdy nasz mały samolot podrywał się do lotu, startując ze świeżo skoszonego lotniska, spojrzałem za siebie i pomyślałem: „Nie. Mustiąue jest więcej niż w porządku. Jest żywym dowodem na to, że zmartwychwstanie to czysty nonsens".
Bo gdyby Jezus rzeczywiście powstał z martwych, żyłby po dziś dzień.
A gdyby żył po dziś dzień, to całkiem rozsądnie można przyjąć, że przebywałby w najlepszym miejscu na Ziemi. Czyli na wyspie Mustiąue. Tymczasem nie było go tam.
Jak łatwo się domyślić, niektóre spośród mniej więcej 90 domów, które stoją na świeżo skoszonych pagórkach, przypominając wielkie torty weselne, należą do gwiazd wielkiego formatu, takich jak Mick Jagger, Tommy Hilfiger czy Stewart Copeland -ten ostatni to jeden z dwóch przebywających na wyspie policjantów.
Wygląda jednak na to, że przeważająca większość posiadłości należy do menedżerów funduszy hedgingowych.
Opisanie tych ludzi przyjdzie mi niezwykle łatwo. Wszyscy są dość młodzi i w świetnej formie. Żaden z nich nie pali. Tylko kilku pije. Bez wyjątku zaczesują włosy do tyłu i - wyobraźcie sobie - z przyjemnością by kogoś zamordowali, żeby przekonać się, co się wtedy czuje. Myślicie może o American Psycho Breta Eastona Ellisa? Ja też.
Poza tym, są wręcz obrzydliwie bogaci. Szacuje się, że na całym świecie istnieje około 9000 funduszy hedgingowych, których łączne aktywa wynoszą półtora biliona dolarów. Nie są to więc żadne „żywopłoty". To cholernie gigantyczne cyprysy!
Co więcej, zawrotne 78 procent wszystkich europejskich „żywopłotów" wyrosło i jest hodowane w Londynie. To
74 Świat według Clarksona, część 3
225 miliardów dolarów. Świetnie, ale zanim zaczniemy się niezdrowo podniecać, przyjrzyjmy się, czym tak naprawdę jest ów fundusz hedgingowy
Według mojej znajomej z londyńskiego City, fundusze hed-gingowe są genialne, gdyż niezależnie od tego, czy giełda idzie do góry czy w dół, i tak zarabia się na nich kupę szmalu. Wspaniale! Właśnie taki rodzaj hazardu uwielbiam. Ale czym one są w istocie?
- No dobrze - powiedziała. - Wypożyczasz akcje od kogoś, kto ma ich dużo, a potem to, co wypożyczyłeś - sprzedajesz.
Z tego co wiem, proceder ten zwie się raczej „kradzieżą". Nic zatem dziwnego, że wszyscy menedżerowie funduszów hedgin-gowych mają domy na wyspie Mustiąue. To złodzieje!
- To nie tak - odpowiedziała moja znajoma. - Osobie, od której wypożyczyłeś akcje, zawsze zwracasz pieniądze plus odsetki.
A, rozumiem. Pożyczamy zatem akcje, sprzedajemy je, a potem oddajemy
zysk - jeśli jakikolwiek udało się nam osiągnąć - pierwotnemu właścicielowi udziałów. Jak dla mnie to mnóstwo wysiłku i ryzyka bez jakichkolwiek zysków.
Moja znajoma zaczynała być rozdrażniona. Powiedziała, żebym przestał myśleć tak dosłownie, bo te pieniądze tak naprawdę nie istnieją.
- Są jak dom budowany na piasku? - zapytałem. - Nie - cmoknęła z niezadowoleniem. -Jak hologram domu
budowanego na piasku. Fizycznie po prostu go tam nie ma. W internecie fundusz hedgingowy opisany jest następująco:
„Fundusz finansowy, wykorzystywany zazwyczaj przez bogate jednostki i instytucje, któremu wolno korzystać z agresywnych strategii rynkowych, niedostępnych dla inwestycyjnych funduszy wzajemnych, takich jak krótka sprzedaż, dźwignia finansowa, transakcje programowane, swapy, arbitraże i derywaty".
Dopuście mnie do hedgingowego interesu, chłopcy! 75
Co za bzdury W dodatku irytujące, bo wcale nie jestem głupi. Jestem w stanie pojąć większość złożonych koncepcji, w szczególności jeśli sześć lat później mogę dzięki nim odejść od stołu ze stoma milionami funtów w kieszeni, odrzutowcem Gulf-stream V i domem na wyspie Mustiąue. Ale tego, jak działają fundusze hedgingowe, jakoś nie mogłem ogarnąć.
Zwróciłem natomiast uwagę na jedną rzecz: fundusze hedgingowe nie są regulowane prawnie, tak jak zwykły handel akcjami. Wcale mnie to nie dziwi. Jak niezbyt bystry policjant miałby prowadzić dochodzenie w domu zbudowanym na piasku, który w dodatku w ogóle nie istnieje?
Jest jeszcze coś. Mimo że fundusze hedgingowe działają poza prawem, mimo że nie istnieją i że zawsze zarabiają niezależnie od wzrostów i spadków na rynku, 85 procent z nich bankrutuje. Jak to możliwe? To tak, jakby tracić pieniądze na wyścigach koni niezależnie od tego, czy obstawiany przez nas wierzchowiec wbiegł na metę jako pierwszy, trzeci czy wturlał się w olbrzymiej tubie kleju Evo-Stik.
By sprawdzić dlaczego tak się dzieje, odwołałem się do periodyku „Money Week", który w niewyobrażalnie nudnym artykule wyjaśniał, dlaczego fundusze hedgingowe zaczynają upadać. Najwyraźniej przyczyn tego stanu rzeczy jest wiele, ja jednak nie rozumiem żadnej z nich. W dodatku żadna z nich nie jest prawdziwa.
Zastanowiłem się nad tym przez chwilę i wiem już dokładnie, dlaczego ten sektor finansów popadł w tarapaty. To oczywiste. Aby mogły działać, fundusze hedgingowe potrzebują bogatych inwestorów.
Jednak jak wykazał mój niedawny pobyt na wyspie Mustiąue, wszyscy najbogatsi ludzie świata to menedżerowie funduszy hedgingowych. W związku z tym fundusze te stały się interesem, który może inwestować wyłącznie sam w siebie.
76 Świat według Clarksona, część 3
Już wkrótce ci ludzie będą musieli zapomnieć o superboga-tych i zwrócić się do tych, którzy są po prostu zamożni. Czyli między innymi do mnie. Świetnie. Wynajmijcie mi swój dom na Mustiąue na dwa tygodnie na przyszłą Wielkanoc, to pogadamy.
Niedziela, 23 kwietnia 2006 r.
Lot z dzieckiem z piekła rodem
ała uwaga do naszych przywódców religijnych: gdy głosicie kazanie, pamiętajcie, by mówić o rzeczach istotnych
albo przynajmniej ciekawie. Napomykam o tym, ponieważ w zeszłym tygodniu w progra
mie Chwila na refleksję stacji Radio 2 jakiś buddysta usiłował nam przekazać, byśmy myśleli o innych, a nie wyłącznie o sobie.
Istnieje wiele przykładów, do których mógł się odwołać. Jest przypowieść o miłosiernym Samarytaninie, która przez tysiące lat dobrze spełniała swoje zadanie. Jest też przypowieść o Johnie Prescotcie, grubym facecie z trudnościami w wysławianiu się, którego przez życie wiódł kompas w jego majtkach i niechęć klasowa, i który skończył w nienawistnym tabloidowym świecie, gdzie stał się obiektem drwin jako „dwuruchacz"1.
Tymczasem - nie. Zamiast tego usłyszeliśmy opowiadanie o jakimś niegodziwcu, którego jedynym dobrym uczynkiem na
John Prescott - wiceprzewodniczący Partii Pracy, wicepremier Wielkiej Brytanii w latach 1997-2007. Przydomek „dwuruchacz" (w oryginale „Two Shags") nadał mu abloid „The Sun" po ujawnieniu jego romansu z sekretarką i parafrazując inny przy
domek Prescotta - „dwujaguarowiec" („Two Jags"), nawiązujący do dwóch Jaguarów, z których korzystał - rządowego i prywatnego.
M
78 Świat według Clarksona, część 3
ziemi było nierozdeptanie pająka. Gdy umarł, ów pająk spuścił do piekła swoją srebrzystą nić, by grzesznik mógł się z niego wydostać.
Nadążacie? Niestety, oprócz niego z nici chciało skorzystać wielu innych.
Nić się zerwała i wszyscy zginęli. Cóż więc chciał nam przekazać nasz dobry buddysta? Że je
śli podzielisz się swoim szczęśliwym trafem z innymi, wszyscy zginą? Ze niegodziwiec z przypowieści wcale nim nie był? Ze kazanie zostało napisane po wyniuchaniu kilku słoików kleju?
Tak czy siak, przypowieść była do niczego, więc dziś zamierzam sprawdzić, czy potrafię wygłosić lepsze kazanie o egoizmie. Pojawi się w nim przypowieść o pewnym locie linii Bri-tish Airways na Barbados.
Zył kiedyś niegodziwy człowiek, który zgodził się na wspólny wakacyjny wypad na golfa ze swoim szefem.
Oczywiście, zostało to źle przyjęte przez jego żonę, która zażądała, by zabrał ze sobą ją i ich dzieci, w tym jedno niemowlę.
Otóż linie British Airways zabraniają palenia, wnoszenia na pokład drutów do robótek ręcznych oraz uprawiania seksu ze współpasażerami.
Nie można wejść do samolotu w butach z wybuchowymi podeszwami, ani gdy w hali odlotów wychyliłeś o jedną nalewkę za dużo. A gdy opowiesz jakiś dowcip, nieważne na jaki temat, i usłyszy go stewardesa, przywiążą cię do fotela tak, że poczujesz, jak w roku 1420 bolało zakuwanie z dyby.
Wolno ci jednak, ba - jesteś nawet mile widziany w pierwszej klasie samolotu w towarzystwie czegoś, co z grubsza rzecz biorąc jest jednym wielkim płucem obleczonym cieniutką warstewką skóry.
Chciałbym, żeby w tym miejscu stało się całkowicie jasne, iż nie zabrałem żadnego ze swoich dzieci na długi lot, dopóki nie
Lot z dzieckiem z piekła rodem 79
były wystarczająco duże, by zrozumieć koncepcję przyczynowo-ści. To po prostu nie fair, kazać znosić innym obecność swojego wrzeszczącego dzieciaka; ludziom, którzy zapłacili tysiące funtów za rozkładaną na płasko leżankę, mając nadzieję, że będą mogli się zdrzemnąć.
Mówi się ostatnio o wprowadzeniu samolotów z miejscami stojącymi dla pasażerów drugiej klasy. Przypomnijcie sobie, jak wyglądają ławki na przystankach autobusowych, a będziecie mieli pewne wyobrażenie na ten temat. No dobrze. Dlaczego zatem nie wprowadzić w samolotach dźwiękoszczelnych górnych schowków, gdzie można by było umieszczać niemowlęta? A może należałoby pomyśleć o lotach z zakazem wnoszenia na pokład dzieci w wieku poniżej dwóch lat? Odszedłem jednak od tematu.
Bohater dzisiejszej porannej przypowieści - rodzina - została usadzona w pierwszej klasie, między mną a felietonistką „Sun-day Timesa" - Christa D'Souzą. Powiedziałem do niej, że o nich napiszę. Ona - że ich pozabija.
Płacz rozległ się jeszcze zanim Boeing 777 oderwał się od ziemi. Szczytowe natężenie osiągnął wtedy, gdy znaleźliśmy się na wysokości przelotowej. Było to najdłuższe przesilenie w historii dźwięku. Trwało z mocą wulkanu Krakatau, i to bez jakiejkolwiek przerwy, aż do chwili, gdy osiem godzin później zaczęliśmy podchodzić do lądowania. Wtedy, z powodu zmiany ciśnienia w malutkich uszkach „płuca", emitowany przez nie dźwięk wspiął się na nieeksploatowaną jak dotąd przerażającą wysokość. Naprawdę, zacząłem już myśleć, że w samolocie popękają szyby w okienkach.
Jak myślicie, co zrobiła matka, by uspokoić swoje dziecko? Nakarmiła je może ciepłym mlekiem? Przeczytała mu jakąś fajną bajkę z dobrą strzelaniną?
Nic z tych rzeczy
80 Świat według Clarksona, część 3
Rozłożyła na płasko swój fotel, umościła głowę na poduszce i udawała, że śpi.
Dobrze wiem, że nie spała, i to z trzech powodów. Po pierwsze, w tych warunkach było to niemożliwe. Po drugie, żadna matka nie potrafi spać słysząc płacz swojego dziecka. I po trzecie, za każdym razem, gdy przechodziłem, by zobaczyć się z Christa, starałem się przejechać zwiniętą gazetą po głowie tej głupiej kobiety.
Dlaczego więc udawała? No właśnie. To proste. Wiem, co powiedziała swojemu mężowi tego ranka, gdy wychodzili z domu: „Jeśli zamierzasz grać w golfa na naszych wakacjach, możesz zaopiekować się dziećmi w samolocie. Ja i tak będę musiała spędzać z bachorami całe dnie. W samolocie nawet palcem nie kiwnę".
To dlatego „płuco" było w takim szoku. Osoba, którą zna i kocha była z jego punktu widzenia martwa, a skaczącego wokół niego mężczyznę widziało po raz pierwszy w życiu. O szóstej rano wychodzi z domu do pracy, wraca nie wcześniej niż o dziesiątej wieczorem, a przez cały weekend nie ma go w domu, bo gra w golfa.
I właśnie dlatego to on został obarczony opieką nad dziećmi, w związku z czym lot okazał się torturą dla kilkuset ludzi na pokładzie, którzy potem musieli spędzić dwa tygodnie na Karaibach, obawiając się przez cały czas, że mogą spotkać „płuco" podczas powrotnego lotu do Anglii.
Na szczęście go nie było. Tu dochodzimy do sedna mojego kazania. Nie wiem, co się stało z „płucem".
Ale jeśli Bóg rzeczywiście istnieje, to chciałbym wierzyć, że pożarł je rekin.
Niedziela, 30 kwietnia 2006 r.
W romskim raju chłamu
lutym pisałem o mojej tak zwanej „szafie chłamu". To utrzymana w georgiańskim stylu, przeszklona witryna,
w której przechowujemy zdumiewającą kolekcję najbardziej bezużytecznej tandety w tak złym guście, jak tylko to sobie można wyobrazić.
Moim ulubionym eksponatem jest plastikowa figurka nowojorskiego strażaka przenoszącego rannego kolegę przez coś, co wygląda jak nadgryziona kanapka z pomidorem. W rzeczywistości ma to jednak przedstawiać ruiny World Trade Center.
Mam jeszcze korsykańskiego pasterza, któremu stopiła się twarz, niezliczone szeregi idiotycznych zwierząt zrobionych z muszelek, wyjątkowo ohydną szklaną kulę ze śnieżynkami i figurkę Jezusa na sznurku.
Brytyjskie nadmorskie sklepy z upominkami są wspaniałym terenem łowów dla kolekcjonerów wszelkiej tandety, ale o wiele lepsze są placówki handlowe rozlokowane w promieniu 400 metrów od wszystkiego, co wykazuje jakikolwiek związek z kościołem katolickim. Powinniście zobaczyć moją alabastrową Ostatnią wieczerzę, na której apostołowie mają mieniące się brokatem szaty, każda w zupełnie innym kolorze.
W
82 Świat według Clarksona, część 3
W każdym razie, zupełnie niespodziewanie odkryłem nieprzebrane źródło inspiracji w moim nieustającym poszukiwaniu okropności: Stow-on-the-Wold.
Ci z was, którzy czytali książki A.A. Gilla1 o Anglii będą wiedzieć, że opisał to położone na jednym ze wzgórz pasma Cot-swolds miasto jako bezsprzecznie najgorsze miejsce na świecie. Okazało się, że wielu spośród miejscowej ludności nie zrozumiało, dlaczego Gili tak uważa.
To przecież proste. Adrian nie ma zielonego pojęcia o Cots-wolds. Chciał po prostu swym zatrutym piórem trafić w miasto, w którym mieszkam. Chybił i padło na Stow-on-the-Wold.
Prawda jest taka, że Stów to wspaniałe miejsce. Przez 364 dni w roku. A potem, na cudowne 24 majowe godziny, staje się największym obozowiskiem dla... nie jestem pewien, jak należy obecnie nazywać tych ludzi.
Słowo „koczownicy" nie wydaje się właściwe, bo każdy z nich mieszka w swoim domu w Dartford w hrabstwie Kent. Wiem też, że słowo „Cyganie" dziś niezbyt dobrze się kojarzy. To może „Romowie"? Może być?
Łatwo przypomnieć sobie o tym, że impreza właśnie się zaczyna - zwykłe sklepy ni z tego, ni z owego zamykają się na cztery spusty, a w promieniu 40 mil wszystkim giną bramy ogrodzeniowe. Oraz kosiarki.
A, jeszcze coś: każdy skrawek trawiastego pobocza w okolicy przystrajają miliony chromowanych przyczep kempingowych. Ze zdziwieniem zauważyłem, że jedna z nich ma założoną blokadę na koło. Kto niby, ich zdaniem, miałby ją podprowadzić? John Spencer-Churchill, jedenasty książę Marlborough?
No dobrze, teraz o targu. Przede wszystkim jest to miejsce, gdzie można kupić i sprzedać konia; ceny niektórych dochodzą nawet do 40 000 funtów. To drożej, niż trzeba zapłacić za
1 Adrian Anthony Gili - brytyjski felietonista, pisarz i krytyk.
W romskim raju chłamu 83
niektóre modele Rangę Rovera, jakie zdarzyło mi się widzieć. Ale po prostu tak już jest. Stało tam na przykład kilka straganów, na których można było kupić kanarki po 3000 funtów sztuka. Obok - 30-letni Ford Transit za 1800 funtów i teriery Nie wiem, ile kosztowały, bo gdy próbowałem to ustalić, jeden z nich wyskoczył dwa metry w górę i usiłował odgryźć mi głowę.
Sprzedają tam również - jakże by inaczej - przyczepy kempingowe, bramy ogrodowe i kosiarki. Nie ma natomiast - o dziwo - wrzosów, spinaczy do bielizny i asfaltowych nawierzchni.
Jak tylko wszedłem na plac targowy, podbiegł do mnie 10-let-ni chłopiec. Myślałem, że może chce porozmawiać o Top Gear
albo o jakimś modelu Ferrari. Skądże. Z odległości 600 metrów wypatrzył mojego Breitlinga, który bardzo mu się spodobał. Potem dołączył do niego inny dzieciak - ten z kolei zauważył moją nową komórkę B&O. Bardzo szybko okazało się, że nie mam już obu tych rzeczy
Ci ludzie są niesamowici. Wszystkie kobiety wyglądają tak, jakby właśnie zeszły ze sceny w jednym z klubów nocnych Petera Stringfellowa, pomijając fakt, że każda z nich ma dwupiętrowy wózek, w którym ciśnie się pół miliona dzieci. Mężczyźni mają za to szyje o średnicy tortu urodzinowego, a ich przedramiona wyglądają jak górna część mojego uda.
- Czyż nie są uroczy? - powiedziała dziewczyna, z którą się tam wybrałem.
No cóż, to prawda, kiedy odrywają teriera od mojej głowy, to zgadzam się - są uroczy, jak tylko urocza może być sól ziemi. Jednak gdy jest trzecia nad ranem, a ty schodzisz do salonu by znaleźć w nim jednego z nich, kradnącego twój telewizor, to raczej nie; „uroczy" nie jest wtedy słowem, które samo z siebie przychodzi ci na myśl.
Jedna rzecz. Wszyscy są wyjątkowo przystojni. Obawiam się, ze nie wiem zbyt wiele o pochodzeniu tych ludzi; przypominam
84 Świat według Clarksona, część 3
sobie, że wywodzą się z Indii, ale na moje oko nie przypominają Hindusów. Wyglądają jak bóstwa. Bóstwa z piwnymi brzuchami i dziecięcymi wózkami. Jeśli w ogóle potraficie sobie coś takiego wyobrazić.
Niestety, sprzedawane przez nich bibeloty wcale nie są już takie ładne. Są przeraźliwie brzydkie. W ciągu kilku minut udało mi się znaleźć co najmniej 30 eksponatów, które świetnie nadawałyby się do mojej szafy. Trzymam się jednak ścisłych zasad.
Wolno mi kupić tylko jedną taką rzecz dziennie. Na początku kusił mnie płaski wazonik-miska na róże, wy
konany z trawionego szkła. To nie wszystko. Niektóre z wytrawionych powierzchni były brązowe, niektóre „ręcznie" pokryto szkliwem. Jeszcze inne warstewką złota.
Nie mogę wprost opisać brzydoty tego bibelotu. Kosztował jednak 50 funtów, więc z niego zrezygnowałem.
Ostatecznie zdecydowałem się na konia z gliny za 25 funtów. Pomalowany był... nie mam pojęcia przez kogo. Wydaje mi się, że przez grupę dzieci z podstawówki. Jest wysoki na 30 centymetrów, ma złote uszy i sceny z życia Romów na swoich bokach. Jest naprawdę wyjątkowo ohydny i jestem z niego bardzo zadowolony
Niedziela, 14 maja 2006 r.
Słuchajcie wszyscy, tako rzecze pogromca suszy
Po dwóch niezwykle suchych zimach Wielka Brytania nie jest już klasyfikowana przez światowych klimatologów jako
„niewyobrażalnie deszczowa i ponura". Teraz nasz kraj opisywany jest jako „grząski i wstrętny", w wyniku czego dostałem od przedsiębiorstwa wodociągów zaopatrującego mnie w wodę list z prośbą o zaprzestanie mycia zębów i podcierania tyłka.
W liście znajdowało się jeszcze mrożące krew w żyłach ostrzeżenie. Jeśli jednak będę obstawał przy mojej higienie osobistej, zabronią mi napełniać mój basen.
Oczywiście, każdy z was powie, że zamiast wysyłać listy z pogróżkami, przedsiębiorstwa wodociągowe powinny przeznaczyć część swoich zysków na usunięcie nieszczelności w swoich instalacjach.
Niby dlaczego? Istota przedsiębiorstwa zasadza się na zarabianiu pieniędzy,
nie zaś na wydawaniu każdego posiadanego przez siebie pensa na rozkopanie każdej możliwej drogi w kraju, by wyremontować system wodociągowy, który ma już 150 lat i znajduje się w stanie całkowitego rozkładu.
86 Świat według Clarksona, część 3
Jeszcze bardziej denerwujący są zezowaci pomyleńcy, którzy zwalili deficyt zasobów wody na ludzi spożywających mięso. Twierdzą, że z powodu zmian klimatycznych na południowo-wschodnią Anglię spadnie, w przeliczeniu na mieszkańca, mniej deszczu niż w Sudanie. I co z tego? W Monte Carlo opady w przeliczeniu na głowę są mniejsze niż na Księżycu. To zaś po prostu oznacza, że w Monako mieszka dużo ludzi, a nie, że Mo-nakijczycy muszą każdego ranka wędrować do hydrantu z wiadrami na głowach i muchami w kącikach oczu.
Szczytem wszystkiego są ci, którzy twierdzą, że nakładane na nas ograniczenia w korzystaniu z bieżącej wody na zewnątrz domów nie są konsekwencją zmian klimatycznych czy złego funkcjonowania przedsiębiorstw wodociągowych, ale że to wszystko przez Johna Prescotta i jego chory plan zakwaterowania wszystkich imigrantów ze wschodniej Europy, Afryki i Ameryki Południowej w małych domkach dla rozpoczynających samodzielne życie, wybudowanych na peryferiach Canterbury
- Właśnie stąd biorą się niedobory wody - twierdzą ci ludzie. - Zużywają ją somalijscy gwałciciele.
Oczywiście, zwykle wykorzystałbym taką sytuację, by obrzucić „dwuruchacza" błotem, ale obawiam się, że nie dołączę do chóru tych, którzy zawsze szukają winnego. Zamiast więc siedzieć bezczynnie, z brudnym tyłkiem i śmierdzącymi zębami, wskazując i oskarżając wszystkich razem i każdego z osobna, zacząłem się zastanawiać, co można by w tej sprawie zrobić.
Fakty są takie, że od 1760 roku wykres intensywności opadów w Wielkiej Brytanii zachowywał się jak majtki dziwki - wznosił się i opadał. Mieliśmy całe lata dużych opadów, po których nadchodziły lata suszy. I zawsze bardzo dobrze sobie z tym radziliśmy. Zmiana, jaka niedawno zaszła, polega na tym, że pan Prescott przeprowadził się na południe. Ja zresztą też.
Każdy przeniósł się na południe. Zastanawialiście się może,
Słuchajcie wszyscy, tako rzecze pogromca suszy 87
dlaczego dziś nigdy nie słyszymy, co dzieje się w Scunthorpe? To dlatego, że cała populacja miasta przeniosła się do Guildford. I cóż tam robią ci „wychodźcy"?
No cóż, w przeważającej mierze stoją na dnie wyschniętych jezior i zastanawiają się, co stało się z wodą.
To, czego potrzebuje południowy wschód, to więcej zbiorników wodnych. I tu leży pies pogrzebany. Na północy, budując nowy zbiornik wodny, stracimy w najgorszym wypadku trzy wsie i kilka nietoperzy. Jednak jego wybudowanie na południowym wschodzie oznacza zatopienie czegoś o wiele bardziej znaczącego. Miasta Marlow, dajmy na to, albo zamku królewskiego w Windsorze.
Cóż więc począć? Jeśli skierujemy się myślami znowu na północ, znajdziemy tam Kielder Water, jedno z największych sztucznych jezior w Europie. Pomysł tej inwestycji narodził się jeszcze w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku, kiedy wszyscy doszli do wniosku, że ciężki przemysł w północno-wschodniej części kraju, by pozostać konkurencyjnym, będzie potrzebował coraz więcej wody. Budowę jeziora rozpoczęto jednak dopiero w 1976 roku, a rok jego otwarcia, 1982, zbiegł się z chwilą, kiedy upadał ostatni przedstawiciel ciężkiego przemysłu w tym regionie.
Jestem pewny, że są jeszcze ludzie, którzy wciąż szukają winnych popełnienia tego błędu. Ja do nich nie należę. Zastanawiam się za to, jak sprawić, by trochę ze zgromadzonych tam 166 miliardów litrów wody dopłynęło do mojej szczoteczki do zębów.
Czy tak trudno coś takiego zrealizować? Jeden z pomysłów, który zaproponowano na łamach „Sunday Timesa" siedem lat temu, sugerował, że woda mogłaby być wtłaczana do olbrzymich foliowych worków, a te spławiano by później na południe Morzem Północnym. Testowano tę ideę w Grecji, ale później o niej zapomniano. Wydaje mi się, że to dlatego, iż wypełnione wodą foliowe worki wrzucone do morza po prostu... zatoną.
88 Świat według Clarksona, część 3
Nie. Jedyną rozsądną metodą transportu wody z północy na południe są rury i nawet mi nie mówcie, że tego nie da się zrobić. Jeśli potrafimy dostarczyć gaz do mojego piekarnika aż z Syberii, i to bez ani jednego wycieku wzdłuż całego gazociągu, jestem całkowicie przekonany, że udałoby się nam przesłać wodę z hrabstwa Tyne and Wear do mojej muszli klozetowej.
Bez wątpienia wszyscy teraz myślicie, że koszty i zniszczenia, do jakich doprowadzi budowa takiego rurociągu, będą niewspółmierne w stosunku do ewentualnych korzyści. Ale kto powiedział, że rura ma iść lądem? Dlaczego nie puścić jej pod powierzchnią morza, wzdłuż wschodniego wybrzeża?
Zbędne okazałyby się nawet zużywające energię pompy, bo podstawa tamy na jeziorze Kielder Water położona jest 140 merów wyżej niż centrum Londynu. Po prostu woda cały czas płynęłaby z górki. Czy to skomplikowane? Nie wydaje mi się. Brunei1 zapewne potrafiłby zaprojektować i wybudować coś takiego mniej więcej w tydzień.
Mam jeszcze inny pomysł. W miejscach takich jak Dubaj, gdzie ilość opadów jest jeszcze mniejsza niż u nas, buduje się zakłady odsalania i uzyskuje wodę pitną z morza. Dlaczego i my nie moglibyśmy mieć u siebie czegoś takiego? W dodatku przy okazji picie wody z morza przyczyniłoby się do obniżenia jego poziomu.
Niestety, żaden z tych pomysłów nigdy nie zostanie zrealizowany, bo wszyscy są zbyt zajęci obwinianiem wszystkich pozostałych. Róbcie tak dalej, proszę bardzo, a poniesiecie konsekwencje i skończycie w średniowieczu.
A ja? Ja spędzę lato spłukując mój tyłek wodą Evian i pływając w basenie wypełnionym po brzegi ginem.
Niedziela, 21 maja 2006 r.
1 Isambard Kingdom Brunei (1806-1859) - wybitny brytyjski inżynier.
Wierzcie mi, praca to większa frajda niż frajda
W zeszłym tygodniu David Cameron sugerował, że mniej powinniśmy myśleć o pieniądzach, a więcej o jakości
życia. No i od razu każdy socjalista w kraju zaczął biegać tam i z powrotem i wygrażać zaciśniętą pięścią, mówiąc, że łatwo to mówić tym, którzy mają olbrzymie domy i zadbane fryzury. I że istnieją jeszcze ludzie, którzy muszą pracować, żeby zarobić pieniądze na takie czy inne fanaberie.
Oczywiście, że to prawda. Nie sądzę jednak, by pan Cameron adresował swoją wypowiedź do przedstawicieli klasy robotniczej naszego kraju, którzy i tak już mają udane życie. Wychodzą z pracy punktualnie o 17.30 i już 10 sekund później siedzą sobie w pubie „Komunista we mgle".
Wydaje mi się, że mówił raczej do klasy średniej, która pracuje, pracuje i jeszcze raz pracuje, i nie ma nigdy czasu, by zagrać ze swoimi dziećmi w „Monopoly" czy „Swingball". W dodatku jestem przekonany, że jego poglądy mogą się wielu podobać.
Przebywanie w domu przez cały dzień, pielęgnowanie ogródka, obecność na każdym szkolnym przedstawieniu czy hodowanie gęsi - wszystko to brzmi wspaniale. W szczególności jeśli
90 Świat według Clarksona, część 3
jesteś prowincjonalnym lekarzem pierwszego kontaktu, który właśnie spędził cały poranek przecinając czyraki i zajmując się żylakami emerytów ze swojego miasteczka.
Oczywiście zdarzają się dni, kiedy myślę, żeby to wszystko rzucić w diabły. Zeszłego wieczoru, na przykład, jeździłem Vauxhallem Vectrą po mokrym lotnisku w Surrey, podczas gdy mój syn występował w roli trzeciego żołnierza od tyłu w adaptacji scenicznej Beowulfa. Powinienem być tam gdzie on.
Co więcej, mogłem tam być. Dzięki życzliwości tych wszystkich, którzy w zeszłym roku kupili moją książkę, mam już prawdopodobnie wystarczająco dużo pieniędzy, by przestać pracować.
Naturalnie musiałbym zdobyć się na kilka wyrzeczeń. Nie byłoby mnie na przykład stać na samochód i musielibyśmy się przeprowadzić do o wiele mniejszego domu. Nie wyjeżdżalibyśmy już na wakacje, a dzieci nie dostawałyby na urodziny prezentów. Jedlibyśmy to, co zostaje w kosiarce po skoszeniu trawnika. Ale największą ze wszystkich stratą byłaby utrata mojej pracy
Pan Cameron według mnie zupełnie o tym zapomniał. Owszem, przez pięć minut dziennie wizja życia rodem z książki Po
ciągi jadą do taty, w której moje dzieci w princeskach machają wszystkim przejeżdżającym pociągom, przedstawia się zachęcająco. Ale przez całą resztę dnia uwielbiam robić to, co robię.
Oczywiście, czasem muszę jeździć Vauxhallem, gdy pada. Są jednak chwile, kiedy prowadzę Ferrari i jest sucho. Ale najlepsze ze wszystkiego jest to, że zdarzają się momenty, takie jak ten, kiedy w domu panuje cisza, a ja siedzę zamknięty w moim gabinecie i piszę. Nie należy to w żadnym wypadku do uciążliwych obowiązków. Ta czynność zwie się pracą i nie istnieje nic, co wolałbym w tej chwili robić.
Poza tym, dajcie spokój... Bądźcie szczerzy i przyznajcie, że to samo tyczy się was. Owszem, prowincjonalny lekarz pierwszego kontaktu może i nie przepada za badaniem nieskończonej
Wierzcie mi, praca to większa frajda niż frajda 91
parady obwisłych, starzejących się cielsk, ale - kto wie - może następną w kolejce do gabinetu jest Kate Moss?
Co więcej, w głębi duszy lekarzowi musi być niezwykle miło, gdy w ciągu siedmiominutowej wizyty sprawia, że ktoś zaczyna czuć się lepiej. Takiej satysfakcji nie sprawiłoby mu siedzenie w domu i układanie kwiatów.
Weźmy na przykład sobotę w czasie najwyższej oglądalności. To dzień, kiedy zaszywam się w biurze i piszę scenariusz przy-szłotygodniowego odcinka Top Gear. Jasne, mógłbym wtedy grać z dziećmi w „Cluedo". Tyle że one wolą oglądać MTY a gdybym oglądał MTV z nimi, na pewno nie szczędziłbym sobie złośliwych komentarzy, co w rezultacie wywołałoby kłótnię.
A zatem, mając na względzie harmonię domowego ogniska, najlepszym miejscem, w którym mogę przebywać kiedy dzieci oglądają MTY jest mój gabinet. Im zresztą też to odpowiada, bo gdy w nim pracuję, zarabiam pieniądze, które mogą potem wydawać na gry do PlayStation, a to znacząco poprawia jakość ich życia.
W dodatku dzięki temu, że mamy pieniądze, dzieci mogą być odwożone do szkoły samochodem, co jest o wiele wygodniejsze i o wiele bezpieczniejsze niż jazda wozem zaprzężonym w woły Jeśli zaś mam być szczery, to podejrzewam, że zeszłego wieczoru wcale nie chciałem oglądać Beowulfa. To bardzo nudna sztuka, nawet jeśli grają w niej profesjonaliści. A co dopiero gdy wystawia się ją przy udziale grupy 10-latków... Wiecie co? Wolę już jeździć Vauxhallem Vectrą w strugach deszczu.
Jest jeszcze kwestia szczęścia małżeńskiego. Obecnie jest tak, ze przychodzę późno do domu, zasypiam na sofie i odrobinę S1ę ślinię, aż nadchodzi pora pójścia do łóżka. Moja żona jest z takiego stanu rzeczy bardzo zadowolona; byłaby wściekła, gdybym cały dzień siedział w domu, usiłując do czegoś się przydać.
Powszechnie znany jest fakt, że mężczyźni, gdy są znudzeni,
92 Świat według Clarksona, część 3
nie mogą wytrzymać 15 minut, zanim nie pomyślą, że majsterkowanie jest ich instynktowną umiejętnością, taką jak spółkowa-nie czy jedzenie; że bycie mężczyzną oznacza, że tak po prostu umiemy posługiwać się elektryczną szlifierką. W związku z powyższym, mężczyźnie nie wolno się w domu nudzić! Inaczej obróci go w ruinę.
Co więcej, potrzebujemy tego pozytywnego stresu, który daje nam praca. Kiedy odczytuję napisany przeze mnie scenariusz kolejnego odcinka Top Gear, a ekipa realizatorska programu ziewa, mam 12 godzin na wymyślenie nowego.
Ten dreszcz emocji, jak podczas jazdy kolejką w wesołym miasteczku. .. Uwielbiam go. Przepadam za tą presją. I obawiam się, że nie doświadczałbym jej, machając ręką przejeżdżającym pociągom i hodując kapustę.
Po prostu jest tak, że ogromna większość ludzi przez ogromną większość czasu lubi pracować i czerpie radość ze swojej aktywności zawodowej.
I tego powinniście się trzymać. No, chyba że jesteście Tonym Blairem. Wtedy wolno wam iść do domu i spędzać więcej czasu z rodziną, bo w ten sposób wpłyniecie na jego konkurenta z przeciwnego obozu politycznego - Davida Camerona, który na pewno obieca zrobić to samo.
Dzięki temu pozbawimy nasz kraj przywódcy i w radykalny sposób poprawimy sobie jakość życia.
Niedziela, 28 maja 2006 r.
Pot-Porritt chce, żeby ktoś mnie sprzątnął
Przez wiele lat nabijałem się z ekologów, z rozbawieniem zakładając, że mój sprzeciw wobec ich bzdur będzie tak nie
skuteczny, jak sprzeciw Danii wobec amerykańskiej polityki na Bliskim Wschodzie.
Owszem, od czasu do czasu z krzaków wyskakiwali różni ekomaniacy i deponowali na mojej twarzy ciasta z kremem, przypominało to jednak 100-kilogramowego mężczyznę wyskakującego nocą z łóżka i zabijającego packą wyjątkowo natrętną muchę.
Podobnie, gdy opowiadam dowcipy o zagazowywaniu borsuków, małe, śmieszne ludki o dziwacznych preferencjach jeśli chodzi o zawartość ściąganych plików wchodzą do internetu i wprowadzają moje nazwisko i adres na listy zatytułowane „do odstrzału". Jednak mimo to zawsze czułem się jak odrobina sosu z pieczonej wołowiny w olbrzymiej kadzi tofu.
Naprawdę. Ekoiści potrafią wpływać na premiera, na lidera opozycji, na całą telewizję BBC, na większość krajowych gazet, na wszystkie z uniwersyteckich kampusów i na rządy niemal wszystkich krajów na świecie. Ja tymczasem mam wpływ
94 Świat według Clarksona, część 3
jedynie na Klub Właścicieli Forda Capri, a ten tworzy przecież pół tuzina mężczyzn chodzących w krótkich, skórzanych kurtkach w stylu Denisa Watermana1.
W zeszłym tygodniu okazało się jednak, że jestem czymś więcej niż tylko drobną uciążliwością, jak zawsze o sobie myślałem. Jonathan Pot-Porritt2, były szef międzynarodowej organizacji ekologicznej „Przyjaciele Ziemi", kierujący obecnie Brytyjską Komisją ds. Zrównoważonego Rozwoju, twierdzi, że nie może przebić się ze swoim przesłaniem, bo wszyscy są przyklejeni do telewizorów, oglądając jak w programie Top Gear z nadmierną prędkością pokonuję łuki.
Nazwał mnie bigoteryjnym maniakiem motoryzacji i powiedział, że osoba, która mnie uciszy, powinna otrzymać tytuł szlachecki.
Oglądałem Chłopców z ferajny, w związku z czym wiem, że „uciszenie kogoś" w języku Martina Scorsese oznacza zabicie. Facet w rządzie chce, by ktoś mnie sprzątnął. W dodatku wcale nie jest tak, że robią coś takiego po raz pierwszy...
Tak więc chciałbym w tym miejscu zaznaczyć, że jeśli moje ciało zostanie w niedalekiej przyszłości odnalezione w jakimś lesie, nie będzie to samobójstwo. Przekażcie lordowi Huttono-wi3, że zrobił to ten oślizgły Porritt.
Pewnie powinienem się martwić, ale w gruncie rzeczy raczej mi to pochlebia. Od lat czułem się jak król Kanut Wielki4, który
1 Denis Waterman - brytyj ski aktor i piosenkarz. 2 Właściwie Jonathan Porritt; Cłarkson przekręca to nazwisko, upodabniając je
do pot-pourri. 3 Brian Hutton - sędzia Sądu Najwyższego, przewodniczący komisji badającej
słynną sprawę samobójstwa dr. Davida Kelly'ego, brytyjskiego eksperta rozbrojeniowego w Iraku, który ujawnił, że rząd wyolbrzymia zagrożenie bronią biologiczną ze strony tego kraju by zyskać poparcie dla swojej interwencji zbrojnej.
4 Kanut Wielki (996/997-1035) - król Anglii (od 1016 r.), Danii (od 1018 r.) i Norwegii (od 1028 r.). Wiąże się z nim legenda o tym, jak polecił ustawić na plaży swój tron i siedząc na nim, rozkazał cofnąć się przypływowi, by woda nie zmoczyła
Pot-Porritt chce, żeby ktoś mnie sprzątnął 95
siedząc na plaży wpatruje się bezradnie, jak przypływ filozofii ekoidiotów nadciąga nieubłaganie ku wybrzeżu. Teraz zaś jeden z nich pojawił się nie wiadomo skąd i powiedział, że - rzeczywiście - jest w mojej mocy zniweczyć jego plany produkowania pociągów z tektury i wytwarzania elektryczności z kompostowania konserwatystów.
W tym miejscu powinienem zaznaczyć, że pana Porritta i mnie łączy już wspólna historia. Kiedyś w jednym z programów telewizyjnych przeprowadzałem z nim wywiad i ponieważ wymagała tego zwykła uprzejmość, producent zadbał o nasze równe szanse, przydzielając każdemu z nas tę samą ilość czasu antenowego. Tyle że Porritt i tak zrobił z siebie idiotę, usiłując dowieść, że za ówczesną powódź w mieście Uckfield w hrabstwie East Sussex odpowiadają samochody.
Na jego nieszczęście w Uckfield mieszkała moja teściowa i bardzo dobrze wiedziałem, że zalana wodą główna ulica miasta nie ma zupełnie żadnego związku z globalnym ociepleniem, wiąże się za to z tamtejszym obszarem zalewowym, pogrzebanym pod milionami ton wspieranego przez Prescotta budownictwa mieszkaniowego.
Porritt zaczął się wtedy jąkać, ale był zmuszony się z tym zgodzić. Powiedział jednak, że intensywne opady deszczu to już nasza wina. Podobnie jak głosi teraz, że to wyłącznie my jesteśmy winni obecnej suszy
Co więcej, po jego stronie stoi dziś nawet sam Sir David At-tenborough.
Szacunek, jakim darzę Attenborougha jako człowieka telewizji, nie zna granic. Mógłby mi powiedzieć, że jestem pandą wielką, i uwierzyłbym mu. Mógłby, występując w jakimś programie
jego stóp i szat; przypływ się jednak nie zatrzymał. Kanut pouczył wtedy dworzan ° ograniczeniach władzy królewskiej, zawiesił swoją koronę na krucyfiksie i nigdy Już jej nie włożył.
96 Świat według Clarksona, część 3
stwierdzić, że misie koala umieją wypełniać formularze podatkowe, a pokiwałbym z zachwytem głową.
Ale gdy słyszę, jak mówi, że Rangę Rover Sienny Miller5 osłabił Golfsztrom i doprowadził do przegrzania nurzyków, to sorry, ale po prostu przysypiam.
Bo ekologia grożąca mi palcem, nawet w wydaniu boga akwariów z elektrycznymi rybami, jest katastrofalnie nudna.
Naprawdę. Przecież namawianie do zrezygnowania z polietylenu, by nie dopuścić do czegoś, co w ogóle nie musi się zdarzyć, jest jak nakłanianie kogoś, by przestał pić, bo alkohol może uszkodzić mu wątrobę.
Tak, to prawda, ale gdy jesteś właśnie na imprezie i świetnie się bawisz, masz to gdzieś!
Mogę nawet to udowodnić. W zeszły weekend BBC nadało teleturniej z gatunku „ratujmy naszą planetę" na kanale BBC1, z którym konkurował Top Gear na kanale BBC2. I wiecie co? Więcej ludzi chciało oglądać, jak niszczymy naszą planetę, niż jak banda brodatych odmieńców usiłuje ją ocalić.
Chciałbym więc dzisiaj panu Porrittowi udzielić pewnej rady. Niech pan spróbuje żyć tak, jak ja. Niech pan nie śmieci, a recyklingowi poddaje wszystko, co się to tego nadaje, tyle że bez trąbienia o tym wokół. Niech pan wyhoduje własne warzywa. Niech pan je mięso. Niech pan zawsze korzysta z jakiegokolwiek środka transportu, byle był w danej sytuacji najwygodniejszy. A gdy się pan obudzi i zobaczy, że na niebie świeci słońce, proszę zadzwonić do znajomych, zorganizować grilla i cieszyć się życiem.
Niech się pan nie przejmuje stanem urodzajnej warstwy gleby ani losem raf koralowych. Niech pan pamięta, że w 1900 roku żyliśmy średnio 49 lat, podczas gdy teraz średnia długość życia
5 Sienna Miller - urodzona w Stanach Zjednoczonych brytyjska aktorka, modelka i projektantka mody
Pot-Porritt chce, żeby ktoś mnie sprzątnął 97
wynosi 78 lat. Proszę pamiętać również i o tym, że w ciągu ostatnich 50 lat udało się nam zmniejszyć poziom ubóstwa bardziej, niż podczas poprzedzających je pięciu stuleci. I niech raduje się pan z tego, że wszystkie śmieci wyprodukowane w XXI wieku (na przestrzeni całego stulecia!) przez Stany Zjednoczone, zmieszczą się na wysypisku o rozpiętości 29 kilometrów.
Będzie się pan wtedy mógł cieszyć swoim krótkim pobytem na Ziemi w nieporównywalnie większym stopniu; co więcej, jeśli przestanie nam pan cały czas mówić, co mamy robić, również i my zaznamy podobnej radości.
Niedziela, 4 lipca 2006 r.
Jak Simon Cowell wyjadł nasze truskawki
Zapomniałem kupić sobie książkę na lot z Edynburga do Londynu, jaki odbywałem w tym tygodniu, więc przez cały
czas wyglądałem przez okno. Dwie rzeczy stały się wtedy dla mnie oczywiste. Wielka Brytania ma olbrzymie zasoby wody. W chwili naszej nieuwagi ktoś opakował wszystkie tereny wiejskie w folię bąbelkową.
Po tym, jak załatwiono już problem lisów, przymusowym powodem do niepokoju we wszystkich hrabstwach stały się tunele ogrodnicze. Tak rozwścieczyły pewną starszą panią z Hereford-shire, że w zeszłym tygodniu wyrwała jeden z nich z ziemi i cisnęła na bok. Nie był to może bombowy atak samobójczy, ale sprawiła, że wszyscy zrozumieli, o co jej chodzi.
Pozwólcie, że pokrótce wyjaśnię, w czym problem. Hodowanie truskawek w tunelach ogrodniczych wydłuża okres ich zbiorów z sześciu tygodni do sześciu miesięcy, co z kolei oznacza, że nie musimy ich transportować drogą lotniczą z Namibii, Chile czy z jakiegokolwiek innego miejsca, z którego zwykle je sprowadzamy.
Świetnie. Tyle że tunele ogrodnicze szpecą krajobraz jeszcze
Jak Simon Cowell wyjadł nasze truskawki 99
bardziej niż skarpety pieszych turystów i - co ważniejsze - truskawki hodowane w ich cieniu mają takie wartości odżywcze, jak meble biurowe.
Nie trzeba chyba dodawać, że supermarkety twierdzą, iż to wszystko nasza wina, bo wymagamy od nich przez okrągły rok truskawek, które mają być ładne i jędrne; do diabła z tym, że zdrowiej byłoby zjeść łubiankę, w której je kupujemy!
To ciekawe. Kogo mają na myśli supermarkety mówiąc, że to „nasza wina"? Dobrze wiemy, że klasa robotnicza nie je truskawek, gdyż w ogóle nie je żadnych owoców i warzyw, przez co jej przedstawiciele są tak ohydni i zdeformowani. Wiemy też, że wyższe sfery nie potrzebują kupować truskawek w supermarkecie, bo mają własne ogrody owocowo-warzywne. Bardzo często takie ogrody nazywają się Lincolnshire.
W takim razie to klasa średnia zgłasza zapotrzebowanie na pozbawione smaku, ale za to idealnie uformowane truskawki. Czy tak? Nie sądzę. Klasa średnia ślęczy nad regałem z oliwami z oliwek w sklepach Carłuccio's z włoską żywnością. Dzięki Gordonowi Ramsayowi i Jamiemu OHverowi jesteśmy obecnie za pan brat z tajnikami kulinarnego świata.
W związku z tym wiemy, że spożywanie truskawek z supermarketu jest jak uprawianie seksu z najpiękniejszą dziewczyną na świecie, o której dowiadujemy się później, że miała ptasią
grypę-Mimo że 602 000 papierosów, które dotychczas wypaliłem,
nadało mojej jamie ustnej wrażliwość tygla w hucie żelaza, wiem, że owoce i warzywa pochodzące z mojego ogródka są milion miliardów razy lepsze niż wyhodowane pod foliowym workiem w okolicach Kidderminister.
Jeśli wybieracie się w tym roku na turniej wimbledoński, są spore szanse, że zaoferują wam truskawki wyhodowane właśnie w ten sposób. Nazywają się „Elsantas" i proponuję wam
100 Świat według Clarksona, część 3
przeprowadzenie z nimi pewnego eksperymentu. Upuście jedną z nich na podłogę, a zobaczycie, że się odbije. Jeśli zamierzacie nią grać w tenisa, to świetnie. Gorzej, jeśli zamierzacie włożyć ją do ust.
Nie. Przykro mi bardzo. Supermarkety skupują truskawki hodowane w tunelach ogrodniczych nie dlatego, że je chcemy, ale dlatego, że rosną na plantacjach przemysłowych i zbierają je Litwini, w związku z czym są tanie. To zaś oznacza, że supermarkety są w stanie więcej na nich zarobić, do czego oczywiście nic nie mam.
Cóż więc można z tym zrobić? Obawiam się, że aby rozwiązać ten problem, musimy skupić się na Simonie Cowellu1. Bo, widzicie, to wszystko to właśnie jego wina.
Simon to wspaniały facet, ale jego podejście do muzyki, streszczające się w maksymie „wywinduj wysoko, sprzedawaj tanio" sprawia, że w dzisiejszych czasach gwiazdy popu nie świecą wystarczająco długo, by zgromadzić większą kasę. W konsekwencji nasz kraj cierpi na brak superbogatych bogów rocka. A super-bogaci bogowie rocka są jedynymi osobami, które wiedzą, jak powinno zarządzać się wsią.
Rolnictwo w Wielkiej Brytanii mija się dziś z celem, bo klasa robotnicza odżywia się wyłącznie tłuszczem, a klasa średnia chciałaby, żeby wszystkie produkty spożywcze pochodziły z Toskanii. To właśnie z tego powodu farmerzy opakowali folią bąbelkową tereny uprawne; to jedyny sposób na to, by przetrwać, kiedy samemu jest się opakowanym w ciasną folię biurokracji i przepisów.
To jeszcze nie wszystko. Obecnie jedynym wytchnieniem dla oka umęczonego ciągnącymi się przez całe mile tunelami
1 Simon Cowell - brytyjski producent muzyczny i telewizyjny, łowca talentów, znany najlepiej jako juror w programach m.in. Pop Idol, American Idol i Britain 's Got
Talent (polska edycja tego ostatniego programu to Mam talent!).
Jak Simon Cowell wyjadł nasze truskawki 101
ogrodniczymi, są plantacje rzepaku, który - jestem tego pewny - stanowi część komunistycznego spisku Unii Europejskiej, polegającego na zaopatrywaniu w żywność ekoobłąkanych wegetarianów z kontynentu i jednoczesnym fundowaniu brytyjskiej, niebieskookiej inteligencji kataru siennego.
Oczywiście, jest jeszcze kilka małych, zielonych zagajników, wyłamujących się z żółto-foliowej kolorystyki pejzażu Wielkiej Brytanii, ale gdy metrowegetarianie znajdujący się u władzy zakażą polowań, również i one będą musiały ustąpić miejsca jeszcze większej liczbie foliowych tuneli. Chyba że wyeliminujemy z przemysłu muzycznego Simona Cowella i znajdziemy nowych Pink Floydów.
Rodzina moich sympatycznych znajomych, której głową jest gwiazdor rocka, przeprowadziła się ostatnio z Londynu do Cot-swolds i kupiła tu farmę. No i ów gwiazdor rocka trwoni obecnie spadek swoich dzieci czyniąc starania, by jego nowa posiadłość wyglądała i miała atmosferę XIV-wiecznego gospodarstwa. Są tam owce, i to nie dlatego, że ich hodowla się opłaca, lecz dlatego, że rankiem wydają z siebie miłe dla ucha dźwięki. Znajdują się tam zagajniki, bo pięknie wyglądają, a w pamiętających zamierzchłe czasy stodołach kobiety w wielkimi biustami wyrabiają ręcznie tradycyjny ser. Połączenie rock and rolla i tradycji? Mnie się to podoba.
Naprawdę, poruszam tu bardzo istotną kwestię. Wielka Brytania oglądana z lotu ptaka będzie prezentowała się żałośnie, jeśli nie pomogą nam gwiazdy rocka, które przeznaczają olbrzymie pieniądze, by niektóre jej zakątki wciąż były piękne. Jeśli zatem chcecie pozbyć się tuneli ogrodniczych, widzę tylko jedno rozwiązanie. Wyskoczcie na chwilę z domu i kupcie jeszcze jeden egzemplarz płyty Dark Side ofthe Moon.
Niedziela, 11 czerwca 2006 r.
Stany Zjednoczone Totalnej Paranoi
Zdaję sobie sprawę, że w Wielkiej Brytanii aż roi się od niekompetentnych urzędników przedsiębiorstw wodociągo
wych i od pchniętych nożem mieszkańców Glasgow, ale mimo to upadłem dziś na kolana i ucałowałem naszą ziemię, bo wróciłem właśnie po trzech tygodniach spędzonych w Ameryce, gdzie usiłowałem pracować.
Kraj ów znany jest jako „ojczyzna wolnych" i jestem pewien, że tak jest w istocie, zakładając, że wstajesz rano, udajesz się do pracy na stacji benzynowej, jesz wyłącznie hamburgery z podwójnym jajkiem i serem, a potem zabierasz dzieci na mecz Małej Ligi Baseballa. Jeśli jednak wyjdziesz poza ten schemat, jeśli spróbujesz zrobić coś choć odrobinę nietypowego, przekonasz się, że żyjesz w państwie policyjnym.
Naszą przygodę rozpoczęliśmy na lotnisku w Los Angeles, przed stanowiskiem przedstawiciela urzędu imigracyjnego, który, podobnie jak wszyscy jego koledzy, został wybrany do pracy na tej posadzie ze względu na brak uroku osobistego, dobrych manier, poczucia humoru, ludzkich uczuć i dzięki ilorazowi inteligencji, jakim zwykle charakteryzują się wiejskie zwierzęta.
Stany Zjednoczone Totalnej Paranoi 103
Przejrzał mój formularz i zauważył, że brakuje w nim numeru budynku hotelu, w którym miałem się zatrzymać.
- Będę potrzebował tego numeru - powiedział. - Och, tak mi przykro - odparłem. - Obawiam się, że go nie
mam. Najwyraźniej nie odniosło to żadnego skutku. - Będę potrzebował tego numeru - powtórzył, potem jeszcze
raz i potem znowu. Za każdym razem wzruszałem ramionami i odpowiadając ją
kałem się, przerażony, że mogę zostać odesłany na koniec kolejki albo, co gorsza, do małego pomieszczenia z facetami w gumowych rękawicach. Numeru jednak po prostu nie znałem.
- Będę potrzebował tego numeru - powtórzył urzędnik, sprawiając nieodparte wrażenie, że jest automatem i że prowadzi rozmowę, którą jest w stanie ciągnąć aż do śmierci któregoś z nas. Zdobyłem się więc na wielki akt odwagi i postanowiłem, że podam mu ten numer. Wybrałem 2 649 347.
Okazało się, że to wystarczy. Zwierzchnicy nakazali mu uzyskać numer.
Ja ten numer mu podałem. Jego zadanie zostało wykonane, więc jakąś godzinę później znajdowałem się już na ulicy Los Angeles i mówiłem coś do kamery
Nie do końca. Z formalnego punktu widzenia, by móc filmować na jakiejkolwiek ulicy w każdym praktycznie zakątku świata, należy najpierw uzyskać zezwolenie. Tyle że jedynymi krajami egzekwującymi ten przepis są: Wietnam, Kuba, Korea Północna i Stany Zjednoczone Ameryki.
Kilka sekund po tym, jak rozłożyliśmy statyw, podjechał do nas policjant i zażądał okazania zezwolenia. Mieliśmy je, owszem, ale dotyczyło całego Los Angeles... oprócz miejsca, w którym właśnie byliśmy.
Zostaliśmy więc przeniesieni w inne.
104 Świat według Clarksona, część 3
Kolejnego dnia, podczas pobytu w Las Vegas, również zostałem przeniesiony, bo zezwolenie, które miałem, nie obejmowało tej części chodnika, na której stałem. Dwadzieścia centymetrów dalej było już w porządku.
Żeby w Ameryce zrobić cokolwiek, musisz mieć zezwolenie. Nawet żeby kupić drinka, musisz okazać paszport. Co ciekawe, paszport nie jest wymagany przy wypożyczaniu broni i amunicji. Potrzebowałem karabinu maszynowego kaliber .50 (czyli bardzo duży).
- Nie ma problemu - powiedział facet ze sklepu. - Czy mógłby pan podpisać jeszcze to oświadczenie, że film, który kręcicie, nie jest wymierzony przeciwko Bushowi ani że nie zawiera treści antywo j ennych?
Nie musisz mieć też pozwolenia, jeśli chcesz - tak jak ja -przewieźć zdechłą krowę na dachu swojego samochodu przez cypel Florydy
Tylko pomyślcie. Ktoś musiał zadać sobie sporo trudu i poniósł niemałe koszty, by ująć w prawie to, że w pewnym miejscu wiele osób jeździło ze zdechłymi krowami na dachach swoich samochodów. Musiało być to zatem bardzo popularne. Rzekłbym: modne.
Tak czy owak, wracajmy do broni. Potrzebowałem jej, bo chciałem strzałami z karabinu roznieść w drobny mak samochód na pustyni Mojave. Nie można jednak zrobić tego bez zgody miejscowego komendanta straży pożarnej; pojawił się na miejscu razem ze swoją fryzurą i okazało się, że z przyczyn, których nie potrafił mi wyjaśnić, takie rzeczy są zakazane i już.
Podobne sytuacje zdarzają się w Ameryce nader często. Ludzie, stanowiący najniższe ogniwa łańcucha pokarmowego, mają władzę powiedzieć „tak" lub „nie", niwecząc tym drugim nawet najbardziej wyrafinowane plany i to tylko dlatego, by ich szefowie nie mogli zostać pozwani. Istnieje pewne wyrażenie, które
Stany Zjednoczone Totalnej Paranoi 105
w obecnych czasach „władzy bez odpowiedzialności" nie da się przetłumaczyć z angielskiego na amerykański. Brzmi: „Tak, myślę, że to będzie w porządku".
W dodatku ci ludzie „na samym dole" pozbawieni są niestety jakichkolwiek przejawów intelektu. Przekonywanie ich do czegokolwiek jest jak przekonywanie drzewa. Wydaje mi się, że wynika to stąd, iż Amerykanie z głębokiej prowincji przestali żenić się ze swoimi kuzynkami i teraz spółkują z warzywami.
Natomiast z całą pewnością Amerykanie warzyw nie jedzą. Co prawda widać jak rosną na polach, ale wszystko, co można znaleźć w tamtejszych kartach dań to ser, ser, ser oraz ser z serem. Wyjątkiem była kanapka ze stekiem i serem, którą kupiłem w Missisipi. Zawierała za to, jak głosiła nalepka, „wyrób seropo-dobny".
Nie, też nie wiem, co to takiego, natomiast wiem jedno: z dala od głównych skupisk ludzkich, ludzie-warzywa z każdą minutą stają się coraz grubsi i głupsi.
Obecnie przeciętny pracownik bądź pracownica stacji benzynowej potrafi wyłącznie włączyć dystrybutor po tym, jak zapłacisz za tankowanie z góry Jeśli jednak zapłacisz od razu za dwa dystrybutory, bo zamierzasz zatankować jednocześnie dwa samochody, to jeśli uważnie się przyjrzysz, zauważysz smużki dymu unoszące się z ich tłustych, beznadziejnych, przegranych, noszących ślady trądziku, tępych, buraczanych twarzy.
Najgorsze jest to, że i tak nie potrzebujesz paliwa, bo dzięki niemu trafiasz w inne, jeszcze gorsze miejsce. Udowodnię to w przyszłym tygodniu; przyjrzymy się wspólnie temu, co zdarzyło się w Alabamie. Opiszę też, dlaczego biedni z Nowego Orleanu pozwą cię do sądu, jeśli datek, jaki od ciebie otrzymają, nie będzie tak wysoki, jak się tego spodziewali.
Niedziela, 2 czerwca 2006 r.
Aresztowany za dziwny wygląd
W zeszłym tygodniu pisałem o mojej niedawnej podróży do Ameryki i, szczerze mówiąc, nie zostało to zbyt do
brze odebrane. Nigdy nie sądziłem, że znajdę się u ujścia tak olbrzymiego po
toku żółci. Jeden mężczyzna nazwał mnie nawet „imbocylem". Stu innych zasugerowało, że byłoby lepiej dla wszystkich, gdybym w przyszłości nie ruszał się z domu.
A wiecie, co jest w tym wszystkim najgorsze? To, że jeszcze nie skończyłem. Zeszłotygodniowy felieton był wyłącznie wprowadzeniem, amuse-bouche, wstępnym naświetleniem problemu. To w tym tygodniu rozwinie się prawdziwa akcja...
Do tej pory zastanawialiśmy się nad występującym w Ameryce zjawiskiem władzy pozbawionej odpowiedzialności.
Spróbuj wyłamać się z utartych schematów i zrobić coś niestandardowego, a zderzysz się z murem nisko opłacanych i mało inteligentnych pracowników, których jedynym zajęciem jest troska o to, by nikt nie pozwał ich pracodawców. W konsekwencji nigdy od nikogo nie usłyszysz: „Tak, myślę, że to będzie w porządku".
Aresztowany za dziwny wygląd 107
Znacie Stiga. To ten ubrany na biało kierowca wyścigowy, którego wykorzystujemy w Top Gear. Filmowaliśmy go, kroczącego przez pustynię Mojave, gdy znienacka pojawiła się ciężarówka pełna żołnierzy, którzy go zaaresztowali. Wyglądał dość dziwnie. Nie był gruby. Musiał w takim razie być muzułmaninem.
Bywało jeszcze gorzej. Potrzebowałem gotówki, bo chciałem zagrać małą partyjkę blackjacka w Vegas, ponieważ jednak nie byłem w stanie podać amerykańskiego kodu pocztowego mojego miejsca zamieszkania, kasjer nie potrafił mi pomóc.
Podobnie wygląda sytuacja na stacjach benzynowych. Amerykanie mogą wstukać na klawiaturze swój adres zamieszkania i od razu uzupełnić swój bak. Europejczycy muszą wykazać, że nie są terrorystami; dopiero wtedy wolno im skorzystać z dystrybutora.
Zdaje mi się, że widziałem kiedyś reklamę telewizyjną, w której sam George W Bush zachęcał nas wszystkich do wybrania się do Stanów na wakacje. Tylko po co, skoro nie możemy tam niczego kupić? Ani niczego zrobić. Ani nawet chodzić po pustyni w białym kombinezonie bez obawy o aresztowanie.
Głównym problemem Amerykanów jest, jak podejrzewam, zupełny brak wiedzy o świecie. Na ulicach Vegas prosiłem przygodne osoby o wymienienie dowolnych dwóch europejskich krajów. Pierwsza zaczepiona przeze mnie kobieta powiedziała:
- Dobrze... Jak się nazywa ten... z kangurami? Jest jeszcze kwestia Nowego Orleanu, który niemal po roku
od przejścia huraganu Katrina, wciąż jest kompletnie zrujnowany i zdewastowany. Przykro mi to mówić, ale nawet owady potrafią samodzielnie zadbać o dach nad głową.
Ptaki radzą sobie z budowaniem swoich gniazd nie uciekając się do stanowych subwencji. Dlaczego zatem mieszkańcy Lu-izjany siedzą i czekają, aż pojawi się ktoś, kto naprawi wszystkie szkody?
108 Świat według Clarksona, część 3
Próbowałem pomóc. Próbowałem oddać samochód, którym tam dojechałem, tamtejszej misji chrześcijańskiej.
Zagrożono mi jednak wystąpieniem na drogę sądową, bo wspominany samochód był z roku 1991, a nie z 1998, jak było rzekomo obiecane. Jakaś rozwścieczona kobieta zarzuciła mi „błędną interpretację".
Oczywiście, nie wszyscy Amerykanie są obłąkani. Sammy z pewnością nie jest. Sammy pomagał nam, myjąc nasze samochody. Pewnego wieczoru, po kolacji, wyjaśnił, w jakich okolicznościach został tak potwornie poparzony. I dlaczego w konsekwencji jedynym, co mógł zrobić, by zarabiać na życie, to zacząć myć samochody za pieniądze.
Jego samochód eksplodował gdy wjechał w niego od tyłu jakiś gliniarz po służbie. Zabrano go do szpitala bez klimatyzacji, w Kalifornii, w środku lata.
