znak ateny - rick riordan
Post on 04-Feb-2016
1.102 Views
Preview:
DESCRIPTION
TRANSCRIPT
Wersja jest oficjalnym tlumaczeniem. Nie jest to skan
itd. posiadalem wersje m-book-a ktorej normalnie na
pc nie otworzymy tak wiec przekonwertowalem ja na
pdf. Jedyny problem to "skladnia" zbyt wiele
"przerw". Zabieram sie za jej czytanie i w tym samym
czasie poprawianie wiec jesli chcesz czytac
bezproblemowo poczekaj do okolo 15 sierpnia 2013.
Czysta i "ladna" wersje bedzie dostepna na chomiku:
http://chomikuj.pl/Kronion ;)
RICK RIORDAN
Znak Ateny
OLIMPIJSCY HEROSI
Niesamowite przygody młodych bohaterów zaczynają się
w „innym obozie"
półbogów, a potem przenoszą ich daleko, do krainy, nad
którą bogowie nie mają już
władzy. Pojawiają się nowi herosi, odżywają straszliwe
potwory i rodzą się nowe
przerażające istoty, a wszystko to ma związek ze
spełnianiem się Przepowiedni o
Siedmiorgu.
RICK RIORDAN jest autorem Czerwonej piramidy i
Ognistego tronu z cyklu
„Kroniki rodu Kane", a także serii „Percy Jackson i
bogowie olimpijscy", w której skład
wchodzą: Złodziej pioruna, Morze Potworów, Klątwa
tytana, Bitwa w Labiryncie i
Ostatni Olimpijczyk. Jego książki zajmowały pierwsze
miejsce na liście bestsellerów
„New York Timesa". Do jego publikacji dla dorosłych
należy popularna seria „Tres
Navarre", która otrzymała trzy najwyższe nagrody w
kategorii powieści grozy. Mieszka
w San Antonio w Teksasie, z żoną i dwoma synami.
ANNABETH
Annabeth sądziła, że nic jej nie zaskoczy, póki nie
spotkała się z eksplodującym
posągiem.
Wcześniej jeszcze raz obeszła pokład ich latającego
okrętu, „Ar-go II", po raz któryś
sprawdzając, czy balisty są dobrze umocowane. Upewniła
się, że na maszcie wywieszono
białą flagę obwieszczającą: „Przybywamy w pokoju".
Omówiła cały plan z resztą załogi a
potem plan B i plan C, awaryjny wobec planu B.
A przede wszystkim pozbyła się z pokładu ich
ogarniętego wojenną obsesją
opiekuna, trenera Gleesona Hedgea. Namówiła go, by
zamknął się w swojej kajucie i
przejrzał nagrania z zawodów w mieszanych sztukach
walki. Mieli wlecieć na magicznej
greckiej triremie do potencjalnie wrogiego rzymskiego
obozu, więc widok ubranego w
dres satyra w średnim wieku, wymachującego kijem
bejsbolowym i wrzeszczącego:
„Gińcie!", mógłby wzbudzić w Rzymianach uzasadnione
wątpliwości co do ich
pokojowych zamiarów. Wyglądało na to, że wszystko gra.
Annabeth nie czuła już nawet
- przynajmniej w tej chwili — dziwnego zimna, które ją
przeniknęło, gdy tylko wzbili się
w powietrze.
Okręt opadał przez chmury ku ziemi, ale ona wciąż nie
mogła się pozbyć
niepewności. A jeśli to zły pomysł? A jeśli Rzymianie
spanikują i ruszą do ataku, gdy
tylko ich zobaczą?
Bo „Argo II" nie mógł budzić zaufania. Długi na prawie
dwadzieścia metrów,
najeżony od dziobu do rufy rzędami powleczonych
spiżem kusz, z metalowym galionem
w kształcie ziejącego ogniem smoka i z dwiema
obrotowymi balistami pośrodku,
miotającymi pociski wybuchowe zdolne rozwalić beton...
no, na czymś takim raczej się
nie przybywa z przyjacielską wizytą do sąsiadów.
Annabeth starała się uniknąć elementu zaskoczenia.
Poprosiła Leona, żeby wysłał
jeden ze swoich specjalnych wynalazków - holograficzny
zwój - i ostrzegł ich przyjaciół
znajdujących się w obozie. Miała nadzieję, że dostali
wiadomość. Leo chciał wymalować
na kadłubie hasło: JAK LECI? z uśmiechniętą buźką, ale
uznała, że to zły pomysł. Nie
była pewna, czy Rzymianie mają poczucie humoru.
Teraz było już za późno, żeby zawrócić.
Chmury rozwiały się wokół kadłuba. Ujrzeli pod sobą
zło-to-zielony kobierzec
wzgórz Oakland. Annabeth zacisnęła palce na jednej ze
spiżowych tarcz, którymi
obwieszona była krawędź prawej burty.
Troje jej towarzyszy zajęło stanowiska.
Na pokładzie rufowym Leo miotał się jak szalony,
sprawdzając wskaźniki i dźwignie.
Większość sterników zadowoliłaby się kołem sterowym
albo rumplem, ale on
zainstalował sobie również klawiaturę, monitor, układ
sterowniczy z małego odrzutowca,
dubstepowy pulpit i kontrolery ruchu z konsoli Nintendo
Wii. Mógł kierować okrętem,
otwierając i zamykając przepustnicę, mógł wystrzeliwać
pociski, samplując jakiś album
muzyczny, albo postawić żagle, potrząsając mocno
kontrolerami Wii. Leo miał naprawdę
ostre ADHD, nawet jak na herosa.
Piper przechadzała się po pokładzie między głównym
masztem a balistą, powtarzając
swoje kwestie.
- Opuśćcie broń - mruczała. - Chcemy tylko
porozmawiać.
Moc jej magicznego głosu była tak wielka, że Annabeth
poczuła chęć odrzucenia
swojego sztyletu i ucięcia sobie z kimś długiej
pogawędki.
Piper, córka Afrodyty, starała się ukryć swoją piękność.
Dzisiaj ubrana była w
wyświechtane dżinsy, znoszone adidasy i białą koszulkę
bez rękawów z różowym
nadrukiem Hello Kitty. (Może to miał być żart, ale
Annabeth nigdy nie była pewna co do
Piper). W brązowe włosy, byle jak splecione w warkocz
spadający na prawy bok,
wetknęła orle pióro.
Jason - chłopak Piper - stał na dziobie, na platformie z
kuszami, gdzie Rzymianie
mogliby go łatwo dostrzec. Gdyby nie palce mocno
zaciśnięte na rękojeści złotego
miecza, wyglądałby bardzo spokojnie, zwłaszcza jak na
kogoś, kto wystawia się na cel.
Na dżinsy i pomarańczową koszulkę Obozu Herosów
założył togę i purpurowy płaszcz symbole
jego dawnej rangi pretora. Z mierzwionymi przez wiatr
złotymi włosami i
zimnymi jasnoniebieskimi oczami promieniował surową,
męską urodą i opanowaniem
-jak przystało na syna Jupitera.
Wychował się w Obozie Jupiter, więc była nadzieja, że
znajoma twarz powstrzyma
Rzymian od zestrzelenia okrętu, gdy tylko ich zobaczą.
Annabeth wciąż nie do końca mu ufała, choć starała się
tego nie okazywać.
Zachowywał się zbyt idealnie - zawsze trzymał się zasad,
zawsze robił to, co nakazywał
honor. Nawet wyglądał zbyt idealnie. Gdzieś w tyle
głowy dręczyła ją myśl: a jeśli to
podstęp, jeśli zamierza nas zdradzić? A jeśli wylądujemy
w Obozie Jupiter, a on powie:
„Czołem, Rzymianie! Bierzcie tych więźniów i ten
superokręt, który wam
przyprowadziłem!"?
Wątpiła, by miało się tak stać, ale i tak nie mogła na niego
patrzeć bez posmaku
goryczy. Był częścią wymuszonego przez Herę „planu
wymiany", który miał pogodzić
oba obozy. Jej Irytująca Wysokość Królowa Olimpu
przekonała innych bogów, że dwa
odłamy ich potomków — Rzymianie i Grecy - muszą
połączyć siły, by ocalić świat przed
zakusami budzącej się do życia złej bogini Gai i jej
potwornych dzieci - gigantów.
Hera bez uprzedzenia porwała Percyego Jacksona,
chłopaka Annabeth, wyczyściła
mu pamięć i wysłała do obozu Rzymian. Grecy z kolei, na
zasadzie wymiany, dostali
Jasona. Ani jedno, ani drugie nie było winą Jasona, ale na
jego widok Annabeth za
każdym razem uświadamiała sobie, jak bardzo brak jej
Percyego.
Percyego... który właśnie jest tam, w dole.
„Och, bogowie". Poczuła wzbierającą panikę i
natychmiast ją w sobie zdusiła. Nie
może się rozklejać.
„Jestem córką Ateny" — powiedziała sobie. - „Muszę
trzymać się swojego planu i
nie mogę ulegać emocjom".
I znów to uczucie - ten znajomy dreszcz, jakby jakiś
psychotyczny bałwan śniegowy
stanął za nią i dyszał jej na kark. Odwróciła się, ale
nikogo za nią nie było.
To tylko nerwy. Annabeth trudno było uwierzyć, żeby
nowy okręt wojenny mógł być
nawiedzony, nawet w świecie bogów i potworów. „Argo
II" miał dobrą ochronę.
Magiczne tarcze z niebiańskiego spiżu, którymi były
obwieszone jego burty, chroniły
przed potworami, a ich opiekun, satyr Hedge, zwęszyłby
każdego intruza.
Annabeth chciałaby poprosić o radę swoją matkę, ale
teraz to nie było możliwe. Nie
po tym okropnym ostatnim spotkaniu w ubiegłym
miesiącu, kiedy dostała od niej
najgorszy w życiu prezent.
Chłód napierał. Wydało się jej, że wiatr przyniósł czyjś
cichy śmiech. Każdy mięsień
jej ciała był napięty. Miała wrażenie, że zaraz wydarzy się
coś strasznego.
Już była gotowa rozkazać Leonowi, żeby zawrócił. A
wtedy, w dolinie pod nimi,
zagrały rogi. Rzymianie ich dostrzegli.
Annabeth myślała, że wie, czego się spodziewać. Jason
opisał jej Obóz Jupiter bardzo
szczegółowo. A jednak teraz z trudem wierzyła własnym
oczom. Obrzeżona wzgórzami
Oakland dolina była przynajmniej dwukrotnie większa od
Obozu Herosów. Mała rzeczka
opływała ją z jednej strony i zakręcała do środka jak
wielka litera G, wpadając do
roziskrzonego błękitnego jeziora.
Tuż pod okrętem, na skraju jeziora jaśniał w słońcu Nowy
Rzym. Rozpoznała
szczegóły opisywane przez Jasona: hipodrom, amfiteatr,
świątynie i parki, osiedle
Siedmiu Wzgórz z jego krętymi uliczkami, kolorowymi
willami i kwitnącymi ogrodami.
Dostrzegła ślady niedawnej walki Rzymian z armią
potworów. Kopuła budowli, w
której, jak zgadywała, mieściła się siedziba senatu, była
rozłupana. Rozległe forum
poznaczone było kraterami po wybuchach. Niektóre
fontanny i posągi były potrzaskane.
Z Domu Senatu wylewał się tłum nastolatków w togach,
pragnących zobaczyć „Argo
II". Jeszcze więcej Rzymian wychodziło ze sklepów i
kafejek, gapiąc się na opadający
okręt i pokazując go sobie palcami.
Jakieś pół mili na zachód, tam skąd dochodziło granie
rogów, rozciągał się na
wzgórzu rzymski fort. Wyglądał zupełnie jak na
ilustracjach w podręcznikach historii otoczony
rowem najeżonym ostrymi palami, wysokimi murami i
wieżami uzbrojonymi w
balisty. Wewnątrz równe rzędy białych baraków biegły
wzdłuż głównej arterii - Via
Principalis.
Z bramy wymaszerowała kolumna półbogów. Ich zbroje i
włócznie połyskiwały w
słońcu, gdy ruszyli biegiem ku miastu. Między rzędami
wojowników kroczył słoń
bojowy.
Annabeth wolałaby, żeby „Argo II" wylądował, zanim ten
oddział dotrze do miasta,
ale od ziemi wciąż dzieliło ich kilkadziesiąt metrów.
Przebiegała wzrokiem tłum,
wypatrując Percyego.
I wówczas za jej plecami rozległ się potężny huk.
Wybuch o mało nie wyrzucił jej za burtę. Obróciła się i
stanęła oko w oko z
rozwścieczonym posągiem.
-To niedopuszczalne! - wrzasnął.
Najwyraźniej dopiero co pojawił się na świecie, właśnie
tu, na pokładzie ich okrętu,
czemu towarzyszył ów wybuch. Żółty dym spływał mu z
ramion, rozżarzone węgielki
tryskały z jego kręconych włosów. Od pasa w dół był
prostokątnym marmurowym
piedestałem. Od pasa w górę - posągiem muskularnego
mężczyzny w todze.
-Nie pozwalam na broń wewnątrz pomerium! -
oświadczył nadętym głosem belfra.
- I z pewnością nie wpuszczę żadnych Greków!
Jason zerknął na Annabeth znacząco, jakby chciał jej
powiedzieć: „Zostaw to mnie".
-Terminusie - odezwał się. - To ja. Jason Grace.
-Och, dobrze cię pamiętam, Jasonie! - warknął Terminus.
-Sądziłem, że masz na
tyle rozumu, by nie bratać się z wrogami Rzymu!
-Ale to nie są wrogowie...
-Właśnie - wtrąciła się Piper. - Chcemy tylko
porozmawiać. Gdybyśmy mogli...
-Ha! - prychnął posąg. - Nie próbuj ze mną sztuczek z
czarującym głosem, młoda
damo! I odłóż ten sztylet, zanim wyrwę ci go z rąk!
Piper zerknęła w dół. Całkiem zapomniała, że wciąż
trzyma swój spiżowy sztylet.
-Hmm... już się robi. Ale jak byś mi go wyrwał? Przecież
nie masz rąk.
-Co za bezczelność!
Rozległ się głośny trzask i błysnęło coś żółtego. Piper
krzyknęła i wypuściła sztylet,
który leżał teraz na pokładzie, dymiąc i iskrząc.
-Masz szczęście, że dopiero co brałem udział w bitwie -
rzekł Terminus. - Gdybym
był w pełni sił, już dawno zdmuchnąłbym to latające
szkaradztwo z nieba!
-Wyluzuj! - Leo zrobił kilka kroków do przodu,
wymachując kontrolerem Wii. Nazwałeś
mój okręt szkaradztwem? Chyba się przesłyszałem.
Na myśl o tym, że Leo mógłby zaatakować ten posąg
swoimi akcesoriami do gry na
konsoli, Annabeth otrząsnęła się z szoku.
-Uspokójmy się trochę. — Uniosła ręce, aby pokazać, że
jest bez broni. - Zgaduję,
że jesteś Terminusem, bogiem granic. Jason mi mówił, że
chronisz Nowy Rzym. Zgadza
się? Jestem Annabeth Chase, córka...
-Och, dobrze wiem, kto ty jesteś! - Posąg zmierzył ją
pustymi białymi oczodołami.
- Dziecię Ateny, jak Grecy nazywają Mi-nerwę. To
skandal! Wy, Grecy, nie macie
poczucia przyzwoitości. My, Rzymianie, dobrze wiemy,
gdzie jest miejsce tej bogini.
Annabeth zacisnęła szczęki. Wobec tego posągu trudno
było zachowywać się
dyplomatycznie.
-Co właściwie masz na myśli, mówiąc ta bogini? I co jest
skandalem w...
-No właśnie! - przerwał jej Jason. - W każdym razie,
Termi-nusie, przybywamy z
misją pokojową. Bylibyśmy wdzięczni za zezwolenie na
lądowanie, żebyśmy mogli...
-To niemożliwe! - zaskrzeczał posąg. - Rzućcie broń i
poddajcie się! I natychmiast
opuśćcie moje miasto!
-To co w końcu mamy zrobić? - zapytał Leo. - Poddać się
czy odejść?
-1 to, i to! Poddajcie się, a potem się wynoście. Za takie
pytanie wymierzam ci
policzek, śmieszny chłoptasiu! Czujesz to?
-Ojej. - Leo przyglądał się Terminusowi wzrokiem
profesjonalisty. - Jesteś cały
spięty. Nie masz w środku jakichś przekładni do
poluzowania? Mogę sprawdzić.
Schował kontroler Wii do swojego magicznego pasa i
wyjął z niego śrubokręt,
którym postukał w marmurowy postument.
-Przestań! - krzyknął Terminus. Kolejny mały wybuch
wytrącił Leonowi śrubokręt
z ręki. - Na rzymskiej ziemi wewnątrz po-merium nie jest
dozwolona żadna broń.
-Wewnątrz czego? - zapytała Piper.
-W granicach miasta - wyjaśnił jej Jason.
-A cały ten statek to broń! - wrzasnął Terminus. - Nie
możecie tu wylądować!
Pod nimi, w dolinie, legionowe posiłki były już w
połowie drogi do miasta. Tłum na
forum liczył teraz ponad setkę osób. Annabeth
przebiegała wzrokiem twarze i... och,
bogowie. Zobaczyła go. Szedł w stronę okrętu, trzymając
obie ręce na ramionach dwojga
innych nastolatków, jakby byli najlepszymi kumplami -
tęgiego, krótko ostrzyżonego
bruneta i dziewczyny w rzymskim hełmie kawaleryjskim.
Percy był taki rozluźniony, taki
szczęśliwy. Miał na sobie purpurowy płaszcz, identyczny
jak Jasona - oznakę pretora.
Serce Annabeth wykonało salto.
-Leo, zatrzymaj okręt.
-Co?!
-Słyszałeś. Utrzymuj nas w miejscu.
Leo wyciągnął kontroler i szarpnął nim w górę.
Wszystkie dziewięćdziesiąt wioseł
zamarło. Okręt przestał opadać.
-Terminusie - powiedziała Annabeth - żadne prawo nie
zakazuje wiszenia nad
Nowym Rzymem, prawda?
Posąg zasępił się.
-No... nie...
-Możemy zostawić ten okręt w powietrzu. Zejdziemy na
forum po drabince
sznurowej. W ten sposób okręt nie znajdzie się na
rzymskiej ziemi. Formalnie na niej nie
będzie.
Posąg rozważał to przez chwilę. Annabeth zastanawiała
się, czy Terminus drapie się
po brodzie nieistniejącą ręką.
-Lubię formalności - stwierdził - ale...
-Cała nasza broń pozostanie na pokładzie - obiecała
Annabeth. - Zakładam, że
Rzymianie... nawet ten oddział, który ku nam maszeruje...
również przestrzegają twoich
zasad wewnątrz pomerium, jeśli im rozkażesz, tak?
-Oczywiście! - rzekł Terminus. - Czy wyglądam na
kogoś, kto by tolerował
łamanie zasad?
-Yyy... Annabeth... - odezwał się Leo - jesteś pewna, że to
dobry pomysł?
Zacisnęła pięści, żeby powstrzymać drżenie rąk. Tuż za
sobą wciąż czuła tchnienie
zimna. I teraz kiedy Terminus przestał już wrzeszczeć i
powodować wybuchy, wydało się
jej, że znowu słyszy czyjś śmiech, jakby ktoś cieszył się z
jej złych decyzji.
Ale Percy był tam, w dole... tak blisko. Musi się z nim
spotkać.
-Wszystko będzie dobrze - powiedziała. - Nikt nie będzie
miał broni. Możemy
porozmawiać pokojowo. Terminus zadba, żeby obie
strony przestrzegały prawa. Spojrzała
na marmurowy posąg. - To co, umowa stoi?
Terminus pociągnął nosem.
-Tak sądzę. Na razie. Możesz spuścić się po drabince do
Nowego Rzymu, córko
Ateny. I bardzo proszę, postaraj się nie zniszczyć mojego
miasta.
ANNABETH
Tłum pospiesznie zgromadzonych półbogów rozstępował
się przed Annabeth, gdy
szła przez forum. Jedni byli spięci, inni nieco wystraszeni.
Niektórzy mieli opatrunki na
ranach odniesionych w niedawnej walce z gigantami, ale
nikt nie posiadał broni. Nikt jej
nie zaatakował.
Całe rodziny przyszły zobaczyć przybyszów. Annabeth
widziała pary z
niemowlętami, maluchy czepiające się nóg rodziców, a
nawet jakichś staruszków w
kombinacjach rzymskich szat i współczesnych ubrań. Czy
wszyscy byli półbogami? Tak
podejrzewała, choć nigdy nie była w takim miejscu jak to.
Wśród półbogów w Obozie
Herosów najwięcej było nastolatków. Ci, którzy
przetrwali do matury, pozostawali w
obozie jako starsi opiekunowie albo decydowali się na
życie wśród śmiertelników. Tutaj
miała do czynienia z całą wielopokoleniową wspólnotą.
Na skraju tłumu dostrzegła cyklopa Tysona i piekielnego
psa Percy'ego, Panią
0'Leary - pierwszych zwiadowców z Obozu Herosów,
którzy dotarli do Obozu Jupiter.
Wyglądali na całkiem zadowolonych z życia. Tyson
pomachał jej i wyszczerzył zęby w
uśmiechu. Na szyi, jak wielki śliniaczek, wisiał mu
proporzec z literami SPQR.
Część jej świadomości odnotowała piękno tego miasta -
miłe zapachy z piekarni,
pluskające fontanny, ukwiecone ogrody. I ta
architektura... o bogowie, ta architektura...
pozłacane marmurowe kolumny, olśniewające mozaiki,
monumentalne łuki, tarasowate
willowe osiedla.
Rzymscy półbogowie rozstąpili się przed dziewczyną w
pełnym pancerzu i
purpurowym płaszczu. Ciemne włosy opadały jej na
ramiona. Oczy miała czarne jak
obsydian.
Reyna.
Jason dobrze ją opisał, a nawet bez tego opisu Annabeth
poznałaby od razu, że to
przywódczyni. Na pancerzu połyskiwały medale.
Promieniowała z niej taka pewność
siebie, że inni półbogowie cofnęli się i odwrócili wzrok.
Annabeth rozpoznała w jej twarzy jeszcze coś innego - w
zacięciu warg i
zdecydowanym uniesieniu podbródka, jakby gotowa była
podjąć każde wyzwanie. Reyna
tylko udawała odważną i pewną siebie, ukrywając
mieszaninę nadziei, niepokoju i lęku.
Annabeth dobrze znała tę minę i postawę. Widziała je za
każdym razem, gdy
spojrzała w lustro.
Przyglądały się sobie badawczo. Przyjaciele Annabeth
stali po obu jej bokach,
milcząc. Rzymianie cicho wypowiadali imię Ja-sona,
wpatrzeni w niego z podziwem i ze
strachem.
A potem ktoś jeszcze wyszedł z tłumu i Annabeth
przestała widzieć cokolwiek
innego.
Percy uśmiechał się do niej - tym sarkastycznym,
szelmowskim uśmiechem, który tak
ją irytował przez całe lata, a potem ją zauroczył. Jego
oczy o barwie morza były tak
cudowne, jak zapamiętała. Ciemne włosy miał zarzucone
na bok, jakby dopiero co wrócił
z przechadzki po plaży. Wyglądał nawet lepiej niż sześć
miesięcy temu - był jakby
wyższy i bardziej opalony, smuklejszy i jeszcze bardziej
muskularny.
Annabeth tak poraził jego widok, że zamarła bez ruchu.
Czuła, że jeśli zrobi choćby
jeden krok w jego stronę, wszystkie molekuły jej ciała
mogą eksplodować. Zadurzyła się
w nim, kiedy mieli po dwanaście lat. Ostatniego lata
zakochała się w nim na dobre. Byli
szczęśliwą parą przez cztery miesiące - a potem on
zniknął.
Ta rozłąka coś zmieniła w uczuciach Annabeth. Stały się
tak boleśnie intensywne,
jakby... jakby odebrano jej leki ratujące życie. Teraz nie
była już pewna, co jest większą
torturą: życie bez niego czy ponowne z nim spotkanie.
Reyna wyprostowała się. Z wyraźnym oporem zwróciła
się do Jasona.
-Jasonie Grace, mój były kolego... - Słowo kolega
wymówiła tak, jakby to było coś
niebezpiecznego. - Witam cię w domu. I tych tutaj,
twoich przyjaciół...
Annabeth bez zastanowienia rzuciła się ku Percy emu, a
on jednocześnie pobiegł ku
niej. Tłum zamarł. Niektórzy bezwiednie sięgnęli po
miecze, których nie mieli.
Percy ją objął. Ich usta się odnalazły i przez chwilę nic
więcej się nie liczyło. W tej
chwili asteroida mogłaby uderzyć w Ziemię i zetrzeć
życie z jej powierzchni - Annabeth
miałaby to w nosie.
Percy pachniał oceanicznym powietrzem. Jego wargi były
słone.
„Glonomóżdżek" - pomyślała nieprzytomnie.
Percy cofnął się i przypatrywał się jej twarzy.
-O bogowie, nigdy nie sądziłem...
Annabeth chwyciła go za nadgarstek i szybkim ruchem
przerzuciła sobie przez ramię.
Upadł całym ciałem na bruk. Rozległy się przerażone
okrzyki Rzymian. Kilku rzuciło się
naprzód, ale Reyna krzyknęła:
-Stop! Zostawcie ich!
Annabeth wparła kolano w pierś Percy'ego. Przycisnęła
mu gardło przedramieniem.
Nie dbała o to, co myślą Rzymianie. Rozpalona do
białości kula gniewu wybuchła w jej
piersi - guz lęku i goryczy, który rósł w niej od ostatniej
jesieni.