Niezbyt to przyjemne, w szczególności gdy oparzenia trzeciego stopnia obejmują połowę ciała.
Co gorsza, w szpitalu nie było nikogo, kto zechciałby mu pomóc wyjść do ubikacji; załatwiał się więc tak jak leżał lub doświadczając straszliwej agonii przetaczał się na brzeg łóżka i sikał na podłogę.
Rachunek za jego sfuszerowaną operację plastyczną wyniósł pół miliona dolarów, z których 15 000 pokryło ubezpieczenie policjanta. To zaś oznacza, że Sammy'emu nigdy nie uda się znaleźć porządnej pracy, kupić domu czy otrzymać kredytu.
Rząd, jak twierdzi Sammy, tylko czeka, by go namierzyć, a wtedy pojawią się nasłani przez niego urzędnicy, którzy będą domagać się zwrotu swoich zielonych.
Oczywiście, że wielu Amerykanów powie, że nasza służba zdrowia też jest daleka od ideału, i zgodzę się z nimi. Zgodzę się też, że w Wielkiej Brytanii istnieje wiele nieprawidłowości. I przyznam też, po tym, jak odwiedziłem wszystkie możliwe
Aresztowany za dziwny wygląd 109
stany Ameryki oprócz Rhode Island, że jest tam sporo dobrych rzeczy Starte ziemniaki smażone z cebulą, dajmy na to, serwowane przez sieć restauracji Denny's, są przepyszne; można skręcać w prawo na czerwonym świetle i... no cóż... Jestem pewny, że jest tego jeszcze trochę, ale w tej chwili nic innego nie przychodzi mi jakoś do głowy.
Wśród rzeczy, które mi się nie podobały, jest to, że wszyscy o wadze powyżej 95 kilogramów poruszają się na wózkach inwalidzkich. W związku z czym przejście przez najszersze nawet drzwi zajmuje średnio pół godziny. I naprawdę nie podoba mi się, że każde małe miasteczko wygląda dokładnie tak samo. Palmdale w Kalifornii i Biloxi w Missisipi są niemal identyczne. Znajdują się w nich te same okropne restauracje. Taki sam pasaż handlowy Takie samo lotnisko międzystanowe. Spróbujcie pomieszkać w którymś z nich przez tydzień, a zaczniecie sobie wydłubywać oczy drutami do robótek.
Najbardziej jednak przygnębia mnie panująca tam idiokra-cja. Ciągłe przekonywanie i nakłanianie, by coś w końcu dało się zrobić. „Nie" - tak brzmi domyślna odpowiedź, niezależnie od tego, czy chcesz zmienić pas na autostradzie, czy wypić drinka w niedzielę. Przypomina to negocjowanie z osłem. Pewnego razu usiłowałem przekonać policjanta w Pensacoli na Florydzie, by wykorzystał swój zdrowy rozsądek i pozwolił mi załadować vana w strefie, gdzie obowiązywał zakaz załadunku, bo lotnisko i tak było zamknięte, więc nie zrobiłoby to nikomu żadnej różnicy.
- Sir - odpowiedział policjant. - Nie trzeba korzystać ze zdrowego rozsądku, kiedy istnieją przepisy.
Myślę, że ta wypowiedź wszystko wyjaśnia.
Niedziela, 9 lipca 2006 r.
Semestralne oceny pracy uczniów to katusze dla rodziców
Uwiększości osób we wspomnieniach z dzieciństwa przeważają obrazy bezchmurnych letnich dni i oranżady w przy
prawiających o zawrót głowy ilościach. Niestety, nie u mnie. W moich wspomnieniach dominują poranki, kiedy schodziłem na parter, gdzie okazywało się, że właśnie przyszła semestralna ocena mojej pracy.
Przez cały semestr zapewniałem rodziców, że intensywnie się uczę i że mały pożar w szkolnej kaplicy nie ma ze mną nic wspólnego. Tymczasem szkolny raport zawierał mocne, niezbite dowody, że nie uczę się wcale.
Nawet dziś, 30 lat później, potrafię wyrecytować, i to słowo w słowo, komentarze zamieszczane przez nauczyciela historii: „Nawet jeśli to co mówi jest prawdą i faktycznie czuł się źle, to i tak jego próbny egzamin prezentuje poziom kogoś, kto stara się za wszelką cenę wykazać, że jest głupi. Albo że jest czteroletnim dzieckiem".
Przypominam sobie również, jak wyglądali moi rodzice, gdy przewracali kartka za kartką dokument ujawniający bolesną prawdę o mnie. Pamiętam także ich bezgraniczne zdziwienie,
Semestralne oceny pracy uczniów to katusze dla rodziców 111
gdy zobaczyli, że nauczyciel wiedzy ogólnej napisał, iż jestem „spokojnym uczestnikiem zajęć". Być może ta ocena w jakiś sposób wiąże się z faktem, że nie było mnie na ani jednej jego lekcji. Chodziłem wtedy do kaplicy i bawiłem się tam benzyną.
Ojciec spokojnym głosem mówił mi, że przynoszę wstyd szkole, przynoszę wstyd rodzinie i przynoszę wstyd sobie samemu. Moja matka ciskała we mnie patelniami. A ja, siedząc w tym wszystkim po uszy, nie potrafiłem wyobrazić sobie gorszego doświadczenia.
Cóż, okazuje się jednak, że koniec końców coś takiego istnieje. Owszem, źle jest być w takiej sytuacji dzieckiem, lecz teraz przekonałem się, że jeszcze gorzej jest być rodzicem.
W początkowych latach edukacji dzieci ich semestralne oceny są praktycznie bez znaczenia. Dowiadujesz się z nich, że twoja pociecha zrobiła śliczny papierowy talerzyk, nie obcięła sobie przy tym głowy, i że zasiała rzeżuchę. Wtedy aż mdlejesz z radości.
Potem jednak, gdy zbliża się egzamin wstępny do płatnych szkół średnich, wszystko się zmienia. Przez 12 lat byłeś przekonany, i to bez cienia wątpliwości, że twoje dziecko jest najwspanialszą, najmądrzejszą i najbardziej lubianą istotą w historii ludzkości. Że jego papierowe talerzyki są wspaniałe, a rzeżucha -boska.
Oczyma wyobraźni widziałeś je na scenie, jak dziękuje członkom Komitetu Noblowskiego. Potem jednak nadeszła niespodziewanie ocena jego postępów w szkole, z której wynikało, że tak naprawdę to twoja latorośl jest trochę przygłupia.
Nauczyciele, rzecz jasna, są świetni w łagodzeniu wywołanego taką wiadomością wstrząsu. Używają słów „zadowalający i „obiecujący", niezależnie od tego, ile razy w bieżącym semestrze twoje dziecko pchnęło nożem kogoś z ciała pedagogicznego. „Johnny wykazuje znaczne zdolności manualne
112 Świat według Clarksona, część 3
w posługiwaniu się nożem. Prawdopodobnie mógłby zajść daleko, gdyby zechciał rozważyć podjęcie pracy w jakiejś rzeźni".
Mój wychowawca z internatu był w tym niezrównany W mojej końcowej ocenie napisał: „Bardzo lubimy Jeremy'ego. Mamy nadzieję, że zakład poprawczy, w którym zostanie osadzony, nie będzie położony zbyt daleko od szkoły, bo z chęcią będziemy do niego od czasu do czasu zaglądać".
Problem w tym, że niezależnie od tego, jak bardzo nauczyciele starają się ukryć prawdę, i tak nie możesz jej zignorować, podobnie jak trudno by ci było zignorować tygrysa, gdyby ten jakimś trafem znalazł się w twoim samochodzie. Pochwały nikną w hałasie tła. Przyzwyczaiłeś się już do nich. Przecież wszyscy do tej pory z sympatią wypowiadali się o twoich dzieciach. Robili to, gdy były jeszcze w wózku.
Ale krytyka? To zupełnie nowe doznanie. Jej słowa wyrywają się z kratki i ranią cię prosto w serce. Stwierdzenie: „Annabel musi się bardziej koncentrować" nie różni się niczym od: ,Wyraz twarzy Annabel przypomina zadek gęsi".
To boli.
Weźmy Zidane'a, który został usunięty z boiska, gdy grał mecz dla Francji: spadł na niego deszcz życzliwych reakcji po tym jak wyjaśnił, że włoski piłkarz obraził jego matkę.
Dlaczego nie uderzyć głową w tors nauczyciela, który napisał, że Johnny na lekcjach łaciny za często myśli o niebieskich migdałach?
Mój Boże, jak dobrze wiem, co to znaczy dostać kiepską recenzję. Wiem, jak coś takiego potrafi dotknąć do żywego, a mam przecież 46 lat. Wyobraźcie więc sobie, jak bardzo musi boleć negatywna ocena postępów w nauce, gdy jest się jedenastolatkiem.
Nie żartuję. Naprawdę, spróbujcie sobie wyobrazić, że szef ocenia w raporcie jakość waszej pracy, a potem... wysyła go do waszych dzieci.
Semestralne oceny pracy uczniów to katusze dla rodziców 13
,W bieżącym roku Peter poczynił zadowalające postępy w zakresie fuzji i przejmowania przedsiębiorstw; obiecująco przedstawiają się też jego wysiłki, zmierzające do nie zaglądania sekretarce pod spódnicę. Musi jednak spróbować nie wyprzedawać akcji zbyt wcześnie, w przeciwnym razie w najbliższym czasie nie będzie mógł liczyć na awans".
Pewnego wieczoru zeszła do mnie moja żona i zapytała, co sądzę o jej nowym ubraniu. Byłem szczery Oceniłem obiektywnie jej strój i stwierdziłem, że wygląda w nim jak wariatka. Czy była z tego zadowolona? Jak diabli. Gdy zajęliśmy miejsca w samochodzie, szyby od wewnątrz pokryły się szronem.
Tak się po prostu nie robi. Nie przedstawia się innym szczerej oceny ich aktywności. Wiem, że na korcie tenisowym jestem beznadziejny, ale nie lubię, gdy przypomina mi o tym mój partner.
A semestralne oceny postępów w nauce robią dokładnie coś takiego.
Dziś rano czytałem jeden z takich raportów; posunięto się w nim nawet do tego, że podano klasowy średni czas w biegu na sto metrów, zestawiony z wyrażonym w godzinach czasem mojej córki. Jaki dokładnie jest tego cel? Żebym poczuł się winny, bo spłodziłem mutanta?
Jeśli tak, to nic z tego, bo z mojego doświadczenia wynika, że ci, którzy potrafią szybko biegać, to człekokształtne małpy.
Mogę za to zakończyć ten felieton wlewając odrobinę nadziei w serca wszystkich tych, których dzieci w zeszłym tygodniu otrzymały kiepskie oceny semestralne. Nikt, komu powiodło się w życiu, nie dostał nigdy dobrej.
Niedziela, 16 lipca 2006 r.
Jak z maminsynka zrobić mężczyznę
Wzeszłym tygodniu na antenie stacji Radio 4 w programie Labirynt moralności jakaś kobieta stwierdziła, że wszyscy
mężczyźni biją swoje żony i podżegają do wojen, i że chłopiec wychowywany przez kobiety na pewno wyrósłby na bardziej zrównoważoną istotę ludzką.
Być może. Ale na pewno wyrósłby też na osobę, która spędza zbyt wiele
czasu na gadaniu przez telefon o zupełnie nieistotnych sprawach. Co więcej, spóźniałby się na początek wszystkich nadawanych w telewizji filmów i nie wiedziałby potem, o co w nich chodzi; czytałby książki, w których nigdy nic się nie dzieje; mógłby też stać się odrobinę gejowski w swoim zachowaniu, a co gorsza, dorósłby, nie mając nigdy okazji zobaczyć myśliwca F-15 wykonującego pętlę na jakimś pokazie lotniczym.
Być może zobaczyłby start w pełni uzbrojonego bombowca B-1, lecz wyłącznie przez ogrodzenie Pokojowego Obozu Kobiecego Greenham Common. A to z kolei oznaczałoby, że w jego otoczeniu nie było nikogo, z kim mógłby się zgodzić, I że o tak, to było o wiele piękniejsze i bez porównania bardziej
Jak z maminsynka zrobić mężczyznę 15
zdumiewające niż cokolwiek, co zrodziło się w nudnym i jałowym umyśle Jane Austen.
Tydzień temu zabrałem mojego syna na pokaz Royal International Air Tattoo organizowany w bazie RAF-u w Fairford. Coś takiego nie mogłoby się zdarzyć, gdyby wychowywała go feministka z obwisłym biustem i tłustymi włosami.
Niestety, spóźniliśmy się trochę na występ Red Arrows, co oznaczało, że musieliśmy oglądać ich akrobacje z oddalonego o kilka mil miejsca na poboczu. Co dziwne, wyglądało to o wiele lepiej niż na samym pokazie.
Oczywiście, impreza wyreżyserowana jest tak, by jej choreografia wyglądała najlepiej z jednego konkretnego miejsca na lotnisku, w którym stoi publiczność. Jest pomyślana tak, byście wydawali z siebie „ochy" i „achy" przy każdym starannie wyćwiczonym manewrze mijania.
Jeśli jednak będziecie obserwować to wszystko z odległości kilku mil, w dodatku z przeciwnej strony lotniska, odniesiecie wrażenie, że patrzycie na spód haftowanej tkaniny. Akrobacje wyglądają tak, jakby za sterami samolotów zasiadła wyjątkowo pijana grupa chorych na Parkinsona. Nie wydajesz z siebie wtedy „ochów" i „achów". Wrzeszczysz po prostu: „Jezu Chryste! Zaraz, k***a, w siebie wlecą!" i chowasz się w żywopłocie. A może tylko ja tak miałem?
Po czymś takim, jeśli mam być szczery, pokazy przygotowane przez inne zespoły akrobacyjne prezentowały już słabszy poziom.
No, może z wyjątkiem Szwajcarów. Ponieważ nie muszą szkolić się pod kątem prawdziwych pojedynków powietrznych, latanie zespołowe w ich wykonaniu było tak precyzyjne, jak ich zegarki. Jordańczycy też nie byli najgorsi. Niestety, na pokaz nie dotarli Izraelczycy. Przysłali jedynie zawiadomienie, że zatrzymały ich jakieś sprawy na miejscu.
116 Świat według Clarksona, część 3
Moim zdaniem prawdziwym gwoździem programu byli Rosjanie, którzy pojawili się na niej z asem w rękawie, myśliwcem zwanym MiG-29, który potrafi latać - nie zmyślam - do tyłu i do góry nogami jednocześnie. Może też zatrzymać się na chwilę i spaść z nieba jak liść, a potem przy prędkości 800 km/h przelecieć nad twoją głową tak nisko, że jest w stanie zrobić ci nowy przedziałek. Huk, jaki temu towarzyszył, niemal rozwiązał krawat księciu Kentu.
Było to pełne rozmachu widowisko, magiczne jak najbardziej porywające przestawienia na West Endzie i głośne jak najgłośniejsze z koncertów w Knebworth. Brak jakichkolwiek przewodów i efektów specjalnych czynił ten pokaz jeszcze bardziej zapierającym dech w piersiach. Wszystko to zastępował jakiś koleś z Rosji, który przez 15 minut łamał od niechcenia prawa fizyki.
Po Rosjanach występowali Amerykanie, którzy w swoim arsenale nie mieli niczego, co choćby w najmniejszym stopniu mogłoby konkurować z szaleństwem MiG-a. To tak, jakby Paulowi Danielsowi1 wcisnąć do rąk białego królika i wypchnąć go na scenę zaraz po występie Cirąue du Soleil.
Czy było to umyślne zagranie ze strony organizatorów imprezy? Zaplanowanie występu Amerykanów zaraz po gwoździu programu... Żeby odrobinę ich upokorzyć... Chciałbym w to wierzyć.
Okazało się jednak, że Amerykanie są całkiem dobrzy w upokarzaniu siebie samych. Podczas gdy F-15 śmigały nad głowami publiczności, sierżant Sił Powietrznych Stanów Zjednoczonych zaczął przez megafony objaśniać, co dzieje się przed naszymi oczami. Niestety, miał ze sobą ten sam skrypt, który czyta u siebie...
- Z dumą oglądacie... - zaczął i już w tym miejscu popełnił błąd. Nie oglądałem z dumą. Oglądałem z butelką Pimm'sa.
Paul Daniels - brytyjski iluzjonista.
Jak z maminsynka zrobić mężczyznę 117
Pozostała cześć jego przemówienia brzmiała jak zgrzytanie paznokciami o tablicę wielkości Alaski. F-15 - perorował - patrolują przestrzeń powietrzną już od trzydziestu lat, chroniąc „wspaniałą filozofię życia naszego narodu przed tyranią terroryzmu, bla, bla, bla...". Temu wszystkiemu towarzyszył jeden z tych narastających, niskokalorycznych, soft-rockowych kawałków, które sprawiają, że na amerykańskich pokazach lotniczych publiczność powstaje i zalewa się łzami wzruszenia.
Spojrzałem na twarze szych z RAF-u, w towarzystwie których siedziałem, i - o dziwo - nikt otwarcie nie wymiotował. Większość z nich uśmiechała się tak, jakbyście uśmiechnęli się do szefa, który przyszedłby do was na kolację i zrobił niestosowną uwagę, że spod ubrania waszej żony przebija bielizna.
Mój syn się tak nie uśmiechał. Był rozpromieniony radością kogoś, dla kogo przed chwilą stał się jasny sens życia. Większość czasu spędza ze swoimi siostrami, z mamą, babcią, nianią i gosposią. Nawet nasze psy to dziewczyny Tu zaś na własne oczy zobaczył, jak F-15 z włączonymi dopalaczami osiąga z poziomu ziemi wysokość 5 kilometrów w 11 sekund. A przy nim stał jego ojciec. Chłopak był zachwycony
Mam więc dla was dobrą radę. W najbliższy weekend rusza pokaz lotniczy w Farnborough. Jeśli macie syna - jedźcie. Jeśli nie - udajcie się na pięterko i go sobie zróbcie.
Niedziela, 23 lipca 2006 r.
W ubikacji zajrzałem śmierci w oczy
Kiedy usłyszeliśmy ostatnio, że Syd Barrett, żyjący w samotności były członek zespołu Pink Floyd, zmarł w bliźniaku
w Cambridge, tych z nas, którzy pamiętają jego muzykę, zaintrygowało wiele rzeczy Dlaczego wybrał samotne życie? Dlaczego stronił od pieniędzy? Co robił w takim małym domu?
Dla mnie w tym wszystkim szokująca była tylko jedna kwestia. Zmarł w wieku zaledwie 60 lat.
No dobra, wiem, że jeśli masz 17 lat, sześćdziesiątka to perspektywa odległa jak księżyce Jowisza.
Jednak dla mnie, żyjącego w nieustannie przyspieszającym kontinuum czasoprzestrzennym mężczyzny w średnim wieku, 60 lat to jutro rano.
Naukowcy twierdzą, że najmniejszym mierzalnym odcinkiem czasu jest femtosekunda. Jedna biliardowa część sekundy. Gdy jednak twój wiek przekracza 45 lat, najmniejszy mierzalny odcinek czasu to rok. Jeśli dożyjesz sześćdziesiątki, tych lat zostanie ci już tylko 14. To 5000 dni. I zaledwie 120 000 godzin.
Często zastanawiam się, jak i kiedy umrę. Przyłapuję się na tym, że obserwuję naprawdę stare już osoby i zastanawiam się,
W ubikacji zajrzałem śmierci w oczy 19
co muszą czuć; wiedzą przecież, że osiągnęły już punkt, w którym średnia długość życia, jakie im pozostało, wyraża się w minutach. Dlaczego nie biegają w panice wymachując w powietrzu rękoma? Muszą przecież zdawać sobie sprawę, że już niedługo wszystko, co jest im bliskie - wszystko! - zniknie w nieprzeniknionym mroku wieczności...
Mam spore doświadczenie w myśleniu o tych sprawach; każdy guz, zgrubienie, kaszel, ucisk i ból, jakich doświadczam w życiu, są zwiastunami jakiejś przerażającej, śmiertelnej choroby Gorączkę krwotoczną Ebola łapię trzy razy w tygodniu, a w czerwcu, po tym jak odkryłem mały, nieprzyjemny w dotyku gruzełek w okolicy lewego łokcia, byłem święcie przekonany, że jestem pierwszą w historii ludzkości osobą chorą na raka ramienia. Kilka tygodni wcześniej udało mi się - choć naprawdę niewiele brakowało! - wyjść obronną ręką z silnego ataku gruźlicy ucha.
Oczywiście większość moich dolegliwości pomyślana jest tak, bym ja mógł leżeć na sofie, a moja żona - przynosić mi jajka sadzone na tostach. Tak naprawdę nigdy nie podejrzewałem, że mam raka, zatem nigdy nie doświadczyłem, jak to jest wpatrywać się w twarz kostusze i żyć ze świadomością kończącego się czasu. Jednak w zeszły weekend wszystko się zmieniło...
Zanim przejdę dalej, chciałbym, żeby stało się jasne, iż nie uważam swoich pośladków ani czegokolwiek, co je opuszcza, za coś choćby odrobinę zabawnego. Nie mam siedmiu lat, ani nie jestem Niemcem.
Nie da się jednak opowiedzieć tego, o czym chcę tu napisać, bez odwoływania się do terminologii sedesowej. Z góry za to przepraszam.
Otóż tak: podczas mojej zwyczajnej, porannej wizyty w toalecie i zrobieniu tej drugiej rzeczy, spostrzegłem, że woda w sedesie jest czerwona. Oznaczało to oczywiście, że nie odczuwając
120 Świat według Clarksona, część 3
jakiegokolwiek bólu, wydaliłem pewną ilość krwi. Miałem zatem najwyraźniej raka prostaty.
Doskonale zdaję sobie sprawę z istnienia tej choroby. Wiem, że jest to najbardziej powszechna u mężczyzn forma raka i że dotyka głównie osób, których wiek zbliża się do pięćdziesiątki. Wiem nawet, jaki kolor ma bransoletka, którą trzeba nosić, by wyrazić swoje zainteresowanie walką z tą chorobą (niebieski).
Wiem też, że od razu należy się samemu przebadać; uzbroiłem się zatem w dobrze natłuszczony palec, pomyślałem „raz kozie śmierć" i pogwałciłem coś, co przez 46 lat było surowo przestrzeganą drogą jednokierunkową.
Oszczędzę wam opisu bólu i upokorzenia zaznanego podczas tej obrzydliwej, mrocznej ekspedycji; czuję się jednak w obowiązku wyjaśnić, że gdy już tam byłem i rozpoczynałem poszukiwania, zdałem sobie sprawę, że tak na dobrą sprawę nie wiem, co to jest prostata, jak ją wyczuć i gdzie dokładnie się znajduje.
Podobnie jest zresztą w przypadku niekończących się próśb lekarzy, byśmy sprawdzali swoje jądra ppd kątem wczesnych objawów raka. Nie wątpię, że takie badanie może okazać się świetną rozrywką, ale dopóki lekarze nie poinstruują nas, czego tak naprawdę mamy szukać, skąd będziemy wiedzieli, że to coś znaleźliśmy?
Ta sama historia dotyczy raka skóry. Jak odróżnić zwykły pie-przyk od czerniaka? Jestem pewien, że po siedmiu latach studiów medycznych faktycznie da się to zrobić, ale co, jeśli jesteś operatorem wózka widłowego? Przejrzałem tysiące zdjęć złośliwych nowotworów skóry i każdy z nich wyglądał jak któryś z moich piegów.
Po chwili poszukiwań w internecie dowiedziałem się, że prostata ma rozmiar orzecha włoskiego, produkuje płyn, w którym transportowane są plemniki i że położona jest „w okolicach" odbytnicy.
W ubikacji zajrzałem śmierci w oczy 1 2 1
W końcu znalazłem w moim tyłku coś, co pasowało do powyższego opisu.
Dysponując jednak wiedzą, którą uzyskałem wyłącznie z lektury strony internetowej BBC - która prawie na pewno za wzrost zachorowań na raka prostaty obwini albo Izraelczyków, albo globalne ocieplenie - oraz mając pod ręką wyłącznie nasmarowany wazeliną palec wskazujący, nie byłem, niestety, w stanie orzec, czy to coś, co znalazłem, ma raka, czy raczej cieszy się dobrym zdrowiem.
Jedynym objawem była krew i to mi już w zupełności wystarczało.
Było już po mnie. Nie było mi nawet dane dożyć wieku Syda Barretta.
Kiedyś obiło mi się o uszy, że 80 procent pacjentów po tym, jak dowiadują się od lekarza, że ich badania na obecność nowotworu dały wynik pozytywny, próbuje żartować. Powłócząc nogami zszedłem na dół zastanawiając się nad swoim żartem. Może powiem coś o pomalowaniu przeze mnie pokoju gościnnego...
W kuchni była moja żona. - Dzień dobry - powiedziała. - Byłeś już w ubikacji? Widzia
łeś, jak te buraki, które jemy, barwią wszystko na czerwono? Nigdy w całym moim życiu nie czułem się bardziej szczęśliwy
Niedziela, 30 lipca 2006 r.
Ja, burmistrz Londynu
ygląda na to, że ktoś wykorzystał chwilę mojej nieuwagi i publicznie ogłosił, że jestem rywalem Kena Livingsto-
neV jako oficjalny kandydat z ramienia torysów w nadchodzących wyborach na burmistrza Londynu.
Moja początkowa reakcja była całkowicie do przewidzenia. Dlaczego miałbym rezygnować z sowicie opłacanego zajęcia, które polega na wchodzeniu w zakręty samochodami ze stajni Ferrari i Lamborghini, tylko po to, by zarabiać 138 000 funtów rocznie, robiąc coś, czego nie chcę robić, dla partii, do której nie jestem w stu procentach przekonany, i to w mieście, w którym nie mieszkam?
Jednak gdy ustąpił początkowy szok i zdumienie, zacząłem się nad tą kwestią poważnie zastanawiać i doszedłem do wniosku, że dlaczego nie? No bo czy coś takiego w ogóle może być trudne? Jasne, biała księga zawierająca regulacje prawne tego stanowiska jest najobszerniejszym dokumentem stworzonym
1 Ken Livingsotne - brytyjski polityk, członek Partii Pracy, z racji wyraźnie lewicowych poglądów nazywany „czerwonym Kenem". W latach 2000-2008 burmistrz Londynu.
W
Ja, burmistrz Londynu 123
przez Parlament od chwili uchwalenia Government of India Act w 1935 roku, ale o ile mi wiadomo, praca polegająca na zarządzaniu stolicą nie jest trudniejsza niż zajęcie windziarza.
Na początek: w oryginale biała księga stanowiła, że autonomiczne władze Wielkiego Londynu powinny składać się maksymalnie z 250 urzędników, kosztujących podatnika 20 milionów funtów rocznie. Wujek Ken z wielkim rozmachem przeszedł nad tym zapisem do porządku dziennego i zatrudnił 630 osób, co kosztuje nas 60 milionów. Z taką czeredą dbających o najmniejsze szczegóły gryzipiórków, cóż pozostanie mi do roboty?
Pierwszego dnia nakazałbym swoim pracownikom wyjść na miasto i zlikwidować wszystkie linie autobusowe. Potem wyprzedałbym wszystkie autobusy przegubowe metropoliom takim jak Los Angeles, które mają wystarczająco szerokie drogi, by mogły bez większych problemów pomieścić olbrzymie bryły tych pojazdów.
Następnie udałbym się do restauracji Ivy na lunch. We wtorek wyjrzałbym na chwilę przez okno i z zachwytem
patrzyłbym, jak płynnie odbywa się ruch. Potem wybrałbym się do restauracji Caprice.
Po południu uciąłbym sobie drzemkę. Wieczorem wystawiłbym na eBayu ekologiczny samochód burmistrza i kupiłbym Rangę Rovera.
Środa to dzień, w którym nagrywamy Top Gear, wyskoczyłbym więc do Surrey i pojeździł po zakrętach w Lamborghini. Następnie wróciłbym do Londynu w Rangę Roverze i być może wybrałbym się na jakieś przedstawienie.
Myślicie, że żartuję? Wcale nie. Wujek Ken jest najwyraźniej tak znudzony swoją pracą, że próbuje zabić czas wertując Księ
gę despotów tygodnika „The Observer" w poszukiwaniu jakiegoś przewracającego oczami szaleńca, z którym dziś wieczorem mógłby zjeść kolację. Jak dotąd gościł islamskiego duchownego,
124 Świat według Clarksona, część 3
dr. Yusufa al-Qaradawiego, który spędza wolne od zajęć chwile zachęcając ludzi do bicia swoich żon i kamienowania homoseksualistów.
Potem, jak wszyscy wiemy, podejmował wenezuelskiego prezydenta, Hugo Chaveza, który po sześciu miesiącach na urzędzie zdążył rozzłościć nawet Szwedów. Byli na niego tak wściekli, że odmówili mu dalszej sprzedaży Saabów, co musiało nim wstrząsnąć do żywego.
Sam nie wiem, kogo bym zaprosił. Może jedną z tych gwiazd porno, które zawsze wygrywają w wyborach we Włoszech? Tak czy owak, w czwartek wprowadziłbym ponownie zwyczaj polowania na lisy w dzielnicach Islington i Hackney. Pewnie uważacie to za prowokacyjne - zachęcać mężczyzn w czerwonych rajtrokach do galopu w miejscach, w których mieszkają skupiska wegetarianów. A jednak nie jest to bardziej obraźliwe niż obsesja Kena na punkcie „etnicznego inkluzywizmu" w dzielnicach takich jak Kensington czy Chelsea. Przynajmniej będzie mniej powywracanych do góry nogami koszy na śmieci, a więc i mniej powodów do zmartwień dla śmieciarzy.
Podejrzewam, że dobrze byłoby się również przyjrzeć opłacie za wjazd do centrum. Myślałem już o tym i postanowiłem, że stawka wyniesie 50 funtów dziennie od każdego samochodu, co skutecznie wyeliminuje z miasta stare, zaniedbane rzęchy, oraz 500 funtów od roweru. Każdy, kto jest zbyt skąpy, by wydać pieniądze na samochód, nie wyda ich też w sklepach, nie ma więc powodu, byśmy takich ludzi wpuszczali do centrum. Mogą sobie jechać do Dunstable albo Bedford i tam nie wydać ani pensa.
Wprowadzenie tego w życie zajmie jakieś 15 minut. To zaś oznacza, że w piątek będę miał problem ze znalezieniem sobie czegoś do roboty Może zadzwonię na policję, która przecież będzie mi podlegać, i nakażę im złapać jakichś włamywaczy.
Ja, burmistrz Londynu 125
Albo nie, czekajcie. Już wiem. Każę komuś zastąpić pomnik kobiety bez rąk i nóg na Trafalgar Sąuare pełnowymiarowym, brązowym modelem myśliwca Spitfire.
Rzecz jasna, wizja tego próżniaczego życia zakłada, że najpierw zostanę wybrany, nie myślę jednak, że byłby z tym jakiś większy problem. Chodzi o to, że wyborców, do których może się zwrócić Ken, jest 381 790. Ta liczba to bieżący nakład dziennika „The Guardian". Istnieje zatem 5,6 miliona Londyńczyków, którzy nie chcą, by ratusz zajmowali specjaliści od marketingu i doradcy do spraw równości.
Zastąpiłbym ich więc zespołem ludzi, którzy zajęliby się przekształceniem karnawału w Notting Hill w coroczny wyścig mon
ster tmcków. Przyjąłbym także ustawę, zakazującą uczestnictwa w londyńskim maratonie w skafandrach nurka i w przebraniach kurczaka. Coś takiego ujdzie jeszcze na prowincjonalnych balach przebierańców, ale jeśli twój strój uniemożliwia ci ukończenie biegu w ciągu sześciu godzin, nie przychodź do mnie z płaczem, że jakiś makler rozjechał cię swoim BMW
Drugiego tygodnia sprzedałbym wszystkie burmistrzowskie biura jakiemuś deweloperowi, wylałbym tych 630 urzędników i, po zgaszeniu światła, wylałbym siebie samego. Bo jeśli zastanowić się przez chwilę, autonomiczne władze Londynu są tą częścią rządu, na którą nas nie stać i której wcale nie potrzebujemy.
Oto i on. Mój manifest. Wciąż mylisz, że jestem dobrym kandydatem, Dave?
Niedziela, 6 sierpnia 2006 r.
Jak wysadzić w powietrze zdechłą fokę
zeszłym tygodniu dział „Dom" gazety „Sunday Times" poświęcił sporo miejsca przeprowadzce na wybrzeże
i spędzeniu reszty życia w grubym golfie i żółtych gumowcach. Wszystko to wyglądało przerażająco idyllicznie.
Otóż tak się akurat składa, że mam domek na wybrzeżu i powiem wam tyle, że nad morzem zdarzają się takie sytuacje, których w ogóle nie wzięlibyście pod uwagę. Na przykład, co byście zrobili, gdyby na plaży przed waszym domem pojawiła się 2,5-metrowa foka, po czym zdechła?
Nie, nie zatłukłem jej na śmierć. Nie zaplątała się też w wart 40 funtów sprzęt rybacki, który co wieczór tracę w falach.
Globalne ocieplenie? Być może. W przeciwieństwie jednak do nauk głoszonych przez Rolfa Harrisa1 istnieje jeszcze inna, bardziej powszechna przyczyna śmierci fok. Zwie się ona „starością".
Tak czy owak, foka była martwa i mimo że moja wiedza o tych
1 Rolf Harris - brytyjski muzyk, piosenkarz, kompozytor, malarz i osobowość telewizyjna. W tym kontekście przytoczony jest jako autor i wykonawca protest songu przeciwko ubojowi fok.
W
Jak wysadzić w powietrze zdechłą fokę 127
stworzeniach jest dość ograniczona, wiedziałem, że mam jakieś dwa dni, zanim zwłoki zaczną ohydnie cuchnąć.
- Niech pan ją wepchnie z powrotem do morza - powiedział mi jeden z miejscowych.
Świetny plan, jestem tego pewien, ale waga cielska foki była tak wielka, że pomyślałem, iż łatwiej byłoby już wepchnąć na nią morze. Mój Boże, ależ była ciężka! Co gorsza, gdy usiłowałem ją przenieść przez płyciznę, wypadły jej oczy.
Stałem więc po kolana w wodzie, która zabarwiła się na intensywny, czerwonobrązowawy kolor, a dookoła moich nóg małe ryby i kraby walczyły ze sobą o oczy foki. Czegoś takiego David Attenborough nie pokazuje w swoich programach.
To makabryczna, okrutna i odrażająca strona natury. Nie wstydzę się przyznać, że już po bardzo krótkiej chwili
wyjątkowo obficie zwymiotowałem. Potem zaczęły to jeść kraby Na szczęście z myślą o takich wyjątkowych sytuacjach kupi
łem niedawno specjalny pojazd z napędem na osiem kół. Wjechałem nim tyłem na plażę z zamiarem przeciągnięcia foki poza linię przypływu. Przywiązałem więc starannie linę do jej płetw i natychmiast je oderwałem.
Mówcie o fokach co tylko chcecie, że są rozkoszne i tak dalej; ja mogę was zapewnić, że są niezwykle kiepsko wykonane. Najmniejsze nawet szarpnięcie czy popchnięcie, a zaczynają odpadać od nich różne części ciała.
W każdym razie, po długim wyciu silnika na wysokich obrotach i po ostrych kłótniach z moją żoną na temat tego, który rodzaj węzła będzie najlepszy, udało się nam w końcu wyciągnąć bestię na suchy ląd. Ale co teraz?
Przez chwilę rozważałem odholowanie foki do pobliskiego malowniczego zakątka, gdzie nielegalnie biwakuje wiele osób. Rozkładająca się foka bez oczu i płetw szybko by ich stamtąd przepędziła.
128 Świat według Clarksona, część 3
- Nie - stwierdził inny autochton. - Powinien ją pan przerobić na płaszcz.
To dość ciekawa kwestia. Możecie sobie myśleć, że jesteście przygotowani do życia nad morzem. Potraficie pewnie malować i układać kwiaty, i robić dżem z krasnorostów, ale czy umiecie obedrzeć ze skóry fokę? Jestem skłonny się założyć, że nie. Ja też tego nie umiem, postanowiłem więc, że ją spalę.
Oczywiście, że oglądałem wiele razy Raya Mearsa2 i wiem, że nie jest trudno rozpalić ogień, dysponując wyłącznie cierpliwością i suchym drewnem. Ale to miejsce to Wyspa Man i chciałbym zobaczyć, jak Mears szuka tu suchego drewna. Drewno dzieli się tutaj na dwie kategorie: wilgotne i mokre.
Zebrałem tyle drewna, ile tylko się dało, oraz pół tony śmieci, o które zawsze łatwo na plaży, i wzniosłem coś, co uszłoby pewnie za stos pogrzebowy wikingów... po czym udałem się na stację benzynową po kilka galonów oleju napędowego.
Takiego ognia Wyspa Man nie widziała od czasów, kiedy w tych okolicach działali rozbójnicy morscy3. Przez cały dzień strzelał i trzaskał; położyłem się spać zadowolony, że znalazłem w końcu właściwy i godny sposób potraktowania foczych zwłok.
Nic z tego. Foka wyszła z opresji jedynie z odrobinę przypaloną sierścią.
Przygotowałem więc jeszcze większy stos. Chciałem, by pożoga w Hemel Hempstead4 wyglądała przy nim jak płomień pilotujący w piecyku gazowym. Kupiłem olej napędowy, benzynę,
2 Ray Mears - brytyjski autor książek i programów telewizyjnych o technikach surwiwalu.
3 Chodzi o tzw. wreckers - rozbójników, którzy rozpalając ogień na wybrzeżu, zwabiali przepływające w pobliżu statki, dopuszczając się następnie rabunku i często mordu na załodze.
4 11 grudnia 2005 roku doszło do eksplozji zbiorników z paliwem na obrzeżach miasta Hemel Hempstead; według niektórych źródeł był to największy pożar w powojennej historii Europy.
Jak wysadzić w powietrze zdechłą fokę 129
denaturat, olej silnikowy, podpałkę, a nawet szczyptę prochu strzelniczego. Potem zapaliłem zapałkę i od razu stało się dla mnie jasne, że przesadziłem. Stos nie zajął się ogniem. On eksplodował.
Siła wybuchu była niesamowita. Wyglądało to jak Bejrut. Nic w promieniu 50 metrów nie pozostało już takie samo. Oprócz foki. Wciąż była w jednym kawałku; teraz miała tylko małe pęknięcie na brzuchu, przez które wystawały jej wnętrzności. Okropnie śmierdziały.
W związku z powyższym wynająłem, i to za niebagatelną kwotę 175 funtów za dobę, buldożer, żebym miał czym wykopać mogiłę dla lekko przypalonych i odrobinę pękniętych foczych zwłok. Takiego wydatku zapewne nie uwzględnialiście rozważając przeprowadzkę nad morze.
Czy kiedykolwiek próbowaliście wykopać mogiłę na kamienistej plaży? Nie da się tego zrobić. Kamyki są geologicznym odpowiednikiem Hydry. Wybierasz 10 kamieni, a na ich miejscu natychmiast wyrasta kolejnych 10 i wypełnia zagłębienie.
Pod koniec 24-godzinnego okresu najmu buldożera, mogiła, jaką udało mi się wykopać, nadawała się może dla Williego Car-sona5, ale nie dla wielkiej, martwej, szarej foki. Dlatego obawiam się, że ta opowieść nie będzie miała happy endu. Foka wciąż leży na plaży i wydziela na cały obszar objęty moim kodem pocztowym woń rodem z kambodżańskich pól śmierci.
Myślałem, że życie nad morzem pozwoli mi się odprężyć. Myślałem, że fajnie tu będzie popracować.
I rzeczywiście tak było, choć muszę zaznaczyć, że jest to mój pierwszy felieton pisany w masce przeciwgazowej.
Niedziela, 13 sierpnia 2006 r.
William Carson - emerytowany brytyjski dżokej, wielokrotny mistrz i zwycięzca wyścigów konnych; jego wzrost to 152 centymetry.
Rodzina królewska (telenowela prosto z raju)
No proszę, sfotografowano księcia Harry'ego w jakimś klubie nocnym, jak ściska obfitą, prawą pierś pięknej, młodej
blondynki. Świetnie. Szkoda, że nie posunął się dalej - mógł złapać lekką
odmianę syfilisu i wrócić do domu w jasnoczerwonym Ferrari z prędkością 240 km/h.
Przez całe lata ludzie spierali się, czy w ogóle powinniśmy mieć rodzinę królewską, a jeśli tak, to jaką rolę powinna ona odgrywać we współczesnym świecie.
Czy powinna być archaiczną, duszną i zjadaną przez mole metaforą Wielkiej Brytanii minionej epoki? A może powinna zajmować się czymś bardziej istotnym, niż tylko otwieraniem hospicjów i zapytywaniem przebywających z wizytą dostojników z Bongo Bongo, czy przyjechali z bardzo daleka?
A jeśli faktycznie powinna zajmować się czymś bardziej istotnym, to cóż miałoby to być? Chodzi mi o to, że trudno jest pójść do przodu z uwiązanym u szyi kamieniem młyńskim historii.
A skoro nie da się tego zrobić, to co powiecie na pewien wspaniały pomysł, na który właśnie wpadłem? Trzeba po prostu
Rodzina królewska (telenowela prosto z raju) 131
zerwać z tą męczącą przeszłością i przenieść rodzinę królewską na bardziej współczesny grunt...
W naszym kraju wręcz łakniemy oper mydlanych. Telenowele Coronation Street i EastEnders oglądane są co wieczór przez miliony widzów. Wydaje się, że nigdy nie będziemy mieli dość historii typu „kto komu co powiedział" i jakie mogą być tego konsekwencje. Interesuje nas życie innych. Zupełnie nieistotne szczegóły z życia innych. Napychamy się nimi bez opamiętania.
Ostatnio dołączył do tego wszystkiego Big Brother, który - jeśli się dobrze zastanowić - też jest telenowelą, tyle że bez treści, fabuły i aktorów. To jedynie sekwencja bardzo zmyślnie zmontowanych migawek, sprawiająca, że ci nudni ludzie, z których każdy jest nikim, wypadają dość interesująco.
Jakże wspaniale to działa! Tak rozpaczliwie chcemy śledzić ich losy, że nawet dziś, kilka lat po tym, jak Jadę Goody pół-kobieta, pół-„nieudany eksperyment naukowy", opuściła dom Wielkiego Brata, wciąż nie może wyskoczyć na siłownię ani udać się na zakupy, nie natykając się na jakiegoś paparazzo.
Czy na rynku jest jeszcze miejsce? Na jeszcze więcej Wysp mi
łości} Na jeszcze więcej programów w stylu Jestem w dżungli} Na więcej oper mydlanych? Na więcej ról epizodycznych będących nikim osób? Czy nadal musimy zaspakajać nienasycony głód brytyjskich tabloidów i legionów ich czytelników?
Oczywiście, że tak, i w związku z tym, Panie i Panowie, przedstawiam wam... Rodzinę królewską\ Przekształćmy cały ten interes w operę mydlaną o charakterze reality show, goszczącą przez cały tydzień w telewizyjnej ramówce, z nadawanymi późną nocą dodatkowymi odcinkami z najświeższymi wydarzeniami i z ogromną machiną promocyjną, dostarczającą materiałów prasowych porannym gazetom.
Obecnie koszt utrzymania rodziny królewskiej w przeliczeniu na jednego podatnika w Wielkiej Brytanii to 60 pensów rocznie.
132 Świat według Clarksona, część 3
Nie jest to mało, w szczególności, że wszystko, co robią jej główne postaci, sprowadza się do otwierania różnych placówek i do rozmawiania z warzywami. Jednak 60 pensów rocznie za nadawaną pięć razy w tygodniu telenowelę byłoby najbardziej korzystnym cenowo przedsięwzięciem telewizyjnym na świecie.
Mamy już nawet obsadę. Królowa w roli pani Ellie. Spokojna. Dostojna. I zawsze trzymająca rękę na pulsie. Następnie - książę William jako John Ross JR, Harry jako Bobby i książę Karol, który nie ma w serialu Dallas swojego odpowiednika, ale tylko dlatego, że jego twórcy nigdy nie pomyśleli o postaci ekoszalo-nego wujka, który rozmawia ze swoim jedzeniem i złości się na budynki.
Oczywiście, będziemy potrzebować jeszcze kogoś, kto zagra Cliffa Barnesa. Takiego trochę żartownisia, trochę frajera.
To musi być ktoś z rzeczywistą i autentyczną urazą do Windsorów. Znam kogoś takiego: to Mohamed al-Fayed. To jego syn zginał w wypadku samochodowym w Paryżu z pierwszą żoną ekoszalonego wujka. Jezu. Pokażcie mi jakiegoś scenarzystę, który byłby w stanie wymyślić tak rewelacyjną fabułę?
Mielibyśmy tu nawet współczesną wersję Pam, graną przez piękniejącą z dnia na dzień Zarę Phillips1. Pojawiałaby się w serialu od czasu do czasu w sukniach z coraz to głębszym dekoltem, wsparta na ramieniu swojego chłopaka, który gra w rugby w reprezentacji kraju.
Wiecie już, do czego zmierzam? Ze scenariusz został już napisany Ze role zostały już obsadzone. Ze nie potrzeba żadnego wyrafinowanego montażu. Że mamy dom - a w rzeczywistości kilka domów - gdzie będzie toczyć się akcja. I najlepsze ze wszystkiego, że mamy rodzinę, której wszyscy członkowie, no, może za wyjątkiem księcia Philipa i prawdopodobnie księżniczki Anny,
1 Zara Phillips - córka księżniczki Anny Mountbatten-Windsor i jej pierwszego
męża, Marka Phillipsa; mistrzyni świata w jeździectwie.
Rodzina królewska (telenowela prosto z raju) 133
skorzystają skwapliwie z okazji, by swojemu raczej pustemu i głupawemu życiu nadać choć trochę znaczenia i sensu.
Wcale nie żartuję. Wystąpienie w telenoweli nie jest pod żadnym względem głupsze od bycia członkiem rodziny królewskiej. Jestem też przekonany, że serial już na samym początku sprawi, że EastEnders zaczną wydawać się wszystkim odrobinę nieświeży
Aktorów nie prosilibyśmy o nic ponad to, co robią obecnie. Zamiast jednak doznawać szoku, gdy Harry przejeżdża swoim małym hatchbackiem przez hrabstwo Wiltshire ze stówą na liczniku, odczuwalibyśmy konsternację, że nie robi tego dwa razy szybciej i w Lamborghini.
A gdy pochyli się nad biustem jakiejś blondyny, nie będziemy przeżywali, do czego dochodzi w tym kraju. Wręcz przeciwnie, będziemy żyli nadzieją, że chwilę po tym feralnym ujęciu, w blasku jupiterów i przed obiektywami kamer Harry wślizgnie się w swój mundur Hermanna Góringa, zegnie ją wpół na stole mikserskim i zafunduje jej naprawdę ostry numerek.
A dlaczegóżby nie? Dziś wszyscy domagają się od uczestników Big Brothera bara-bara przed kamerami, czemu więc miałoby być inaczej w przypadku Harry'ego, Williama i uroczej Żary?
Czy zgodzą się na to? No więc właśnie. O to chodzi. Tego nie wiemy Oczywiście, moglibyśmy pozostawić to zadanie scenarzystom, ale niezależnie od tego, jak dobrzy by nie byli, nigdy nie wpadną na to, do czego zdolna jest rodzina królewska sama z siebie.
Niedziela, 20 sierpnia 2006 r.
Tracę czas na głupie zegarki
Po wielu latach wiernej służby mój zegarek zaczął się psuć. W losowo wybranych przez siebie chwilach wyświetla po
zbawione sensu liczby, co stanowi dla mnie - najpunktualniej-szej osoby na świecie - poważną uciążliwość. W szczególności, że powinienem teraz wybrać się do sklepu i kupić nowy.
Tak, wiem, że mógłbym oddać go do naprawy, ale ponieważ naprawdę jestem najpunktualniejszą osobą na świecie, jak sobie poradzę, kiedy nie będę go miał? Mam korzystać z faz Księżyca? Chodzenie bez zegarka na ręce jest dla mnie gorsze niż chodzenie bez spodni.
Oczywiście, że mam zegarek zapasowy. Moja żona kupiła mi go lata temu za swój ostatni czek z pensją. Jest bardzo ładny Niestety, moje oczy są już tak stare i zużyte, że nie jestem w stanie właściwie odczytać wskazań z jego tarczy. W konsekwencji na zeszłotygodniowe spotkanie z moim dobrym znajomym przybyłem z godzinnym opóźnieniem. To zaś, w moim przekonaniu, jest gorsze od zwymiotowania na niego zaraz po przyjściu.
Cała ta sytuacja prowadzi mnie do największego problemu, z jakim musiałem się zmierzyć w moim poszukiwaniu nowego
Tracę czas na gtupie zegarki 135
czasomierza. Ich wybór jest przeogromny, ale wszystkie są niewiarygodnie wręcz drogie i wyposażone w cały wachlarz funkcji, z których najprawdopodobniej nikt nigdy nie będzie korzystał.
Pilotowałem myśliwiec F-15 i ani razu podczas 90-minutowe-go lotu nie pomyślałem: „Cholera. Szkoda, że mój zegarek nie ma wysokościomierza - mógłbym wtedy sprawdzić, jak wysoko się wzbiłem". Wszystkie samoloty mają przecież to urządzenie na swojej desce rozdzielczej.
Podobnie, kiedy nurkowałem przy rafach koralowych na Male-diwach, ani przez moment nie pojawiła się w mojej głowie myśl: „O, muszę sprawdzić na moim zegarku, jak głęboko się zanurzyłem". Pan Bóg zapobiegliwie wyposażył moją głowę w zatoki, które same doskonale radzą sobie z tym zadaniem.
Możecie zatem odnieść wrażenie, że moje wymagania są proste. Nie chcę, by mój nowy zegarek potrafił otwierać butelki. Nie chcę, by dublował funkcje lasera czy garoty1. Potrzebuję czegoś, co będzie pokazywało mi czas, i to nie w Bangkoku czy Los Angeles, ale tu i teraz, czytelnie, szybko i bez robienia wokół tego zbędnego zamieszania. Koniec.
Nie, to wcale nie koniec. Bo widzicie, w ostatnich miesiącach ktoś postanowił, że zegarek świadczy o mężczyźnie, który go nosi. I że posiadanie odpowiedniego czasomierza jest tak samo istotne, jak odpowiednia fryzura, odpowiednie imiona dzieci i odpowiedni samochód.
Pewnego wieczoru przy kolacji ktoś pochylił się nad stołem w kierunku nieznajomego siedzącego po drugiej stronie i powiedział:
- Czy to Monte Carlo? Najwyraźniej tak było, bo wkrótce potem wszyscy zaczęli
rozmawiać z egzaltacją w głosie i z zachwytem kiwać głowami.
Garota - kawałek cienkiego, wytrzymałego materiału, wykorzystywany przez zabójców do duszenia ofiar.
136 Świat wedtug Clarksona, część 3
Oprócz mnie. Nie miałem pojęcia, co to jest Monte Carlo. Weźmy Jamesa Maya, mojego kolegę z telewizji, właściciela
kolekcji zegarków. Tak, kolekcji. I mimo to całkiem niedawno wydał tysiące
funtów na zegarek firmy IWC. Wiem, ile mniej więcej zarabia, orientuję się więc, jaki procent swoich dochodów przeznaczył na ten zegarek. Moim zdaniem - odwołując się do terminologii medycznej - May najprawdopodobniej zwariował.
Okazuje się jednak, że zegarek IWC, zważywszy na wszystko inne, jest tak naprawdę bardzo tani. Istnieją bowiem zegarki, które kosztują dziesiątki setek tysięcy funtów. I zupełnie nie mogę zrozumieć, dlaczego.
No dobrze, mogę. Timex sprzeda ci niezawodny zegarek, wyposażony w podświetlenie dla niedowidzących, kompas, stoper i urządzenie do uruchamiania uszkodzonych atomowych okrętów podwodnych za jedyne 29,99 funta. Dlatego, że znaczek na zegarku to „Timex".
To zaś jest innym sposobem zakomunikowania światu, że nie masz stylu, polotu i że być może jeździsz Hyundaiem.
By uzasadnić olbrzymie ceny zegarków, ich producenci muszą epatować idiotycznymi nazwami, takimi jak Gilchrist & So-ames; wszyscy też twierdzą, że produkują zegarki dla pilotów myśliwców, dowódców promów kosmicznych i ludzi utrzymujących się ze skakania na spadochronie z bomb atomowych na pokład łodzi wyścigowych. Co więcej, wszyscy oni utrzymują, że wytwarzaniem zegarków parali się w szopach odległych szwajcarskich wiosek przez ostatnie sześć tysięcy lat.
Zastanawiam się, iluż tych rzemieślników mieszka w tamtejszych górach? Sądząc z tego, jak to wygląda, są ich chyba całe miliony.
Breitling trąbi na prawo i lewo, że produkował nawet instrumenty do rozmaitych ważnych z punktu widzenia historii
Tracę czas na głupie zegarki 137
samolotów. No i co z tego? Szwajcarzy przechowywali też całe mnóstwo ważnych z punktu widzenia historii złotych zębów. Nie ma to najmniejszego znaczenia, gdy leżę w łóżku i usiłuję sprawdzić, czy jest właśnie środek nocy, czy może czas już wstawać.
W każdym razie, producenci zegarków wciskają wam za każdym razem bzdury o aktywnym trybie życia i pokazują zdjęcia szwajcarskich emerytów w firmowych, brązowych fartuchach, skrupulatnie składających pesetami mechanizmy czasomierzy, usiłując wam opchnąć wykonany z uranu zegarek, którego tarcza jest bardziej skomplikowana niż suwak logarytmiczny Albo taki, który wielkością bije na głowę Fort Knox i wygląda idiotycznie nawet na ręce Puffa Diddly'ego2.
Koniec końców, chyba znalazłem rozwiązanie mojego problemu. Istnieje bowiem zegarek, który zwie się Bell & Ross BR 01-92, i który według notki reklamowej produkowany jest w Szwajcarii z niemieckich części przez dostawcę Amerykańskich Sił Zbrojnych. Noszą go ludzie zarabiający na utrzymanie jako żywe pociski, wystrzeliwane w płonących skuterach wodnych z armat czołgów Ml Abrams.
A kogóż to obchodzi? Podoba mi się, że jest bardzo prosty i ma duże cyfry; nie wiem tylko, czy jest niezawodny i czy z jego powodu nie będą się ze mnie śmiać przy kolacji. Ma go może ktoś z was? Ktoś zna ten model?
Niedziela, 27 sierpnia 2006 r.
Clarkson przekręca pseudonim Puffa Daddy'ego, Puffa Diddy'ego, P Diddy'e-go, a obecnie po prostu Diddy'ego (właściwie Sean John Combs, amerykański producent muzyczny, aktor, raper). Diddly to wolnym tłumaczeniu „prawie nic".
Niewiarygodne, co można wykopać w Afryce
N ie tak dawno temu facet z miasta, w którym mieszkam, zabrał ze sobą na spacer po jakimś pobliskim polu wykry
wacz metali i znalazł zbiór monet, z których jedna stanowiła dowód na istnienie rzymskiego cesarza, o którym nie wspomina żadne historyczne źródło.
Brzmi to niezwykle ekscytująco, ale podejrzewam, że na każdego mężczyznę, który odnajduje na odległym końcu swojego ogrodu zakopane złoto, przypada milion tych, którzy poświęcili całe swoje życie na poszukiwanie ukrytego skarbu i skończyli z kolekcją starych puszek po coli i skrzynią biegów z Masseya Fergusona z 1957 roku.
To tak, jakbyś przez całe życie zajmował się majsterkowaniem i nigdy nie zrobił ani jednej użytecznej półki.
Mimo to w zeszłym tygodniu dołączyłem do grupy archeologów pracujących w panwiach solnych Makgadikgadi w Botswanie. I wiecie co? Już po czterech godzinach odkryliśmy cmentarzysko z wczesnego okresu epoki żelaza. To tak, jakbyś zaczął studiować alchemię i przy pierwszym podejściu udało ci się otrzymać złoto.
Niewiarygodne, co można wykopać w Afryce 139
Nasz przewodnik, trzęsąc się z podniecenia, zsiadł ze swojego quada i powiedział nam stłumionym szeptem, tak, jakby mógł falami dźwiękowymi zakłócić otaczającą nas scenerię, że musimy stąpać lekko, na wypadek nadepnięcia na coś, co może okazać się jakimś ważnym artefaktem.
Wkrótce potem upadł na kolana i usiłował połączyć w jedną całość coś, co wyglądało jak dość kiepsko wykonana waza jakiegoś Buszmena, a moje dzieci zaczęły mu znosić koraliki zrobione ze skorupy strusiego jaja.
- O Boże! - zajęczał. - Wiecie, co to jest? Te koraliki! To początek istnienia sztuki! To absolutnie pierwszy dowód na to, że wczesne hominidy nosiły ozdoby. Od tych koralików wiedzie już prosta droga do renesansu.
Cóż, przyjrzałem się jednemu z nich tak dokładnie, jak tylko potrafiłem, ale według mnie był to jedynie mały kawałek skorupy strusiego jaja z dziurą pośrodku. Nie było to dokładnie to, co mogliśmy oglądać w filmie Indiana Jones i Świątynia Zagłady.
Lepszą biżuterię widziałem już u Ratnera1. Potem nasz przewodnik znalazł jakiś skamieniały kawałek
drewna i naprawdę myślałem, że już za chwilę eksploduje. - Wiecie, co to jest?! - zawył z podnieceniem w głosie. - To
jedna z zaledwie trzech drewnianych skamieniałości, jakie tu znaleźliśmy!
Przyjrzałem się jej ze wszystkich stron i nie mogłem pojąć, dlaczego miałaby być pod jakimkolwiek względem istotna. Jeśli była po prostu kawałkiem drewna, to cóż w tym osobliwego? Coś takiego mówi nam, że dawno temu rosły drzewa. Wiedziałem to już wcześniej.
A jeśli kiedyś owa skamieniałość była częścią, dajmy na to, krzesła, o czym to świadczy? Że człowiek epoki żelaza znał się
Gerald Ratner - brytyjski biznesmen, twórca sieci sklepów jubilerskich, która odniosła sukces dzięki agresywnej polityce reklamowej i cenowej.
140 Świat według Clarksona, część 3
dobrze na stolarstwie? Przecież akurat tego można było się spodziewać.
W tym miejscu powinienem wyjaśnić, że wiele lat temu jacyś archeologowie wykopali na terenie mojej szkoły olbrzymią dziurę i twierdzili, że odkryli najważniejszą w historii cywilizacji osadę wikingów. Codziennie schodzili tam ze swoimi szczoteczkami do zębów i pilnikami do paznokci, a ja co wieczór wskakiwałem do niej w moich kowbojskich butach. Ponieważ wykopaliska objęte były zakazem wstępu, stanowiły dzięki temu wspaniałe miejsce, w którym dało się spokojnie wypalić papierosa. Archeologia, jak widać, jakoś nigdy mnie nie ruszała.
Co więcej, wygląda na to, że nie jestem w niej również zbyt dobry. Szedłem z rękami w kieszeniach i nie mogłem dostrzec niczego, co choć trochę przypominałoby dzieło człowieka. Być może moje oczy, jako że jestem wysoki, były za daleko od ziemi; tak czy inaczej przez cały dzień nie udało mi się wykopać ani jednej cholernej rzeczy.
Tymczasem moja siedmioletnia córka okazała się nie lada ekspertem.
Po znalezieniu kilku koralików i przypominającego garnek odłamka pocisku, natknęła się na coś, co okazało się kością z nogi człowieka. W jaki sposób doszedł do tego wniosku nasz przewodnik - nie mam zielonego pojęcia, bo dla mnie znalezisko wyglądało jak cienki, długi kamień.
Nie pojmuję też, jakie to miałoby mieć znaczenie. Ludzie umierali od wieków, zrozumiałe jest zatem, że znajduje się tu sporo kości. Znalezienie jednej z nich jest jak znalezienie gwiazdy na nocnym firmamencie lub idioty wśród miejscowych polityków.
Podobnie jest z garnkami. Ludzie robili je od zawsze. I zawsze upuszczali je na podłogę. Odnalezienie ich kawałków niczego dziś zatem nie wnosi.
Niewiarygodne, co można wykopać w Afryce 141
Od czasu do czasu zdarza mi się obejrzeć program Time Team2
i za każdym razem, gdy jeden z tych poważnych, młodych ludzi wyskakuje ze swojej dziury trzymając w ręku kawałek jakiegoś naczynia, mam ochotę powiedzieć: „Daj spokój chłopie, wybierz się lepiej do pubu". Archeologia, jak wszyscy wiemy, jest narzędziem, które umożliwia bardzo głupim osobom wkręcenie się na uniwersytet. Połączcie to z dziennikarstwem, a staniecie się kimś w rodzaju Tony'ego Robinsona.
Chcąc za wszelką cenę urozmaicić swoje przedpołudnie polegające na chodzeniu w tę i z powrotem z rękoma w kieszeniach, schowałem mojego iPoda pod solną skorupą i przywołałem rodzinę, by pokazać im, co znalazłem.
- Patrzcie! - wykrzyknąłem do zebranych wokół. - Ci kolesie z epoki żelaza byli mądrzejsi, niż się nam wydaje!
Jeśli mam być szczery, ten żart wypadł raczej kiepsko. Reszta mojej rodziny była zafascynowana swoimi znaleziskami i historią, jaka się za nimi kryła.
Nie przyszło im nawet na myśl, że fakt zaznaczenia miejsca odkrycia na przenośnym urządzeniu GPS naszego przewodnika i jego słowa, iż wróci tu tak szybko, jak to możliwe, z ekipą ekspertów z Ameryki, mogą wydawać się nieco dziwne.
Dacie temu wiarę? Ze ludziom chce się przelecieć pół świata tylko po to, by móc poszperać w ziemi w poszukiwaniu garnków, nie zarabiając na tym ani grosza?
Naprawdę. Przekażą swoje znaleziska jakiemuś muzeum, by mogli je obejrzeć uczestnicy jednodniowej wycieczki, którzy trafili tam tylko dlatego, że na zewnątrz akurat lał deszcz.
Niedziela, 10 września 2006 r.
Time Team - emitowany przez stację Channel 4 serial dokumentalny poświęcony archeologii, skierowany do szerokiej publiczności, prowadzony przez aktora i historyka Tony'ego Robinsona.
Jesteś bezdomny? Znajdź sobie żywopłot
Wzeszłym tygodniu rząd podał najnowsze dane dotyczące liczby bezdomnych w Wielkiej Brytanii. Są całkowicie
bez sensu. Naprawdę. Z raportu wynika, że od kwietnia do czerwca bie
żącego roku 19 430 gospodarstw domowych wystąpiło do władz lokalnych o uznanie swoich domowników za bezdomnych. Nie rozumiem. Jak można mieszkać w domu i być jednocześnie bezdomnym?
Aby się o tym przekonać, zwróciłem się do zajmującej się problemami mieszkaniowymi organizacji charytatywnej „Shel-ter" („Schronienie"), która twierdzi, że w Wielkiej Brytanii żyje 130 000 bezdomnych dzieci. Nie, to nieprawda. Bardzo dużo podróżuję, w dodatku dość często na północ kraju, i ani razu nie widziałem bezdomnego dziecka.
Jedynymi bezdomnymi, których napotykam, są Szkoci o dość przerażającym wyglądzie, przemierzający ulice Soho ze swoimi rozjuszonymi psami i żebrzący o pieniądze na jedzenie.
- Najpierw zjedz psa. Potem pogadamy - tak im zawsze odpowiadam.
Jesteś bezdomny? Znajdź sobie żywopłot 143
Nie chcę lekceważyć bezdomnych. Rozumiem, jak straszliwą rzeczą jest znalezienie się bez przyjaciół, bez rodziny i bez dachu nad głową. Często myślę, jak okropna musi być chwila, w której zdajesz sobie sprawę, po raz pierwszy w życiu, że naprawdę nie masz łóżka na nadchodzącą noc. Dreszcz przechodzi mi wtedy po plecach.
Tylko pomyślcie. Wślizgiwanie się w kartonową piżamę i zasypianie przy kołysance śpiewanej przez przejeżdżające pociągi, ze świadomością tego, że ceną, którą przyjdzie ci zapłacić za miskę zupy jest półgodzinny wykład o nieskończonej mądrości Boga...
I to właśnie dlatego, że tak bardzo leży mi na sercu los osób bezdomnych, mam pewną radę dla tych, których los urządził w tak gówniany sposób, że czytają tę gazetę tylko dlatego, że pod nią śpią. Oto i ona: przenieście się z Londynu na wieś.