-Jeśli kiedykolwiek znowu mnie opuścisz - powiedziała,
czując pieczenie pod
powiekami - to przysięgam na wszystkich bogów...
Percy odważył się wybuchnąć śmiechem. Nagle
wszystkie emocje stopniały w niej
jak śnieg w gorącym słońcu.
-Przyjąłem ostrzeżenie - rzekł Percy. - Ja też za tobą
tęskniłem.
Annabeth podniosła się i pomogła mu wstać. Miała
straszną
ochotę znowu go pocałować, ale opanowała się.
Jason odchrząknął.
-No więc, tak... Dobrze jest powrócić.
Przedstawił Reynę Piper, która była trochę zawiedziona,
że nie miała okazji
wypowiedzieć swoich przygotowanych kwestii, a potem
Leonowi, który wyszczerzył
zęby i uniósł dłoń w geście pokoju.
-A to jest Annabeth - powiedział Jason. - Yyy... zwykle
nie stosuje chwytów
dżudo wobec napotkanych ludzi.
Reyna przyglądała się jej roziskrzonymi oczami.
-Annabeth, na pewno nie jesteś Rzymianką? Albo
Amazonką?
Annabeth nie wiedziała, czy to komplement, ale
wyciągnęła ku niej rękę.
-Traktuję tak tylko mojego chłopaka. Miło mi cię poznać.
Reyna mocno uścisnęła jej dłoń.
-Chyba mamy wiele do omówienia. Centurioni!
Podbiegło kilku Rzymian - najwyraźniej starszych
oficerów.
U boku Percy ego stanęła para nastolatków, tych samych,
których Annabeth widziała
z pokładu okrętu. Krzepki chłopak o azjatyckich rysach i
żołnierskiej fryzurze miał około
piętnastu lat i urok wyrośniętej pandy przytulanki.
Dziewczyna była młodsza o jakieś
dwa lata. Miała bursztynowe oczy, czekoladową skórę i
długie kręcone włosy.
Kawaleryjski hełm wetknęła pod pachę. Ich mowa ciała
świadczyła o zażyłości z
Percym. Stali przy nim blisko, jakby go chronili i jakby
razem z nim przeżyli wiele
przygód. Annabeth zatamowała w sobie falę zazdrości.
Czyżby Percy i ta dziewczyna...
Nie. Chemia między nimi była innego rodzaju. Annabeth
przez całe życie uczyła się
oceniać ludzi. Od tego zależało, czy przeżyje. Gdyby już
miała zgadywać,
powiedziałaby, że tęgi azjatycki młodzieniec i
dziewczyna są parą, choć podejrzewała, że
od niedawna.
Jednej rzeczy nie rozumiała: na co ta dziewczyna tąk się
gapi? Wciąż popatrywała w
stronę Piper i Leona, marszcząc czoło, jakby któreś z nich
rozpoznawała, a nie było to
miłe wspomnienie.
Tymczasem Reyna wydawała rozkazy swoim oficerom:
-...każ legionowi się zatrzymać. Dakota, daj znać duchom
w kuchni. Każ im
przygotować ucztę powitalną. A Oktawian...
-Wpuszczasz tych intruzów do obozu? - Przez tłum
przecisnął się wysoki chłopak
o jasnych włosach pozlepianych w strąki.
-Reyno, zasady bezpieczeństwa...
-Nie zaprowadzimy ich do obozu, Oktawianie. - Reyna
rzuciła mu surowe
spojrzenie. - Będziemy ucztować tu, na forum.
-Och, co za ulga\ - warknął Oktawian. Wyglądało na to,
że tylko on nie darzy
Reyny szacunkiem, chociaż był chudy i blady, a z jego
pasa nie wiedzieć czemu zwisały
trzy pluszowe misie.
-Chcesz, żebyśmy zażyli relaksu w cieniu ich okrętu
bojowego.
-To są nasi goście - powiedziała Reyna, cedząc dobitnie
każde słowo. - I
przyjmiemy ich jak gości, a potem będziemy z nimi
rozmawiać. A ty, jako augur,
powinieneś złożyć ofiarę bogom w podzięce za
szczęśliwy powrót Jasona.
-Dobry pomysł - odezwał się Percy. - Oktawianie, idź i
spal swoje misie na
ołtarzu.
Widać było, że Reyna z trudem powstrzymuje uśmiech.
-Wydałam rozkazy. Wykonać.
Oficerowie rozeszli się. Oktawian rzucił Percy'emu
nienawistne spojrzenie, zmierzył
podejrzliwym wzrokiem Annabeth i odszedł.
Percy wsunął rękę w dłoń Annabeth.
-Nie przejmuj się Oktawianem. Większość Rzymian to
porządni ludzie... jak ten
tutaj Frank czy Hazel i Reyna. Będzie dobrze.
Annabeth poczuła się tak, jakby ktoś zarzucił jej zimny
ręcznik na kark. Znowu
usłyszała cichy śmieszek, jakby ten ktoś towarzyszył jej
od chwili zatrzymania „Argo II"
nad Nowym Rzymem.
Spojrzała na okręt. Jego masywny spiżowy kadłub lśnił w
blasku słońca. W głębi
duszy pragnęła porwać Percy ego, wspiąć się z nim na
pokład i uciec stąd, póki to
możliwe.
Nie mogła się pozbyć złowrogiego przeczucia, że
wszystko zmierza do jakiejś
okropnej katastrofy. A nie zamierzała już nigdy więcej
ryzykować, że utraci Percy'ego.
-Będzie dobrze - powtórzyła, starając się w to uwierzyć.
-Wspaniale - powiedziała Reyna, po czym zwróciła się do
Jaso-na, a Annabeth
zdawało się, że jej oczy rozbłysły nienasyconą tęsknotą. -
Więc porozmawiajmy i może
dojdziemy do pełnej zgody.
III
ANNABETH
Annabeth żałowała, że nie ma apetytu, bo Rzymianie
potrafili ucztować.
Na forum zwożono sofy i niskie stoły, aż utworzyły coś w
rodzaju sali bankietowej.
Rzymianie porozsiadali się na kanapach, gawędząc i
dowcipkując, podczas gdy duchy
wiatru - aurae - polatywały nad ich głowami, roznosząc
najróżniejsze rodzaje pizzy,
kanapek, czipsów, zimnych napojów i świeżo
upieczonych ciastek. Między półbogami
krążyły purpurowe duchy - lary - w togach i strojach
legionistów. Satyrowie biegali
(„nie., fauny biegały" - poprawiła się w duchu Annabeth)
od stołu do stołu, żebrząc o
jedzenie i drobne monety. Na pobliskiej łące słoń bojowy
baraszkował z Panią 0'Leary, a
dzieciaki bawiły się w berka wokół posągów Terminusa
wyznaczających granice miasta.
Cała ta scena była tak znajoma i jednocześnie tak obca, że
przyprawiała Annabeth o
zawrót głowy.
Pragnęła tylko jednego: być razem z Percym - i to
najchętniej sam na sam. Wiedziała,
że musi poczekać. Rzymianie byli im potrzebni do
osiągnięcia celu misji, a to oznaczało,
że trzeba ich poznać i zbudować podstawy wzajemnej
życzliwości.
Reyna i paru jej oficerów (w tym ten jasnowłosy
Oktawian, który właśnie złożył
pluszowego misia w ofierze bogom) siedzieli przy
jednym stole z Annabeth i jej
towarzyszami. Dołączył do nich Percy ze swoimi nowymi
przyjaciółmi, Frankiem i
Hazel.
Kiedy tornado talerzy i półmisków spoczęło na stole,
Percy pochylił się nad nim i
szepnął:
-Chcę ci pokazać cały Nowy Rzym. Tylko ty i ja. To
niesamowite miejsce.
Annabeth powinna być wniebowzięta. „Tylko ty i ja" - to
było dokładnie to, czego
pragnęła. A jednak poczuła lekką urazę do Percy'ego. Co
mu się stało? Dlaczego z takim
entuzjazmem mówi o tym miejscu? Już zapomniał o
Obozie Herosów - o ich obozie, ich
domu?
Starała się nie patrzeć na nowy tatuaż na jego
przedramieniu - SPQR - taki, jaki miał
Jason. W Obozie Herosów półbogowie nosili naszyjniki z
paciorków, które oznaczały
liczbę lat szkolenia. Tutaj Rzymianie wypalali na ciele
tatuaż, jakby chcieli powiedzieć:
„Należysz do nas. Na zawsze".
Darowała sobie złośliwy komentarz.
-Dobra. Oczywiście.
-Zastanawiałem się... — powiedział nerwowo. —
Pomyślałem, że...
Urwał, bo Reyna wzniosła toast za przyjaźń.
Kiedy już wszyscy się zapoznali, Rzymianie i załoga
„Argo II" zaczęli o sobie
opowiadać. Jason opowiedział, jak przybył do Obozu
Herosów pozbawiony pamięci i jak
razem z Piper i Leonem wyruszył na misję, której celem
było uwolnienie bogini Hery
(albo Junony, jak kto woli, równie denerwującej dla
Greków i Rzymian) z Wilczego
Domu w północnej Kalifornii.
— To niemożliwe! - zawołał Oktawian. - To nasze
najświętsze miejsce. Skoro
giganci uwięzili tam boginię...
— To zamierzali ją zniszczyć - przerwała mu Piper. - I
zwalić winę na Greków, co
doprowadziłoby do wojny między naszymi obozami. A
teraz siedź cicho i pozwól
Jasonowi skończyć.
Oktawian otworzył usta, ale nic nie powiedział. Annabeth
uwielbiała jej dar: ten
magiczny głos. Zauważyła, że Reyna spogląda raz po raz
to na Jasona, to na Piper,
marszcząc brwi, jakby zaczynała zdawać sobie sprawę z
tego, że są parą.
— I w ten sposób — ciągnął Jason - dowiedzieliśmy się o
bogini ziemi Gai. Jeszcze
się do końca nie przebudziła, ale to ona uwalnia z Tartaru
potwory i rodzi gigantów.
Porfyrion, ten olbrzymi mięśniak, ich wódz, którego
pokonaliśmy w Wilczym Domu,
powiedział, że wycofuje się do starożytnych krain... do
samej Grecji. Zamierza obudzić
Gaję i zniszczyć bogów... jak on to wyraził?. .. „żeby
pozbyć się chwastów, trzeba je
wyrwać z korzeniami".
Percy pokiwał głową.
-Gaja też już działa - powiedział. - Już spotkaliśmy się z
Zie-miolicą Królową.
Teraz on opowiedział o swoich przeżyciach. Zaczął od
tego, jak obudził się w
Wilczym Domu pozbawiony wszelkich wspomnień prócz
jednego imienia - Annabeth.
Kiedy Annabeth to usłyszała, z trudem powstrzymała się
od płaczu. Percy
opowiedział im, jak zawędrował na Alaskę z Frankiem i
Hazel, jak pokonali olbrzyma
Alkyoneusa, uwolnili boga śmierci Tanatosa i powrócili
ze złotym orłem do obozu
Rzymian, by odeprzeć atak armii gigantów.
Kiedy skończył, Jason zagwizdał z podziwu.
-Nie dziwię się, że zrobili cię pretorem.
Oktawian prychnął.
-Co oznacza, że mamy teraz trzech pretorów! Prawo
wyraźnie stanowi, że ma ich
być tylko dwóch!
-Ale ma to swoją dobrą stronę - zauważył Percy. -
Zarówno Jason, jak i ja
jesteśmy od ciebie wyżsi rangą, więc obaj możemy kazać
ci się zamknąć.
Twarz Oktawiana zrobiła się purpurowa jak rzymska
koszulka. Jason i Percy przybili
piątkę.
Nawet Reyna lekko się uśmiechnęła, choć w jej oczach
czaił się gniew.
-Problem trzeciego pretora rozwiążemy później -
powiedziała. - Teraz mamy
ważniejsze sprawy na głowie.
-Mogę ustąpić na rzecz Jasona - zapewnił ją szybko
Percy. -Nie ma sprawy.
-Nie ma sprawy? - zaperzył się Oktawian. - Urząd pretora
Rzymu to dla ciebie
pestka?
Percy zlekceważył go i zwrócił się do Jasona.
-Jesteś bratem Thalii Grace, tak? Ale jaja! W ogóle nie
jesteście do siebie podobni.
-Tak, zauważyłem - odrzekł Jason. - No, ale wielkie
dzięki za to, że pomogłeś
moim rodakom, kiedy mnie tu nie było. Odwaliłeś kawał
dobrej roboty.
-Ty też.
Annabeth kopnęła go w kostkę. Żal jej było przerywać
kiełkowanie braterskiego
romansu, ale Reyna miała rację: były ważniejsze sprawy
do omówienia.
-Powinniśmy porozmawiać o Wielkiej Przepowiedni.
Wygląda na to, że
Rzymianie też ją znają, tak?
Reyna pokiwała głową.
-Nazywamy ją Przepowiednią Siedmiorga. Oktawianie,
nauczyłeś się już jej na
pamięć?
-Oczywiście. Ale... Reyno...
-Wyrecytuj ją. Po angielsku, nie po łacinie.
Oktawian westchnął.
-Podjąć musi herosów siedmioro wyzwanie, inaczej
pastwą ognia lub burz świat
się stanie...
-Przysięga tchem ostatnim dochowana będzie - wpadła
mu w słowo Annabeth - a
wróg w zbrojnym rynsztunku u Wrót Śmierci siędzie.
Wszyscy wlepili w nią oczy - wszyscy prócz Leona, który
zrobił wiatraczek z
aluminiowej folii po gorących tacos i podstawiał go pod
przelatujące nad nim duchy
wiatru.
Annabeth nie miała pojęcia, dlaczego wyrecytowała dwa
ostatnie wersy
przepowiedni. Po prostu same wyrwały się jej z ust.
Frank, ten wielki, tęgi chłopak, wychylił się do przodu,
gapiąc się na nią z taką
fascynacją, jakby jej wyrosło trzecie oko.
-Naprawdę jesteś córką Min... to znaczy Ateny?
-Naprawdę - odpowiedziała. Nagle poczuła się tak, jakby
usłyszała jakieś
oskarżenie. - To takie dziwne?
Oktawian parsknął kpiącym śmiechem.
-Jeśli naprawdę jesteś córką bogini mądrości...
-Dość - przerwała mu Reyna. - Annabeth jest tym, za
kogo się podaje. Przybyła tu
w pokojowych zamiarach. A poza tym... - spojrzała na nią
z wymuszonym szacunkiem Percy
bardzo cię wychwalał.
W jej tonie było coś, co dopiero po chwili dotarło do
Annabeth. Percy opuścił głowę,
nagle zajmując się swoim cheeseburgerem.
Annabeth poczuła, że palą ją policzki. Och, bogowie... A
więc Reyna próbowała
poderwać Percyego! To by wyjaśniało, dlaczego w jej
spojrzeniach i słowach tliła się
jakaś gorycz, może nawet zazdrość. A Percy nie uległ
Reynie ze względu na nią...
W tym momencie Annabeth przebaczyła wszystko temu
swojemu śmiesznemu
chłopakowi. Z trudem powstrzymała się od zarzucenia mu
rąk na szyję.
-Och... dzięki - powiedziała do Reyny. - W każdym razie
część tej przepowiedni
staje się już czytelna. Wróg w zbrojnym rynsztunku u
Wrót Śmierci... to Rzymianie i
Grecy. Musimy połączyć siły, by odnaleźć te drzwi.
Hazel, dziewczyna w kawaleryjskim hełmie i o długich,
kręconych włosach, chwyciła
coś, co leżało tuż obok jej talerza. Wyglądało to jak
wielki rubin, ale zanim Annabeth
zdążyła się upewnić, Hazel wsunęła to do kieszeni swojej
dżinsowej koszuli.
-Mój brat Nico wyprawił się na poszukiwanie tych wrót -
powiedziała.
-Zaraz... Nico di Angelo? To twój brat?
Hazel kiwnęła głową, jakby to było oczywiste. W głowie
Annabeth pytania wirowały
jak wiatraczek Leona, ale było ich tyle, że przestała o nich
myśleć.
-No dobra. Więc mówiłaś, że...
-On zniknął. - Hazel zwilżyła sobie wargi językiem. -
Boję się... Nie jestem
pewna, ale sądzę, że coś mu się stało.
-Poszukamy go - obiecał jej Percy. - I tak musimy
odnaleźć Wrota Śmierci.
Tanatos powiedział nam, że obie odpowiedzi znajdziemy
w Rzymie... chyba w tym
prawdziwym, dawnym Rzymie. To jest gdzieś po drodze
do Grecji, tak?
-Tanatos wam to powiedział? - Do Annabeth z trudem to
docierało. - Bóg śmierci?
Spotkała już wielu bogów. Była nawet w Podziemiu, ale
opowieść Percy'ego o
uwolnieniu wcielenia samej Śmierci naprawdę ją
przeraziła.
Percy ugryzł burgera.
-Teraz gdy Śmierć została uwolniona, potwory będą się
rozpadać w pył i wracać
do Tartaru, tak jak było zawsze. Ale dopóki Wrota
Śmierci pozostaną otwarte, będą
powracać na świat.
Piper obróciła orle pióro we włosach.
-Jak woda przeciekająca przez tamę - powiedziała.
-Tak. - Percy uśmiechnął się. - Mamy dziurę w tamie.
-Co? - zdziwiła się Piper.
-Och, nic. To taki żart. Rzecz w tym, że musimy odnaleźć
te wrota i je zamknąć,
zanim wyprawimy się do Grecji. To jedyny sposób, by
zabijać potwory i mieć pewność,
że się nie odrodzą.
Reyna chwyciła jabłko z przelatującej obok niej tacy.
Obracała je w ręku,
przyglądając się ciemnoczerwonej skórce.
-Proponujesz wyprawić się do Grecji na waszym okręcie
wojennym, tak? Zdajesz
sobie sprawę, że te starożytne krainy... i całe Mare
Nostrum... to niebezpieczne tereny?
-Jaka Mary? - zapytał Leo.
-Mare Nostrum - wyjaśnił Jason. - „Nasze Morze". Tak
starożytni Rzymianie
nazywali Morze Śródziemne.
Reyna pokiwała głową.
-Terytoria dawnego Imperium Rzymskiego były nie tylko
ojczyzną bogów. To
również ojczyzna potworów, tytanów, gigantów. .. i
jeszcze gorszych istot. Wiemy, jak
niebezpieczne jest dla półbogów wędrowanie tutaj, po
Ameryce, ale tam będzie dziesięć
razy groźniej.
-Ostrzegałaś nas przed Alaską - przypomniał jej Percy - a
udało nam się przeżyć.
Reyna pokręciła głową. Jej paznokcie żłobiły małe
półkola na skórce jabłka.
-Percy, podróżowanie po krajach śródziemnomorskich to
zupełnie inny poziom
zagrożenia. Rzymscy półbogowie od wielu wieków nie
odwiedzali tych terenów. Nie
wyprawiłby się tam żaden heros przy zdrowych zmysłach.
-No to my się nadajemy! - wypalił Leo znad swojego
wiatraczka. - Przecież
jesteśmy świrami, no nie? A „Argo II" jest okrętem
bojowym pierwszej klasy. Na nim
damy radę.
-Mamy niewiele czasu - dodał Jason. - Nie znam
dokładnie planów gigantów, ale
Gaja stopniowo odzyskuje świadomość. Nawiedza nas w
snach, pojawia się w dziwnych
miejscach, wzywa coraz potężniejsze potwory. Musimy
powstrzymać gigantów, zanim w
pełni ją obudzą.
Annabeth wzdrygnęła się. Nie tak dawno sama miała
nocne koszmary.
-Podjąć musi herosów siedmioro wyzwanie - powiedziała.
- Siedmioro z obu
obozów. Jason, Piper, Leo i ja. To czworo.
-1 ja - odezwał się Percy. - A ze mną Hazel i Frank.
Razem siedmioro.
-Co?! - Oktawian zerwał się na nogi. — I my mamy się
na to zgodzić? Bez
głosowania w senacie? Bez żadnej debaty? Bez...
-Percy!
Pędził ku nim cyklop Tyson, a tuż za nim Pani O'Leary. A
na grzbiecie piekielnego
psa siedziała chuda jak patyk harpia - chorowita
dziewczynka o pozlepianych w strąki
rudych włosach, czerwonych skrzydłach i w workowatej
sukience.
Annabeth nie miała pojęcia, skąd wzięła się ta harpia, ale
wzruszyła się na widok
Tysona w postrzępionym flanelowo-dżinsowym ubranku,
z proporcem SPQR na
piersiach. Z cyklopami łączyły ją niezbyt miłe
wspomnienia, ale Tyson był jej
ulubieńcem. Był też przyrodnim bratem Percy ego (to
długa historia), a więc to prawie
rodzina.
Tyson zatrzymał się przed ich stołem i załamał
muskularne ręce. Jego wielkie
brązowe oczy pełne były niepokoju.
-Ella jest przerażona - powiedział.
-Ż-ż-żadnych okrętów więcej - mruczała do siebie harpia,
gorączkowo skubiąc
swoje pióra. - „Titanic", „Lusitania", „Pax"... Okręty nie
są dla harpii.
Leo zmrużył oczy. Spojrzał na Hazel, która siedziała obok
niego.
-Czyżbym się przesłyszał? Ten kurczak porównał mój
okręt do „Titanica"?
-To nie jest kurczak. - Hazel odwróciła wzrok, jakby Leo
ją zirytował. - Ella jest
harpią. Jest tylko trochę... bardzo nerwowa.
-Ella jest śliczna - powiedział Tyson. -1 przerażona.
Musimy ją stąd zabrać, ale na
pokład okrętu nie wejdzie.
-Żadnych okrętów - powtórzyła Ella. Popatrzyła na
Annabeth. — Pech. Oto i ona.
Córa mądrości samotnie kroczy...
-Ella! - Frank poderwał się nagle. - To chyba nie
najlepsza pora na...
-Znamię Ateny przez Rzym ogniem się toczy - ciągnęła
Ella, zakrywając sobie
dłońmi uszy i podnosząc głos. -Już węszę mdły oddech
anioła bliźnięta, pod którego
strażą wiecznej śmierci pęta. Blednie olbrzymów zmora
ozłocona, z utkanego więzienia
w bólu uwolniona.
Podobny skutek wywarłby wybuch oślepiającej petardy
na stole. Wszyscy
wytrzeszczyli oczy na harpię. Zamilkli. Serce Annabeth
waliło jak młotem. Znamię
Ateny... Oparła się chęci sięgnięcia do kieszeni, ale czuła,
że srebrna moneta - przeklęty
dar jej matki - zrobiła się cieplejsza. Idź za Znakiem
Ateny. Po-mścij mnie.
Wokół nich wciąż było gwarno, szczękały talerze i
sztućce, ale im te dźwięki
wydawały się jakieś dalekie, przygłuszone, jakby ich stół
i otaczające go sofy
prześliznęły się do jakiegoś spokojniejszego wymiaru.
Pierwszym, który się ocknął, był Percy. Wstał i wziął
Tyso-na pod ramię.
-Już wiem! - powiedział z udawanym entuzjazmem. - A
gdybyś tak wyprowadził
Ellę na świeże powietrze? Ty i Pani O'Leary...
-Chwileczkę. - Oktawian chwycił jednego ze swoich
pluszowych misiów i tłamsił
go drżącymi rękami. Oczy miał utkwione w Elli. - Co ona
powiedziała? To brzmiało
jak...
-Ella dużo czyta - wypalił Frank. - Znaleźliśmy ją w
bibliotece.
-Tak! - potwierdziła Hazel. - Pewnie dopiero co
przeczytała jakąś książkę.
-Książki - mruknęła grzecznie Ella. - Ella lubi książki.
Teraz, po wypowiedzeniu swojej kwestii, trochę się
rozluźniła. Usiadła ze
skrzyżowanymi nogami na grzbiecie Pani 0'Leary,
muskając sobie piórka.
Annabeth obrzuciła Percy ego podejrzliwym spojrzeniem.
Najwyraźniej on, Frank i
Hazel coś przed nią ukrywali. Bo było oczywiste, że Ella
wyrecytowała jakąś
przepowiednię - przepowiednię, która dotyczyła jej.
Mina Percy'ego mówiła: „Pomóż".
-To była przepowiednia - upierał się Oktawian. - To
brzmiało jak przepowiednia.
Wszyscy milczeli.
Annabeth nie bardzo wiedziała, co się właściwie dzieje,
ale zrozumiała, że Percy jest
w tarapatach.
Zmusiła się do parsknięcia śmiechem.
-Czyżby, Oktawianie? Może tutaj, w rzymskim obozie,
harpie są jakieś inne.
Nasze potrafią tylko sprzątać i gotować. To co, wasze
zwykle przepowiadają wam
przyszłość? Zwracacie się do nich przy auguriach?
Jej słowa odniosły zamierzony skutek. Rzymscy
oficerowie roześmiali się nerwowo.
Niektórzy popatrywali na Ellę, a potem na Oktawiana i
prychali drwiąco. Myśl, że ten
kurczak mógłby wypowiadać przepowiednie, była
najwyraźniej równie śmieszna dla
Rzymian, jak dla Greków.
-Ja... ee... - Oktawian wypuścił z rąk pluszowego misia. -
Nie, ale...
-Ona po prostu klepie zapamiętane zdania z jakiejś
książki -powiedziała Annabeth
- jak stwierdziła Hazel. A w ogóle to powinniśmy się
raczej skupić na naszej prawdziwej
przepowiedni.
Zwróciła się do Tysona.
-Percy ma rację. Może byś zabrał Ellę i Panią 0'Leary na
dar? Co na to Ella?
-Wielkie psy są dobre - oświadczyła Ella. - Żółte psisko,
scenariusz Freda Gipsona
i Williama Tunberga.
Annabeth nie bardzo wiedziała, co Ella chciała przez to
powiedzieć, ale Percy
uśmiechnął się, jakby uznał, że problem został
rozwiązany.
-Wspaniale! Kiedy skończymy, poślemy wam wiadomość
iry-fonem i spotkamy
się później.
Rzymianie spojrzeli na Reynę, czekając na jej decyzję.
Annabeth wstrzymała oddech.
Reyna przyglądała się Elli z nieodgadnioną twarzą.
-Dobrze - powiedziała w końcu. - Idźcie.
-Hurra!
Tyson obszedł sofy, ściskając każdego, nawet Oktawiana,
który najwyraźniej nie był
tym zachwycony. Potem wspiął się na grzbiet Pani
0'Leary obok Elli i piekielny pies
wybiegł z forum. Po chwili dał nurka prosto w cień na
ścianie Domu Senatu i zniknął.
Reyna odłożyła jabłko.
-W jednym muszę przyznać Oktawianowi rację. Musimy
uzyskać zgodę senatu,
zanim pozwolimy któremukolwiek legioniście wyruszyć
na wyprawę, zwłaszcza tak
niebezpieczną, jak mówicie.
-To wszystko zalatuje zdradą - mruknął Oktawian. - Ta
tri-rema nie jest okrętem
niosącym pokój.
-Zapraszam na pokład, koleś - zaproponował Leo. -
Oprowadzę cię. Będziesz mógł
sobie posterować, a jeśli się okaże, że jesteś w tym dobry,
dam ci papierową czapeczkę
kapitana.
Nozdrza Oktawiana zadrżały.
-Jak śmiesz...
-To dobry pomysł - powiedziała Reyna. - Oktawianie, idź
z nim. Obejrzyj ten
okręt. Za godzinę odbędzie się posiedzenie senatu.
-Ale... - Oktawian urwał. Najwyraźniej poznał po minie
Rey-ny, że dalszy
sprzeciw może zagrażać jego zdrowiu. - Dobra.
Leo wstał. Odwrócił się do Annabeth, a jego uśmiech się
zmienił. Pomyślała, że to
jakieś przywidzenie, ale przez chwilę jej się zdawało, że
ktoś inny stoi tam, gdzie
powinien stać Leo, z zimnym uśmiechem na wargach i
błyskiem okrucieństwa w oczach.
Mrugnęła i znowu zobaczyła Leona z jego zwykłym
szelmowskim uśmiechem na twarzy
-Niedługo wrócę - obiecał. - Będzie super.
Przeniknęło ją lodowate zimno. Kiedy Leo i Oktawian
ruszyli w stronę drabinki
sznurowej, miała ochotę ich powstrzymać... ale jak by to
wyjaśniła? Oznajmić
wszystkim, że coś z nią nie tak, że ma zwidy i lodowate
dreszcze?
Duchy wiatru zaczęły sprzątać ze stołów.
-Ej, Reyno - odezwał się Jason - chyba nie masz nic
przeciwko temu, żebym
oprowadził Piper po obozie, zanim zwołasz senat? Nigdy
nie widziała Nowego Rzymu.
Rysy Reyny stężały.
Annabeth zastanawiała się, czy Jason jest aż tak tępy. Czy
to możliwe, by naprawdę
nie dostrzegał, że Reyna jest nim zauroczona? Dla
Annabeth było to oczywiste. Prosząc o
pozwolenie na spacer po mieście z nową dziewczyną,
dolewał oliwy do ognia.
-Oczywiście - odrzekła chłodno Reyna.
Percy wziął Annabeth za rękę.
-O tak, ja też. Chciałbym pokazać Annabeth...
-Nie - warknęła Reyna.
Percy uniósł brwi.
-Słucham?
-Chcę z nią zamienić kilka słów. Sam na sam. Jeśli nie
masz nic przeciwko temu,
kolego pretorze.
Jej ton wyraźnie wskazywał, że nie pyta go o zgodę.
Annabeth przebiegł zimny dreszcz po plecach.
Zastanawiała się, o co Reynie chodzi.
Może o to, że obaj, Percy i Jason, pozostali wobec niej
obojętni, a teraz będą oprowadzać
swoje dziewczyny po mieście? A może chciała jej coś
powiedzieć na osobności? W
każdym razie Annabeth jakoś nie czuła chęci
przebywania sam na sam, i to bez broni, z
przywódczynią Rzymian.
- Chodź, córko Ateny. - Reyna podniosła się z sofy. -
Chodź, przejdziemy się.
IV
ANNABETH
Annabeth wolałaby znienawidzić Nowy Rzym. Jako
miłośniczka architektury nie
mogła jednak nie podziwiać tarasowych ogrodów,
fontann i świątyń, krętych,
brukowanych uliczek i lśniących białych willi. Od
zeszłego lata, po wojnie tytanów,
marzyła o przebudowie pałaców na górze Olimp. Teraz,
spacerując po tym
miniaturowym mieście, co raz myślała: „Zrobiłabym taką
kopułę. Bardzo mi się podoba,
jak ta kolumnada prowadzi na dziedziniec". Architekt
Nowego Rzymu musiał poświęcić
wiele czasu i zaangażowania projektowi miasta.
-Mamy tu najlepszych na świecie architektów i
budowniczych - powiedziała
Reyna, jakby czytała w jej myślach. - W starożytnym
Rzymie zawsze tak było. Wielu
półbogów pozostaje tu po zakończeniu służby w legionie.
Uczą się na naszym
uniwersytecie. Osiedlają się tu i zakładają rodziny. Percy
chyba też o tym myśli.
Annabeth nie wiedziała, co to miało znaczyć. Chyba
mimowolnie nachmurzyła się
jeszcze bardziej, bo Reyna się roześmiała.
-Jesteś wojownikiem, rozumiem. Masz ogień w oczach.
-Wybacz. - Annabeth spróbowała złagodzić spojrzenie.
-Nie przepraszaj. Jestem córką Bellony.
-Rzymskiej bogini wojny?
Reyna kiwnęła głową. Odwróciła się i gwizdnęła, jakby
przywoływała taksówkę.
Chwilę później przybiegły do nich dwa metalowe psy,
mechaniczne charty, jeden
srebrny, drugi złoty. Ocierały się o nogi Reyny, patrząc na
Annabeth świecącymi
rubinowymi oczami.
-Moi ulubieńcy - powiedziała Reyna. - Aurum i
Argentum. Nie będzie ci
przeszkadzało ich towarzystwo?
Annabeth znowu odniosła wrażenie, że nie było .to
pytanie. Zauważyła, że charty
mają zęby jak stalowe groty strzał. W mieście nie wolno
było mieć broni, ale ulubieńcy
Reyny mogliby rozerwać ją na strzępy, gdyby zechcieli.
Reyna zatrzymała się przy jednej z ulicznych kafejek.
Kelner najwyraźniej ją znał.
Uśmiechnął się i podał jej tekturowy kubek, a potem
zaoferował drugi Annabeth.
-Napijesz się? - zapytała Reyna. - Robią tu wspaniałą
gorącą czekoladę. Nie jest to
rzymski napój...
-Przecież czekoladę piją wszędzie.
-No właśnie.
Było ciepłe czerwcowe popołudnie, ale Annabeth z
wdzięcznością przyjęła kubek.
Ruszyły dalej; oba psy, srebrny i złoty, wałęsały się w
pobliżu.
-W naszym obozie - powiedziała Reyna - Atena jest
Miner-wą. Wiesz, czym się
różni jej rzymska postać?
Do tej pory Annabeth głębiej tego nie rozważała.
Przypomniała sobie, jak Terminus
nazwał Atenę „tą" boginią, jakby otaczała ją zła sława. A
Oktawian zachowywał się tak,
jakby samo istnienie Annabeth było dla niego obrazą.
-Wydaje mi się, że Minerwa... ee... nie cieszy się tutaj
wielkim szacunkiem.
Reyna zdmuchnęła parę znad swojego kubka.
-Szanujemy Minerwę. Jest boginią rzemiosł i mądrości...
ale nie jest boginią
wojny. Nie dla Rzymian. Jest też boginią dziewiczą, jak
Diana... ta, którą wy nazywacie
Artemidą. Nie spotkasz tutaj dzieci Minerwy. Szczerze
mówiąc, już sama myśl, że Minerwa
mogłaby mieć dzieci, jest dla nas... no, trochę szokująca.
-Och.
Annabeth poczuła, że się rumieni. Nie chciała się
zagłębiać w szczegóły swojego
pochodzenia - w końcu wiedziała, że dzieci bogini rodzą
się bezpośrednio z jej umysłu,
podobnie jak sama Atena, która wyskoczyła z głowy
Zeusa. Rozmowy o tym zawsze ją
krępowały, czuła się jakimś dziwadłem. Zwykle pytano
ją, czy ma pępek, bo przecież
urodziła się w taki niezwykły, magiczny sposób.
Oczywiście miała pępek, chociaż nie
potrafiła tego wyjaśnić. I nie chciała wiedzieć, skąd go
ma.
-Rozumiem, że wy, Grecy, inaczej na to patrzycie -
ciągnęła Reyna - ale
Rzymianie traktują dziewictwo bardzo poważnie. Na
przykład nasze westalki... jeśli
złamią śluby i w kimś się zakochają, grozi im spalenie na
stosie. Więc już sama myśl, że
bogini dziewica mogłaby mieć dzieci...
-Zrozumiałam. - Czekolada w ustach Annabeth nagle
straciła smak. Teraz było
jasne, dlaczego tak dziwnie na nią patrzyli. -Nie
powinnam w ogóle istnieć. I nawet
gdyby w waszym obozie były dzieci Minerwy...
-Nie byłyby takie jak ty. Mogłyby być rzemieślnikami,
artystami, może
doradcami, ale nie wojownikami. A już na pewno nie
przywódcami niebezpiecznej misji.
Annabeth już chciała zaprzeczyć, nie przewodziła
przecież ich misji. Na pewno nie
oficjalnie. Zaczęła się jednak zastanawiać, co myślą o tym
jej przyjaciele. W ciągu
ostatnich paru dni zwykle czekali na jej rozkazy — nawet
Jason, który mógł wykorzystać
przewagę jako syn Jupitera, i trener Hedge, który zwykle
nie przyjmował rozkazów od
nikogo.
-Na tym nie koniec. - Reyna strzeliła palcami i jej złoty
pies, Aurum, natychmiast
do niej przybiegł. - Ta harpia Ella... To była
przepowiednia. Obie o tym wiemy, prawda?
Annabeth przełknęła ślinę. W rubinowych oczach złotego
charta było coś, co
sprawiło, że poczuła się niepewnie. Słyszała, że psy
potrafią wyczuć czyjś strach, że
wyczuwają nawet zmiany oddechu i bicia serca. Nie
wiedziała, czy dotyczy to również
metalowych psów, ale uznała, że lepiej powiedzieć
prawdę.
-To brzmiało jak przepowiednia - przyznała. - Ale dzisiaj
zobaczyłam Ellę po raz
pierwszy w życiu i nigdy nie słyszałam tych słów.
-Ja je znam - mruknęła Reyna. - A przynajmniej ich
część...
Niedaleko nich zaszczekał Argentum. Z pobliskiej alejki
wypadła grupka dzieci i
otoczyła srebrnego psa, głaszcząc go i zaśmiewając się,
jakby ostre jak brzytwy zęby nie
robiły na nich żadnego wrażenia.
-Chodźmy - powiedziała Reyna.
Ruszyły dalej w górę zbocza. Charty pobiegły za nimi,
zostawiwszy dzieci. Annabeth
raz po raz zerkała na twarz Reyny. Zaczęło ją dręczyć
jakieś niejasne wspomnienie sposób,
w jaki Reyna zaczesywała sobie palcami włosy za uszy,
srebrny pierścień z
wyrytymi pochodnią i mieczem.
-My już się kiedyś spotkałyśmy. Chyba byłaś młodsza.
Reyna obdarzyła ją cierpkim uśmiechem.
-Brawo. Percy mnie nie zapamiętał. Oczywiście
rozmawiałaś głównie z moją
starszą siostrą Hyllą, która jest teraz królową Amazonek.
Opuściła obóz dzisiaj rano,
zanim przybyliście. W każdym razie kiedy się ostatnio
widziałyśmy, byłam zwykłą
służebną w domu Kirke.
-Kirke...
Annabeth pamiętała swój pobyt na wyspie czarodziejki.
Miała wtedy trzynaście lat.
Ją i Percy'ego wyrzuciło na brzeg Morze Potworów. To
Hylla ich powitała. Pomogła
Annabeth się oczyścić, dała jej cudowną nową suknię i
zrobiła makijaż. Annabeth
zapamiętała też przewrotną propozycję Kirke: jeśli
pozostanie na wyspie, nauczy ją magii
i da jej niewiarygodnie potężną moc. Annabeth trochę to
kusiło, póki nie zrozumiała, że
to pułapka, a Percy nie został zamieniony w gryzonia.
(Później wydawało się to
śmieszne, ale wówczas było przerażające). A Reyna... tak,
była jedną ze służących, które
ją czesały.
-To ty... - powiedziała zdumiona. - A Hylla jest królową
Amazonek? Jak wy obie...
-To długa historia. Ale ciebie dobrze pamiętam. Byłaś
dzielna. Jeszcze nigdy nie
spotkałam kogoś, kto nie przyjął gościny Kirke, a tym
bardziej kogoś, kto ją
przechytrzył. Nie dziwię się, że Percy tak cię lubi.
W jej głosie zabrzmiał żal. Annabeth pomyślała, że lepiej
będzie milczeć.
Wyszły na taras na szczycie wzgórza, skąd widać było
całą dolinę.
-To moje ulubione miejsce — powiedziała Reyna. —
Ogród Bachusa.
Taras ocieniała kratownica porośnięta winoroślą.
Pszczoły brzęczały wśród
kwitnących krzewów kapryfolium i jaśminu, których
słodkie wonie przesycały
popołudniowe powietrze. Pośrodku stał posąg Bachusa w
pozie przypominającej figurę
baletową. Miał tylko przepaskę na biodrach, wydymał
policzki, a z jego stulonych warg
tryskała woda do kamiennej sadzawki.
Mimo dręczących ją złych przeczuć Annabeth prawie się
roześmiała. Znała grecką
postać tego boga, Dionizosa - albo Pana D., jak go
nazywano w Obozie Herosów. Widok
ich starego, trochę zbzikowanego i gderliwego dyrektora
obozu uwiecznionego w
kamieniu, przewiązanego pieluchą i plującego wodą nieco
poprawił jej humor.
Reyna zatrzymała się na skraju tarasu. Widok wart był
wspinaczki. W dole, jak
trójwymiarowa mozaika, rozciągało się całe miasto. Na
południu, za jeziorem, bieliła się
na wzgórzu grupa świątyń. Na północy, ku wzgórzom
Berkeley, biegł akwedukt. Grupy
rzemieślników naprawiały jeden odcinek,
prawdopodobnie zniszczony podczas ostatniej
bitwy.
-Chciałabym, żebyś mi to sama powiedziała - odezwała
się Reyna.
Annabeth odwróciła się do niej.
-Ja? Ale co?
-Prawdę. Przekonaj mnie, że ufając tobie, nie popełniam
błędu. Opowiedz mi o
sobie. Opowiedz mi o Obozie Herosów. Twoja
przyjaciółka Piper rzuca czary. Słyszę to
w jej głosie. Spędziłam dość czasu z Kirke, aby to
wyczuć. Jej nie potrafię zaufać. A Jason...
no cóż, Jason się zmienił. Jakby się oddalił, jakby już
przestał być Rzymianinem.
W jej głosie zabrzmiał ból; już go nie ukrywała. Annabeth
zamyśliła się nad tym, czy
i w jej głosie dało się słyszeć ból przez te wszystkie
miesiące, w których szukała Percy
ego. Ale ona w końcu go odnalazła. Reyna nie miała
nikogo. Sama jedna odpowiadała za
cały obóz. Nietrudno było zgadnąć, że pragnęła, by Jason
ją pokochał. A on zniknął i oto
znowu się pojawił, ale tym razem ze swoją nową
dziewczyną. Percy został drugim
pretorem, ale i on Reynę odrzucił. A teraz pojawiła się
Annabeth, aby go ze sobą zabrać.
Reyna znowu zostanie sama, z ciężarem obowiązków
przeznaczonym dla dwóch osób.
Annabeth przybyła do Obozu Jupiter gotowa negocjować
z Rey-ną, może nawet z nią
walczyć, jeśli okaże się to konieczne. Nie była
przygotowana na to, że będzie jej
współczuć.
Ale nie okazała współczucia. Reyna nie sprawiała
wrażenia osoby, która potrzebuje
litości.
Zamiast tego opowiedziała Reynie o sobie. O ojcu i
macosze, o swoich dwóch
braciach przyrodnich w San Francisco, o tym, jak czuła
się obco we własnej rodzinie.
Opowiedziała, jak uciekła z domu, gdy miała zaledwie
siedem lat, jak znalazła przyjaciół,
Lukę'a i Thalię, i jak trafiła do Obozu Herosów na Long
Island. Opisała obóz i lata, w
których tam wyrosła. Powiedziała o spotkaniu Percy ego i
o przygodach, które razem
przeżyli.
Reyna potrafiła słuchać.
Annabeth kusiło, by powiedzieć jej o swoich bardziej
aktualnych problemach: o
kłótni z matką, o tej srebrnej monecie, o dręczących ją
nocnych koszmarach - o
zadawnionym lęku, który ją tak obezwładniał, że z trudem
zdobyła się na udział w tej
misji. Ale jeszcze nie potrafiła aż tak się przed nią
otworzyć.
Kiedy Annabeth skończyła opowieść, Reyna obrzuciła
Nowy Rzym uważnym
spojrzeniem. Jej metalowe psy wałęsały się po ogrodzie,
kłapiąc zębami na pszczoły w
kapryfolium. W końcu wskazała na grupę świątyń na
odległym wzgórzu.
-Widzisz ten mały czerwony budynek - powiedziała -
tam, na północy? To
świątynia mojej matki, Bellony. - Zwróciła się w stronę
Annabeth. - W przeciwieństwie
do twojej, Bellona nie ma greckiej odpowiedniczki. Jest w
pełni prawdziwą rzymską
boginią. To bogini opiekująca się ojczyzną.
Annabeth milczała. Niewiele wiedziała o rzymskich
bogach. Żałowała, że się o nich
nie nauczyła, ale łacina nigdy nie wchodziła jej do głowy
tak łatwo jak greka. W dole,
nad forum, „Ar-go II" połyskiwał w słońcu jak olbrzymi
spiżowy balon.
-Kiedy Rzymianie wyruszają na wojnę - ciągnęła Reyna -
najpierw odwiedzają
świątynię Bellony. Wewnątrz jest symboliczna ścieżka,
która przedstawia terytorium
wroga. Rzucamy w nią włóczniami, co oznacza, że od tej
pory jesteśmy z nim w stanie
wojny. Rzymianie zawsze uważali, że najlepszą obroną
jest atak.
W starożytności, kiedy nasi przodkowie czuli zagrożenie
ze strony sąsiadów, pierwsi
na nich napadali, aby ochronić swój kraj.
-1 wszystkich wokoło podbili — wtrąciła Annabeth. -
Kartaginę, Galię...
-1 Grecję. — Reyna na chwilę zamilkła, jakby czekała na
jej komentarz. - Annabeth,
zmierzam do tego, że współdziałanie z innymi potęgami
nie leży w naturze Rzymian.
Każdemu spotkaniu greckich i rzymskich herosów
towarzyszyła walka.- Konflikty
między nami zapoczątkowały jedne z najbardziej
okrutnych wojen w historii ludzkości, a
zwłaszcza wojny domowe.
-Ale tak być nie musi - powiedziała Annabeth. - Musimy
ze sobą współpracować,
bo inaczej Gaja zniszczy nas wszystkich.
-Zgoda. Ale czy to współdziałanie jest możliwe? A jeśli
plan Junony jest błędem?
Nawet boginie mogą się mylić.
Annabeth spodziewała się, że za chwilę Reynę ugodzi
piorun albo że zamieni się w
pawia. Nic takiego się nie stało.
Niestety, sama podzielała jej wątpliwości. Wen popełniała
błędy. Annabeth spotykały
ze strony tej apodyktycznej bogini same kłopoty. Nie
zamierzała wybaczyć Herze, że
odebrała jej Percy'ego, nawet jeśli zrobiła to ze
szlachetnych pobudek.
-Nie ufam tej bogini - przyznała. - Ale ufam swoim
przyjaciołom. To nie podstęp,
Reyno. Możemy współpracować.
Reyna dopiła czekoladę. Postawiła kubek na balustradzie
tarasu i popatrzyła na
dolinę, jakby sobie wyobrażała rozstawione na niej szyki
bojowe.
-Wierzę ci - powiedziała. - Ale jeśli macie wyruszyć do
starożytnych krain,
zwłaszcza do samego Rzymu, jest coś, czego powinnaś
się dowiedzieć o swojej matce.
Ramiona Annabeth naprężyły się.
-O mojej... mojej matce?
-Na wyspie Kirke miałyśmy wielu gości. Pewnego razu,
może rok przed tym, jak
przybyliście tam ty i Percy, morze wyrzuciło na brzeg
jakiegoś młodzieńca. Był prawie
oszalały z pragnienia i upału. Błąkał się po morzu przez
wiele dni. Mówił jak szaleniec,
ale powiedział, że jest synem Ateny.
Zamilkła, jakby czekała na jej reakcję. Annabeth nie
miała pojęcia, kim mógł być ów
chłopak. Nie słyszała o żadnym innym dziecku Ateny,
które wyprawiłoby się na Morze
Potworów z jakąś misją, ale poczuła dreszcz strachu.
Światło sączące się przez winorośl
tworzyło na ziemi cienie rozbiegane jak kłębowisko
insektów.
-1 co się stało z tym półbogiem? - zapytała.
Reyna machnęła ręką, jakby to było błahe pytanie.
-Oczywiście Kirke zamieniła go w świnkę morską. To był
zupełnie zbzikowany
gryzoń. Ale zanim to zrobiła, wypytała go o cel jego
nieudanej misji. Utrzymywał, że
wyruszył do Rzymu za Znakiem Ateny.
Annabeth chwyciła się mocno balustrady, żeby nie stracić
równowagi.
-Tak - powiedziała Reyna, widząc jej reakcję. - Wciąż
bełkotał o dziecięciu
mądrości, o Znaku Ateny i o olbrzymiej zjawie mieniącej
się blado i złoto. Te same
wersy, które wyrecytowała Ella. Ale ty twierdzisz, że
nigdy ich wcześniej nie słyszałaś,
tak?
-Nie... Nie tak, jak wypowiedziała je Ella - odrzekła
Annabeth słabym głosem.
Nie kłamała. Nigdy nie słyszała tej przepowiedni, ale
matka nakazała jej podążyć za
Znakiem Ateny. A kiedy pomyślała o monecie w swojej
kieszeni, zakiełkowało w niej
straszne podejrzenie. Przypomniała sobie pełne jadu
słowa matki. Pomyślała o dziwnych
koszmarach, które ostatnio ją nawiedzały.
-Czy ten półbóg... czy on powiedział, na czym polegała
jego misja?
Reyna potrząsnęła głową.
-Wtedy nie miałam pojęcia, o czym on mówi. O wiele
później, kiedy zostałam
pretorem Obozu Jupiter, zaczęłam podejrzewać.
-Podejrzewać... co?
-Jest pewna stara legenda, od wieków przekazywana
pretorom Obozu Jupiter. Jeśli
jest prawdziwa, mogłaby wyjaśniać, dlaczego nasze dwa
odłamy półbogów nigdy nie
były zdolne współpracować. To może być źródło naszej
wzajemnej wrogości. Ta legenda
głosi, że dopóki ten stary spór nie zostanie rozstrzygnięty,
Rzymianie i Grecy nigdy się
nie pogodzą. A główną postacią tej legendy jest Atena...
Ostry świst przeszył powietrze. Kątem oka Annabeth
dostrzegła rozbłysk światła.
Odwróciła się i zdążyła zobaczyć, jak potężna eksplozja
wyrąbała nowy krater na
forum. Płonąca sofa opadała w powietrzu. Herosi
rozbiegali się w panice.
-Giganci? — Annabeth sięgnęła po sztylet, którego
oczywiście nie znalazła. Myślałam,
że rozbiliście ich armię!
-To nie giganci. - Oczy Reyny płonęły wściekłością. -
Zaufaliśmy wam, a wy nas
zdradziliście.
-Co?! Nie!
Gdy tylko to powiedziała, „Argo II" wystrzelił drugi
pocisk, olbrzymią włócznię
spowitą greckim ogniem, która przeleciała przez rozbitą
kopułę Domu Senatu i wybuchła
wewnątrz, rozjaśniając budowlę od środka jak latarnię z
wielkiej dyni. Jeśli ktoś tam
był...
-O bogowie, nie. - Annabeth poczuła wzbierającą falę
mdłości i słabość w
kolanach. - Reyno, to niemożliwe. My nigdy byśmy
czegoś takiego nie zrobili.
Metalowe psy podbiegły do swojej pani. Zawarczały na
Annabeth, ale krążyły
niepewnie, jakby się wahały, czy zaatakować.
-Wierzę ci - oświadczyła w końcu Reyna. - Może nie
byłaś świadoma zdrady, ale
ktoś musi za to zapłacić.
Na forum zapanował chaos. Tłum falował. Unosiły się
zaciśnięte pięści.
-Krew została przelana - powiedziała Reyna.
-Musimy to powstrzymać!