Jeśli zaszyjesz się na noc u wejścia do jakiegoś londyńskiego sklepu, pojawią się uliczni sprzątacze i skierują na ciebie ostre strumienie lodowatej wody
Potem, gdy będziesz już przemoczony i przemarznięty, przeniesiesz się do innego sklepowego wejścia, gdzie zwymiotuje na Ciebie jakiś pijany nocny hulaka. Twojego psa ukradnie Rumunka w chuście, a następnie ktoś namówi cię do zażycia takiej ilości heroiny, że - przynajmniej z teoretycznego punktu widzenia - staniesz się Afgańczykiem.
Co gorsza, dni będą mijały ci na przeczesywaniu ulic miasta w poszukiwaniu przeterminowanych kanapek, będziesz przy tym śmierdzieć, a przez cały czas otaczać cię będą ludzie pokroju Kate Moss i Jude Law, którzy musieli wyskoczyć na zakupy, bo w ich domu zabrakło właśnie miejsca na jeszcze więcej pieniędzy
Autentycznie nie rozumiem, dlaczego osobom, które straciły swoje domy, wydaje się, że wszystko się ułoży, jeśli tylko wsiądą
144 Świat według Clarksona, część 3
bez biletu do pociągu jadącego do Londynu. Nie rozumiem też, dlaczego ludzie, którzy w Londynie chcieli rozpocząć wszystko od nowa, nie wyjadą z niego w chwili, gdy zdadzą sobie sprawę, że jest 22.30, a wciąż nie mają gdzie zatrzymać się na noc.
Londyn, jeśli tylko masz pieniądze, pracę i znajomych, jest rzeczywiście jednym z najwspanialszych miejsc na Ziemi. Jednak jeśli nie masz żadnej z tych rzeczy, stolica musi być jeszcze bardziej przygnębiająca niż Leonard Cohen słuchany po nieodpowiedniej stronie kokainowego haju.
Na wsi wszystko wygląda o wiele weselej. Na dobry początek - prawdopodobieństwo, że na wsi zo
staniesz męską prostytutką, jest zdecydowanie mniejsze. Jest tu o wiele mniej heroiny, a jeśli będziesz spał w polu, ryzyko, że zwymiotuje na ciebie jakiś nocny hulaka, jest naprawdę niewielkie.
Co więcej, problemem przestaje być również jedzenie. W zeszłym tygodniu większość czasu spędziłem pracując w wiejskiej części Warwickshire i nie mogłem wprost uwierzyć, ile rzeczy do zjedzenia można znaleźć w żywopłotach. Jeżyny, dziki bez i coś, co wydało mi się pomidorem. Ale nim nie było.
No właśnie -jeśli zamierzacie przenieść się na wieś, unikajcie czerwonej rośliny, która rośnie w żywopłotach i przypomina pomidora: jest wstrętna. Spróbujcie raczej poszukać trufli w polu.
Na jednym z zagonów znalazłem kilka tysięcy ziemniaków, a na innym - tuż pod oknem czyjejś kuchni - marchewki i cukinie. W pobliżu znajdowały się nawet jakieś krowy, które z łatwością można by zabić i zjeść.
Kolejna kwestia to odzież. W wielkim mieście, takim jak Londyn, bardzo ważne jest to, co zakładasz na siebie, bo tam ludzie na ciebie patrzą. Musisz więc ukraść na przykład odpowiedni model buta sportowego Nike. Tymczasem na wsi nie uświadczysz nikogo w promieniu wielu mil, możesz więc chodzić
Jesteś bezdomny? Znajdź sobie żywopłot 145
w workach po sztucznych nawozach, połączonych sznurkiem do snopowiązałki.
Kolejne dobre wieści są takie, że gdy zajdzie słońce, nie będziesz musiał szukać miejsca na nocleg pod wiaduktem kolejowym. Na wsi znajdziesz niezliczone stajnie pełne słomy; w dodatku, z tego co słyszałem, wciąż można trafić na stodołę, która nie została jeszcze przekształcona w wygodny dom przez kogoś o imieniu Nigel.
Mieszkanie pod gołym niebem na wsi jest nie tylko nieskończenie lepsze od mieszkania pod gołym niebem w Londynie, ale posunę się nawet do stwierdzenia, że może dostarczyć sporo frajdy
Nie tyle, ile - dajmy na to - bycie królową, ale na pewno całkiem sporo. Możesz na przykład zastawiać pułapki, obserwować ptaki i budować kryjówki - zupełnie jakbyś miał 9 łat.
Tak naprawdę - jeśli się nad tym dobrze zastanowić - dość dziwnym wydaje mi się fakt, że na wsi nie ma jeszcze zastępów bezdomnych. W ciągu 12 lat, od których tu mieszkam, nie zauważyłem ani jednego z nich. Jest tu co prawda gość, który sprzedaje „The Big Issue"1. Wydaje mi się jednak, że pewnego dnia widziałem go w BMW, a spanie w czymś takim się nie liczy.
Niedziela, 17 września 2006 r.
1 „The Big Issue" - brytyjski tygodnik tworzony przez profesjonalnych dziennikarzy, a sprzedawany na ulicach przez bezdomnych, dla których ma być źródłem legalnego dochodu i pomagać w reintegracji socjalnej.
iSedes - przyszłość czytelnictwa
Lubię magazyny ilustrowane. Lubię oglądać domy w „Country Life", lubię też oglądać zdjęcia ofiar pożartych przez
rekina, zamieszczane w magazynach „Nuts" i „Zoo". Lubię nawet popatrzeć na koszmarne ozdoby na kominkach bogatych i sztucznie opalonych w magazynie „Hello!".
Dla was wyprawa do dentysty to przerażający kontakt z esencją tortury, bólu i rozpaczy A dla mnie? Jestem tam już dwie godziny wcześniej, po to, by spędzić choć trochę czasu w świecie magazynów „The Lady" i „Dogs Today". Lubię nawet wsadzać nos w ich grzbiety i wąchać klej.
Uwielbiam ten zapach, a to na pewno bardzo się przydaje podczas wizyty u dentysty - w momencie, gdy siadam na fotel, mam już taki odlot, że nie ma w ogóle potrzeby robienia mi tych potwornych zastrzyków nowokainy. Dentysta mógłby nawet odciąć mi głowę nożem do chleba, a i tak nic bym nie poczuł.
Odnoszę jednak wrażenie, że w mojej pasji jestem osamotnion y - sprzedaż magazynów ilustrowanych zaczyna spadać.
,What Car?", na przykład, sprzedawał się w niezmiennej liczbie 150 000 egzemplarzy miesięcznie od chwili, w której druidzi
iSedes - przyszłość czytelnictwa 147
wykorzystali swój ostatni krzyk mody- „koło" - do zbudowania Stonehenge. Jednak w zeszłym roku czy coś koło tego, sprzedaż spadła do zaledwie 120 000 egzemplarzy. I wciąż się zmniejsza.
Oczywiście łatwo zrozumieć dlaczego. Jeśli chcesz dowiedzieć się czegoś o swoim następnym samochodzie, dlaczego miałbyś wydawać 4 funty i 25 pensów w pobliskim kiosku, skoro możesz wejść do internetu i uzyskać wszelkie potrzebne ci informacje od tych samych ludzi z ,^hat Car?" i to zupełnie za darmo?
Kupować „Zoo" tylko po to, żeby zobaczyć, jak wygląda ktoś, kogo pogryzł rekin?
Przecież sieć aż pęka w szwach od nadmiaru zdjęć osób rozjechanych, palących się i zjadających własne ręce.
Jeśli chodzi o was i o mnie - to świetnie! Pojawia się jednak kilka interesujących pytań. Jak, na przykład, takie strony internetowe się utrzymują? No bo przecież nie płacimy za ich oglądanie, a ich operatorzy nie mogą liczyć wyłącznie na wpływy z reklam, bo nikt jeszcze nie wie, jakie powinny być ich stawki, ani czy reklama w internecie w ogóle działa.
To zaś oznacza, że nastolatek, który ze swojej sypialni wysyła ku ogólnej uciesze filmy z happy-slappingiem1, może dziś bez wysiłku doprowadzić do upadku światowych imperiów wydawniczych.
- Akurat - stwierdził jeden z moich kolegów podczas spotkania, na którym dyskutowaliśmy właśnie tę kwestię. - Każdy człowiek musi się od czasu do czasu wypróżnić, dlatego magazyny zadomowiły się na dobre w życiu każdego z nas.
To dość ciekawy argument. To, że komuś mogłoby przyjść do głowy udanie się do toalety bez zabrania czegoś do poczytania, wprost nie mieści mi się w głowie. Radość przebywania w tym
Happy-slapping - nagłe, niespodziewane akty przemocy (np. pobicia, zniszczenia lub kradzieży mienia), często w stosunku do przypadkowych osób, filmowane, a następnie publikowane w internecie.
148 Świat według Clarksona, część 3
miejscu, sam na sam, zatopionym w sielankowym świecie wiejskich domów, rysunków magazynu „Private Eye" bądź zdjęć z ataków rekina, z dala od telefonu, z dala od domagających się czegoś dzieci, jest nawet jeszcze cudowniejsze niż zaproszenie do spędzenia popołudnia z baryłką miodu i Kristin Scott Thomas.
Jednak potem, dzień po naszej dyskusji o związanych z czytaniem zwyczajach mężczyzn, pojawiły się doniesienia z firmy Sony na temat nowej, elektronicznej książki, która podobno ma być dla czytelnictwa tym, czym stał się iPod dla słuchania muzyki.
Urządzenie ma rozmiar teczki i w swojej pamięci może przechowywać do siedemdziesięciu książek. Co więcej, jego ekran pozbawiony jest migotania i podświetlenia od tyłu, można więc czytać godzinami bez męczenia oczu. Sądząc zaś ze zdjęć, gadżet wydaje się prosty w obsłudze, gdyż wyposażono go w zaledwie jeden przycisk, którym „przewraca się strony".
Krytycy twierdzą, że urządzenie się nie przyjmie, bo z reguły ludzie czytają w danym czasie wyłącznie jedną książkę. W swej argumentacji idą jeszcze dalej, pytając dlaczego, jeśli już ją przeczytałeś, miałbyś ją przechowywać elektronicznie, a nie na półce nad kominkiem?
Zgoda, ale coś im jednak umknęło. Kiedy wyjeżdżamy na wakacje, moja żona potrzebuje jednej walizki na swoje książki o kobietach w pszczelarskich kapeluszach, które przez 650 stron powieści zupełnie nic nie robią, a ja - drugiej, na wszystkie moje thrillery, w których występują łodzie wyścigowe i złoto nazistów. Elektroniczny czytnik rozwiązałby ten problem.
Jednak dopiero jego zastosowanie wykraczające poza przechowywanie powieści faktycznie rozpala moją wyobraźnię. Ci z was, którzy oglądają wspaniały serial 24godziny wiedzą, że Jack Bauer zawsze pojawia się pod budynkiem pełnym terrorystów,
iSedes - przyszłość czytelnictwa 149
po czym plany tego budynku zostają przesłane do jego palmto-pa. No dobra, nie wiem, co tak naprawdę przedstawiają te plany, z chęcią też dowiem się od kogoś, czym tak naprawdę jest palm-top, ale wydaje mi się, że Jack otrzymuje rozplanowanie obiektu z zaznaczonymi klatkami schodowymi i punktami wyjścia. Czasem pojawiają się na nich czerwone punkty, informujące go, gdzie znajdują się „źli".
I tak, skoro da się zrobić coś takiego, na pewno możliwe jest również ściągnięcie kopii magazynu „Tygodniowy Przegląd Ataków Rekinów" czy „Country Life" z siedziby wydawnictwa, przez mój bezprzewodowy internet, prosto do mojego kibelka.
Nie rozwiązuje to oczywiście problemu, jak wydawcy mieliby się utrzymywać z wpływów z reklam, ale jeśli przeliczylibyśmy, ile oszczędzaliby na papierze, druku i transporcie swojego magazynu ciężarówkami na wyspę Skye, wtedy - kto wie - mogłoby się okazać, że w ogóle nie muszą czerpać dochodów z reklam.
Ta sytuacja nie jest oczywiście optymistyczna dla właścicieli drukarni i dla noszących cienkie okularki osób z branży reklamowej. Ale nawet i dla nich mam pewien pomysł.
Uruchomcie fabrykę nowych, rewolucyjnych maści na hemoroidy
Bo jeśli nasi mężczyźni będą mogli sobie ulżyć, czytając w tym czasie 500 czy 600 magazynów ilustrowanych, jedyną rzeczą zdolną wyciągnąć ich z kibelka, będą właśnie ich „żyłki".
Niedziela, 1 listopada 2006 r.
Najmniejsi najwięksi życiowi pechowcy
oja pobliska stacja benzynowa zatrudniła do obsługi dystrybutorów jakiegoś starszawego kolesia, bez wątpienia
po to, by spełnić niedawny europejskiprikaz, zakazujący dyskryminacji ze względu na wiek.
Świetnie. Jestem wręcz rozanielony wiedząc, że staruszek będzie mógł wypełniać sobie dni pracą. Szkoda tylko, że właściciele stacji nie wyjaśnili mu, jak działa komputerowo obsługiwany dystrybutor paliwa, że kasa sklepowa jest elektroniczna, i jak przyjmować opłaty kartą chipową autoryzowaną PIN-em w przypadku, gdy nosi się dwuogniskowe okulary.
Zanim odszedłem od kasy z paragonem i paczką drażetek Smarties, całe zatankowane paliwo zdążyło już wyparować z baku.
W świecie, który miałby szanse dobrze działać, obsługa stacji benzynowych składałaby się z pryszczatych młodzieńców z Polski bądź z Pakistanu. Niestety, w spełnieniu tego prostego marzenia mogą przeszkodzić obecnie cztery ustawy. Wiek, płeć, rasa i inwalidztwo. To zaś oznacza, że jeśli Brytyjskie Paliwa Jądrowe będą chciały zatrudnić osobę do nadzoru reaktorów nuklearnych w Sellafield, zostaną zobowiązane, by przynajmniej rozpatrzyć kandydatury osób, z których CV wynika, iż
M
Najmniejsi najwięksi życiowi pechowcy 1 5 1
z hormonalnego punktu widzenia są afgańskimi absolwentami szkół, żywo zainteresowanymi polityką na Bliskim Wschodzie oraz legitymują się dyplomami chemika i epileptyka.
Pewnie oczekujecie, że wywoła to u mnie stan świętego oburzenia i że powiem:
- Idealizm? Tak, to wspaniałe, że istnieje coś takiego, ale - na litość boską! - w praktyce może okazać się niebezpieczny!
Przy wielu okazjach moja żona wspominała, że chciałaby mieć ciało Jamie Lee Curtis. I zgadzam się z nią. Też bardzo bym chciał mieć ciało Jamie Lee Curtis. Tyle że coś takiego nie może się ziścić, bo życie nie jest sprawiedliwe. Niektórzy wygrywają los na loterii. A inni nie.
Jeśli przychodzisz na świat w bogatej, inteligenckiej rodzinie, idziesz do Eton, zdobywasz wspaniałe wykształcenie i kończysz, praktycznie bez żadnego wysiłku ze swojej strony, jako menedżer funduszu hedgingowego, bogaty i zadowolony
Jeśli zaś rodzisz się brzydki i z rudymi włosami, w głupiej rodzinie, twoje życie staje się odrobinę trudniejsze.
Rzecz jednak w tym, że absolutnie popieram ustawy, które zmuszają pracodawców do rozpatrywania podań ludzi ze wszystkich środowisk społecznych i zawodowych, nieważne, jak bardzo ślinią się kandydaci i ile razy dziennie muszą wznosić modły.
Bo na każdego idiotycznego Staną, który chce zostać Loret-tą i mieć dzieci, przypada Douglas Bader, który przezwyciężył utratę nóg i na powrót znalazł się za sterami Spitfire'a lub Mi-chael Bolton, który przezwyciężył swoją zdumiewająco idiotyczną fryzurę i stał się gwiazdą popu.
łan Dury1. Franklin D. Roosevelt. David Blunkett2. Admirał
łan Dury (1942-2000) - brytyjski muzyk rock and rolłowy, rockowy i punkroc-kowy, kompozytor, aktor, frontman i wokalista grupy łan Dury and the Blockheads.
David Blunkett - brytyjski polityk z ramienia Partii Pracy, w rządzie Tony'ego Blaira pełnił m.in. funkcje ministra spraw zagranicznych i ministra pracy.
152 Świat według Clarksona, część 3
Nelson. Historia aż roi się od ludzi z rozmaitymi defektami, którzy nie tylko sobie poradzili, ale stali się wybitni. Andrew Lloyd Webber też odniósł sukces, choć na pewnym etapie życia, gdy był nastolatkiem, stopiła mu się twarz. Co roku aż 200 000 ludzi musi zaś zmagać się z problemem, że urodzili się jako Amerykanie.
Gdybym zatem miał kogoś zatrudnić i potrzebowałbym piłkarza, poszukałbym kogoś, kto dobrze gra w piłkę, i nie dbałbym o to, skąd pochodzi, jak wygląda, ani nawet czy jest koniem. Gdybym potrzebował sekretarki, poszukałbym kobiety umiejącej pisać na klawiaturze i nie zwracałbym uwagi na długość jej nóg ani na jej wspaniały biust. No, prawie.
W rzeczywistości istnieje tylko jedna kategoria osób, których nie zatrudniłbym pod żadnym pozorem. To ludzie niscy.
Bycie niskim przebija wszystko inne. Jest silniejsze niż cechy narodowe i rysy osobowości zapisane w gwiazdach. Kiedyś napisałem, że urodzić się mężczyzną i Włochem to jak wygrać pierwszą nagrodę na loterii życia; nie jest tak jednak w przypadku, gdy jesteś Włochem i sięgasz do pępka osoby o normalnym wzroście.
Nieważne, czy los ześle kurduplowi rękaw pełen asów, ani czy rząd przepisami ułatwi mu funkcjonowanie w normalnym społeczeństwie - i tak nigdy nie osiągnie stanu zadowolenia, skoro przez całe życie będzie musiał obijać się głową o stoliki przy kawiarnianych sofach.
Gdy jesteś niski, nie ma znaczenia czy jesteś bogaty, biedny, spod znaku Barana, Lwa lub czy masz rude włosy - cały czas będzie dręczyło cię wrażenie, że ludzie patrzą na ciebie z góry nie tylko w sensie fizycznym; że robią to również w myślach. To zaś sprawi, że będziesz nieustannie wściekły, a uraz, jaki będziesz chował w sobie, stanie się tak głęboki, że zaczniesz nosić krawat, by nie rozpaść się na dwie połówki.
Najmniejsi najwięksi życiowi pechowcy 1 5 3
Jeszcze nigdy nie spotkałem niskiego człowieka, który byłby zrównoważony Błędnie interpretują każde słowo i traktują każdy gest jak salwę rozpoczynającą bezwzględną wojnę.
Niezaprzeczalne fakty są takie, że każde kolejne pokolenie jest wyższe niż poprzednie. Niedawno zwiedzałem odrestaurowany SS „Great Britain" i okazało się, że łóżka na tym transatlantyku nie są wystarczająco długie by pomieścić nawet sześcioletnie współczesne dziecko.
W związku z tym zasadne jest twierdzenie, że wyżsi ludzie to forpoczta naszej cywilizacji. Ci o wzroście, powiedzmy, 196 centymetrów, są z założenia najinteligentniejszymi, najmądrzejszymi i najbardziej zaawansowanymi istotami ludzkimi, jakie kiedykolwiek widział świat, podczas gdy ci, których wzrost nie przekracza 165 centymetrów, znajdują się gdzieś pomiędzy amebą a małpą, na co jest zresztą mnóstwo dowodów. Obywatel Stanów Zjednoczonych o wzroście 188 centymetrów ma o 3 procent większe szanse na zajęcie stanowiska kierowniczego i z dwuprocentwo większym prawdopodobieństwem zostanie przedstawicielem wolnego zawodu niż osoba posiadająca 178 centymetrów wzrostu.
Piosenkę Randy'ego Newmana „Niscy ludzie nie mają po co żyć" często uważa się za metaforę głupoty rasizmu, ale ja nie byłbym tego taki pewny
Najwyraźniej podobne odczucia ma Unia Europejska - mimo że obecnie zabroniła dyskryminacji na tle wieku, rasy, płci i niepełnosprawności, w pełnym majestacie prawa można przewracać niskich w supermarkecie i podkradać im mleko na placu zabaw.
Niedziela, 8 października 2006 r.
U progu nowej kariery -będę gwiazdą rocka
Ostatnie 20 lat czy coś koło tego spędziłem jeżdżąc po zakrętach i jednocześnie wrzeszcząc, ale pewnego dnia Richard
Hammond obrócił się do góry nogami i cały ten kierat po prostu stanął w miejscu.
W moim terminarzu pojawiła się sześciomiesięczna dziura. W tym czasie nie będzie kolejnych odcinków programu. Nie będzie jazdy po zakrętach. Ani wrzasków. Po raz pierwszy w moim dorosłym życiu nie mam co robić.
Zamiast więc tracić czas na jedzenie zimnych kiełbasek i wyglądanie przez okno, postanowiłem, że nauczę się grać na perkusji.
W tym miejscu powinienem wyjaśnić, że w przeszłości imałem się różnych hobby i w tej materii jestem - można powiedzieć - ekspertem. I najbardziej oczywiste jest dla mnie to, że jeśli już postanowisz czymś się zająć, musisz, spowity mgłą ignorancji i nadziei, wyruszyć na zakupy i wydać fortunę na potrzebne zabawki.
To właśnie dlatego po całym naszym domu porozrzucane są komplety narzędzi, zbudowane do połowy helikoptery, sztalugi,
U progu nowej kariery - będę gwiazdą rocka 155
wędki, fortepiany, a obecnie stoi w nim replika zestawu perkusyjnego z dwoma bębnami basowymi z limitowanej serii „Pic-tures of Lily", na którym grał Keith Richards w 1967 roku. Jest naprawdę potężny
I nigdy nie pokryje się kurzem, bo wyznaczyłem sobie zadanie. Richard Hammond gra na gitarze basowej, James May to klasycznie wykształcony pianista, a nasz producent uważa się za śpiewaka. Tak więc jeśli ja nauczyłbym się grać na perkusji, moglibyśmy stworzyć zespół Top Gear i wspiąć się na pierwsze miejsce świątecznych list przebojów z coverem Radar Love. Richard na wieść o tym wyraźnie się ożywił. Było to coś, na co mógł oczekiwać z niecierpliwością.
Niestety, od razu pojawił się problem. Okazało się, że gdy kupujesz zestaw perkusyjny, dostajesz wyłącznie bębny Stołek, pałki, talerze, pedały, dzięki którym z dwóch bębnów basowych można wydobyć łomot i hi-hat (cokolwiek to jest) - wszystko to trzeba dokupić.
To tak, jakby po zakupie modelu samolotu okazało się, że pudełko nie zawiera skrzydeł, kół, osłony kabiny pilota czy silników. Minął więc cały tydzień, zanim byłem gotów usiąść i zacząć grać. No dobrze. Zaczynamy. Yyy...
Widziałem mnóstwo koncertów i po prostu założyłem, że kręcisz się w kółko i walisz w różne rzeczy, ale po kilku chwilach zdałem sobie sprawę, że to zupełnie nie tak. Zadzwoniłem więc po nauczyciela gry na perkusji, który zjawił się wkrótce potem, zapoznał mnie z notacją perkusyjną i udzielił mi lekcji.
Okazało się, że jestem bardzo nieskoordynowany. Potrafię dość dobrze utrzymywać rytm, grając na bębnie basowym, ale jak tylko poruszę którąś z rąk, noga zapomina co robi i albo przyspiesza, albo zupełnie się zatrzymuje.
Miałem przeczucie, że właśnie tak będzie to wyglądało -gdy uczyłem się pilotować helikopter, za każdym razem, kiedy
156 Świat według Clarksona, część 3
instruktor oddawał mi stery, zaczynaliśmy spadać. Powtarzałem sobie wtedy: „Posłuchaj, do cholery. Sarah Ferguson umie latać, czemu więc i ty nie miałbyś się nauczyć?".
Ale nie mogłem. To jak z tym ćwiczeniem, w którym trzeba się podrapać po głowie i poklepać w brzuch. Niektóry ludziom przychodzi to bez trudu. Ja zwykle uderzam się wtedy w twarz. Zapłaciłem jednak nauczycielowi za godzinę lekcji, więc zawzięliśmy się i w końcu zacząłem wybijać coś podobnego do czterech czwartych.
Jak, na miłość boską - pomyślałem - perkusiści są w stanie robić to zaraz po tym, jak wprowadzili do organizmu dwa litry heroiny?
Pod koniec dnia umiałem już wplatać do rytmu ozdobniki, a dwa dni później potrafiłem odbębnić znośną imitację Franka Bearda, grającego w GimmieAll Your Lovin 'zespołu ZZ Top.
Minęły trzy dni i zapragnąłem przekonać się, jak to będzie z moim graniem na perkusji, gdy ktoś w tym samym czasie będzie grał na jakimś innym instrumencie. Tak się szczęśliwie składa, że mieszkam całkiem blisko Alexa Jamesa, który, zanim został felietonistą w jakimś pisemku o nazwie „Independent", był basistą w zespole Biur.
Zaimprowizowaliśmy więc i było po prostu wspaniale. Nigdy nie czułem w sobie tak radosnego nastawienia do świata.
- Na co będziesz patrzył? - zapytał Alex po tym, jak skończyliśmy grać Smoke on the Water.
Okazuje się bowiem, że perkusista musi podczas gry w coś się wpatrywać, bo w przeciwnym razie sprawia wrażenie przygłu-piego. Ja mam jeszcze większy problem. Podczas gry na perkusji, by nie wypaść z rytmu, muszę głośno odliczać, a to tak, jakby poruszać ustami przy czytaniu.
Jeszcze gorszy jest hałas. Zainstalowałem swój zestaw perkusyjny w pokoju, w którym stoi bardzo mocny zestaw hi-fi, i kiedy
U progu nowej kariery - będę gwiazdą rocka 1 5 7
tam jestem, by sobie pograć, łomot bębnów całkowicie zagłusza te 500 watów mocy. Pod pewnymi względami - to wspaniale! Mogę się teraz wybrać na Tottenham Court Road i kupić sobie nowy i jeszcze mocniejszy zestaw hi-fi.
Nie jest to jednak zbyt dobre dla dzieci, które usiłują odrobić swoje zadania domowe, ani dla żony, która próbuje uciąć sobie drzemkę. Znam pewną rodzinę w Londynie, w której syn gra na perkusji. Nie wiem, jak udaje im się rankiem spojrzeć w oczy sąsiadom...
Teraz również i ja stoję przed podobnym problemem. Otóż wczoraj Alex z Biur oznajmił, że chciałby założyć lokalny zespół. I zanim zdążyłem wziąć oddech, by mu wyjaśnić, że jestem już zajęty przez moich kolegów z Top Gear, powiedział, że zadzwoni do Steve'a Winwooda1, który mieszka nieopodal, i zapyta go, czy nie zechciałby w to wejść.
Oczywiście, nie mogłem się zgodzić, bo w ten sposób byłbym nielojalny wobec Richarda. Takie rozczarowanie mogłoby nawet oznaczać wydłużenie jego rekonwalescencji. A to z kolei -że miałbym jeszcze więcej czasu, zanim wrócę do pracy
Czyli... W takim razie: Steve, Alex i ja. Poinformuję was o szczegółach odnośnie naszego pierwszego
koncertu.
Niedziela, 15 października 2006 r.
Steve Winwood - brytyjski multiinstrumentalista i tekściarz, współtwórca zespołów Traffic i Blind Faith; współpracował z wieloma znanymi muzykami, m.in. Jimim Hendrixem, Joe Cockerem, Davidem Gilmourem i Erikiem Claptonem.
Mój designerski pies doprowadza mnie do rozpaczy
Alarmujące wieści ze sklepów zoologicznych: jeśli utrzymają się obecne trendy, w roku 2007 dojdzie do sytuacji,
w której w Wielkiej Brytanii więcej będzie rodzin posiadających rybki niż rodzin posiadających psa.
Eksperci sugerują, że wynika to ze zmiany stylu życia: dzieci wolą wirtualne psy na swoim komputerze, a pracujący rodzice nie chcą pozostawiać prawdziwego psa w domu przez cały dzień, żeby nie zjadł im blendera i nie zniszczył naturalnego, ekologicznego dywanu firmy Fired Earth w cenie 47,50 funta za metr.
Bzdury. W zeszłym tygodniu mogliśmy przeczytać o szkockim farmerze, który doznał udaru mózgu w chwili, gdy przebywał w wąwozie, i którego od pewnej śmierci uratowały jego wierne owczarki - przytuliły się do niego, by utrzymywać go w cieple, a potem, gdy zobaczyły krążący w pobliżu helikopter ratunkowy, zaczęły biegać w kółko i szczekać.
Nie wyszedłby cało z opresji, gdyby znalazł się tam z Shepem i Roverem, swoimi oddanymi pasterskimi rybkami.
A gdy o trzeciej nad ranem usłyszysz hałas w swoim domu, to jeśli na dole trzymasz wyłącznie parkę karpi, będziesz miał
Mój designerski pies doprowadza mnie do rozpaczy 1 5 9
prawo się bać. Gdybyś jednak miał wielkiego psa z ogromnymi, ostro zakończonymi zębami, mógłbyś się po prostu przewrócić na drugi bok i z powrotem zasnąć. A zatem psy zapewniają spokój ducha, zarówno w przypadku włamania, jak i udaru mózgu.
A jednak w latach 1985-2004 liczba właścicieli psów w Wielkiej Brytanii spadła o 26 procent i obecnie psa posiada mniej niż co piąta rodzina.
Ja mam ich trzy. Jest wśród nich matka, spokojna i mądra staruszka, oraz cór
ka, głupiutka i podszyta tchórzem, która połowę czasu spędza w pobliskim klubie rugby, wyjadając wszystko, co tylko znajdzie w tamtejszych śmietnikach; a drugą połowę - zwracając to na moją naturalną, ekologiczną podłogę.
Gdy była młodsza, połknęła trutkę na ślimaki w granulkach i po kosztującym 740 funtówr pobycie w klinice weterynaryjnej stała się kompletną wariatką. Jestem przekonany, że gdybym na wrzosowiskach dostał udaru mózgu, zjadłaby mnie. A potem zwróciłaby mój portfel prosto do skrzynki na listy włamywacza.
Mimo to, jak również mimo tego, co zostawiają po sobie psy na podwórku i mimo ich nieustannego szczekania, a także ich zapachu, obecność psów w domu poprawia mi nastrój; tak więc gdy córka powiedziała, że chciałaby dostać kolejnego na urodziny, oczywiście przytaknąłem.
Wszystko się jednak zmieniło. Nie tak dawno temu kupowałeś psa za 40 pensów, uczyłeś go siadać i karmiłeś go raz dziennie puszką z koniem w kostkach.
Te czasu minęły Dziś, oprócz zwykłego wyboru normalnych psów, istnieją
wszelkiej maści hybrydy, zwykle z domieszką pudla. Nie mam pojęcia dlaczego. Przecież pudle są wstrętne i złe. Tak czy owak -możecie sprawić sobie rasę hybrydową cockapoo (to krzyżówka cocker spaniela z pudlem), albo peekapoo (pekińczyk plus
160 Świat według Clarksona, część 3
pudel), albo to, co wybrał Tiger Woods1, Graham Norton2 i moja córka - labradoodle (skrzyżowanie labradora z pudlem).
Wiecie może, ile kosztuje coś takiego? No proszę, zgadujcie. Nie, to o wiele za mało! Cena tego psa, który w gruncie rzeczy jest przecież mieszańcem, to 950 funtów. Wybaczcie, ale jak to możliwe, by jakaś przypadkowa australijska znajda kosztowała więcej niż BMW z 1991 roku?
Zgadzam się - gdy znalazł się w naszym domu, wyglądał tak rozkosznie, jak tylko rozkoszny może być pies, ale po piętnastu minutach rozrósł się do rozmiarów niewielkiego muła. Teraz zaś, po ośmiu tygodniach, musi schylać łeb, gdy przechodzi przez drzwi, i nie żuje moich kaloszy, jak można by się tego spodziewać po szczeniaku; on je połyka w całości. Niektórzy uważają, że przez przypadek kupiliśmy słopudlonia.
Ale to nieprawda. Wystarczy go pogłaskać, by zdać sobie sprawę, że to olbrzymi łazienkowy dywanik naciągnięty na szkielet. To pierwszy na świecie pies bez mięśni.
Kiedy jest mokry, kompletnie znika. To przerażające. Niestety, jest również przedmiotem zaciętego sporu. Zarówno klub posiadaczy pudli, jak i towarzystwo miłośni
ków labradorów - na co dzień zdeklarowani wrogowie, jak sądzę - wydali oświadczenia, że labradoodle jest haniebnym przykładem designerskich eksperymentów krzyżowania ras, przeprowadzanych wyłącznie po to, by zaspokajać apetyty bezbożnych gwiazd mediów. Zastanawiają się ponadto, jakie mogą z tego wyniknąć choroby i defekty umysłowe.
Właściciele labradoodli zostali w związku z tym zmuszeni do umawiania się za pośrednictwem internetu na schadzki, podczas
1 Tiger Woods (właściwie Eldrick Tont Woods) - amerykański golfista, numer jeden na wszelkich listach rankingowych; najlepiej opłacany sportowiec na świecie.
2 Graham Norton (właściwie Graham William Walker) - irlandzki aktor, artysta komediowy i prezenter telewizyjny
Mój designerski pies doprowadza mnie do rozpaczy 1 6 1
których w ciszy i spokoju, z dala od uzbrojonych patroli posiadaczy labradorów i pudli, mogą oddawać się doggingowi.
To przerażające. Znaleźliśmy się na czarnej liście Związku Kynologicznego, musieliśmy przystosować dom do potrzeb mieszkalnych naszej labrakrowy, moje kalosze zostały zjedzone i jesteśmy 950 funtów do tyłu.
A to dopiero początek. Bo jeśli wydałeś aż tyle na psa, to rozsądnie byłoby go ubezpieczyć, a tam będą nalegać, by w uzupełnieniu do obroży, którą już ma, zaszyć mu pod skórą chip, dzięki któremu będzie go można śledzić z satelity. W dodatku, jak na złość, nie może go zainstalować zwykły elektryk. Trzeba zgłosić się do weterynarza, co kosztuje kolejny milion funtów.
Jeszcze nie skończyłem. Trzeba wziąć pod uwagę fakt, że designerskie psy designerskich dzieci lubią designerskie jedzenie, w skład którego wchodzą uszy pandy i lekko przysmażona moszna finwala; potrzebują suplementów witaminowych i holistycznego oleju z wątroby dorsza. No i pościeli nadającej się do prania w pralce, wyściełającej łóżko zrobione z mirry.
To właśnie dlatego rybki już niedługo pokonają psa, zajmując pierwsze miejsce w rankingu ulubionych zwierząt domowych Brytyjczyków; dziś jego utrzymywanie jest bardziej skomplikowane i droższe niż utrzymywanie elektrowni jądrowej. No i oczywiście, gdy pies zdechnie, nie da się go tak po prostu spuścić w sedesie.
Niedziela, 22 października 2006 r.
Idealne zwierzątko? Chodź no tu, mój ty szczurku...
Wzeszłym tygodniu napisałem o designerskim psie mojej córki, który w ciągu ośmiu tygodni urósł do rozmiarów
szopy w ogrodzie i kosztuje nas teraz dwa miliony funtów na minutę, wydawane na jedzenie i urządzenia do monitoringu satelitarnego. Nic zatem dziwnego, skonkludowałem, że Brytyjczycy zamieniają obecnie swoje psy na rybki.
Problem w tym, że od momentu, w którym to napisałem, odczuwam pewien wewnętrzny niepokój. Oczywiście rozumiem, że pies może być niemiłosiernie drogi, ale zamienianie go na rybki jest jak zamiana domu na ziemniaka.
Mam dwa psy i są zupełnie, naprawdę zupełnie do niczego. Nie przychodzą, gdy je wołam, nie szczekają na obcych, nie aportują patyków, nie są wcale ładne, i - jeśli mam być już naprawdę niepoprawny politycznie - jestem przekonany, że nie byłyby również smaczne. Mówiąc szczerze, więcej satysfakcji sprawiłoby mi trzymanie w domu głazu.
Nie myślcie jednak, że coś zmieni się na lepsze, gdy sięgniecie po coś z niższych szczebli drabiny ewolucyjnej i sprawicie sobie karpie koi. Zrobił to mój tato i spędzał mnóstwo radosnych
Idealne zwierzątko? Chodź no tu, mój ty szczurku 163
chwil oglądając jak pływają w ogrodowej sadzawce i obżerają się złuszczającą się skórą, którą ryby zwą pokarmem.
Kiedyś na Boże Narodzenie kupiłem mu pół tuzina „koi duchów", które w akwarium w sklepie zoologicznym prezentowały się naprawdę wspaniale. Niestety, po wpuszczeniu ich do sadzawki mojego ojca zrozumiałem, dlaczego ta odmiana nosi nazwę „duchy". To dlatego, że są całkowicie niewidoczne. Jaki jest więc sens posiadania domowego zwierzaka, którego nie widać?
Niestety, odkryłem również, że w świecie ryb „koi duchy" są odpowiednikiem sił specjalnych SAS - zbliżają się bezszelestnie do swojej ofiary i zabijają ją bez litości i wyrzutów sumienia. W ciągu jednego dnia wszystkie ukochane, pomarańczowe rybki ojca zaczęły pływać brzuchami do góry po powierzchni wody, pozostawiając go z sadzawką pełną na pierwszy rzut oka niczego.
Moja rada jest więc prosta. Jeśli chcecie rybę, kupcie ją sobie w smażalni.
Na szczęście mogę wam dać również kilka innych wskazówek, bo przez wszystkie te lata miałem, kochałem i nieumyślnie uśmierciłem prawie wszystkie gatunki zwierząt naszej planety
Jedna mała rada, której mogę udzielić wam już teraz - nie powinniście nadawać parce swoich pupili imion jakiejś znanej pary
Zrobiłem to będąc dzieckiem i po tym, jak zmarł Gilbert i Sqeak, zostałem z samym Bubblem i Sulliyanem1.
Miałem już tak serdecznie dość tego, że wszystkie moje zwierzaki rozstawały się z życiem, iż w końcu sprawiłem sobie parkę żółwi, wyposażonych w utwardzane skorupy i charakteryzujących się średnią długością życia wynoszącą 2000 lat.
1 Gilbert & Sullivan - duet autorski librecisty i kompozytora tworzący w epoce wiktoriańskiej. Bubble & Sąueak - tradycyjne danie angielskie; kapusta gotowana z resztkami mięsa i ziemniakami.
164 Świat według Clarksona, część 3
Niestety, z przyczyn, które nie do końca rozumiem, w szczególności biorąc pod uwagę, że maksymalna prędkość tego zwierzęcia to mila na rok, żółwiom udało się uciec w pole pszenicy, zebranej niedługo potem. Nawet jeszcze dziś otwieram każde pudełko płatków śniadaniowych pełen obaw i niepokoju.
Z drugiej strony, ten niekończący się cykl życia i śmierci sporo mnie nauczył o funkcjonowaniu przyrody. Zapragnąłem, by i moje dzieci poznały ją od tej strony, wiec niedawno każdemu z nich kupiłem po śwince morskiej.
Niespełna tydzień później, gdy wróciłem do domu, zauważyłem, że świnek nie ma i że w ich klatce widnieje dziura o rozmiarach lisa. Powinienem był powiedzieć dzieciom prawdę: że zostały rozdarte na strzępy i to wyłącznie dla czystej rozrywki. Nie miałem jednak serca tego zrobić. Wymyśliłem więc żałosną bajeczkę o tym, jak udało się świnkom uciec i jak zamieszkały ze szczurkami wodnymi przy mieniącym się w słońcu strumyczku.
Świetnie. Tyle że nazajutrz znalazłem połowę jednej ze świnek w żywopłocie i bojąc się, że dzieci mogą odnaleźć resztę oraz pogruchotane ciała jej koleżanek, musiałem poprosić sąsiadów o pomoc przy przeczesywaniu wszystkich krzaków i zarośli w promieniu dwóch mil w poszukiwaniu oderwanych kończyn.
Nie udało się nam ich znaleźć i wciąż boję się, że pewnego dnia, gdy dzieci będą bawiły się w chowanego, usłyszę wrzask jednego z nich, bo właśnie znalazło urwaną głowę świnki i tym samym odkryło, że moja opowieść o szczurkach wodnych i słońcu to jedno wielkie kłamstwo.
Niestety, nie cierpię świnek morskich, chyba że są nabite na rożen. Podobnie jest z królikami.
Gryzonie takie jak świnki to po prostu ryby z futrem. Również i one są zupełnie, naprawdę zupełnie do niczego.
Najfajniejsze zwierzaki, jakie posiadam, to osły. W przeciwieństwie do koni mojej żony, które ciągle się psują, gubią
Idealne zwierzątko? Chodź no tu, mój ty szczurku 165
podkowy, boją się kałuż oraz plastikowych toreb, moje osły są całkowicie niezawodne, niezależnie od warunków pogodowych; przychodzą, gdy je wołam i rżą, kiedy zobaczą włamywacza.
Mimo to w porównaniu z psami wykazują szereg wad. Na przykład, jeśli zaprosiłbym je do środka i usadził przy kominku w mroźny, zimowy wieczór, zajęłyby zbyt wiele miejsca; ponadto, próby nauczenia ich porządku i czystości są siłą rzeczy skazane na niepowodzenie.
Cóż zatem, powołując się na moje bogate doświadczenie i wiedzę o świecie zwierząt, mógłbym polecić komuś, kto nie chce już psa? Na pewno nie kota - to nikczemne stworzenia, czworonożne odpowiedniki żon piłkarzy: są piękne, zadbane i czyste, ale w zasadzie chodzi im tylko o twoje pieniądze.
Potrzebujecie czegoś, co będzie was kochało, czegoś odstraszającego złodziei, czegoś, co nie zrobi zbyt wielkiego bałaganu i czegoś, co - w pierwszej kolejności - nie będzie zbyt drogie przy zakupie i później w utrzymaniu? No dobrze, a co powiecie na szczura?
Szczury mają mnóstwo złej prasy. Zgoda, zabiły kiedyś połowę ludności świata, ale to nie była ich wina. To wszystko przez pchły mieszkające na ich grzbietach, a poza tym, miało to miejsce bardzo dawno temu.
Współczesny szczur może nauczyć się reagować na swoje imię. Jeśli zdecydujecie się na samca, będzie po sobie sprzątał i obdarzy was wielkim uczuciem.
Co więcej, na grzbiecie szczura będziecie mogli wyhodować sobie dodatkowe ucho.
Niedziela, 29 października 2006 r.
Spisek, by nie leczyć przeziębienia
Jestem beznadziejnie chory. Leje mi się z nosa, boli mnie gardło, mam suchy kaszel i co pięć minut oczy zachodzą
mi łzami. Mam więc wszystkie objawy potrzebne by wystąpić w przekonującej reklamie telewizyjnej Coldrexu. I co, kobiety, spodziewacie się teraz, że powiem, iż jestem chory na grypę? Nie! Mam przeziębienie.
Grypa, jak zawsze sądziłem, to wynalazek klasy robotniczej, stworzony specjalnie po to, by mieć wymówkę i nie zjechać dziś do kopalni. „Nie przyjdę dziś do pracy, bo mam przeziębienie" brzmi trochę frajersko i homoseksualnie. „Nie będzie mnie dziś w robocie, bo mam grypę" brzmi bardziej po męsku.
Równie dobrze możesz powiedzieć, że nie będzie cię w pracy, bo okazało się, że masz raka. Jeśli zachorujesz na grypę, w twoim domu zjawi się Marynarka Wojenna Stanów Zjednoczonych, zrobi ci zastrzyk z plazmy i zabierze próbki twojej wątroby do wojskowych laboratoriów biochemicznych w Atlancie.
Gdy już sobie pójdą, pojawią się mężczyźni w kombinezonach stosowanych przy wyciekach radioaktywnych, tym razem z naszego własnego ministerstwa obrony, i będą chcieli się
Spisek, by nie leczyć przeziębienia 167
dowiedzieć, czy miałeś jakikolwiek kontakt z chińskimi kurczakami, wietnamskimi łabędziami lub niemieckimi żołnierzami. Potem, gdy już sobie pójdą, umrzesz. Grypa to paskudne choróbsko i twierdząc, że jesteś na nią chory, gdy po prostu masz przeziębienie, zwyczajnie się ośmieszasz.
Moje przeziębienie jest oczywiście najgorszym udokumentowanym na przestrzeni dziejów człowieka przypadkiem, więc siedząc tu, przy komputerze, i pisząc ten felieton, przeczę medycynie.
Z formalnego punktu widzenia jestem martwy. Z prawnego punktu widzenia, możecie wyciąć mi narządy
i przeszczepić je jakiemuś choremu dziecku. I gdy tak sobie siedzę, cały się trzęsąc, nękany bólem głowy7
i drażniącym kaszlem, nie mogę powstrzymać się od zadania sobie pytania: dlaczego wciąż nie ma lekarstwa na przeziębienie? I czy jesteśmy już blisko jego stworzenia, czy też nie...
Przez całe stulecia ludzie myśleli, że przeziębienie jest wynikiem wyziębienia.
- Tam czeka na ciebie śmierć - mówili w XVIII wieku, wskazując na zamiecie.
Dopiero w latach dwudziestych XX wieku zrozumiano, że przeziębienie to skutek infekcji wirusowej, spowodowanej przez małą, paskudną swołocz, atakującą nasze ciało, która się potem namnaża i wywołuje kichanie, by jej bracia zostali wystrzeleni przez nos i wniknęli przez oczy każdej znajdującej się w promieniu pięciu metrów osoby.
Od tamtych czasów byliśmy na Księżycu, wynaleźliśmy przenośne odtwarzacze muzyki, opracowaliśmy fotoradar i stworzyliśmy zupy w proszku. A mimo to wciąż nie wiadomo, jak zapanować nad wirusem przeziębienia.
Potem nadeszło AIDS; już po 10 minutach od odkrycia wirusa HIV Elton John rzucił się w nurt działalności charytatywnej,
168 Świat według Clarksona, część 3
brzdąkając na swoim fortepianie jak świat długi i szeroki, w związku z czym obecnie, mimo iż na tę chorobę wciąż nie ma lekarstwa, istnieje cała masa leków, które potrafią skutecznie zwalczać jej objawy i skutki. A co z przeziębieniem? Głucha cisza.
W 1946 roku rząd Wielkiej Brytanii powołał do istnienia komórkę badawczą nad wirusem przeziębienia, blisko Porton Down w Wiltshire. Przeprowadzano tam niezliczone eksperymenty, aż do roku 1989, w którym zakończono działalność. Siedząc tu z dwiema ścierkami kuchennymi wetkniętymi do nosa, wolałbym jednak, by te badania były nadal prowadzone.
Amerykańskie Centrum Zwalczania i Zapobiegania Chorobom to świetnie finansowana organizacja. To tu pracują nad wirusami Ebola, wirusami grypy i innymi naprawdę paskudnymi mikrobami, które mogą zmieść z powierzchni Ziemi całą ludzkość, jeśli tylko przedostaną się do samolotu. I wiecie, jaką radę mają dla osób, które nie chcą złapać przeziębienia? Żeby myły ręce alkoholem.
Zaczynam się powoli zastanawiać, czy naukowcy, którzy pracowali nad sposobami zwalczania przeziębienia, nie zostali przypadkiem wchłonięci przez ekscytujący i efektowny ruch zielonych; czy ten jeden, konkretny człowiek, który mógł doprowadzić do powstania leku na przeziębienie, nie siedzi być może na jakiejś krze lodowej u wybrzeży Kanady i nie obserwuje tych cholernych niedźwiedzi polarnych.
A może chciał podjąć badania medyczne, ale pomyślał, że zamiast spędzać życie w chłodnym laboratorium mając za towarzystwo wyłącznie słoik pełen wirusów, zarobi więcej i będzie szczęśliwszy, jeśli uda się do Soho i zostanie aktorem w spotach Coldrexu?
Martwię się o to tak samo, jak martwiłem się, gdy traciliśmy Concorde'a. To sprzeczne z naturą człowieka, tak po prostu
Spisek, by nie leczyć przeziębienia 169
porzucać jakiś projekt, ale wygląda na to, że jeśli chodzi o przeziębienie, to faktycznie się poddaliśmy.
Z naukowego punktu widzenia, nie jest znowu tak trudno pokonać tego wirusa. W roku 1999 brytyjscy naukowcy opracowali metodę, jak zatrzymać przenikanie wirusów do ludzkich komórek umieszczonych w probówce. Ale kiedy przyszło do powtórzenia tych samych eksperymentów w ludzkim nosie, najwyraźniej wszystko zarzucili i zaczęli razem z ludźmi z Greenpeace^ pływać z zawrotnymi szybkościami w pontonach dokoła statków islandzkich wielorybników.
Jest jednak promyk nadziei, bo pomijając Groucho Club, gdzie ludzie chorują na przeziębienia nawet latem, większość z nas łapie je wyłącznie zimą. W takim razie powinniśmy się jej pozbyć, a to, dzięki globalnemu ociepleniu, właśnie się dzieje.
W ostatni weekend października siedziałem na zewnątrz, w słońcu, mając na sobie jedynie T-shirt. I tylko wiejący z północy wiatr sprawił, że wirusy opanowały mój nos.
Jeśli zatem nauczymy się opóźniać nadejście zimy tak, by wypadało jak najbliżej początku wiosny, to powinno się nam udać. Aby pokonać wirusa przeziębienia, musimy wyeliminować okres, w którym się namnaża. To zaś oznacza konieczność emitowania możliwie największych ilości dwutlenku węgla. No właśnie. Może się zatem okazać, że lekarstwem na przeziębienie jest po prostu Rangę Rover.
Niedziela, 5 listopada 2006 r.
Prawdziwi mężczyźni nie wracają do domu o siódmej wieczorem
zeszłym tygodniu pani Blair przemawiając do kobiet w Glasgow zdradziła, że na początku kariery politycznej
jej męża, jego starsi koledzy z Partii Pracy powiedzieli mu, że nie zajdzie daleko, jeśli wciąż będzie wychodził do domu, do żony i dzieci, o siódmej wieczorem.
Przesłanie Cherie było jasne. Mężczyźni powinni spędzać czas decydujący o jakości ich życia przede wszystkim z rodziną, i to nieważne jak wiele wojen przez nieuwagę rozpętali i jak wielu policjantów dobija im się do drzwi, chcąc dowiedzieć się czegoś więcej o „forsie za gronostaje"1.
Przepraszam, ale czegoś tu nie rozumiem. Jeśli byłbyś mężczyzną z epoki żelaza i wróciłbyś do domu z polowania z pustymi rękoma, bo chciałbyś się pobawić ze swoimi dziećmi, ty i twoja rodzina umarlibyście z głodu. Jeśli byłbyś pingwinem i wróciłbyś z połowu ryb z niczym oprócz śniegu na stopach,
1 Nawiązanie do głośnej afery „cash for peerage" („forsa za parostwo") z 2006 roku. Chodzi o nominowanie przez Tony'ego Blaira do dożywotnich tytułów para osób, od których Partia Pracy otrzymała poważne wsparcie finansowe. Osoba z tytułem para ma prawo zasiadać w Izbie Lordów.
W
Prawdziwi mężczyźni nie wracają do domu o siódmej... 1 7 1
umarłoby z głodu twoje małe, a w kolejnym roku pani pingwi-nowa poszukałaby sobie innego samca.
W tym cały problem. Zaprojektowano mnie do zabijania lisów, zginania każdej napotkanej kobiety w pół na jakimś przygodnym meblu i fundowania jej cholernie dobrej jazdy
Tymczasem podczas ewolucyjnej nanosekundy wszystko się zmieniło.
Po kilku milionach lat, przez które ustawicznie programowały nas sity natury, nagle wpojono nam, że to, czego kobieta pragnie najbardziej, to mąż, który o siódmej wieczorem zostawia swoich kumpli na lodzie i wraca do domu, by przyrządzić smakowitą ąuiche.
To tak, jakby powiedzieć wysłużonemu rodzinnemu tosterowi po tym, jak spędził całe swoje życie na opiekaniu tostów, że chcemy, by teraz był pralką. W dodatku takiego poglądu nie forsuje wyłącznie grupka feministek z obwisłymi biustami. Wyznaje go każda kobieta - od tych w okresie dojrzewania do tych w menopauzie.
W zeszłym tygodniu mój kumpel, James May, uszkodził sobie nadgarstek podczas wykonywania numeru kaskaderskiego na pokazie MPH w Londynie. Ponieważ jest facetem (przynajmniej w przeważającej części), machnął na to ręką i robił swoje, co sprawiło, że wszystkie kobiety za kulisami zaczęły traktować go jak trędowatego.
Jeśli chciałby zrobić na nich wrażenie, powinien przerwać swój występ, udać się do domu, sprzedać swoją wzruszającą historię magazynowi „OK!" i spędzić kolejne sześć tygodni oglądając To właśnie miłość ze swoim kotem.
Szczycę się tym, że nie płaczę na filmach (z wyjątkiem, rzecz jasna, Edukacji Rity). Najwyraźniej jednak nie o to chodzi. Powinienem rozpaczliwie łkać za każdym razem, gdy oglądam choćby wiadomości.
172 Świat według Clarksona, część 3
Nie, naprawdę. Spójrzcie tylko na aktorów, od których dziś miękną kobietom serca: Johnny Depp, Jude Law, Orlando Blo-om. Czy są to łowcy-zbieracze? Może i nadawaliby się na sprzedawców u Carluccia w niedzielny poranek, ale w dżungli zostaliby pożarci w ciągu 10 minut. W latach sześćdziesiątych XX wieku Paul Newman i Robert Redford byli uwielbiani, gdy puszczali się kłusem po Wyoming i strzelali do ludzi. Kiedy w zeszłym tygodniu ponownie połączyli siły, kobiety o tym wszystkim zapomniały i usiłując w rozpaczliwy sposób usprawiedliwić poruszenie, które odczuwały 40 lat temu, rozmawiały o tym, jak to Paul jest z tą samą żoną już od miliona lat i że potrafi przyrządzić wspaniały sos.
Czasami zastanawiam się, czy Steve McQueen odniósłby sukces, gdyby pojawił się na scenie właśnie dziś. W latach sześćdziesiątych miał wszystko, co potrzeba: emanował spokojnym, lecz silnym i uwodzącym erotyzmem; był facetem, który mógł pięścią wbić konia w ziemię i to podczas jazdy bokiem w Mustangu po ulicach San Francisco. Udało mu się nawet ściągnąć majtki Faye Dunaway wyłącznie za pomocą gry w szachy.
Któż jest jego współczesnym odpowiednikiem? Nie ma kogoś takiego. Stallone zniknął. Schwarzenegger robi w polityce. Gibson podpala synagogi. I mamy niby uwierzyć, że taki karzełek, jak Tom Cruise, może zwalić kogoś z nóg jednym uderzeniem swojej wypielęgnowanej fryzury?
Podobnie jest zresztą z muzyką. Robert Plant doprowadzał kobiety do szaleństwa swoimi przypominającymi grzywę lwa włosami i półmilowym wężem ogrodowym, którego trzymał z przodu w spodniach. Dziś wszyscy zajmujący się muzyką to chłopięta o sarnich oczach i androgynicznych kroczach Kena i Barbie, którym w nosie nie zostało nic oprócz kremu nawilżającego.
Pracuję z Richardem Hammondem, który jest tak męski, jak szuflada z majtkami jakiegoś geja. Kobiety jednak twierdzą, że
Prawdziwi mężczyźni nie wracają do domu o siódmej... 1 7 3
ma oczy jak króliczek i że wygląda tak, jakby potrzebował matczynej opieki. Bzdury Wygląda po prostu jak smerf.
Jeśli zaś chodzi o sport, to kobiety najwyraźniej przepadają za przepłacanymi piłkarzami-gogusiami, którzy cały czas przewracają się i płaczą, podczas gdy prawdziwi, grający w rugby mężczyźni, prący do przodu mimo że odpadła im głowa, są w przeważającym stopniu ignorowani.
Powiem pani coś, pani Blair. Jeśli byłaby pani pingwinicą rozglądającą się za nowym samcem, proszę zamiast Colina Firtha wybrać Steve'a Thompsona2.
To zaś prowadzi moje myśli do istoty tego felietonu: że po okresie miliona lat, kiedy nie przychodziłeś do domu, zanim nie upolowałeś antylopy, mężczyźni zostali pouczeni przez żonę premiera, że niezależnie od wszystkiego powinni o siódmej wieczorem rzucić to, co robią i wrócić do domu z pudełkiem chusteczek higienicznych i jakimś maziowatym belgijskim ciastem.
No dobrze. Tak więc gdy reżyser powie, że potrzebuje jeszcze kilku ujęć, a ja mu odpowiem „to na razie!", to będzie w porządku, tak? W porządku, że BBC wyda tysiące waszych pieniędzy, ściągając wszystkich z powrotem na miejsce tylko dlatego, że Jeremy chciał być już w domu i poczytać dzieciom Kubusia
Puchatka}
Cherie twierdzi, że moja życiowa postawa to macho i ma rację. Bo tak właśnie jest. Może tu i teraz nie jestem zbyt atrakcyjny. Ale to właśnie dlatego, że jestem mężczyzną.
Wiem o tym, bo o wiele bardziej wolę Umę Thurman, która jest stuprocentową kobietą, od Kate Moss, która, jeśli popatrzymy na nią od tyłu, równie dobrze mogłaby być chłopcem.
Niedziela, 12 listopada 2006 r.
Steven Thompson - brytyjski rugbista.
Szkoły szkodzą naszym dzieciom
Gdy jest zimno, wszyscy opatulamy nasze dzieci. W samochodzie przewozimy je w fotelikach i każemy im zakładać
kask, gdy jeżdżą na rowerze. Stajemy na głowie, by nie stało się im nic złego, a potem posyłamy je do szkoły, gdzie czekają je tortury i pewna śmierć.
Podejrzewam, że zakładamy, dość naiwnie zresztą, że szkoła wygląda dziś tak samo jak szkoła z lat sześćdziesiątych XX wieku, no, może pomijając fakt, że dzieciom wolno już teraz korzystać z kalkulatorów. No i są o wiele rzadziej bite przez nauczycieli.
Obawiam się, że to nie tak. Dzisiejsze szkoły są diametralnie inne. Zjawisko fali występuje w nich w bardzo ograniczonym zakresie, a uczniowie nie palą już papierosów za komórkami na rowery, bo nie mają na to czasu; trudno zresztą się dziwić, skoro przed czwartą mają mówić płynnie w 17 językach, a do końca przerwy muszą uporać się z tymi nieznośnymi cosinusami w kwadracie.
Nie żartuję. Nie rozumiem żadnego z zadań z matematyki mojego syna.
Szkoły szkodzą naszym dzieciom 175
Co więcej, założą się, że teraz, w wieku 10 lat, zaawansowaną matematykę zna lepiej niż większość naukowców NASA w chwili, gdy wysyłali Armstronga na Księżyc.
Mówią, że Gordon Ramsay1 bardzo ciężko pracuje, bo musi przecież zajmować się swoimi restauracjami, swoją autobiografią i swoim imperium przekleństw, by udało się je wyemitować w telewizji.
Jednak w dzisiejszych czasach, w porównaniu z przeciętnym dwunastolatkiem, Ramsay to wyłącznie nastawiony na zyski, nie przemęczający się pracą kombinator.
Moja córka, która już mówi po łacinie lepiej niż Juliusz Cezar, wraca ze szkoły do domu o 6 wieczorem, z zaczerwienionymi oczami i słaniając się na nogach od stresu. Zanim jednak będzie mogła zapaść się w łóżku, musi odrobić zajmujące cztery godziny zadanie domowe. Jakaś kolacja? Internet? Krótka SMS-owa pogaduszka? Zapomnijcie.
A ponieważ rodzic może być szczęśliwy tylko w takim stopniu, jak szczęśliwe jest jego najmniej szczęśliwe z dzieci, jestem cholernie wręcz nieszczęśliwy
Moja córka nie jest zresztą wyjątkiem. Kiedyś czytałem o czteroletniej dziewczynce, u której zdiagnozowano stres i wcale mnie to nie zdziwiło. Pewnie musiała zrezygnować z zabawy i obiadu, żeby móc dokończyć swoje wypracowanie na temat tego, jak na produkt krajowy brutto Islandii wpłynęły wprowadzone przez Unię Europejską kwoty połowowe.
Pamiętam, że kiedy chodziłem do szkoły, mówiono mi, że jeśli napiszę swoje nazwisko na arkuszu egzaminacyjnym do szkoły średniej, to będę już na półmetku. Egzaminy to był wtedy pi-kuś; w żadnym wypadku nie stanowiły kwestii życia lub śmierci.
Gordon Ramsay - brytyjski kucharz, przedsiębiorca, właściciel ponad 20 restauracji w Wielkiej Brytanii i na świecie, autor książek kucharskich i programów telewizyjnych. Znany jest z ostrego języka, w którym nadużywa przekleństw.
176 Świat według Clarksona, część 3
Łatwo spostrzec, co się zmieniło. Obecnie mamy cholerne rankingi, zestawienia typu „wytnij i zachowaj", dzięki którym możemy się zorientować, jakie wyniki ma dana szkoła. Przepraszam, że będę tu niecenzuralny, ale te rankingi to po prostu pierdoły.
Sporządzanie list rankingowych „najlepszych szkół" wyłącznie na podstawie ich naukowych osiągnięć jest tak samo idiotyczne, jak publikowanie listy „najlepszych dań" wyłącznie na podstawie ich zawartości kalorycznej. Coś takiego przecież o niczym nie mówi.
Kilka lat temu pewna uczennica szkoły średniej, moja znajoma, chciała się przygotować do zdawania matury z przedmiotów ścisłych, bo pragnęła zostać, co się jej chwali, inżynierem. Szkoła żarliwie zachęcała ją, by zamiast tego zawodu wybrała coś innego, bezużytecznego, np. dziennikarstwo lub robótki ręczne. Jednak ona i jej rodzice pozostali niewzruszeni.
Podeszła więc do matury z przedmiotów ścisłych i dostała niedostateczny. I z powodu tego jednego potknięcia jej szkoła spadła o 50 miejsc w rankingu. Jedno dziecko. Jeden wynik egzaminu. I szkoła od razu znajduje się 50 miejsc niżej. Wciąż myślicie, że rankingi szkół mają sens?
To jeszcze nie koniec. Inne dziecko, które znam, zostało odesłane do domu z notką, że w wieku 10 lat powinno znać, przynajmniej w zarysie, podstawy fizyki kwantowej, a ponieważ ich nie zna, wymaga korepetycji.
Pechowo na drugiej stronie tej pospiesznie napisanej notki nauczyciel coś sobie podliczał. Znajdowała się tam lista wszystkich dzieci pobierających dodatkowe lekcje, następnie - ile każdy rodzic za nie płaci, a na końcu, pod sumą - która, nawiasem mówiąc, wynosiła 16 000 funtów - widniał napis: „bingo!".
Przepraszam bardzo, ale ludzie płacą zawrotne kwoty, by ich dzieci kształciły się prywatnie, i, szczerze mówiąc, nie chcemy,
Szkoły szkodzą naszym dzieciom 177
by stały się wyniszczonymi wrakami człowieka tylko po to, żeby ich szkoła mogła utrzymać swoją lokatę w jakimś bezsensownym krajowym rankingu osiągnięć naukowych.
Niedawno podjąłem ostateczną decyzję, do której szkoły średniej wyślę swoje dzieci. Nie zdradzę wam szczegółów; powiem tylko, że nie mam zielonego pojęcia, które miejsce zajęła w ubiegłorocznym rankingu. Nie sprawdziłem. W ogóle mnie to nie obeszło. Wybrałem ją, ponieważ znam kilka osób, które się w niej uczyły i były nią zachwycone. Wybrałem ją, bo spodobał mi się dyrektor jej internatu. Wybrałem ją, bo dzieci, które w niej widziałem, przechodząc z lekcji na lekcję, w przeważającej mierze były uśmiechnięte. Wybrałem ją, bo czułem, że właśnie o taką szkołę mi chodzi.
Oczywiście że chcę, by moje dzieci opuściły jej mury z podstawami akademickiego wykształcenia, wystarczającymi - powiedzmy - by dojść do poziomu 32 000 funtów w Milionerach.
Ale jeszcze bardziej pragnę, by nauczyły się funkcjonowania w społeczeństwie i by mogły dobrze nawiązywać kontakty z innymi. Chcę, by nauczyły się grać na gitarze i by wiedziały, jak palić papierosy i nie dać się na tym złapać.
Chcę, by cieszyły się z chodzenia do szkoły i by było to dla nich frajdą. Nie mogę pogodzić się z myślą, że miałbym co roku płacić małą fortunę za to, że zaprzęgną je do kieratu i będą okaleczać emocjonalnie aż do chwili, w której pojawi się u nich bulimia, myśli samobójcze, tiki nerwowe i ustawiczny niepokój. Szkoła ma przygotować ucznia do życia, a nie go wykończyć.
Oto, o czym najwyraźniej zapomnieliśmy Owszem, musimy robić wszystko, co tylko możliwe, by zapewniać naszym dzieciom bezpieczeństwo. Ale musimy też robić wszystko, co tylko możliwe, by nasze dzieci były szczęśliwe.
Niedziela, 19 listopada 2006 r.
Ten Henryk II... Miał facet rację!
Często żartuję, że gdybym był u władzy, to zatrudniłbym strzelców wyborowych, umieścił na wiaduktach na au
tostradzie i rozkazał powybijać tych, którzy jadą zbyt wolno. A mimo to w rzeczywistości nigdy nie uważałem kary śmierci za dobry pomysł.
Gdy państwo w spokoju i z zimną krwią, będąc w dodatku zdrowym na umyśle, postanawia, że kogoś uśmierci, popełnia w istocie zabójstwo z premedytacją. A gdy w dodatku zarządza wstrzyknięcie śmiercionośnej substancji na oczach zaproszonej publiczności, złożonej z księży i oficjeli, na czymś w rodzaju sceny. .. no cóż, jest to po prostu czysta perwersja.
Są dwa kryteria definiujące prawdziwie cywilizowane i postępowe nacje. Po pierwsze, dany kraj musi mieć flotę okrętów podwodnych o napędzie jądrowym i, po drugie, nie może stosować kary śmierci. To zaś ogranicza nas do Wielkiej Brytanii i Francji. Czyli wszystko się zgadza.
Zastanówcie się. Jeśli upoważniacie władzę sądowniczą do zabicia jakiejś osoby, nie dajecie skazanemu absolutnie żadnych szans na resocjalizację. To kara w swojej najczystszej postaci. Ale
Ten Henrykll... Miat facet rację! 179
komu tak naprawdę jest wymierzana? Jasne, nie jest zbyt przyjemnie siedzieć w celi i wymyślać jakiś absurdalny ostatni posiłek, który zabije klina szefowi więziennej kuchni, ale gdy w końcu trucizna wykona swoje niewdzięczne zadanie, jesteś martwy i w sumie to wszystko.
Ludzie, którzy cierpią wtedy najbardziej, to twoi rodzice i twoje dzieci.
A to przecież nie oni popełnili przestępstwo. Nie twierdzę, że powinniśmy być pobłażliwi dla różnej maści
włóczęgów i złodziei. Bardzo bym chciał zamknąć ich wszystkich w celi i powie
dzieć, że mogą odżywiać się tylko tym, co uda im się wyhodować we włosach na ciele. Nie ogrzewałbym więzienia, nie zapewniłbym też kanalizacji. Ale w żadnym razie nie mógłbym opowiedzieć się za państwem, które oświadcza, że morderstwo jest złe, a potem usiłuje nas o tym przekonać, samo w publiczny i jawny sposób mordując ludzi.
Z drugiej strony, państwo, które spokojnie czeka, aż niewygodni dla niego ludzie zamówią dim sum, a potem dyskretnie nakłuwa ich pośladki parasolem z atomowym szpikulcem, wydaje mi się jakoś mniej odrażające.
Mogę podać wiele przykładów ludzi, którzy powinni zostać usunięci ze sceny w taki sposób, by nikt tak naprawdę nie wiedział, co się z nimi stało. George Monbiot. Ken Livingstone. Różni twardogłowi muzułmańscy fanatycy. Większość prawników zajmujących się prawami człowieka. Wszyscy, którzy noszą kurtki rajdowe. Członkowie zespołu Babyshambles. Mężczyźni z brodami. Wszyscy, którzy na swoim biurku mają tabliczkę z napisem: „Nie musisz być szalony, by tu pracować", wszyscy zamieszkujący australijską dżunglę, wszyscy, którzy klaskają do „umpa-umpa" na wyborach Konia Roku oraz wszyscy odwiedzający wystawę „Dom doskonały".
180 Świat według Clarksona, część 3
Taki stosunek do dobrego sprawowania rządów, wyrażony przez Henryka II pytaniem: „Któż uwolni mnie od tego mąci-cielskiego klechy?", nie ma nic wspólnego z zabójstwem z premedytacją. Jest bardziej jak zbrodnia w afekcie, a to jest z kolei zrozumiałe. Przecież współczujesz władcy, gdy ten siedzi i rozmyśla: „Próbuję rządzić tym krajem, ale jak mam to robić, gdy muszę użerać się z tym księdzem z piekła rodem, który podprowadza wszystkie moje kościoły i wszystko komplikuje? Czy ktoś mógłby wreszcie zatopić ostrze miecza w jego żołądku?"1.
„A potem, w drodze powrotnej, czy ten ktoś mógłby wpaść na organizowaną przez «Daily Mail» wystawę «Dom doskonały* w Earls Court i zabawić tam trochę dłużej?"
To tak, jak w przypadku męża, który robi wszystko, by utrzymać rodzinę, i za każdym razem, gdy wraca do domu po ciężkim dniu w biurze, zastaje swoją żonę w łóżku z gazeciarzem. W końcu nie wytrzymuje i zabija ich oboje. Nawet Amerykanie nie posadziliby go za to na krześle elektrycznym.
Oczywiście, jeśli państwu spodoba się dyskretne eliminowanie wichrzycieli, zawsze może pojawić się niebezpieczeństwo, że skończymy z kimś pokroju Udają Husajna, karmiącego swoje tygrysy prostytutkami i rozkazującego tańczyć staruszkom po uprzednim zmasakrowaniu ich stóp.
To źle, rzecz jasna. Wyjściem z sytuacji jest wtedy wyeliminowanie go w równie dyskretny sposób.
W filmie z lat osiemdziesiątych XX wieku zatytułowanym Obrona królestwa jest scena, w której dziennikarzowi zawiązują oczy i prowadzą go do okazałego pomieszczenia w White-hall, gdzie trzech typów w oldskulowych krawatach nieco go
1 Chodzi o zatarg króla Anglii, Henryka II Plantageneta (1133-1189) z kościołem w osobie arcybiskupa Canterbury Thomasa Beckera. Podczas jednej z uczt Henryk II miał wykrzyknąć cytowane przez Clarksona zdanie, które zachęciło czterech liczących na nagrodę rycerzy do ścięcia biskupa przed ołtarzem katedry w Canterbury.
Ten Henryk II... Miat facet rację! 181
przypieka. Ponieważ jednak odmawia współpracy, w jego mieszkaniu, w gramofonie umieszczają bombę i wysadzają go w powietrze.
Zamierzał opublikować artykuł, który doprowadziłby do wycofania się amerykańskich sił zbrojnych z Wielkiej Brytanii w samym środku zimnej wojny. Jakie podjęto więc kroki? Nie mógł zostać aresztowany i osądzony, bo nie popełnił przestępstwa. Nie można było mu również pozwolić na publikację artykułu. Musiał w takim razie wylecieć w powietrze.
Nawet podoba mi się, że za naszymi plecami dzieją się rzeczy wyjęte żywcem z powieści Ludluma. Obawiam się jednak, że nadszedł już ich koniec.
Thatcher - owszem. Nie mam wątpliwości, że nie miałaby problemów z zaśnięciem dowiedziawszy się, że jej tajne służby zlikwidowały na dworcu w Genewie jakąś zagrażającą narodowemu bezpieczeństwu osobę. Ale Blair? Hm. Wątpię, czy ma jaja - w podobnej sytuacji martwiłby się przede wszystkim, co powiedzieć Cherie, gdy ta o wszystkim się dowie.
No i David Cameron. Widzieliście zeszłotygodniowe zdjęcia z jego wizyty w Dar-
furze? Miał na sobie sztruksy i koszulę z krótkimi rękawami; przepraszam bardzo, ale ubrany w coś takiego facet nigdy, przenigdy nie zleci dyskretnego uporania się z jakimś „mącicielskim klechą".
Gdyby miał w swoich slipach pełną opcję, pewnie miałby też ochotę dać upust swojej złości w otoczeniu podwładnych i krzyknąć, by któryś z nich nasączył śmiercionośnym ołowiem tofu Polly Toynbee2. Tymczasem on zamierza powierzyć jej
2 Polly Toynbee - brytyjska dziennikarka i pisarka, felietonistka gazety „The Guardian", sympatyczka Partii Pracy o silnie lewicowych przekonaniach. W wyniku pewnego nieporozumienia jej poglądy miały rzekomo wpływać na stanowisko polityczne Partii Konserwatywnej.
182 Świat według Clarksona, część 3
sformułowanie stanowiska swojej partii na temat sprawiedliwości społecznej.
To nie zda egzaminu. A mój plan d la Henryk II - owszem.
Niedziela, 26 listopada 2006 r.
fot I
Niedzielny obiad staje w gardle
iększość wieczorów, podobnie jak wielu z was, spędzam na wpychaniu jedzenia do ust jedną ręką, podczas gdy
druga stuka w przyciski pilota, próbując rozpaczliwie znaleźć w telewizji coś, co nie dotyczy pingwinów i niedźwiedzi polarnych.
Natomiast w niedzielę telewizor jest wyłączony, a w kominku w jadalni pali się duży ogień. Wokół niego zbiera się cała rodzina, by najeść się do syta pieczenia w sosie - jak to ujmują wiejskie puby- „ze wszystkimi możliwymi dodatkami".
Jest to zatem tradycyjny niedzielny obiad; tradycyjny jednak w tym sensie, jak chodzenie do pracy w meloniku - postrzegane jako kamień węgielny brytyjskiego stylu życia, tyle że praktykowane przez naprawdę niewielu.
Ostatnie badania pokazują, że zaledwie 29 procent rodzin jada razem częściej niż raz w tygodniu, przy czym 11 procent z tej zdecydowanej mniejszości robi to oglądając przewracające się pingwiny Jedna czwarta brytyjskich gospodarstw domowych nie ma nawet stołu.
W
184 Świat według Clarksona, część 3
Moim zdaniem właśnie to powinno być wyznacznikiem ubóstwa. W Wielkiej Brytanii lubimy myśleć, że jesteśmy bogaci, bo mamy aspirynę i - przynajmniej przez pewną część roku - dostęp do pitnej wody.
Wydaje nam się, że jesteśmy rozwinięci, bo nasze dziewięcioletnie dzieci nie mogą zaciągać się do wojska, i cywilizowani, bo ludzie nie umierają na naszych ulicach na dyfteryt.
Ale - wybaczcie - nawet najbiedniejsze afrykańskie rodziny mają stół. Tymczasem tu nie ma go aż 25 procent z nas.
W dodatku nie mamy nic na swoje usprawiedliwienie. Na aukcjach serwisu eBay są obecnie wystawione 3764 stoły, z cenami zaczynającymi się od 16 funtów - to mniej, niż kosztuje paczka papierosów. Kupcie więc jeden z nich, wyłączcie te cholerne niedźwiedzie polarne i zajmijcie się przygotowywaniem niedzielnego, rodzinnego obiadu.
Wszystko zaczyna się od rzeźnika. Musicie zatem wiedzieć, że każdemu, którego wybierzecie, przypiszecie miano „najlepszego na świecie". Tu, w Cotswolds, rzeźnik jest drugim po szkole najczęstszym tematem rozmów.
- Kupujemy u tego niskiego na dole. Jest o wiele lepszy niż ten na górze.
- Co?! Nie jeździcie do tego naszego z Chuntsworthy? Wszyscy do niego jeżdżą. To najlepszy rzeźnik na świecie.
Najśmieszniejsze z tego wszystkiego jest to, że ci ludzie w ogóle nie wiedzą, o czym mówią. Wołowina to nie wino. Owszem, ci z wrażliwszym podniebieniem mogą poczuć różnicę między mięsnym odpowiednikiem sikacza z supermarketu, a Chateau-neuf-du-Pape, sprzedawanym w sklepie mięsnym z prawdziwego zdarzenia.
Ale czy rzeczywiście można poczuć różnicę między mięsem od rzeźnika na dole a tym od rzeźnika z góry? Nie ma najmniejszej szansy!
Niedzielny obiad staje w gardle 185
Kupujesz zatem mięso na pieczeń w tym sklepie mięsnym, po którym chodzi najmniej much, wkładasz je do piekarnika i usiłujesz zmusić dzieci, by nakryły do eBayowego stołu.
To sprawia, że wpadają w złość, bo oglądały właśnie film na YouTube, w którym jakiś gość próbuje podpalić swoje gazy. I wcale nie rozweseli ich myśl o siedzeniu przy stole z całą rodziną, bo jedynymi osobami, których nienawidzą bardziej niż swojego rodzeństwa, są ich rodzice.
Szczerze mówiąc, o wiele bardziej wolałyby siedzieć na przystanku ze swoimi kumplami.
Przymilanie się do nich, by zechciały wyciągnąć sztućce i poukładać je w mniej więcej właściwym porządku, i to bez wzajemnego szturchania się nimi, zajmuje tyle czasu, że zapominasz o brokułach, które wymagają teraz jakiegoś kulinarnego odpowiednika Viagry, by na powrót stały się twarde.
Nieważne. Po godzinie od chwili, gdy pierwszy składnik obiadu jest gotowy, ostatni też już nadaje się do spożycia, pora więc kroić pieczeń.
Krojenie, z przyczyn nie do końca mi zrozumiałych, to zadanie dla mężczyzny. Może jest tak dlatego, że to nie on przygotowywał obiad i kłócił się z dziećmi, w związku z czym jest w lepszym nastroju, by użerać się z nożem do mięsa, który jakimś dziwnym trafem po tygodniu leżenia w szufladzie stał się tępy jak tyłek Vanessy Feltz1. W zeszłą niedzielę poradziłem sobie lepiej krojąc kotlet schabowy wałkiem do ciasta.
Po chwili, kiedy się już siarczyście nakląłem, udałem się na poszukiwanie elektrycznej ostrzałki, którą dostają wszyscy nowożeńcy w prezencie ślubnym.
Niestety, podczas przetrząsania dna najniższej szuflady w poszukiwaniu tego urządzenia, pośród wyciskarek do cytrusów,
Vanessa Feltz - brytyjska dziennikarka; porównanie Clarksona stanie się jasne dla Czytelnika po obejrzeniu kilku jej zdjęć.
186 Świat według Clarksona, część 3
tradycyjnych wag, szczotkowanych korkociągów po 100 funtów sztuka oraz wszystkich innych zalegających tam prezentów, jakie dostaliśmy w ów szczęśliwy dzień 13 lat temu, natknąłem się na kilka starych zdjęć.
Zanim udało mi się od nich oderwać, brokuły były zimne jak głaz, a sos stężał do tego stopnia, że można nim było grać w piłkę.
Moja żona była na to bardzo zła, jak również i na to, że dzieci nakryły do stołu zapominając o podkładkach, łyżkach do nakładania potraw, szklankach - słowem o wszystkim, czego potrzeba, by zjeść obiad. I na to, że napaliłem w kominku węglem, od którego „aż czuć nowotworem", a nie drewnem, które moim zdaniem jest do chrzanu.
Mimo to obiad się w końcu rozpoczął. Cała rodzina razem. Posilająca się dobrym, zdrowym, tradycyjnym, odżywczym daniem.
I rozmawiająca na rozmaite tematy, na przykład o konieczności siedzenia wyprostowanym, o konieczności jedzenia z zamkniętymi ustami, o konieczności poproszenia o drugie danie, a nie przechylania się nad całym stołem oraz jak ważne jest, by jeść tak, żeby ręce nie przyjmowały kształtu skrzydeł bombowca Vulcan.
Tego popołudnia, ociężały i całkowicie pozbawiony energii, zwinąłem się w kłębek przed telewizorem i oglądałem niedźwiedzia polarnego, który zatonął. Pomyślałem wtedy o tych 3764 stołach wystawionych na sprzedaż na eBayu.
Dziwi mnie, że nie ma ich więcej.
Niedziela, 3 grudnia 2006 r.
Niezły odrzutowiec -szkoda, że za granicą nienajlepiej
Podróże lotnicze zrobiły więcej dla pokoju na świecie niż jakakolwiek inna instytucja lub osoba na przestrzeni dziejów.
Im więcej krajów odwiedzasz, tym silniej dociera do ciebie, że ludzie innych kultur, innych ras i z innych miejsc są tacy jak ty (oprócz, oczywiście, Amerykanów) i tym mniejszą masz ochotę ich powybijać.
To że w zachodniej Europie pokój trwa już od 60 lat, nie ma nic wspólnego z Unią Europejską czy NATO; to wyłącznie zasługa linii Ryanair.
Szczerze mówiąc, przyznałbym ich prezesowi pokojową Nagrodę Nobla.
Tymczasem Gordon Brown jakimś dziwnym sposobem wbił sobie do głowy, że samoloty szkodzą niebu, na którym latają i że w związku z tym musi podnieść opłaty lotniskowe. To zaś oznacza wzrost ceny twoich corocznych, świątecznych wakacji na Barbadosie z 9482 do przyprawiających o zawrót głowy 9487 funtów.
W każdym razie, by zaakcentować słuszność postępowania pana Browna, dążącego w swoich działaniach do ocalenia świata, wybrałem się do Budapesztu. Na lunch.
188 Świat według Clarksona, część 3
Często wspominałem, że gdybym doszedł do władzy, pierwszą rzeczą, jaką bym zrobił, byłoby wypowiedzenie wojny Węgrom. To dlatego, że jest to jedyny kraj zachodniej Europy, w którym jeszcze nie byłem. A to, czego się nie zna, zawsze przeraża. Piekło. Nowotwór złośliwy. Dziwne hałasy w domu w środku nocy. Węgry. Wszystkie te rzeczy zaliczam do jednej i tej samej kategorii.
Tak więc gdy zadzwonił do mnie znajomy i zapytał, czy nie chciałbym się wybrać na dzień do Budapesztu, powiedziałem:
-Yyy... Gdy jednak dodał, że polecimy tam prywatnym odrzutow
cem, powiedziałem: - Tak, jasne. Odrzutowiec należał do firmy o nazwie Gama Aviation, która
wynajmuje swoje maszyny ludziom pokroju Michaela Winnera1
i był uroczy Choć nawet w połowie nie tak uroczy jak lotnisko, z którego odlatywaliśmy
Do odprawy wystarczy się zgłosić na minutę przed zaplanowanym odlotem. Albo godzinę po, jeśli nie chce ci się wstawać. Nie ma to najmniejszego znaczenia, bo wszystko, co musisz tam zrobić, to pokazać swój paszport facetowi, który, z niezrozumiałych dla mnie przyczyn, nosi fluorescencyjną kurtkę. Pewnie obawia się, że może potrącić go odkurzacz.
Tak czy owak, chwilę później byliśmy już na pokładzie, moszcząc się w wielkich, obrotowych fotelach i zastanawiając, czy chcemy zamówić czystego szampana, czy może z pływającym w kieliszku łabędziem.
Po tym, jak wylądowaliśmy, kobieta o imieniu Viktor przedstawiła nam naszego kierowcę. Również i on nazywał się Viktor i znał tylko jedno angielskie słowo: „moment". W tej olbrzymiej
1 Michael Winner - brytyjski reżyser (znany m.in. z serii filmów Tyczenie śmierci),
producent i krytyk kulinarny.
Niezły odrzutowiec - szkoda, że za granicą nienajlepiej 1 8 3
sieci współzależności nie było to jakoś szalenie przydatne. Na przykład, kiedy zatrzymał się przed wielkim hotelem na mało ciekawym placu, a my zapytaliśmy, dlaczego to zrobił, odpowiedział: „moment". Stało się dla nas jasne, że jest z KGB i że za chwilę będzie już po nas.
Nic z tych rzeczy. Po 20 minutach pojawił się inny Viktor i polecił nam udać się na zakupy.
Okazuje się, że Budapeszt to najgorsze na całym świecie miasto do robienia zakupów. Spacer wzdłuż głównej ulicy, otwartej wyłącznie dla ruchu pieszego, przypomina dokładnie spacer po centrum Croydon 40 lat temu, z tą tylko różnicą, że mężczyźni zamiatają liście, a kobiety noszą szorty z mankietami do kolan. W większości przypadków nie wygląda to zbyt dobrze, w szczególności na tyłkach przypominających konkursowe okazy dyni.
Zafundowaliśmy sobie podróż sentymentalną odwiedzając C&A. Oprócz tego sklepu, znajdował się tam jeszcze tylko Vi-sion Express i węgierskie imperium pamiątek, oferujące szeroki wybór metrowych, zmotoryzowanych gnomów.
W końcu trafiliśmy na rynek, gdzie dwóch krzepkich Vikto-rów waliło młotami w rozgrzane do czerwoności kawałki metalu i gdzie można było kupić sobie czapkę.
Takich czapek jeszcze nie widziałem. Zrobione bez wątpienia ze spodniej warstwy dywanu, mają kształt wysokich na metr walców.
Oczywiście, musiałem sobie jedną z nich kupić, co oznaczało konieczność ustalenia, ile coś takiego kosztuje. Do dziś nie mam pojęcia jakiej waluty używają na Węgrzech - świni, jak myślę -i nie wiem też, ile warchlaków dostaje się tutaj za jedno euro. To dlatego, że Viktor, sprzedawca czapek, znał tylko jedno angielskie słowo - „moment".
Po zakupach rozejrzeliśmy się trochę. Oto, co musicie wiedzieć:
190 Świat według Clarksona, część 3
Znajduje się tu most, który łączy Budę z Pesztem. Jest tu kilka zielonych pomników ludzi, o których nigdy nie słyszeliście. Jest też wąski i długi budynek, a wszystko jest szare. Sklepy są szare. Rzeka jest szara. Samochody są szare.
No i niebo - jest szare jak szorty z mankietem. Poszliśmy więc na obiad. Mężczyzna o imieniu Viktor przy
niósł nam pasztet, gulasz i kaczkę - wszystko to kosztowało zaledwie cztery świnie.
- Czy życzą sobie panowie węgierskiego wina? - zapytał. Podziękowaliśmy. Po naszej uczcie nie przychodziło nam do głowy nic, co mo
glibyśmy tu robić, więc przypomnieliśmy sobie zapomnianą dawno grę w obrzucanie się jedzeniem. Potem wróciliśmy na lotnisko, wsiedliśmy do naszego Falcona i przylecieliśmy do domu.
Wnioski? No cóż, siedząc wieczorem tego samego dnia w moim mieszkaniu w jednym z londyńskich bloków i usiłując wydobyć pół tony kawałków papryki z moich włosów, stwierdziłem, że uwielbiam prywatne odrzutowce i że nie chcę już wypowiadać Węgrom wojny. To tak, jakby wypowiadać wojnę zakładowi dla umysłowo chorych.
Ale przyszło mi do głowy jeszcze coś innego. Facet, który dostarcza mi gorące posiłki, jest Francuzem, dziewczyna w kafejce na dole - Polką, winda jest zawsze pełna Amerykanów porozumiewających się dwusuwowym angielskim, a kasjerka w pobliskim supermarkecie to dowód na istnienie życia na Marsie.
Czyli tak naprawdę nie potrzebujemy już ani podróży lotniczych, ani nawet kosmicznych. Bo dziś najlepszym sposobem na poznanie różnych ludzi jest po prostu zostać u siebie.
Niedziela, 10 grudnia 2006 r.
Angielski jako język obcy
Jak wiecie, nie da się mówić po francusku, bo w tym języku wszystko ma rodzaj. Stoły. Statki. Torty urodzinowe. Nawet
pastylki na gardło. Wszystko jest chłopczykiem albo dziewczynką, a gdy się pomylisz, Francuzi chichoczą.
Dowiedziałem się jednak, że angielski jest jeszcze trudniejszy do opanowania, bo mimo iż wiele lat temu zauważyliśmy, że stoły są w gruncie rzeczy aseksualne i wynaleźliśmy słowo it,
mamy kilka milionów słów określających każdy obiekt, sytuację bądź emocję.
To zaś bardzo utrudnia życie tym, dla których angielski jest drugim językiem.
Na przykład George'owi Bushowi. Kiedy „trrryści" wlecieli samolotami w World Trade Center,
Bush występował w telewizji i mówił o nich folks. To błąd. Folks
to ludzie, którzy tańczą w stylu country Folks to może i odrobinę mało lotne, ale na ogół bardzo sympatyczne osoby, podczas gdy ci, którzy korzystając z noży Stanleya uprowadzili samoloty, a potem wlecieli nimi w wieżowce, to bastards.
192 Świat według Clarksona, część 3
Rozumiem dylemat Busha. Chodzi o to, że w naszym języku „mężczyźni" mogą być określeni również jako lads, blokes, chaps,
geezers,guys i tak dalej. Spróbujcie teraz wyjaśnić cudzoziemcowi kiedy i którego określenia powinien użyć.
Niedawno spędziłem tydzień w Moskwie w towarzystwie rosyjskiego wydawcy, którego angielski był tak doskonały, że zaczął już zgłębiać słownik wyrazów bliskoznacznych Rogeta. To był błąd. Bo teraz na agentów rosyjskich służb specjalnych mówi lads.
Chciałem go za to ochrzanić, ale spróbujcie wyjaśnić Rosjaninowi, że ktoś, kto faszeruje polonem kanapkę jakiegoś gościa (chap), to nie lad, ani nawet nie bloke. I nawet jeśli jego przełożony może mówić o nim chap, dla nas i dla swojej dziewczyny to guy.
Co gorsza, jedna z dziewczyn, którą tam spotkałem, korzystała z książki Slang rymów cockneyowskich.
Nie jesteście w stanie nawet zacząć sobie wyobrażać, jak dziwacznie przez to mówiła.
I mimo że angielski jest dla nas ojczystym językiem, nawet i my często się w nim gubimy.
Ja na przykład uważam słowo whatever (zastępujące frazę „słyszałem, co przed chwilą powiedziałeś, ale nie chce mi się nawet zastanawiać nad odpowiedzią") za jedno z najważniejszych rozszerzeń języka angielskiego od czasów wynalezienia słówka it.
Teraz jednak moja 12-letnia córka poprosiła mnie, bym przestał go używać. Nie żeby ją to irytowało, ale jej zdaniem what-
ever niezbyt dobrze brzmi w ustach łysiejącego, grubego faceta w średnim wieku. Whateuer to słowo zarezerwowane wyłącznie dla dwunastolatków, a ja jestem zazdrosny, bo wszystko, co miałem w tym wieku do dyspozycji, sprowadzało się do prawie całkowicie bezużytecznego słowa groovy.
Angielski jako język obcy 193
I nie jest to wyłącznie kwestia wieku. Znaczenie ma tu również region. Pete Townshend1, dajmy na to, może sobie powiedzieć geezer (stary) i ujdzie mu to na sucho - jest w końcu 60-let-nim, rdzennym londyńczykiem. Podobnie, otyła naczelniczka poczty w Derby może zwrócić się do ciebie duck (złotko), a ja -nie.
Najgorszym przykładem niewłaściwego rozumienia języka angielskiego są Amerykanie, którym się wydaje, że jak już mieszkali w Wielkiej Brytanii przez pewien czas, to mogą, ot tak, zacząć sobie mówić po angielsku. Za każdym razem, gdy Christian Slater zwraca się do mnie per matę, zaczyna mnie nagle przepełniać ochota, by zgolić mu skórę z twarzy nożem do sera.
Amerykanie nie powinni używać słowa matę, podobnie jak Niemcy słowa sąuirrel1.
Jest jeszcze gorzej, gdy Amerykanie z teksańskim akcentem mówią na funty ąuids. Ktoś mi kiedyś powiedział - a wy powinniście zdać sobie z tego sprawę - że w równie idiotyczny sposób odbierają nas w Ameryce, gdy mówimy bucks zamiast dollars.
Cudzoziemcom musi być szczególnie trudno wtedy, gdy stykają się z brytyjskimi reklamami, bo w tym przypadku mamy do czynienia ze słowami, które świetnie pasują wyłącznie do przerwy reklamowej. Tasty (smakowity), na przykład. Albo nourishing
(pożywny). Albo moje najmniej ulubione - refreshing (orzeźwiający).
To, co próbuję dzisiaj udowodnić, to teza, że angielski jest językiem, który istotnie bardzo trudno opanować.
Jest pełen niuansów i subtelności, których zrozumienie zajmuje całe życie. Ale w tej sytuacji - co jest bardzo ważne - dla
Pete Townshend - angielski muzyk rockowy, gitarzysta, wokalista, tekściarz i kompozytor, znany najbardziej z zespołu The Who.
Słowo sąuirrel (wiewiórka) sprawia Niemcom spore trudności w wymowie.
194 Świat według Clarksona, część 3
ludzi urodzonych i wychowanych w naszym kraju nie istnieje żadne usprawiedliwienie, jeśli chodzi o jego niewłaściwe stosowanie. Nasz wspaniały język ojczysty zawsze jest w stanie podsunąć nam jakiś bon mot.
To w takim razie dlaczego oficjalna Wielka Brytania jest tak monochromatyczna?
Dlaczego policja zamyka drogę z powodu „incydentu"? Dlaczego każda bójka, począwszy od awantury w pubie, na zamieszkach z prawdziwego zdarzenia skończywszy, nazywana jest „zajściem"?
No i dlaczego prognoza pogody dla statków jest tak nijaka? Dlaczego zamiast mówić, że morze jest „wzburzone", nie powiedzą, że jest „spienionym wirem wodnym, napawającym przerażeniem i beznadzieją"?
I - co najważniejsze - dlaczego lekarze nie mogliby wykazywać się przy opisywaniu stanu zdrowia pacjenta trochę większym polotem?
Na przykład, w zeszłym tygodniu mogliśmy usłyszeć o młodym mężczyźnie, który, czekając na windę na trzecim piętrze jakiegoś biurowca, rozmawiał przez telefon komórkowy. Gdy otworzyły się drzwi, nie patrząc przed siebie zrobił krok do środka i natychmiast się przekonał, że nie ma tam windy.
W wyniku upadku złamał sobie kręgosłup w dwóch miejscach, przebił płuco i roztrzaskał kilka żeber. I mimo to lekarze określili później jego stan jako „komfortowy".
No nie, słuchajcie... „Komfortowym" może być stan kogoś, kto leży na miękkim materacu w cieniu szeleszczącej karaibskiej palmy. Stan kogoś, kto leży w państwowym szpitalu z połamanym kręgosłupem i pękniętym żebrem wystającym z jednego z jego płuc, „komfortowy" z pewnością nie jest.
„Podły" byłoby tu lepszym określeniem. Podobnie jak „opłakany", „mizerny" bądź „marny". Mogliby nawet powiedzieć:
Angielski jako język obcy 195
„No cóż, przez pewien czas nie będzie mógł używać swojej konsoli Wii". Już nawet mój rosyjski znajomy wymyślił coś lepszego niż „komfortowy".
Powiedział: „chłop trochę się wygiął". Dwa lata zajęłoby mi wyjaśnienie mu, dlaczego również i to zdanie jest nieprawidłowe.
Niedziela, 17 grudnia 2006 r.
A jednak nie napisałem o „zdechłym ośle"
tym roku trudno mi poddać się bożonarodzeniowemu nastrojowi - Geoffrey, jeden z moich ukochanych osłów,
niedawno zdechł. Pomijając fakt, że w zeszłą sobotę miał trochę smutną minę -
co raczej było normą - wydawało się, że czuje się dobrze. Tymczasem w niedzielę rano leżał już na boku w zagrodzie, martwy jak sam nie wiem co.
Zawsze myślałem, że wyrażenie „ośle lata"1 oznacza niespre-cyzowany, lecz bardzo długi czas. Tymczasem jest to najwyraźniej 8 lat. Bo właśnie tyle miał Geoff, gdy spuścił na nasze świąteczne przygotowania ciężką zasłonę smutku, odchodząc, by stanąć w szopce już w niebie.
Jak się domyślacie, dzieci podniosły lament; jeśli mam być szczery, również i mnie ścisnęło w gardle. Lubiłem Geoffa. Był, jak pisałem całkiem niedawno w jednym z moich felietonów, prostym antidotum na cały ten głupkowaty świat mediów, w którym się obracam. Mówiąc wprost, nie miał zupełnie nic wspólnego z Janet Street-Porter2. Poza uzębieniem, rzecz jasna.
1 ang. donkeyyears - całe wieki, kopę lat. 2 Janet Street-Porter - brytyjska dziennikarka i prezenterka telewizyjna.
W
r A jednak nie napisałem o „zdechłym ośle" 197
W każdym razie, po godzinie bądź dwóch, kiedy otarliśmy już łzy, próbowaliśmy przywrócić normalność naszej rozbitej niedzieli. Problem w tym, że w samym środku zagrody leżał martwy osioł. I co z takim fantem zrobić?
Niedawno opisywałem moje problemy z martwą foką wyrzuconą przez fale na plażę przed naszym domkiem letniskowym. Pozbycie się jej wymagało kilku galonów paliwa, traktora, żelaznych nerwów i - w końcu - sporej ilości materiałów wybuchowych. Tu jednak nie mieliśmy do czynienia z foką. Mieliśmy do czynienia z Geoffem i - bardzo przepraszam - wysadzenie go w powietrze przy jednoczesnym rozerwaniu na milion kawałków w ogóle nie wchodziło w rachubę.
A może go pochować? Obawiam się, że nie można. Nie wolno ci zakopać osła, bo ktoś doszedł do wniosku, że jego rozkładające się zwłoki mogą skazić wody gruntowe.
Czyli pozostaje oddać go do końskiej rzeźni? No cóż, niby tak, ale to kosztuje 250 funtów, a poza tym, gdy wyjaśniliśmy dzieciom, że Geoff opuści jej podwoje jako dwie tuby kleju Evo--Stik i kilka puszek mięsnej karmy dla psów, znów zaczęły płakać.
Na szczęście dowiedziałem się od znajomych, że dziś można swojego konia bądź osła poddać kremacji, co - na pierwszy rzut oka - wydawało się najlepszym i najbardziej godnym sposobem załatwienia tej sprawy
Jednak mimo solennych obietnic, jakie składają zajmujące się świadczeniem tej usługi przedsiębiorstwa, zapewniając, że twoje zwierzę zostanie spalone z całym należnym szacunkiem, że zapalą ku jego czci świeczkę w swojej kaplicy pamięci, i że zwrócą ci prochy w rzeźbie, które je przedstawia, obawiam się, że mam do tego wszystkiego raczej sceptyczne nastawienie.
Gdybym to ja prowadził taki interes, powiedziałbym pogrążonej w smutku rodzinie, że ich zwierzę zniknęło za zasłoną przy akompaniamencie Robbiego Williamsa śpiewającego Angels.
198 Świat według Clarksona, część 3
A potem, kiedy dostałbym już od nich czek, oddałbym im urnę, do której wcześniej przesypałbym zawartość worka mojego odkurzacza.
W dodatku rozmawiałem z dziewczyną, która otrzymała połowę swojego konia w urnie niewiele mniejszej od szopy w ogrodzie. Wyglądało na to, że przedsiębiorstwo kremacyjne nie było w stanie prawidłowo go spalić, wyrzucili więc połowę szkieletu, a potem dokończyli dzieła młotkami.
Postanowiłem, że Geoffreya nie może spotkać taki los, przy czym moją największą obawą, narastającą w miarę jak mijało popołudnie, było to, czy przypadkiem nie został zabity Naprawdę. A co, jeśli zastrzelił go z wiatrówki jakiś prymityw? Zacząłem mieć taką obsesję na tym punkcie, że wieczorem wyobrażałem już sobie plakaty z napisem „poszukiwany" i czyściłem moją strzelbę.
Zona, obawiająca się jakiegoś choróbska, którym od osła mogłyby zarazić się jej konie, postanowiła, że zanim wyruszę do miasta, by rozstrzelać wszystkich noszących bejsbolówki, najlepiej będzie wezwać weterynarza i poprosić o sekcję zwłok.
Niestety, po wyjaśnieniu dzieciom, co to oznacza, ich płacz przeszedł w coś, co psychiatrzy znają pod pojęciem „histerii".
- Będą cięli Geoffreya na naszym polu! - wyły na całe gardło. Stało się dla mnie jasne, że trzeba go odholować w jakieś za
ciszne miejsce, wiedziałem jednak po moich doświadczeniach z foką, że martwe zwierzęta rozpadają się na kawałki, gdy się je ciągnie po ziemi. Musieliśmy więc wynająć wózek widłowy. A weterynarz stwierdził, że Geoff miał zawał serca.
Przyjęliśmy to z ulgą, ale w naszym ogrodzie wciąż znajdował się martwy osioł. Tak naprawdę - tylko nie mówicie o tym moim dzieciom! - znajdowały się tam dwie połówki martwego osła.
Koniec końców, powiedzieliśmy dzieciom, że Geoff pojedzie do wypychacza zwierząt i będzie następnie wykorzystywany
A jednak nie napisałem o „zdechłym ośle" 199
jako rekwizyt w szkolnych jasełkach - sprytnie, prawda? - po czym zadzwoniliśmy do miejscowej podziemnej organizacji, znanej po prostu jako „Koło Łowieckie".
Dziś, wciąż poszukiwani przez rząd, utrzymują się jako najemnicy. Jeśli masz problem i nikt nie może ci pomóc, a ty wiesz, jak się z nimi skontaktować, być może uda ci się nawet wynająć tę słynną rezydencję w Heythrop.
Zjawili się w wypasionym, czarnym vanie; wpakowaliśmy do niego dwie połówki Geoffreya, a za to, że go zabrali, dałem im 100 funtów. Dziś Geoff znajduje się, jak sądzę, w ich ogarach, które, gdy nikt nie patrzy, wykorzystują uzyskaną z niego energię zabijając lisy, by te nie atakowały i nie kaleczyły moich dzieci.
W tym optymistycznym nastroju chciałbym życzyć wam wszystkim bardzo szczęśliwych świąt Bożego Narodzenia, w szczególności redaktorowi niniejszej gazety, który w zeszłym tygodniu zadzwonił do mnie z prośbą, czy nie mógłbym napisać felietonu o świątecznych zakupach. Powiedział: „Napisz może coś o «zdechłym ośle»"3. Bezcenne.
Niedziela, 24 grudnia 2006 r.
ang. dead donkey - w wolnym tłumaczeniu „zapchajdziura"; bezwartościowy materia! telewizyjny lub prasowy, wykorzystany wyłącznie z konieczności zapełnienia czasu bądź miejsca, najczęściej w ostatniej chwili.
A może wszyscy wybierzmy się do lorda Manilowa?
Kiedy wybieram miejsce, w którym spędzę wakacje, wysłuchuję znajomych, przeglądam dane z Instytutu Meteorolo
gii i zastanawiam się dokładnie, czy w pobliżu nie czyhają jacyś paparazzi. Nie przerzucam natomiast płyt z mojej kolekcji, nie wybieram ulubionej i nie wynajmuję willi należącej do śpiewającego na niej wokalisty. Chyba już wiecie, do czego piję: chodzi o wyjątkowe miejsca, w których wakacje spędzają pan i pani Blair.
Ostatnio była to urządzona z przepychem willa sir Cliffa Richarda na skąpanym w słońcu Barbadosie, a teraz, dzięki niezbyt udanemu lądowaniu na lotnisku w Miami, dowiedzieliśmy się, że Blair będzie gościł w nadbrzeżnej rezydencji, należącej do feldmarszałka Robina Gibba z zespołu Bee Gees.
Rzecz jasna śmiem wątpić, czy któraś z tych decyzji wyszła od Jego Blairowskości we własnej osobie.
Ponieważ w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku Blair uczęszczał do szkoły prywatnej, wydaje mi się, że jego ulubionym wakacyjnym miejscem powinien być raczej dom Thijsa van Leera z zespołu Focus, położony nad jednym z holenderskich
A może wszyscy wybierzmy się do lorda Manilowa? 2 0 1
kanałów, albo plantacja ekologicznej fasoli, uprawiana przez Rogera Hodgsona z zespołu Supertramp.
Niestety, większość gwiazd rocka, których w latach siedemdziesiątych bez wątpienia słuchał Tony, to obecnie właściciele ziemscy zamieszkujący hrabstwo Wiltshire, lubiący postrzelać sobie do wszystkiego, co się rusza, i śmigający za kuropatwami w Rangę Roverach.
Mogę sobie z łatwością wyobrazić, jak w swoich wspaniałych toskańskich willach kontemplują wspólnie z Davem i Samem katalog odzieżowy Bodena, ale nie przychodzi mi do głowy nic, co może ich łączyć z Tonym i Cherie.
W takim razie metodą dedukcji możemy dojść do wniosku, że państwo Blair opierają się jednak na kolekcji płyt Cherie. W związku z czym wydaje mi się, że w przyszłym roku wybiorą apartament lorda Manilowa w Vegas, a potem być może należący do Jamesa Lasta zamek w Alpach Bawarskich.
Szczerze mówiąc, dziwi mnie to. Zawsze postrzegałem To-ny'ego jako Snowballa, a Cherie wydawała mi się Napoleonem, trzymającym mocną ręką ster lewo na burtę. Wyobrażałem więc sobie, że jej muzyczne upodobania wyewoluowały od Billy'ego Bragga1, przez Kirsty MacColP, by ostatecznie w pewnym sensie zatrzymać się na zespole The Pogues3.
Jednak najwyraźniej myliłem się. Cherie gustuje teraz w muzyce środka; więcej - sunie tak blisko środka muzycznej autostrady, iż jestem zaskoczony, że nie poobijała sobie tyłka na światełkach odblaskowych.
Billy Bragg - brytyjski muzyk należący do nurtu alternatywnego rocka, mieszający w swojej twórczości elementy muzyki folkowej, punk rocka i protest songów.
Kirsty MacColl - brytyjska piosenkarka popowo-folkowa, zginęła tragicznie ratując syna przed pędzącą łodzią motorową meksykańskiego milionera.
The Pogues - irlandzki zespół grający muzykę celtycką z elementami punk rocka. Jego nazwa wywodzi się z irlandzkiego powiedzenia póg mo thóin, czyli „pocałuj mnie w dupę".
202 Świat według Clarksona, część 3
No dobrze. Co prawda trochę później niż planowałem, chciałbym teraz przejść do meritum tego noworocznego felietonu: otóż można naprawdę sporo dowiedzieć się o danej osobie na podstawie jej preferencji związanych z wyborem miejsca wakacyjnego wypoczynku.
Na przestrzeni ostatnich kilku lat odwiedziłem Korsykę, Islandię i Botswanę. W przyszłym roku wybieram się do Kanady. Z tej listy wynika, że nie jesteśmy w pełni konwencjonalną rodziną i że w związku z tym zapraszając nas na kolację, mielibyście całkiem ciekawych gości.
Podobnie, gdy spotkacie osoby, które były na Ibizie, od razu możecie przyjąć, że to narkomani i nimfomanki; powracający z Grecji to albo homoseksualiści, albo kobiety, których mężowie uciekli z sekretarką o pneumatycznym biuście.
Wszyscy jeżdżący do Francji głosują na Partię Konserwatywną. Wszyscy jeżdżący do Włoch głosują na Partię Pracy, a każdy, kto jeździ do Hiszpanii, na pewnym etapie swojego życia, i to w niezbyt odległej przeszłości obrabował jakiś urząd pocztowy. Jedyną osobą, która wybrała się na wakacje do Niemiec, jest Arthur Scargill4.
Tych, którzy latają na wakacje samolotami dalekiego zasięgu, można podzielić na dwie grupy. Jeśli lecą na zachód, są prawdopodobnie płytkimi materialistami, a ich fryzury trudno uznać za całkiem normalne. Ci, którzy lecą na wschód, na pewno okażą się ciekawymi i dynamicznymi ludźmi, tyle że z niezdyscyplinowanym łonem.
Z Dubajem pójdzie nam łatwo. To świetnie, że na tamtejszej pustyni znajduje się kryty stok narciarski, że możesz być pewny dobrej pogody i że na pustyni Ar-Rab al-Chali można robić mnóstwo fajnych rzeczy; nie można tam jednak pić poza
4 Arthur Scargill - brytyjski działacz socjalistyczny, przywódca i działacz związ
ków zawodowych.
A może wszyscy wybierzmy się do lorda Manilowa? 2 0 3
hotelem, w którym się mieszka. Tak więc bardzo mi przykro, ale każdy, kto stawia szaleństwa na ąuadach i jazdę samochodami terenowymi po wyschniętych korytach rzek wyżej niż szklaneczkę schłodzonego drinka, jest chyba niespełna rozumu.
A co z wakacjami spędzanymi w kraju? To już trochę złożona kwestia, bo Rock5 to z pewnością wspaniałe miejsce, w szczególności jeśli masz 19 lat i źródłem twojej życiowej energii jest koktajl testosteronu i marihuany. Równie pociągające jest hrabstwo Norfolk, szczególnie jeśli prowadzisz program telewizyjny i chcesz się spotkać z jego redaktorem w pobliskim barze z ostrygami.
Jednak martwię się, że ludzie, którzy spędzą wakacje w Wielkiej Brytanii, mogą okazać się miłośnikami caravaningu, albo, co gorsza, ekologami. Innymi słowy - mogą myśleć, że rezygnując z przelotu samolotem na wakacje, udaje się im ocalić życie jakiegoś tasmańskiego motyla.
Na szczęście Napoleon i Snowball, zatrzymując się u sir lorda feldmarszałka Gibba, zadali temu argumentowi druzgocący cios.
Wiemy, dzięki całej tej historii z wypadkiem przy lądowaniu, że nie wybrali się na Florydę w ekologicznej żaglówce, a z doniesień prasowych dowiedzieliśmy się, że do i z restauracji Big Pink wiózł ich wielki, czarny SUV Cadillaca.
Jego Blairowskość powtarza nam w kółko, że wpływ działalności człowieka na środowisko, a w szczególności na klimat, są wielkie i wciąż rosną. Apeluje do nas o redukcję naszych węglowych śladów.
Mamy zatem prawo być odrobinę zdenerwowani, dowiadując się, że podczas gdy wszyscy siedzimy u siebie i zjadamy
Rock - wioska w Kornwalii, ulubione przez Brytyjczyków miejsce wakacyjnego wypoczynku, popularne również wśród śmietanki towarzyskiej Wielkiej Brytanii (wypoczywali tu m.in. książę Harry, Mohamed Al-Fayed, Hugh Grant, Jay Kay z Ja-miroquai).
204 Świat według Clarksona, część 3
energooszczędne żarówki, on, by zaspokoić beegeesowe żądze swojej żony, przemierza Atlantyk pozostawiając za sobą wielką, węglową smugę.
Dawnymi czasy liderzy Partii Pracy wykazywali się większą ostrożnością. Harold Wilson wypoczywał na wyspach archipelagu Scilly, Michael Foot upodobał sobie Wenecję, a John Smith wędrował pieszo po Szkocji. I to nie dlatego, że chciał tam spotkać Sheenę Easton6, lecz dlatego, że lubił góry.
Oczywiście, w tamtych czasach wszystkie zwierzęta były równe. Teraz zaś, dzięki Napoleonowi i Snowballowi, niektóre z nich są rzeczywiście równiejsze.
Niedziela, 31 grudnia 2006 r.
Sheena Easton - szkocka piosenkarka popowa.
Plajta sprężystych kiełbasek
zeszłym tygodniu Wielka Brytania zerwała ostatnią nić łączącą ją z latami pięćdziesiątymi ubiegłego stulecia.
Monarchia zmodernizowała się sama z siebie. Homoseksualizm to dziś coś wręcz pożądanego. David Cameron nie nosi krawata.
Aż po dziś dzień nie mogliśmy jednak odciąć się zupełnie od naszej brudnej, czarno-białej, musicalowej przeszłości, bo nie pozwalała na to łącząca nas z nią pępowina, czyli sieć przydrożnych restauracji Little Chef.
Sieć Little Chef sprawiała wrażenie, jakby wciąż była częścią świata powojennego cateringu, kiedy to banan był egzotyką, a nylonowe rajstopy uważano za dekadenckie i pikantne. Serwowana tam kawa była brązowa po prostu dlatego, że główny jej składnik stanowiło błoto. Teraz jednak możecie się radować, bo w zeszłym tygodniu firma Little Chef dostała się pod zarząd sądowy I została właśnie sprzedana.
Według doniesień prasowych, restauracje Little Chef odwiedzało rocznie 20 milionów klientów. Tak, jasne. Wchodzili i odnosili wrażenie, że przekraczają próg portalu do podróży w czasie i że zza sąsiedniego stolika może za chwilę wyskoczyć
W
206 Świat według Clarksona, część 3
Tommy Trinder1. Potem nie tyle czym prędzej stamtąd wychodzili, co uciekali ile sił w nogach.
Dość dobrze znam sieć Little Chef i jej ilustrowane menu, bo kiedy musiałem się spotkać z ekipą filmową na jakimś odludziu, te restauracje zawsze były dogodnym, położonym przy głównej drodze miejscem schadzek. I za każdym razem jedyną jadalną w nich rzeczą okazywał się cukier.
I nawet ekipy telewizyjne, znane w całym cywilizowanym świecie ze swoich zdolności do konsumpcji absolutnie wszystkiego, z pojemnikami na śmieci i gnojem włącznie, deklarują, że granicę ich możliwości wyznacza serwowane przez Little Chef śniadanie.
W zeszłotygodniowym numerze „The Sun" pojawił się list jakiejś kobiety, która najwyraźniej podziela ich zdanie. Zamówiła omlet i została poinformowana, że omlety jeszcze nie dojechały. Wynika z tego, że przyjeżdżają zamrożone, a na miejscu się je tylko podgrzewa.
I tak miała szczęście, że nie wybrała kiełbasek, bo gdyby to zrobiła, wciąż by tam była, zastanawiając się, z czego, u licha, zostały zrobione? Z ugniecionej piłki tenisowej, jak sądzę, bo z mojego doświadczenia wynika, że kiełbaski Little Chef są jedynymi na świecie, które po upuszczeniu na podłogę odbijają się od niej.
Mamy jeszcze „tradycyjną" smażoną rybę z frytkami Little Chef. Nie, nie, nie, nie, nie. Patrzysz na talerz i myślisz sobie: „Jezu Chryste, czy dorsz rzeczywiście poświęcił swoje życie, by znaleźć się w takim miejscu?". Potem wkładasz go do ust i na szczęście od razu nasuwa ci się myśl: „Nie, to nie dorsz. Nie wiem, co to jest, ale, jak Boga kocham, to coś na pewno nie jest rybą!".
Mój dorsz w Little Chef smakował jak ścierka do naczyń. 1 Tommy Trinder (1909-1989) - brytyjski komik.
Plajta sprężystych kiełbasek 207
Czasami moja żona zamawiała sałatkę, która - ponieważ miała oddawać atmosferę roku 1953 - składała się z kilku liści sałaty i z pomidorów. Seler naciowy w świecie Little Chef uważano za zbyt pretensjonalny Jajka, w anomalii czasoprzestrzennej tej sieci, występowały wyłącznie jako produkt w proszku.
Tak czy owak, z pewnością się zgodzicie, że sama sałata i pomidory to coś, czego po prostu nie można źle przyrządzić.
Ależ oczywiście, że można. W szczególności jeśli do sałatki wybrano najstarszą dostępną sałatę, która zbyt długo pozostawała na słońcu, oraz pomidory o niezwykle gąbczastej konsystencji, które „najlepiej spożyć przed pierwszą wojną burską".
Co wyobrażał sobie zarząd? Przecież musiał wiedzieć, że jak Wielka Brytania długa i szeroka, ludzie budzą się rano, wypijają espresso przygotowane w nierdzewnym sprzęcie kuchennym, a potem wyjeżdżają z miast, mijając po drodze kafejki internetowe i salony firmowe Bang & Olufsen, słuchając muzyki R'n'B z samochodowych odtwarzaczy MP3.
Cóż więc sprawiło, że szefowie tej firmy uznali, iż ci modni, nowocześni ludzie XXI wieku po przejechaniu 50 kilometrów pomyślą: „O, zjadłbym na drugie śniadanie coś, co jadało się w latach pięćdziesiątych!".
Minęło zaledwie 15 miesięcy od chwili, w której Little Chef po raz ostatni zmienił właściciela. Sieć została wtedy kupiona przez firmę o nazwie People's Restaurant Group.
Jednym z inwestorów był facet, który brał udział w rajdzie Gumball 3000, handlował sprzętem do surfowania i przyczynił się do stworzenia marki Cafe Rouge. Typ nowoczesnego mężczyzny, jak można sobie łatwo wyobrazić.
Cóż więc zrobił z restauracjami Little Chef ich nowy właściciel? Rzecz najgorszą z możliwych. Obniżył ceny tak, by klienci mogli cieszyć się tradycyjną smażoną rybościerką z frytkami, plus kubek herbaty, za jedyne 4,99 funta.
208 Świat według Clarksona, część 3
Przeliczcie to sobie. Ile kosztuje personel, ogrzewanie, czynsz i podatek od nieruchomości? Ile kosztuje herbata, woda, mleko, cukier, ziemniaki, groszek i ciasto? Teraz odliczcie marżę zysku i wyciągniecie wniosek, który zresztą sam się narzuca: Little Chef kupuje rybę za jednostkę monetarną tak małą, że w ogóle nie istniejącą. Generacji Jamiego OHvera przypominało to na pewno jedzenie kupowane na kartki.
Pewną nadzieją dla sieci Little Chef stał się John Major. Wszystkim znane są słowa, w których były premier kiedyś się przyznał, że lubi jadać w jej restauracjach. Wcale mnie to nie dziwi, bo John zawsze lubił być zasadniczy.
W swoim przemówieniu z 1993 roku, nakłaniał nas wszystkich do gromadzenia się każdego wieczoru przy audycjach stacji Light Programme2 i do czesania się z przedziałkiem po lewej stronie. Major był kimś, dla kogo jedzenie curry było czymś niebezpiecznym i ekscytującym.
Dziś już wiemy, że po prostu nie podążał z duchem czasu, a Little Chef musiał dostać się pod zarząd sądowy. Cóż więc powinni zrobić nowi właściciele, by rozruszać to miejsce?
Każdy z nas lubi smażone jedzenie z prawdziwego zdarzenia, dlaczego więc nie skorzystać z dotychczasowej oferty Little Chef, ale przygotować ją uwzględniając fakt, że wojna już się skończyła? Niech wasze jajka faktycznie pochodzą z kurzych zadków, niech chleb nie zawiera krempliny i niech kiełbaski, które serwujecie, będą robione z zabitych świń.
Będziecie też potrzebować kogoś, kto wam to wszystko przyrządzi, a nie tylko podgrzeje. Postarajcie się o jakiegoś Bułgara
2 BBC Light Programme - kanał radiowy BBC poświęcony muzyce popularnej, nadawał na falach długich od 1945 roku. W latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych XX wieku zaczął być stopniowo dostępny w paśmie FM. W 1967 roku kanał Light Programme został kanałami Radio 1 (fale średnie, młodzi słuchacze) i Radio 2 (fale długie, dojrzali słuchacze). W latach osiemdziesiątych oba kanały uzyskały na stałe swoje częstotliwości w paśmie FM.
Plajta sprężystych kiełbasek 209
i nie zważajcie na koszty Ludzie przyjeżdżają do was samochodami. Będzie ich stać.
Chodzi po prostu o to, by podróż do Nottingham nie stała się podróżą w przeszłość.
Niedziela, 7 stycznia 2007 r.
Narciarz do góry nogami - to właśnie chcemy oglądać wTV
Po zakończeniu emisji Pastora na obcasach, krajowa komedia kontynuuje swój spiralny spadek; w dodatku teraz, by po
większyć ten i tak nabrzmiały już problem, wysterylizowano najśmieszniejszy program, jaki pokazywała kiedykolwiek brytyjska telewizja - Narciarską niedziele.
Bardzo lubię jazdę na nartach. A tym, co lubię w niej najbardziej, jest rozsiąść się w fotelu i oglądać, jak inni robią to za mnie.
Narciarska niedziela była punktem kulminacyjnym mojego telewizyjnego tygodnia. Dawnymi czasy w loży komentatorów zasiadał David Yine1 i rozwodził się nad talentem sportowym jakiegoś ogorzałego młodzieńca z Norwegii.
Pozostawało tylko zachwycać się, z jaką łatwością jeżdżą narciarze i jak ich ciasne kostiumy obnażają skurcz każdego mięśnia oraz - jak twierdzi moja żona - fakt, czy są obrzezani, czy nie.
Bądźmy jednak szczerzy, wszyscy tak naprawdę czekaliśmy na wywrotki.
Słodki Jezu... Wywrotki... To najlepszy z wypadków, jaki 1 David Yine (1935-2009) - znany brytyjski komentator sportowy
Narciarz do góry nogami - to właśnie chcemy oglądać wTV 211
może przydarzyć się człowiekowi, nie powodując jego eksplozji. Wywrotki można było oglądać godzinami, podziwiając jak splątane z siłą woli ciało, odbijając się od nierówności, sunie w dół po stoku aż do momentu, w którym rozbija się o tłum, w tech-nikolorowej feerii radości, Gore-Texu i śniegu.
Jeszcze lepsze było to, że po tym jak personel paramedyczny pozbierał już wszystkie kończyny i spłukał z nartostrady większość pozostawionej na niej krwi, mogłeś zobaczyć to jeszcze raz, tyle że w zwolnionym, perwersyjnie szczegółowym tempie. W dodatku temu wszystkiemu towarzyszył całkowicie pozbawiony humoru komentarz Davida Vine'a, co w pewien sposób podkreślało jeszcze komizm sytuacji.
Z tego samego powodu oglądamy wybory Konia Roku. Nie dlatego, że chcemy zobaczyć, jak koń o nazwie Sanyo Musie Centrę zalicza rundę bez punktów karnych; przeciwnie, liczymy, że wpadnie na przeszkodę i przerzuci nad nią Harveya Smitha2, przy akompaniamencie rozsadzającego bębenki trzasku drewna i kości.
Bernie Ecclestone3 myśli pewnie, że oglądamy wyścigi Formuły 1, bo chcemy oglądać Michaela Schumachera, który w iście mistrzowski sposób kontroluje swój rozpędzony bolid. Wcale nie. Jeśli Ecclestonowi zależy na przywróceniu naprawdę wysokiej oglądalności, musi postarać się o to, by podczas każdego wyścigu rozbijał się jakiś brazylijski playboy z ulizaną fryzurą.
Jednak najlepsze pod tym względem jest właśnie narciarstwo - zawodnicy poruszają się z zawrotnymi prędkościami, a przed siłami natury chroni ich kombinezon niewiele trwalszy od wielkiego Durexa. Widać było nawet, jak urywają się im ręce.
Pół godziny Narciarskiej niedzieli zapewniało więcej niepohamowanego śmiechu, niż milion wrzeszczących niemowlaków
Harvey Smith - brytyjski dżokej, były mistrz w skokach przez przeszkody 3 Bernard Ecclestone - szef Formuły 1.
212 Świat według Clarksona, część 3
w nadmuchiwanych basenach w programie Śmiechu warte. Dziś jednak Narciarską niedzielę prowadzą dwaj tłustowłosi kolesie, którzy, jak podejrzewam, mogą być snowboardzistami.
Snowboard, na tyle, na ile potrafię go ocenić, jest sportem, w którym zakładasz ubrania z kolekcji „Obszerna Pani" Dawn French4, a potem do oporu faszerujesz się marihuaną. Zwycięzcą zostaje ten, kto najdłużej utrzyma jakikolwiek kontakt z rzeczywistością. To nie jest dobra telewizja.
Podczas zeszłotygodniowego wydania Narciarskiej niedzie
li zostaliśmy uraczeni budującym spektaklem, w którym jakiś amerykański młodzieniec, zanim ruszył z miejsca, spędził wieki wkładając do uszu słuchawki od iPoda i wybierając odpowiednią ścieżkę. Zrobił mi jednak wielką przyjemność, bo praktycznie od razu się wywrócił.
Najdziwniejsze było to, że komentatorzy najwyraźniej nie zdawali sobie sprawy, że dyscyplina sportu, w której korzysta się z iPodów, tak naprawdę nie zapewnia żadnych emocji. Zamiast zatem stwierdzić, że ów zawodnik to po prostu kretyn, połączyli się z jednym z prezenterów, który mówił coś do nas, zjeżdżając tyłem na nartach przez las.
Nie mogę wam napisać, o co mu chodziło, ponieważ jak każdy z widzów tego programu, klęczałem i modliłem się do Boga, by wpadł tyłem w drzewo. Bardziej niż na życiu w zdrowiu i pomyślności zależało mi na tym, bym mógł zobaczyć jak kończy transmisję ze złamaną jodłą wystającą mu z tyłka.
Na tym polega istota jazdy na nartach. Nie wyjeżdżamy w Alpy tylko dlatego, że lubimy górskie widoki, albo że chcemy doskonalić naszą technikę skręcania. Jeździmy, bo wiemy, że jest tam ślisko i że mamy spore szanse zobaczyć czyjąś wywrotkę.
Jak sądzicie, dlaczego serwis YouTube jest tak popularny? Z powodu prezentowanej tam ironii? A może dzięki subtelnemu
4 Dawn French - brytyjska „puszysta" aktorka komediowa.
Narciarz do góry nogami - to właśnie chcemy oglądać wTV 2 1 3
uciekaniu się do hiperboli w sytuacjach, które podnoszą na duchu, ale zarazem przebija z nich tragizm? Nie. Chodzi tu o niewybredny humor: o miliony miliardów klipów z ludźmi, którzy spadają ze swoich rowerów i drugie tyle z ludźmi, którzy stają w płomieniach.
Oba seriale komediowe Biuro i Alan Partridge powstały na podstawie genialnego scenariusza. Mój szacunek dla Gervaisa i Coogana jest w związku z tym bezgraniczny. Ale czy śmialiście się oglądając Dave'a Brenta5? Wątpię. A na pewno nie w tym stopniu, co oglądając, jak ktoś wychodzi na frajera w teleturnieju Grasz czy nie grasz, albo jak ktoś wywija orła na bruku w centrum miasta i ląduje na ziemi, rozpłaszczając sobie fizjonomię.
Właśnie o tym zapomniał zespół Narciarskiej niedzieli. Pokazali, jak obszerne powinny być nasze narciarskie spodnie i jak względem rękawa kurtki mają układać się rękawice. A ja przez cały czas myślałem: „Na litość boską! Pokażcie mi wreszcie jakiegoś wywracającego się Norwega!".
Zamiast tego serwują nam cały blok poświęcony snowboar-dingowi, a to nie to samo. Nie ma nic nadzwyczajnego w chwiejnych ruchach jakiegoś naćpanego Fina, bo przecież tak zachowują się ludzie, którzy wypalili skręta z marihuaną. Moja żona nie lubi z kolei ich obszernych strojów, bo, jak twierdzi, nie widać spod nich ich interesów.
Całą istotą Narciarskiej niedzieli jest zaprezentowanie groteskowej sztuki jeżdżenia na nartach w jakiś w miarę sensowny sposób. To połączenie rozsądku z czystym szaleństwem, które faktycznie działa. Ktoś, kto się wywraca - genialne! Ktoś, kto się wywraca, a potem udaje, że tak naprawdę to właśnie o to mu chodziło - absolutny szczyt komizmu!
Niedziela, 14 stycznia 2007 r.
Dave Brent - grany przez Ricky'ego Geryaisa bohater serialu Biuro.
Nie ma bólu, nie ma wyników (nie ma sensu)
Zpozoru człowiek jako istota żywa jest projektem pełnym wad. Oczywiście, nasze mózgi są wspaniałe, a nasze prze
ciwstawne kciuki pozwalają nam używać kluczy. Taki na przykład słoń nie może.
Jest jednak coś nie tak z naszym żołądkiem. Niezależnie od tego, jak wieloma kuflami odżywczego piwa byśmy go nie napełnili, zawsze będzie potrzebował jeszcze jednego pieczonego ziemniaka. A potem, zamiast wydalić z organizmu wszelki nadmiarowy tłuszcz, żołądek dostarcza go do naszych serc i żył, co dla wszystkich z nas kończy się śmiercią.
Naturalnie że możemy skorzystać z siły woli i przezwyciężyć jego żądania, ale to sprawia, że stajemy się nudni, a nasze życie - pozbawione sensu. Wystarczy tylko rzucić okiem na liczbę kobiet w dziale ogłoszeń „samotnych serc", które nie piją i nie palą, by przekonać się, że mam rację. Gdyby to robiły, miałyby męża. To takie proste.
Jeśli chodzi o kwestie utrzymywania formy, zanadto się tym nie przejmuję. Sporo jem, a potem przesiaduję w fotelu. Dobre strony tego są takie, że mam szczęśliwą rodzinę i wielu
Nie ma bólu, nie ma wyników (nie ma sensu) 215
znajomych. Wadą jest to, że gdy idę do lodówki po kolejne udko kurczaka, chwieję się na nogach i chrapliwie oddycham.
Niestety, niedługo się to skończy, bo w kwietniu wyruszam na wyprawę.
Nie mogę wam zdradzić dokąd, bo to tajemnica, ale mogę wam powiedzieć, że będzie to ekspedycja pełna niebezpieczeństw - będę mógł na przykład zostać pożarty. W dodatku, jeśli sprawy przybiorą zły obrót, będę musiał pokonać pieszo wiele mil w niewyobrażalnie trudnym terenie.