Okropne przeczucie mówiło Annabeth, że może po raz
ostatni ona i Reyna działają
razem, ale obie pobiegły w dół wzgórza.
Gdyby w mieście wolno było nosić broń, przyjaciele
Annabeth byliby już martwi.
Zgromadzeni na forum Rzymianie zbili się w
rozwścieczony tłum. Niektórzy ciskali w
„Argo II" talerzami, jedzeniem i kamieniami, co
oczywiście było bezsensowne, bo
większość tego wszystkiego opadała na nich.
Kilkudziesięciu Rzymian otoczyło Piper i Jasona, którzy
bezskutecznie próbowali ich
uspokoić. Czarująca mowa Piper nie działała na tylu
rozwrzeszczanych, rozwścieczonych
półbogów. Z czoła Jasona sączyła się krew. Jego
purpurowy płaszcz był porwany na
strzępy. Raz po raz wołał: „Jestem po waszej stronie!",
ale jego pojnarańczowa koszulka
Obozu Herosów nie polepszała sytuacji, podobnie jak
okręt wojenny nad nimi, miotający
ogniste pociski w Nowy Rzym. Jeden uderzył w pobliżu i
zamienił sklep z togami w
kupę gruzu.
-Naramienniki Plutona! - zaklęła Reyna. - Patrz.
Ku forum pędzili uzbrojeni legioniści. Dwie załogi
artyleryjskie ustawiły katapulty
tuż za linią pomerium i przygotowywały się do ataku na
„Argo II".
-To tylko wszystko pogorszy - powiedziała Annabeth.
-Nienawidzę swojej roboty - warknęła Reyna i pobiegła w
stronę legionistów, a jej
psy za nią.
„Percy!" - wołała w duchu Annabeth, wypatrując go
rozpaczliwie. - „Percy, gdzie
jesteś?"
Rzuciło się na nią dwóch Rzymian. Przemknęła obok
nich, dając nurka w tłum.
Rozwścieczone twarze, płonące sofy, eksplodujące
budynki - jakby tego wszystkiego
było mało, na forum zaroiło się od fioletowych duchów,
które przenikały przez ciała
-Krew została przelana - powiedziała Reyna.
-Musimy to powstrzymać!
Okropne przeczucie mówiło Annabeth, że może po raz
ostatni ona i Reyna działają
razem, ale obie pobiegły w dół wzgórza.
Gdyby w mieście wolno było nosić broń, przyjaciele
Annabeth byliby już martwi.
Zgromadzeni na forum Rzymianie zbili się w
rozwścieczony tłum. Niektórzy ciskali w
„Argo II" talerzami, jedzeniem i kamieniami, co
oczywiście było bezsensowne, bo
większość tego wszystkiego opadała na nich.
Kilkudziesięciu Rzymian otoczyło Piper i Jasona, którzy
bezskutecznie próbowali ich
uspokoić. Czarująca mowa Piper nie działała na tylu
rozwrzeszczanych, rozwścieczonych
półbogów. Z czoła Jasona sączyła się krew. Jego
purpurowy płaszcz był porwany na
strzępy. Raz po raz wołał: „Jestem po waszej stronie!",
ale jego pomarańczowa koszulka
Obozu Herosów nie polepszała sytuacji, podobnie jak
okręt wojenny nad nimi, miotający
ogniste pociski w Nowy Rzym. Jeden uderzył w pobliżu i
zamienił sklep z togami w
kupę gruzu.
-Naramienniki Plutona! - zaklęła Reyna. - Patrz.
Ku forum pędzili uzbrojeni legioniści. Dwie załogi
artyleryjskie ustawiły katapulty
tuż za linią pomerium i przygotowywały się do ataku na
„Argo II".
-To tylko wszystko pogorszy - powiedziała Annabeth.
-Nienawidzę swojej roboty - warknęła Reyna i pobiegła w
stronę legionistów, a jej
psy za nią.
„Percy!" - wołała w duchu Annabeth, wypatrując go
rozpaczliwie. - „Percy, gdzie
jesteś?"
Rzuciło się na nią dwóch Rzymian. Przemknęła obok
nich, dając nurka w tłum.
Rozwścieczone twarze, płonące sofy, eksplodujące
budynki - jakby tego wszystkiego
było mało, na forum zaroiło się od fioletowych duchów,
które przenikały przez ciała
półbogów, jęcząc i zawodząc. Chaos wykorzystały też
fauny, tłocząc się wokół stołów i
porywając z nich jedzenie, talerze, a nawet kubki. Jeden
przebiegł obok Annabeth ze
stosem tortilli w ramionach i całym ananasem w zębach.
Tuż przed Annabeth pojawił się w huku eksplozji posąg
Terminusa. Ryknął na nią po
łacinie, bez wątpienia nazywając ją kłam-czynią i
łamaczką zasad, ale odepchnęła go i
biegła dalej.
W końcu dostrzegła Percyego. On i jego przyjaciele,
Hazel i Frank, stali pośrodku
fontanny. Percy odpierał ataki- Rzymian potężnymi
strumieniami wody. Togę miał w
strzępach, ale chyba nie był ranny.
Annabeth zawołała do niego, gdy kolejny wybuch
wstrząsnął forum. Tym razem
błysnęło tuż nad ich głowami. Jedna z rzymskich katapult
trafiła „Argo II", który się
zachybotał, a z jego spiżowego kadłuba buchnęły
płomienie.
Dostrzegła jakąś postać uczepioną drabinki sznurowej,
próbującą zejść na ziemię. To
był Oktawian. Jego szata dymiła, a twarz miał czarną od
sadzy.
Percy wciąż chlustał strumieniami wody w rozwścieczony
tłum. Pobiegła ku niemu,
uchylając się przed pięścią jakiegoś Rzymianina i
śmigającym w powietrzu półmiskiem z
kanapkami.
-Annabeth! - zawołał Percy. - Co...
-Nie wiem! — krzyknęła.
-Powiem wam co! - ryknął głos z góry. Oktawian był już
u stóp drabinki. - Grecy
nas zaatakowali! Ten wasz Leo skierował swoje działa na
Rzym!
Płuca Annabeth wypełniły się ciekłym wodorem.
Pomyślała, że zaraz może się
rozpaść na milion zlodowaciałych drobinek.
-Kłamiesz! Leo nigdy by nie...
-Byłem tam! - wrzasnął Oktawian. - Widziałem to na
własne oczy!
„Argo II" odpowiedział ogniem. Legioniści rozbiegli się
na wszystkie strony, gdy
ognisty pocisk roztrzaskał jedną z ich ka-tapult na
kawałki.
-Widzisz? - zawołał Oktawian. - Rzymianie, śmierć
najeźdźcom!
Annabeth jęknęła z rozpaczy. Nikt by nie zdążył dociec
prawdy. Na jednego Greka z
Obozu Herosów przypadało stu Rzymian i nawet jeśli ten
chaos był rezultatem jakiejś
chytrej sztuczki Oktawiana (co wydawało jej się
prawdopodobne), nie byli w stanie
przekonać o tym Rzymian, zanim ci ich pozabijają.
-Musimy uciekać - powiedziała Percy'emu. -1 to juz.
Pokiwał ponuro głową.
-Hazel, Frank, wybór należy do was. Idziecie z nami?
Hazel wyglądała na przerażoną, ale założyła swój
kawaleryjski hełm. .
-Oczywiście. Ale nie dostaniecie się na okręt, jeśli nie
damy wam trochę czasu.
-Jak?
Hazel gwizdnęła. Nagle przez forum przemknęła struga
beżu. Majestatyczny koń
zmaterializował się obok fontanny. Stanął dęba, zarżał i
rozpędził atakujący tłum. Hazel
wskoczyła na jego grzbiet jak urodzony jeździec. Do
siodła był przytroczony rzymski
kawaleryjski miecz.
Dobyła złotej klingi.
-Dajcie mi znak iryfonem, gdy już będziecie bezpieczni.
Wtedy się spotkamy.
Arionie, naprzód!
Koń pomknął przez tłum z niewiarygodną szybkością,
roztrącając Rzymian i
wzniecając masową panikę.
Annabeth zaświtała nadzieja. Może jednak ujdą z życiem.
A potem gdzieś ze środka
forum dobiegł ją głos Jasona:
-Rzymianie! Błagam!
Na niego i na Piper spadał grad talerzy i kamieni. Starał
się osłonić Piper, ale cegła
ugodziła go w czoło. Zgiął się wpół, a tłum rzucił się na
nich z wrzaskiem.
-Cofnąć się! - krzyknęła Piper.
Magia jej głosu podziałała na tłum, który na chwilę się
zawahał, ale Annabeth
wiedziała, że czar nie potrwa długo. Ona i Percy chyba
nie zdążą dotrzeć do przyjaciół z
pomocą.
-Frank — powiedział Percy - teraz twoja kolej. Możesz
im pomóc?
Annabeth nie wiedziała, jak Frank mógłby im pomóc, ale
on przełknął nerwowo
ślinę.
-Och, bogowie - mruknął. - No dobra, już się robi. A wy
łapcie za drabinkę. Teraz.
Percy i Annabeth dosięgli drabinki. Oktawian wciąż się
jej trzymał, ale Percy strącił
go w tłum.
Gdy zaczęli się wspinać, uzbrojeni legioniści wpadli na
forum. Obok głowy
Annabeth świsnęły strzały. Eksplozja o mało nie oderwała
jej od drabinki. W połowie
drogi usłyszała pod sobą ryk i spojrzała w dół.
Rzymianie rozbiegali się z krzykiem przed olbrzymim
smokiem - bestią jeszcze
bardziej przerażającą niż spiżowy smok z dziobu „Argo
II". Miał chropowatą szarą skórę
jak waran z Komodo i skó-rzaste skrzydła nietoperza.
Strzały i kamienie odbijały się od
jego skóry, gdy podpełzł do Piper i Jasona, chwycił ich
przednimi łapami i uniósł się w
powietrze.
-Czy to... - Annabeth nie mogła ubrać tej myśli w słowa.
-Frank - potwierdził Percy kilka metrów nad nią. - Ma
parę niezwykłych darów.
-Oględnie mówiąc - mruknęła Annabeth. - Wspinaj się!
Szybciej!
Gdyby nie ten smok i koń Hazel, nigdy by im się nie
udało wspiąć na samą górę, ale
w końcu minęli rząd połamanych wioseł powietrznych i
wleźli na pokład. Takielunek
płonął. Fok był rozdarty, a cały okręt przechylił się
niebezpiecznie na prawą burtę.
Nigdzie nie było trenera Hedgea, tylko Leo stał pośrodku
pokładu, spokojnie ładując
balistę. Annabeth poczuła, że żołądek skręca się jej ze
zgrozy.
-Leo! - krzyknęła. - Co ty robisz?
-Niszczę ich... - Spojrzał na nią. Oczy miał szkliste,
poruszał się jak robot. Zniszczę
ich wszystkich.
Znów odwrócił się do balisty, ale Percy rzucił się na
niego i zwalił go z nóg. Głowa
Leona mocno uderzyła o pokład, a jego oczy stanęły w
słup.
Szary smok pojawił się nad nimi. Okrążył okręt i
wylądował na dziobie, gdzie złożył
Jasona i Piper. Oboje padli zemdleni.
-Szybko! - ryknął Percy. - Wydostań nas stąd!
Do Annabeth dopiero po chwili dotarło, że Percy zwraca
się do niej.
Pobiegła do sterowni. Popełniła błąd - zerknęła za reling i
zobaczyła uzbrojonych
legionistów ustawiających się w szyk bojowy na forum.
Nakładali płonące strzały na
cięciwy. Hazel spięła Ariona i wypadli z miasta, ścigani
przez tłum. Wytaczano coraz
więcej katapult. Wzdłuż linii pomerium rozgorzały
purpurą posągi Terminusa, jakby
wzbierała w nich energia przed atakiem.
Annabeth spojrzała na kontrolki. „Czy to musi być takie
skomplikowane?" pomyślała,
przeklinając w duchu Leona. Nie było czasu na wymyślne
manewry. Znała
jedną podstawową komendę: „W górę".
Chwyciła drążek sterowy i pociągnęła go do siebie. Okręt
jęknął. Dziób poderwał się
w górę pod przerażającym kątem. Liny cumownicze
pękły z trzaskiem i „Argo II"
wystrzelił w chmury.
LEO
Leo żałował, że nie potrafi wynaleźć machiny czasu.
Cofnąłby się o dwie godziny i
nie dopuścił do tego, co się stało. A może powinien
skonstruować machinę TrzaskLeona-
W-Pysk, żeby samemu się ukarać, choć pewnie nie
bolałoby go to tak jak
spojrzenie Annabeth.
— Pytam jeszcze raz - powiedziała. - Co się stało?!
Usiadł, opierając się o maszt. W głowie wciąż mu
dudniło. A jego cudowny nowy
okręt... Kusze rufowe zamieniły się w stosy szczap. Fok
był porozdzierany. Antena
satelitarna do odbioru internetu i telewizji była rozbita na
kawałki, co szczególnie
rozwścieczyło trenera Hedgea. Spiżowy smok na dziobie,
Festus, prychał dymem, jakby
się dławił kłakiem, a jękliwe odgłosy dochodzące zza
lewej burty wskazywały, że część
powietrznych wioseł została uszkodzona albo całkowicie
wyrwana, co by wyjaśniało,
dlaczego okręt przechylał się i dygotał, a motor świszczał
jak astmatyczny parowóz.
Zdusił w sobie szloch.
-Nie wiem. W głowie mi się mąci.
Zbyt wiele osób na niego patrzyło: Annabeth (nie mógł
znieść jej wściekłości, po
prostu go przerażała), trener Hedge z tymi swoimi
owłosionymi nóżkami kozła, w
pomarańczowej koszulce i z kijem bejsbolowym w ręku
(nigdy się z nim nie rozstaje?),
no i ten nowy, Frank.
Leo nie wiedział, co o nim sądzić. Frank wyglądał jak
niemowlę, które właśnie
zdobyło mistrzostwo w sumo, chociaż Leo nie był na tyle
głupi, by mówić takie rzeczy
głośno. W głowie miał zamęt, ale przypominał sobie
mgliście, że widział smoka
lądującego na pokładzie - smoka, który zamienił się we
Franka.
Annabeth skrzyżowała ręce na piersi.
-Chcesz powiedzieć, że nie pamiętasz?
-Ja... - Leo miał uczucie, jakby próbował przełknąć
szklaną kulkę. - Pamiętam, ale
to jest tak, jakbym patrzył na siebie z boku. W ogóle nie
panowałem nad tym, co robiłem.
Trener Hedge postukał kijem w pokład. W dresie, z
kapturem zarzuconym na różki,
wyglądał jak dawniej, w Szkole Dziczy, gdzie spędził rok
jako nauczyciel wychowania
fizycznego Jasona, Piper i Leona. Teraz stary satyr łypał
na niego tak groźnie, jakby miał
za chwilę kazać mu zrobić pięćdziesiąt pompek.
-Posłuchaj, mały - powiedział Hedge. - Wystrzeliłeś parę
tych piekielnych rac.
Dałeś w kość kilku Rzymianom. To niesamowite!
Wspaniałe! Ale dlaczego musiałeś
rozwalić antenę satelitarną? Właśnie oglądałem niezły
kawał boksu!
-Trenerze - powiedziała Annabeth - może byś poszedł i
sprawdził, czy już nic się
nie pali.
-Już to zrobiłem.
-Zrób to jeszcze raz.
Satyr odszedł, mrucząc coś pod nosem. Nawet Hedge nie
był aż tak głupi, by
sprzeciwiać się Annabeth.
Uklękła przy Leonie. Jej szare oczy lśniły jak stal łożysk
kulkowych. Jej jasne włosy
opadały luźno na ramiona, ale Leo nie widział w tym nic
atrakcyjnego. Nie miał pojęcia,
skąd się wziął stereotyp tępej, rozchichotanej blondynki.
Od czasu gdy zeszłej zimy
Annabeth przy Wielkim Kanionie podeszła do niego z
miną: „Percy Jackson albo życie",
uważał, że blondynki są stanowczo zbyt sprytne i zbyt
groźne.
-Leo - powiedziała spokojnie - czy Oktawian jakoś cię
oszukał? Wrobił cię albo...
-Nie. - Leo mógł skłamać i oskarżyć tego głupiego
Rzymianina, ale nie chciał
pogarszać sytuacji. - Ten koleś to drań, ale to nie on
wystrzelił w obóz. Ja to zrobiłem.
Ten nowy, Frank, spojrzał na niego ze złością.
-Specjalnie?
-Nie! - Leo zacisnął powieki. - To znaczy... tak... ale ja
tego nie chciałem. Tylko
że jednocześnie czułem, że tego chcę. Coś kazało mi to
zrobić. Poczułem w środku coś
takiego zimnego...
-Coś zimnego. - W zmienionym głosie Annabeth słychać
było przerażenie.
-No tak. Bo co?
Spod pokładu dobiegł głos Percyego:
-Annabeth, jesteś tu potrzebna.
„Och, bogowie" - pomyślał Leo. - „Żeby tylko Jasonowi
nic się nie stało".
Gdy tylko dotarli na okręt, Piper zabrała Jasona pod
pokład. Rana na czole wyglądała
groźnie. Leo znał Jasona dłużej niż ktokolwiek inny w
Obozie Herosów. Byli
najlepszymi przyjaciółmi. Gdyby Jason...
-Nic mu nie będzie. - Twarz Annabeth złagodniała. -
Frank, zaraz wrócę. A ty...
popilnuj Leona. Proszę.
Frank skinął głową.
O ile było to możliwe, Leo poczuł się jeszcze gorzej.
Annabeth bardziej ufała
jakiemuś rzymskiemu półbogowi, którego dopiero co
poznała, niż jemu.
Kiedy odeszła, popatrzyli na siebie. Ten wielki osiłek
wyglądał dość dziwacznie w
swojej todze z prześcieradła, w bluzie z kapturem i
dżinsach, z wziętymi z okrętowej
zbrojowni łukiem i kołczanem przewieszonymi przez
ramię. Leonowi przypomniały się
Łowczynie Artemidy - banda cwanych, gibkich
dziewczyn w srebrnych szatach,
uzbrojonych w łuki. Wyobraził sobie figlującego z nimi
Franka. Było to tak śmieszne, że
prawie poczuł się lepiej.
-To co - odezwał się Frank - nie nazywasz się Sammy?
Leo łypnął na niego groźnie.
-O co ci biega, koleś?
-O nic - odrzekł szybko Frank. - Ja tylko... no nic. Jeśli
chodzi o to strzelanie...
Oktawian mógł w tym maczać palce. Jakieś czary czy
coś. Nie chciał, żeby Rzymianie
się z wami skumali.
Leo bardzo by chciał w to uwierzyć. I był wdzięczny
temu kolesiowi za to, że go nie
oskarża. Ale wiedział, że to nie Oktawian. To on, Leo,
podszedł do balisty i otworzył
ogień. Coś mu mówiło, że źle robi. Pytał sam siebie: „Co
ja, do diabła, robię?" Ale to
zrobił.
Może dostaje świra? Może z tego napięcia przez te
wszystkie miesiące, gdy pracował
nad „Argo II", w końcu pomieszało mu się w głowie?
Ale nie mógł dłużej się nad tym zastanawiać. Czuł, że
musi zrobić coś
produktywnego. Musiał zająć czymś ręce.
-Posłuchaj, powinienem pogadać z Festusem i uzyskać
raport o uszkodzeniach.
Nie masz nic przeciwko...?
Frank pomógł mu wstać.
-Kto to jest Festus?
-To mój kumpel. I też nie nazywa się Sammy. Chodź.
Przedstawię ci go.
Na szczęście spiżowy smok nie był uszkodzony. No, nie
mówiąc o tym, że ostatniej
zimy utracił wszystko prócz głowy - ale Leo nie brał tego
pod uwagę.
Kiedy doszli na dziób okrętu, głowa smoka obróciła się o
sto osiemdziesiąt stopni i
spojrzała na nich. Frank krzyknął i cofnął się.
-To jest żywe!
Leo roześmiałby się, gdyby nie podły nastrój.
-No pewnie. Frank, to jest Festus. Był kompletnym
spiżowym smokiem, ale miał
wypadek.
-Miewacie sporo wypadków - zauważył Frank.
-No wiesz, niektórzy z nas nie potrafią zamieniać się w
smoki, więc sami je sobie
budują. - Leo uniósł brwi, patrząc na Franka. - W każdym
razie przywróciłem go do
życia jako figurę dziobową. Jest teraz czymś w rodzaju
głównego interfejsu okrętu. Festusie,
jaki jest stan okrętu?
Festus parsknął dymem i wydał z siebie serię skrzeków i
terkotów. W ciągu ostatnich
paru miesięcy Leo nauczył się interpretować język
maszyny. Inni półbogowie rozumieli
grekę i łacinę, Leo skrzekę i terkotlinę.
-Och. Mogło być gorzej, ale kadłub jest nadwerężony w
kilku miejscach.
Powietrzne wiosła trzeba naprawić, jeśli chcemy
odzyskać pełną prędkość. Potrzebne
będą pewne materiały: niebiański spiż, wapno...
-Wapno?
-Tak, wapno. Węglan wapnia, składnik cementu i innych
takich. .. och, mniejsza z
tym. Problem w tym, że na tym okręcie nie zalecimy
daleko, jeśli go nie naprawimy.
Festus zajęczał chrypliwie i tym razem Leo nie od razu go
zrozumiał. Zabrzmiało to
jak EJ-zel.
-Ach... Hazel - domyślił się Leo. - To ta dziewczyna z
kręconymi włosami, tak?
Frank przełknął ślinę.
-Co z nią?
-W porządku. Festus mówi, że jej koń galopuje za nami.
-Więc musimy wylądować - powiedział Frank.
Leo przyjrzał mu się uważnie.
-To twoja dziewczyna?
Frank przygryzł wargę.
-Tak.
-Masz wątpliwości?
-Tak. Tak, to moja dziewczyna. Na pewno.
Leo uniósł ręce.
-No dobra, dobra. Problem w tym, że możemy sobie
pozwolić na tylko jedno
lądowanie. Przy tym stanie kadłuba i wioseł nie
wystartujemy ponownie, jeśli nie
naprawimy usterek, więc będziemy musieli wylądować
gdzieś, gdzie znajdziemy
wszystko, czego nam potrzeba.
Frank podrapał się po głowie.
-Skąd weźmiesz niebiański spiż? Przecież nie kupisz go w
sklepie dla
majsterkowiczów.
-Festusie, znajdź niebiański spiż.
-To on umie znaleźć magiczny spiż? Czy on czegoś nie
umie?
Leo pomyślał: „Szkoda, że go nie widziałeś, kiedy miał
całe ciało". Ale nie
wypowiedział tego na głos. To było zbyt bolesne.
Zerknął w dół. Dolina Kalifornijska przesuwała się
powoli pod nimi. Leo nie miał
wielkiej nadziei, że wszystko, czego potrzebują, znajdą w
jednym miejscu, ale wiedział,
że muszą spróbować. Chciał też znaleźć się jak najdalej
od Nowego Rzymu. Magiczny
napęd „Argo II" pozwalał dość szybko pokonywać
dalekie dystanse, ale Leo
przypuszczał, że Rzymianie też dysponują jakimiś
magicznymi środkami transportu.
Za ich plecami zatrzeszczały schody. Percy i Annabeth
wspięli się na pokład. Miny
mieli ponure.
Leonowi serce zamarło.
-Co z Jasonem...?
-Odpoczywa - odrzekła Annabeth. - Piper przy nim
czuwa. Powinien wyzdrowieć.
Percy spojrzał na niego gniewnie.
— Annabeth mówi, że to ty odpaliłeś balistę.
— Człowieku, ja... ja nie rozumiem, jak to się stało. Tak
mi przykro...
— Przykro? — warknął Percy.
Annabeth położyła dłoń na piersi swojego chłopaka.
-Wyjaśnimy to później. Teraz musimy się przegrupować i
obmyślić nowy plan. Co z
okrętem?
Pod Leonem ugięły się nogi. Pod tym spojrzeniem
Percy'ego czuł się tak samo jak
wówczas, gdy Jason wyczarowywał błyskawicę. Skóra go
świerzbiła, a instynkt
nakazywał natarczywie: „Unik!".
Powiedział Annabeth o uszkodzeniach i o materiałach,
które będą potrzebne. Poczuł
się trochę lepiej, mówiąc o czymś, co można naprawić.
Narzekał właśnie na brak niebiańskiego spiżu, gdy Festus
zaczął terkotać i jęczeć.
— Doskonale - powiedział Leo z westchnieniem ulgi.
— Co jest doskonałe? Dużo bym dała za coś
doskonałego.
Leo uśmiechnął się kwaśno.
— Wszystko, czego potrzebujemy, będzie w jednym
miejscu. Frank, mógłbyś się
zamienić w ptaka albo w coś podobnego? Zleć na dół i
powiedz swojej dziewczynie, że
spotkamy się nad Wielkim Jeziorem Słonym w stanie
Utah.
Lądowanie nie było łatwe. Z rozdartym fokiem i
uszkodzonymi wiosłami Leo ledwo
panował nad opadaniem okrętu ku tafli wody. Reszta
załogi schroniła się pod pokładem wszyscy
prócz trenera Hedgea, który przywarł do relingu na
dziobie, rycząc: „NO
DALEJ! Jezioro, pokaż, co potrafisz!". Leo stał za sterem,
sam jeden na rufie, starając się
trafić okrętem w jezioro.
Festus wysyłał trzeszczące i terkoczące sygnały
ostrzegawcze, które były
przekazywane na pokład rufowy przez interkom.
-Wiem, wiem - mruczał Leo przez zaciśnięte zęby.