W związku z tym wyjazdem w zeszłym tygodniu wysłano mnie na obóz szkoleniowy.
Instruktor, były żołnierz brytyjskiej piechoty morskiej, nie mógł się nadziwić, jak potworny koktajl smalcu i ślamazarności skrywa moje ciało. Diagnoza była prosta.
Dopóki nie zrobię czegoś radykalnego z moją szeroko pojętą sprawnością fizyczną, nie pojadę. Kupiłem więc przyrząd do treningu wioślarskiego.
Strasznie dużo kosztował i zajmuje więcej miejsca niż mały van. Jest wzorowany, jak mniemam, na czymś rodem z piwnic KGB: przywiązujesz stopy do dwóch pedałów, a potem poruszasz się w tył i w przód, aż do chwili, w której twoje ramiona zaczynają krzyczeć tak głośno, że faktycznie je słyszysz.
Zgodnie z cyfrowym odczytem - zasilanym moim wysiłkiem, chciałbym to zaznaczyć - przebyłem 32 metry. Stanowiło to o wiele mniej niż wstępnie założone przeze mnie 4 kilometry, zacisnąłem więc zęby i kontynuowałem trening.
W końcu, po kilku godzinach, wyprodukowałem wystarczającą ilość elektryczności, by zasilić Glasgow i osiągnąłem swój cel. Spróbowałem więc się wydostać. Nie poszło mi za dobrze. Mój wspaniały mózg był tak dostrojony do tego, co koordynował przed chwilą, że stracił kontrolę nad nogami. Poczułem, że kręci mi się w głowie i zbiera na wymioty Może się rozczulam,
216 Świat według Clarksona, część 3
ale zaczęło mi się również wydawać, że mrowi mnie w lewej ręce i boli w klatce piersiowej.
Częściowo problem wziął się stąd, że aby wyruszyć na ekspedycję, mogłem mieć co najwyżej 3 kilogramy nadwagi. To zaś oznaczało, że powinienem schudnąć ponad 6 kilo, w związku z czym żyłem na diecie złożonej z marchwi i coca-coli „zero", co najnormalniej w świecie nie zapewniało wystarczającej ilości kalorii, by kołysać się w przód i w tył przez pół dnia w mojej oranżerii.
Tak naprawdę to „oranżeria" nie jest w tym przypadku właściwym słowem. Podczas ćwiczeń wydzieliłem tyle potu, że pomieszczenie zmieniło się praktycznie w basen.
W tym miejscu powinienem wyjaśnić jedną rzecz, a mianowicie to, że zawsze z wielkim entuzjazmem podchodzę do nowych projektów, ale tylko przez bardzo krótki czas. Jeśli mam faktycznie stać się sprawny i szczupły, muszę zrobić to szybko, zanim przestanie mnie to interesować. Tak więc jak tylko powróciło mi czucie w nogach, wybrałem się na spacer. I od tej chwili czas zaczął mi się wydawać mętną mieszanką jazdy na rowerze, pieszych wędrówek i wiosłowania; odkryłem, że do pobliskiego miasta mam pod górkę i że droga powrotna też biegnie pod górkę.
Wszystko to sprawiło, że stałem się nudny, otępiały, a ponieważ w moim organizmie w nocy nie było piwa ani wina, cierpiałem na jeszcze większą bezsenność. W dodatku przez cały czas odnosiłem wrażenie, że to, co robię, jest z biologicznego punktu widzenia niezdrowe.
Ból jest pomyślany tak, by informował ciało, że coś jest nie tak i że musisz szybko coś zrobić, by zniknął. Po co więc sadowić się w przyrządzie do wiosłowania i próbować walczyć z czymś, co sam Bóg w celach ostrzegawczych zainstalował w naszym ciele? To tak, jakby nie zwolnić, mimo że tablica nad autostradą informuje o mgle.
Nie ma bólu, nie ma wyników (nie ma sensu) 2 1 7
Dziś zatem mój wspaniały mózg kwestionuje całą filozofię reżimu ćwiczeń fizycznych. Jeżeli Bóg chciał, by na naszych brzuchach rysował się wspaniały sześciopak, to dlaczego dał nam sześciopak piwa?
Dawnymi czasy ludzie musieli sporo się nabiegać, by upolować jelenia, dlatego mieli boysbandowe torsy i zdrowe zęby.
Od tamtych czasów zdążyliśmy wyewoluować i pracujemy dziś w samochodzie. Nasze wysiłki, by wyglądać jak XII-wiecz-ny Afrykanin, są tak głupie, jak wysiłki foki, która chciałaby, by odrosły jej nogi.
Naprawdę. Ewolucja ma to do siebie, że każdy krok wzdłuż wyznaczonej przez nią drogi ma swój sens. Krowy wykształciły wymiona, by można je było podłączyć do mechanicznych do-jarek. Z kolei ludzie wykształcili piloty zdalnego sterowania, by mogli spędzać więcej czasu nie ruszając się z miejsca.
Fanatycy sprawności fizycznej powinni wziąć przykład z natury Nikt nie patrzy na wodę sugerując, że byłoby zdrowiej, gdyby spędzała 20 minut dziennie próbując płynąć w górę rzeki; nikomu też nie przychodzi do głowy, że lew mógłby schwytać więcej antylop gnu, gdyby każdego dnia poświęcał mniej czasu na leniuchowanie.
A zatem nasze żołądki skonstruowane są tak, by domagać się jedzenia i z jakiegoś powodu dostarczać go do naszych tętnic. Nie wiem co prawda z jakiego, ale myślę, że wiąże się to z globalnym ociepleniem. Bo wszystko inne się z nim wiąże.
Niedziela, 21 stycznia 2007 r.
Koniec jest bliski, obejrzyjcie go na YouTube
Odnoszę koszmarne wrażenie, że jedynym możliwym sposobem uporania się z muzułmańskim ekstremizmem -
a pogląd ten formułuję spoglądając na naszą historię z perspektywy ostatnich 30 lat - jest masowa deportacja i nowa zimna wojna między Rzymem a Mekką.
Jestem także pełen obaw, że jeśli nie przestaniemy się zastanawiać na sposobami zapobiegania globalnemu ociepleniu i nie zaczniemy zajmować się problemami, jakie z niego wynikną, gdy w końcu stanie się faktem, nasze dzieci dokonają swojego życia w przeludnionym i przegrzanym piekle na ziemi.
W piekle, w którym nie będą mogły nawet dostać zimnego napoju, bo wszystkich sprzedawców ze sklepików na rogu odesłano na stałe do Pakistanu.
Oczywiście, jeśli Ameryka do tego czasu nie splajtuje... a splajtuje na pewno. To matematyczny pewnik, chyba że George W Bush ogłosi, i to jeszcze dziś, zwiększenie podatków, zarówno od osób fizycznych, jak i prawnych, do poziomu 69 procent, albo ograniczy do zera wydatki publiczne. I to nie na miesiąc czy dwa. Na zawsze.
Koniec jest bliski, obejrzyjcie go na YouTube 219
Ponieważ jednak nie wygląda na to, by George Bush przedsięwziął któryś z tych kroków, nastąpi krach największej gospodarki na świecie, co w konsekwencji oznacza, że nie będziemy mogli liczyć na pomoc Wuja Sama, gdy mułła z sąsiedztwa będzie bił twoją córkę kijem za to, że nie chodzi do szkoły w obrusie. A nie chce w nim chodzić, bo na zewnątrz jest 47°C, wciąż robi się cieplej, a Jonathon Porritt nie pozwala używać klimatyzacji.
Najdziwniejsze jest jednak to, że moje największe obawy związane z przyszłością naszej planety i dobrem naszych dzieci budzi YouTube.
Obecnie znajdują się tam głównie filmy pokazujące młodych mężczyzn, którzy wywracają się na rowerach albo stają w płomieniach. Ale oprócz tego, po zalogowaniu, można tam obejrzeć przyszło tygodniowy odcinek serialu 24 godziny.
Producenci 24 godzin zadali sobie trud nakręcenia serialu, zapłacili aktorom, zadbali, żeby wszystkie telefony dzwoniły „bip bip i-ooo", a potem odkryli, że żadna stacja telewizyjna na świecie nie jest w najmniejszym nawet stopniu zainteresowana jego emisją, bo każdy obejrzał go już w sieci.
Naturalnie firma produkująca 24 godziny - wydaje mi się, że powinienem tu zaznaczyć, że jest nią Fox, który z kolei jest częścią News Corporation, macierzystej spółki wydającej niniejszą gazetę - wszczęła postępowanie przeciw YouTube.
Świetnie - myślicie pewnie. Serwis YouTube zostanie zmuszony do respektowania praw autorskich z nieco większą starannością i to by było na tyle. Otóż nie. To dlatego, że internet jest jak rtęć - gdy zamieszczanie chronionych prawem autorskim nagrań na YouTube stanie się niemożliwe, jakiś komputerowy maniak w Bangladeszu, ponosząc wydatek 35 pensów, uruchomi nowy portal, w którym będzie można udostępniać swoje filmy
Dzisiejszego ranka na YouTube znalazłem 921 filmów z Jere-mym Clarksonem, za które nie dostałem ani pensa. Oczywiście,
220 Świat według Clarksona, część 3
mógłbym pozwać tę firmę do sądu, szczególnie teraz, gdy YouTube jest własnością Google'a, ale wtedy te 921 klipów pojawiłoby się na nowym portalu w Bangladeszu. A jaki ma sens procesowanie się z kimś, kogo jedynymi środkami trwałymi są laptop i przepaska na biodra?
Zgadzam się, że gdyby Jonathon Porritt napisał książkę, byłoby niezłą frajdą kupić jej pierwszy egzemplarz i udostępnić go w internecie - dostałby wtedy czek z honorarium wynoszącym 50 pensów. Nie jest to jednak aż takie zabawne, jeśli to ty jesteś Jonathonem Porrittem.
Obecnie wszyscy mają obsesję na punkcie internetu. Wszystkie wielkie przedsiębiorstwa medialne na świecie inwestują miliony w swoje strony internetowe, a żadne z nich, z tego co wiem, nie ma jak na razie najbledszego nawet pojęcia, jak będą na nich zarabiać.
Sztandarowym przykładem jest tu iTunes. Strona sama z siebie nie przynosi zysku. Apple najprawdopodobniej nie zarabia nawet pensa na muzyce, którą ściągasz na swój komputer. Jeśli jednak chcesz wgrać ją na urządzenie przenośne, musisz kupić iPoda, a na iPodach Apple zbija już sporo kasy.
To naprawdę genialny pomysł, tyle że niedawno norweski rzecznik praw obywatelskich postanowił, że Apple musi swoją przynoszącą straty fonotekę udostępnić każdemu, niezależnie od marki posiadanego sprzętu. Francja i Niemcy zastanawiają się, czy też nie pójść tą drogą. Tak więc jeśli cały świat zrobi to samo, będzie po Apple'u.
W dodatku wszystko to nie jest warte zachodu, bo w cyberprzestrzeni istnieją niezliczone strony, z których można ściągać muzykę za darmo i wgrywać ją na odtwarzacz, jaki wam tylko przyjdzie do głowy.
Nic więc dziwnego, że w zeszłym tygodniu splajtowała Musie Zonę, sieć sklepów muzycznych z centralą w Manchesterze.
Koniec jest bliski, obejrzyjcie go na YouTube 221
Któż chciałby dziś kupować płytę kompaktową, jeśli od posiadania jej za darmo dzielą go dwa-trzy kliknięcia? To przecież tak idiotyczne, jak oszczędzać na motocykl BMW, mieszkając w Branscombe1.
Zagrożony jest nie tylko świat mediów. Po co iść do lekarza, skoro mamy infolinię i serwis internetowy NHS Direct? Po co uprawiać seks, kiedy zawsze znajdzie się jakaś panienka z Łotwy, która z przyjemnością ściągnie dla nas majtki? Po co kupować encyklopedię, jeśli istnieje Wikipedia (mniejsza już o to, że wszystkie znajdujące się w niej informacje są błędne)? Po co chodzić do Tesco, kiedy zakupy można robić w sieci? Pośrednicy w handlu nieruchomościami. Firmy deweloperskie. Zmotoryzowani kurierzy. Już po nich.
Jedynymi ludźmi, którzy z powodu internetu nie stracą pracy, będą ci, którzy opróżniają szamba. Ciekawe, dlaczego nikt tego jeszcze nie spostrzegł...
Choć pewnego dnia również i oni pozostaną bez pracy Cały świat przebudzi się ze snu i zda sobie sprawę, że jest bezrobotny; że wszyscy zostaliśmy zlikwidowani przez maszyny. Tylko proszę, nie próbujcie się ze mną spierać, że człowiek zawsze odniesie zwycięstwo nad maszyną, bo będzie ją mógł wyłączyć. Na tym właśnie polega problem z internetem. Jego wyłączyć się nie da.
Niedziela, 28 stycznia 2007 r.
1 Branscombe - mała, licząca około 500 mieszkańców wioska, leżąca na południowo-wschodnim wybrzeżu Anglii. W dniu 19 stycznia 2007 roku w pobliskiej zatoce Lyme został osadzony uszkodzony przez huragan Kyrill kontenerowiec MSC „Napoli". Zawartość kontenerów wyrzuconych na brzeg padła łupem okolicznej ludności. Wśród zrabowanych rzeczy znalazło się kilka motocykli BMW R1200RT o wartości ok. 15 tys. funtów za sztukę.
Robbie i ja wiemy to i owo o różnych tabletkach
Na samym początku pragnę stwierdzić, że w większości przypadków ludzie, którzy biorą prochy, nie stanowią dla
mnie problemu. Jeśli przed wyjściem na gałę Brit Awards chcesz nafaszerować swój nos toną koki, to nie mam nic przeciwko temu. Pod warunkiem, że nie będę zmuszony obok ciebie siedzieć.
Rzeczywiście, w zeszłym tygodniu przeczytałem, że Robbie Williams zarejestrował się w centrum opieki zdrowotnej, bo każdego dnia funduje sobie garść tabletek ecstasy, 36 filiżanek espresso, 60 papierosów, 20 Red Bulli i myślę, że pewnie jeszcze jakieś małe bzykanko. Jeśli zamienimy tabletki ecstasy na Nu-rofen, otrzymamy z kolei moją dietę. Ale ja czuję się dobrze. Dobrze, słyszycie?! Tylko od czasu do czasu miewam chwilowe omdlenia.
Muszę się w tym miejscu przyznać, że nie znoszę jakichkolwiek leków, które wpływają na moją zdolność racjonalnego myślenia. Zdarza się, że na przyjęciach w ogrodzie ludzie chowają się za drzewami i twierdzą, wydzierając się wniebogłosy, że jest z nimi Jezus i że chce ich pożreć. A ty myślisz sobie: „I to ma
Robbie i ja wiemy to i owo o różnych tabletkach 223
być dobra zabawa?". Tylko po co wszedłeś do lodówki i dlaczego posypujesz mrożonym groszkiem biszkopt z owocami?
Kiedyś widziałem, jak grupa osób, które zjadły jakieś halucynogenne grzybki, leży na podłodze i histerycznie śmieje się z tubki z pastą do zębów. A pasta do zębów, z tego, co mi wiadomo, ma te same własności rozśmieszające, co Russel Brand1.
A zatem grzybki halucynogenne nie sprawiają, że stajesz się mądrzejszy, napalony bądź nakręcony, co akurat byłoby świetne. Grzybki sprawiają, że stajesz się psycholem, a to świetne wcale już nie jest.
Nie lubię nawet pić alkoholu w ilości, która powoduje, że niezależnie od moich starań, by nadać moim myślom postać spójnej wypowiedzi, z moich ust płynie jakiś nieskładny bełkot.
Kiedyś w Houston w stanie Teksas wróciłem do naprawdę wielkiego hotelu i nie mogłem sobie przypomnieć ani numeru mojego pokoju, ani jak się nazywam. Spędziłem więc całą noc próbując otworzyć moim kluczem wszystkie drzwi po kolei, co okazało się zadaniem nad wyraz trudnym, bo każde z nich miały według mnie po 16-17 zamków. Śmieszne? Nie, nie sądzę, no chyba że w zestawieniu z byciem pożartym przez rekina.
A jednak najgorszym prochem, i to bezapelacyjnie, jest popularna tabletka nasenna. Zażyłem ją kiedyś podczas lotu z Pekinu do Paryża i tak odcięło mnie to od wszelkich przejawów zjawiska zwanego rzeczywistością, że do dziś w mojej pamięci nie ma śladu po awaryjnym międzylądowaniu w Szardży. Wyłączyć się tak, że można przespać katastrofę samolotu - to przecież cholernie przerażające.
Tak więc gdy w zeszłym tygodniu, podczas lotu powrotnego z Republiki Południowej Afryki, zaoferowano mi kilka tabletek
Russel Brand - brytyjski komik, prezenter i felietonista. Prowadząc ceremonię wręczania nagród The Brit Awards w 2007 roku wywołał mały skandal, komentując początek kuracji odwykowej uzależnionego od lekarstw Robbiego Williamsa.
224 Świat według Clarksona, część 3
nasennych, uśmiechnąłem się i powiedziałem nie. Pracowniczka paramedyczna była jednak bardzo ładna i bardzo przekonująca -wyjaśniła mi, że to jedynie antyhistaminy, a nie tabletki nasenne z prawdziwego zdarzenia. Ustąpiłem i jak tylko samolot wystartował, wrzuciłem je do ust.
Pierwszy zwiastun, że coś jest nie w porządku, pojawił się po 20 minutach oglądaniu filmu Martina Scorsese. Nic nie łączyło się w nim w spójną całość. Mark Wahlberg stał się Leonardem di Caprio, który z kolei swoim wyglądem przypominał Matta Damona. Nie wiedziałem, o co w tym wszystkim chodzi. I nie za bardzo mnie to obchodziło. A potem zapadłem w tak głęboki sen, że w majestacie prawa lekarze mogli usunąć mi śledzionę na przeszczep.
Pamiętam tylko, że wylądowaliśmy na Heathrow i że podszedł do mnie Richard Hammond - a może Matt Damon? - który, szarpiąc mnie za ramię, zwrócił mi uwagę, że muszę już wysiadać:
- To nie Circle Linę - powiedział. - Nie możesz tu spać, aż znów dojedziesz do swojego przystanku.
Jak przez mgłę przypominam sobie, że zabrałem z taśmociągu moją torbę - przynajmniej wydawało mi się, że jest moja -a potem wracałem do Londynu samochodem przy akompaniamencie niezliczonych klaksonów i przekleństw. Pamiętam, choć niewyraźnie, jak kładłem się do łóżka z myślą: „Zdrzemnę się godzinkę przed pójściem do pracy".
Gdy się obudziłem, było już pięć godzin później i wciąż nie byłem pewny, jak działa świat. Przez jakieś 20 minut wpatrywałem się w ekspres do kawy, aż do chwili, gdy niesamowity poziom złożoności tego urządzenia zupełnie mnie rozkleił. Wybrałem się więc do pracy, narobiłem tam bałaganu i wróciłem do domu, by jeszcze trochę sobie pospać.
Chciałbym móc napisać, że nazajutrz poczułem się w końcu wypoczęty, ale w rzeczywistości było jeszcze gorzej. Chciałem
Robbie i ja wiemy to i owo o różnych tabletkach 225
poczuć się dobrze, ale nie mogłem strząsnąć z siebie ciężkiego, wilgotnego koca, którym ktoś nakrył mi głowę. Ani zdechłego konia, którego ktoś przybił mi do pleców.
Wiecie, do czego zmierzam? Zażyłem przecież tylko kilka antyhistaminowych tabletek. A w Wielkiej Brytanii co roku wypisuje się 16 milionów recept na środki nasenne o pełnym działaniu.
Z których tylko część trafia do Robbiego Williamsa. Badania wykazują, że około 1,75 miliona osób żyje w stanie
odpowiadającym połowie przeprawy przez Styks. To wyjaśnia, dlaczego każdego dnia spotykam aż tylu nudzia
rzy. W zasadzie nikt na temazepamie nie spełnia w wystarczają
cym stopniu kryteriów zawartych przez naukowców w definicji życia.
W związku z tym chciałbym, by pojawiły się regulacje prawne, zmuszające każdą osobę, której lekarz przepisuje środki nasenne, do oddania prawa jazdy. I dzieci, jeśli już o tym mowa.
Możecie do mnie pisać, że w nocy macie olbrzymie problemy z zapadnięciem w sen, ale nie wzbudzicie we mnie współczucia. Ja też co noc leżę w łóżku, w oparach oleju z wiesiołka i z brzuchem pełnym sałaty, liczę barany i też nie mogę zasnąć.
Wiem jednak, że będzie lepiej, jeśli nazajutrz będę funkcjonował z na wpół przymkniętymi powiekami, niż z czasem reakcji, z dowcipem i z umiejętnościami konwersacji charakteryzującymi głaz.
Niedziela, 18 lutego 2007 r.
Kap... kap... kap... Drążą skałę krople rewolucji...
Zeszłotygodniowe doniesienia, dotyczące zakazu reklam oliwy z oliwek, pasty Marmite i owsianki w przerwach progra
mów dla dzieci, potwierdzają coś, czego spodziewałem się już od kilku miesięcy. W Wielkiej Brytanii dokonuje się rewolucja i jakimś dziwnym trafem nikt tego nie zauważył.
Gdy francuski i rosyjski proletariat powstał przeciwko średniej i wyższej klasie, było z tego powodu sporo szumu, a w ruch poszły widły. Tu zaś rewolucjoniści stosują politykę działania ukradkiem i w stylu „kropla drąży skałę", polegającą na nigdy niekończącym się procesie legislacji.
Zaczęło się od pozwolenia pieszym turystom na zadeptywanie waszych klombów, a potem - jakżeby inaczej - przyszedł czas na polowania. Dobrze wiemy, że „zielonym" los ciemiężonych lisków nie może chyba być już bardziej obojętny; nienawidzą za to pasjami nadzianych mieszkańców prowincji, którzy cwałują na swoich koniach, wołając „wyczha!".
Następnym obiektem ataku stały się samochody z napędem na cztery koła.
-Tu chodzi o środowisko - uśmiechali się z troską „zieloni".
Kap... kap... kap... Drążą skałę krople rewolucji... 227
Nic podobnego! Bo gdyby faktycznie tak było, wszyscy znaleźliby się na północy kraju, gdzie pobieraliby podatki od właścicieli zdezelowanych Fordów Orionów i nakłaniali otyłych z komunalnych domów mieszkalnych, by wyszli w końcu z frytkami i ocieplili wreszcie swoje cholerne poddasza.
Ależ skąd. Woleli zająć się „traktorami z Chelsea", bo te wozy symbolizują sukces klasy średniej. Musicie wiedzieć, że dawni związkowcy i działacze antynuklearni wcale nie zeszli ze sceny Przeistoczyli się po prostu w ekopsycholi, bo zdali sobie sprawę, że globalne ocieplenie to broń lepsza od strajków i od uprawiania w Berkshire lesbioniki w hołdzie Matce Rosji.
Tylko pomyślcie. Wciskają wam, żebyście nie lecieli tego lata do Toskanii i nienawistnym spojrzeniem obrzucają uczestników lotów linii Ryanair do Gaskonii. Kentucky Fried Chicken rozpoczyna właśnie kampanię, w której reklamuje zestaw na kolację z jednorazowymi talerzami i nie ulegającym biodegradacji kompletem sztućców, żebyś nie musiał ruszać swego tyłka z sofy i myć naczyń. Czy w związku z tym słyszymy ze strony aktywistów choćby pomruk niezadowolenia? Możecie nastawiać uszy i bacznie się wsłuchiwać, ale odpowiedź brzmi: nie.
Otrzymujemy za to listę Ofcomu1 z niezdrowymi jego zdaniem produktami spożywczymi, których nie powinny jeść dzieci. Co się na niej znajduje? Smażone kawałki kurczaka? Zwykły biały chleb? Frytki z piekarnika? Napoje dietetyczne? Nie ma też na niej gotowych potraw do podgrzania w piekarniku - wszystko to jest najwyraźniej w porządku.
A pasta Marmite, owsianka, rodzynki, ser i miód manuka? Obawiam się, że nie. Przecież to właśnie jedzą dzieci klasy średniej, więc na pewno jest szkodliwe i obecnie nie może już być reklamowane w popołudniowym paśmie telewizyjnym.
1 Office of Communications (Ofcom) - instytucja państwowa w Wielkiej Brytanii, której zadaniem jest nadzorowanie rynku mediów i telekomunikacji.
2 2 8 Świat według Clarksona, część 3
W tym samym czasie John Prescott nalega, by zielone światło planistów otrzymywały tylko te projekty deweloperskie, które „będą psuły widok jakiemuś cholernemu torysowi".
Jest jeszcze gorzej. Ken Livingstone nie rozszerzył strefy poboru opłaty za jazdę po Londynie do Tower Hamlets czy New-ham. Nie. Posunął się aż do Kensington i Chelsea. A w zeszłym tygodniu dowiedzieliśmy się o planach przekształcenia placu Sloane Sąuare, epicentrum zakupów i towarzyskich spotkań klasy średniej, w pozbawione drzew skrzyżowanie.
Sprawdziłem i o dziwo nie planuje się budowy nowej drogi przecinającej pomnik Harolda Wilsona na północnym odpowiedniku Sloane Sąuare - Placu św. Jerzego w Huddersfield.
Istnieją jednak zaawansowane plany, zmierzające do udostępnienia Janet Street-Porter2 i innym miłośnikom Gore-Texu szerokiego na 10 metrów korytarza, ciągnącego się przez 4000 kilometrów wzdłuż linii brzegowej Wielkiej Brytanii. Słucham? Że niby pracowałeś ciężko przez całe życie i odłożyłeś wystarczająco dużo, by kupić sobie małe, zaciszne poletko na wybrzeżu? No cóż, w takim razie bardzo mi przykro, ale Naturalna Anglia, banda o złowieszczo brzmiącej nazwie, doradziła organizacji DEFRA3, której akronim kojarzy się z jakimś wynalazkiem nazistów, że w takim wypadku twój ogród powinien zostać skonfiskowany i że powinny „zaistnieć przesłanki przemawiające przeciwko wypłaceniu stronie jakiegokolwiek odszkodowania".
Widzicie już, co mam na myśli? Każda z tych regulacji z osobna to nic takiego. Ale gdy zebrać je wszystkie razem, stanie się jasne, że tradycyjna Wielka Brytania jest obecnie obiektem
2 Janet Street-Porter - brytyjska dziennikarka i prezenterka, jest również zapaloną turystką pieszą i byłą prezes Stowarzyszenia Turystyki Wędrownej (Ramblers Association).
3 Department for Environment, Food and Rural Affairs (DEFRA) - Wydział Środowiska, Żywności i Spraw Wiejskich, jednostka rządowa odpowiedzialna za ochronę środowiska, standardy żywieniowe i gospodarkę rolną.
Kap... kap... kap... Drążą skałę krople rewolucji... 229
wściekłego ataku. Dziś jest to owsianka i ogródek na tyłach domu Jonathana Rossa4, jutro - królowa; wywieziona do Szkocji i w trybie doraźnym rozstrzelana. Wspomnicie jeszcze me słowa.
Założę się, że zgodzi się z nimi dyrektor generalny Barclays. W zeszłym tygodniu ogłosił, że kierowany przez niego bank osiągnął rekordowe zyski i musiał czuć się z tego powodu bardzo szczęśliwy. Był, aż do momentu, w którym został wezwany do telewizji, gdzie przedstawiono go jako symbol wszystkiego, co w kapitalizmie wzbudza sprzeciw; jako kogoś, kto rozbija się w weekendy po prowincji i depcze po szczeniętach.
Poczułem się podobnie w czwartek, bo z powodów, o których nie chce mi się tutaj pisać, jeździłem po Londynie Rolls-Roycem i nikt nigdy nie pozwolił mi się włączyć do ruchu z żadnej drogi podrzędnej.
Skąd się to bierze? Simon Cowell, bardzo bogaty facet, rocznie oddaje fiskusowi więcej, niż zarabiają wszystkie fotorada-ry razem wzięte. Jeśli zsumowalibyśmy wpływy podatkowe od wszystkich właścicieli Rollsów, założę się, że otrzymalibyśmy kwotę wystarczającą do opłacenia systemu kontroli ruchu lotniczego nad całą Wielką Brytanią.
I to jeszcze zanim przejdziemy do działalności charytatywnej bogatych. W zeszłym roku grupa menedżerów funduszy hed-gingowych w ciągu jednego wieczoru zebrała 18 milionów funtów na pomoc rumuńskim sierotom. Podczas jednego przyjęcia przyjaciele lady Bamford wyłożyli trzy miliony funtów na Stowarzyszenie na rzecz Przeciwdziałania Przemocy Wobec Dzieci. A w czwartek jadłem obiad z facetem, który - na tyle, na ile zdążyłem się zorientować - w pojedynkę opiekuje się każdym pokrzywdzonym przez los dzieckiem w naszym kraju.
1 Jonathan Ross - brytyjski krytyk filmowy, prezenter radiowy i telewizyjny, potrójny laureat nagrody BAFTA.
230 Świat według Clarksona, część 3
I mimo to gdy wsiada do swojego Bentleya, by udać się wieczorem do domu, banda komunistów i hipisów (napuszczonych przez anonimowe lesbijki z Greenham, które zasiadają obecnie w rządowych think tankach) robi wszystko, by nigdy nie mógł włączyć się do ruchu.
Nie żeby w ogóle mógł gdziekolwiek dojechać - przecież Ken Livingstone pobiera osiem funtów dziennie od zamieszkującej Londyn klasy średniej i płaci z tej puli naćpanym południowoamerykańskim czubkom za tani olej napędowy, co sprawia, że naszą stolicę zapychają autobusy pełne uciekających przed policją bułgarskich kieszonkowców.
Dziś rano zauważyłem, że na moich drzewach pojawiły się kwiaty. Mimo to jakoś nie czuję, że zbliża się wiosna.
Niedziela, 25 lutego 2007 r.
Strach i obrzydzenie w Las Manchester
Ciągle czytamy o planach otwarcia superkasyna w Manchesterze i wszyscy zastanawiamy się, czy miasto zacznie wy
glądać jak Las Vegas, czy nie. No cóż, pod jednym względem na pewno nie. Las Vegas po
łożone jest w samym sercu pustyni Mojave, niezbyt daleko od Doliny Śmierci, najgorętszego miejsca na Ziemi. A Manchester jest znany z padającej tam przez okrągły rok mżawki i letnich temperatur osiągających w szczycie 14°C.
Gdy zbliżasz się do Vegas od strony Los Angeles, szczególnie nocą, stajesz się świadkiem wyjątkowo imponującego spektaklu. Cała ta moc. Cała ta energia. I tyle klimatyzatorów, że praktycznie przez cały czas miasto generuje swoją własną, okrywającą je chmurę, która schładza rozpalonych hazardzistów.
Gdy zbliżasz się do Manchesteru, myślisz zwykle: „muszę włączyć wycieraczki" i kontynuujesz jazdę przed siebie, w kierunku jakiegoś lepszego miejsca.
Nie możemy nie wspomnieć tu o policji. Policjanci w Vegas noszą szorty, jeżdżą na rowerach i - nie żartuję! - policyjne koguty mają przytwierdzone do swoich kasków.
232 Świat według Clarksona, część 3
I jakoś nikt się z nich nie śmieje. No i kwestia hoteli. Hotel MGM Grand w Vegas dysponuje
5044 pokojami, a czas ich przygotowania dla nowych gości jest wręcz fenomenalny. Wymeldowujesz się i nawet gdy akurat jest trzecia nad ranem, ktoś będzie mógł korzystać z twojego pokoju już 20 minut później.
Zeszłym razem, gdy nocowałem w Manchesterze, mój pokój hotelowy wyposażony był w nylonowe prześcieradła, które sprawiły, że wyglądałem tak, jakby włosy ułożono mi za pomocą generatora Van de Graffa; najnowocześniejszym gadżetem w pokoju okazała się prasowalnica do spodni firmy Corby
A jednak pod pewnym względem superkasyno w Manchesterze będzie przypominało te z Las Vegas. Klienci, którzy tam przyjdą, będą biedni i otyli.
I jeszcze biedniejsi i bardziej otyli, gdy je opuszczą. Kiedy zacząłem uprawiać hazard, we wczesnych latach osiem
dziesiątych XX wieku, stanowiło to dość elegancki sposób spędzania wolnego czasu. Chodziłem do kasyna Connoisseur przy Fulham Road, do Le Casino w piwnicy przy Lower Sloane Street. Wspaniałe miejsce! Zaledwie cztery stoły, kominek i ma-itre d' o imieniu Roget, który zawsze proponował mi znalezienie taksówki o 4 nad ranem, zdając sobie sprawę, że jestem bez pensa przy duszy i że w przeciwnym razie czekałby mnie spacer.
Potem było Moortown Casino w Leeds, gdzie po raz pierwszy zetknąłem się z kuchnią Marca Pierre'a White'a. Jedyną wadą tego kasyna były przesiadujące w nim żydowskie staruszki, przez co dorwanie się do stołu z blackjackiem graniczyło z cudem.
Dzwoniliśmy więc do kasyna z pobliskiej budki telefonicznej i prosiliśmy do telefonu panią Cohen. Komunikat o oczekującym połączeniu ogłaszano przez głośniki kasyna; już chwilę później przeciskaliśmy się przez tłum staruszek zmierzających
Strach i obrzydzenie w Las Manchester 233
w kierunku recepcji i... bingo! Mogliśmy grać, gdzie tylko dusza zapragnie.
Także i w Vegas można było w tamtych czasach świetnie się zabawić. Ulica Las Vegas Strip idealnie nadawała się do samochodowych przejażdżek. W hotelu Aladdin można było zatrzymać się na noc, płacąc 8 dolarów za dobę, obejrzeć koncert The Doobie Brothers, pograć trochę w blackjacka, ułożyć sobie dobre stosunki z rozdającym - wszystko to było naprawdę wspaniałe. Nawet jeśli wiedziałeś, że za twoją przegraną faceci o imieniu Don kupią w Chicago broń, a w Nowym Jorku - kokainę.
W zeszłym tygodniu czytaliście pewnie o gościu zwanym „Fat Man", który przegrał 23 miliony funtów w londyńskim kasynie Aspinalls, opisywanym jako wspaniałe, luksusowe i pełne „właściwych ludzi" miejsce.
Ponieważ z tych relacji wynikało, że wciąż można tam spotkać Lorda Lucana1 ucinającego sobie pogawędkę z Pamelą Har-riman2, myślicie pewnie, że hazard również i dziś stanowi wspaniałą rozrywkę.
Tak jednak nie jest. Le Casino i Connoisseur zostały przejęte, połączone i wyremontowane. Nowo powstałe kasyno znajduje się teraz pod hotelem Gloucester w dzielnicy South Kensington i wygląda jak mieniąca się kolorami stodoła. Byłem tam kilka razy i zawsze spotykałem tłumy Chińczyków, którzy tracili nad sobą panowanie.
A Vegas? O. Mój. Boże. Byłem tam zeszłego lata. Miasto jest totalnie zapchane.
1 Richard Bingham (1934-?) - siódmy hrabia Lucan, słynny w związku z zabójstwem opiekunki swoich dzieci, o które był podejrzewany, gdyż zniknął niedługo po nim. Jedna z hipotez głosi, że ukrywał się w zoo należącym do jego bliskiego przyjaciela, Johna Aspinalla (Aspinall był również hazardzistą i założycielem kasyna Aspinalls), gdzie pożarł go tygrys. W 1992 roku uznano go za zmarłego.
2 Pamela Harriman (1920-1997) - amerykańska działaczka polityczna pochodzenia angielskiego, znana z wielu romansów.
234 Świat według Clarksona, część 3
Samochody na ulicy Las Vegas Strip stoją w miejscu, 24 godziny na dobę, a siedząc w barze, znieważany przez obojętny na wszystko personel, będziesz miał wrażenie, że znalazłeś się w olbrzymiej katedrze, wzniesionej ku czci najgorszej odmiany kapitalizmu. Zdasz sobie sprawę, że wszystko należy tu do korporacji, wykorzystujących miasto do zdzierania pieniędzy z nieuleczalnie głupich.
Widzisz, jak siedzą, niektórzy z nich na sześciu stołkach barowych naraz, z kubłem pieniędzy opartym na nękanym przez zapalenie żył udzie, i z drugim, pełnym smalcu kubłem po przeciwnej stronie. Nawet nie masz ochoty się przyłączyć.
Uwielbiam grać w karty o pieniądze. Naprawdę, naprawdę za tym przepadam. Ale tego wieczoru czułem się, jakbym miał za chwilę zwymiotować; zobaczyłem na własne oczy, jak szeryf z Nottingham najnormalniej na świecie opróżnia kieszenie chłopów pańszczyźnianych.
Nie ma już tam stylu. Brakuje klasy. Kiedy meldujesz się w hotelu MGM, armia parkingowych kieruje cię na jeden z 16 pasów, dzięki czemu znajdujesz się w kasynie i przy stołach odrobinę wcześniej.
Dawniej recepcjoniści poinformowaliby cię o wszystkich przedstawieniach i koncertach w mieście. Dziś wręczasz im kartę kredytową i od razu znajdujesz się w pokoju z łóżkiem jeszcze ciepłym po ostatnim frajerze, który szlajał się po Vegas. To przeraźliwie przygnębiające.
I właśnie tak będzie w Manchesterze. Tak, oczywiście, będzie tam mnóstwo sztucznie opalonych mieszkańców Cheshire, stawiających grube pliki pieniędzy na kolor czarny, co według nich sprawia, że stają się atrakcyjniejsi seksualnie. Jednak przede wszystkim kasyno będą odwiedzali biedni, otyli ludzie, przepuszczając w nim pieniądze, które ledwo udało się im zdobyć.
Strach i obrzydzenie w Las Manchester 235
W tym samym czasie, 160 mil na południe, siedząc w wygodnie urządzonym mieszkaniu, Tessa Jowell3 będzie się zastanawiać, co się u licha stało z jej socjalistycznymi zasadami.
Ja nie mam żadnych. I nigdy nie miałem. Ale gdybym miał, byłoby mi trochę głupio.
Niedziela, 4 marca 2007 r.
3 Tessa Jowell - wpływowa brytyjska polityk z ramienia Partii Pracy, minister różnych resortów w rządach Tony'ego Blaira i Gordona Browna. Swoją działalnością przeciwstawiała się zaostrzaniu przepisów podatkowych w stosunku do operatorów kasyn. Popierała powstanie superkasyna w Manchesterze.
Strzał w dziesiątkę! Upadają puby
Mam dobre wieści. Wygląda na to, że wygasa kilkusetletnia tradycja, która zmuszała nas do wyskakiwania do pobli
skiego pubu na piwko i partyjkę strzałek z kumplami. Sondaż przeprowadzony wśród bywalców pubów wykazał,
że zaledwie 10 procent z nich w zeszłym roku grało w strzałki, w porównaniu z 41 procentami pięć lat temu. Jeszcze lepsze jest to, że czterech spośród dziesięciu dwudziestolatków nigdy w życiu nie grało w strzałki, a podobny odsetek nie ma pojęcia, ile punktów otrzymuje się za wcelowanie w środek tarczy.
Nie cierpię strzałek. Rozmawiasz sobie ze swoimi kumplami, a tu po kilku kolej
kach któryś z nich proponuje partyjkę. Po co? Po co mam chodzić do pubu - żeby tam stać i coś obliczać?
Strzałki to gra dla ludzi, którzy nie potrafią konwersować, albo dla tych, którzy są już tak znudzeni oglądaniem co wieczór tych samych twarzy, że muszą oprócz gadania robić coś jeszcze.
Podobno Henryk VIII był miłośnikiem gry w strzałki, co zresztą mogę zrozumieć. Ponieważ nie miał PlayStation, a potrzebował czegoś, co mogłoby oderwać jego myśli od zatrważającej
Strzał w dziesiątkę! Upadają puby 237
kolekcji ran, które mnożyły mu się pod majtkami, jestem w stanie uwierzyć, że celowanie skróconymi włóczniami w dno przewróconej beczki z piwem mogło wydawać mu się pod pewnymi względami zajmujące.
I jestem nawet w stanie zrozumieć, dlaczego kiedy syfilis stał się już mniej powszechny, gra w strzałki wciąż kwitła w najlepsze. Wychodziłeś z fabryki z kumplami, a do domu nie było po co się spieszyć, bo wychodek znajdował się na samym końcu ogrodu, a połowa twoich dzieci miała krzywicę. Równie dobrze można więc było pójść do pubu.
Dziś jednak każdy, kto nie ma pomysłu, o czym rozmawiać ze swoimi znajomymi, może spędzać czas na esemesowaniu do tych, których tam nie ma. Już nawet to jest lepsze od tych cholernych strzałek.
Oczywiście, nie ma tu nic do rzeczy to, że w strzałki nie jestem zbyt dobry Moja zdolność trafienia potrójnej dwudziestki nie zależy od koordynacji wzrokowo-ruchowej. Rządzi nią rachunek prawdopodobieństwa. Najczęściej albo w ogóle nie trafiam w tarczę, albo strzałka odbija się od niej i robi mi dziurę w bucie.
A potem muszę tam stać, ze stopą przybitą do podłogi i walcząc z przeraźliwym bólem próbować odjąć 17 od 263.
Niektórzy mówią na to „sport". Bzdura. Sport to coś, co wymaga specjalistycznej odzieży, tymczasem wszystko, czego potrzebujesz, by grać zawodowo w strzałki, to krzykliwa, wypuszczona ze spodni koszula, brzuch wielkości Staffordshire i jakaś idiotyczna ksywa.
Zawodnicy zwą się „Vikingami", „Viperami" lub „Zabójcami", podczas gdy w rzeczywistości powinni nosić pseudonim „gruby sukinsyn, który nienawidzi swojej żony i dzieci tak bardzo, że woli spędzać wieczory rzucając strzałkami do kawałka szczeciny wraz ze swoimi otyłymi i odrażającymi kumplami".
238 Świat według Clarksona, część 3
Pokażcie mi kogoś, kto lubi grać w strzałki, a ja udowodnię wam, że to nieprzystosowany społecznie osobnik z taką ilością niepokojącego materiału zdjęciowego na swoim twardym dysku, że gdyby kiedykolwiek to odkryto, trafiłby za kratki na tysiąc lat.
Właśnie dlatego cieszę się widząc, że strzałki odchodzą do lamusa i że puby zastępują swoje oche1 abstrakcyjnymi dziełami sztuki i elementami umeblowania ze sklepów Conrana. Ale wiecie co? Nie osiągnę pełni szczęścia, dopóki nie upadną same puby
Osoby, które mają swoje własne strzałki i które w snookerze osiągają 50-punktowe breaki, lamentują nad schyłkiem instytucji, zwanej przez nich „wiejskim pubem, gdzie można sobie wypić". Roztaczają przed nami obraz tradycyjnej Anglii, z niskimi sufitami, mosiężnymi ozdobami z końskich uprzęży, kominkiem i zgromadzonymi wokół niego znajomymi z jednej wsi, wymieniającymi się plotkami nad kuflem ręcznie warzonego piwa.
Mmm... - myślicie sobie pewnie. Tymczasem rzeczywistość jest taka, że w pubie musicie stać, piwo ma w sobie kawałki jakichś gałązek, właściciel to psychopata, nie słychać, co mówią inni, kominek zbyt mocno grzeje, nie możecie opierać się o róg lady, bo „tam zwykle stoi John, który będzie tu dosłownie za minutę", a gdy przez nieuwagę rozlejecie komuś drinka, zostaniecie zaproszeni na parking na rundę boksu. A, i jeszcze coś - jedynymi papierosami dostępnymi tam w automatach są Lambert & Butler.
Często wiejskie puby oferują wybór kanapek i ciast, ale jeśli zależy wam na wartości odżywczej, to lepiej będzie zjeść tę małą niebieską tabletkę z pisuaru.
Są jeszcze puby w centrach miast, odwiedzane przez mężczyzn, którzy szukają dziewczyn i nie zdają sobie sprawy, że te
1 oche - linia wyznaczająca miejsce, z którego oddaje się rzuty w grze w strzałki.
Strzał w dziesiątkę! Upadają puby 239
z pubów w centrum mają uda wielkości holowników i moralność, która w osłupienie wprawiłaby nawet zwierzęta z zoo. Pokażcie mi faceta, który ożenił się z dziewczyną spotkaną w pubie w centrum miasta, a ja udowodnię wam, że żona wyprawia go na strych, gdzie on gra w strzałki, podczas gdy ona zabawia w salonie kierowców ciężarówek.
Oczywiście tacy ludzie słysząc słowo „gastropub" szyderczo się uśmiechną, ale nie rozumiem dlaczego. Do gastropubu ludzie nie przynoszą swoich własnych, metalowych kufli z przykrywką, nikt tam nie rzuci ci strzałką w skroń, nie ma tam dziewczyn z gangów motocyklowych, które chcą cię zgwałcić, w szczególności jeśli jesteś kierowcą ciężarówki, natomiast jest kucharz, który (przynajmniej w niektórych gastropubach) ma choćby blade pojęcie o tym, jak przyrządzać jedzenie.
Tymczasem miłośnik strzałek zajrzy do wnętrza takiego pubu, po czym opuści go zniesmaczony, bo w menu znajdzie rukolę i usłyszy, że puszczają tam jakąś płytę z chill-outem.
A cóż w tym złego? Wolę słuchać Moby'ego niż dyszkantu brzęczącego automatu do gry, zestawionego z podkładem dźwiękowym jakiegoś nudziarza w czerwonych sztruksach, raczącego kierownika opowieściami z pola golfowego, w których o pani Nudziarskiej za każdym razem mówi „moja żona".
Pozbyliśmy się już strajków, mroźnych zim i Michaela Foota2, a teraz musimy pozbyć się widma pubów i wszystkiego, co się z nimi wiąże: strzałek, bilardu, nudziarzy i piwa o konsystencji oleju silnikowego. Dla mnie Bacardi Breezer, poproszę.
Niedziela, 11 marca 2007 r.
2 Michael Foot (ur. 1913) - brytyjski polityk, przywódca Partii Pracy, obecnie na emeryturze.
Nie możecie mnie zabić, jestem perkusistą
Gdy ludzie z BBC zapytali mnie, czy nie chciałbym wziąć udziału w akcji charytatywnej „Comic Relief", moja
pierwsza odpowiedź brzmiała oczywiście „nie". Nie widziałem powodu, żeby poświęcać swój czas, by kilku afrykańskich dyktatorów mogło kupić sobie jeszcze większe Mercedesy
Potem jednak poinformowano mnie, że zebrane pieniądze nie są przeznaczane na samochody i coraz mocniejsze elektronarzędzia, którymi pan Mugabe może wiercić dziury w głowach swoich przeciwników. Kupuje się za nie wielce pożyteczny sprzęt, taki jak ambulanse, oraz pomaga umysłowo chorym mieszkańcom Wielkiej Brytanii.
No a do tego odmówić ekipie „Comic Relief" to tak, jakby odmówić facetowi stojącemu na stacji metra z naręczem magazynów „Big Issue".
W rzeczywistości jest to jeszcze trudniejsze, bo nie można się tak po prostu uśmiechnąć i powiedzieć:
- Nie, dziękuję. Mam już ten numer. Czego ode mnie oczekiwali? Żebym założył trykot i młó
cił powietrze rękoma na jakimś lodowisku? Żebym zaśpiewał?
Nie możecie mnie zabić, jestem perkusistą 241
Stanął na placu zabaw i pozwolił dzieciom wcierać łajno słonia w moją fryzurę?
Okazało się, że ich propozycja jest jeszcze gorsza. Otóż: czy trzech prezenterów Top Gear nie zechciałoby wystąpić w żartobliwej wersji teleturnieju^ Question of Sport}
Ponieważ wolałbym już spędzić całe popołudnie siedząc okrakiem na krajalnicy do szynki, wymyśliłem coś innego: Top Gear
ofthe Pops. Program przypominałby Top Gear, tylko zamiast o samochodach rozmawialibyśmy o piosenkach.
- A na sam koniec - dodałem wesoło - zespół Top Gear mógłby zagrać jakiś kawałek.
Ludzie z „Comic Relief" byli zachwyceni i z miejsca nam to zlecili. Wszystko było wspaniale, z wyjątkiem pewnego malutkiego szczególiku. Nie istniało coś takiego jak „zespół Top
Gear".
Owszem, Richard Hammond grał na basie w jakimś zespole 20 lat temu, ale zarzucił to zajęcie po tym, jak w przypływie wściekłości roztrzaskał swoją gitarę na głowie wokalisty. Zgadza się, James May to starannie wykształcony klawesynista z dyplomem z muzykologii. I chociaż sprawdziłby się na pewno w przypadku Brahmsa lub Chopina, nie byłby zbyt dobry jeśli chodzi o muzykę, którą określa mianem „popu".
No i ja. Zacząłem uczyć się gry na perkusji jakieś sześć miesięcy temu
i przez ten czas wziąłem siedem lekcji. Ćwiczę nieregularnie; w świecie perkusyjnego kunsztu jestem tym, czym Niemcy w świecie krykieta.
W głębi serca naiwnie wyobrażałem sobie, że pewnego dnia, po wielu latach, kiedy nabiorę większej sprawności, uda mi się stworzyć zespół z ludźmi o podobnych upodobaniach i zagram z nimi jakiś mały koncert dla kilku bliskich przyjaciół w pubie. A tu proszę - zgłosiłem chęć zadebiutowania za tydzień,
242 Świat według Clarksona, część 3
w studiu, do którego przyjdzie 700 osób, na oczach telewidzów, w liczbie sięgającej być może 5 milionów.
W terminologii medycznej nie istnieje nazwa stanu, przez który przechodziłem. Lekarze określają go po prostu „robieniem pod siebie ze strachu".
Stan ten pogorszył się znacznie, kiedy przyszliśmy na pierwszą próbę, dzień przed nagraniem w studio.
Wybrałem piosenkę Billy'ego Oceana Red Light Spells Danger,
po części dlatego, że jest to dobra, wesoła piosenka pop, nadająca się idealnie na pozytywnie nastrajające zakończenie programu kampanii „Comic Relief". Jednak główną przesłanką mojego wyboru była mała liczba ozdobników w podkładzie perkusyjnym. Cała reszta, choć szybka, wydawała się dość prosta.
Niestety, wcale taka nie była. Nie, gdy grało się ją jednocześnie z partiami pozostałych instrumentów. Zawsze myślałem, że perkusja generuje coś w rodzaju hałasu, występującego w tle piosenki, ale okazuje się, że perkusista musi być jak maszynownia. To człowiek, który odmierza czas.
Najważniejszy, decydujący członek całego zespołu. Nieświadomy swojej doniosłej roli, wykonałem mój pierwszy
ozdobnik i, można powiedzieć, powróciłem do wybijanego rytmu w miejscu, w którym go wcześniej przerwałem. Ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu, pozostali członkowie zespołu przestali grać, opuścili ramiona i zaczęli się we mnie intensywnie wpatrywać.
Tak naprawdę to Hammond spiorunował mnie wzrokiem. Wyraźnie poczułem, że jeśli zrobię to jeszcze raz, po prostu mnie zabije. Ponieważ jednak nie wiedziałem, co było źle, zacząłem się martwić.
Siedząc za zestawem perkusyjnym i waląc w bębny tak, jakbyś siedział w klatce i chciał się z niej wydostać, nie słyszysz pozostałych instrumentów. Zakładasz zatem, że grają po prostu swoją partię i że wszystko idzie jak po maśle.
Nie możecie mnie zabić, jestem perkusistą 243
Nie. Muzyka rockowa nie jest, jak zawsze mi się wydawało, anarchią. W rzeczywistości to matematyka w najczystszej postaci. Musiałem uderzyć w werbel dokładnie w tej samej chwili, w której Hammond uderzał w jakiś element swojej gitary, i nie, nie mógł tak po prostu „opuścić trochę nut, żeby się zrównać". Gdy mu to zasugerowałem, rozzłościł się jeszcze bardziej.
Co gorsza, musiałem osiągnąć tempo 180 uderzeń na minutę. I choć miejscami rzeczywiście udawało mi się je utrzymywać, wszyscy na mnie strasznie nakrzyczeli.
A kiedy stwierdziłem: „Trudno. To przecież program dla «Co-mic Relief». Może ludzie uznają, że moje problemy z trzymaniem tempa są zabawne", zaczęli wrzeszczeć jeszcze bardziej.
W końcu pojawił się nasz wokalista, Justin Hawkins, były członek zespołu Darkness. Był nieco zdziwiony, że perkusista i basista szykują się do bójki; po kilkukrotnym odsłuchaniu utworu stwierdził jednak, że „jest na tyle dobrze, że lepiej już nie będzie". Przejął ode mnie zestaw perkusyjny i przez pozostałą część dnia ćwiczył z Hammondem i Mayem, podczas gdy ja jadłem chipsy.
Nazajutrz, po siedmiu lekcjach i dwóch szybkich próbach, wyszliśmy na scenę i zagraliśmy nasz kawałek.
Potem wszyscy byli dla mnie bardzo mili, podobnie jak starasz się być miły dla czterolatka, który właśnie namalował na obrazku kilka kwiatków.
Nawet jeśli bardziej przypominają psy. Gotowy produkt został wyemitowany w piątek o dziesiątej
wieczorem. Mam nadzieję, że już wtedy spaliście i przegapiliście ten program.
Niedziela, 18 marca 2007 r.
O czym my tu do cholery mówimy?
Kilka tygodni temu zostałem biznesmenem, co oznacza, że zacząłem chodzić na spotkania. A raczej, co stanowi bar
dziej adekwatną nazwę, „na spędy, na których nic się nie dzieje i niczego się nie załatwia".
Oto jak wyglądają te spotkania. Każda z osób zgromadzonych przy okrągłym stole wyraża swoją opinię na dany temat, przy czym każda z tych opinii jest zupełnie odmienna od pozostałych. Później, po tym, jak już wypiłeś filiżankę czegoś, co być może było kawą, ale równie dobrze sprawdziłoby się jako zupa ogonowa, olbrzymia kobieta - to zawsze musi być kobieta - mówi:
- Jesteśmy tu po to, by nieszablonowo spojrzeć na to nowe, hybrydowe przedsięwzięcie; nie dowiemy się, jaki będzie jego wynik, zanim nie wciągniemy flagi na maszt i nie sprawdzimy, w którym kierunku wieje wiatr.
Oczywiście, momentalnie odczuwasz potrzebę riposty, ale zanim wciągniesz powietrze, zdajesz sobie sprawę, że to, co przed chwilą powiedziała ta kobieta, to kompletny nonsens. Poza tym - ona jeszcze nie skończyła:
O czym my tu do cholery mówimy? 245
- Krytyczne zadanie, jakie przed nami stoi, to myślenie bez ograniczeń; musimy być proaktywni, w żadnym razie nie reaktywni, w szczególności jeśli mamy ustalić wartość orientacyjną projektu, którą będzie można poddać pod dyskusję.
I znowu podnosisz palec, by zrobić jakąś uwagę. Nie wiesz jednak, czego ta uwaga mogłaby w sumie dotyczyć, nalewasz więc sobie kolejną filiżankę rozgrzewającego kawowego bulionu i sięgasz po kolejną trójkątną kanapkę z tuńczykiem i ogórkiem, czekając, aż ubrana w spódnicospodnie kobieta z twarzą o fakturze ciasta wreszcie skończy
- Musimy starać się podtrzymywać zainteresowanie klientów, co będzie czynnikiem motywującym nasz zespół, oraz spieniężyć efekty naszych działań, bo tylko wtedy będziemy w stanie przejść do kolejnego etapu.
Patrzysz na stare wygi siedzące przy stole, ludzi, którzy jak tylko znajdą się na lotnisku, wyciągają swoje laptopy i wiedzą, czym się je Wi-Fi - wszyscy ze zrozumieniem kiwają głowami. Powstrzymujesz się więc przed zadaniem pytania:
- Przepraszam bardzo, ale o czym pani do jasnej cholery mówi?
Później tego samego dnia dzwonisz do osoby, która zorganizowała spotkanie i w czasie krótszym niż minuta ustalasz z nią odpowiedni tryb postępowania. Potem, gdy już jesteś w domu, zastanawiasz się, czy to zebranie rzeczywiście było konieczne. I czy musiałeś wysłuchiwać tej krowy, ubranej dla niepoznaki w kostium menedżera, urabiającej czasowniki z rzeczowników i opowiadającej przez pół godziny jakieś bzdury po to, by zatuszować fakt, iż nie przychodzi jej do głowy ani jedna spójna myśl.
Zęby jakoś sobie poradzić z tym problemem, rozwinęliśmy wspólnie z kolegą pewną metodę, dzięki której nasze spotkania stają się bardziej interesujące. Gdy wchodzimy do sali, w której
246 Świat według Clarksona, część 3
ma się odbyć spotkanie, wyznaczamy sobie nawzajem jakieś zespoły, a potem rywalizujemy, który z nas niepostrzeżenie przemyci w swojej wypowiedzi więcej tytułów piosenek.
Dlatego podczas zeszłotygodniowego zebrania powiedziałem: - Każdy zaczerpnięty oddech jest jak niewidoczne słońce. Jesteśmy
duchami w materialnym świecie, lub, jak mówią we Francji, Outlan-
dos d'Amour.
I wiecie co? Nikt nawet nie mrugnął okiem. Podobnie, nikt nie załapał o co chodzi, kiedy mój kolega od
powiedział: -Jesteśmy na szczycie świata i spoglądamy w dół na stworzenie,
wzywając pasażerów międzyplanetarnego statku kosmicznego.
Jednak nawet i to stało się po pewnym czasie nużące. Wybrałem się więc na wakacje, choć nawet na Karaibach nie zaznałem spokoju. Przyszedł do mnie faks od jednego z moich nowych biznesowych znajomych, w którym informował mnie, że o godzinie drugiej po południu czasu barbadoskiego odbędzie się telekonferencyjne połączenie telefoniczne między Los Angeles, Aspen, Londynem i Kairem.
W całym swoim życiu nigdy nie czułem się tak ważny. Ja? Uczestnikiem połączenia konferencyjnego? Obejmującego swoim zasięgiem cały świat? Wow! Byłem tak przejęty, że na śmierć o nim zapominałem; przypomniałem sobie dopiero o 1.55, kiedy byłem już bardzo pijany i znajdowałem się na żaglówce.
Nie zważając na mój stan, wykręciłem numer, wpisałem PIN, który wcześniej otrzymałem, po czym poproszono mnie o podanie nazwiska, bym mógł zostać przedstawiony innym rozmówcom. „Biiip!" - zadźwięczał telefon, a potem usłyszałem w nim elektroniczny głos, który potwierdził: „Kapitan Jack Sparrow przyłączył się do rozmowy".
Połączenia konferencyjne to świetna sprawa. Są dokładnie takie same, jak zwykłe spotkania, pod tym względem, że nic się
O czym my tu do cholery mówimy? 247
podczas nich nie dzieje, nikt niczego nie załatwia, za to wszyscy wygadują jakieś bzdury; jednak przynajmniej nie trzeba siedzieć przy stole i starać się za wszelką cenę nie zasnąć albo przypomnieć sobie tytuł singla zespołu Culture Club, wypuszczonego po Karma Chameleon.
Możesz po prostu nalać sobie kolejny kieliszek rumowego ponczu i wyjrzeć przez iluminator. W pewnej chwili, gdy łódź wykonywała zwrot, czy jak tam zwie się manewr zawracania w przypadku żaglówki, spadłem z krzesła, upuściłem na podłogę telefon i przez pięć minut nie mogłem go znaleźć; potem, gdy znów włączyłem się do rozmowy, nikt nawet nie spostrzegł, że mnie przez jakiś czas nie było.
Niestety, jedna z decyzji, jakie zapadły już po zakończeniu konferencji, podczas zwykłej rozmowy telefonicznej z jego organizatorem, dotyczyła tego, że na następne spotkanie musimy przyjechać do Los Angeles.
Hollywood. Stany Zjednoczone. I spotkania, twarzą w twarz z ludźmi, o których do tej pory nie rozmawialiśmy, bo myśleli szablonowo, a m y - nie; my znajdowaliśmy się przecież na szczycie masztu i sprawdzaliśmy, w którym kierunku wieje wiatr.
O nie. Amerykańskie spotkania biznesowe. To przerażające. Cała masa kobiet na stanowiskach kierowniczych i jeszcze więcej korporacyjnego nonsensu. Muszę szybko wytrzeźwieć.
O dziwo, Amerykanom spotkania biznesowe udało się doprowadzić do perfekcji, co wyjaśnia, dlaczego to u nich powstały NASA i Microsoft, a u nas - saloniki herbaciane Betty's. Gdy zjawiasz się na miejscu, recepcjonista pyta cię, czy nie chcesz przypadkiem „wody lub czegoś innego do picia". Potem prowadzi cię do pokoju konferencyjnego, gdzie wygłaszasz swoją kwestię, a kiedy skończysz, przedstawiciele ścisłego kierownictwa dziękują ci za przybycie i opuszczają pomieszczenie. Amerykanie po prostu zdali sobie sprawę, że spotkania nie nadają
248 Świat według Clarksona, część 3
się zupełnie do załatwiania jakichkolwiek spraw - wysłuchują więc, co kto ma do powiedzenia, i wychodzą. A potem od razu kontaktują się telefonicznie i podczas tych rozmów podejmują decyzje.
Wprowadzam więc nową zasadę. Jeśli mam brać udział w jakimś spotkaniu, tylko ja będę dopuszczony do głosu. Dopiero wtedy coś zacznie się dziać.
Niedziela, 15 kwietnia 2007 r.
Śnieg plus zamek w namiocie równa się piekło na ziemi
Ostatnie trzy tygodnie spędziłem pod namiotem. I doszedłem do wniosku, że każdy, kto robi coś takiego dla przy
jemności musi być dziewięciolatkiem albo chorym umysłowo. To, co przeszkadza mi najbardziej, to sprzęt biwakowy, który
celowo został zaprojektowany tak, by nie działał. Weźmy taki zamek błyskawiczny - doskonały przykład tej filozofii. Przez 47 lat rozpinałem i zapinałem rozporki w moich spodniach i nigdy nie zdarzyło się, żeby zamek złapał materiał.
Tymczasem w świecie namiotów każdy zamek za każdym razem musi się zaciąć. Siedzisz więc na powietrzu, w przeraźliwym zimnie, i szarpiesz za to cholerstwo w przód i w tył, z pełną świadomością, że z każdym szarpnięciem i z każdym wymamrotanym pod nosem przekleństwem, suwak połyka coraz więcej namiotu.
Koniec końców, i to bardzo często posiłkując się nożem, przechodzisz przez coś, co miłośnicy namiotów żartobliwie nazywają „drzwiami" - choć przecież to taka większa klapka dla kota! - a za nimi czeka na ciebie twój śpiwór, do którego musisz wślizgnąć się tak szybko, jak to możliwe, ponieważ namioty to zasadniczo wymienniki ciepła. Są zawsze o 7°C zimniejsze od
250 Świat według Clarksona, część 3
otoczenia. Sprawiało mi to wyjątkowo poważny problem, bo podczas moich wakacji pod namiotem temperatura powietrza rzadko podnosiła się powyżej -17°C.
Tak więc dajesz nura „pod kołdrę", szarpiesz za suwak zamka i w jednej chwili znika w nim cały śpiwór. W dodatku nie możesz go stamtąd wydobyć, bo twoje palce są już sine z zimna, a ich opuszki stały się częścią ciała, którą koń określiłby mianem „kopyta".
Zęby je rozgrzać, musisz rozpalić w piecyku. To proste! - myślicie pewnie. W cywilizowanym świecie występuje mnóstwo palników, które zapalają się po naciśnięciu przycisku albo na samą wzmiankę o zapałce. Tu jednak mamy do czynienia z namiotem, więc piecyk, w jaki go wyposażono, jest pomyślany tak, by nie dawał się w ogóle odpalić przez bite dwie godziny, a potem buchnął ci prosto w twarz.
Musisz przede wszystkim napełnić zbiornik na paliwo, a potem napompować go w celu wytworzenia pewnego ciśnienia.
Jest to a) bezcelowe i b) w zimnym klimacie niezwykle niebezpieczne, bo skóra przymarza do metalu tak mocno, że można ją od niego oddzielić wyłącznie piłą łańcuchową.
Jednak kiedy zużyjesz już 600 zapałek i opróżnisz całkowicie zapalniczkę, pojawia się płomień. I zaczyna robić się coraz większy i większy, aż zaczyna ogarniać zbiornik z paliwem pod ciśnieniem.
To przynajmniej sprawia, że wraca ci czucie w kopytach, co oznacza, że dociera do ciebie również przeraźliwy ból spowodowany zanurzeniem dłoni w morzu ognia i wyniesieniem płonącej bomby przez klapkę dla kota z powrotem na śnieg. Pozbyłeś się zatem ogrzewania, a na domiar złego twój śpiwór został całkowicie wciągnięty w swój własny zamek.
Nie wierzę, by błędy projektowe turystycznego ekwipunku były przypadkowe. Moim zdaniem ludzie, którzy są za niego
Śnieg plus zamek w namiocie równa się piekło na ziemi 2 5 1
odpowiedzialni, celowo czynią go niezdatnym do użytku i niebezpiecznym, wiedzą bowiem, że każdy, kto zamierza mieszkać pod namiotem chce, by jego życie było tak trudne i niewygodne, jak to tylko możliwe.
Właśnie z tego powodu namioty i śpiwory występują w kondomach, które są odrobinę za małe. Nigdy nie uda ci się ich tam z powrotem spakować.
To dlatego twój plecak i spodnie mają mnóstwo pasków i zapięć, które, oprócz zaplątywania się o siebie, do niczego innego nie służą. To dlatego materiał, z którego wykonane są współczesne namioty, jest tak łatwopalny jak benzyna i głośno łopocze nawet przy najlżejszych podmuchach wiatru.
I wreszcie dlatego śpiwór jest tak wąski, że zasunięcie zamka, gdy znajdujesz się w środku, jest niemożliwe. Niemożliwe, słyszycie?!
Przesuwasz suwak ku górze aż do chwili, w której zdajesz sobie sprawę, że jeśli będziesz robił to dalej, twoje lewe kopyto skończy głęboko w nosie. Próbujesz zatem dokończyć zasuwanie od zewnątrz, a to oznacza, że na końcu cała lewa ręka będzie wystawała ze śpiwora jak antena telefonu satelitarnego.
Nie natknąłem się, przez całe trzy tygodnie, na jakikolwiek przykład sprzętu biwakowego, który działałby tak jak powinien. Musiałem na przykład jeść z plastikowej miski dla psa, która roztrzaskała się, gdy na niej usiadłem.
Bo kiedy usiłujesz wyjść ze śpiwora, z kawałkiem zamarzniętej cielęciny wystającej ci z ramienia, w namiocie o wysokości zaledwie kilku cali, całkowicie pokrytym lodem, i kiedy jego łopotanie w ogóle nie dało ci spać, trudno jest nie starać się usiąść na absolutnie wszystkim, co tylko ma się pod ręką.
Jest jeszcze materac, który zwija się w robiącą wrażenie swoim niewielkim rozmiarem kiełbaskę. Po rozwinięciu nie staje się jednak płaski.
252 Świat według Clarksona, część 3
Musisz na jego odleglejszym końcu położyć jakiś obciążnik, a to oznacza konieczność wczołgania się do namiotu w butach do chodzenia po śniegu. Odpada z nich śnieg, topi się w momencie eksplozji ogrzewacza, a potem, w nocy, zamarza; gdy się budzisz, wydaje ci się, że ktoś zrobił z ciebie galaretę z nóżek.
A jedzenie? Cóż, oczywiście, że mógłbyś zabrać ze sobą kiełbaski i fasolkę. Ale nie, miłośnicy namiotów wolą odżywiać się suszonymi egzemplarzami „Guardiana". Wystarczy dodać do nich wody pochodzącej ze stopionego śniegu i... bingo! Możesz zjeść na kolację felieton Polly Toynbee przybrany szczyptą Geor-ge'a Monbiota1.
Nie można się nawet normalnie wysiusiać, bo spodnie przeznaczone pod namiot nie mają zamka. Bóg jeden raczy wiedzieć, co by się mogło w niego wplątać, gdyby go miały. W związku z tym musisz opuścić każdą z ośmiu par spodni, które masz na sobie by odizolować się od zimna.
I mogę ręczyć, że gdy naciągniesz je z powrotem, jedna lub dwie pary pozostaną poniżej twojego tyłka, utrudniając ci chodzenie.
Nie muszę chyba dodawać, że jedynym sposobem na załatwienie tej drugiej potrzeby fizjologicznej podczas pobytu pod namiotem jest przykucnięcie, tak jak robią to zwierzęta.
A ponieważ w namiocie tak trudno dbać o higienę osobistą, po trzech tygodniach wróciłem do domu z jakimiś dziwnymi naroślami na twarzy
Lekarze twierdzą, że najprawdopodobniej wyrosła mi broda.
Niedziela, 13 maja 2007 r.
George Monbiot - dziennikarz, publicysta i działacz ekologiczny.
Jeśli jesteś brzydki, musisz być zabawny
Ponieważ nieuchronnie zbliżam się do starości, jest sporo rzeczy, które napawają mnie niepokojem. Wszystkie włosy
z mojej głowy zaczynają wyrastać mi nosem. Puchną mi płatki uszu. Mój pęcherz zaczyna odmawiać mi posłuszeństwa. Posługiwanie się nowinkami technicznymi sprawia mi coraz więcej trudności.
Za jakiś czas pewnie zdiagnozują u mnie raka. Moją największą obawą nie jest jednak to, że mogę stracić
wzrok, czucie czy węch. Nie. Największy lęk wzbudzają we mnie ludzie, którzy po tym, jak dobiją pięćdziesiątki, wydają się tracić poczucie humoru.
Klasycznym przykładem takiej osoby jest John Cleese. Kiedyś stąpał dumnie po korytarzach pewnego hotelu w Torąuay, a widzowie wili się w histerycznym śmiechu. Potem zaczął występować w reklamach supermarketów i szczekać na klientów, a my chowaliśmy się za sofy i umieraliśmy cicho z zażenowania.
Podobnie jest zresztą z jego dawnymi kuplami. Michael Palin jest ujmujący i serdeczny, ale czy potrafi was rozśmieszyć wlokąc się po raz kolejny jakimś zdezelowanym pociągiem przez
2 5 4 Świat według Clarksona, część 3
Indie? Erie Idle jest odpowiedzialny za musical Spamalot, który jest śmieszny mniej więcej tak, jak zakażenie chlamydią.
Terry Jones zawinął się w 14 warstw arkuszy z dziełami Chaucera, a Graham Chapman od lat nawet nie pisnął. Chociaż akurat to może mieć pewien związek z faktem, że facet nie żyje.
Na myśl przychodzi mi również Woody Allen. Oglądając filmy Śpioch i Zagraj to jeszcze raz, Sam naprawdę myślałem, że będę potrzebował pomocy chirurga przy zszywaniu moich boków. Niestety, oglądając ostatnie filmy Allena, sam chciałem zaszyć mu usta. Zdarzało mi się opierać o drzewa, który były śmiesz-niejsze niż on.
Najzabawniejszą osobą, jaką oglądałem na scenie, był Jasper Carrott. Jego gra była tak przekomiczna, że już w połowie występu zostałem wyniesiony z sali przez sanitariusza ze Związku Kawalerów Maltańskich, bo zacząłem mieć poważne trudności z oddychaniem. Serio, myślałem, że umrę! Czy jednak Jasper wciąż jest zabawny? Śmiem wątpić.
Powód takiego stanu rzeczy- jak ostatnio odkryłem - jest bardzo prosty: to seks.
Doskonale pamiętam, jak rywalizowałem z kumplem podrywając pewną dziewczynę. Był kapitanem drużyny piłkarskiej, miał więc trójkątny tors, mocne uda i ramiona tak szerokie, że z powodzeniem mogłyby służyć jako pas startowy dla awione-tek. A ja? Cóż, ja wyglądałem jak słup telegraficzny, na którym bocian uwił sobie gniazdo.
Jedynym sposobem, do którego mogłem się uciec, było spróbować rozśmieszyć dziewczynę. I nawet gdy wybierała mojego kumpla piłkarza, lądowała z nim w krzakach i jęczała wpatrzona w błysk jego szafirowobłękitnych oczu, ja stałem w pobliżu i bez końca paplałem o Anglikach, Szkotach, Irlandczykach, koniach z długimi pyskami i samolotach z jednym spadochronem na pokładzie.
Jeśli jesteś brzydki, musisz być zabawny 255
Bo właśnie to jest ostatnią - i tak naprawdę jedyną - deską ratunku dla koszmarnie zdeformowanych osób.
Serio! Czy patrząc na Stephena Fry'a, pomyśleliście kiedyś: „co za facet!" albo „niezłe ciacho!"? Nie? A czy przyszło wam to do głowy, gdy oglądaliście Bena Eltona i Paula Whitehouse'a? Czy kiedykolwiek wydawało się wam, że Bernard Manning wygląda jak Johnny Depp, tylko w nieco grubszej wersji? Paul Mer-ton prezentuje się nie lepiej niż miasto, które ma w swoim nazwisku, a łan Hislop kojarzy się z kimś, kto powinien całe dnie spędzać w kołowrotku dla gryzoni, popiskując.
Mógłbym ciągnąć to dalej i tak właśnie zrobię. Steve Coogan przypomina hydraulika. Jimmy Carr wygląda jak księżyc. Ro-wan Atkinson wydaje się być zrobiony z poliuretanu. I to właśnie dzięki temu wszystkie wspomniane wyżej osoby są szalenie zabawne.
Każdy z nich stracił dziewczynę, która odeszła z kapitanem drużyny piłkarskiej. Każdy z nich stał kiedyś przed lustrem, myśląc: „Nie pozostało mi nic innego. Zostaję homoseksualistą". A może tylko ja?
Wydaje mi się - i mam nadzieję, że nie dostanę za to po głowie - że wspomniana prawidłowość jest jeszcze bardziej wyraźna w przypadku kobiet. Jo Brand. Dawn French. Vicotria Wood. Zauważyliście, co ich łączy? Tak! Właśnie to! Mają o wiele większe poczucie humoru niż Scarlett Johansson, Keira Knightley i Urna Thurman.
Na uroczystych kolacjach wypatruję atrakcyjnych mamusiek w ich kusych sukienkach i bluzkach z wyzywającymi dekoltami, mając nadzieję i modląc się o to, by udało mi się zająć miejsce nie obok nich, a obok jakiejś puszystej pani, ponieważ w ten sposób będę miał choćby cień szansy dobrze się pośmiać.
A zatem jeśli prawdą jest, że atrakcyjne osoby nie są zabawne, a otyli, brzydcy ludzie - są, słuszną wydaje się teza, że poczucie
256 Świat według Clarksona, część 3
humoru jest w gruncie rzeczy narzędziem, służącym niektórym do uszczknięcia odrobiny seksu, który w przeciwnym razie w ogóle nie byłby dostępny. To zaś pozwala mi przejść płynnie do problemów związanych z osiągnięciem wieku 50 lat.
Nikt, kto zaczyna się starzeć - nawet Sean Connery i Joan Collins - nie może stanąć przed lustrem nago, i pomyśleć: „ooo taaak...".
Ja stoję i myślę: „Jak to się stało do jasnej cholery, że słup telegraficzny z gniazdem bociana zaszedł w ciążę?!".
W związku z powyższym starsze osoby powinny robić wszystko, by nadrabiać niszczejącą aparycję i obwisłą skórę poczuciem humoru. Tylko po co? Jest całkiem prawdopodobne, że mają już męża albo żonę; poza tym, gdy masz już swoje lata, istnieje całe mnóstwo rzeczy, które nocą wolisz od seksu. Spanie. Czytanie. A nawet dyndanie na jakimś wysokim budynku, zaczepiony za to, co zostało ci z włosów.
Tak więc jeśli nie szukasz partnerki i nie mobilizuje cię co minutę ochota na bara-bara, możesz darować sobie bycie zabawnym i zacząć pisać musicale z piosenkami Abby.
Naszą jedyną nadzieją jest Viagra. Ponieważ dzięki Viagrze starsi faceci wciąż „mogą", nawet jeśli wszystko inne zupełnie u nich zawodzi, to czują, że rozśmieszanie ludzi nadal ma sens.
To prawdopodobnie wyjaśnia, dlaczego, mimo swoich 52 lat, A.A. Gili wciąż potrafi wywołać śmiech u swoich czytelników.
Niedziela, 20 maja 2007 r.
Dlaczego Brytyjczycy to najlepsi turyści
Czy potraficie sobie wyobrazić horror polegający na możliwości czytania w cudzych myślach? I sprawdzeniu, co inni
myślą o tobie? No cóż, w zeszłym tygodniu właśnie czegoś takiego doświadczyliśmy, bo 15 000 hotelarzy z całego świata wy-łuszczyło w szczegółach, co sądzi o Brytyjczykach.
Pielęgnujemy w sobie błogie przekonanie, że Wielka Brytania i jej mieszkańcy to przewodnie światło nadziei i prawości dla nieco brudniejszych i mniej wykształconych. Przyjmujemy za pewnik, że gdy ktoś wymienia nasz wspaniały naród, ludzie na całym świecie wyobrażają sobie nas, zdążających do pracy w melonikach i ochoczo eliminujących się z boiska do gry w krykieta na długo przed podjęciem decyzji przez sędziego. Ze kiedy o nas myślą, myślą o wiadomościach telewizji BBC, prowadzonych przez Kennetha Kendalla. Pod krawatem.
Otóż obawiam się, że tak nie jest. Okazuje się, że mają nas za aroganckich, źle ubranych, brudnych, głośnych, pijanych i o wiele mniej sympatycznych od Japończyków.
Okazuje się, że personelowi hotelowemu na wyspie Korfu nie podoba się zbytnio, gdy przechodzimy tanecznym krokiem
258 Świat według Clarksona, część 3
konga przez recepcję o drugiej nad ranem, a potem parami pędzimy do ogrodu, gdzie łapiemy chlamydię. Uważają, że nasze zachowanie jest wyjątkowo aspołeczne.
Czytając dalej, możemy się przekonać, że mimo iż na wakacjach wydajemy całkiem sporo pieniędzy, to większość z nich przeznaczamy na piwo, hamburgery i ulubione kanapki szatana - z pastą serową Cheez Whiz.
Takie zachowanie, według innego raportu, zamieszczonego tym razem w przewodniku Lonely Planet, wynika z naszej obsesji na punkcie sławy, z oddawania czci osobom, które nie mają za grosz talentu, z naszej skłonności do picia na umór i z tego, że w kraju panuje atmosfera powszechnego rozczarowania, będąca konsekwencją zamachów bombowych w londyńskim metrze.
Nic zatem dziwnego, że ludzie którzy napisali tę książkę, faktycznie są samotni. Nie zyskacie przyjaciół, jeśli będziecie się włóczyć i marudzić jak Kłapouchy. Na litość boską!
Prawda jest taka, że Wielka Brytania jest obecnie świetnym miejscem do życia. Tony Blair odchodzi. Dom każdego z nas wart jest jakiś milion funtów. A lato, dzięki kilku oddanym idei globalnego ocieplenia osobom i właścicielowi Ryanair, najprawdopodobniej będzie gorące. To dlatego tańczymy nad ranem konga - jesteśmy szczęśliwi. I również dlatego nie znoszą nas hotelarze - bo są zazdrośni.
Żyją w kraju, w którym wino otrzymuje się z kreozotu, gdzie kobiety nie golą swoich pach, a hydraulika, żeby naprawił zmywarkę, trzeba przekupić czymś z kolekcji Faberge.
Po prostu nie mogą znieść, gdy widzą, jak nadciągamy skocznym krokiem z naszymi wyzwolonymi seksualnie dziewczynami i wielkimi, silnymi funtami.
Wiem, że to prawda, bo każdy, kto kiedykolwiek był za granicą, bardzo dobrze zdaje sobie sprawę z tego, że w dowolnym, międzynarodowym rankingu złych zachowań, znajdujemy się
Dlaczego Brytyjczycy to najlepsi turyści 259
bardzo daleko od samego dna. Czy kiedykolwiek dzieliliście basen z Południowoafrykańczykiem? Lubią - przy czym musicie pamiętać, że wszyscy są naprawdę nieźle zbudowani - wspiąć się na najwyższą trampolinę i skoczyć prosto na waszą głowę. I podczas gdy ze złamanym kręgosłupem opadacie bezwładnie na dno, pozostali i równie dobrze zbudowani członkowie ich rodzin rechoczą szyderczo i zamawiają jeszcze jedną lampkę Chateau.
A Szwedzi? Wydaje się wam, że my to dopiero umiemy pić. Mówię wam, to, co widzieliście, to nic w porównaniu z chmarą Thorów, którzy jak szarańcza obsiadają bar przy basenie. Jedyna różnica jest taka, że gdy my się upijemy, lubimy łapać choroby weneryczne. Oni, gdy się upiją, chcą popełnić samobójstwo.
Hotelarze najwyraźniej lubią Niemców. Twierdzą, że są bardzo spokojni.
Oczywiście, że tak. Niemcy przez cały czas muszą być trzeźwi, a w łóżku muszą znaleźć się przed dwudziestą pierwszą, bo - jak wszyscy dobrze wiemy - bardzo lubią wstawać wcześnie rano...
Co ciekawe, Amerykanie zajęli w rankingu drugie miejsce, za Japończykami. Określano ich mianem uprzejmych, zainteresowanych poznawaniem nowych kultur i szczodrych przy dawaniu napiwków. Zgadzam się z tym, ale dzielenie restauracji z grupą ludzi z zatkanymi nosami, którzy samogłoski wypowiadają z dwusuwową manierą, jest jak dzielenie restauracji z kosiarką do trawy. W dodatku Amerykanie mają szalenie irytujący zwyczaj rozmawiania ze swoimi znajomymi tak, jakby znajdowali się w odległości pół kilometra.
Na przeciwnym krańcu skali uplasowali się Francuzi. Wygląda na to, że to oni są najgorszymi urlopowiczami. Są na samym dnie. Jest tylko jedno „ale". Zastanówcie się przez chwilę: czy widzieliście kiedykolwiek jakiegoś Francuza na wakacjach za
260 Świat według Clarksona, część 3
granicą? Włochy są pełne Niemców. Hiszpania - Brytyjczyków. Grecja - kurzu i homoseksualistów. Holendrzy są dosłownie wszędzie. Szwedzi już nie żyją, a to kto? Czyżby ktoś z kosą spalinową? Chwila, moment... Nie! To grupa Amerykanów wspina się na wzgórze.
Ale Francuzi? Nie wydaje mi się, żeby wyjeżdżali na wakacje za granicę. I mają powód. Czy Bóg opuszcza niebo w sierpniu i spędza wakacje w piekle? Nie. W takim razie po co ktoś, kto mieszka we Francji, miałby spędzać urlop za granicą?
Jest zatem bezspornym faktem, że Francuzów nigdzie nie widać, a to oznacza - tylko proszę, bez żadnych sprzeciwów - że najgorszymi turystami na świecie są Rosjanie. Jasne, przez większość dzieciństwa odżywiają się betonem i usiłują unikać tortur, więc któż by ich tam winił za uwalnianie swoich wewnętrznych napięć na plażach całego świata istną feerią ozdób, okularów przeciwsłonecznych Versace i wyjątkowo obcisłych strojów kąpielowych Speedo.
Problem z Rosjanami polega na tym, że wszyscy mają bardzo ponury wygląd, który zawdzięczają swojej ciastowatej karnacji i tatuażom służb specjalnych. Gdy na ciebie patrzą, odnosisz wrażenie, że zastanawiają się, jak byś wyglądał bez głowy.
Jakiś żul z Liverpoolu może na ciebie zwymiotować i to rzeczywiście jest nieprzyjemne. Ale Rosjanin z miłą chęcią przyprószy twoją pizzę szczyptą polonu. To naprawdę o wiele gorsze.
Niedziela, 27 maja 2007 r.
Ratuj naszą planetę - zjedz weganina!
Mam dobre wieści. Wygląda na to, że wasz samochód i wasza słabość do instalowania żarówek w każdej możliwej
wnęce, koniec końców wcale nie podgrzewają naszej planety. Zgodnie z wynikami najnowszych badań, elektrownie i trans
port produkują co prawda mnóstwo dwutlenku węgla, ale oprócz tego niemałe ilości aerozoli, które, przynajmniej w krótkiej skali czasowej, zapewniają Ziemi chłód na podobnej zasadzie, jak dezodorant pachom człowieka.
Któż zatem zaprezentował tę nową teorię? Jakiś zwariowany półgłówek, który chciał stanąć w obronie tych czy innych targów motoryzacyjnych? A może George Bush? Może jakiś facet w pubie? Nie. Otóż doniesienie to pochodzi od pewnej organizacji o nazwie EarthSave, która została założona i jest prowadzona, z tego, co wiem, przez typową dla takich stowarzyszeń grupę wyhodowanych w naturalnych warunkach komunistów i pragnących zbawiać świat hipisów.
Fakty, jakie z niej wynikają, są jednak bardzo intrygujące. Metan, który wydobywa się z krowich zadków co kilka minut na iście przemysłową skalę, ma - jeśli chodzi o gazy
262 Świat według Clarksona, część 3
cieplarniane - 21-krotnie większy potencjał niż dwutlenek węgla. W związku z powyższym, zwierzęta hodowlane wyrządzają klimatowi większą szkodę niż cały światowy transport i wszystkie elektrownie razem wzięte.
Co więcej, zapotrzebowanie na wołowinę oznacza jeszcze więcej ściętych lasów i jeszcze większe wymagania, jakim musi sprostać nasze zaopatrzenie w wodę.
A zatem EarthSave w oczywisty sposób zachęca nas do wyjazdu na wieś i wycięcia w pień wszystkiego, co posiada więcej niż jeden żołądek. Może nawet chce, bym wystrzelał swoje osły? Na szczęście według EarthSave możemy zatrzymać swoje samochody i lodówki typu walk-in, musimy tylko przestać jeść mięso.
Tak naprawdę chodzi o zaprzestanie spożywania wszelkich produktów pochodzenia zwierzęcego. Koniec z mlekiem. Koniec z serem. A jeśli uda się wykazać, że pierdzą też pszczoły, to koniec również z miodem. Będziecie musieli zostać weganami.
Oczywiście, jeśli nie odpowiadał ci smak mięsa, twój wegetarianizm był całkowicie uzasadniony. To tak jak z ludźmi, którzy nie lubią, dajmy na to, Johna Prescotta - wstępują w szeregi konserwatystów. Ale stać się weganinem? Nie przychodzi mi do głowy nic, czego mógłbym chcieć w mniejszym stopniu, no, może poza opublikowaniem w internecie moich zdjęć w różowej spódniczce baletowej.
Spożywając posiłek, który nie zawiera produktów pochodzenia zwierzęcego, formalnie stajesz się wiewiórką. Gdy postanawiasz jeść wyłącznie warzywa, zachowujesz się tak, jakbyś decydował się mówić używając wyłącznie spółgłosek. Musisz korzystać z samogłosek, bo inaczej nie ma to sensu.
Oczywiście, istnieje kilka gatunków zielska, które bardzo lubię. W szczególności należą do nich kalafiory i pory. Ale one przecież stanowią tylko dodatek do jedzenia; są przydatne jedynie jako wypełniacz talerza i absorbent sosu. Myśl, że miałbym
Ratuj naszą planetę - zjedz weganina! 263
jeść wyłącznie kalafiory, i to nawet bez odrobiny choćby sosu serowego, napawa mnie przerażeniem.
Z powyższą kwestią wiążą się daleko idące implikacje. Wyobraźmy sobie, że świat postanowił dziś zerwać ze swoim apetytem na krokiety, pieczenie wołowe i nadziewane mięsem batony Mars.
Jakie miałoby to skutki dla wsi? Tam, gdzie dziś znajdują się pola pełne pasących się krów i po
szukujących trufli świń, powstałoby... no właśnie, co? Ekstremalni wegetarianie wyobrażają sobie pewnie, że zaj
mowaną przez pastwiska ziemię zasiedlą z powrotem autochtoniczne gatunki, że będą mogli wybrać się wreszcie na spacer nie obawiając się farmerów strzelających do ich psów, i że przed ich oczyma roztoczy się widok pełen pięknych kwiatów i rzadkich zwierząt.
Wilków, dajmy na to. Gdyby faktycznie pozbyto się farmerów, ziemia zostałaby
podzielona na dwie kategorie. Część przeznaczono by na hodowlę ziemniaków (to najbrzydsza uprawa w całym chrześcijańskim świecie), a resztę wykupiłyby gwiazdy rocka. I w jednym, i w drugim przypadku Janet Street-Porter i jej idiotyczne stadko wędrowców w głośno szeleszczących kurtkach i głupkowatych czapkach nie miałoby czego tam szukać.
Co więcej, zniknęłyby również tereny trawiaste - nie byłoby przecież zwierząt, które mogłyby się na nich paść. Nie byłoby też lasów; bez bażantów lasy nie mają sensu. Jestem przekonany, że ludzie z EarthSave marzą o kraju tak dziewiczym, jak tylko pragnęła tego natura, ale coś takiego po prostu nie istnieje. W ciągu trzech tygodni Wielka Brytania zaczęłaby wyglądać jak kanadyjski Saskatchewan.
A zatem najlepsze, co możemy zrobić, jeśli chcemy uratować świat, ocalić brytyjską wieś i wciąż jeść mięso, to wypracować metodę, dzięki której zwierzęta produkowałyby mniej metanu.
264 Świat według Clarksona, część 3
Naukowcy w Niemczech pracują już nad pigułką, która ma uporać się z tym problemem, sęk w tym, że wywołuje ponoć sporo efektów ubocznych. Co prawda nigdzie ich nie wyszczególniono, ale przypuszczam, że jeśli uwięzi się gaz wewnątrz krowy, jednym z minusów takiego rozwiązania może być eksplozja zwierzęcia. To okropne!
W dodatku zupełnie niepotrzebne. Wszyscy wiemy, że aktywność naszych jelit zależy od diety. Wiadomo, na przykład, że jeśli po południu mamy spotkanie z czołówką sommelierów w małym pokoju bez okien, najlepiej nie jeść na obiad brukselki i fasoli w sosie pomidorowym.
Ostatnio spędziłem osiem dni w samochodzie wraz z współ-prowadzącym program Top Gear Jamesem Mayem, który bardzo często cierpi na wzdęcia. Ponieważ jednak żył na iście żołnierskich racjach żywnościowych, w skład których wchodziły utarte broszury Greenpeace'u z dodatkiem wody, wnętrze przez cały czas pachniało sosną i było cytrynowo świeże.
Tak więc jeśli wiemy - a przecież wiemy - że dieta może zostać wykorzystana do regulowania ilości metanu emitowanego przez nasze ciała, z pewnością nie znajduje się poza zasięgiem ludzkiego intelektu działanie, polegające na zmianie diety zwierząt hodowlanych.
W chwili obecnej krowy, w przeważającej mierze, jedzą trawę i kiszonkę, co - jak widzieliśmy powyżej - odpowiada za topnienie pokrywy lodowej i prowadzi do naszej zagłady. Potrzebują więc nowej paszy: czegoś bogatego w żelazo, wapno i naturalne substancje odżywcze.
Nie mogą jeść mięsa, to oczywiste. To może w takim razie nakarmimy je wegetarianami?
Niedziela, 3 lipca 2007 r.
Wypchaj tygrysa - niech żyje wytępienie!
Wmiarę jak wzrasta zamożność mieszkańców Chin, rośnie również nielegalny popyt na części ciała tygrysa. Aż 600
milionów Chińczyków wierzy, że tygrysie kości, pazury, a nawet prącia są w stanie wyleczyć z każdej dolegliwości, włączając w to artretyzm i impotencję. W związku z powyższym już chyba po raz setny słyszymy, że jeśli nikt nic z tym nie zrobi, nad tygrysami zawiśnie widmo wytępienia.
Nie będzie to jednak wytępienie totalne. Tygrysy przez wiele kolejnych lat będą sobie żyły w Las Vegas. A w Azji znajduje się tyle nielegalnych ferm tych drapieżnych kotów, że ich populacja przewyższa populację hodowanych tam krów. Sęk w tym, że znikną tygrysy żyjące na wolności.
No dobrze. Ale co niby mamy w tej sprawie zrobić? Wysłać tam międzynarodowe siły zbrojne wyposażone w najnowszy sprzęt noktowizyjny oraz śmigłowce bojowe, by wytropiły i osaczyły kłusowników?
Naprawdę tego chcecie? A co żołnierze powiedzą tubylcom? „Tak, wiemy, że nie macie wody pitnej, jedzenia i że popsuł się wam wół, ale nie przyjechaliśmy tu po to, by coś z tym zrobić.
266 Świat według Clarksona, część 3
W rzeczywistości zamierzamy położyć kres jedynej gałęzi przemysłu, jaką tu macie".
Owszem - odpowiedzą działacze na rzecz ochrony środowiska naturalnego, którzy utrzymują, że jeśli nic w tej sprawie nie zrobimy, nasze dzieci nigdy nie zobaczą tygrysa w jego środowisku naturalnym. I że to bardzo smutne.
Doprawdy? Ja nigdy nie widziałem na wolności ani dziobaka, ani grzechotnika. Nigdy nie widziałem żadnego spośród wielu zwierząt, o których wiem, że istnieją. Dlaczego zatem miałbym martwić się tym, że moje dzieci nigdy nie zobaczą tygrysa?
Co więcej, kiedy się nad tym dobrze zastanowię, dochodzę do wniosku, iż żywię głęboką nadzieję, że gdy będą wędrować przez birmańską dżunglę podczas swojej rocznej przerwy przed studiami, tygrysa właśnie nie zobaczą.
Wokół problemu wytępienia gatunków narosło przesadnie dużo sentymentów. Mamy jakieś wewnętrzne przeświadczenie, że gdy wymiera jakiś gatunek, powinniśmy upaść na kolana i przez pewien czas zawodzić ze smutku. Poza kilkoma impotentami z chińskiej klasy średniej i osobami, które pragną mieć ładny dywanik, większości nie powinno robić najmniejszej różnicy, czy tygrys wymarł, czy nie. Nie zachwieje to naszymi dostawami energii ani nie usunie rozdźwięku między Wielką Brytanią a Rosją. Ten fakt jest tak samo nieistotny, jak śmierć jakiejś odległej gwiazdy.
Jak dotąd w bieżącym tysiącleciu pomachaliśmy na pożegnanie kozłowi pirenejskiemu - zauważyliście może jego brak? -oraz małpie o kilometrowej nazwie: gereza ruda, podgatunek Pi-
liocolobus badius waldronae. Jak można się było tego spodziewać, za oba wymarcia obwiniono Shella, McDonaWsa, nielegalny handel diamentami, Deutsche Bank i kilka innych korporacji kierowanych przez udziałowców, których celem jest przerobienie całego świata na pieniądze i dwutlenek węgla.
Wypchaj tygrysa - niech żyje wytępienie! 267
Jeśli jednak spojrzymy wstecz, przenosząc się do czasów sprzed epoki ropy, pary i niemieckich bankierów, przekonamy się, że różnym gatunkom udawało się wymierać całkowicie na własną rękę. Apatozaurom, dajmy na to. I szczerze mówiąc, komu jest smutno, że jego dzieciom nigdy nie będzie dane ujrzeć tyranozaura na wolności?
W dziewiętnastym wieku na tamten świat przeniosło się 27 gatunków, łącznie z alką olbrzymią, kleniem Gila crassicauda,
kwaggą właściwą, lwem przylądkowym i konikiem polskim, zwanym również „prymitywnym". Polacy najwyraźniej robili wszystko, co w ich mocy, ale nic to nie dało. Konik był po prostu zbyt prymitywny.
Ekowariaci ignorują fakt, że w latach 1900-1919 straciliśmy prawie wszystkich młodych Europejczyków i paplają bez końca o wymarciu gołębia wędrownego, papużki karolińskiej i wilka workowatego.
Tak szczerze mówiąc - kogo to obchodzi? Przecież istnieją jeszcze miliony innych gatunków. Nie dalej jak w zeszłym tygodniu mogliśmy usłyszeć, że naukowcy w południowoamerykańskich lasach deszczowych odkryli 24 nieznane dotąd gatunki, włączając w to 12 żuków gnojaków, całkowicie nową mrówkę, klika ryb i uroczą żabkę.
Pewnie nie jest aż tak milusińska jak mały tygrysek, ani tak prymitywna, jak konik polski, ale za to wygląda odjazdowo -różowe, fluorescencyjne okręgi pokrywające jej skórę wyglądają tak, jakby namalował je sam Steve Hillage1.
No i co? Czy świat uradował się, że dołączyła do nas żabka hipiska? Jasne - jak cholera. Świat szlochał wtedy w swoją eko-chusteczkę z powodu sytuacji na Arktyce.
1 Steve Hillage - angielski muzyk, kompozytor i gitarzysta, powiązany z tzw. sceną Canterbury- zespołami i muzykami grającymi rock awangardowy, progresywny i psychodeliczny
268 Świat według Clarksona, część 3
Okazuje się bowiem, że za przyczyną Rangę Roverów, banku HSBC i księcia Bandara topi się lód na biegunie północnym, w związku z czym niedźwiedź polarny nie ma gdzie mieszkać. No, wyjąwszy może te 8 milionów kilometrów kwadratowych północnej Kanady, zupełnie nietkniętych jakąkolwiek formą ingerencji człowieka.
W każdym razie, ignorując powyższe fakty, wciska się nam, że niedźwiedzie polarne są obecnie zagrożone i że z tego powodu wszyscy powinniśmy popełnić samobójstwo.
Niby po co? W przeciwieństwie do wrażenia, jakie wytworzyły w nas milutkie i mięciutkie pluszaki firmy Steiff, niedźwiedź polarny to wielka, okrutna bestia w kolorze nikotyny, z zaciętym wyrazem ohydnego, szpiczastego pyska i pazurami, które, znalezione u kogoś w sobotni wieczór w Nottingham, zostałyby skonfiskowane jako potencjalne narzędzie zbrodni.
Jeśli niedźwiedzie polarne wymrą, nie zrobi to najmniejszej różnicy ani wam, ani nikomu, kogo kiedykolwiek spotkaliście. Jedynymi ludźmi, którzy w ogóle to zauważą, będą Eskimosi, bo koniec niedźwiedzi polepszy warunki ich życia - będą mogli chodzić na ryby i do klubów bez ryzyka bycia pożartym żywcem.
Nie zgadzam się z tym, żeby zabijać to, co uważamy za brzydkie bądź agresywne - chyba że mamy do czynienia z wirusem bądź komarem. Chciałbym jednak, żeby światowi działacze na rzecz ochrony środowiska wzięli przykład z tych mądrzejszych przedstawicieli świata zwierząt: jak przychodzi co do czego, jedynymi liczącymi się dla nas osobnikami są te, które należą do naszej grupy społecznej. No i nasze dzieci.
Niedziela, 10 czerwca 2007 r.
Wybrałem się do Londynu, a jego nie ma
czoraj widziałem coś niezwykłego. Stojąc w korku w pobliżu londyńskiego Parliament Sąuare, zauważyłem dużą
kolejkę, która ustawiła się przed jedną z naszych staromodnych budek telefonicznych. Przed tym czerwonym cholerstwem o tak skomplikowanym kształcie, że jego pomalowanie zajmuje jakiemuś nieszczęśnikowi całe sześć lat.
Po co - pomyślałem - ludzie tkwią w kolejce do budki telefonicznej? Przecież dziś wszyscy mają komórki. I dlaczego kobieta, która z niej korzysta, wcale z niej nie korzysta? Połową jest w środku, połową na zewnątrz, ma jedną nogę w powietrzu, a na twarzy głupkowaty uśmiech.
Okazało się po chwili, że jest turystką pozującą do zdjęcia przy jedynym skrawku staroświeckiej Anglii, jaki udało się jej znaleźć. Co więcej, ludziom, którzy za nią stali, również chodziło o zdjęcie z londyńską budką telefoniczną. Zasmuciło mnie to.
Z jak daleka przyjechali? - zamyśliłem się. I ile zapłacili za tę jedyną w swoim rodzaju podróż do niegdysiejszej stolicy całego wolnego świata?
W
270 Świat według Clarksona, część 3
I to - ta nędzna, stara budka telefoniczna - jest dla nich jedynym dowodem, że wylądowali we właściwym miejscu.
Policjanci zastąpili swoje klasyczne hełmy i wesołe usposobienie kamizelkami kuloodpornymi i pistoletami maszynowymi, miejsce fekaliów spływających do Tamizy z ościennych hrabstw Londynu zajęły wydry, na Trafalgar Sąuare nie wolno już karmić gołębi, a absolutnie ostatnim językiem, jaki słyszy się na ulicach miasta, jest angielski.
To jeszcze nie wszystko. Strażnikami zamku Tower są obecnie kobiety, stopił się kli-
per „Cutty Sark", Greenwich kojarzy się głównie z Millenium Dome, królowa zmieniła się w Helen Mirren i nie ma już starych, dwupiętrowych autobusów, wyeliminowanych przez fanatyka Livingstone'a, który wszystko, co wiąże się z przeszłością, postrzega jako dowód na miłosny wręcz związek globalnych korporacji z pieniądzem, niewolnictwem i dwutlenkiem węgla.
Można odnieść wrażenie, że gdyby jakiś dżentelmen z londyńskiego City pojawił się na moście Waterloo ubrany w melonik i ze złożonym parasolem w ręku, zostałby z miejsca zaatakowany przez wygłodniałą takiego widoku hordę uzbrojonych w kamery i aparaty Sony turystów.
Podczas mojego zeszłotygodniowego wypadu do Londynu płynąłem po rzece, byłem na London Eye, przeszedłem spacerkiem w pobliżu Tower Bridge i udałem się na Piccadilly Circus. Po chwili zaczęło mi się wydawać, że znalazłem się w jakimś dziwnym miejscu, przypominającym owoc kontaktów seksualnych Genewy z roku 2037 i Moskwy z roku 1974.
Z każdego słupa latarni londyńskiego West Endu - a znajduje się tam naprawdę dużo takich słupów - zwisał olbrzymi transparent z napisem: „Zrób to sam - napraw swoją planetę!". Nie miałem pojęcia, co to oznacza, podobnie jak pracownicy 47. Ludowej Fabryki Traktorów nie wiedzieli, co oznaczają krzepiące
Wybrałem się do Londynu, a jego nie ma 271
slogany politbiura. Wydaje mi się, że to jakiś rodzaj dyktatu przygotowanego przez komisariat, nakłaniającego nas do ćwiczeń fizycznych, wydajniejszej pracy i do nabierania „siły przez radość".
I chyba mam rację, bo na każdym londyńskim przystanku autobusowym znajduje się plakat firmowany przez burmistrza, który mówi, że „Londyn został stworzony, by jeździć po nim na rowerze".
Nieprawda. Londyn został stworzony po to, by ludzie przyjeżdżali do niego i robili interesy. Pomiędzy założeniem Londi-nium a dniem, w którym jakiś idiota wynalazł pedały i powyginaną kierownicę, istnieje przepaść kilku ładnych wieków.
Chcąc uciec przed tym nieustannym politycznym bombardowaniem, schroniłem się w znanej restauracji, gdzie dzbanek herbaty dla czterech osób plus jakieś ciastka kosztuje 78 funtów. To nie jest błąd w druku.
No i sama rzeka. Och, jej nabrzeże to rozbrzmiewający dźwiękami funk & groove park rozrywki, cały w ciemnym szkle i z dachami z drzewa tekowego! A mimo to było widać, że żadna z koreańskich turystek płynących na statku wycieczkowym nie wiedziała, czemu do cholery by tu zrobić zdjęcie.
Żadna nie znalazła tu absolutnie niczego, co mogłaby pokazać na zdjęciu znajomym w kraju i powiedzieć: „Patrzcie, byłam w Londynie!".
Zdjęcia tych Koreanek będą świadczyły raczej o tym, że odwiedziły dom spokojnej starości dla emerytów narodu, którego durnowaci architekci noszą już tak wąskie i tak modne okulary, że w ogóle nie widzą, co projektują.
Oczywiście, pomijając idiotyczne ceny i nieustające starania Kena, by wszystko zepsuć, w Londynie żyje się teraz lepiej niż przed dwudziestu laty. Jednak w pędzie ku uczynieniu miasta „nowocześniejszym" i „wyznaczającym trendy",
272 Świat według Clarksona, część 3
wyeliminowano elementy decydujące o jego stylu; rzeczy, które sprawiały, że ludzie chcieli tu przyjeżdżać. Naprawdę. No bo ilu siada co roku z folderem biura podróży w ręku i myśli: „Może spędzilibyśmy nadchodzące wakacje w jakimś naprawdę wielokulturowym i ekologicznym mieście?".
Ludzie przyjeżdżają do Londynu, bo pragną doświadczyć w nim „przepychu i uroczystości". To zaś prowadzi moje myśli ku naszej fladze. Wiem, że obraża uczucia religijne pewnych odłamów społeczności muzułmańskiej i wiem, że w pewnym stopniu zawłaszczyła ją Brytyjska Partia Narodowa.
Nie myślicie, żeby tak ją gdzieś wywiesić? Nie ma jej nawet na Tower Bridge.
Nasza Helen Mirren odwaliła kawał dobrej roboty. Na całej długości ulicy The Mail, od Admiralty Arch aż po sam pałac Buckingham, zastąpiła bzdurne transparenty „Zrób to sam - napraw swoją planetę!" mnóstwem wielkich flag.
W wyniku tego posunięcia kłębi się tam teraz tłum turystów, którym spadł kamień z serca i którzy ochoczo zapełniają swoje karty pamięci czymś więcej niż tylko pojedynczą, czerwoną budką telefoniczną.
Fakty są jednak następujące: Londyn od powszechnego wyobrażenia o nim dzieli o wiele większa przepaść, niż w przypadku jakiegokolwiek innego miasta na świecie. Kartki pocztowe wciąż przedstawiają obrazy z czasów, gdy na topie była restauracja Rules1, ale w rzeczywistości turystów w recepcji wita Łotysz, a do pokoju prowadzi ktoś z Polski. Potem jedzą rukolę z tytanowych talerzy i za każdym razem, gdy wyjdą z hotelu, odnoszą nieodparte wrażenie, że naszemu burmistrzowi wydaje się, że jest Stalinem. Pragną mięsa i cynaderek, a my serwujemy im galerię Tatę Modern z domieszką krajów nadbałtyckich.
1 Rules - najstarsza londyńska restauracja, założona przez Thomasa Ru-
le'a w 1798 roku.
Wybratem się do Londynu, a jego nie ma 273
Dziś przyjazd do Londynu jest jak włączenie telewizora, by obejrzeć kolejny odcinek dokumentu Powstawanie człowieka,
który - jak się okazuje - prowadzi tym razem Pamela Anderson. W żółtozielonych stringach.
Nie chodzi o to, że to źle. To po prostu nie to, czego wszyscy się spodziewali.
Niedziela, 17 czerwca 2007 r.
Głupie granie na festiwalu Giastonbury
piątek rano moja żona ubrała się jak strach na wróble, włożyła do torby rolkę papieru toaletowego i odjechała
w swoim Astonie Martinie, by obejrzeć bandę beznadziejnych nastolatków śpiewających w strugach deszczu w Giastonbury.
Wydaje mi się, że najprawdopodobniej zwariowała. I nie jest w tym odosobniona. Wszystkie firmy oferujące prze
wozy helikopterem z południowo-zachodniej Anglii doniosły o wzmożonym zapotrzebowaniu na czartery. Wszyscy, którzy zajmują się sprzętem namiotowym z górnej półki, odpoczywają już na plażach Barbadosu, podczas gdy do londyńskiego Brixton ! ściągnęły hordy menedżerów funduszy hedgingo-wych i kierowników programów telewizji BBC, by zakupić tam prochy
Szkoda, że się na tym przejadą. „Chłopie, musisz tego spróbować - to środek uspokajający dla koni. Odlecisz totalnie". Serio, założę się, że Giastonbury będzie pękało w szwach od księgowych wyzywających policjantów od świń i wjeżdżających tyłami
1 Brixton - obszar w południowej części londyńskiej dzielnicy Lambeth, znany jako „narkotykowa stolica Londynu".
W
Gtupie granie na festiwalu Glastonbury 275
samochodów w grupki innych ludzi po tym, jak wchłonęli 30 litrów metamfetaminy
Oczywiście, rozumiem przyczyny tego zjawiska. Jesteś osobą w średnim wieku. Masz dzieci. Twoje życie jest już tak nudne, że z niecierpliwością wyczekujesz przybycia mleczarza. Musi ci się zatem uśmiechać pomysł wyrwania się, tak na jeden weekend, z monotonii codzienności i przeniesienia się pod śpiwór wspomnień z młodych lat.
Z tym nie mam naprawdę żadnego problemu. Nie mam najmniejszego zamiaru przeznaczać kolejnych 12 cali papieru gazetowego ganiąc was za zachowanie, które w waszym wieku po prostu nie przystoi, i śmiejąc się z was, usiłujących sobie przypomnieć, jak robi się skręta. Mam jednak poważny problem z samym Glastonbury.
Muzyka rockowa jest nasza. Mówiąc to mam na myśli, że należy do każdego, kto przy
szedł na świat w latach 1950-1971. To my ją wynaleźliśmy i my ustanowiliśmy reguły, jakimi się rządzi. Siadaliśmy w zaciemnionym pokoju, w słuchawkach, i puszczaliśmy The Dark Side of
TheMoon, próbując sobie odpowiedzieć, czy płyta jest o nadziei, o śmierci czy o rozpaczy.
Ale z pewnością nie był to wyłącznie bełkot czterech majaczących kolesi.
Dla nas na koncertach liczyło się przede wszystkim widowisko i głośność. Kiedyś Jimmy Page przyczepił laser do swojego smyczka i rozdarł niebo potężnym dźwiękiem; dziś nie pozwolono by czegoś takiego przepuścić przez wzmacniacze bez obsługi w jaskrawych kurtkach i bez połowy tuzina poprzedzających to ostrzeżeń.
Pewnego lata zespół The Who występował na Wembley z pokazem laserów i hologramów, dając koncert o takim natężeniu światła, że urzędnicy byli poważnie zaniepokojeni, czy nie
276 Świat według Clarksona, część 3
będzie zakłócał podchodzenia do lądowania samolotów pasażerskich zmierzających na Heathrow. A my oglądaliśmy to wszystko, słuchając jak Roger Daltrey interpretuje frazę „liste-ning to you, I get the musie", i aż puchły nam od tego włosy na płucach.
W najbliższy weekend podobnych doznań ma nadzieję ponownie doświadczyć moja żona. Chce się wstawić, chce przemoknąć, chce dać się ogłuszyć i porwać mieszanką scenicznej maestrii i rozmachu widowiska. Przez jeden cudowny weekend chce udawać, że ma osiem lat.
Tyle że to, co zobaczy, sprowadzi się do bandy chudych nastolatków o piskliwych głosach, którzy przywłaszczyli sobie to co nasze i spartaczyli zupełnie nie do poznania. To grono beznadziejnych, pozbawionych talentu miernot, które z chęcią zagrają swój następny kawałek, ale dopiero po wygłoszeniu kazania o zgubnych skutkach amerykańskiego korporacjonizmu, o globalnym ociepleniu i po sugestii, że wszyscy powinniśmy się zrzucić, by pomóc jakiemuś biednemu afrykańskiemu dziecku z muchami w oczach.
Na litość boską! Albo włączcie lasery, albo spieprzajcie! Oczywiście, w Woodstock też było sporo na temat pokoju,
miłości i wycofania naszych wojsk z Wietnamu, ale to było co innego - ludzie na scenie byli ideowo zjednoczeni z publicznością.
W Glastonbury- jedni do drugich zupełnie nie pasują. Festiwal Glastonbury określany jest jako „hipisowski",
a sponsoruje go - jakże by inaczej - ulubiona gazeta dzieci kwiatów, czyli „The Guardian". W związku z czym uczestnicy zostali rzecz jasna poproszeni o pozostawienie swoich namiotów, by można je było później wysłać do krajów Trzeciego Świata. Zaproponowano im również końskie łajno jako alternatywę dla aspiryny. Niektórych będą pewnie zachęcali do skorzystania
Głupie granie na festiwalu Glastonbury 277
z różdżki w celu odnalezienia linii geomantycznych. p laśn ie tak nawigują gołębie, przyjacielu".
Tylko że wśród 177 000 ludzi, którzy mają tam przyjechać - bilet kosztuje 145 funtów! - tylko sześciu będzie druidami o imieniu Merlin. Cała reszta przybędzie Volvami i helikopterami Bell JetRanger. I nie potrzebujemy różdżek ani linii geomantycznych - jesteśmy mądrzy, bogaci i mamy nawigację satelitarną.
Czy ktoś choć przez chwilę pomyślał, że moja żona zaprzątałaby sobie głowę globalnym ociepleniem? Z całą pewnością nie obchodziło jej to w czwartkowy wieczór, na który zaplanowano wielkie, obniżające emisję dwutlenku węgla wyłączenie odbiorników prądu, kiedy w furii biegałem po domu włączając każdą żarówkę, suszarkę, zmywarkę i toster.
Moja żona nie przepada również za prezentowaną tam muzyką. Ja wolałbym już przez cały dzień słuchać ścieżki dźwiękowej z filmu Wyznania pomywacza okien. W dodatku ma tam wystąpić Shirley Bassey2.
Dobry Boże. O co tu chodzi? Przeszedłbym nago po polach płynnej stali, żeby tylko uniknąć tej krzykliwej Walijki, a tu proszę - pojawia się w Glastonbury i zapewnia chwilę wytchnienia tłumowi omamionych rodziców, zgromadzonych na linii geo-mantycznej w cholernym hrabstwie Somerset. I założę się o milion funtów, że zostanie nagrodzona tak samo entuzjastycznym aplauzem, jaki otrzymał Rolf Harris, który kilka lat temu wystąpił w Glastonbury z tekturowo-aborygeńską wersją Stairway to
Heaven. To po prostu jeden wielki absurd.
Nie proponuję w żadnym razie, żeby zakazać festiwali. Istnieje trochę dobrych, z występami starych zespołów, które naprawdę znają się na rzeczy i grają nasze ulubione kawałki z dawnych lat dojrzałym ludziom zgromadzonym na kocach.
2 Shirley Bassey - walijska piosenkarka; znana z wykonania trzech piosenek tytułowych do filmów z Jamesem Bondem (Goldfinger, Diamenty są wieczne, Moonraker).
278 Świat według Clarksona, część 3
Uważam jednak, że najwyższy już czas, by zakazać nowym zespołom grania i wykonywania muzyki rockowej. Rock jest nasz. A oni niech pójdą po rozum do głowy i wynajdą sobie swój własny styl.
Niedziela, 24 czerwca 2007 r.
Wykopcie kibiców z Wimbledonu
miarę jak swojego ekscytującego końca dobiega turniej tenisowy w Wimbledonie, przy w połowie pustych try
bunach, będzie pojawiać się coraz więcej głosów domagających się, żeby grube, korporacyjne ryby ustąpiły miejsca prawdziwym kibicom, by ci mogli zawitać tu w swoich anorakach i sandałach, które kupili z jednego z drobnych ogłoszeń w „Daily Telegraph".
Wszystko zaczęło się już pierwszego dnia, gdy miliony Hen-maniaków1 zaczęły zapychać fora internetowe postami, w których pisali, że to obrzydliwe, iż zamiast oglądać Jego Timow-skość, przeważająca część widowni pokładała się na barowej ladzie, jęcząc o przejęciach w City i w pijackim omamie usiłowała swoimi oldskulowymi krawatami zetrzeć z przedniej części spodni jakieś tajemnicze plamy.
Bla bla bla wojna klas bla bla bla wyższe sfery bla bla bla niektórym to dobrze.
Hm. To prawda, że biznesmeni i ich goście w porze obiadu nie żałują sobie wykwintnych win, a niektórzy z nich wolą spędzić
1 Chodzi o fanów Tima Henmana, najlepszego zawodowego tenisisty brytyjskiego.
W
2 8 0 Świat według Clarksona, część 3
popołudnie patrząc pożądliwie na kelnerki, zamiast korzystać ze swoich cennych wejściówek na kort centralny.
1 prawdą jest też to, że ci z nich, którzy chwiejnym krokiem wracają na mecz, bardzo często nie mają pojęcia, o co w tym wszystkim chodzi; nazywają rakietę kijem i nie wyłączają swoich komórek. Jeszcze inni - dobrze wiecie, że to o was mówię! - spędzają cały mecz rozprawiając, co zrzędliwe starsze panie z loży honorowej robią sobie pod tartanowymi pledami.
W zeszłym roku siedziałem obok Johnny'ego Vaughana2, który, zapewne podekscytowany tym, że po raz pierwszy ma tak liczną widownię, postanowił, że będzie wszystkich zabawiał serią coraz to śmieszniejszych anegdot. Obawiam się, że również i ja miałem swój udział w salwach śmiechu, który sprowokował prawdziwych kibiców do uciszania roześmianej publiki i - jak było do przewidzenia - doprowadził do interwencji jakiegoś mężczyzny w marynarce.
Nazwałem go Stewart, zanim zorientowałem się, że - w rzeczy samej - ma plakietkę z napisem „steward".
Szczerze mówiąc, nie wiem, co jest w tym wszystkim takiego złego. Pomijając już sam fakt, że korporacyjni goście wydają kupę pieniędzy w namiotach z bufetem i na egzotyczne gatunki sera, co umożliwia klubowi wysłanie dachu do przepolerowania, wolę patrzeć na puste miejsca, niż na niektórych wiwatujących i klaszczących dziwaków, którzy niechybnie się tu pojawią, gdy na trybuny wpuści się prawdziwych kibiców.
Wydaje mi się, że wszystko zaczęło się od utworzenia tzw. pagórka Henmana - miejsca, skąd kibice bez biletów mogą oglądać mecze tenisowe. Co roku zapełnia się on ludźmi, którzy klaszczą w rytm muzyki na Wyborach Konia Roku i posiadają wszystkie płyty z dyskografii Cliffa Richarda. Naturalnie każda z tych osób uwielbiała księżną Dianę, głównie za to, że udało
2 Johnny Yaughan - brytyjski dziennikarz i prezenter telewizyjny.
Wykopcie kibiców z Wimbledonu 281
się jej wkręcić w środowisko gustujących w łabędzim mięsie elit z pałacu Buckingham.
Można by dojść do wniosku, patrząc na to rozentuzjazmowane, rozkrzyczane i przyodziane w paskudne ubrania morze tłuszczu, że ci ludzie wspaniale się bawią. Tymczasem to ich celowa zagrywka, która ma grubym rybom finansjery pokazać, że to właśnie oni - lud - mają z Wimbledonu najwięcej radości. Co nie jest prawdą.
Nieważne, jak głośno będziecie krzyczeć i jak szybko wymachiwać rękoma - i tak nigdy nie przekonacie mnie, że siedzenie na błotnistym skrawku ziemi i zajadanie pomarszczonych truskawek z Izraela jest fajniejsze od picia z Johnnym Vaughanem do łososia z wody i młodych ziemniaków Jersey Royal.
Bo po prostu nie jest. Oczywiście, możecie powiedzieć, że „niektórym to dobrze",
a ja się z tym zgodzę. Na pewno jest dobrze George'owi Clo-oneyowi, bo urodził się z niezwykle atrakcyjną twarzą. Albo tej, no, jak jej tam... tej, która spotyka się z naszym shrekouchym Rooneyem3. Niektórzy po prostu mają szczęście. Tak więc siad i morda w kubeł - musicie się z tym pogodzić.
Nie zdziwił mnie więc Terry Wogan4, na co dzień najgenialniejsza osoba na świecie, mówiąc w swojej audycji radiowej w zeszłym roku, że czasem ma ochotę przejść się na pagórek Henmana i „rozstrzelać karabinem maszynowym wielu spośród zgromadzonych tam kibiców".
Gdyby tylko wpuścić ich na korty, sprawy przybrałyby naprawdę zły obrót. Emanując swoimi ostro odcinającymi się oparzeniami słonecznymi i odzieżą przeciwdeszczową z firmy
3 Wayne Rooney - angielski piłkarz, napastnik drużyny Manchester United. W 2008 roku poślubił Coleen McLoughlin, z którą spotykał się od sześciu lat.
4 Terry Wogan - niezwykle popularny brytyjski prezenter radiowy i telewizyjny oraz satyryk, określany mianem „skarbu narodowego Zjednoczonego Królestwa".
282 Świat według Clarksona, część 3
Millets, oklaskiwaliby absolutnie wszystka Podwójny błąd serwisowy przeciwnika ukochanego przez nich Tima Henmana. Pojawienie się na trybunach sir Cliffa Richarda. A nawet decyzję sędziego, by nie przerywać gry, mimo że formalnie rzecz biorąc jest już środek nocy.
Ale największe brawa z ich strony posypią się dopiero wtedy, gdy arbiter poprosi którąś z korporacyjnych grubych ryb o wyłączenie komórki. Oni to uwielbiają: ktoś z wyższych sfer, najedzony po uszy łabędziem, publicznie upokorzony. Robi się im od tego tak ciepło, że aż topią się im fiszbiny w stanikach z Playtexu.
Niestety, musimy pamiętać, że Wimbledon przyciąga przed ekrany telewizorów na całym świecie olbrzymią publiczność. Często zastanawiam się, co ci wyrafinowani widzowie z zagranicy pomyślą sobie o Wielkiej Brytanii, gdy zobaczą jakąś rozhi-steryzowaną, otyłą kobietę z czerwonymi jak malina ramionami i udami wysmarowanymi samoopalaczem, fanatycznie oklaskującą gołębia, który usiadł właśnie na korcie nr 1.
Nabiorą przekonania, że jesteśmy brzydcy i obłąkani. I że gdyby mogli poznać myśli tej kobiety i jej wyobrażenie
o niebie, okazałoby się, że nad ranem śni o trójkącie z Cliffem i Timem.
W związku z czym gorąco namawiam Wimbledon, by stał się prekursorem w tej kwestii i zaczął zakazywać „prawdziwym kibicom" udziału w wydarzeniach sportowych.
Dzięki temu poprawiłaby się estetyka miejsca; nie zapominajmy również, że korporacyjni goście znaleźli się tu dzięki posiadaczom pięcioletnich obligacji Wimbledonu, z których każda kosztuje 23 000 funtów. Co więcej, ta korporacyjna gościnność wzbogaciła w zeszłym roku kasę Muzeum Historii Naturalnej o 1,4 miliona funtów i pozwala na utrzymywanie takich imprez, jak wyścigi konne Ascot Gold Cup czy regaty w Henley.
Wykopcie kibiców zWimbledonu 283
W następnej kolejności pomysł eliminacji kibiców mógłby zostać przeniesiony na grunt piłki nożnej. W tym roku wybrałem się na mecz finałowy Pucharu Anglii - pierwszy raz w życiu byłem wtedy na meczu - i bardzo mi się to spodobało. Z chęcią wybrałbym się tam jeszcze raz, pod warunkiem, że miałbym miejsce w loży honorowej i lampkę bordo w dłoni, a nie siedział ściśnięty obok jakiegoś grubasa z wytatuowaną na twarzy pajęczyną.
Niedziela, 1 lipca 2007 r.
Ręce precz od 007, bo zastrzelę!
N ie jestem zazdrosny. Nie spędzam całych dni na patrzeniu z zazdrością na helikopter sąsiada, ani na wasz nowy sys
tem uzupełniania włosów. Niektórzy mają szczęście, niektórzy nie, a każdy, kto chce walczyć z tym truizmem, jest na drodze wiodącej ku szaleństwu i komunizmowi.
Mimo to w zeszłym tygodniu upadłem na kolana i zapłakałem z zawiści i wściekłości, gdy rano otworzyłem gazetę i przeczytałem, że spadkobiercy zarządzający prawami autorskimi lana Fleminga zwrócili się do cholernego Sebastiana Faulk-sa z prośbą o napisanie kolejnej powieści o przygodach Jamesa Bonda.
- Nieee!... - zawyłem jak ktoś, komu przed chwilą spadła z klifu córka.
Dowiedziałem się bowiem, że manuskrypt powieści pobłogosławiła już producentka filmów o Bondzie, Barbara Broccoli.
Powierzenie Faulksowi napisania książki o Bondzie jest jak zwrócenie się do lewicującej feministki z prośbą o przygotowanie scenariusza do kolejnej części Szklanej pułapki. Albo jak obsadzenie emerytowanego piłkarza w roli pana Darcy w filmie
Ręce precz od 007, bo zastrzelę! 285
Duma i uprzedzenie. W rankingu pomyłek ludzkości na przestrzeni dziejów, ta plasuje się na pierwszym miejscu.
Kiedyś spotkałem Sebastiana i wydał mi się całkiem fajnym facetem. Przeczytałem też sporo jego książek i są naprawdę świetne. Scena przy końcu On Green Dolphin Street, w której wyje kobieta, była tak sugestywna, że zacząłem się zastanawiać, czy przypadkiem, mimo wszystko, nie mam w sobie żeńskiego pierwiastka.
Nie chodzi mi tu o jakiś wielki pierwiastek, rozumiecie. Nie na tyle wielki, bym choć przez chwilę zastanawiał się nad umieszczeniem perfumowanych poduszeczek w szufladzie z bielizną, ale wystarczająco duży, bym sięgnął po pudełko chusteczek.
Bądźmy szczerzy. Każdy autor, który potrafi zmusić 100 kilogramów zatwardziałego męskiego cielska do popłakiwania i pochlipywania nad fatalnym i całkowicie fikcyjnym romansem jakiejś głupiej kobiety, jest na pewno wspaniały w tym, co robi. Tu jednak rozmawiamy o Bondzie.
I bardzo przepraszam, ale jeśli chodzi o strzelanie ludziom między oczy z działek harpunniczych, to najwłaściwszą osobą do pisania o takich rzeczach jestem ja.
Wydaje mi się, że powinienem w tym miejscu wspomnieć, że nie czytałem żadnej z oryginalnych książek Fleminga. Nie rozumiem jednak, dlaczego miałoby mi to w czymkolwiek przeszkadzać. Jeśli spadkobiercy Fleminga i Barbara Broccoli poinstruowaliby mnie, że Bond to ponury i skryty samotnik, który zdradza jednocześnie cechy człowieka honoru i uwodziciela, wydaje mi się, że poradziłbym sobie bez problemu.
Zacząłbym tak:„Bond obudził się u boku dziewczyny, która bardzo mu się podobała. Ponuro i skrycie wydostał się spod pościeli, pocałował ją w ucho i powiedział: «Kochanie, wyglądasz wspaniale. Ale ja jestem samotnikiem i muszę już iść, bo mam wysadzić w powietrze platformę wiertniczą»".
286 Świat według Clarksona, część 3
Potem mógłbym już zacząć pisać o tym, co tak naprawdę liczy się w pełnym rozmachu świecie Bonda: o gadżetach, eksplozjach, gierkach słownych i nieprawdopodobnie olbrzymich facetach, którzy zamiast dłoni mają szpiczaste, hebanowe protezy
Och, i o pościgach samochodowych... Założę się, że w tym byłbym nieporównywalnie lepszy od tego Sebastiana „Cioty" Faulksa z jego Ptasim śpiewem i Ulicą delfinów. Co za palant!
Wygląda na to, że akcja jego najnowszej książki, zatytułowanej prawdopodobnie Bond wstępuje do Królewskiego Towarzystwa
Ochrony Ptaków, rozgrywać się będzie w roku 1967, kiedy to zniszczony (zieeew...) i starzejący się 007 zostaje wezwany do wypełnienia swojej ostatniej, heroicznej misji.
Żle. Źle. Źle. Bonda nie można zniszczyć. Nawet gdyby wypadł z balonu prosto na łopatki wirnika Hughesa 500 - założę się, że Faulks myśli, że to jakiś typ kosiarki - powinien wyjść z takiej sytuacji wyłącznie z lekko przekrzywionym węzłem krawata.
Nie może się też starzeć. Ze szkockiego mleczarza z tatuażem na ramieniu przeistacza się po prostu w faceta ubranego w stylu safari i robi dalej, co do niego należy.
Zwykle, gdy porównuje się książkę z filmem, książka wypada lepiej. Jednak w przypadku Bonda, zbiór starych historyjek o ponurym i starym samotniku, napisanych milion lat temu przez człowieka, który spędzał większą część dnia nurkując z rurką, w ogóle nie może stawać w szranki z filmami, które od czterech dekad zna cały świat. Bond jest obecnie produktem multipleksu, a nie biblioteki.
I jeśli w ogóle mają pojawiać się książki o Bondzie, ten fakt musi znajdować w nich swoje odbicie. Zamiast przejmować się tym, jak 007 byłby postrzegany przez od dawna nieżyjącego już pisarza, ludzie u sterów całego tego biznesu powinni raczej pomyśleć, jak zostanie odebrany przez dwa miliardy widzów kinowych.
Ręce precz od 007, bo zastrzelę! 287
Nie mam żadnych wątpliwości, że Faulks nada 007 rysy charakteru tak intensywne i tak autentyczne, że dopiero na 148 stronie książki Bond kogoś zastrzeli.
I założę się, że na kolejnych 148 stronach będzie zadręczał się tym, co właśnie zrobił. Kogo to obchodzi? Myślicie, że ktoś wybiera się na Bonda, by oglądać zadręczającego się przy barze faceta? A może ludzie chodzą do kina, by oglądać jak miniaturowa łódź podwodna z Charlesem Grayem na pokładzie wpada do pełnej rekinów laguny?
Właśnie z tego powodu to ja powinienem zostać kolejnym autorem przygód Bonda. Bo wiem, czego potrzebujecie.
U mnie Bond zastrzeliłby kogoś już na drugiej stronie powieści. Potem, zamiast roztrząsać, jak się z tym czuje, opisałbym w szczegółach eksplozję głowy gościa w spowijającej ją czerwono-szarej mgiełce, podczas gdy 007 zakładałby już swój jetpack i znikał pospiesznie w ciemnościach nocy, zostawiając za sobą ścianę hałasu.