Nie miał wiele czasu, by ogarnąć wzrokiem scenerię. Na
południowym wschodzie, u
podnóża łańcucha gór, gnieździło się jakieś miasto,
niebieskie i fioletowe w
popołudniowych cieniach. Na południu rozciągała się
płaska pustynia. Bezpośrednio pod
nimi Wielkie Jezioro Słone połyskiwało jak aluminiowa
folia; jego brzegi obrastały białe
słone bagna, co Leonowi przypominało fotografie
powierzchni Marsa.
-Trzymaj się, trenerze! - zawołał. - To będzie bolało!
-To coś dla mnie!
ŁUUUP! Słona woda chlusnęła na dziób, zalewając
trenera Hedge'a. „Argo II"
przechylił się niebezpiecznie na prawą burtę, potem
wyprostował i zakołysał na
powierzchni jeziora. Maszyneria zawyła, gdy powietrzne
pióra tych wioseł, które jeszcze
pracowały, wymieniły się na wodne.
Trzy rzędy mechanicznych wioseł zanurzyły się w wodzie
i zaczęły posu>Vać okręt
do przodu.
-Dobra robota, Festusie - rzekł Leo. - Chcemy dopłynąć
do południowego brzegu.
-Ju-huuu! - Trener Hedge wzniósł zaciśniętą pięść ku
niebu. Był przemoczony od
rożków do kopyt, ale szczerzył zęby jak zbzi-kowany
kozioł. - Zrób to jeszcze raz!
-Eee... może później - odrzekł Leo. - Zostań tu, na
pokładzie, dobra? Trzymaj straż,
na wypadek... no wiesz, gdyby jezioro chciało nas
zaatakować czy co.
-Jasne.
Leo dał dzwonkiem sygnał: „Koniec zagrożenia" i ruszył
ku schodom, ale zanim tam
dotarł, potężny stuk kopyt wstrząsnął kadłubem okrętu.
Płowy rumak pojawił się na
pokładzie z Ha-zel Levesque na grzbiecie.
-Jak...? - Leona zatkało. - Jesteśmy na środku jeziora! Czy
to coś potrafi latać?
-Arion nie potrafi latać - odpowiedziała Hazel - ale
galopuje po wszystkim. Po
wodzie, po pionowych powierzchniach, po małych
górach.
-Och.
Hazel przyglądała mu się dziwnie, podobnie jak podczas
uczty na forum - jakby
szukała czegoś w jego twarzy. Kusiło go, by zapytać, czy
już się kiedyś spotkali, był
jednak pewny, że nigdy. Przecież zapamiętałby
dziewczynę, w której budził aż takie
zainteresowanie. Często się to nie zdarzało.
„Ona jest dziewczyną Franka" - upomniał sam siebie w
duchu.
Frank wciąż był pod pokładem, ale Leo prawie zapragnął,
by ten wielki koleś pojawił
się na schodach. Kiedy Hazel tak mu się przyglądała, czuł
się onieśmielony i
zażenowany.
Trener Hedge ruszył ku nim, przypatrując się podejrzliwie
magicznemu koniowi.
— Valdez, czy to nie jest jakaś inwazja?
— Nie! Hm, Hazel, może pójdziesz ze mną. Pod
pokładem zbudowałem stajnię,
więc gdyby Arion chciał...
-Chyba woli niezależność. - Ześliznęła się z siodła. -
Będzie się pasł wokół jeziora,
dopóki go nie zawołam. Ale chętnie obejrzę okręt.
Prowadź.
„Argo II" był zbudowany jak starożytna trirema, tyle że
dwukrotnie większy. Przez
pierwszy pokład biegł środkiem korytarz z kajutami
załogi po obu stronach. Na zwykłej
triremie większość miejsca zajmowałyby trzy rzędy ławek
dla kilkuset spoconych
wioślarzy, ale wiosła, które skonstruował Leo, były
zautomatyzowane i wysuwane, więc
zajmowały niewiele miejsca w kadłubie. Napędzane były
energią przesyłaną z
maszynowni na drugim, niższym pokładzie, gdzie
mieściły się też izba chorych, magazyn
i stajnie.
Leo poprowadził Hazel po schodach w dół. Zbudował
osiem kajut - siedem dla
półbogów z przepowiedni i jedną dla trenera Hedgea
(Chejron uważał go za
odpowiedzialnego dorosłego opiekuna!). Na rufie była
duża mesa, dokąd teraz zmierzał.
Po drodze minęli kajutę Jasona. Drzwi były otwarte. Piper
siedziała na brzegu koi,
trzymając Jasona za rękę, a on chrapał z okładem z lodu
na głowie.
Piper zerknęła na Leona. Przycisnęła palec do warg, ale
nie wyglądała na
zagniewaną. To już było coś. Leo starał się nie myśleć o
swojej winie. Poszli dalej. W
mesie zastali Percyego, Annabeth i Franka siedzących
ponuro przy stole.
Leo postarał się, aby mesa była przytulnym miejscem, bo
wiedział, że będą tam
spędzać wiele czasu. W kredensie stały rzędem magiczne
kubki i talerze z Obozu
Herosów, które napełniały się na żądanie jedzeniem i
piciem, jakiego się zapragnęło.
Była tam również magiczna lodówka przenośna z
napojami w puszkach, na wypadek
gdyby zechcieli urządzić sobie piknik na brzegu. Do
siedzenia służyły wygodne fotele z
regulowanymi oparciami, wyposażone w wypustki do
masażu pleców, słuchawki i
uchwyty na miecz i napój - wszystko, co byłoby
potrzebne do relaksu. Nie było okien, ale
na ścianach widniały magiczne kadry filmowe pokazujące
Obóz Herosów w czasie
rzeczywistym - plaża, las, pola truskawek - chociaż teraz
Leo nie był pewien, czy te
widoki nie nastrajają ich raczej nostalgicznie.
Percy wpatrywał się tęsknie w widok Obozu Herosów w
świetle zachodzącego
słońca, gdzie wśród gałęzi wysokiej sosny połyskiwało
Złote Runo.
-Więc wylądowaliśmy - powiedział. - Co teraz?
Frank szarpnął cięciwę swojego łuku.
-Może byśmy pomyśleli, co oznacza ta przepowiednia?
Bo... bo to chyba była
przepowiednia, to, co wyrecytowała Ella, nie? Z Ksiąg
Sybilli?
-Z czego? - zapytał Leo.
Frank wyjaśnił mu, że ich przyjaciółka harpia w
zadziwiający sposób zapamiętywała
wszystko, co przeczytała. I kiedyś pochłonęła zbiór
starożytnych przepowiedni, który, jak
mniemano, uległ zniszczeniu w czasach upadku Rzymu.
-To dlatego nie powiedzieliście nic Rzymianom - zgadł
Leo. -Nie chcieliście, żeby
ta harpia wpadła w ich łapy.
Percy wciąż wpatrywał się w widok Obozu Herosów.
-Ella jest bardzo wrażliwa. Kiedy ją znaleźliśmy, była w
niewoli. Nie chciałem,
żeby... - Zacisnął pięść. - Zresztą teraz to już nieważne.
Posłałem Tysonowi wiadomość
przez iryfon, powiedziałem mu, żeby ją zabrał do Obozu
Herosów. Tam będą bezpieczni.
Leo wątpił, czy ktokolwiek z nich będzie bezpieczny
teraz, kiedy prócz Gai i
gigantów mieli przeciw sobie obóz rozwścieczonych
Rzymian, do czego sam się
przyczynił - ale nic nie powiedział.
Annabeth splotła palce.
-Zastanowię się nad tą przepowiednią... ale teraz mamy
na głowie inne, bardziej
naglące problemy. Musimy naprawić okręt. Leo, czego
nam potrzeba?
-Najłatwiej będzie o smołę. - Leo był rad, że może
zmienić temat. -Ją możemy
dostać w mieście, w jakimś sklepie dekarskim albo czymś
takim. Chyba nie będzie też
kłopotów z niebiańskim spiżem i z wapnem. Festus mówi,
że znajdziemy je na wyspie na
jeziorze, na zachód stąd.
-Ale musimy się pospieszyć - ostrzegła Hazel. - Jak znam
Oktawiana, to już szuka
nas za pomocą swoich wróżb. Rzymianie wyślą za nami
oddział uderzeniowy. To dla
nich sprawa honoru.
Leo poczuł, że wszystkie oczy są zwrócone na niego.
-Ludzie... ja naprawdę nie wiem, co się stało. Uwierzcie
mi, ja...
Annabeth podniosła rękę.
-Rozmawialiśmy o tym. Zgodziliśmy się, że to nie byłeś
ty. To zimno... ja też to
poczułam. To chyba jakiś rodzaj magii, może
Gai, a może któregoś z jej sługusów. Ale dopóki nie
zrozumiemy, co się właściwie
stało...
Frank chrząknął.
-Jak możemy być pewni, że to się nie powtórzy?
Palce zapiekły Leona tak, jakby miały zapłonąć. Jako syn
Hefajstosa potrafił
wzniecić ogień siłą woli, ale musiał bardzo uważać, żeby
nie zrobić tego przypadkowo,
zwłaszcza na okręcie pełnym materiałów wybuchowych i
łatwopalnych przedmiotów.
-Ja już panuję nad sobą - powiedział stanowczo, chociaż
wolałby być bardziej tego
pewny. - Może powinniśmy dobrać się w pary. Niech nikt
nie chodzi nigdzie sam. Na
pokładzie możemy zostawić z Jasonem Piper i trenera
Hedge'a. Jedna para może udać się
do miasta po smołę. Druga po spiż i wapno.
-Rozdzielić się? - odezwał się Percy. - To chyba bardzo
zły pomysł.
-Ale zyskamy na czasie - powiedziała Hazel. — A zresztą
coś w tym chyba jest, że
na misje wysyła się najwyżej trójkę herosów, prawda?
Annabeth uniosła brwi, jakby ją zaskoczył ten argument.
-Masz rację. Z tego samego powodu potrzebny nam był
„Argo II"... Poza obozem
siedmioro półbogów to zbyt wielka gratka dla potworów.
Okręt ma nas kryć i ochraniać.
Na pokładzie jesteśmy dość bezpieczni, ale poza nim nie
powinniśmy wędrować w
grupach większych niż trzyosobowe. Nie ma sensu bez
potrzeby ściągać na siebie uwagę
sług Gai.
Percy'emu nadal nie bardzo się to podobało, ale wziął
Annabeth za rękę.
-Dopóki jesteś ze mną w parze, niczego się nie boję.
Hazel uśmiechnęła się.
-Nie ma sprawy. Frank, byłeś niesamowity, gdy
zamieniłeś się w smoka! Mógłbyś
zrobić to jeszcze raz i zawieźć do miasta Annabeth i
Percy'ego po tę smołę?
Frank otworzył usta, jakby chciał zaprotestować, ale
powiedział:
-No... chyba tak. A ty?
-Ja pojadę na Arionie z Sa... z Leonem. - Bawiła się
rękojeścią swojego miecza, co
Leona trochę niepokoiło. Miała chyba jeszcze więcej
nerwowej energii niż on. - Po spiż i
wapno. Możemy się tutaj wszyscy spotkać o zmierzchu.
Frank spochmurniał. Najwyraźniej nie podobało mu się,
że Leo ma towarzyszyć
Hazel. To z kolei nagle zachęciło Leona do wyruszenia na
tę wyprawę. Musi pokazać, że
jest godny zaufania. Nie zamierza ponownie dać ognia z
balisty.
-Leo - powiedziała Annabeth - jeśli uda się nam zdobyć te
materiały, ile zajmie
naprawa okrętu?
-Przy odrobinie szczęścia z parę godzin.
-Wspaniale. Wrócimy tak szybko, jak się da. Ta odrobina
szczęścia bardzo by się
przydała. Ale nie ma co na nie liczyć.
VI
LEO
Jazda na Arionie była najlepszym przeżyciem tego dnia,
choć to niewiele mówi, jako
że Leo miał wyjątkowo parszywy dzień. Kopyta
zmieniały powierzchnię jeziora w słoną
mgiełkę. Leo przycisnął dłoń do boku konia, czując
mięśnie pracujące jak dobrze
naoliwiona maszyna. Po raz pierwszy zrozumiał, dlaczego
moc motorów mierzy się w
koniach mechanicznych. Arion był czworonożnym
maserati.
Przed nimi widniała wyspa - linia piasku tak białego, że
mógł być czystą solą jadalną.
Poza nią wyrastały porośnięte trawą wydmy i omszałe
głazy.
Leo siedział za Hazel, obejmując ją jedną ręką. Ten bliski
kontakt nieco go peszył,
ale tylko tak dało się utrzymać na pokładzie (albo jak to
się tam nazywa w wypadku
konia).
Zanim wyruszyli, Percy odciągnął go na bok i
opowiedział mu o Hazel. Mówił tak,
jakby po prostu dobrze mu życzył, ale można było
doszukać się w tym ostrzeżenia: „Jeśli
będziesz ją podrywać, osobiście nakarmię tobą rekina
ludojada".
Jak twierdził Percy, Hazel była córką Plutona. Zmarła w
latach czterdziestych i
zaledwie kilka miesięcy temu wróciła na świat.
Leonowi trudno było w to uwierzyć. Hazel była taka
ciepła i bardzo żywa,
niepodobna do duchów czy innych przywróconych do
życia śmiertelników, z którymi
miał do czynienia.
Była też towarzyska, w przeciwieństwie do niego; on o
wiele lepiej czuł się wśród
maszyn. Nie miał pojęcia, jak działają żywe istoty, takie
jak konie i dziewczyny.
Poza tym Hazel była dziewczyną Franka, więc Leo
wiedział, że musi zachować
dystans. Ale jej włosy tak miło pachniały i kiedy z nią
jechał, serce mimo woli biło mu
szybciej. „To dlatego że ten koń tak pędzi" - mówił sobie
w duchu.
Kopyta Ariona zadudniły po plaży. Zarżał triumfalnie, jak
trener Hedge szykujący się
do natarcia.
Zsiedli z konia. Arion pogrzebał kopytem w piasku.
-Chce mu się jeść — wyjaśniła Hazel. - Lubi złoto, ale...
-Złoto?
-Zadowoli się trawą. No, idź, Arionie. Dzięki za
podwiezienie. Zawołam cię.
I koń natychmiast zniknął - pozostała po nim tylko
parująca smuga na powierzchni
jeziora.
-Jest szybki - powiedział Leo - ale wykarmienie go chyba
sporo kosztuje.
-Wcale nie. O złoto nietrudno. Przynajmniej dla mnie.
Leo uniósł brwi.
-O złoto nietrudno? Tylko mi nie mów, że jesteś krewną
króla Midasa. Nie lubię
gościa.
Hazel ściągnęła wargi, jakby żałowała, że poruszyła ten
temat.
-Nieważne.
To jeszcze bardziej zaintrygowało Leona, ale uznał, że
chyba lepiej jej nie naciskać.
Ukląkł i nabrał garść białego piasku.
-No... w każdym razie jeden problem mamy z głowy. To
wapno.
Hazel zmarszczyła brwi.
-Cała plaża?
-No tak. Widzisz? Drobinki są idealnie okrągłe. To nie
piasek. To węglan wapnia.
Wyciągnął z pasa plastikową torbę i wcisnął dłoń w
wapno.
Nagle zamarł. Przypomniał sobie, jak bogini Gaja
pojawiała mu się w ziemi - jej
uśpioną twarz z pyłu, piasku lub kurzu. Uwielbiała z
niego szydzić. Wyobraził sobie jej
zamknięte oczy i senny uśmiech kłębiące się w białym
wapnie.
-Odejdź, maty herosie - powiedziała Gaja. - Tylko ty
możesz naprawić ten okręt.
-Leo? Nic ci nie jest?
Westchnął głośno. Gai tu nie ma. To tylko nerwy.
-Nie, spoko. Czuję się świetnie.
Zaczął napełniać torbę. Hazel uklękła przy nim, żeby mu
pomóc.
-Trzeba było zabrać kubeł i szufle.
Rozchmurzył się nieco. Nawet się uśmiechnął.
-Zbudowalibyśmy zamek z piasku.
-Zamek z wapna.
Spoglądali sobie w oczy o sekundę za długo. Hazel
odwróciła wzrok.
-Jesteś taki podobny...
-Do Sammy ego?
Aż ją odrzuciło do tyłu.
-To ty wiesz?
-Nie mam pojęcia, kim jest Sammy, ale Frank mnie
zapytał, czy to na pewno nie
moje imię.
-I... nie twoje?
-Nie! No weź...
-Nie masz brata bliźniaka albo... - Hazel urwała. - Twoja
rodzina pochodzi z
Nowego Orleanu?
-Nie. Z Houston. Dlaczego pytasz? Znałaś tego
Sammy'ego?
-Mmm... nieważne. Po prostu jesteś do niego bardzo
podobny.
Leo wyczul, że Hazel jest tak zażenowana, że nie powie
nic więcej. Ale skoro
pochodzi z przeszłości... Czyżby ten Sammy też żył w
latach czterdziestych? A gdyby tak
było, to skąd znał go Frank? I dlaczego Hazel pomyślała,
że on, Leo, to Sammy, skoro
upłynęło tyle dziesięcioleci?
W milczeniu skończyli napełniać torbę. Leo wepchnął ją
do swojego pasa i torba
znikła - straciła wagę i objętość - chociaż Leo wiedział, że
ją odzyska, gdy tylko po nią
sięgnie. Mógł nosić wszystko, co mieściło się w
kieszeniach pasa. Uwielbiał ten pas na
narzędzia. Żałował tylko, że kieszenie nie są na tyle duże,
by zmieścić w nich piłę
łańcuchową albo bazukę.
Wstał i omiótł wzrokiem wyspę — wydmy jak
rozjaśnione wybielaczem, płachty
trawy i wielkie głazy obrośnięte solą jak szronem.
-Festus powiedział, że niebiański spiż jest gdzieś tu
blisko, ale nie bardzo wiem
gdzie...
-Tam. - Wskazała ręką. - Jakieś pięćset metrów stąd.
-Skąd...?
-Kruszce. Jestem dzieckiem Plutona.
Leo przypomniał sobie, co powiedziała o złocie.
-Pożyteczny dar. Prowadź, Pani Wykrywaczko Metalu.
Słońce zaczęło zachodzić. Niebo pokryło się dziwną
mieszaniną purpury i żółci. W
innych okolicznościach Leo pewnie by się cieszył z
przechadzki po plaży w towarzystwie
ładnej dziewczyny, ale im dalej szli, tym bardziej się
spinał. W końcu Hazel skręciła w
głąb lądu.
-Jesteś pewna, że to dobry pomysł? - zapytał.
-Już blisko. Chodź.
Tuż za wydmami zobaczyli kobietę.
Siedziała na kamieniu pośrodku łąki. W pobliżu stał
połyskujący czernią i chromem
motocykl, ale w obu kołach miał powycinane wąskie
trójkąty, tak że przypominały
Pacmany. W tym stanie na pewno nie nadawał się do
jazdy.
Kobieta miała kręcone czarne włosy i była raczej
koścista. Ubrana była w czarne
skórzane spodnie motocyklisty, wysokie skórzane buty i
krwistoczerwoną skórzaną
kurtkę. Wyglądała trochę jak Michael Jackson, gdyby
dołączył do klubu Heli's Angels.
Ziemia wokół jej stóp była zasłana czymś, co
przypominało skorupki. Pochylała się nad
jakimś workiem, z którego co chwilę coś wyciągała i
rozłamywała. Ostrygi? Leo raczej
wątpił, by w Wielkim Jeziorze Słonym były ostrygi.
Nie miał ochoty podchodzić bliżej. Miał złe
doświadczenia z dziwnymi kobietami.
Jego stara opiekunka Tía Callida okazała się Herą i miała
brzydki zwyczaj wsadzania go
na drzemkę do płonącego kominka. Kiedy miał osiem lat,
bogini ziemi Gaja zabiła jego
matkę, wzniecając pożar w warsztacie. W Sonomie bogini
śniegu Chione próbowała go
zamienić w mrożony koktajl mleczny.
Ale Hazel ruszyła naprzód, więc nie miał wyboru -
poszedł za nią.
Kiedy się zbliżyli, dostrzegł niepokojące szczegóły.
Kobieta miała zatknięty za pas
zwinięty bicz. Na jej czerwonej kurtce widniał delikatny
wzór: poskręcane gałęzie
jabłoni, wśród których gnieździły się szkieleciki ptaków.
A to, co kruszyła, nie było
ostrygami, tylko ciasteczkami z wróżbą.
Stos połamanych ciasteczek sięgał jej kostek. I wciąż
wyjmowała zworka nowe,
rozłamywała je i odczytywała wróżby. Większość
odrzucała. Przy niektórych mruczała
coś pod nosem, wyraźnie niezadowolona, po czym
przesuwała palcem po karteczce,
jakby ją wygładzała, a potem magicznie zamykała
ciasteczko z powrotem i wrzucała je
do stojącego obok koszyka.
- Co pani robi? - zapytał bez namysłu Leo.
Kobieta uniosła głowę. Leo tak szybko wciągnął
powietrze do płuc, że o mało mu nie
pękły.
-Ciocia Rosa?
Wydawało się to niedorzeczne, ale ta kobieta wyglądała
zupełnie jak jego ciotka.
Miała ten sam szeroki nos z pieprzykiem z boku, te same
zacięte usta i twarde spojrzenie.
Ale to przecież nie mogła być Rosa. Ona nigdy by nie
włożyła czegoś takiego, no i wciąż
mieszkała w Houston. Nie rozłamywałaby ciasteczek z
wróżbą pośrodku Wielkiego
Jeziora Słonego.
-Tak mnie widzisz? - zapytała kobieta. - Ciekawe. A ty,
Hazel?
-Skąd pani... - Hazel cofnęła się. - Pani... pani wygląda
jak pani Leer. Moja
nauczycielka w trzeciej klasie. Nienawidziłam pani.
Kobieta zachichotała.
-Wspaniale. Czułaś do niej urazę, co? Była dla ciebie
niesprawiedliwa?
-Pani... ona... przyklejała mi taśmą ręce do ławki za złe
zachowanie. Nazywała
moją matkę wiedźmą. Oskarżała mnie o wszystko, czego
wcale nie zrobiłam i... Nie. Ona
na pewno nie żyje. Kim pani jest?
-Och, Leo wie. Co myślisz o ciotce Rosie, mijo?
Mijo. Tak zawsze nazywała go matka. Po jej śmierci Rosa
go odrzuciła. Nazwała go
diabelskim nasieniem. Oskarżyła o wzniecenie pożaru, w
którym zginęła jej siostra.
Podburzyła przeciw niemu całą rodzinę i zostawiła -
mizernego ośmioletniego sierotę na
łaskę opieki społecznej. Leo błąkał się od jednego
sierocińca do drugiego, aż w końcu
znalazł dom w Obozie Herosów. Rzadko kogoś
nienawidził, ale teraz, po tylu latach,
twarz ciotki Rosy sprawiła, że zawrzała w nim złość.
Co myślał? Pragnął wyrównać z nią rachunki. Chciał się
zemścić.
Przeniósł spojrzenie na motocykl z kołami w kształcie
Pacmana. Gdzie już coś
podobnego widział? Domek 16 w Obozie Herosów - nad
drzwiami widniał symbol
połamanego koła.
-Nemezis - powiedział. - Jesteś boginią zemsty.
-Widzisz? — Bogini uśmiechnęła się do Hazel. —
Rozpoznał mnie.
Nemezis rozłamała kolejne ciasteczko i zmarszczyła nos.
-Czeka cię wielkie szczęście, kiedy będziesz się tego
najmniej spodziewać odczytała.
- To są właśnie takie bzdury, których nie znoszę. Ktoś
otwiera ciastko i czyta,
że nagle będzie bogaty! Nie rozumiem Tyche. Włóczy się
po świecie i zawsze obdarza
szczęściem ludzi, którzy na to nie zasługują!
Leo spojrzał na pagórek połamanych ciasteczek.
-Ee... ale przecież wiesz, że to nie są prawdziwe
przepowiednie, prawda? To tylko
świstki wpychane do ciasteczek w jakiejś fabryce...
-Nie próbuj tego usprawiedliwiać! - warknęła Nemezis. -
To cała Tyche: dawać
ludziom nadzieję. Nie, nie. Muszę coś z tym zrobić. -
Strzepnęła palcami nad karteczką i
litery zrobiły się czerwone. - Umrzesz bolesną śmiercią
właśnie wtedy, kiedy będziesz się
tego spodziewać. O, teraz o wiele lepiej.
-To okropne! - oburzyła się Hazel. - Ktoś trafi na to
ciasteczko... A co będzie, gdy
wróżba się sprawdzi?
Nemezis uśmiechnęła się szyderczo. Na twarzy ciotki
Rosy wyglądało to wyjątkowo
odrażająco.
-Moja kochana Hazel, nie życzyłaś nigdy okropnych
rzeczy pani Leer, kiedy podle
cię traktowała?
-Ale to nie znaczy, że chciałam, by się spełniły!
-Ba! - Bogini zamknęła z powrotem ciasteczko i wrzuciła
je do koszyka. - Tyche
to pewnie dla ciebie Fortuna, bo jesteś Rzymian-ką. Jest
teraz w okropnym położeniu, jak
cała reszta. A ja? Mnie to nie dotyczy. Mnie nazywają
Nemezis zarówno po grecku, jak i
po łacinie. Ja się nie zmieniam, bo zemsta jest czymś
uniwersalnym.
-O czym ty mówisz? - zapytał Leo. -1 co tutaj robisz?
Nemezis otworzyła następne ciasteczko.
-Szczęśliwe numerki. To śmieszne! Tego nawet nie
można nazwać szczęściem! Skruszyła
ciastko i rozrzuciła resztki wokół siebie.
-A teraz odpowiem na twoje pytanie, Leonie Valdezie.
Bogowie są w okropnym
położeniu. Tak jest zawsze, kiedy między wami,
Rzymianami i Grekami, zanosi się na
wojnę domową. Mieszkańcy Olimpu są rozdarci między
swoimi dwiema naturami,
wzywają ich obie strony. Obawiam się, że to rodzaj
schizofrenii. Łupiący ból głowy.
Dezorientacja.
-Ale my przecież ze sobą nie walczymy - upierał się Leo.
-Mm, Leo... - Hazel skrzywiła się. - Tylko że niedawno
rozwaliłeś kawał Nowego
Rzymu.
Leo spojrzał na nią, zastanawiając się, po czyjej ona jest
stronie.
-Nie zrobiłem tego umyślnie!
-Wiem... ale Rzymianie nie wiedzą. I będą chcieli się na
nas zemścić.
Nemezis zachichotała.
-Leo, słuchaj, co ona mówi. Wojna wisi na włosku. Gaja
już się o to postarała, z
twoją pomocą. A jak myślisz, kogo bogowie obwinią za
swoje kłopotliwe położenie?
Leo czuł w ustach smak węglanu wapnia.
-Mnie.
Bogini prychnęła.
-Nie ceń się aż tak. Jesteś tylko pionkiem na
szachownicy, Leonie Valdezie. Mam
na myśli gracza, który wyprawił was na tę śmieszną
misję, żeby Grecy i Rzymianie się
spotkali. Bogini Hera... albo Junona, jeśli wolisz!
Królowa niebios uciekła z Olimpu
przed gniewem swojej rodziny. Nie spodziewaj się już
żadnej pomocy ze strony twojej
patronki!
Leo miał w głowie zamęt. Hera budziła w nim mieszane
uczucia. Wtrącała się w jego
życie, odkąd był niemowlęciem, kształtując go, by służył
jej celom w tej wielkiej
przepowiedni, ale w końcu trzymała raczej jego stronę.
Jeśli teraz zniknęła ze sceny...
-Więc po co tu jesteś? - zapytał.
-Po co? Żeby wam zaoferować moją pomoc! - Nemezis
uśmiechnęła się
szelmowsko.
Leo zerknął na Hazel. Miała minę, jakby ktoś zaoferował
jej żywego węża.
-Twoją pomoc - powtórzył.
-Oczywiście! - zawołała bogini. - Uwielbiam burzyć
wszystko, co pyszne i
potężne, a Gaja i jej giganci zasługują na utarcie nosa jak
mało kto. Muszę was jednak
ostrzec, że nie zniosę niezasłużonego sukcesu. Szczęście
w życiu to lipa. Koło fortuny to
piramida szczęścia dla naiwnych. Prawdziwy sukces
wymaga ofiary.
-Ofiary? - powtórzyła Hazel napiętym głosem. - Straciłam
matkę. Umarłam i
powróciłam na świat. Teraz zaginął mój brat. To dla
ciebie za mało?
Leo dobrze wiedział, o czym ona mówi. Chciał krzyknąć,
że też stracił matkę. Całe
jego życie było pasmem nieszczęść. Stracił swojego
smoka Festusa. O mało się nie zabił,
pracując nad „Argo II". Teraz zbombardował rzymski
obóz, prawdopodobnie wzniecił
wojnę i być może utracił zaufanie przyjaciół.
-Akurat teraz - powiedział, starając się opanować -
potrzebuję tylko trochę
niebiańskiego spiżu.
-Och, to nic trudnego - odrzekła bogini. - Jest tam, za
wzniesieniem. Znajdziesz go
z zakochanymi.
-Zaraz - odezwała się Hazel. - Jakimi zakochanymi?
Nemezis wsadziła sobie do ust ciasteczko i połknęła je
razem
z wróżbą.
-Zobaczysz. I może się czegoś nauczysz, Hazel Levesque.
Większość herosów nie
zmieni własnej natury, nawet jeśli dostaje szansę drugiego
życia. - Uśmiechnęła się. - Co
do twojego brata Nica, nie masz zbyt wiele czasu.
Popatrzmy... mamy dwudziesty piąty
czerwca, prawda? Tak, od jutra jeszcze sześć dni. A
potem umrze, a z nim całe miasto
Rzym.
Hazel wytrzeszczyła oczy.
-Jak... co...?
-A jeśli chodzi o ciebie, synu ognia... - zwróciła się do
Leona. - Najgorsze jeszcze
przed tobą. Zawsze będziesz odludkiem, siódmym kołem.
Nie znajdziesz miejsca wśród
swoich braci. Wkrótce staniesz przed problemem, którego
nie potrafisz rozwiązać. Ale
mogę ci pomóc... za pewną cenę.
Leo poczuł zapach dymu. Zdał sobie sprawę, że płoną
palce jego lewej ręki, a Hazel
patrzy na niego z przerażeniem. Wsunął rękę do kieszeni,
żeby ugasić płomienie.
-Lubię sam rozwiązywać swoje problemy.
-Twoja wola. - Nemezis strząsnęła okruszki ciastka ze
swojej kurtki.
-Ale... mm... o jakiej cenie mówimy?
Bogini wzruszyła ramionami.
-Jedno z moich dzieci niedawno wymieniło oko na
możliwość dokonania
prawdziwej zmiany w świecie.
Żołądek podszedł mu do gardła.
-Chcesz... mojego oka?
-W twoim wypadku chodzi o inną ofiarę. Ale byłaby
równie bolesna. - Wręczyła
mu nierozłamane ciasteczko z wróżbą. - Jeśli chcesz
poznać odpowiedź, rozłam je. To
rozwiąże twój problem.
Ręka, w której trzymał ciasteczko, zadrżała.
-Jaki problem?
-Dowiesz się, gdy nadejdzie czas.
-Nie, dzięki - powiedział stanowczo Leo, ale jego ręka
sama wsunęła ciasteczko do
pasa na narzędzia.
Nemezis wyjęła z worka jeszcze jedno ciasteczko i
przełamała je.
-Wkrótce będziesz musiał na nowo przemyśleć swoje
wybory. Och, to mi się
podoba. Nie trzeba niczego zmieniać.
Zamknęła ciasteczko i wrzuciła do koszyka.
-Niewielu bogów zdoła wam pomóc w tej misji.
Większość jest już bezradna, a ich
stan jeszcze się pogorszy. Tylko jedno mogłoby
przywrócić jedność na Olimpie:
pomszczenie dawnego zła. Ach, byłoby cudownie, gdyby
szale w końcu się
zrównoważyły! Ale do tego nie dojdzie, jeśli nie
przyjmiecie mojej pomocy.
-Założę się, że nam nie wyjaśnisz, o czym mówisz -
mruknęła Hazel. - Ani
dlaczego mój brat Nico ma przed sobą jeszcze tylko sześć
dni życia. Albo dlaczego
Rzym ma być zniszczony.
Nemezis zachichotała. Wstała i zarzuciła worek z
ciasteczkami na ramię.
-Och, to wszystko się ze sobą wiąże, Hazel Levesque. A
ty, Leonie Valdezie,
zastanów się nad moją ofertą. Dobre z ciebie dziecko.
Potrafisz ciężko pracować.
Możemy razem coś zrobić. Ale za długo was tu
zatrzymuję. Powinniście dotrzeć do
zwierciadlanej sadzawki, ?anim się ściemni. Po zmroku
mój biedny, przeklęty chłopak
staje się bardzo... niespokojny.
Leona zaniepokoiły te słowa, ale bogini wsiadła na
motocykl. Najwidoczniej nadawał
się jednak do jazdy mimo tych pacma-nowych kół, bo
Nemezis kopnęła starter i znikła w
obłoku czarnego dymu.
Hazel pochyliła się. Zniknęły wszystkie połamane
ciasteczka i karteczki z wróżbami,
pozostał tylko jeden zmięty świstek. Podniosła go i
odczytała:
-Zobaczysz swoje odbicie i będziesz miał powód do
rozpaczy.
-Super - mruknął Leo. - Chodźmy i zobaczmy, o co w
tym chodzi.
VII
LEO
K.im jest ciocia Rosa? - zapytała Hazel.
Leo nie miał ochoty o niej mówić. Słowa Nemezis wciąż
dźwięczały mu w uszach.
Jego pas wydawał się nieco cięższy, odkąd wsunął do
niego ciasteczko - co przecież było
niemożliwe. Do kieszeni pasa mógł włożyć wszystko, a
waga nigdy się nie zmieniała.
Nie łamały się w nim nawet najkruchsze przedmioty. A
jednak wyczuwał ciasteczko,
jakby ciągnęło go w dół, jakby tylko czekało, aż zostanie
przełamane.
-To długa historia - powiedział. - Porzuciła mnie po
śmierci mojej matki, oddała
mnie do opieki społecznej.
-Współczuję ci.
-No... dobra. - Leo bardzo chciał zmienić temat. - A co z
tobą? Co Nemezis
powiedziała o twoim bracie?
Hazel zamrugała, jakby sól dostała się jej do oczu.
-Nico... To on odnalazł mnie w Podziemiu. Sprowadził
mnie z powrotem na świat
i przekonał Rzymian w Obozie Jupiter, żeby mnie
przyjęli. Zawdzięczam mu szansę
drugiego życia. Jeśli Nemezis mówiła prawdę, on jest w
niebezpieczeństwie... Muszę mu
pomóc.
-Jasne — powiedział Leo, chociaż nie bardzo mu się to
podobało. Wątpił, by
bogini zemsty zdarzało się udzielić rady z dobroci serca. -
A co z tymi sześcioma dniami
jego życia... i ze zniszczeniem Rzymu? Masz jakieś
pojęcie, co to może znaczyć?
-Nie. Ale obawiam się...
Nie dokończyła, widocznie nie chciała dzielić się
obawami. Wspięła się na jeden z
największych głazów, żeby mieć lepszy widok. Leo
próbował zrobić to samo i stracił
równowagę. Hazel chwyciła go za rękę. Wciągnęła go na
górę i znaleźli się na szczycie
skały, trzymając się za ręce, twarzą w twarz.
Oczy Hazel błyszczały jak złoto.
„O złoto nietrudno" - powiedziała. Wątpił w to, zwłaszcza
gdy na nią patrzył. Kim
był ten Sammy? Dręczyło go niejasne poczucie, że
powinien to wiedzieć, ale za nic nie
potrafił umiejscowić tego imienia. Kimkolwiek był, miał
szczęście, jeśli Hazel tak o nim
myślała.
-Hm, dzięki.
Puścił jej dłoń, ale nadal stali tak blisko siebie, że czuł
ciepło jej oddechu. Z całą
pewnością nie przypominała martwej osoby.
-Kiedy rozmawialiśmy z Nemezis - powiedziała
niepewnym tonem - twoje ręce...
widziałam płomienie.
-Tak... To Hefajstosowa moc. Zwykle nad tym panuję.
-Och.
Przycisnęła jedną dłoń do piersi, jakby miała złożyć
przysięgę na wierność
sztandarowi. Leo wyczuł, że chętnie by się od niego
odsunęła, ale głaz był za mały.
„Super" - pomyślał. - „Kolejna osoba uważa mnie za
przerażającego dziwoląga".
Rozejrzał się. Przeciwległy brzeg był zaledwie kilkaset
metrów od nich. Dzieliły ich
od niego wydmy i grupy głazów, ale nigdzie nie było ani
śladu żadnej zwierciadlanej
sadzawki.
„Zawsze będziesz odludkiem" - powiedziała mu Nemezis.
-„Siódmym kołem. Nie
znajdziesz miejsca wśród swoich braci".
Równie dobrze mogłaby mu wlać kwas do uszu. Sam
doskonale wiedział, że jest
dziwakiem i odludkiem. Spędził całe miesiące w Bunkrze
Dziewiątym w Obozie
Herosów, pracując nad okrętem, podczas gdy jego
koledzy razem trenowali, razem
siadali do stołu, razem grali w podchody, zdobywali
nagrody, cieszyli się życiem. Nawet
jego najlepsi przyjaciele, Piper i Jason, często traktowali
go jak odludka. Odkąd zaczęli
ze sobą chodzić, Leo nie mieścił się już w ich planie dnia.
A trzeci jego przyjaciel, smok
Festus, został zredukowany do zdobiącej dziób okrętu
głowy, po tym jak podczas ich
ostatniej przygody jego dysk kontrolny uległ zniszczeniu.
Leo był bezradny, nie potrafił
go naprawić.
Siódme koło. Leo słyszał o „piątym kole" -
nadprogramowej, bezużytecznej części
wyposażenia. Pomyślał, że siódme koło musi być czymś
jeszcze gorszym.
Z początku sądził, że być może z tą misją rozpocznie
nowe życie. Ciężka harówka
przy budowie „Argo II" przyniesie owoce. Będzie miał
sześcioro dobrych przyjaciół,
którzy będą go cenić i podziwiać. Razem wyruszą o
wschodzie słońca, by walczyć z
gigantami. I może - takie były jego skryte nadzieje - może
nawet znajdzie sobie wreszcie
dziewczynę.
„Odrób lekcje" - zakpił z siebie w duchu.
Nemezis miała rację. Należał do grupy siedmiorga
herosów, ale nadal był
osamotniony. Zbombardował Rzymian i jak dotąd sprawił
tylko kłopot swoim
towarzyszom. „Nie znajdziesz miejsca wśród swoich
braci".
-Leo? - odezwała się łagodnie Hazel. - Nie bierz sobie do
serca tego, co
powiedziała Nemezis.
Spojrzał na nią ponuro.
-A jeśli to prawda?
-Ona jest boginią zemsty. Może i jest po naszej stronie,
ale istnieje po to, by
podsycać urazy.
Leo bardzo by chciał tak łatwo odpędzać od siebie złe
myśli. Ale nie potrafił.
Oczywiście to nie wina Hazel.
-Trzeba iść - powiedział. - Zastanawiam się, czemu
Nemezis radziła nam zdążyć
przed zmrokiem.
Hazel zerknęła na słońce, które już dotykało horyzontu.
-1 kogo nazwała „przeklętym chłopakiem"?
Pod nimi rozległ się głos:
-Kogo nazwała przeklętym chłopakiem?
Z początku Leo nie zobaczył nikogo. Potem wzrok mu się
wyostrzył. Zdał sobie
sprawę z tego, że zaledwie kilka metrów od głazu stoi
jakaś młoda kobieta. Ubrana była
w typową grecką tunikę o barwie otaczających ich skał.
Trudno było określić kolor jej
rozwichrzonych włosów: były trochę brązowe, trochę
blond, trochę szare, więc niemal
zanikały na tle zeschłej trawy. Leo ją widział, ale z
trudem skupiał na niej wzrok. Twarz
miała ładną, ale niezapadającą w pamięć. Prawdę
mówiąc, za każdym razem gdy
mrugnął oczami, nie potrafił sobie przypomnieć, jak ona
wygląda, i musiał się skupić, by
ponownie ją odnaleźć.
-Hej - powiedziała Hazel. - Kim jesteś?
-Kim jesteś? - odpowiedziała dziewczyna słabym głosem,
jakby miała już dość
tego pytania.
Hazel i Leo wymienili spojrzenia. W czasie misji herosi
nigdy nie wiedzieli, na co lub
na kogo trafią. Dziewięć razy na dziesięć było to niezbyt
przyjemne spotkanie. Leo
wolałby nie mieć do czynienia z żadną wojowniczką ninja
kamuflującą się barwami
ziemi.
-Jesteś tym przeklętym chłopcem, o którym wspomniała
Nemezis? - zapytał. - Ale
przecież jesteś dziewczyną.
-Jesteś dziewczyną - odrzekła dziewczyna.
-Słucham?
-Słucham - powiedziała dziewczyna żałosnym tonem.
-Powtarzasz... - Leo urwał. - Och. Zaraz. Hazel, czy nie
było jakiegoś mitu o
dziewczynie, która wszystko powtarza?
-Echo - powiedziała Hazel.
-Echo - zgodziła się dziewczyna.
Przesunęła się, a barwa jej szaty dopasowała się do tła. Jej
oczy miały teraz kolor
słonej wody. Leo starał się skupić na jej rysach, ale nie
zdołał.
-Nie pamiętam tego mitu - powiedział. - Zostałaś zaklęta,
żeby powtarzać ostatnie
słowa, jakie usłyszałaś?
-Jakie usłyszałaś - powtórzyła Echo.
-Biedaczka — powiedziała Hazel. - O ile pamiętam, to
sprawka jakiejś bogini.
-Sprawka jakiejś bogini - potwierdziła Echo.
Leo podrapał się po głowie.
-Ale to przecież było tysiące lat temu... Och. Jesteś jedną
z tych śmiertelnych,
którzy powrócili na świat przez Wrota Śmierci. Naprawdę
mam już serdecznie dosyć
nadziewania się na umarlaków.
-Na umarlaków - powiedziała Echo takim tonem, jakby
go ganiła.
Spostrzegł, że Hazel opuściła głowę.
-Och... przepraszam - mruknął. - Nie miałem tego na
myśli.
-Na myśli. - Echo wskazała na daleki brzeg wyspy.
-Chcesz nam coś pokazać? - zapytała Hazel.
Zsunęła się na dół, a Leo za nią. Nawet z bliska trudno
było Echo zobaczyć. Im
dłużej się na nią patrzyło, tym bardziej stawała się
niewidzialna.
-Jesteś prawdziwa? - zapytał. - To znaczy... masz ciało i
krew?
-Ciało i krew. - Dotknęła jego twarzy. Wzdrygnął się.
Miała ciepłe palce.
-Więc... musisz powtarzać wszystko?
-Wszystko.
Leo nie mógł się powstrzymać od uśmiechu.
-To może być zabawne.
-Zabawne - jęknęła.
-Niebieskie słonie.
-Niebieskie słonie.
-Pocałuj mnie, głuptasie.
-Głuptasie.
-Hej!
-Hej!
-Leo - odezwała się Hazel - przestań się z niej nabijać.
-Przestań się z niej nabijać - zgodziła się Echo.
-No dobra, dobra - powiedział z żalem Leo. Nie co dzień
spotykał kogoś z
wbudowanym modułem interkomunikacyjnym. -Więc co
nam pokazujesz? Potrzebujesz
naszej pomocy?
-Pomocy - potwierdziła z naciskiem Echo.
Skinęła na nich i pobiegła w dół zbocza. Leo widział
przed sobą tylko ruch trawy i
migotanie jej tuniki, gdy jej barwa zmieniała się i
dopasowywała do skał.
-Lepiej się pospieszmy, bo ją zgubimy - stwierdziła
Hazel.
No i napotkali problem - jeśli można tak określić gromadę
pięknych dziewczyn. Echo
zaprowadziła ich do porośniętej trawą kotlinki
przywodzącej na myśl lej po wybuchu z
małą sadzawką pośrodku. Wokół sadzawki pełno było
nimf. W każdym razie Leo
domyślał się, że to nimfy. Podobnie jak te w Obozie
Herosów no-siły muślinowe suknie i
były boso. Miały elfie rysy, a skórę w lekko zielonkawym
odcieniu.
Leo nie miał pojęcia, co one robią. Zbiły się w gromadę w
jednym miejscu, twarzami
do sadzawki, przepychając się, żeby mieć lepszy widok.
Niektóre trzymały telefony
komórkowe z aparatami, starając się zrobić zdjęcie ponad
głowami innych. Leo jeszcze
nigdy nie widział nimf z komórkami. Zastanawiał się, czy
przypadkiem nie przyglądają
się jakiemuś trupowi. Ale jeśli tak, to dlaczego
podskakują i chichocą?
-Na co one patrzą? - zapytał na głos.
-One patrzą - westchnęła Echo.
-Nie dowiemy się, jeśli nie sprawdzimy. - Hazel ruszyła
naprzód i zaczęła się
przepychać przez tłum. - Przepraszam. Wybaczcie mi.
-Hej! - zawołała jedna nimfa. - My byłyśmy tu pierwsze!
-Tak - dodała druga, marszcząc nos. - A na was on na
pewno nawet nie spojrzy.
Ta druga miała wymalowane na policzkach wielkie
czerwone serca. Na muślinową
sukienkę założyła koszulkę z napisem: OMG, I <3 N!!!
-Yy... ja w sprawie służbowej. - Leo starał się
wypowiedzieć to oficjalnym tonem.
- Przepraszam. Dziękuję.
Nimfy gderały, ale rozstąpiły się, by ukazać jakiegoś
młodzieńca klęczącego na
brzegu sadzawki i uporczywie wpatrzonego w wodę.
Leo zwykle nie zwracał uwagi na wygląd innych
chłopaków. Pewnie dlatego że
najczęściej towarzyszył Jasonowi, który był wysoki,
jasnowłosy, bardzo męski i w ogóle
w niczym nie przypominał Leona. Przywykł, że
dziewczyny nie zwracały na niego
uwagi, a w każdym razie był pewny, że swoim wyglądem
nie zainteresuje żadnej
dziewczyny. Miał nadzieję, że pewnego dnia spodoba się
którejś jego osobowość i
poczucie humoru, chociaż jak dotąd jeszcze się to nie
stało.
Tym razem nie mógł nie zauważyć, że facet przy
sadzawce jest wyjątkowo
przystojny. Miał idealne rysy, z wargami i oczami, które
były nieco kobiece, ale nie
traciły nic z męskości. Ciemne włosy opadały mu na
czoło. Mógł mieć siedemnaście albo
dwadzieścia lat, trudno powiedzieć, ale zbudowany był
jak tancerz - miał długie,
kształtne ramiona i muskularne nogi, idealną postawę i
promieniował królewskim
spokojem. Ubrany był prosto, w dżinsy i koszulkę, a
przez plecy miał przewieszony łuk i
kołczan. Widać było, że od dawna nie używał tej broni.
Strzały były zakurzone. U
szczytu łuku pająk utkał sieć.
Kiedy Leo podszedł bliżej, dostrzegł, że młodzieniec ma
niezwykle złotą twarz.
Słońce zachodziło i jego światło odbijało się od wielkiej
blachy niebiańskiego spiżu
leżącej na dnie sadzawki, otaczając Pana Przystojniaka
ciepłą poświatą.
Młodzieniec wyglądał na zafascynowanego swoim
odbiciem w metalu.
Hazel wzięła głęboki oddech.
-Jest cudowny.
Wokół niej nimfy zapiszczały i zaklaskały, wyraźnie
podzielając jej zdanie.
-Jestem - mruknął jak we śnie młodzieniec, wciąż
wpatrując się w wodę. - Jestem taki
cudowny.
Jedna z nimf pokazała ekran swojego iPhona.
-Jego ostatnie wideo na YouTubie miało milion
wyświetleń w ciągu godziny. Chyba
połowa to moje!
Inne nimfy zachichotały.
-Wideo na YouTubie? - zdziwił się Leo. - A co on w nim
robił, śpiewał?
-Nie, głuptasie! Kiedyś był księciem, wspaniałym łowcą i
w ogóle. Ale mniejsza z
tym. Teraz jest po prostu... sam zobacz!
Pokazała mu filmik. Było w nim dokładnie to, co sami
widzieli: młodzieniec
wpatrzony w swoje odbicie w sadzawce.
-Jest taaaaaaki sexy! - powiedziała inna nimfa.
Na jej koszulce widniał napis: PANI NARCYZ.
-Narcyz? - zapytał Leo.
-Narcyz - zgodziła się smętnie Echo.
-Och, to znowu tyl
Pani Narcyz próbowała odepchnąć Echo, ale w nią nie
trafiła i w rezultacie popchnęła
kilka innych nimf.
-Ty już miałaś swoją szansę, Echo! - powiedziała nimfa z
iPho-nem. - Rzucił cię
cztery tysiące lat temu! Jesteś dla niego nikim.
-Nikim - powiedziała gorzko Echo.
-Chwileczkę. — Hazel miała trudności z oderwaniem
oczu od pięknego chłopca,
ale w końcu jej się udało. - Co tutaj się dzieje? Dlaczego
Echo nas tutaj przyprowadziła?
Jedna z nimf spojrzała wymownie w niebo. Trzymała w
ręku mazak i pognieciony
plakat z Narcyzem.
-Dawno temu Echo była nimfą taką jak my, ale była
okropną paplą! Bez przerwy
plotkowała, bla, bla, bla.
-Wiem! - wrzasnęła inna nimfa. - Kto by to zniósł?
Wczoraj powiedziałam
Kleopei... no wiesz, mieszka w głazie obok mnie...
„Przestań plotkować, bo skończysz
jak Echo". Kleopeja to straszna gaduła! Słyszałaś, co
powiedziała o tej nimfie obłoku i
tym satyrze?
-Jasne! - odrzekła nimfa z plakatem. - No więc, w każdym
razie, za karę za to
paplanie Hera przeklęła Echo, tak że od tej pory mogła
tylko wszystko powtarzać, co dla
nas było super. Ale potem Echo zakochała się w naszym
cudownym chłopcu Narcyzie...
jakby myślała, że on kiedykolwiek zwróci na nią uwagę.
-Na nią! - zawołało chórem z sześć nimf.
-A teraz sobie wymyśliła, że jemu potrzeba pomocy -
powiedziała Pani Narcyz. Po
prostu powinna odejść.
-Powinna odejść - warknęła Echo.
-Tak się cieszę, że Narcyz znowu żyje - powiedziała inna
nimfa w szarej sukience,
która wypisała sobie czarnym flamastrem słowa:
NARCYZ + LAIEA na całej długości
obu rąk, od ramion po przeguby. - On jest super. I jest na
moim terenie.
-Och, przestań, Laiea - powiedziała jej przyjaciółka. - To
ja jestem nimfą
sadzawki. Ty jesteś nimfą skały.