W rzeczywistości jestem tak wściekły, że nie zostałem poproszony przez panią Kalafior, czy jak jej tam, o napisanie kolejnej książki o Bondzie, że chyba i tak napiszę swój własny szpiegowski thriller. Będzie opowiadał o agencie, który okaże się jeszcze płytszy niż kałuże latem. Najpierw przeleci całą drużynę siatkarek, tak dla zabawy, a potem wejdzie do baru, gdzie znajdzie zadręczającego się czymś Bonda. Po czym wpakuje mu w tył głowy serię z krótkolufowego pistoletu maszynowego Heckler & Koch.
Daj sobie z tym spokój, Faulks. Zamierzam strzałem w głowę zlikwidować twojego superbohatera. Będziesz potem mógł wrócić do swoich ptasich śpiewów i wyjących kobiet, zostawiając dla mnie to, co mi się ze wszech miar należy.
Niedziela, 15 lipca 2007 r.
Dziewczyny, wskakujcie z powrotem w pończochy!
N iedawno dzięki programowi Big Brother dowiedzieliśmy się, że współczesne młode dziewczyny zastąpiły swoje po
nętne stringi majtkami o rozmiarze spinakera1, a teraz dochodzą do nas wieści, że sprzedaż pończoch doświadcza właśnie spadku swobodnego. Wartość sprzedaży z 10 milionów funtów w 2002 roku spadła do 5 milionów w roku 2006.
Według redaktora działu kobiecego, który - w przeciwieństwie do redaktora naczelnego - jest mężczyzną, dzieje się tak, bo dziewczyny mają dziś lepsze rzeczy do roboty, niż przebierać się za paryską prostytutkę za każdym razem, gdy wybierają się na zakupy.
W pełni to rozumiem. Poranne ubieranie się jest czynnością, która nigdy nie powinna trwać dłużej niż 20 sekund, a zakładanie pończoch i podwiązek może zająć nawet i trzy godziny.
Tak naprawdę te trzy godziny to tylko mój domysł, oparty na tym, jak długo schodzi mi zdejmowanie pasa do pończoch. I to nawet gdy jestem uzbrojony w latarkę zakładaną na głowę i nożyczki.
1 Spinaker - trójkątny, wypukły żagiel na statkach sportowych o ożaglowaniu
skośnym.
Dziewczyny, wskakujcie z powrotem w pończochy! 289
W każdym razie, w pełni zdaję sobie sprawę z tego, że w dzisiejszych czasach, kiedy kobiety pracują i wychowują dzieci, pończochy mają się do ich garderoby tak, jak gęsie pióro do bankowości internetowej.
Dziewczyny, musicie tylko pamiętać o jednym. Jeśli nam oznajmicie, że przestajecie nosić pończochy, bo są niepraktyczne, może się okazać, że również i my machamy na wszystko ręką.
Obecnie staramy się nie dłubać przy was w nosie, bo to faktycznie trochę niechlujne. Jeśli jednak zaczniecie paradować w rajtuzach bez stóp i w worku, nie miejcie nam za złe, że włożymy do obu naszych dziurek w nosie palce wskazujące i zaczniemy wydłubywać jego zawartość.
Dziś rano na lotnisku Londyn-City siedziałem w grupie facetów w średnim wieku, którzy - jak sądzę - wybierali się do Szkocji obejrzeć jakiś turniej golfowy.
W domu każdy z tych mężczyzn na pewno zjada do końca swoją porcję jogurtu i udaje zainteresowanie tym, co Victoria Beckham sądzi na temat wystroju wnętrz.
Za to na lotnisku, gdzie nie było ich żon i dziewczyn, które mogłyby trzymać ich w ryzach, bardzo szybko wrócili do zachowań prymitywnych.
O 7.45 byli już po trzeciej kolejce piwa i w chwili, gdy wsiadałem do samolotu, wydało mi się, że organizują właśnie konkurs pierdzenia.
Nie jest to w żadnym wypadku krytyka. Niedawno spędziłem kilka tygodni obozując w Afryce z około 20 facetami i nie uwierzylibyście, jak bardzo neandertalskim stał się każdy z nas. I jak błyskawicznie dokonała się ta zmiana.
Każdy poranek rozpoczynaliśmy rozmową na temat, kto już zrobił kupę, jak ta kupa wyglądała, czym pachniała, ile jej wyszło i czy ktoś ustanowił dziś nowy rekord tonażu. Potem przechodziliśmy do innych kwestii: kto wczołgał się do czyjego
290 Świat według Clarksona, część 3
namiotu, jak w nim było i ile czasu musiałoby upłynąć - gdybyśmy byli ostatnimi 20 ludźmi na Ziemi - zanim któryś z nas przespałby się z Jamesem Mayem.
Możecie utrzymywać, że wasz mąż na pewno taki nie jest, ale mogę was zapewnić, że pod warstwą pozorów, którą widzicie w domu, jest.
Może i zmywa naczynia i zabiera dzieci do parku, ale gdy nie ma was w pobliżu, staje się przysłowiowym światłem w lodówce. Przeistacza się w zupełnie inną istotę, w zwierzę z obsesją na punkcie pośladków, seksu analnego i bekania.
No więc jak, dziewczyny, chcecie doświadczać podobnych rzeczy w domu? Naprawdę? Nie? No to ruszajcie na najbliższą stację benzynową i kupcie tam sobie te cholerne pończochy!
Powiecie pewnie, że rajstopy są praktyczne i ciepłe, ale czy widziałyście, co robią z twarzą bankowego rabusia?
Zapomnijcie również o pończochach samonośnych. Wszyta w nie mocna gumka uszkodzi wam uda i wedle wszelkiego prawdopodobieństwa odetnie dopływ krwi do stóp, powodując gangrenę. Nieważne, jak bardzo skrzyłyby się oczy dziewczyny i jak błyskotliwe okazałoby się jej poczucie humoru - jeśli będzie miała gangrenę, nie zainteresuje żadnego faceta.
Gdybym był u władzy, całkowicie zakazane byłyby podko-lanówki. Każda z osób przyłapana na ich noszeniu musiałaby przejść przez swoje miasto ubrana wyłącznie w nie, a potem zostawałaby rozstrzelana.
Po prostu muszą to być pończochy, z pasem, bo tylko taka kombinacja sprawia, że to, co nieistotne, jest zasłonięte, a to, co istotne - odkryte. Obraz może być miły oku, ale zanim powiesisz go na ścianie, musisz przecież go oprawić.
I pomijając już wszystko inne, jeśli błyśniecie przed facetem górnym brzegiem pończochy, zrobi dla was - i mówię to całkiem dosłownie - wszystko. No, chyba że macie figurę jak
Dziewczyny, wskakujcie z powrotem w pończochy! 291
bizon - wtedy nie zrobi dla was absolutnie niczego. Będzie zajęty wymiotowaniem.
Zakładając jednak, że masz nogi, które bez cienia wątpliwości należą do rasy ludzkiej, wystarczy, że dasz mężczyźnie znać, że nosisz pończochy, a zyskasz nad nim taką władzę, o jakiej ci się nawet nie śniło.
Naprawdę uważam, że jeśli David Miliband2 rzeczywiście chciał zażegnać kryzys w kontaktach z Rosją, mógł po prostu poprosić Renę Russo o ponowne odegranie tej sceny z Afery Tho
masa Crowna, a Putin z pewnością wysłałby podejrzanego o morderstwo Litwinienki najbliższym samolotem do Londynu.
I proszę, nie używajcie tylko frazesów w stylu: „pończochy czynią z nas obiekty seksualne", bo to po prostu nieprawda.
Widzieliśmy, jak Sharon Stone zakłada nogę na nogę w Nagim
instynkcie i wszyscy chichotaliśmy jak uczniacy Ale gdy Renę wystawiła nogę w pończosze z rozcięcia swojej sukni, to, cholera, mało nie zemdlałem z podziwu dla przenikliwości jej intelektu.
Najwyraźniej zrozumiała, że to, czego naprawdę potrzebuje, by przejąć władzę nad całym nowojorskim wydziałem policji, nie jest bynajmniej dyplomem ukończenia Harvardu, a kosztującą 4,99 funta parą pończoch kupioną w Pretty Polly Inteligentna z niej babka. Również.
Niedziela, 22 lipca 2007 r.
2 David Miliband - brytyjski polityk z ramienia Partii Pracy; minister spraw zagranicznych Wielkiej Brytanii.
Ratujmy brytyjską wieś - sprzedajmy ją bogatym
Przez ostatnie 19 lat Unia Europejska utrzymywała, że gromadzenie interwencyjnych zapasów zboża jest drogie i nie
ekonomiczne. I obchodziła ten problem, płacąc rolnikom z naszych pieniędzy olbrzymie ryczałty za to, żeby zupełnie niczego nie hodowali.
Nazywa się to polityką odłogowania i zawsze wkurzały mnie jej komunistyczne podteksty.
Powinienem zatem być uszczęśliwiony dowiadując się wczoraj, że nadchodząca jesień ma położyć jej kres. Ale nie jestem. Przepełnia mnie okropny smutek, poczucie, że zdarzy się coś naprawdę strasznego.
Problem w tym, że w przeciwieństwie do reszty świata, gdzie wszystkie najpiękniejsze widoki stworzyła natura, tu, w Anglii, prawie cały krajobraz został ukształtowany przez człowieka.
Spójrzcie na dolinę Swaledale - to właśnie labirynty kamiennych murów bez zaprawy czynią ją wyjątkową. Przypatrzcie się dolinie Burford - to szachownica pól uprawnych sprawia, że tak wspaniale wygląda. Oczywiście warto też wspomnieć o zeszłorocznym konkursie na najpiękniejszy widok Anglii, ogłoszonym
Ratujmy brytyjską wieś - sprzedajmy ją bogatym 293
przez magazyn „Country Life" - zwyciężyło zdjęcie z katedrą w Salisbury, uwiecznioną w centralnej części kompozycji.
Świetnie. Tyle że teraz pół miliona hektarów brytyjskiej ziemi, które przez ostatnie 19 lat leżało odłogiem, nagle musi znowu stać się rentowne.
To całkiem spory kawałek kraju. Fundusz Narodowy w swoim posiadaniu ma zaledwie 250 tysięcy hektarów.
Powierzchnia terenów uprawnych należących do królowej sięga raptem 45 tysięcy hektarów. Zbierzcie to razem, a i tak otrzymacie powierzchnię mniejszą niż ta, którą do tej pory zamieszkiwały trznadle i czajki, a która już niedługo będzie musiała zacząć przynosić dochód.
Możecie zapomnieć o tym, że pokryje ją jęczmień albo lawenda. Na to nie ma zapotrzebowania. Zapomnicie też o pastwiskach dla krów i owiec - w dzisiejszych czasach istnieje zbyt wielu głupich wegetarianów, by mogło się to opłacać.
Postawcie się więc teraz w sytuacji Jasia Farmera w ciężkich, gumowych butach. Macie 30 hektarów ziemi przy sadzawce na krańcu waszych włości i musicie wymyślić coś, dzięki czemu staną się rentowne.
Niektórzy z rolników będą mieli szczęście. Wygrają los na loterii, czyli pozwolenie na budowę 400 nowych domów dla kadry kierowniczej z branży IT i budynków dla infolinii. Innym jednak aż tak się nie poszczęści. Gdy znajdziesz się wśród nich, to co wtedy? Ile czasu upłynie, zanim zorientujesz się, że rozwiązanie twojego problemu podsuwa ci obsesja naszego kraju na punkcie globalnego ocieplenia?
Koncern energetyczny Scottish Power ogłosił niedawno, że niektóre z należących do niego elektrowni przejdą na drewno wierzbowe i ziarna zbóż. Plantacje zajmą olbrzymie 12 procent wszystkich szkockich gruntów uprawnych, ale zbiory zastąpią jedynie 5 procent zużywanego obecnie węgla.
294 Świat według Clarksona, część 3
A zatem już wkrótce szkockie południowe niziny zaczną przypominać Winnipeg.
W tym samym czasie każdy wysunięty na południe lub na zachód skrawek lądu pokryje się farmami wiatrowymi.
Te olbrzymie, wsparte na rurach maszynki do mielenia ptaków, warkocząc i wyjąc przez 24 godziny na dobę, po roku wyprodukują w końcu wystarczającą ilość energii, by zapalić lampkę nocną pani Llewellyn.
Potem przyjdzie czas na Anglię, która zostanie pokryta tyloma tunelami ogrodniczymi, że zacznie przypominać witrynę z mrożonkami rodem z amerykańskiego supermarketu. Te zaś skrawki ziemi, które nie znajdą się pod folią, zaleje żółte morze astmy, bronchitu i egzemy, bo nasz przyjaciel w gumowcach zda sobie sprawę, że jedynymi potrzebnymi obecnie plonami są te, które można wrzucić do baku waszej cholernej Toyoty Prius.
Innymi słowy, ratując niebo, zniszczymy zupełnie ląd. Nie ma sensu zwracać się o pomoc do Gordona Browna - re
prezentuje bowiem jakiś zapomniany przez Boga i ludzi, pokryty tynkiem kamyczkowym szkocki okręg wyborczy, mieszka w Westminsterze i wydaje mu się, że wszystko, co znajduje się pomiędzy, roi się od toryskich sukinsynów, których należy zamknąć w luksusowych domach lub przykryć tunelami ogrodniczymi. I że ich wszystkie potrzeby energetyczne powinien zaspakajać jeden ekowiatrak.
Nie możemy również liczyć na działania Kampanii na Rzecz Ochrony Brytyjskiej Wsi - ma przerażająco szlachetny charakter, w szczególności teraz, gdy prezesuje jej Bill Bryson. W dodatku fakty są takie, że tej organizacji aż 20 lat zajęło zmuszenie rządu do ochrony naszych żywopłotów. W takim razie ochrona pół miliona hektarów ziemi zajmie jej jakieś 4000 lat.
I znów, jak zwykle zresztą, przygotowanie planu działania spada na mnie. A ja plan już mam.
Ratujmy brytyjską wieś - sprzedajmy ją bogatym 295
Być może czytaliście ostatnio, że niejaki sir Tom Hunter, biznesmen, postanowił przekazać miliard funtów na cele charytatywne, bo wydaje mu się, że przepaść między bogatymi a biednymi jest obecnie zbyt głęboka. To bardzo pięknie z jego strony i pewnie dostanie za to kolejny tytuł szlachecki.
Mimo wszystko uważam, że sir sir Tom się myli. Powinien przeznaczyć ten miliard na wykup tak dużej ilości ziemi, jak tylko się da. A potem zachęcić bogatych, by stali się jeszcze bogatsi i by zrobili to samo co on.
Posunąłbym się nawet do sugestii, by opodatkować biednych, których nie stać na zakup ziemi, a pieniądze z tych podatków przekazać bogatym, by ci mogli kupić jej jeszcze więcej.
Naprawdę. Jeśli odbierzemy ziemię rolnikom, którzy średnio zarabiają na niej 10 000 funtów rocznie, i sprzedamy ją osobom prywatnym, potrzeba zapewnienia rentowności tych gruntów ustąpi miejsca trosce o ich walory estetyczne.
Wtedy nie tylko zyska krajobraz, ale zniknie też problem nadprodukcji płodów rolnych, intensywnego rolnictwa, opłat za odłogowanie, tuneli ogrodniczych czy elektrowni wiatrowych. Pojawi się większe zróżnicowanie gatunkowe zamieszkujących tam zwierząt i ptactwa, bo nie będą się dusiły na śmierć w uprawach rzepaku, a tych kilku ostałych się przy życiu górników wciąż będzie mogło wydobywać węgiel dla elektrowni.
Poprawi się też jakość sera w naszych supermarketach. Wszyscy na tym skorzystamy. No, może oprócz Janet Street-
-Porter, ale ona akurat się nie liczy.
Niedziela, 29 lipca 2007 r.
Powódź niezdecydowanych wyborców
Pogubiłem się. Kiedy 10 dni temu wyjeżdżałem do Hiszpanii na krótki pobyt w sprawach zawodowych, Gordon Brown
spadał w sondażach i wszyscy wiedzieli, że w następnych wyborach zwycięży złoty chłopak torysów, wszechstronny, gładko uczesany i dobry David Cameron.
To świetnie, bo szczęki Gordona odmawiają mu już posłuszeństwa; Brown nie wykazuje też dostrzegalnych oznak poczucia humoru, a jego charyzma przywodzi na myśl głaz.
Co więcej, przez ostanie lata grał drugie skrzypce w rządzie, który doprowadził Wielką Brytanię praktycznie do kompletnej ruiny.
Dziś nie wylądujesz dopóki nie złożysz stolika, nie możesz dać klapsa swoim dzieciom, nie wolno ci palić w pubie, wychodzić na drabinę (jeśli jesteś policjantem), spożywać więcej niż sześć gramów soli dziennie, szczuć szczurów psami, sprzedawać produktów spożywczych (chyba że na opakowaniu zamieścisz informację o ich dokładnej zawartości i pochodzeniu składników), cofać, nie korzystając z pomocy osoby kierującej ruchem, chodzić do pracy bez fluorescencyjnej kurtki, poddawać się
Powódź niezdecydowanych wyborców 297
operacjom, jeśli palisz papierosy, opowiadać swoim znajomym kawałów o Irlandczykach, mówić „piwo imbirowe" w telewizji, rozmawiać przez komórkę stojąc w korku, jeździć autokarem bez pasów i pływać łodzią po piwku.
Oczywiście, zgadzam się, że zakaz wysadzania w powietrze terminali lotniskowych jest w zupełności uzasadniony Ale zakaz wysadzania w powietrze naramienników do pływania na miejskim basenie - już nie.
Tymczasem David Cameron nigdy nie zrobił niczego, co mogłoby cię rozzłościć. Tak naprawdę to z tego, co wiem, w ogóle niczego nie zrobił. A więc dlaczego, po moim powrocie z Hiszpanii, Cameron stał się wrogiem publicznym numer jeden?
Cóż się do diabła wydarzyło? Musiało to być coś naprawdę dramatycznego, bo sondaże opi
nii publicznej sugerują ogromny wzrost poparcia dla Gordona Browna. W chwili gdy opuszczałem kraj, jedynymi osobami, które deklarowały, że będą na niego głosować, były jego żona i dwóch byłych pracowników huty stali w Sheffield. Po moim powrocie w kieszeni miał już niemal 40 procent głosów, a dynamika trendu nie wykazywała oznak słabnięcia.
Czyżby Gordon Brown postanowił znieść podatki i obiecał darmowego George'a Clooneya każdej kobiecie, która kupi dwa bloczki znaczków pocztowych1? A może David Cameron ogłosił, że chce zjeść każdego, kto zarabia mniej niż 150 000 funtów rocznie?
Przejrzałem wstecz plik starych gazet i nie znalazłem żadnego artykułu potwierdzającego któreś z moich przypuszczeń. U wybrzeży Kornwalii pojawił się rekin, jakaś kobieta w ładnych majtkach opuściła dom Wielkiego Brata, przestało padać - i to by było na tyle.
1 Od 2007 roku rząd Gordona Browna zmaga się z kiepską kondycją brytyjskiej poczty Royal Mail.
298 Świat według Clarksona, część 3
Sprawdziłem więc, dokąd udali się nasi liderzy i - znów - nie znalazłem niczego specjalnego. Gordon odwiedził Amerykę, gdzie najwyraźniej wywarł spore wrażenie swoim garniturem. Z kolei David wybrał się do Afganistanu, gdzie sfotografowano go, jak uśmiecha się do jakichś dzieci. Tak więc i tu nie zdarzyło się nic, co mogłoby spowodować taką zmianę orientacji wyborczej w narodzie.
Potem jednak pogrzebałem nieco głębiej i na jaw zaczęła wychodzić przerażająca prawda. Gordon Brown doświadczył wielkiego wzrostu w sondażach, bo podczas ostatniej powodzi przywdział na siebie swój elegancki garnitur i poważny wyraz twarzy, po czym wybrał się do Gloucestershire, by podziękować służbom ratowniczym za to, za co w rzeczywistości im płaci i co powinny robić zamiast sprzedawać gazecie „Daily Mail" wyssane z palca historyjki.
W tym samym czasie David Cameron ze złotego chłopca przeistoczył się w brudną plamę na przedniej szybie Partii Konserwatywnej, bo zamiast pojechać do Charlbury i stanąć tam w kałuży aż po górny brzeg kaloszy, udał się do Rwandy, by nauczać tamtejszy rząd o globalnym ociepleniu.
Czy gdyby został w kraju, zrobiłoby to jakąś różnicę? Pytam serio. Czy faktycznie myślicie, w szczególności gdy wasza sofa wypłynęła właśnie przez okno na piętrze, że wasze życie poprawi się od tego, że jakiś polityk będzie pozował do zdjęć w jeziorze, które kiedyś było trawnikiem przed waszym domem?
I jak, na litość boską, można traktować coś podobnego jako przesłankę przemawiającą za tym czy innym systemem rządzenia? Czy faktycznie chcecie przez to powiedzieć, że będziemy musieli przez kolejne pięć lat zmagać się z apodyktycznymi i terroryzującymi społeczeństwo rządami laburzystów tylko dlatego, że ich przywódca wybrał się w odwiedziny do jakiejś starej, grubej krowy w Tewkesbury, której trochę przemokły ohydne meble z pikowaną guzikami tapicerką?
Powódź niezdecydowanych wyborców 299
Zdaję sobie sprawę, że polityka stała się płytka, ale nie myślałem, że można w niej odnieść sukces nie zanurzając się nawet do kolan.
Jednak w największe osłupienie wprawia mnie to, że praktycznie wszyscy, których znam, przez całe życie zawsze głosowali albo na Partię Konserwatywną, albo na Partię Pracy. I zawsze wyciągałem z tego wniosek, że przewaga jednej partii nad drugą w wyborach do parlamentu wynika z niewielu osób mieszkających przy niewielu ulicach w niewielkiej liczbie drugorzędnych okręgów wyborczych.
Ale wygląda na to, że tak nie jest. Gdzieś tam muszą istnieć miliony osób, zmieniające zdanie, na którą partię głosować, dosłownie z godziny na godzinę, podejmując decyzję o przejściu do obozu przeciwnika na podstawie najsłabszych możliwych przesłanek.
To nie jest Big Brotber, na litość boską! To ważne! I nie możecie zmieniać zdania tylko dlatego, że jeden z kandydatów właśnie wystąpił w świetnie skrojonym garniturze.
Albo dlatego, że był w Afryce, gdzie mówił o globalnym ociepleniu, podczas gdy według was powinien być w hrabstwie Oksford i mówić o globalnym podtopieniu.
Wyrabianie sobie wyborczych preferencji na tej podstawie może się skończyć totalną katastrofą. Bo gdy Ming Campbell2
pewnego dnia założy wyjątkowo elegancki krawat, możemy skończyć rządzeni przez Monstrualnie Bredzących Wariatów. Znanych również jako Liberalni Demokraci.
Niedziela, 5 sierpnia 2007 r.
2 Sir Walter Menzies Campbell - brytyjski polityk, działacz partii Liberalnych Demokratów.
Piekło brytyjskiego ekspatrianta
Alarmujące wieści. Wygląda na to, że z całego świata zniknęli wszyscy mądrzy ludzie. Gdzie są ci głupi - dobrze wie
my. Są w Białym Domu, są w domu Wielkiego Brata i występują w programie Mam Talent!. Niestety, gdy cała ta zgraja absorbowała naszą uwagę, zniknęli specjaliści od astronautyki i astrofizycy.
Mówię serio. Stany Zjednoczone twierdzą, że olbrzymi napływ ludności z Meksyku w żaden sposób nie jest w stanie skompensować utraty George'a Clooneya, który wyprowadził się do Włoch, oraz Madonny, która mieszka obecnie w Wiltshire. I że w ostatecznym rozrachunku doszło u nich do drenażu mózgów.
Podobnie jest w Egipcie, Iranie, Rosji, Nowej Zelandii i Francji. Również Niemcy przyznają, że doświadczają największej intelektualnej posuchy od lat czterdziestych XX wieku. Gdziekolwiek byś nie zajrzał, wszędzie usłyszysz, że rządy mają już potąd gosposi i ratowników na basenach; absolwenci wyższych uczelni przenoszą się niestety gdzieś indziej.
Tylko gdzie? Zastanawiałem się nawet, czy przypadkiem ci wszyscy jajogłowi nie przyjechali do Wielkiej Brytanii. Bo wygląda na to, iż mamy tu tylu naukowców, że nie starcza im
Piekło brytyjskiego ekspatrianta 301
poważnych naukowych projektów. W czwartek, na przykład, dwóch doktorów z Manchesteru ogłosiło, że badając dinozaury odkryli, iż prędkość maksymalna tyranozaura była niższa od tej, którą rozwija nasz piłkarz, Frank Lampard. Coś podobnego.
Kolejne dowody na poparcie mojej tezy ujrzały światło dzienne również w czwartek, wraz z ogłoszeniem wyników matury. Każdy szesnastolatek w naszym kraju, pomijając tych, których ostatnio zastrzelono, uzyskał rezultat co najmniej 415 procent na egzaminach z łaciny na poziomie zaawansowanym i matematyki stosowanej.
Tak! - pomyślałem. Wielka Brytania ściągnęła do siebie rosyjskich miliarderów, amerykańskie piosenkarki, francuskich kucharzy, egipskich lekarzy i niemieckich biznesmenów. Być może nie jesteśmy najszczęśliwszym narodem na świecie, ani najbogatszym. Za to jesteśmy najmądrzejszym.
Potem jednak dotarły do mnie ostatnie dane dotyczące migracji ludności, z których wynika, że podczas gdy w zeszłym roku napłynęło do nas 5,4 miliarda kieszonkowców z Afryki Zachodniej, straciliśmy 196 000 osób, które „Daily Mail" określa mianem „obywateli brytyjskich". Czyli białych rodzin z klasy średniej, które przeniosły się za granicę.
Te liczby pozwalają wnioskować, że - podobnie jak wszędzie indziej - również i u nas panuje drenaż mózgów. Ze wszystkich naszych starannie wykształconych, mówiących poprawnym językiem młodych profesjonalistów zastąpił Borat.
Niestety, ten argument nie ma racji bytu w świetle tego, dokąd emigruje nasza klasa średnia. Absolutnym numerem jeden jest tu Australia - mieszka tam 1,3 miliona brytyjskich emigrantów.
Świetnie. Tyle że w całej historii rodzaju ludzkiego nikt nigdy nie obudził się z myślą: ,Wiem. Mam wspaniałą rodzinę, mnóstwo pieniędzy, świetną pracę i bogate życie towarzyskie. Wyjadę więc do Australii".
302 Świat według Clarksona, część 3
Australia to miejsce, do którego jedziesz, gdy wszystko spaprałeś. Właśnie z tego powodu te 1,3 miliona Brytyjczyków, którzy tam mieszkają, nosi pejoratywne miano „marudnych Angoli". Bo każdy z nich to życiowy nieudacznik.
Kolejnym popularnym celem emigrantów jest Hiszpania, która stała się ojczyzną dla 761 000 Brytyjczyków.
Czy są wśród nich neurochirurdzy? Wynalazcy? Czy sir Chri-stopher Cockerell po wynalezieniu poduszkowca przeprowadził się do Puerto Banus? Skąd. Hiszpania to kraj, do którego jedziesz, jeśli chcesz sprzedać swoją taksówkę.
W takim razie co ze Stanami? Myślimy, że mieszkający tam Brytyjczycy to odnoszący sukcesy, inteligentni ludzie, tak jak na przykład David Beckham i... yyy... Kelly Brook1. Podejrzewam jednak, że ludzie, którzy przenoszą się z Wielkiej Brytanii do Stanów robią to, bo interesuje ich broń i zabijanie.
Będąc w Ameryce dwa razy natknąłem się na naszych ekspa-triantów i w obu przypadkach były to osoby chodzące po lasach w polowych mundurach z groteskowo wielkimi strzelbami.
Jeden z tych gości żuł tytoń, co w połączeniu z jego silnym akcentem z Birmingham sprawiało, że wyglądał jak najgłupszy człowiek świata. Zresztą pewnie nim był.
Obawiam się, że każdy, kto emigruje z Wielkiej Brytanii, nieważne dokąd, musi być odrobinę tępawy.
No bo po co wyjeżdżać? Bo nie macie przyjaciół? A cóż takiego pozwala wam myśleć, że gdzie indziej łatwiej ich znaleźć? A może chodzi o pogodę? Przestańcie...
Słoneczne dni sprawdzają się podczas urlopu, ale kiedy siedzicie w biurze, musi być 14°C i padać mżawka.
Może macie powyżej uszu przestępczości w Wielkiej Brytanii? Co?! Myślicie, że w Kalifornii zdarza się mniej zabójstw niż
1 Kelly Brook - angielska aktorka, prezenterka, modelka i projektantka kostiumów kąpielowych.
Piekło brytyjskiego ekspatrianta 303
w Bourton-on-the-Water? Myślicie, że na plaży Bondi nie leżą strzykawki?
Może za granicą chcecie znaleźć lepsze służby publiczne? No nie, proszę... Nawet jeśli uda się wam przekazać osobie po drugiej stronie słuchawki, że brodzicie po kolana w samych ściekach, i tak zajmie jej dwa tygodnie, zanim wyśle do was jakiegoś złodzieja o pomarszczonej jak orzech włoski twarzy, który jeszcze bardziej wszystko popsuje i zainkasuje od was 800 funtów.
A może marzy się wam raj podatkowy? Świetnie, pewnie zaoszczędzicie w ten sposób kilka funciaków, ale skończycie w towarzystwie innych niewdzięczników w szambie takim jak Monako. Serio. Obrabowalibyście bank wiedząc, że będziecie mogli zatrzymać pieniądze pod warunkiem, że spędzicie pewien czas za kratkami? Nie? To nie emigrujcie z powodów podatkowych, bo to dokładnie to samo.
Poważnie - każdy ekspatriant, którego miałem okazję kiedykolwiek spotkać, zawsze wyglądał tak samo: siedział w idiotycznej koszuli, zgarbiony nad ladą baru, do dziesiątej rano, próbując ze wszystkich sił wmówić sobie, że nie jest alkoholikiem, że barman to naprawdę jego przyjaciel i że od pójścia do łóżka dzieli go zaledwie 11 godzin.
Potem, gdy dotrze do niego, z jakim mówisz akcentem, rozpocznie bełkotliwą tyradę na temat Gordona Browna, pogody w Wielkiej Brytanii i że tu jada krewetki o rozmiarach Volks-wagena. A na koniec zapyta, czy nie masz może przypadkowo ostatniego numeru tygodnika „The Week".
Każdy, komu tak trudno zdać sobie sprawę, jak kończy się emigracja, jest monumentalnie wręcz idiotyczny i lepiej nam tu bez takich ludzi. Więc wyjeżdżajcie - i tak do nas wrócicie, gdy się okaże, że koniecznie musicie się poddać operacji mózgu.
Niedziela, 26 sierpnia 2007 r.
Popijawy wyjdą ci na zdrowie
Kim oni są? Kim są ci ludzie, którzy decydują, jak ma wyglądać nasze życie? Kim są te wścibskie kreatury, które zabra
niają nam wykurzania lisów i karania klapsem naszych dzieci? Kim są idioci, którzy twierdzą, że powinniśmy mieć kolejny dzień wolny od pracy z okazji święta parkingowych i pracowników opieki społecznej?
Gdzie się spotykają? Kto płaci im pensje? I jak to zrobili, że wymysły ich ptasich móżdżków weszły w życie?
Szczerze? Nie mam bladego pojęcia. Ale wiem jedno. Jest wręcz oczywiste, że ich kolejnym celem staną się ludzie spożywający alkohol, czyli wszyscy powyżej lat ośmiu.
Przez wszystkie te lata powtarzano nam, że nie możemy prowadzić, jeśli wypiliśmy właśnie lampkę wina, i że powinniśmy unikać alkoholu, gdy jesteśmy w ciąży. Teraz jednak ci ludzie najwyraźniej twierdzą, że powinniśmy się trzymać z dala od alkoholu dosłownie przez cały czas.
Najpierw oznajmili młodzieży, że nie wolno jej pić podczas nocnych miejskich eskapad, na wypadek gdyby ktoś miał dźgnąć ich nożem albo gdyby mieli skończyć w łóżku z piękną
Popijawy wyjdą ci na zdrowie 305
dziewczyną. A teraz twierdzą, że starsi ludzie, którzy do tej pory sądzili, że nie ma nic złego w wypiciu butelki wina do kolacji, zapychają szpitalne sale, które w przeciwnym wypadku mogłyby zostać wykorzystane do leczenia rannych lisów.
Wciskają nam, że alkohol niszczy wątrobę, powoduje impotencję, prowadzi do wrzodów żołądka i zmienia skórę w coś, co przypomina torbę zrobioną ze zużytej prezerwatywy.
Nie dalej jak w zeszłym tygodniu pokazano nam zdjęcie chudego jak patyk mężczyzny z ogromnym brzuchem, który zmarł w wieku 36 lat, bo jadł za dużo ciast biszkoptowych nasączanych sherry.
BBC twierdzi, że gdy będziesz za dużo pił, doprowadzisz do uszkodzenia pnia mózgu i umrzesz. Rząd utrzymuje, że jeśli ktoś wypija więcej niż dwie małe lampki białego wina dziennie, na pewno złapie chlamydię od barmanki w ogródku przy pubie po jego zamknięciu. Bzdury Jeśli ktoś dziennie wypija dwie małe lampki białego wina, to jedyną osobą, która powinna się tym martwić, jest barman.
A ja? No cóż, osobiście bardzo lubię popijawy Lubię naprawdę dobrze się upić.
Lubię sączyć koktajle aż do chwili, kiedy pomieszczenie zaczyna się kołysać, a moje nogi sprawiają wrażenie skierowanych do tyłu.
I nie chodzi tu tylko o beztroskę i wolność, które pojawiają się, gdy od potężnych ilości alkoholu pękają kajdany. Chodzi jeszcze o zapowiedź kolejnego poranka, kiedy będziesz dzielił swoje cierpienia z grupką podobnie dotkniętych przyjaciół.
Zwykły ból, taki jak ból oka lub zęba, to doświadczenie przeżywane w samotności i wyobcowaniu, podczas gdy zbiorowy kac to problem, z którym zmagasz się razem z innymi, dzięki czemu wyzwala ze wszystkich to, co najlepsze. Tak jak niemieckie naloty na Anglię. Tak jak zakończona przed chwilą jazda na
306 Świat według Clarksona, część 3
przerażającej kolejce górskiej w parku rozrywki. Wszyscy są wtedy razem. A problem współdzielony to jak problem rozwiązany.
Oczywiście, kłopot w tym, że w dzisiejszych czasach picie na umór, zmierzające do stworzenia sytuacji kolektywnego zmagania się z trudnościami, jest wręcz niedopuszczalne.
Mówią, że jeśli wyjdziesz z domu i nawalisz się na mieście, umrzesz w kałuży krwi i wymiocin w jakiejś bocznej uliczce, i to jeszcze zanim zdążysz złapać chlamydię od barmana, i że w dodatku nikt nie przyjdzie na twój pogrzeb.
Na szczęście to brednie. Przeliczyłem sobie to wszystko i okazało się, że na tegorocznych wakacjach wypijałem 440 gramów etanolu dziennie. Zaczynałem o 11 od wypicia piwa, ale to, ze względu na upał, przypominało nawadnianie hrabstwa East Anglia strzykawką. Musiałem więc wychylić jeszcze trzy.
Przez całe popołudnie, wieczór i noc, aż do chwili, gdy padałem i gdzieś zasypiałem, wlewałem w siebie wino i mojito. I co, umarłem? Nie. Więcej - ponieważ piłem tak dużo, efektywniej się odprężyłem, co oznacza, że wróciłem do domu odświeżony i bardziej wypoczęty.
No i proszę. Ostra popijawa to nie tylko rzecz przyjemna i wesoła, ale rów
nież - tego nie usłyszycie od głosicieli zagłady - coś, co wyjdzie wam na zdrowie.
Istotą popijaw jest to, że pijesz, a potem przestajesz pić. Prawdziwy problem pojawia się wtedy, gdy pijesz, a potem wciąż pijesz. Zjawisko to znane jest jako alkoholizm, który, z tego co wiem, jest najgorszą rzeczą pod słońcem.
Nie istnieje nic bardziej żałosnego i godnego politowania niż alkoholik. Znam wielu ludzi, którzy ćpają, jeżdżą za szybko i zabijają lisy. I bardzo dobrze bawię się w ich towarzystwie. Ale naprawdę wolałbym już mieć odsiadkę w tureckim więzieniu niż spędzić czas z alkoholikiem.
Popijawy wyjdą ci na zdrowie 307
Słaniają się na nogach, przewracają, wydaje się im, że są 10 razy inteligentniejsi niż w rzeczywistości, a gdy dotrze do nich najmniejszy sygnał, że traktujesz ich z dezaprobatą, albo że cię nudzą, często stają się agresywni.
To właśnie nimi powinni się zająć uprzykrzający nam życie urzędnicy, i to nie za pomocą ostrych słów i tragicznych w swej wymowie ostrzeżeń, bo żadna z tych rzeczy nie zrobi tu najmniejszej różnicy. Powinni zaoferować im pomoc, zrozumienie i cierpliwość.
Mówię serio; twierdzić, że jestem alkoholikiem tylko dlatego, że upijam się na wakacjach i co wieczór opróżniam z żoną podczas kolacji butelkę wina, to jak prześladować każdego, kto przekracza dopuszczalną prędkość.
Musimy wprowadzić rozróżnienie na tych, którzy jeżdżą z prędkością 51 km/h i tych, którzy śmigają 280 na godzinę.
Podobnie przedstawia się kwestia przemocy wobec dzieci. Twierdząc, że łamię prawo za każdym razem, gdy daję klapsa, zmniejszacie presję w stosunku do osób, które trzymają swoje pociechy w schowku na miotły i wypuszczają je tylko wtedy, gdy te muszą coś dla nich ukraść.
Moja praktyczna rada jest bardzo prosta. Zostawcie w spokoju normalnych ludzi, którzy robią normalne rzeczy. Zapomnijcie o tych, którzy piją dla przyjemności i zajmijcie się tymi, którzy piją, by żyć.
Niedziela, 2 września 2007 r.
Prywatna szkoła - koszmar, ale jakże potrzebny
Przez wszystkie te lata poruszałem w moich felietonach wiele różnych kwestii. Kiedyś sugerowałem, że Jaser Ara
fat i Ariel Szaron powinni stoczyć walkę w Royal Albert Hall. Innym razem ujawniłem, że doszło do zderzenia Marsa z kominami mojego domu. Tłumaczyłem też, że jeśli namalujcie jakiś obraz używając zamiast farb olejnych zaschniętych owczych odchodów, będziecie go mogli sprzedać władzom gminy Walsall za 150 000 funtów.
Innymi słowy, zgłębiałem praktycznie każdy możliwy temat, a nawet posuwałem się jeszcze dalej. Nigdy jednak nie pisałem o jednej z najczęściej dyskutowanych dziś w Wielkiej Brytanii kwestii. O systemie szkolnictwa.
Powód jest prosty. W ogóle nie rozumiem, o co w tym wszystkim chodzi.
Rozmawiałem z Davidem Cameronem o szkołach „gramatycznych".
Gdy słuchałem, że niby ich nie chce, ale że nie ma nic przeciwko temu, by budowały je samorządy, zaszkliły mi się oczy -częściowo dlatego, że brzmiało to jak zwykły polityczny bełkot,
Prywatna szkota - koszmar, ale jakże potrzebny 309
a częściowo dlatego, że - jeśli mam być szczery- nie wiem, czym tak naprawdę jest szkoła „gramatyczna".
Wydaje mi się, że szkoły „gramatyczne" to te placówki, w których uczniowie mogą bez obaw zawiązywać swoje własne sznurowadła, w przeciwieństwie do szkół „rozszerzonych" - wielkich, ohydnych budynków na peryferiach miast, stworzonych dla uczniów, którzy pragną być zadźgani nożem.
Są jeszcze szkoły „wspomagane". Przykro mi, ale również i w tym przypadku nie czuję się na siłach, by wyjaśnić, czym one są.
Wszystko, co mam o tym do powiedzenia, to to, że trzeba unikać ich jak zarazy, bo z książki Alastaira Campbella1 Dlaczego
jestem genialny? wynika, że chodzą do nich wyłącznie dzieci ministrów nowej Partii Pracy.
Obiektem mojego zainteresowania są natomiast szkoły prywatne. Sam do takiej chodziłem. Moja mama też. I zawsze w pewien sposób było dla mnie oczywiste, że wyślę tam również moje dzieci.
Jasne, słysząc to, możecie się szyderczo uśmiechać. Możecie mówić, że to nie fair, żeby niektóre dzieci miały łatwiejszy start w życiu niż inne. A ja będę musiał się z wami całkowicie zgodzić. Podobnie, to niezupełnie fair, że niektórzy ludzie rodzą się grubi, brzydcy, są dyslektykami, niepełnosprawnymi, są rudzi, niscy, albo pochodzą z Walii. Obawiam się, że życie nieodłącznie niesie ze sobą wiele tragedii.
Poza tym, jeśli chodzi o szkoły prywatne, mam tu taki sam argument, jak w przypadku prywatnej służby zdrowia. Ludzie, których na nią stać, powinni z niej korzystać, bo to dzięki temu te sukinsyny przy kasie nie obciążają publicznej.
1 Alastair Campbell - brytyjski dziennikarz, prezenter i pisarz, były szef zespołu medialnego i jeden z najbliższych współpracowników Tony'ego Blaira.
310 Świat według Clarksona, część 3
Dlaczego moje dzieci miałyby zajmować miejsca w lokalnej szkole „rozszerzonej" - z tego co słyszę, jest świetna! - na które mogą przyjść dzieci rodziców, których nie stać na tę drugą możliwość? Niech mi pan powie, panie Lenin.
Nie. Proszę, nie mówcie mi tylko, że szkoły państwowe zapewniają obecnie wyższy poziom nauczania niż te w sektorze prywatnym. Ja też czytałem te artykuły i nigdy, przenigdy nie spotkałem się z tak bardzo naciąganą statystyką. Z grubsza rzecz biorąc, ich autorzy znaleźli jakąś jedną szkołę państwową, która osiągnęła lepsze wyniki (o włos) niż jakaś szkoła prywatna i... bingo! „Guardian" mógł świętować swój wielki dzień.
Przepraszam bardzo, ale to tak, jakby po zwycięstwie Donca-ster Rovers nad Derby County w meczu o Puchar Anglii twierdzić, że wszystkie trzecioligowe zespoły są lepsze od wszystkich klubów z pierwszej ligi.
A teraz napiszę coś, co da wam do myślenia. Zęby zostać uczniem szkoły prywatnej w Repton, musiałem zaimpregnować kreozotem kormorana wychowawcy internatu. Gdybym chciał zostać uczniem pobliskiej państwowej szkoły rozszerzonej, musiałbym go spalić.
To dlatego śmieszą mnie wszystkie artykuły o złym zachowaniu uczniów szkół prywatnych, którzy każdego lata sieją spustoszenie w Kornwalii. Bądźcie tak dobrzy i powiedzcie: o jakim spustoszeniu mówicie?
O paleniu skrętów na plaży? Zwymiotowaniu po Pimm'sie na wasze hortensje? O tym, że któryś z nich ściągnął pastorowi spodnie? Czy to aż takie złe? A może wolelibyście, żeby co roku waszą wioskę najeżdżał gang prymitywów z Croxteth, uzbrojony w pistolety maszynowe?
Oczywiście, możecie utrzymywać, że po prostu nie jesteście w stanie znieść widoku zepsutych, bogatych dzieciaków z ich kasą, zadbanymi fryzurami i ciuchami od Bodena. Dobrze.
Prywatna szkoła - koszmar, ale jakże potrzebny 311
Skoro jednak zamierzacie uciekać się do ekstremalnych argumentów, mam nadzieję, że nie będziecie mieli mi za złe, gdy zrobię to samo. Ja nie mogę za to znieść tępych chamów, którzy włóczą się po centrach handlowych, gdzie okradają sklepy i łapią choroby weneryczne.
Skończmy jednak ze zniewagami. Zawsze uważałem, że wysłanie dziecka do szkoły z internatem pomaga mu zrozumieć, że jeśli wkurzy kolegów, nie będzie mogło uciec do domu. Będzie musiało sobie z tym poradzić. A to oznacza, że z większym prawdopodobieństwem nauczy się dbać o swoją popularność i lepiej się „sprzeda".
Szkoły prywatne oferują większy wachlarz możliwości. Szkolnictwo państwowe, jak wynika z doniesień prasowych, boryka się ze znalezieniem napompowanej piłki nożnej, nie mówiąc już nawet o miejscu, gdzie można by ją kopać, podczas gdy większość szkół prywatnych ma swoje zespoły pokazowe lotniarstwa podwodnego.
Poza tym, oczywiście minęły już czasy, kiedy wyprawiałeś do szkoły swojego 13-letniego syna mówiąc: „Do zobaczenia, gdy będziesz pełnoletni. Tylko nie daj się za bardzo molestować!". W dzisiejszych czasach prawie nikt, kogo zatrudniają szkoły prywatne, nie ma aż tak drapieżnej homoseksualnej natury.
Jak więc sami widzicie, jeśli chodzi o szkoły, mam klapki na oczach i jestem beznadziejnym dyskutantem. Zawsze byłem stanowczym zwolennikiem prywatnego szkolnictwa i szkół z internatem i musiałem być fizycznie powstrzymywany, gdy ktoś krytykował ten system.
Aż do chwili, kiedy w zeszłym tygodniu zostawiłem swoją najstarszą córkę w jej nowej szkole z internatem. Nie licząc śmierci mojego ojca, było to bez wątpienia najbardziej bolesne doświadczenie w moim życiu. Zostawiłem swoje własne dziecko w obcym miejscu, w rękach ludzi, których ledwie znam.
312 Świat według Clarksona, część 3
A potem po prostu odjechałem. To barbarzyństwo - nienawidzę tego! W dodatku wszystko
pogarsza fakt, że córce na pewno się tam bardzo podoba.
Niedziela, 9 września 2007 r.
K jak komórka, z której da się korzystać
Obecnie na rynku znajduje się mnóstwo telefonów komórkowych. Wszystkie produkowane są przez firmy z grote
skowymi hasłami na temat misji, jaką realizują, wszystkie mają idiotyczne nazwy i wszystkie wyposażono w mnóstwo funkcji, których nie potrzebujesz i nie chcesz. Gdzie zatem można znaleźć jakąś rzeczową opinię na temat któregoś z nich?
Filmy mają swoje recenzje we wszystkich liczących się gazetach codziennych, co pozwala uniknąć zbędnych wydatków i zażenowania, związanych z przypadkowym obejrzeniem obrazu, w którym występuje Vin Diesel. Podobnie jest z książkami. Jeśli chcesz się dowiedzieć, którą warto przeczytać, a której nie, włączasz program Richard &Judy.
Recenzuje się dosłownie wszystko. Samochody. Restauracje. Wczasy. Sami możecie wymieniać dalej. Tymczasem jedynym miejscem, gdzie można znaleźć opinie na temat komórek, jest internet.
W teorii - to dobrze. Tam nie raczą nas swoimi opiniami ludzie, których możemy podejrzewać o to, że zostali przekupieni przez producenta wakacjami na Bali. Czytamy słowa napisane
314 Świat według Clarksona, część 3
przez prawdziwych użytkowników, którzy wydali na urządzenie swoje własne pieniądze. W takim razie zapoznanie się z ich doświadczeniami powinno być warte zachodu.
Ale nie jest. Strona z recenzjami zawsze zaczyna się od wpisu, że produkt oferuje wyśmienity stosunek rzeczywistej wartości do ceny, że jest świetnie zaprojektowany i standardowo wyposażony w baterię, która „trzyma" tysiąc lat. Taka opinia - dobrze o tym wiesz - pochodzi na pewno z działu marketingu rzeczonego producenta.
Przeskakujesz ją więc i przechodzisz do rzeczy. Z reguły każdy telefon ma około miliona recenzji, z których wszystkie można podzielić na dwie diametralnie różniące się kategorie. Okazuje się bowiem, że gdy nadarza się okazja, by być recenzentem, ludzie myślą, że muszą albo piać z zachwytu, albo kląć ze złości.
Daj im do dyspozycji 10-punktową skalę ocen, a otrzymasz same jedynki i dziesiątki. Sześć punktów w świecie amatorskich recenzji to w ogóle nieistniejące zjawisko.
I tak, telefon, o którym czytasz, jest lepszy niż tyłek Umy Thurman, ale jednocześnie stanowi przykład najgorszego wykorzystania tworzywa sztucznego od czasu, kiedy Leslie Ash1
zrobiła sobie implanty ust. Nie będąc ani trochę mądrzejszym, idziesz do sklepu i tam
prosisz o poradę stojącego za ladą dziewięciolatka. - Która komórka będzie dla mnie najlepsza? - zwracasz się do
niego w języku, który jasno wskazuje, że jesteś Anglikiem. Nawet tego nie zauważy, bo - zaręczam - odpowie w narze
czu, którego w ogóle nie zrozumiesz. Będzie mówił coś o liczbie „pikseli", jakie ma wbudowany
aparat i o „gigach" odtwarzacza mp3. Powie coś jeszcze o jakichś ,$7AP-ach", „przeglądarkach", „podłączaniu przez USB",
1 Leslie Ash - brytyjska aktorka, której wygląd ucierpiał z powodu nieudanej operacji wszczepienia kolagenowych implantów ust.
K jak komórka, z której da się korzystać 315
o „łączu Bluetooth" i - chyba że pospieszysz z pięściami - o „łatwych zakupach na raty", jakie oferuje aktualnie jego sklep.
Tymczasem ja potrzebuję telefonu, którego bateria nie rozładuje się już po sześciu sekundach.
To zaś oznacza brak kolorowego wyświetlacza. Kolorowy wyświetlacz zużywa więcej elektryczności niż Pentagon. Nie chcę robić telefonem zdjęć. Nie chcę słuchać na nim muzyki. Nie chcę nim odbierać e-maili. Chcę, żeby to był po prostu telefon.
W ofercie producentów nie ma takiego urządzenia. Możecie w to uwierzyć? Naprawdę. Żaden producent telefonów komórkowych jak świat długi i szeroki nie oferuje telefonu, który jest właśnie nim. Telefonem. Urządzeniem umożliwiającym rozmowę z kimś znajdującym się daleko od nas.
Dlaczego? Gdy odwiedzam pobliski sklep z alkoholem, by kupić wino, nikt nie oferuje mi butelki, która zawiera dodatkowo paczkę cukierków Werther's Originals, maszynę do pisania, środek odstraszający owady, linkę do gazu do motocykla Moto Guzzi z 1974 roku i milion innych rzeczy, które po prostu popsują mi całą przyjemność picia wina.
Wkurza mnie to. Moją poprzednią komórkę wyprodukowała Motorola (misja:
Sieć. E-mail. Muzyka. Cienki jak brzytwa. Doświadcz tego. Plus zdjęcie głupio wyglądającego czarnoskórego).
Nazywała się Razr (był to raczej błąd w pisowni, a nie nazwa) i była świetna, jeśli chciałeś ściągnąć z sieci zdjęcia porno prosto do swojej kieszeni.
Niestety, gdy usiłowałeś do kogoś zadzwonić, pozwalała jedynie powiedzieć „halo", po czym siadała w niej bateria.
Moja żona nakłaniała mnie do zakupu telefonu RaspBerry, ale ja darzę te komórki niechęcią, którą zwykle trzymam w rezerwie dla pieszych turystów i Johna Prescotta. To dlatego, że ich posiadacze przez cały dzień nie robią nic innego, tylko się nimi bawią.
316 Świat według Clarksona, część 3
Odkąd moja żona kupiła sobie ten telefon, nie odezwała się do nikogo inaczej niż „mmm?".
Wysoko w rankingu potencjalnych zamienników mojej obecnej komórki plasowała się Nokia. Slogan misji - „łącząc ludzi" -wzbudził we mnie nadzieję, że może jej telefony właśnie do tego służą. Skądże. Hasło reklamowe Nokii powinno brzmieć: „Łącząc ludzi, fotografując ich i irytując szerokim wachlarzem idiotycznych dzwonków".
Podobnie przedstawiała się sprawa z LG - „Zycie jest piękne", Samsungiem - „Gdzie wyobraźnia staje się rzeczywistością" i Sony Ericssonem. Ta ostatnia firma twierdzi, że sprzedaje proste telefony, służące do rozmów i wysyłania wiadomości tekstowych, ale to tak, jakby twierdzić, że Biblia to książka o człowieku.
To czysty absurd. Sony Ericsson produkuje telefony przeznaczone dla 12-letnich dziewczynek, które chcą mieć coś, co jest „cool", lub dla biznesmenów, którzy potrzebują gadżetu o dużych rozmiarach, by obnosić się z nim w hali odlotów. W ofercie tej firmy nie ma żadnego telefonu z wyświetlaczem, z którego dałoby się cokolwiek odczytać. Żadnego dla ludzi, których palce mają wielkość palców. Żadnego dla tych, którzy nie stosują skrótów w SMS-ach.
Mimo wszystko nowy telefon trzeba kupić już teraz, bo wkrótce pojawią się takie, w których będzie można obstawiać konie na wyścigach i oglądać telewizję.
Komórki staną się urządzeniami o tak zawrotnej złożoności, że zanim się w niej połapiecie, rozładuje się bateria.
W końcu zdecydowałem się na komórkę, która najlepiej wygląda. Nazywa się V8 i podtrzymując najlepsze tradycje recenzowania komórek, w skali od 1 do 10 daję jej 1.
Niedziela, 16 września 2007 r.
Biggles1, jesteś skończonym nudziarzem
zeszły weekend zginął mój znajomy - jego helikopter rozbił się w Szkocji.
Zaledwie kilka godzin później inny znajomy miał szczęście, bo uszedł z życiem, gdy jego śmigłowiec podczas awaryjnego lądowania w Essex przewrócił się na bok.
Dziwne, ale to wcale nie strach przed śmiercią zniechęca mnie do prywatnego lotnictwa. To raczej oparta na sprawdzonych przesłankach świadomość, że nic w świecie nie może być równie nudne i bezcelowe.
Idea pilotowania swojego własnego helikoptera lub awionetki pośród chmur i makolągw, wysoko ponad korkami na drogach, unikając stresu, na pewno wydaje się atrakcyjna tym wszystkim, którzy nie wiedzą, co robić z pieniędzmi.
Gdyby tylko można było urozmaicić sobie taką podróż przelatując pod niskimi mostami, nurkując nad pastwiskami pełnymi bydła, wywijając pętle nad domami znajomych, lądując tak dla draki w objętych ochroną malowniczych zakątkach kraju i w rezerwatach ptactwa...
1 James Bigglesworth - znany jako „Biggles" bohater serii książek i komiksów o pilocie z okresu obu wojen światowych.
W
318 Świat według Clarksona, część 3
Nie dalej jak w zeszłym miesiącu leciałem dwusilnikową awio-netką wzdłuż rzeki Okawango w Botswanie, podążając dokładnie za jej niekończącymi się zakrętami i przełomami, dwa metry nad ziemią, z prędkością 240 km/h. Radosne, kapitalne przeżycie. Niestety, gdybyś spróbował tego u nas, śmigając na przykład nad rzeką Don w Sheffield, pojawiłby się mówiący przez nos facet z podkładką na dokumenty i odebrałby ci licencję pilota.
Tak naprawdę to cały kurs pilotażu - przynajmniej tak mi się wydaje - jest pomyślany w ten sposób, by odsiać tych, którzy chcieliby latać samolotem lub helikopterem dla czystej rozrywki.
Gdy starasz się o prawo jazdy, wszystko co musisz zrobić, to zademonstrować mężczyźnie w beżowych spodniach, że umiesz wycofać samochód za róg ulicy. Gdy jednak chcesz zdobyć licencję pilota, musisz pokazać całemu Głównemu Inspektoratowi Lotnictwa Cywilnego, że jesteś gotów ślęczeć przez kilka miesięcy z nosem w rozmaitych podręcznikach z zakresu meteorologii i aerodynamiki. Wygląda na to, że chcą, by latali wyłącznie pedanci.
Przez następnych kilka miesięcy musisz uczyć się obsługi radia. Po co? Przecież wiem, jak działa. Trzeba wciskać po kolei różne przyciski, aż do momentu, gdy z głośnika dobiegnie czyjś głos. Potem mówisz, o co ci chodzi.
Nie, nie, skądże. Musisz rozmawiać posługując się idiotycznym kodem, mówiąc „odbiór", kiedy skończyłeś na chwilę i „bez odbioru", jeśli skończyłeś już całkiem. I po co to wszystko? Kiedy dzwonię po hydraulika albo do pobliskiej indyjskiej restauracji doskonale potrafię przekazać wszelkie szczegóły związane z naturą mojej prośby korzystając wyłącznie z języka angielskiego. W takim razie dlaczego, gdy jestem w samolocie, muszę wygadywać jakieś bzdury?
„Halo, tu Jeremy. Można lądować?" jest o wiele prostsze niż ,Wieża kontrolna Weston, tu Charlie Yictor Tango na 8453.113,
Biggles, jesteś skończonym nudziarzem 319
proszę o zgodę na podejście z zachodu na pas 27". Tyle że piloci prywatnych samolotów wprost za tym przepadają.
Uwielbiają dokonywać całkowicie pozbawionych sensu przeglądów przed odlotem, stukać w tarcze zegarów i upewniać się, czy przypadkiem w nocy jakaś banda goblinów nie poprzegry-zała im w samolocie wszystkich przewodów.
Nigdy nie pomyślą: „Kupiłem ten samolot, by moje życie stało się wygodniejsze, tymczasem wygląda na to, że w czasie przeznaczonym na przegląd mógłbym spokojnie dojechać do Leeds". Nie pomyślą też: „Skoro te przeglądy rzeczywiście są gwarancją bezpieczeństwa, to dlaczego w Stanach Zjednoczonych z nieba spada więcej prywatnych samolotów niż kropel deszczu?".
Serio. W Ameryce w katastrofach awionetek ginie jedna osoba dziennie. Na prywatne samoloty mówi się tam „zabójcy dentystów".
Zastanówcie się też nad tym: nie trzeba sprawdzać samolotu, gdy pozostawimy go na kilka godzin w ciągu dnia. Jednak musimy to zrobić, gdy stał na lotnisku nocą. Dlaczego?
Czyżby lotnicze gobliny wychodziły ze swych kryjówek tylko wtedy, gdy jest ciemno? Nie. Czy wszechstronny przegląd samolotu jest gwarancją, że maszyna nie spadnie na ziemię? Nie. Prawda jest taka, że piloci po prostu uwielbiają sprawdzać różne rzeczy. Uwielbiają szczegóły
Wiem o tym z magazynów, które czytają. Magazyny o łodziach pełne są zdjęć przecinających fale łodzi z nagimi dziewczynami na pokładzie. Natomiast magazyny o samolotach wypełniają numery seryjne i ogłoszenia z rzeczami, których nikt o zdrowych zmysłach nigdy nie będzie chciał kupić. Wśród nich są na przykład modele kokpitów w skali 1:4. Albo szkaradne zdjęcia bombowców Lancaster o zachodzie słońca. Nad Dreznem.
320 Świat według Clarksona, część 3
Nie dalej jak wczoraj wieczorem spędziłem trochę czasu w towarzystwie dwóch entuzjastów prywatnego lotnictwa, którzy ani słowem nie wspomnieli o osiągach swoich maszyn, o wygodzie wynikającej z ich posiadania ani o niesamowitej, dzikiej frajdzie z muskania wierzchołków drzew przy prędkości 240 km/h. Dyskutowali za to godzinami o parkowaniu i tankowaniu. Założę się, że najlepszym momentem w seksie jest według nich odpakowanie prezerwatywy
Za to na pewno pałają osobliwą miłością do medykamentu, który muszą przyjmować co 15 minut. Nie rozumiem, skąd wynika taka konieczność - przecież żaden lek nie zapobiegnie zawałowi serca, który jest jedyną rzeczą mającą wpływ na zdolność pilotowania samolotu.
Jest jeszcze coś. Mało który z właścicieli samolotów lata nimi tam, gdzie faktycznie musi coś załatwić.
Wylatują swoją maszyną z lotniska macierzystego aeroklubu, po czym lądują na lotnisku innego, gdzie zjadają kawałek sera i warzywa w occie Branstona. A potem wracają samolotem do domu. Po co to wszystko?
I gdy tak latają w tę i z powrotem, zakłócając ciszę i spokój ludzi na ziemi, nie czerpią z tego absolutnie żadnej przyjemności. To dlatego, że na wysokości 900 metrów prędkość 160 km/h to jak stanie w miejscu. A niżej zejść nie mogą- to ze strachu przed facetem mówiącym przez nos.
W związku z powyższym podaję wam skrócony przepis na latanie: jedź na lotnisko, sprawdzaj swój samolot przez dwie godziny, wystartuj, siedź w zupełnym bezruchu, powiedz kilka bzdur przez radio, wyląduj, spożyj ser, następnie ponownie siedź w zupełnym bezruchu, aż znowu znajdziesz się w domu. Powtarzaj to wszystko, aż pewnego dnia usłyszysz głośny huk...
Niedziela, 23 września 2007 r.
Dzieciom nie przeszkadza głupia telewizja
Mój Boże. W zeszłym tygodniu było sporo płaczu i zgrzytania zębów. Sporządzono bowiem najbardziej wyczerpu
jący jak dotychczas raport o kondycji telewizji dla dzieci, który wykazał, że strawa duchowa, na której wzrastają nasze pociechy, to amerykańska przemoc, naiwna ckliwość i różowa tandeta.
Dane przedstawiają rzeczywistość w naprawdę ciemnych barwach. Jeszcze dziewięć lat temu, 22 procent ogółu programów produkowanych przez BBC i ITV przeznaczone było dla dzieci. Teraz jest to zaledwie cztery procent. A zatem mniej niż jeden na pięć programów dla dzieci nadawanych przez brytyjską telewizję powstaje w kraju.
Te doniesienia stały się przyczyną powodzi gniewnych komentarzy na brytyjskich blogach.
Wściekli mieszkańcy hrabstw Surrey i Sussex w średnim wieku wpadli w istny szał i stwierdzili, że dzieci powinny oglądać umoralniające bajki Enid Blyton. I że trzeba nadawać je z wyciszonym dźwiękiem i z napisami w łacinie.
Na litość boską! Zgadzam się, Enid Blyton była świetna 40 lat temu. Osobiście najbardziej lubiłem serial Piątka detektywów.
322 Świat według Clarksona, część 3
W szczególności - choć wtedy nie wiedziałem jeszcze dlaczego -fragment, w którym przemytnicy porywają Georginę z rozczochranymi włosami i związują ją w jaskini. Ale czasy się zmieniają.
A wraz z nimi - dzieci. Mój dziadek chował się w kominie, z którego wypuszczano go tylko wtedy, gdy miał dostać lanie. Ojciec nie mógł się doczekać pomarańczy i kawałka sznurka, które dostawał co roku pod choinkę. Ja spędziłem większość dzieciństwa oglądając telewizję.
A moje dzieci - wręcz przeciwnie. Pomijając Simpsonów i Doktora Who, w ogóle nie mogę ich do
tego zmusić. Wszystko zaczęło się psuć, kiedy oglądaliśmy kolejny odci
nek Planety Ziemi. David Attenborough pokazał nam właśnie jakiegoś śmiesznie podrygującego rajskiego ptaszka, co wywarło wielkie wrażenie na mojej młodszej córeczce.
- Chcę to zobaczyć jeszcze raz - powiedziała radośnie. Oczywiście, ponieważ było to w telewizji - nie mogła. Weszła
więc do internetu, gdzie - bingo! - znalazła ten fragment w postaci filmiku na stronie BBC. A potem znalazła mnóstwo innych - same najlepsze urywki; praktycznie cały program, z którego wycięto komentarze.
Zobaczyła, że to świetna rozrywka. I cóż w tym dziwnego? Przecież właśnie w ten sposób oglądamy filmy porno. Przewijamy te fragmenty, kiedy hydraulik podjeżdża pod dom, a panienka w koszuli nocnej parzy mu herbatę, zaś zwalniamy dopiero wtedy, gdy rozpoczyna się akcja.
Teraz moja córka ogląda wyłącznie YouTube. Tam nie ma fabuły. Nie ma objaśnień Attenborougha. Nie ma nużących instrukcji, jak zrobić kosmiczny hełm z plastikowej butelki. Nie ma reklam. Jest za to całe mnóstwo ludzi, którzy spadają z rowerów i stają w ogniu. A kiedy córka znajdzie już jakiś filmik,
Dzieciom nie przeszkadza głupia telewizja 323
który się jej szczególnie podoba, zaczyna oglądać go w kółko. I to zupełnie za darmo.