-No dobra, ale ja jestem nimfą trawy - zaprotestowała
inna.
-Nie, to przecież oczywiste, że on tutaj przyszedł, bo lubi
polne kwiaty! zaperzyła
się inna. - A one są moje!
Wszystkie nimfy zaczęły się kłócić, podczas gdy Narcyz
gapił się w staw, nie
zwracając na nie uwagi.
-Przestańcie! - ryknął Leo. - Moje panie, przestańcie!
Muszę o coś zapytać
Narcyza.
Nimfy powoli się uspokoiły i znowu zabrały do
pstrykania zdjęć.
Leo ukląkł przy pięknym młodzieńcu.
-No więc co jest grane, Narcyzie?
-Mógłbyś się wynieść? - zapytał Narcyz sennym głosem.
-Psujesz mi widok.
Leo spojrzał w wodę. Jego własne odbicie kołysało się
obok odbicia Narcyza nad
spoczywającym na dnie spiżem. Leo nie miał
najmniejszej ochoty wpatrywać się w
siebie. W porównaniu z Narcyzem wyglądał jak
niewyrośnięty troll. Ale nie było żadnej
wątpliwości, że ten metal był wykutą blachą
niebiańskiego spiżu, mniej więcej okrągłą, o
średnicy około półtora metra.
Skąd ta blacha wzięła się w sadzawce, Leo nie wiedział.
Niebiański spiż spadał na
ziemię w różnych dziwnych miejscach. Podobno w
większości wypadków były to
odpady z wielu pracowni jego taty. Hefajstos tracił
cierpliwość, kiedy mu się coś nie
udawało, i zrzucał skrawki do świata śmiertelników. Ta
blacha może była tarczą dla
jakiegoś boga, która się nie udała. Gdyby zabrać ją na
okręt, wystarczyłaby do dokonania
niezbędnych napraw.
-Masz rację, widok jest przedni - powiedział. — I chętnie
się stąd wyniosę, ale czy
mógłbym zabrać ten kawał spiżu, jeśli nie jest ci
potrzebny?
-Nie - odrzekł Narcyz. - Uwielbiam go. Jest wspaniały.
Leo rozejrzał się, sprawdzając, czy nimfy się śmieją. To
musiał być dowcip. Ale
nimfy z zapałem kiwały głowami, jakby się zgadzały ze
swoim idolem. Tylko Hazel była
zbulwersowana. Zmarszczyła nos, jakby uznała, że
Narcyz pachnie gorzej, niż wygląda.
-Koleś - rzekł Leo do Narcyza - zdajesz sobie sprawę z
tego, że gapisz się na
siebie w wodzie, nie?
-Jestem taki cudowny - westchnął Narcyz. Tęsknie
wyciągnął rękę, by dotknąć
powierzchni wody, ale w ostatniej chwili się wstrzymał. -
Nie, nie mogę poruszyć wody.
To by zepsuło moje odbicie. O rany... jestem taki
cudowny.
-No pewnie - mruknął Leo. - Ale jeśli wezmę ten spiż,
nadal będziesz się widział
w wodzie. Albo... zobacz... - Sięgnął do swojego pasa na
narzędzia i wyciągnął zwykłe
lusterko wielkości monokla. - Możemy pohandlować.
Narcyz niechętnie wziął lusterko i przyjrzał się z
zachwytem swojemu odbiciu.
-Nawet ty nosisz moje zdjęcie? Nie dziwię się. Jestem
cudowny. Dziękuję. Odłożył
lusterko i ponownie wpatrzył się w sadzawkę. - Ja już
mam swój o wiele lepszy
portret. Na twoim jestem trochę wyblakły, nie uważasz?
-O bogowie, tak! — krzyknęła jakaś nimfa. - Narcyzie,
ożeń się ze mną!
-Nie, ze mną! - zawołała inna. - Podpiszesz się na moim
plakacie?
-Nie, na mojej koszulce!
-Nie, na moim czole!
-Nie, podpisz się na mojej...
-Przestańcie! - warknęła Hazel.
-Przestańcie - poparła ją Echo.
Echo znowu zniknęła Leonowi z oczu, ale teraz zdał sobie
sprawę, że dziewczyna
klęczy przy drugim boku Narcyza i macha mu ręką przed
twarzą, jakby próbowała
wyrwać go z zachwytu nad samym sobą. Chłopak nawet
nie mrugnął.
Klub fanek Narcyza próbował odepchnąć Hazel na bok,
ale ona wyciągnęła swój
kawaleryjski miecz.
-Otrząśnijcie się! - krzyknęła.
-On się nie podpisze na twoim mieczu - powiedziała z
pogardą nimfa z plakatem.
-Nie poślubi cię - dodała nimfa z iPhonem. -1 nie
zabierzecie jego spiżowego
zwierciadła! Ono go tu trzyma!
-Jesteście śmieszne - powiedziała Hazel. - Przecież on jest
zajęty tylko sobą! I taki
ktoś wam się podoba?
-Podoba - westchnęła Echo, wciąż machając mu ręką
przed twarzą.
Nimfy westchnęły razem z nią.
-Jestem strasznie pociągający - oświadczył wyrozumiale
Narcyz.
-Narcyzie, posłuchaj. - Hazel wciąż trzymała miecz w
gotowości. - Echo
przyprowadziła nas tutaj, żebyśmy ci pomogli. Prawda,
Echo?
-Echo - powtórzyła Echo.
-Kto? - zapytał Narcyz.
-Jedyna dziewczyna, która zamartwia się tym, co ci się
przydarzyło. Pamiętasz, jak
umierałeś?
Narcyz zmarszczył brwi.
-Ja... nié. To niemożliwe. Jestem zbyt ważny, by umrzeć.
-Umarłeś zapatrzony w siebie - powiedziała stanowczo
Hazel. -Już sobie
przypomniałam ten mit. To Nemezis cię przeklęła, bo
złamałeś tyle serc. Za karę zakochałeś się we własnym
odbiciu.
-Tak bardzo się kocham - zgodził się Narcyz.
-1 w końcu umarłeś - ciągnęła Hazel. - Nie wiem, która
wersja tego mitu jest
prawdziwa. Bo albo się utopiłeś, albo zamieniłeś w kwiat
wiszący nad wodą, albo...
Echo, o którą chodzi?
-O którą chodzi? - powtórzyła z rozpaczą Echo.
Leo wstał.
-Mniejsza o to. Ważne, że znowu żyjesz, koleś. Masz
drugą szansę. Nemezis nam
powiedziała. Możesz wstać i zająć się swoim nowym
życiem. Echo próbuje cię ocalić.
Możesz też zostać tutaj i gapić się w siebie, aż znowu
umrzesz.
-Zostań tutaj! - wrzasnęły wszystkie nimfy.
-Ożeń się ze mną, zanim umrzesz! - pisnęła jedna z nimf.
Narcyz potrząsnął głową.
-Ty po prostu chcesz mieć moje odbicie. Nie dziwię ci
się, ale go nie dostaniesz.
Należy do mnie.
Hazel westchnęła. Zerknęła na słońce, które szybko
zachodziło. Potem wskazała
mieczem na krawędź krateru.
-Leo, możemy chwilę pomówić?
-Przepraszamy na moment - zwrócił się Leo do Narcyza. -
Echo, chcesz z nami iść?
-Iść - zgodziła się Echo.
Nimfy ponownie otoczyły Narcyza i znów zaczęły kręcić
filmy i robić zdjęcia.
Hazel odprowadziła ich nieco dalej, gdzie mogli
swobodnie rozmawiać.
-Nemezis miała rację. Niektórzy półbogowie nie są w
stanie zmienić swojej
natury. Narcyz tu pozostanie, dopóki znowu nie umrze.
-Nie - powiedział Leo.
-Nie - zgodziła się skwapliwie Echo.
-Ten spiż jest nam potrzebny - powiedział Leo. - Jeśli go
stąd zabierzemy, to może
Narcyz jakoś się wyrwie z tej pułapki. Może Echo uda się
go ocalić.
-Uda się go ocalić - powtórzyła z wdzięcznością Echo.
Hazel wbiła miecz w piasek.
-To może też rozwścieczyć kilkadziesiąt nimf. A Narcyz
może sobie przypomnieć,
do czego służy łuk.
Leo zastanowił się nad tym. Słońce już prawie
zachodziło. Nemezis wspomniała, że
po zapadnięciu ciemności Narcyz robi się bardzo
niespokojny, pewnie dlatego że już nie
może zobaczyć swojego odbicia. Leo nie chciał dociekać,
co według bogini oznacza
„bardzo niespokojny". Miał też niejakie doświadczenie w
spotkaniach ze zwariowanymi
nimfami. Nie zamierzał tego powtarzać.
-Hazel... - powiedział - a ten twój dar? Potrafisz tylko
wyczuwać metale, czy
możesz je wzywać do siebie?
Zmarszczyła czoło.
-Czasem potrafię je wzywać. Nigdy nie próbowałam z
czymś tak dużym jak ten
kawał niebiańskiego spiżu. Może dałabym radę
przyciągnąć go przez ziemię, ale
musiałabym być dość blisko. To wymaga wielkiego
skupienia, no i może potrwać za
długo.
-Za długo - ostrzegła Echo.
Leo zaklął. Miał już nadzieję, że po prostu wrócą na
okręt, a Hazel teleportuje
niebiański spiż z bezpiecznej odległości.
-No dobra. Musimy zaryzykować. Hazel, mogłabyś
spróbować wezwać ten spiż
stąd, z tego miejsca? Żeby zapadł się w piasek i przebił do
ciebie pod ziemią? Wtedy go
złapiemy i pobiegniemy do okrętu.
-Ale Narcyz wciąż się w niego wpatruje. Przez cały czas.
-Przez cały czas - potwierdziła Echo.
-To już moja działka - rzekł Leo, chociaż już się zżymał
na swój plan. - Echo i ja
dokonamy sabotażu.
-Sabotażu? - zdziwiła się Echo.
-Wyjaśnię ci - obiecał Leo. - Zgoda?
-Zgoda.
-Super. A teraz miejmy nadzieję, że wyjdziemy stąd żywi.
VIII
LEO
Leo przygotował się psychicznie na całkowitą odmianę. Z
pasa na narzędzia
wyczarował trochę mocnych miętówek i parę
spawalniczych gogli. Gogle to wprawdzie
nie okulary słoneczne, ale musiały wystarczyć. Podwinął
rękawy koszuli. Użył oleju do
maszyn, by przylizać sobie włosy. W tylną kieszeń spodni
wcisnął klucz francuski (choć
nie bardzo wiedział po co) i poprosił Hazel, żeby na
bicepsach wypisała mu markerem:
SUPERCIACHO, z czaszką i skrzyżowanymi
piszczelami.
-Coś ty wymyślił? - zapytała lekko zszokowana.
-Staram się nie myśleć. Od myślenia mogę dostać świra.
Skupiam się na tym, jak
zwędzić ten niebiański spiż. Echo, jesteś gotowa?
-Gotowa.
Leo wziął głęboki oddech. Ruszył z powrotem w stronę
sadzawki. Miał nadzieję, że
wygląda oszałamiająco, a w każdym razie nie na kogoś,
kto cierpi na chorobę
psychiczną.
-Leo jest najfajniejszy! - krzyknął.
-Leo jest najfajniejszy! - powtórzyła ochoczo Echo.
-Tak jest, dziecinko, sama popatrz!
-Sama popatrz!
-Z drogi przed królem!
-Przed królem!
-Narcyz jest słaby!
-Słaby!
Nimfy rozbiegły się, wyraźnie zaskoczone. Leo niedbale
machnął ręką, jakby mu
przeszkadzały.
-Żadnych autografów, dziewczyny. Wiem, że chętnie
byście się na mnie rzuciły,
ale nic z tego. Jestem dla was o wiele za dobry. Lepiej
zajmijcie się tym paskudnym
ciamajdą Narcyzem. To zero!
-Zero! - powtórzyła z entuzjazmem Echo.
Nimfy zajazgotały ze złością.
-Co ty wygadujesz? - zapytała jedna.
-Sam jesteś zero! - dodała druga.
Leo poprawił sobie gogle i uśmiechnął się. Napiął
bicepsy, chociaż nie miał wiele do
napinania, i pokazał swój tatuaż: SUPER-CIACHO". Na
razie udało mu się skupić na
sobie uwagę nimf, chociaż Narcyz nadał wpatrywał się w
swoje odbicie.
-Wiecie, jaki ten Narcyz jest brzydki? - zapytał Leo. - Jest
tak brzydki, że kiedy się
urodził, jego matka pomyślała, że jest niedorozwiniętym
centaurem... z końskim tyłkiem
zamiast twarzy.
Kilkanaście nimf wydało z siebie zduszone okrzyki.
Narcyz zmarszczył brwi, jakby
miał mgliste poczucie, że komar bzyka mu koło głowy.
-Wiecie, dlaczego na jego łuku jest pajęczyna? - ciągnął
Leo. -Bo poluje nim na
gruszki na wierzbie, tylko jeszcze żadnej wierzby nie
znalazł!
Jedna z nimf parsknęła śmiechem. Jej towarzyszki
poszturchiwały ją, żeby się
uciszyła.
Narcyz odwrócił się i łypnął na Leona.
-Kim jesteś?
-Jestem wielkoformatowym dingolem, koleś! Jestem Leo
Val-dez, bardzo
niegrzeczny chłopiec. A panie uwielbiają niegrzecznych
chłopców.
-Uwielbiają niegrzecznych chłopców! - pisnęła z
przekonaniem Echo.
Leo wyjął długopis i podpisał się na ramieniu jednej z
nimf.
-Narcyz to niedojda! Jest tak słaby, że nie udźwignie
chusteczki higienicznej. Jest
takim cieniasem, że hasło „cienias" w Wikipe-diijest
opatrzone zdjęciem Narcyza... ale
jest na nim tak brzydki, że nikt nie chce wystukać tego
hasła.
Narcyz ściągnął swoje idealne brwi. Barwa jego twarzy
ze złotej przeszła w
łososiową. Na chwilę całkowicie zapomniał o sadzawce, a
Leo zobaczył, że kawał
niebiańskiego spiżu zapada się w piasek.
-Co ty wygadujesz? - zapytał Narcyz. - Jestem zupełnie
niesamowity. Wszyscy to
wiedzą.
-Niesamowity w robieniu z siebie głupola. Gdybym ja był
takim dupkiem jak ty,
tobym się utopił. Ale... zaraz, ty już to zrobiłeś!
Inna nimfa zachichotała. Potem jeszcze jedna. Narcyz
wydał z siebie groźny pomruk,
przez co troszkę zbrzydł. Tymczasem Leo puszył się,
unosił brwi nad goglami i rozkładał
ramiona, zachęcając zebranych do aplauzu.
-Tak jest! Wszyscy razem: Leo jest wielki!
-Leo jest wielki! - krzyknęła Echo.
Wmieszała się w tłum, a ponieważ trudno ją było
zobaczyć, nimfy najwyraźniej
sądziły, że to głos jednej z nich.
-O bogowie, jaki jestem piękny! - ryknął Leo.
-Piękny! - wrzasnęła Echo.
-On naprawdę jest fajny — ośmieliła się powiedzieć jedna
z nimf.
-1 słodki, chociaż taki mizerny - dodała inna.
-Mizerny? - powtórzył Leo. - Skarbie, to ja wynalazłem
mizerność. Mizerność to
nowy styl superseksowności. A JA JESTEM mizerny.
Narcyz? To taki łamaga, że nie
chcą go nawet w Podziemiu. Żadne widmo dziewczyny
nie chciałoby się z nim umówić.
-Ojej - jęknęła jakaś nimfa.
-Ojej! - zgodziła się z nią Echo.
-Przestańcie! - Narcyz powstał. - To wszystko nie tak!
Ten osobnik wcale nie jest
piękny, więc musi... - Przez chwilę szukał odpowiedniego
słowa, bo prawdopodobnie już
dawno nie mówił o czymś innym niż o sobie. - Musi nas
oszukiwać.
Wyglądało na to, że Narcyz nie jest kompletnie głupi. Na
jego twarzy pojawił się cień
zrozumienia. Znów odwrócił się do sadzawki.
-Spiżowe zwierciadło znikło! Moje odbicie! Oddajcie mi
mnie!
-Leo jest wielki! - pisnęła jedna z nimf, ale reszta
ponownie skupiła uwagę na
Narcyzie.
-To ja jestem cudowny! - upierał się Narcyz. - On ukradł
moje zwierciadło i
zamierzam stąd odejść, jeśli mi go nie odda!
Rozległy-się zduszone okrzyki. Jedna z nimf pokazała coś
ręką.
-Tam!
Hazel była już na szczycie krateru i biegła ile sił w
nogach, ciągnąc za sobą wielki
płat spiżu.
-Oddaj to! - krzyknęła jakaś nimfa.
-Oddaj to - mruknęła Echo, prawdopodobnie wbrew woli.
-Tak! - Narcyz zdjął swój łuk i wyciągnął strzałę z
zakurzonego kołczanu.
Pierwszą, która odbierze jej ten spiż, pokocham prawie
tak jak samego siebie. Mogę
nawet ją pocałować, zaraz po tym jak pocałuję moje
odbicie!
-O bogowie! - wrzasnęły nimfy.
-1 zabijcie tych półbogów! - dodał Narcyz, łypiąc uroczo
na Leona. - Oni nie są
tak cudowni jak ja!
Leo potrafił biec bardzo szybko, kiedy ktoś próbował go
zabić. To przykre, ale miał
w tym duże doświadczenie.
Dogonił Hazel, co było łatwe, bo walczyła z
dwudziestokilo-gramowym kawałem
niebiańskiego spiżu. Chwycił za jeden bok blachy i
zerknął przez ramię. Narcyz
naciągnął cięciwę, ale strzała była tak stara i krucha, że
połamała się w drzazgi.
-Au! - krzyknął z wdziękiem. - Mój manicure!
Zwykle nimfy potrafią bardzo szybko biegać - a
przynajmniej potrafiły to nimfy z
Obozu Herosów - ale te były obciążone plakatami,
koszulkami i innymi gadżetami
reklamującymi Narcyza. Poza tym nimfy nie najlepiej
działają zespołowo. Wciąż na
siebie wpadały, popychając się i potrącając. Echo też
robiła swoje, biegnąc wśród nich,
blokując każdą, która się nawinęła, i podstawiając im
nogę.
Mimo to szybko się zbliżały.
-Wezwij Ariona! - wydyszał Leo.
-Już wezwałam!
Popędzili ku plaży. Dobiegli aż na brzeg i ujrzeli „Argo
II", ale był za daleko, by do
niego dopłynąć, nawet gdyby nie taszczyli niebiańskiego
spiżu.
Leo odwrócił się. Tłum nimf przebiegał już przez wydmy.
Narcyz pędził na przedzie,
trzymając łuk jak batutę kapelmistrza. Nimfy
wyczarowały różne rodzaje broni. Jedne
trzymały kamienie. Inne drewniane pałki przystrojone
kwiatami. Kilka wodnych nimf
miało niezbyt groźnie wyglądające pistolety na wodę, ale
w ich oczach płonęła żądza
mordu.
-O kurczę - mruknął Leo, wyczarowując ogień w palcach
wolnej dłoni. - Uczciwa
walka to nie jest moja specjalność.
-Trzymaj niebiański spiż. - Hazel dobyła miecza. -
Schowaj się za mną!
-Schowaj się za mną! - powtórzyła Echo.
Kamuflażowa dziewczyna biegła teraz na czele gromady
nimf.
Zatrzymała się tuż przed Leonem i rozłożyła ramiona,
jakby chciała go sobą osłonić.
-Echo - wykrztusił Leo - jesteś bardzo dzielną nimfą.
-Dzielną nimfą?
-Jestem dumny z tego, że mi kibicujesz. Jeśli wyjdziemy
z tego cało, powinnaś
zapomnieć o Narcyzie.
-Zapomnieć o Narcyzie? - powtórzyła niepewnym tonem.
-Jesteś dla niego stanowczo za dobra.
Nimfy otoczyły ich półkolem.
-Oszustwo! - zawołał Narcyz. - Dziewczyny, oni mnie nie
kochają! My wszyscy
kochamy mnie, prawda?
-Tak! - wrzasnęły nimfy, prócz jednej, w żółtej sukience,
która pisnęła: - Leo jest
wielki!
-Zabić ich! - rozkazał Narcyz.
Nimfy rzuciły się do ataku, ale nagle piasek przed nimi
eksplodował. Arion
przygalopował znikąd, okrążając tłum tak szybko, że
powstała burza piaskowa. Białe
wapno obsypało nimfy, zalepiając im oczy.
Hazel Wspięła się na siodło, podniosła spiż i wyciągnęła
rękę do Leona.
-Nie możemy zostawić Echo! - powiedział Leo.
-Zostawić Echo - powtórzyła nimfa.
Uśmiechnęła się i po raz pierwszy Leo zobaczył wyraźnie
jej twarz. Była naprawdę
ładna. Jej oczy były bardziej niebieskie, niż mu się
przedtem wydawało. Jak mógł tego
nie zauważyć?
-Dlaczego? - zapytał. - Chyba nie myślisz, że nadal
możesz ocalić Narcyza...
-Ocalić Narcyza - powiedziała z przekonaniem.
I nawet jeśli to było tylko echo, Leo czuł, że naprawdę
tego chciała. Dostała drugą
szansę w życiu i była zdecydowana ją wykorzystać, by
ocalić ukochanego chłopaka mimo
że był wyjątkowo beznadziejnym (chociaż wyjątkowo
przystojnym) kretynem.
Chciał zaprotestować, ale Echo podeszła o krok i
pocałowała go w policzek, a potem
łagodnie odepchnęła.
-Leo, właź! - zawołała Hazel.
Nimfy już ochłonęły. Powycierały sobie wapno z oczu,
które teraz płonęły
zielonkawą wściekłością. Leo ponownie spojrzał na Echo,
ale ta wsiąkła już w scenerię.
-No tak - powiedział z trudem, bo zaschło mu w gardle. -
Dobra, w porządku.
Wspiął się na grzbiet konia za Hazel. Arion pognał przez
jezioro. Słyszeli za sobą
krzyk nimf i Narcyza, który wrzeszczał:
-Oddajcie mi mnie! Oddajcie mi mnie!
Leo przypomniał sobie, co Nemezis powiedziała o Echo i
Narcyzie: „Może czegoś
cię nauczą".
Sądził, że miała na myśli Narcyza, ale teraz zaświtało mu
w głowie, że nauczył się
czegoś od Echo - niewidzialnej dla swoich sióstr,
zmuszonej zaklęciem do kochania
kogoś, kto miał ją w nosie. Siódme koto. Próbował
otrząsnąć się z tej myśli. Przywarł do
spiżowej blachy jak do tarczy.
Przysiągł sobie, że nigdy nie zapomni twarzy Echo.
Zasłużyła, by przynajmniej jedna
osoba ją dostrzegła i doceniła. Zamknął oczy, ale
wspomnienie jej uśmiechu już blakło.
IX
PIPER
Piper nie chciała zaglądać w Zwierciadło.
Siedząc w kajucie Jasona i czekając, aż się przebudzi,
poczuła się jednak bardzo
samotna i bezradna.
Twarz miał tak bladą, że wyglądała jak oblicze trupa.
Pamiętała ten okropny dźwięk,
gdy cegła ugodziła go w czoło. Został ranny tylko
dlatego, że osłaniał ją przed
Rzymianami.
Udało im się wmusić w niego nektar i ambrozję, ale i tak
nie była pewna, w jakim
stanie się przebudzi. A jeśli ponownie utraci pamięć - ale
tym razem pamięć o niej?
Byłby to najokrutniejszy figiel spłatany jej przez bogów,
a zaznała z ich strony wiele
okrucieństwa.
Słyszała, jak w sąsiedniej kajucie Gleeson Hedge nuci
jakąś wojskową piosenkę może
Stars and Stripes Forever? Telewizja satelitarna nie
działała, więc satyr pewnie
siedział na koi i czytał stare numery magazynu „Guns 8c
Ammo". Nie był złym
opiekunem, za to z całą pewnością był najbardziej
wojowniczym starym kozłem, jakiego
spotkała.
Oczywiście była mu wdzięczna. Pomógł jej ojcu,
aktorowi filmowemu Tristanowi
McLeanowi, pozbierać się po tym, jak zeszłej zimy
porwały go olbrzymy. Przed kilkoma
tygodniami Hedge poprosił swoją dziewczynę Melię,
żeby zajęła się domem McLeana, a
sam wyruszył na misję.
Hedge starał się robić wrażenie, że powrót do Obozu
Herosów to jego własny
pomysł, ale Piper podejrzewała, że coś się za tym kryje.
W ciągu tych ostatnich paru
tygodni, gdy telefonowała do domu, jej tata i Melia za
każdym razem pytali, czy
wszystko w porządku. Może jej głos brzmiał podejrzanie?
Piper nie mogła opowiadać ojcu o swoich wizjach. Były
zbyt przerażające. Zresztą i
tak wypił już eliksir, który wymazał z jego pamięci
wszystko, co wiązało się z faktem, że
jego córka jest pół-boginią. Wciąż jednak wyczuwał,
kiedy spotykały ją niepowodzenia, i
była niemal pewna, że to on poprosił Hedgea, by ją
odnalazł.
Nie powinna wyciągać sztyletu. Poczuje się jeszcze
gorzej.
Lecz w końcu pokusa okazała się zbyt silna. Wyjęła
Katoptris z pochwy. Nie
wyglądał jakoś wyjątkowo, był krótkim trójkątnym
sztyletem z nieozdobioną rękojeścią,
ale należał kiedyś do Heleny Trojańskiej. Katoptris, czyli
Zwierciadło.