Jak z czymś takim może konkurować telewizja? Gdy miałem osiem lat, oglądałem serial Marinę Boy, bo w czwartkowe, październikowe, dżdżyste popołudnia nie miałem nic innego do roboty.
Teraz dzieci mają do swojej dyspozycji YouTube, Xboxa, MSN, MySpace, SMS-y, e-maile, PlayStation Portable, DVD oraz SkyPlus.
Do ich oświecania i umoralniania zaprzęgnięto jedynki i zera z całego świata i teraz nie dadzą się już zaciągnąć przed telewizor, w którym grupka radosnych, roześmianych, ubranych w krótkie spodenki dzieciaków pani Blyton pakuje się w tarapaty, igrając z jakimiś przemytnikami. Tak było kiedyś, ale to już minęło, podobnie jak moda na kryzy i gruźlica.
Co tydzień prowadzę program telewizyjny Top Gear (tak się składa, że właśnie dziś wieczorem startuje nowa seria). I nigdy go nie oglądam. Obserwuję za to dzieci, które go oglądają. I jest to przygnębiające. Bo ożywiają się tylko wtedy, gdy ktoś wpada do jakiegoś jeziora.
Zawsze gdy pojawia się ktoś, kto coś mówi, zaczynają wypruwać szwy z sofy. Nie jest tak, że mają ograniczoną długość koncentracji uwagi. Nie mają jej wcale.
Nie ma na to sposobu. Zmuszanie nadawców, by robili programy dla dzieci, to kompletna strata czasu. Bo taki program, jeśli w ogóle miałby je zainteresować, musiałby być niekończącą się orgią płomieni i ludzi przycinających sobie głowy w drzwiach windy.
Fearne Cotton1 musiałaby doznawać jakiegoś urazu co 5 sekund, a na koniec wylecieć w powietrze. I nie mogliby tego
1 Fearne Cotton - brytyjska prezenterka radiowa i telewizyjna, znana m.in. z programów dla dzieci.
324 Świat według Clarksona, część 3
sfingować, bo coś takiego już nie przejdzie. Fearne byłaby zmuszona powiedzieć: „Dzieci, w tym tygodniu to już wszystko. A teraz pozwólcie, że eksploduję".
Najlepszą rzeczą, jaką mogę wam doradzić, to specjalnie się tym nie martwić. Ofcom twierdzi, że większość telewizyjnych programów dla dzieci to głupie amerykańskie kreskówki. To prawda. Tyle że nadawane są na odległych kanałach satelitarnych. A tych nikt nie ogląda.
Jeśli sprawdzimy, co kryje się za histeryzującymi nagłówkami artykułów, odkryjemy, że najchętniej oglądanym przez dzieci programem telewizyjnym jest Evacuation - wyprodukowane w Wielkiej Brytanii reality show telewizji BBC, które uzmysławia dzieciom, jak wyglądało życie ewakuantów podczas drugiej wojny światowej.
Ranking 20 najpopularniejszych programów dla dzieci to prawie wyłącznie produkcje brytyjskie. Na drugim miejscu mamy program Blue Peter, Newsround na trzecim, Jackanory na dziesiątym i tak dalej. Stare, dobre programy wciąż cieszą się popularnością.
Tylko że za naszych czasów oglądało je 5 milionów widzów, a dziś jakieś pół tuzina. A co z resztą? Gdzie się podziały te nieobecne przed telewizorami zastępy? No cóż, robią coś innego, ale nie musimy się martwić, bo - szczerze mówiąc - dzieciaki mają swój rozum.
Moim największym zmartwieniem jest to, że nadawcy zareagują na raport, podwajając swoje wysiłki, by przed telewizory przyciągnąć widzów, których już po prostu nie ma. To zaś oznacza, że będzie jeszcze mniej programów dla osób, które faktycznie oglądają telewizję. Dla ludzi, którzy nie mają PlayStation ani konta na MyBooku. Dla ludzi, którzy nie wychodzą z domu w sobotę wieczorem. Mówią na nich „dorośli".
Dzieciom nie przeszkadza głupia telewizja 325
Moje przesłanie jest więc proste. Chrzańcie dzieci. Niech na antenę wróci Minder.
Niedziela, 7 października 2007 r.
Zajęcie dla prawdziwych mężczyzn: sędziowanie w rugby
Nie do wiary. Co za mecz. Po tym, jako udowodniliśmy Australijczykom, że nie są dobrzy w żadnym sporcie, zmie
rzyliśmy się w półfinałach z Francuzami... i wygraliśmy! Albo przegraliśmy. Trudno powiedzieć, bo dziś mamy piątek
i meczu jeszcze nie było. Ale jedno jest pewne: kiedy mecz się rozpocznie, będę go oglądał przyklejony do telewizora, wraz z moim synem i kilkoma piwami, wygadując totalne brednie.
Problem w tym, że bardzo lubię rugby i mam swoje zdanie na temat tego, kto powinien zrobić co i kiedy; ponieważ jednak nigdy w rugby nie grałem, nie mam bladego pojęcia, o co w tym wszystkim chodzi. Zupełnie nie rozumiem, dlaczego zawodnicy ataku grają z tyłu, a obrońcy z przodu. Nie rozumiem też, dlaczego strona, po której gra lewy rwacz, nazywana jest „ślepą".
Nie widzę powodu, dla którego lewa strona boiska ma być „ślepą", a prawa „widoczną". To wszystko nie ma sensu.
Do jeszcze większego nonsensu dochodzi wtedy, gdy 140 ton ubłoconych cielsk rzuca się jednocześnie na piłkę, a publiczność nie ma zielonego pojęcia, co się tam do licha dzieje. Aż do gwizdka sędziego, który tym przygłuchym pokazuje jakieś
Zajęcie dla prawdziwych mężczyzn: sędziowanie w rugby 327
znaki i uznaje, że ktoś na samym dnie za wcześnie wypuścił piłkę, albo że nie wypuścił jej wcale, albo że nadbiegł z boku, albo że podał piłkę do przodu, w związku z czym formuje się kolejny stos ubłoconych cielsk i gra toczy się dalej.
Mimo to nie można nie kochać tych zderzeń, tych momentów, kiedy jakiś gracz z udami przypominającymi dęby i klatą wielkości holownika wpada w skrzydłowego z takim impetem, że zastanawiasz się, dlaczego szkielet tego ostatniego nie rozpadł się na milion kawałków.
Nie można nie kochać bójek, tych wspaniałych chwil, kiedy facet wyższy niż góra pakuje pięść o rozmiarach bożonarodzeniowej szynki w twarz swojego przeciwnika, po czym rozpętuje się istne piekło. To kapitalne!
To zaś kieruje nasze myśli ku sędziemu, który zamiast rzucić się w sam środek zamieszania i spuścić na jego uczestników deszcz czerwonych kartek, prosi wszystkich o spokój, robi przerwę, w czasie której najbardziej poszkodowanym przyszywa się nosy i uszy, a potem wznawia grę.
A teraz porównajcie to podejście do homoseksualnego nonsensu, jaki oglądamy podczas meczów piłki nożnej. Wystarczy, że pstrykniesz kogoś w ucho, a zaraz jakiś napuszony, mały gnom, pocąc się jak gwałciciel, przybiegnie drobiąc kroczki i wyrzuci cię z boiska.
Co więcej, sędzia rugby nie jest aż tak upojony swoją władzą, by nie skorzystać z materiału wideo w sytuacjach, kiedy nie jest czegoś pewny Narzekają na to komentatorzy, ale ja uważam, że to świetnie. Facet wie, jak ważna dla zawodników jest ta gra i woli się upewnić, że podejmuje słuszną decyzję.
Sędziom piłki nożnej nie wolno odwoływać się do technologii, mimo iż z tego, co mi wiadomo, jeszcze nigdy żaden ich werdykt nie był zasadny Nie zauważają, kiedy piłka przekracza linię bramki, wyrzucają graczy z boiska za samo oddychanie, a gdy
328 Świat według Clarksona, część 3
Ronaldo wije się na murawie i trzyma za twarz tak, jakby ktoś polał go kwasem, nie robią zupełnie nic.
W dodatku z tymi otumanionymi swoją władzą idiotami nie możesz nawet dyskutować, bo inaczej również i ciebie odeślą na ławkę.
Znacie może jakiegoś sędziego piłki nożnej? A może kogoś, kto zna sędziego piłki nożnej? No dobrze, a może kogoś, kto sprzedał psa znajomemu sędziego piłki nożnej? Nie. Nie myślicie, że to dziwne? Znam astronautę. Znam nawet osobę, która zarabia na życie określając płeć kaczek należących do naszej królowej. Ale nigdy w życiu nie spotkałem sędziego piłki nożnej.
Może są hodowani na fermach, jak w filmie Chłopcy z Brazy
lii} To, albo ukrywają się pracując na pozbawionych jakiegokolwiek znaczenia stanowiskach w magazynie „PC World", ujawniając się wyłącznie w soboty pod postacią supernazistowskich oddziałów, w swoich za ciasnych spodenkach a la Hitlerjugend i ze swoimi idiotycznymi gwizdkami.
I nie chodzi tu wyłącznie o sędziów piłki nożnej. Ukryci przed naszym wzrokiem sędziowie Formuły 1 zwracają na siebie uwagę, podejmując co roku decyzje, z których każda jest błędna. Nie dalej jak w zeszłym tygodniu pewien kierowca z Polski musiał zatrzymać się i usiąść na karnym żółwiku, bo miał czelność wyprzedzić rywala.
No i Wimbledon. Warte pół biliona funtów elektroniczne projekcje jasno pokazują, że piłka była na aucie. Ale czasem arbiter - często myślę, że tylko tak dla draki - uznaje, że spadła przed linią.
A potem odejmuje zawodnikowi punkty, jeśli ten się sprzeciwia. A co on ma niby zrobić? Spędzał na korcie każdą minutę od momentu, gdy był wystarczająco duży, by wymiotować. Nigdy nie był na randce z dziewczyną, nigdy nie pił piwa, nie wolno mu się było masturbować. Poświęcił całe swoje życie temu jednemu
Zajęcie dla prawdziwych mężczyzn: sędziowanie w rugby 3 2 3
meczowi i tej jednej chwili, a tu jakiś napuszony, upojony władzą idiota nie przyznał mu punktu.
Oczywiście, że ma prawo być wściekły. Oczywiście, że ciśnie rakietą o ziemię.
Gdybym to ja był osobą odpowiedzialną za tenis, w pewnych okolicznościach zezwalałbym poszkodowanym graczom sprać arbitrów na kwaśne jabłko.
Albo wysłałbym ich po prostu do Twickenham1, żeby zobaczyli, jak powinno wyglądać prawdziwe sędziowanie.
Zauważą, że sędziowie rugby żartują i śmieją się wspólnie z zawodnikami. Swoim zachowaniem dają do zrozumienia, że są zadowoleni z powierzonej im funkcji; wydając nieustannie instrukcje podczas otwartych młynów i mauli, pokazują, że w tym samym stopniu zapewniają zawodnikom fachową pomoc, co stoją na straży przepisów.
Chciałem na koniec stwierdzić, że sędziowie to najważniejsza rzecz w rugby Ale to nieprawda. Najważniejszą rzeczą w tej grze jest oczywiście porażka Australii.
Kolejna.
Niedziela, 14 października 2007 r.
1 Twickenham - miasteczko na przedmieściach Londynu. Ma w nim swoją siedzibę Związek Rugby; mieści się tam również Twickenham Stadium, jeden z największych stadionów rugby w Wielkiej Brytanii.
Nakarm świat -zjedz płetwala błękitnego
Obawiam się, że dzisiejszy poranek musimy rozpocząć od alarmujących doniesień. Mniejsza o wojnę, rugby czy prze
stępstwa z użyciem broni palnej. Moją uwagę przykuł fakt, że na całych Wyspach Brytyjskich nie ma ani jednego ekodietetyka.
Rządowa Agencja ds. Standardów Żywności zatrudnia półtora miliona grup roboczych, których przedstawiciele jeżdżą w tanich garniturach po kraju dbając o to, by Bernard Matthews1 nie karmił swoich indyków azbestem i żeby Sainsbury's nie wykorzystywał polonu do otrzymywania bardziej wygiętych bananów.
Ale żaden z nich nie pomyśli: „Chwila, moment. Jeśli przed rokiem 2020 wybudujemy 3 miliony obiecanych przez Gordona Browna nowych domów, to gdzie będziemy hodowali rośliny i zwierzęta, by wykarmić ludzi, którzy będą w nich mieszkać?".
To nie wszystko. Nikt nie zastanawia się, skąd będziemy czerpać wodę. I nie chodzi tu o nasze trawniki czy spłuczki sedeso-
1 Bernard Matthews - założone w 1950 r. przez Bernarda Trevora Matthewsa przedsiębiorstwo hodowli indyków, zarządzające obecnie 56 indyczymi fermami, które hodują 7 milionów indyków rocznie.
Nakarm świat - zjedz ptetwala błękitnego 331
we - mam na myśli uprawy, krowy i świnie. Tak jak mówiłem -to alarmujący problem.
Już teraz w Oceanie Atlantyckim pływa mniej dorszy niż w wannie Eltona Johna, w związku z czym jesteśmy zmuszeni sprowadzać paluszki rybne z Chin. I pewnie myślicie, że to dobrze. Przecież z Dalekiego Wschodu pochodzą i wasze majtki, i wasza komórka, dlaczego więc nie moglibyśmy importować naszej rukwi wodnej i wołowiny od małych, uprzemysłowionych, żółtych ludków znad rzeki Jangcy?
Powiem wam, dlaczego. Dlatego, że liczba mieszkańców Chin również rośnie i już wkrótce nie będą w stanie wysyłać do nas swoich paluszków. Zostaną zjedzone zanim dotrą do portu.
Fakty są takie, że świat może wykarmić jakieś 6,5 miliarda ludzi. Nie poradzi sobie jednak z wykarmieniem 7 czy 8 miliardów.
A już na pewno nie będzie w stanie tego zrobić, jeśli - tak jak sugeruje szaleniec Al Gore - Kanada zaprzestanie hodowli żywności i przystosuje swojej prerie do produkcji biodiesla.
Może faktycznie człowiek podgrzewa świat, ale nigdy się tego nie dowiemy, bo, szczerze mówiąc, wymrzemy z głodu na długo zanim będzie nam dane się o tym przekonać.
Oczywiście, jednym z rozwiązań jest wypalenie wszystkich lasów deszczowych Amazonii i przekształcenie tych żyznych i płodnych obszarów w światową spiżarnię. Niestety, nie wchodzi to w grę, bo zaraz pojawi się Sting, występując w jakimś talk--show z Pigmejem, który wszył sobie w dolną wargę spodek, i będzie utrzymywał, że „autochtoniczne plemiona świata" cierpią z powodu zachłanności Zachodu.
Mniejsza już o to, że ów Pigmej ma na sobie koszulkę Manchesteru United.
Inne rozwiązanie polega na tym, byśmy wszyscy - i to od razu - stali się wegetarianami. Do wyhodowania kilograma
332 Świat według Clarksona, część 3
pszenicy potrzeba 1790 litrów wody Ale aż 9680 litrów, by wyhodować kilogram krowy. Szkoda tylko, że nie przyjmie się to wśród ludzi, którzy - tak jak ja - najbardziej lubią jeść to, co kiedyś miało pysk.
Obawiam się również, że jeśli wszyscy zostalibyśmy wegetarianami, cały świat śmierdziałby odorem z ust i każdy z nas głosowałby na Liberalnych Demokratów. Co więcej, wszyscy wegetarianie, których znam, są chorowici, mają szarą karnację i nie mogą wyjść po schodach na piętro nie mdlejąc.
Niewesoło to wszystko wygląda. Nie martwcie się jednak, bo mam pomysł, na który wpadłem dziś rano.
Obecnie spożywamy bardzo mało różnych zwierząt i roślin. Jemy krowy. Świnie. Ziemniaki. Sałatę. I to by było w zasadzie wszystko. To, co proponuję, to urozmaicenie sobie życia większą różnorodnością posiłków.
David Attenborough co rusz znajduje jakieś dziwaczne gatunki w najgłębszych wodach oceanów. Wyjaśnia nam, jakim sposobem widzą w tak nieprzeniknionych otchłaniach i jak się rozmnażają. Opowiada, gdzie zamieszkują, jak opiekują się swoimi młodymi i jak korzystają ze swoich macek polując na ofiarę. Nie mówi jednak o rzeczy najważniejszej: jak smakują.
Podobnie Monty Don. Co tydzień występuje w programie Świat ogrodników i przekonuje, że łubin jest znakomitym uzupełnieniem każdego skalnego ogródka. Tak. Świetnie. Ale czy można zrobić z niego kanapkę?
Spoglądam na swój ogród i rozmyślam. Wiem, że nie mogę zjeść żywopłotu z cisu, bo odbije mi się od przepony i wyjdzie tędy, którędy wszedł. Ale co z trawnikiem? Czy można by było przyrządzić go w smaczny i pożywny sposób? A co (tu przełykam głośno ślinę) z ośliczką Kristin Scott, która mi niedawno zdechła?
Nakarm świat - zjedz ptetwala błękitnego 333
Czy faktycznie powinienem był oddać jej zwłoki kołu łowieckiemu, czy może raczej przybrać je garścią łubinu i koników morskich i wsunąć na kolację?
Dlaczego nie? Przez wszystkie te lata zdarzyło mi się zjeść psa, węża, krokodyla, nurzyka, wieloryba, maskonura i skorpiona. Wszystkie te zwierzęta smakowały jak kurczak, można więc z dużym prawdopodobieństwem założyć, że z osłem byłoby podobnie. A może w takim razie przerzucimy się na wielbłądy, które - jak wszyscy dobrze wiemy - potrzebują bardzo małych ilości wody?
Przedstawiam więc moje ostateczne rozwiązanie tej kwestii. Istnieje wiele osób zatroskanych o znajdujące się w trudnej sytuacji gatunki, takie jak tygrys, panda czy płetwal błękitny. Bardzo poświęcają się sprawie: biegają w charytatywnych maratonach, ubrani w pocieszne koszulki, by pomóc znaleźć się tym biednym stworzeniom po właściwej stronie krawędzi wymarcia.
Jaki zatem jest mój plan? Zacznijmy je jeść! Jestem pewny, że jeśli wystarczająco dużo ludzi zamówi na kolację płetwala błękitnego, przybranego uszami pandy i lewym skrzydłem soczystego dropa, nie będziemy musieli długo czekać na to, by do gry wkroczył poważny biznes.
Jeśli ktoś zauważy, że da się na tym cokolwiek zarobić, pandy zaczną mieć młode z regularnością znaną z hodowli kurczaków, a leopardów pojawi się tyle, że nie będziemy mogli wybrać się na zakupy nie wpadając na któregoś z nich.
Albo będzie tak jak proponuję, albo będziemy musieli zacząć zjadać siebie nawzajem.
Jeśli do tego dojdzie, już dziś zaklepuję dla siebie Johna Pre-scotta.
Niedziela, 21 października 2007 r.
To dzięki oszustwom telewizja jest ciekawa
Niedawno gazety narobiły mnóstwo wrzawy o to, co w telewizji jest prawdziwe, a co nie. Dziennik „Daily Mail" jest
na przykład zagorzałym wyznawcą poglądu, że telewizja BBC jest, ogólne rzecz biorąc, uczciwa i fair. I nie marnuje czasu na wymyślanie jakichś absurdalnych historii, które wydarzyły się wyłącznie w głowie jakiegoś reportera...
Oczywiście, część krytyki zamieszczonej w gazetach jest słuszna. Nie można namawiać ludzi do głosowania, gdy dobrze wiadomo, że wszystkie linie telefoniczne są już zamknięte. I nie można pokazywać filmu z królową wylatującą w powietrze, bo czegoś podobnego przecież nie zrobiła.
Chociaż - o dziwo - okazuje się, że można zrobić film o globalnym ociepleniu, który zawiera aż dziewięć udowodnionych, merytorycznych nieścisłości. A potem dostaje się za to pokojową Nagrodę Nobla.
Tak czy inaczej, osiągnęliśmy już taki poziom histerii, że ludzie wściubiają nosy w każdy zakątek świata telewizji. Odkrywają na przykład, że Gordon Ramsay wynurzający się z morza miał nabite na swoją pneumatyczną kuszę ryby, których sam wcale nie złowił. Jezu.
To dzięki oszustwom telewizja jest ciekawa 335
Co gorsza, okazuje się, że Alan Yentob1 mógł być nieobecny w studiu podczas przeprowadzania wywiadu z jakimś posępnym czeskim dramaturgiem. Serio. Mniejsza o pożary buszu czy o sankcje nałożone na Iran. Potakiwanie głową Yentoba sfilmowano później i wmontowano w wywiad, którego wcale nie prowadził.
Problem w tym, że ludzie, których irytują takie rzeczy, nie mają bladego pojęcia, jak działa telewizja.
Czy naprawdę sądzicie, że ludzie z firmy produkującej programy Gordona chcą tracić pieniądze, stojąc dookoła i przyglądając się, jak nurkuje w morzu i wyrywa swoimi strzałami kawałki dna, w pobliżu których jeszcze przed chwilą przepływała ryba? Nie. No właśnie. Dlaczego więc nie pozwolić sobie na małe oszustwo?
No i sprawa Alana. Załóżmy, że ów nudny czeski dramaturg gadał przez bite dwie godziny o wymowie dzieł Ibsena. Trzeba było w takim razie pociąć ten materiał, bo program Yentoba, Imagine, trwa tylko godzinę. A jak najlepiej zamaskować miejsca tych cięć? To proste. Już po wszystkim trzeba sfilmować prowadzącego wywiad, który udaje, że jest zainteresowany tym, o czym peroruje rozmówca, mimo iż ten dawno już poszedł do domu, a następnie użyć tych ujęć, by połatać pocięty materiał.
W telewizji nie znajdziecie osoby, która nigdy czegoś podobnego nie robiła. Chociaż ja zamiast przytakiwania i poważnego wpatrywania się wolę ziewać. Na reżysera działa to jak płachta na byka.
To jeszcze nie wszystko. Kręcąc Top Gear śmigam samochodem przed kamerami aż do momentu, w którym wiem już, co myśleć o danym wozie. Potem znikam w baraku na jakąś godzinkę, gdzie układam swoje myśli w mający ręce i nogi skrypt.
1 Alan Yentob - producent, dyrektor artystyczny, dziennikarz i prezenter telewizji BBC.
336 Świat według Clarksona, część 3
Czym zajmujemy wtedy drogą ekipę filmową? Każemy jej bezczynnie czekać? Czy może wsadzamy za kierownicę researchera i każemy mu trochę się poślizgać przed obiektywem, aż do chwili mojego powrotu na plan?
Tak. Na nagraniach wideo, które oglądacie, niektóre ujęcia przedstawiają samochód, którego nie prowadzę. Zadajcie jednak sobie pytanie: czy to ma jakiekolwiek znaczenie?
Bo właśnie to jest w tym wszystkim najważniejsze. Ostatnio, w Japonii, producenci telewizyjni w jednym z pro
gramów zamienili napisy i wyszło na to, że zagraniczni dziennikarze powiedzieli coś, czego wcale nie mówili. A ponieważ ów program dotyczył przyczyn raka wśród Japończyków, taka wpadka na pewno miała znaczenie. Tymczasem, jeśli chodzi o większość tego typu „skandali", o których ostatnio czytaliście - nie.
Niestety, cała ta wrzawa wokół ryb Gordona, głuchych telefonów i potakiwań Alana stała się przyczyną poważnego problemu. Nikt już nie wierzy niczemu, co pokazuje telewizja. Nikt nie uwierzy, że faktycznie na stacji benzynowej w Alabamie zaatakował nas gang szaleńców. Nikt nie uwierzy, że naprawdę przeprawiliśmy się przez kanał La Manche pikapem. Nikt nie uwierzy, że wybraliśmy się na biegun północny. Widzowie przez cały czas będą wypatrywać zdradzających oszustwo szczegółów.
Ostatnio pojawiły się jeszcze poważniejsze konsekwencje tej sytuacji. Producenci stali się takimi paranoikami na punkcie uwiarygadniania każdej możliwej rzeczy, że zaczynamy to dostrzegać w wielu oglądanych przez nas programach.
W zeszłym tygodniu BBC2 wyemitowało program zatytułowany Prawda o nieruchomościach. Był tam taki fragment, w którym prowadzący - młody, zaangażowany dziennikarz w koszuli z krótkimi rękawami - obwieścił, że właśnie jedzie do domu, w którym dorastał.
To dzięki oszustwom telewizja jest ciekawa 337
Powiedział do kamery, że zamieszkał w nim mając 5 lat, ale odkąd skończył 18, nigdy już tam nie był. Będzie to - stwierdził - taka podróż w przeszłość.
Świetnie. W starych, dobrych czasach, na kilka tygodni przed nakręceniem programu w rzeczonym domu zjawiłby się resear-cher. Umówiłby się z właścicielami odnośnie wizyty ekipy telewizyjnej i pokazania prowadzącemu jego dawnej sypialni. Widząc ją, stanęłyby mu łzy w oczach i wszystko byłoby wspaniale.
Ale nie dziś. Dziennikarz zjawił się pod domem, zadzwonił do drzwi, odczekał chwilę i rzekł do kamery: „Nikogo tu nie ma .
Czy tego właśnie chcecie? Długiej gry wstępnej i nijakiego zakończenia? Bo jeśli chodzi wam o to, żeby każdy program był zawsze w pełni transparentny, dostaniecie właśnie coś takiego.
Zobaczycie karłów, którzy wystawią głowy z przebrań robotów i powiedzą: „Cześć dzieciaki! To nie jest pistolet laserowy-to przepychacz do zlewu!". Prowadzący program Blue Peter poinformują was: „Ten materiał został ustawiony wcześniej przez naszego researchera". A David Attenborough wyjaśni, że surykatki wcale nie wydają z siebie tego rozkosznego odgłosu sapania. I że film był kręcony bez ścieżki dźwiękowej, a wszystkie słyszalne efekty zostały do niego dodane w studio w Bristolu przez jakiegoś gościa w swetrze.
Wyobraźcie sobie teraz, że coś podobnego przenika do „Daily Mail". Znaleźlibyśmy wtedy w tej gazecie mnóstwo artykułów o tym, że księżna Diana rzeczywiście zginęła w zwykłym wypadku, że nie dostaniecie raka piersi jedząc płatki kukurydziane i że imigranci wcale nie doprowadzą do całkowitej utraty wartości waszych domów.
Niedziela, 28 października 2007 r.
Apodyktyczne ostrzeżenie Instytutu Meteorologii
Zewsząd słychać, że nadchodzi recesja. Najwyraźniej ma ona związek z Chińczykami, którzy w jakiś złożony sposób
wpłynęli na amerykańskie kredyty sub-prime. Inflacja ma się tak napędzić, że wymknie się spod kontroli, miliony obywateli wylądują na zasiłku, a emigrantów zjedzą szczury.
To dobrze. Przynajmniej rząd nareszcie będzie miał coś do roboty. I może wtedy jego członkowie przestaną siedzieć przez cały dzień na tyłku i rozmyślać nad nowymi sposobami przejęcia kontroli nad naszym życiem.
Już wcześniej, w okresie Wielkiej Nudy, zabronili nam palić, zabijać lisy, cofać bez pomocy osoby kierującej ruchem, grać w rozbijanie kasztanów, świętować dzień Guya Fawkesa1 i wnosić pastę do zębów na pokład samolotu.
Obecnie chcą jeszcze zakazać ogrzewaczy ogrodowych, jazdy z prędkością ponad 50 km/h i bluz z kapturami. Niedługo niedozwolone stanie się „niebycie" Georgem Monbiotem.
1 Dzień Guya Fawkesa - obchodzone 5 listopada angielskie święto ludowe, upamiętniające wykrycie spisku prochowego Guya Fawkesa z 1605 roku, który chciał wysadzić Parlament i zabić króla Anglii i Szkocji, Jakuba I. W to święto organizowane są liczne festyny, a dzieci palą wyobrażające Fawkesa kukły.
Apodyktyczne ostrzeżenie Instytutu Meteorologii 339
Najnowszy wspaniały pomysł pochodzi z Agencji Dróg i Autostrad, która jest „zaniepokojona" faktem, iż ponad połowa ankietowanych będzie kontynuować jazdę mimo ostrzeżeń o gwałtownie pogarszających się warunkach atmosferycznych.
No pewnie, że tak, wy antykasztanowi, opętani filozofią BHP klauni we fluorescencyjnych kurtkach i kaskach! A to dlatego -i chcę, by stało się to absolutnie jasne - że wasze wyobrażenie o trudnych warunkach atmosferycznych jest bardzo dalekie od tego, jakie ma każda osoba o ilorazie inteligencji wyrażonym liczbą dwucyfrową.
Może zauważyliście, że dziś dosłownie wszystkie prognozy pogody zawierają informację, że Instytut Meteorologii wydał właśnie ostrzeżenie o złych warunkach pogodowych.
Dwa tygodnie temu dotyczyło ono hrabstwa East Anglia, w którym miało dojść do tak olbrzymiej i tak niszczycielskiej powodzi, że miliardy jego mieszkańców miały skonać wijąc się w agonii. W zeszłym tygodniu ludzie z Instytutu ostrzegali o tak gęstej i nieprzeniknionej mgle, że wszyscy mieliśmy zostać pożarci przez wilkołaki, nie mogąc w porę spostrzec, jak się do nas zbliżają.
Rozumiem skąd to wynika. Ludzie zajmujący się pogodą są źli, bo występują dopiero po wiadomościach, w których jest mnóstwo ciekawych rzeczy, takich jak morderstwa i wojny, a wszystko, o czym mogą powiedzieć, to mżawka i zachmurzenie w zachodniej części kraju w godzinach przedpołudniowych. Próbują zatem dodać pikanterii swoim komunikatom, żeby ich praca wydawała się nam trochę bardziej interesująca.
Wszyscy wiemy, że to lipa. Ciężkie warunki pogodowe w Wielkiej Brytanii są jak brytyjskie skrajne ubóstwo - coś, co w globalnym kontekście wydaje się zupełnie zniewieściałe. Ciężkie warunki pogodowe występują w północnej części Norwegii. Również w Oklahomie, w sezonie tornad. Podobnie, każdy
340 Świat według Clarksona, część 3
Kubańczyk ma pełne prawo do okrzyku: „wow, to było coś!" po tym, jak huragan o sile 5 w skali Saffira-Simpsona porwał mu dom i cisnął nim w sam środek Houston. Ale żeby to samo miało dotyczyć Barnsley? Raczej nie.
Dopiero gdy zobaczycie powódź w Bangladeszu podczas monsunu, zdacie sobie sprawę jak idiotycznie wyglądał Gordon Brown w Tewkesbury, gdzie pocieszał tych, którym woda zniszczyła sofy kupione w sieci sklepów DFS. A po tym, jak doświadczycie islandzkiej szadzi, będzie płakać ze śmiechu, gdy jakiś nieszczęsny reporter pojawi się w kaloszach w stacji telewizyjnej z wiadomościami na okrągło i powie, że Wielka Brytania pogrążyła się w lodowym chaosie. Przecież to zupełna mowa-trawa.
Mam 47 lat i nie przypominam sobie aż tak ciężkich warunków pogodowych, żebym nie mógł wyjść z domu. Tak zwany huragan, który przeszedł w 1987 roku, był tak żałosny, że mimo iż mój dom znalazł się dokładnie pod nim, nawet się nie obudziłem. A zamiecie śnieżne z czasów mojej młodości nigdy nie były na tyle silne, byśmy nie mogli przejechać 30 km w poszukiwaniu jakiejś fajnej górki do pojeżdżenia na sankach.
Niezrażona tą kłopotliwą wymową niezbitych faktów, Agencja Dróg i Autostrad zwróciła się do Instytutu Meteorologii z prośbą o współpracę, a ten, zachęcony okazją do utrudnienia nam życia, zgodził się z opinią, że powinniśmy zostawać w domu za każdym razem, gdy wieje wiatr, a najlepiej schodzić od razu do piwnicy z zapasem zupy i czekać na sygnał o przejściu kataklizmu.
Mogą jednak napytać sobie biedy, bo utrzymywanie, że powinniśmy siedzieć w domu, gdy na zewnątrz panuje mróz, nie zgadza się z ich dyrektywą, by wyolbrzymiać problem zmian klimatycznych.
Powiedzą więc, że nie możemy usypiać swojej czujności związanej z globalnym ociepleniem, bo mimo iż jest ono faktem,
Apodyktyczne ostrzeżenie Instytutu Meteorologii 341
dopuszcza nagłe, przejściowe ochłodzenia. Tylko jakie? Takie, gdy temperatura spada do minus czterech? Minus ośmiu? Najniższa zarejestrowana w Wielkiej Brytanii temperatura to -27,2°C i faktycznie przyznaję, że to odrobinę za chłodno na - dajmy na to - pływanie. Ale gdy wcześniej tego roku wybrałem się na biegun północny i temperatura spadła do -58°C, to mimo że mieszkałem pod namiotem, ani przez chwilę nie znalazłem się o krok od śmierci.
Ponieważ jesteśmy ludźmi, umiemy sobie radzić. Dysponujemy centralnym ogrzewaniem, a gdy wyjdziemy na papierosa, odpowiednią temperaturę zapewnią nam ogrzewacze ogrodowe. A przenosząc się na przeciwny kraniec skali - w zeszłym roku pracowałem przez 10 dni w Dolinie Śmierci, gdzie temperatura rzadko spadała poniżej 110°F (43°C). I też było znośnie. Przywiozłem nawet opaleniznę, która - o dziwo - nie wywołała u mnie raka skóry.
Problem oczywiście w tym, że idioci z Agencji Dróg i Autostrad w ogóle nie mają kontaktu z rzeczywistością. Zwracają za to uwagę na kierowców, którzy ignorują ostrzeżenia Instytutu Meteorologii. A takie nieposłuszeństwo w apodyktycznej Wielkiej Brytanii po prostu nie przejdzie.
Wymyślili więc nowy system czerwonych i bursztynowych alarmów, które nadawane są drogą radiową i wyświetlane na tablicach nad autostradą, ostrzegając kierowców przed trudnymi warunkami atmosferycznymi.
Oczywiście, będziemy ignorować również i to, bo dobrze wiemy, że dopóki przypadkowo nie dojedziemy do Archangielska, owe „ciężkie warunki atmosferyczne" będą tak przerażające, jak starzejący się labrador.
Staną zatem przed koniecznością wprowadzenia nowych przepisy, by zmusić nas do pozostania w domu za każdym razem, gdy Instytut Meteorologii dojdzie do wniosku, że będzie wiało.
342 Świat według Clarksona, część 3
Mogę wam to obiecać. To murowane. Jeśli nie nadejdzie recesja, która zajmie umysły ludzi u władzy, ustanowią nowe prawo. A kiedy to zrobią, rentowność waszych firm, narodowy dobrobyt i wykształcenie waszych dzieci będą zależały tylko i wyłącznie od widzimisię Michaela Fisha2.
Niedziela, 18 listopada 2007 r.
2 Michael Fish - znany angielski prezenter pogody; w październiku 1987 roku zignorował w swojej prognozie informację o nadciągającej burzy, która kilka godzin później pozbawiła życia 19 osób.
Zrób to dla mnie, zastrzel dresa
Praktycznie każdego dnia pojawia się w wiadomościach jakiś polityk i mówi, że centra wszystkich miast opanowane
są przez gangi nastolatków, którzy wlewają w siebie hektolitry jabcoka, a potem biegają wieczorem po okolicy i dźgają przechodniów nożami.
Brzmi to przerażająco, ale szczerze mówiąc, te doniesienia mogłyby równie dobrze dotyczyć wydarzeń na księżycach Jowisza, bo na szczęście mieszkam w Chipping Norton, gdzie na pierwsze strony gazet trafia zwykle wiadomość o zaginięciu jakiegoś kociaka.
Oczywiście, mieszkają tu również nastolatki, ale w większości mają na imię Araminta i Harry, i nigdy nie dały mi do zrozumienia, że chciałyby zatopić ostrze kuchennego noża w moim sercu.
Podobnie jest w Notting Hill, gdzie pracowałem przez tydzień. Jedząc kolacje w restauracjach takich jak E&O wcale nie odnosiłem wrażenia, że po drugiej stronie, czając się w mroku ulicy, 14-letni członkowie gangów tylko czekają, by wpakować mi pięść w twarz dla pięciu minut sławy w internecie.
344 Świat według Clarksona, część 3
W zeszłym tygodniu musiałem się udać do Milton Keynes. Moja młodsza córka miała właśnie urodziny i chciała spędzić popołudnie na znajdującym się w tym mieście krytym stoku narciarskim. Po drodze mijałem mnóstwo drogowskazów, a potem jeszcze więcej, z jeszcze dokładniejszymi instrukcjami, jak znaleźć te kryte Alpy; żaden z nich nie był jednak potrzebny. Po prostu należy jechać w kierunku największej budowli, jaką kiedykolwiek wzniósł człowiek.
To wspaniałe miejsce, pełne śniegu i automatów z napojami energetyzującymi. Niestety, z powodu wprowadzonego przez pana Blaira zakazu palenia, na papierosa trzeba udać się na zewnątrz, gdzie trafiasz prosto w łapy happy-slappingowych gangów, o których tyle mówią politycy
Na początku chmara podbiegających do mnie dzieciaków w ogóle nie wzbudziła moich podejrzeń. Pomyślałem, że są fanami programu Top Gear i chcą się dowiedzieć, czy z głową Richarda Hammonda jest już wszystko w porządku.
Tymczasem - nie. Najbardziej interesowało ich to, czy mam jakąś ochronę.
Poprosiłem uprzejmie, by dały mi spokój. Oddaliłem się od nich. Oddaliłem się od nich jeszcze bardziej. Ale wciąż się do mnie zbliżały. Doszedłem zatem do wniosku, że atak będzie najprawdopodobniej najlepszą formą obrony, chwyciłem więc ich przywódcę za kaptur, uniosłem go nad ziemią i wyjaśniłem stanowczym tonem, że najlepiej będzie, gdy grzecznie wróci do swojej czynszówki.
Odmówił. Pozostali również. Wyciągnęli za to swoje komórki i zaczęli robić zdjęcia naszej sprzeczki. To postawiło mnie w dość trudnej sytuacji...
Dobiłem już lat, kiedy zanika zdolność oceny wieku dziecka. Chłopak, którego trzymałem, mógł być osiemnastolatkiem. Ale równie dobrze mógł być ośmiolatkiem. A jeśli faktycznie był
Zrób to dla mnie, zastrzel dresa 345
ośmiolatkiem, zdjęcia z zajścia mogłyby sugerować znęcanie się nad nieletnim.
I stałem tak, znalazłszy się w kuriozalnym położeniu, trzymając za kark jakiegoś chłopaka. Zamiast martwić się, czy nie zostanę za chwilę pchnięty nożem, myślałem: „Jezus Maria, jeśli nie będę ostrożny, to pójdę siedzieć za napaść!".
Postawiłem go więc na ziemi, a on odszedł, w potoku przekleństw i gestów wykorzystujących rozmaite palce. Odszedł, pozostawiając cały naród z bardzo poważnym problemem.
No bo tak: rodzice tego chłopaka są z pewnością beznadziejni, skoro pozwalają mu włóczyć się po ulicach i atakować przypadkowych przechodniów. Tylko pomyślcie. Za każdym razem, gdy znajdują takiego dzieciaka pchniętego nożem lub zabitego, jego matka i ojczym zawsze mówią gazetom, że to był „dobry chłopak". I że „nie zasłużył na śmierć".
Nikt jednak nigdy nie powie: „No dobrze, ale j«śli faktycznie był z niego taki pieprzony aniołek, to co do cholery, wy tępe półgłówki, robił na opuszczonym placu budowy o czwartej nad ranem?!". Na pewno nie zasłużył na śmierć, ale zasłużyliście na nią wy, za zdolności wychowawcze nie odbiegające poziomem od kredensu.
Z równie trudnym problemem mamy do czynienia w szkołach. Dzieci, z tego co widzę, mogą robić innym wszystko, co tylko im przyjdzie do głowy, bo nauczycielowi absolutnie niczego nie wolno. Niczego, chyba że chce, by jakiś kędzierzawy prawnik specjalizujący się w prawach człowieka wyciągnął go z klasy, wylał z pracy i posłał do więzienia.
A policja? Przestańcie, proszę. Policjanci są zbyt zajęci wypełnianiem
formularzy BHP i wypisywaniem mandatów za przekroczenie prędkości, by mieli czas przejmować się każdym gangiem nastoletnich zbirów. A to oznacza, że każdy gang nastoletnich zbirów
346 Świat według Clarksona, część 3
może bez przeszkód grasować po mieście i robić to, na co tylko ma ochotę.
A my - zwykli ludzie, postrzegający centra miast jako miejsce, gdzie można kupić jedzenie na wynos i załatwić kredyt na nowy dom - też nie możemy nic z tym zrobić, bo a) politycy twierdzą, że te dzieciaki są uzbrojone jak płatni zabójcy z sił specjalnych i b) jeśli staniemy w obronie własnej, kolejne 40 lat spędzimy w więzieniu odrzucając niechciane umizgi Pinkskiego, zboczeńca z Albanii.
Na szczęście wydaje mi się, że wiem, jak temu zaradzić. Z rodzicami nie da się nic zrobić, bo są po prostu zbyt tępi. Równie dobrze można by próbować uczyć jeża palić fajkę. Nie możemy również polegać na policji - chyba że odkręcilibyśmy każdą rzecz, jaką zrobiła nowa Partia Pracy przez ostatnie 10 lat.
I - przykro mi - ale nawet gdyby zmieniło się prawo i dopuściło samoobronę, dwa razy zastanowiłbyś się nad wsadzeniem palca w oko jakiegoś chłoptasia albo nad przytrzaśnięciem mu głowy drzwiami samochodu, wiedząc, że jego kumple ukrywają w nogawkach maczety
Jedynym miejscem, w którym można się zająć tą kwestią, jest szkoła. Trzeba ją tylko wyposażyć w znane z lotnisk wykrywacze metalu przy wejściu, by upewnić się, że żaden z uczniów nie wnosi do środka broni. Wszystkich wichrzycieli należy umieścić w jednej klasie, a jej nauczycieli objąć immunitetem od odpowiedzialności karnej. I wyposażyć w pistolety maszynowe.
Niedziela, 2 grudnia 2007 r.
Dość tego, puszczam z dymem swoje antyki!
edług „Daily Express" spadające ceny domów spowodowały obecny spadek ceny domów. Na waszym miejscu
przestałbym się jednak zamartwiać wartością cegieł i zaprawy murarskiej, a skupił na wartości własnych mebli.
Nie wiem, z czego wynika brytyjskie zamiłowanie do kupowania antyków. Być może jego przyczyną jest pewien dzień roku 1952, kiedy ludzie zaczęli myśleć, że dawniej było lepiej niż dziś. A może po prostu sądzimy, że georgiański stół do jadalni utrzyma swoją wartość przez lata, podczas gdy coś, co kupujemy owinięte w celofan w płaskiej paczce ze Szwecji stanie się bezwartościowe od razu po wyciągnięciu z pudełka. W szczególności, gdy będziesz chciał złożyć to samemu. Bo efekt końcowy będzie na pewno miał na sobie mnóstwo śladów zaschniętej krwi.
Przekazanie swoim dzieciom eleganckiego, wiktoriańskiego stojaka na kapelusze - to coś znaczy Przekazanie im pikowanej guzikami sofy w czerwonej, skórzanej tapicerce, którą kupiliście w sieci DFS 30 lat temu tylko je rozzłości.
Ja oczywiście zawsze myślałem o tym w ten sposób i dlatego w moim domu zgromadziłem mnóstwo antyków, które przez
W
348 Świat według Clarksona, część 3
całe lata kupowałem na targach staroci i w sklepach ukrytych w zaułkach miast. Tymczasem gdy pewnego dnia zawitał w moim domu człowiek, który miał wycenić wartość mojej kolekcji do polisy ubezpieczeniowej, okazało się, że hipotetyczny, trawiący wszystko pożar pozostawi mnie z odszkodowaniem w wysokości 4 funtów i 50 pensów.
Facet przechodził z pokoju do pokoju, przyglądając się rozmaitym biurkom, starym zegarom oraz dębowym skrzyniom na bieliznę i żadna z tych rzeczy nie wzbudziła u niego najmniejszego zainteresowania. Czyli wygląda na to, że mieszkam po prostu w spiżarni korników.
Oto w czym problem: gdy wchodzimy do sklepu z antykami, ujmujący sprzedawca z siwymi, rozwichrzonymi włosami, w ekscentrycznych okularach, rzeczywiście sprawia wrażenie, że zna się na rzeczy.
Ale gdzieś tam, głęboko, myślicie sobie, że przez wszystkie te lata było pewnie z 17 milionów wytwórców mebli i niezależnie od tego, jak obeznany ów sprzedawca by nie był, od czasu do czasu może się pomylić i sprzedać wam Arkę Przymierza za jedyne 350 funtów.
Szczerze mówiąc, ja myślę tak zawsze. Zawsze, gdy opuszczam sklep z antykami wydaje mi się, że ubiłem właśnie interes stulecia.
Wystarczy obejrzeć program Antiąues Roadshow, by przekonać się, że mam rację. Wszystkie z pojawiających się w nim staruszek w przeciwżylakowych pończochach i przeoranych zmarszczkami okolicach ust wyobrażają sobie, że ich zegar podróżny jest dziełem samego króla Heroda. Tymczasem ekspertowi korzystającemu z zespołu badaczy, internetu i zbiorów Biblioteki Brytyjskiej zawsze udaje się odnaleźć jakiś szczególik świadczący o tym, że zegar zrobił jakiś bezrobotny, cierpiący na napady drgawek maszynista w 1964 roku. W związku z czym jego wartość to 40 pensów.
Dość tego, puszczam z dymem swoje antyki! 349
Och, i jak te babcie udają swoje zadowolenie z wyceny... Ale tak nie jest. W środku każda z nich aż kipi z wściekłości.
A to wszystko dlatego, że ci z nas, którzy kupują antyki, robią to z zupełnie niewłaściwych powodów.
Wydaje się nam, że nie wydajemy pieniędzy. Ze inwestujemy w dobrobyt naszych dzieci. Za każdym razem myślimy, że stojak na parasole, który właśnie kupiliśmy, zrobiła sama Florence Nightingale z języka hrabiego Lucan. Nigdy nie przyjdzie nam do głowy, że to zwyczajna sklejka i że ktoś po prostu zdarł z nas skórę.
Wcale nie sugeruję, że brytyjski rynek antyków jest nieuczciwy. Jestem przekonany, że - ogólnie rzecz biorąc - taki nie jest. Tyle że ceny, które na nim panują, nie są oparte na rzeczywistych przesłankach. Ustala się je, podobnie zresztą jak ograniczenia prędkości, w oparciu o domysły i mgliste założenia co do reakcji rynku.
Z związku z powyższym zdecydowałem się spalić wszystkie moje starocie, co jest o wiele lepszym wyjściem, niż spraszanie do domu użytkowników eBaya, z ich smrodliwymi tyłkami i ni-geryjskimi przekazami bankowymi. Od tej chwili będę kupował wyłącznie współczesne meble.
To jedyne słuszne rozwiązanie. Ludzie epoki wiktoriańskiej nie kupowali mebli georgiańskich. Żyjący w czasach edwardiań-skich nie kupowali mebli wiktoriańskich. Współcześni premierowi Heathowi kupowali wyłącznie to, co fioletowe1. Mam zamiar się tego trzymać. Ponieważ za premiera mamy obecnie Gordona Browna, będę kupował wyłącznie meble w brązie.
Tak naprawdę to wszystkie są brązowe. I niewyobrażalnie drogie. Spędziłem całe przedpołudnie odwiedzając sklepy w Not-ting Hill i każdy z mebli kosztował tam 2500 funtów. Krzesło do kuchni obite skórą z krowy - 2500 funtów. Niski stolik, który
1 Gra słów; heath w języku angielskim oznacza wrzosowisko.
350 Świat według Clarksona, część 3
nim nie był (przypominał raczej kłodę) - 2500 funtów. Dywan z przytwierdzoną do niego głową zwierzęcia - 2500 funtów.
Sofy nie kosztowały jednak 2500 funtów. Były o wiele droższe. W dodatku daty ich dostaw wypadały gdzieś w okolicy połowy przyszłego wieku. Dlaczego? Sofa to przecież kilka gwoździ, trochę drewna, kawałek gąbki i arkusz brązowej alcantary. A według Wikipedii, alcantara to materiał kompozytowy, stworzony przez japońskiego naukowca w latach siedemdziesiątych XX wieku. Co oznacza, że nie jest ani materiałem kompozytowym, ani nie powstała w Japonii, ani nie w latach siedemdziesiątych XX wieku.
Mniejsza z tym. Dajcie mi tylko młotek i jakieś nożyce, a zrobię wam sofę w jedno popołudnie. I to dowolnej wielkości. No dobrze, może nie będzie jakoś wyjątkowo udana, ale podejrzewam, że sofy, które oglądałem, poza urbanistyczno-moderni-stycznym stylem, też nie są zbyt udane.
Z pewnością za 100 lat nie będą pojawiać się w jakiejś przytłaczającej liczbie w programie Antiąues Roadshow.
Problem w tym, że te meble znakomicie się prezentują. Zrujnują cię finansowo, zrujnują też twoje plecy, a ponieważ zaprojektowali je faceci w golfach i cienkich jak igły okularach, wyjdą z mody zanim wejdziesz w ich posiadanie; przynajmniej jednak będziesz wiedział, że nie kupujesz jakiejś pamiątki rodzinnej.
Gdy kiedyś, w przyszłości, będą wyceniane i okaże się, że są warte mniej niż używana reklamówka, nie będziecie rozczarowani. A kupując antyk - mogę wam to zagwarantować - będziecie.
To bardzo ważne. Umrzeć bez grosza przy duszy jest w porządku. Umrzeć jako człowiek rozczarowany - nie przychodzi mi do głowy nic równie napawającego smutkiem.
Niedziela, 9 grudnia 2007 r.
Nasi nieszczęśnicy od cholernej czarnej roboty
No, z tym to nam poszło jak po maśle. Saddam Husajn został stracony w bardzo godny sposób, zabezpieczono broń
masowego rażenia, a Irak znalazł się w rękach sprawnego rządu, takiego jak - dajmy na to - w Szwecji. Tak więc widząc, że w centrum Basry wszystko gra, możemy teraz skupić się na Afganistanie.
Szczerze mówiąc, wcale nie jest tak różowo. W ciągu ostatnich 15 miesięcy nasi chłopcy wystrzelili 2,7 miliona pocisków. To 250 pocisków na godzinę. A mimo to Talibowie wciąż wybuchają w swoich rozklekotanych Toyotach.
Zjawiłem się tam na kilka dni w zeszłym tygodniu i, niestety, nie udało mi się dotrzeć do linii frontu. Częściowo z powodu logistyki. Ale głównie dlatego, że jestem skrajnym tchórzem.
Podejrzewam jednak, że gdybym się tam wybrał, nasi chłopcy poradziliby sobie. Ja, gdybym zaciągnął się do wojska, oczywiście zgłosiłbym się na ochotnika do służby na poczcie - najlepiej w Szkocji. Ale prawdziwi ludzie armii wolą walkę. Są w niej wyszkoleni, a wystrzelenie 6000 pocisków dziennie to dla nich chleb powszedni.
352 Świat według Clarksona, część 3
Dlatego współczuję z całego serca nie im, ale tysiącom chłopaków od czarnej roboty, których tam spotykałem. Ich życie, z dala od walk, za zbrojonymi ścianami, drutem kolczastym, w bazach strzeżonych przez psy i strażników, jest tak okropne, jak tylko można to sobie wyobrazić. No, może z wyjątkiem pracy w nigeryjskim przedsiębiorstwie kanalizacji.
Część z nich stacjonuje w bazie Camp Bastion, położonej w samym sercu pustyni. Wszystko jest tam szare. Przed oczami rozpościera się rozległy, szary obóz z szarymi budynkami i szarymi, betonowymi murami, za którymi widać szarą pustynię, która na horyzoncie płynnie przechodzi w szare, zmętniałe od kurzu niebo. Nie ma tam zieleni. Nie ma niczego żółtego. Nie ma żadnej odmiany
W dodatku, ponieważ jesteśmy w wojsku, wszystko musi być błyskawicznie gotowe. W wojsku nikt nie mówi: ,Wyjedziemy koło jedenastej". Tu wszystko zdarza się o trzeciej nad ranem.
A noce są tu zimne. Przejmująco, paraliżująco zimne. Tak zimne, że rękawy opuszczają nawet ci, którzy pochodzą z okolic Newcastle.
Na szczęście namioty wyposażone są w ogrzewacze, co brzmi świetnie. Niestety, wspomniane ogrzewacze mają tylko dwa ustawienia: „wyłączony" i tak „włączony", że można by w tym cho-lerstwie z powodzeniem upiec ziemniaka.
Jeśli jednak stacjonujesz w Kandaharze, mieszkasz w porządnym budynku z prefabrykatów i masz do dyspozycji sypialnię z wentylatorowymi ogrzewaczami z prawdziwego zdarzenia, które zasysają z zewnątrz pył i wpompowują go do środka z takim impetem, że po chwili włącza się alarm przeciwpożarowy.
Tak. Mimo że to najprawdziwsza wojna, z helikopterami bojowymi Apache i całą resztą, nie wolno palić w pomieszczeniach, bo szkodzi to zdrowiu. Ponadto - i nie żartuję - na pole bitwy nie może wyjechać żaden pojazd, który nie spełnia unijnych norm emisji.
Nasi nieszczęśnicy od cholernej czarnej roboty 353
W tym miejscu powinienem wspomnieć o drzwiach do toalety, które ktoś umieścił w odległości 10 centymetrów od sedesu. Jeśli jesteś Douglasem Baderem1, to nie ma sprawy, ale każdy inny mysi załatwiać się przy otwartych drzwiach. I przykro mi, ale robienie tej „drugiej rzeczy" na oczach wszystkich kumpli uchodzi tylko w przypadku zwierząt.
Potem wchodzisz pod prysznic. Prysznice są świetne. Oprócz jednego drobnego szczególiku. Nie ma tu zbyt wiele wody, więc twój przydział nie wystarczyłby nawet do ochrzczenia dziecka. A juz na pewno jest zupełnie niewystarczający, by zmyć z włosów śledzionę zamachowca samobójcy.
Wieczorem nie ma tu nic do roboty Nie ma tu siłowni, kina, baru, basenu czy kortu tenisowego. Jest za to sklep, gdzie można kupić sok pomarańczowy i kawę. Piwo? Nic z tego. Obowiązuje tu zakaz handlu i spożywania alkoholu, nawet w Boże Narodzenie.
Tak więc typowy dzień żołnierza, który musi karmić, poić i uzbrajać tych z pierwszej linii frontu wygląda następująco: Wstań. Oderwij z nosa kawał lodu. Wypróżnij się na oczach kolegów. Spłucz pod prysznicem lewą stopę. Udaj się do biura. Popracuj. Udaj się do kuchni polowej. Wróć do namiotu. Powtarzaj siedem razy dziennie.
To cholernie ciężka robota. Codziennie samoloty i ciężarówki przywożą na miejsce sprzęt, który trzeba posortować, starając się nie dociekać, dlaczego ktoś w Wielkiej Brytanii wysłał 200 biurek bez szuflad, 20 000 par spodni w kratkę i - uwaga - 2000 słoików małż.
Przyszły może jakieś karabiny? Nie. Tylko małże. Tymczasem żołnierze z Królewskiego Korpusu Inżynierii
Elektrycznej i Mechanicznej spędzają całe dnie zapuszczając się
1 Douglas Bader (1910-1982) - brytyjski as myśliwski; w 1930 roku w wypadku lotniczym stracił obydwie nogi. Wrócił jednak do służby i walczył w 222 Dywizjonie Myśliwskim podczas drugiej wojny światowej.
354 Świat według Clarksona, część 3
w niebezpieczne miejsca, gdzie starają się odzyskać części ciężarówek i czołgów, rozbitych bombami w drobny mak. Sądząc po olbrzymiej ilości zgromadzonego na placu złomu, robią to dość często, choć nie jest łatwo przetransportować do bazy cięższy od Księżyca sprzęt przez pustynię pod nieustannym ostrzałem Talibów. Dobrze, że gdy wrócisz, przynajmniej będą czekać na ciebie smakowite małże.
W dodatku nie jesteś tam przez tydzień lub dwa. Okres służby wynosi sześć miesięcy, z jedną, 14-dniową przerwą w kraju... teoretycznie. Niestety, RAF dysponuje tylko trzema samolotami Tristar, z których każdy pochodzi z czasów braci Montgolfier, co sprawia, że bardzo często się psują.
Skutkuje to tym, że pierwsze pięć dni przepustki spędzasz siedząc na asfalcie w Kandaharze, a potem pięć godzin czekając na odbiór bagażu na lotnisku RAF-u w Brize Norton i na kogoś, kto wreszcie otworzy drzwi do luku bagażowego. Bo właśnie się zacięły. Znowu.
Gordon Brown, gdy wpadł tu na 40-minutowe poklepywanie po plecach, przywiózł żołnierzom wspaniałe wieści. Powiedział, że siły zbrojne pozostaną w Afganistanie przez kolejne 10 lat. Potem wsiadł do samolotu i odleciał do domu.
O, a jak słyszący to żołnierze byli zadowoleni! Sześć miesięcy w roku przez 10 lat. To aż pięć lat ich młodości spędzonych w bezalkoholowym oceanie szarości. W te święta, proszę, pomyślcie o nich.
Niedziela, 23 grudnia 2007 r.
Zostaw mój ogrzewacz ogrodowy w spokoju, arcybiskupie!
Arcybiskup Canterbury powiedział wiernym w pierwszy dzień świąt, że jeśli rodzaj ludzki nie zapanuje nad swoją
chciwością, będzie odpowiedzialny za śmierć naszej planety. Hm. Nie jestem pewny, czy powinienem wysłuchiwać wykła
du o chciwości z ust człowieka, który przewodniczy jednej z najbogatszych instytucji zachodniego świata. Gdy my zbieramy się pod ogrzewaczem, by nie zziębnąć podczas wypalania papierosa w deszczu, jego biskupi żyją sobie w pełnych przepychu pałacach z salami bankietowymi, zastanawiając się, w co zainwestować kolejny miliard.
Czy otwiera się na noc kościoły, by mogli schronić się w nich bezdomni i słabi? Nie, są zamykane, na wypadek, gdyby ktoś chciał wyrównać różnice w zamożności wewnątrz zachodnich społeczeństw i podprowadzić jakiś świecznik, a potem kupić za niego świąteczne prezenty swoim dzieciom.
Musimy również zapytać o to, w jakim stopniu nasz stary, dobry Rowan1 rozumie implikacje i przyczyny globalnego
1 Rowan Douglas Williams - obecny arcybiskup Canterbury, honorowy zwierzchnik kościoła anglikańskiego.
356 Świat według Clarksona, część 3
ocieplenia. Z jednej strony uważa, że wakacyjne wyjazdy na Florydę i jazda Rangę Roverem spowodowały tego lata powódź w Tewkesbury. Ale z drugiej strony wierzy, że człowiek może chodzić po wodzie i nakarmić 5000 ludzi parą sardynek.
Hm. No dobrze, podam kilka faktów, które Rowan być może zechce rozważyć, jedząc na śniadanie swoje ekologiczne płatki. W Alpach spadło w tym roku całkiem sporo śniegu, podobnie jak zeszłego lata w Alpach Nowej Południowej Walii.
Sezon huraganów zakończył się kilka tygodni temu i na przekór siejącym panikę kumplom Ala Gore'a, liczba silnych nawałnic już drugi rok z rzędu utrzymała się na nieco niższym od średniego poziomie.
Przenieśmy się nieco bliżej nas. Wielka Brytania, wbrew prognozom zamieszczanym na rozhisteryzowanych portalach wiadomości BBC, nie smażyła się w bijących wszelkie rekordy temperaturach. Lato było deszczowe i wilgotne, podobnie zresztą jak za czasów mojej młodości. I jedyną przyczyną zalania Tewkesbury było to, że wybrukowaliśmy podjazdy i wybudowaliśmy domy na obszarach zalewowych, w związku z czym woda z opadów nie miała się gdzie podziać i znalazła się w salonie pani Miggins.
W świetle tego wszystkiego chciałbym, by Rowan Williams ukazał się nam zza swoich brwi i powiedział, ilu ludzi zginęło jako ofiary wywołanego naszą chciwością globalnego ocieplenia. Bo chyba nawet z najbardziej obłąkanego ideologa trudno będzie wydusić, że było ich więcej niż kilka tuzinów.
Tymczasem z moich obliczeń wynika, że liczba ludzi zabitych przez wszystkie te lata w wyniku wojen na tle religijnym to około 809 milionów. Mówię ci, brodaczu. O wiele, wiele więcej ludzi zabito w imię Boga niż w imię Hitlera.
W latach 1096-1270 krucjaty pozbawiły życia 1,5 miliona osób. To o wiele więcej niż liczba ofiar ogrzewaczy ogrodowych
Zostaw mój ogrzewacz ogrodowy w spokoju, arcybiskupie!
i Rangę Roverów razem wziętych. Potem była wojna trzydziestoletnia, która zmniejszyła liczbę mieszkańców Europy o około 7,5 miliona. I podobne rzezie trwają do dziś w Iraku, Afganistanie, Palestynie i Pakistanie. Benazir Bhutto została zgładzona przez religijnego fanatyka, a nie bezdomnego niedźwiedzia polarnego.
Ci o wyraźnie komunistycznych konotacjach wciskają nam, że jeśli wszyscy (z wyjątkiem biskupów) powrócimy do zgrzebnych ubrań, zupy ziemniaczanej i jeśli osiągniemy wszystkie cele wytyczone w Kioto przez naszego wielkiego naukowca, Johna Prescotta, Wielka Brytania stanie się dla świata przewodnim światłem. I że gdy inni zobaczą, co zrobiliśmy, natychmiast odstawią swoje terenówki.
Bzdury. Ameryka, Chiny i Indie zignorują nasz obłęd i nasze ekonomiczne samobójstwo i zaczną wcielać w życie wewnętrzną potrzebę człowieka do poprawy warunków bytu (którą Rowan nazywa chciwością).
Nieważne. Stary Rowan z pewnością temu wszystkiemu przy-klaśnie. Przecież to człowiek, którego w latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku aresztowano za protesty antynuklearne, który odmówił nazwania terrorystów z 11 września „złymi", jednocześnie przyznając, że byli powodowani poważnymi moralnymi przesłankami. To człowiek, który uważa, że każda rzecz kupiona bądź sprzedana to „akt agresji" w stosunku do krajów rozwijających się; który walczy o prawa gejów, ale żadnego geja nie wyświęciłby na biskupa. I który ostatnio w jakimś wywiadzie powiedział, że to Ameryka jest zła, a muzułmanie mieszkający w Wielkiej Brytanii są jak miłosierni Samarytanie.
Innymi słowy, jest on pełnoprawnym, pięciogwiazdkowym, płacącym składki członkiem obłąkanej lewicy, a więc wszystko, co utrudnia klasie średniej posiadanie Rangę Rovera i ogrzewacza ogrodowego, będzie cieszyło się jego poparciem.
358 Świat według Clarksona, część 3
Jeśli jednak faktycznie chce zaprowadzić pokój i stabilność na świecie, jeśli faktycznie wierzy, że Wielka Brytania może stać się motorem dobra i światłem przewodnim dla innych, namawiam go, żeby zamknął Kościół Anglii.
Jeśli uda się nam pokazać, że możemy przeżyć bez kościoła -a ponieważ w pierwszy dzień świąt 750 000 ludzi więcej robiło zakupy w internecie niż wybrało się na mszę, można uznać, że już to zrobiliśmy - to wtedy, kto wie, może mułłowie i lewacy podzielą jego los.
Myślicie, że to głupie? Myślę, że nie aż tak głupie, jak oczekiwanie, że rząd w Pekinie wycofa się z elektryczności, bo każdy w Wielkiej Brytanii zamienił swojego Rangę Rovera na wyżymaczkę.
Ale czy będzie nam lepiej? Tak. Jestem autentycznie przekonany, że rodzimy się z moralnym kompasem, nie wymagającym coniedzielnego resetowania przez jakiegoś komunistycznego brodacza w sukience. Jestem, jak zapewne już zauważyliście, zupełnie niereligijny, ale to nie powstrzymuje mnie przed byciem uprzejmym w stosunku do bliźnich; nigdy też nie ogarnia mnie całkowicie chęć zamordowania co poniektórych oszołomów na ambonach. Może ogrania mnie trochę, ale nigdy całkowicie.
Z moralnego punktu widzenia świat nie byłby gorszy, gdyby znieść religię. Natomiast z praktycznego punktu widzenia byłby o wiele, wiele lepszy. A więc wybór, z czego zrezygnować, z Boga czy z ogrzewacza ogrodowego, jest prosty.
Niedziela, 30 grudnia 2007 r.