Wpatrzyła się w spiżową klingę. Z początku widziała
tylko swoje odbicie. Potem
światło zafalowało na metalu. Ujrzała tłum rzymskich
półbogów zgromadzony na forum.
Przemawiał ten jasnowłosy i podobny do stracha na
wróble Oktawian, wymachując
pięścią. Nie słyszała go, ale domyślała się, o co mu
chodzi. Musimy pozabijać tych
Greków!
Reyna, pretor obozu, stała z boku z twarzą spiętą od
tłumionych emocji. Gorycz?
Gniew? Trudno powiedzieć.
Piper była przygotowana na to, że znienawidzi Reynę, ale
wyszło inaczej. Podczas
uczty na forum podziwiała jej opanowanie.
Reyna domyśliła się, co Piper łączy z Jasonem. Jako
dziecko Afrodyty Piper łatwo to
wyczuła. A jednak przywódczyni Rzymian nie przestała
być wobec niej uprzejma, nie
straciła nad sobą panowania. Przedłożyła dobro obozu
nad swoje emocje. Dała Grekom
uczciwą szansę... aż do chwili gdy „Argo II" zaczął
niszczyć jej miasto.
Piper niemalże czuła się winna, że jest dziewczyną
Jasona, chociaż to było głupie.
Jason nigdy tak naprawdę nie był chłopakiem Reyny.
Może Reyna nie była taka zła, ale teraz nie miało to
znaczenia. Zmarnowali szansę na
pokój. Perswazyjny czar Piper okazał się tym razem
całkowicie nieskuteczny.
Jej skryty lęk? Może za słabo się starała. Nigdy nie
chciała zaprzyjaźnić się z
Rzymianami. Zbyt martwiła się o to, że utraci Jasona,
który powróci do swojego
dawnego życia. Może podświadomie nie przyłożyła się
dostatecznie do czarowania
swoim głosem.
Teraz Jason był ranny. Okręt prawie zniszczony. A wizja
na ostrzu Zwierciadła
mówiła wyraźnie, że ten dusiciel pluszowych misiów,
Oktawian, rozbudza w
Rzymianach żądzę wojny.
Scena na klindze zmieniła się. Mignęła szybka seria
epizodów, które już przedtem
widziała, ale których wciąż nie rozumiała: galopujący na
pole bitwy Jason, z oczami
złotymi, a nie niebieskimi, jakaś kobieta w staromodnej
balowej sukni, stojąca w
nadmorskim parku z palmami, wyłaniający się z rzeki byk
z twarzą brodatego
mężczyzny, dwaj giganci w jednakowych żółtych togach,
ciągnący za linę zawieszoną na
systemie bloków, wydobywający z jakiejś ciemnej dziury
wielki spiżowy kocioł.
A potem pojawiła się najgorsza scena. Ujrzała samą
siebie z Jasonem i Percym; stali
po pas w wodzie na dnie ciemnej, okrągłej komory, Piper
drapała paznokciami ściany,
chcąc stamtąd uciec, ale nie było dokąd. Woda sięgnęła
ich piersi, Jason został
wciągnięty pod wodę, Percy potknął się i zniknął.
Czy dziecko boga morza może się utopić? Nie wiedziała,
ale patrzyła na siebie w tej
wizji, samotną i szamoczącą się w ciemności, aż woda
przykryła jej głowę.
Zamknęła oczy. „Nie pokazuj mi tego więcej" - błagała. -
„Pokaż mi coś budzącego
nadzieję".
Zmusiła się, by ponownie spojrzeć na klingę.
Tym razem zobaczyła pustą szosę przecinającą pola
pszenicy i słoneczników. Na
tabliczce był napis: TOPEKA 32. Na skraju drogi stał
mężczyzna w szortach khaki i
fioletowej koszulce obozowej. Twarz ocieniało mu
szerokie rondo kapelusza oplecionego
winoroślą. Trzymał srebrną czarę i przyzywał Piper
gestem ręki. Zrozumiała, że chce jej
coś dać - jakiś lek albo antidotum.
-Hej - wychrypiał Jason.
Piper tak się wzdrygnęła, że upuściła sztylet.
-Obudziłeś się!
-A co, to takie dziwne? - Dotknął obandażowanej głowy i
zmarszczył brwi. - Co...
co się stało? Pamiętam wybuchy i...
-Pamiętasz, kim jestem?
Próbował się roześmiać, ale skończyło się na bolesnym
skrzywieniu.
-Kiedy ostatnio sprawdzałem, byłaś moją cudowną
dziewczyną Piper. Chyba że
coś się zmieniło, odkąd straciłem przytomność.
Piper prawie załkała z ulgi. Pomogła mu usiąść i podała
odrobinę nektaru,
opowiadając, co się wydarzyło. Wyjaśniała właśnie, w
jaki sposób Leo chce naprawić
okręt, gdy usłyszała stukot końskich kopyt nad ich
głowami.
Chwilę później Leo i Hazel stanęli w drzwiach, dźwigając
między sobą wielki, płaski
kawał kutego spiżu.
-Bogowie Olimpu... - Piper wytrzeszczyła oczy na Leona.
-Co ci się stało?
Tłuste włosy miał zaczesane do tyłu. Na czole tkwiły mu
gogle spawacza, na
policzku miał ślad szminki, a na ramionach i koszulce
napisy: SUPERCIACHO,
NIEGRZECZNY CHŁOPIEC i LEO JEST WIELKI.
-To długa historia - odpowiedział. - Tamci wrócili?
-Jeszcze nie.
Leo zaklął. Potem dostrzegł siedzącego Jasona i twarz mu
się rozjaśniła.
-Hej, koleś! Fajnie, że ci lepiej. Będę w maszynowni.
Wybiegł z kawałem spiżu, zostawiając Hazel w drzwiach.
Piper spojrzała na nią, unosząc brwi.
-Leo jest wielki.
-Spotkaliśmy Narcyza - odrzekła Hazel, co niewiele
wyjaśniało. - A także
Nemezis, boginię zemsty.
Jason westchnął.
-Najlepsza zabawa mnie ominęła.
Nad ich głowami coś głucho huknęło, jakby na pokładzie
wylądowało jakieś ciężkie
stworzenie. Annabeth i Percy już biegli korytarzem. Percy
taszczył dymiące,
dwudziestolitrowe plastikowe wiadro, które okropnie
cuchnęło. Annabeth miała we
włosach smugę czegoś czarnego i kleistego. Koszulka
Percy'ego była tym cała umazana.
-Smoła dekarska? - zapytała Piper.
Za nimi pojawił się Frank, przez co w korytarzu zrobiło
się ciasno od półbogów.
Przez twarz biegła mu wielka krecha czarnej mazi.
-Wpadliśmy na smołowe potwory - wyjaśniła Annabeth.
— Hej, Jason, jak to
dobrze, że się obudziłeś. Hazel, gdzie jest Leo?
Hazel wskazała w dół.
-W maszynowni.
Nagle cały okręt przechylił się na lewą burtę. Wszyscy się
zachwiali. Percy o mało
nie wylał smoły z wiaderka.
-Uch, co to było? - zapytał.
-Och... - Hazel wyraźnie się zmieszała. - Mogliśmy trochę
rozzłościć nimfy, które
mieszkają w tym jeziorze. I to... wszystkie.
-Super. — Percy wręczył Frankowi i Annabeth wiaderko
ze smołą. - Pomóżcie
Leonowi. Ja powstrzymam te wodne duchy, ile dam radę.
-Robi się! - zawołał Frank.
Rozbiegli się wszyscy troje, pozostawiając Hazel w
drzwiach kajuty. Okręt znowu się
przechylił i Hazel złapała się za żołądek, jakby ją
zemdliło.
-Ja tylko... - Przełknęła ślinę, słabo machnęła ręką w
stronę korytarza i wybiegła.
Jason i Piper zostali pod pokładem, podczas gdy okrętem
kołysało tam i z powrotem.
Piper czuła się strasznie bezradna. Fale łomotały w
kadłub, a z pokładu dochodziły
gniewne głosy - Percy coś wykrzykiwał, trener Hedge
ryczał na jezioro. Głowa Festusa
zionęła parę razy ogniem. Hazel jęczała żałośnie w swojej
kajucie. Z dołu, z
maszynowni, dochodziły takie odgłosy, jakby Leo, Frank
i Annabeth ćwiczyli irlandzki
taniec z kowadłami przywiązanymi do podeszew. Po
jakimś czasie, który wlókł się
niemiłosiernie, motor zaskoczył. Wiosła zatrzeszczały i
stęknęły i Piper poczuła, że okręt
wznosi się w powietrze.
Kołysanie i dygotanie kadłuba ustało. Słychać było tylko
ciche brzęczenie
maszynerii. W końcu Leo wyszedł z maszynowni. Cały
był pokryty potem, wapiennym
pyłem i smołą. Jego koszulka wyglądała, jakby ją
wciągnęły stopnie ruchomych schodów
i porwały na strzępy. Napis: LEO JEST WIELKI na jego
piersi głosił teraz: LEO JEST. Z
uśmiechem szaleńca oświadczył, że są bezpieczni.
-Spotkamy się w mesie za godzinę - dodał. - Zwariowany
dzień, nie?
Kiedy wszyscy doprowadzili się do porządku, trener
Hedge stanął za sterem, a
półbogowie zgromadzili się w mesie na kolację. Po raz
pierwszy wszyscy zasiedli razem
- cała siódemka. Może ich obecność powinna Piper
uspokoić, ale widok ich wszystkich w
jednym miejscu uświadomił jej tylko, że Przepowiednia
Siedmiorga właśnie zaczyna się
sprawdzać. Nie będzie już czekania, aż Leo skończy
budować okręt. Nie będzie miłych
dni w Obozie Herosów, nie będzie udawania, że
przyszłość jest wciąż daleko. Byli już w
drodze, mając za sobą gromadę rozwścieczonych
Rzymian, a przed sobą starożytne
krainy. Giganci będą na nich czekać. Gaja się odradza. A
jeśli ich misja się nie
powiedzie, świat ulegnie zagładzie.
Inni też musieli to odczuwać. Napięcie w mesie było
niczym nabrzmiewanie burzy
elektrycznej, a porównanie to nie było od rzeczy, biorąc
pod uwagę talenty Percyego i
Jasona. Już na samym początku doszło do niezręcznej
sytuacji, gdy obaj chłopcy
próbowali usiąść na tym samym krześle u szczytu stołu. Z
palców dłoni Jasona
wystrzeliły iskry. Po krótkim zawahaniu - jakby obaj
pomyśleli: „No co ty, stary?" oddali
krzesło Annabeth, a sami usiedli przy stole naprzeciw
siebie.
Wymienili relacje z wydarzeń w Salt Lake City i na
wyspie, ale nawet zabawna
opowieść Leona o tym, jak wywiódł w pole Narcyza, nie
zdołała poprawić im nastroju.
-To dokąd teraz? - zapytał Leo z ustami pełnymi pizzy. -
Naprawiłem, co było
konieczne, żeby nas wydostać z jeziora, ale uszkodzeń
wciąż jest sporo. Powinniśmy
znowu wylądować i wszystko zreperować, zanim
ruszymy przez Atlantyk.
Percy zajadał placek, który z bliżej nieznanych powodów
był całkowicie niebieski niebieskie
było nadzienie, ciasto, a nawet smuga bitej śmietany na
wierzchu.
-Musimy się oddalić od Obozu Jupiter - powiedział. -
Frank wypatrzył jakieś orły
nad Salt Lake City. Wygląda na to, że Rzymianie są
niedaleko.
To nie poprawiło nastroju wokół stołu. Piper wolałaby
milczeć, ale czuła się
zobowiązana... i trochę winna.
-Ale czy nie powinniśmy wrócić i spróbować jakoś
przekonać Rzymian? Może...
może nie przyłożyłam się dostatecznie do czaromowy?
Jason wziął ją za rękę.
-To nie twoja wina, Pipes. Ani Leona - dodał szybko. - To
wszystko sprawka Gai,
która chciała poróżnić oba nasze obozy.
Piper była mu wdzięczna za wsparcie, ale nieprzyjemne
uczucie pozostało.
-Może gdybyśmy im to wytłumaczyli...
-Bez żadnych dowodów? - zapytała Annabeth. - I mimo
że sami nie wiemy, co
właściwie się stało? Doceniam to, co powiedziałaś, Piper.
I ja wolałabym mieć Rzymian
po naszej stronie, ale dopóki nie pojmiemy, co Gaja
zamierza, powrót to samobójstwo.
-Ona ma rację - zgodziła się Hazel. Wciąż była blada po
ataku choroby morskiej,
ale spróbowała zjeść parę słonych krakersów. Brzeg jej
talerza był wysadzany rubinami,
a Piper była pewna, że nie było ich tam na początku
kolacji. - Reyna może by nas
wysłuchała, ale Oktawian nie. Rzymianie muszą dbać o
swój honor. Zostali zaatakowani.
I najpierw będą strzelać, a dopiero potem zadawać
pytania.
Piper zagapiła się w swój talerz. Na magicznych talerzach
mogły się pojawić
najróżniejsze potrawy z jarzyn. Szczególnie lubiła
awokado i quesadillę z grillowaną
papryką, ale tego wieczoru jakoś nie miała apetytu.
Pomyślała o wizjach, które zobaczyła na klindze sztyletu:
Jason ze złotymi oczami,
byk z ludzką głową, dwaj giganci w żółtych togach
wyciągający spiżową kadź z jakiejś
jamy. I to najgorsze: jak sama tonęła w czarnej wodzie.
Zawsze lubiła wodę. Miała cudowne wspomnienia z
surfowania ze swoim ojcem. Ale
od kiedy zaczęła oglądać tę wizję na ostrzu Katoptrisa,
coraz częściej myślała o pewnej
starej indiańskiej legendzie, którą opowiadał jej dziadek,
żeby przestrzec ją przed
chodzeniem nad rzekę płynącą koło jego domku. Mówił,
że Czirokezi wierzyli w dobre
duchy wodne, podobne do greckich najad, ale wierzyli też
w złe duchy wody, wodne
ludojady, które polowały na ludzi za pomocą
niewidzialnych strzał i szczególnie lubiły
topić małe dzieci.
-Słusznie - powiedziała. - Musimy lecieć dalej. Nie tylko
z powodu Rzymian.
Mamy mało czasu.
Hazel pokiwała głową.
-Nemezis powiedziała, że mamy tylko sześć dni. Za sześć
dni Nico umrze, a Rzym
zostanie zniszczony.
Jason zmarszczył brwi.
-Chodzi o Rzym, nie o Nowy Rzym?
-Chyba tak. Ale w takim razie mamy mało czasu.
-Dlaczego sześć dni? - zastanawiał się Percy. -1 jak mają
zniszczyć Rzym?
Nikt nie odpowiedział. Piper nie chciała mnożyć złych
wiadomości, ale uznała, że
musi to zrobić.
-Jest jeszcze coś. Widziałam różne rzeczy na moim
sztylecie.
Frank zamarł z widelcem owiniętym spaghetti w połowie
drogi do ust.
-Różne rzeczy, czyli...?
-Trudno się połapać, o co w tym wszystkim chodzi, bo to
były takie dziwaczne
migawki, ale zobaczyłam dwóch jednakowo ubranych
gigantów. Może bliźniaków.
Annabeth wpatrzyła się w magiczne wideo na ścianie,
ukazujące Obóz Herosów.
Teraz pokazywało salon w Wielkim Domu: w kominku
trzaskał wesoły ogień, a na jego
gzymsie smacznie chrapała wypchana głowa lamparta
Seymoura.
-Bliźniacy, jak w przepowiedni Elli - powiedziała. -
Gdybyśmy zdołali zrozumieć,
o co chodzi w tym zdaniu, mogłoby to coś wyjaśnić.
-Córa mądrości samotnie kroczy... - zacytował Percy. -
Znamię Ateny przez Rzym
ogniem się toczy. Annabeth, tu musi chodzić o ciebie.
Junona powiedziała mi... no,
powiedziała, że w Rzymie czeka cię ciężkie zadanie. I że
wątpi, byś mu podołała. Ale
jestem pewny, że się myli.
Annabeth wzięła głęboki oddech.
-Reyna miała mi coś powiedzieć, na chwilę zanim okręt
zaczął nas bombardować.
Mówiła, że wśród rzymskich pretorów krąży pewna stara
legenda... coś w związku z
Ateną. Powiedziała, że to może być przyczyną
odwiecznej wrogości Greków i Rzymian.
Leo i Hazel wymienili niespokojne spojrzenia.
-Nemezis mówiła coś podobnego - dodał Leo. - O starym
sporze, który trzeba
rozstrzygnąć...
-O jednej rzeczy, która może pogodzić dwie natury boga -
przypomniała sobie
Hazel. -1 o pomszczeniu starego zła.
Percy nakreślił zmartwioną buźkę na swojej niebieskiej
bitej śmietanie.
-Byłem pretorem zaledwie dwie godziny. Jasonie,
słyszałeś kiedyś o takiej
legendzie?
Jason wciąż trzymał Piper za rękę. Palce mu zwilgotniały.
-Ja... ee, nie jestem pewny.
Muszę pomyśleć. Percy zmrużył oczy.
-Nie jesteś pewny?
Jason nie odpowiedział. Piper chciała go zapytać, o co
chodzi. Wyczuwała, że po
prostu nie chce rozmawiać o tej starej legendzie. Spojrzał
na nią i w jego oczach
wyczytała: „Później". Milczenie przerwała Hazel.
-A co z resztą przepowiedni? - Obróciła swój wysadzany
rubinami talerz. —Już
węszą mdły oddech anioła bliźnięta, pod którego strażą
wiecznej śmierci pęta.
-Blednie olbrzymów zmora ozłocona - dodał Frank - z
utkanego więzienia w bólu
uwolniona.
-Zmora olbrzymów - powiedział Leo. - Cokolwiek to
znaczy, zmora olbrzymów
nam pasuje, nie? I chyba musimy ją odnaleźć. Jeśli to
pomoże bogom pozbyć się
rozdwojenia jaźni i zaczną działać razem, będzie fajnie.
Percy pokiwał głową.
-Nie pokonamy gigantów bez pomocy bogów.
Jason zwrócił się do Franka i Hazel:
-Myślałem, że sami, we dwoje, zabiliście tego olbrzyma
na Alasce bez pomocy
żadnego boga.
-Alkyoneus to szczególny przypadek - odrzekł Frank. -
Był nieśmiertelny tylko
tam, gdzie się urodził, na Alasce. Ale już nie w Kanadzie.
Chciałbym pozabijać
wszystkich olbrzymów, przeciągając ich przez granicę
między Alaską a Kanadą, ale... Wzruszył
ramionami. - Percy ma rację. Potrzebna nam będzie
pomoc bogów.
Piper rozglądała się po ścianach. Bardzo żałowała, że Leo
wyczarował na nich obrazy
z Obozu Herosów. Były jak bramy do domu, przez które
w żaden sposób nie można
przejść. Patrzyła na ognisko Hestii, które zapłonęło
pośrodku łąki, gdy w domkach
pogasły światła po ogłoszeniu ciszy nocnej.
Zastanawiała się, co czują rzymscy półbogowie, Frank i
Hazel, gdy patrzą na te
sceny. Nigdy nie byli w Obozie Herosów. Może
wydawały im się obce, a może uważali,
że powinien być też podgląd Obozu Jupiter? Wzbudzały
w nich tęsknotę za własnym
domem?
Co oznaczają te słowa z przepowiedni? Czym może być
„utkane więzienie"? W jaki
sposób bliźnięta mogą wyczuwać oddech anioła?
„Wiecznej śmierci pęta" też nie
brzmiały zbyt optymistycznie.
-No więc... - Leo odsunął swoje krzesło od stołu. -
Najpierw to, co najważniejsze.
Musimy rano wylądować, żeby dokończyć naprawę
okrętu.
-W pobliżu jakiegoś miasta - zaproponowała Annabeth -
bo może będą nam
potrzebne jakieś materiały. Ale gdzieś na uboczu, żeby
Rzymianie zbyt łatwo nas nie
wytropili.
Wszyscy milczeli. Piper przypomniała sobie wizję na
klindze sztyletu: dziwny
mężczyzna w fioletowej koszulce, trzymający czarę i
przyzywający ją do siebie. Stał
przed znakiem z napisem: TOPEKA 32.
-Słuchajcie - powiedziała - a co myślicie o Kansas?
PIPER
Piper nie mogła zasnąć.
Trener Hedge całą pierwszą godzinę ciszy nocnej chodził
tam i z powrotem po
korytarzu i ryczał: „Gasić światła! Kłaść się! Niech no
ktoś spróbuje się wymknąć, to tak
go zdzielę, że poleci na Long Island!"
Walił kijem bejsbolowym w drzwi kajut, gdy tylko
usłyszał jakiś hałas, wrzeszcząc,
że wszyscy natychmiast mają iść spać, przez co nikł nie
mógł zasnąć. Piper pomyślała, że
satyr nie miał takiej uciechy od czasu, gdy był
nauczycielem wuefu w Szkole Dziczy.
Zagapiła się na spiżowe dźwigary na suficie. Kajuta była
bardzo przytulna. Leo tak
zaprojektował ich kwatery, że same wykrywały, jaka
temperatura najbardziej odpowiada
mieszkańcowi, więc nigdy nie było ani za zimno, ani za
gorąco. Wypchane puchem
pegaza materace i poduszki (żaden pegaz przy tym nie
ucierpiał, zapewnił ją Leo) były
naprawdę bardzo wygodne. Mosiężna lampa zwisała z
sufitu, dając takie światło, jakiego
sobie Piper zażyczyła. Boki lampy były podziurkowane,
więc w nocy po ścianach
przesuwały się konstelacje świetlistych refleksów.
Obawiała się, że wcale nie zaśnie, bo zbyt wiele myśli
kołatało się w jej głowie. Ale
było coś uspokajającego w łagodnym kołysaniu się
kadłuba i monotonnym szumie
powietrznych wioseł, gdy okręt szybował przez niebo.
W końcu powieki zaczęły jej ciążyć i zasnęła.
Wydawało się, że minęły zaledwie sekundy, gdy obudził
ją dzwon na śniadanie.
-Hej, Piper! - Leo już pukał do jej drzwi. - Lądujemy!
-Lądujemy? - Usiadła, nie całkiem przytomna.
Leo otworzył drzwi i wsadził głowę do środka. Zasłaniał
sobie oczy, co byłoby
miłym gestem, gdyby nie zerkał przez palce.
-Możesz już pokazać się ludziom?
-Leo!
-Przepraszam. - Uśmiechnął się. - Hej, masz fajnych
Power Rangersów na
piżamce.
-To nie są Power Rangersi! To czirokeskie orły!
-No dobra. W każdym razie lądujemy parę mil za Topeką,
zgodnie z życzeniem.
I... ee... - Zerknął na korytarz, po czym znowu wsadził
głowę do środka. - Dzięki, że nie
potraktowałaś mnie jak śmierdzące jajko za wczorajsze
bombardowanie Rzymian.
Piper przetarła oczy. Więc ta uczta w Nowym Rzymie
była zaledwie wczoraj?
-Nie ma sprawy, Leo. Przecież nie byłeś sobą.
-No tak... ale... nie musiałaś być aż tak lojalna.
-Chyba żartujesz! Jesteś jak nieznośny młodszy braciszek,
którego nigdy nie
miałam. Zawsze będę wobec ciebie lojalna.
-Ee... dzięki.
Z góry dobiegł ich ryk trenera Hedgea:
-Łajba cumuje! Kansas, ahoj!
-Na Hefajstosa - mruknął Leo. - Powinien trochę
podszlifować marynarską gwarę.
Lepiej pójdę na pokład.
Piper zdążyła wziąć prysznic, ubrać się i porwać w
przelocie precel z mesy, gdy
maszyny okrętowe zahuczały głośniej w trybie lądowania.
Wyszła na pokład i dołączyła
do reszty załogi w chwili, gdy „Argo II" osiadł na polu
słoneczników. Wiosła pochowały
się w kadłubie. Trap sam się opuścił.
Poranne powietrze pachniało wilgocią, rozgrzanymi
roślinami i żyzną ziemią. Niezły
zapach. Przypominał jej działkę dziadka Toma w
Tahleąuah w Oklahomie, w indiańskim
rezerwacie.
Percy pierwszy ją zauważył. Uśmiechnął się do niej, co ją
trochę zaskoczyło. Miał na
sobie wyblakłe dżinsy i świeżą pomarańczową koszulkę
Obozu Herosów, jakby nigdy nie
opuszczał Greków. Pewnie to te nowe ciuchy poprawiły
mu samopoczucie - oraz
oczywiście fakt, że stojąc przy relingu, otaczał ramieniem
Annabeth.
Piper ucieszyła się, widząc Annabeth w lepszym nastroju,
bo poza nią nie miała tak
dobrej przyjaciółki. Annabeth zadręczała się przez całe
miesiące myślą o utracie
Percy'ego. Teraz, mimo że czekała ich tak niebezpieczna
misja, przynajmniej go
odzyskała.
-Hej! - Annabeth wyrwała jej precel z ręki i odgryzła
kawałek, co Piper przyjęła z
uśmiechem. W Obozie Herosów wciąż dla żartu
podkradały sobie śniadania. - To
jesteśmy na miejscu. Co dalej?
-Chciałabym zbadać tę szosę. Znaleźć ten znak drogowy z
napisem: TOPEKA 32.
Leo zatoczył koło swoim kontrolerem Wii i żagle same
się zwinęły.
-To chyba gdzieś niedaleko - powiedział. - Festus i ja
wyliczyliśmy miejsce
lądowania najlepiej, jak zdołaliśmy. Po co ci ten znak?
Piper opowiedziała, co zobaczyła na klindze sztyletu -
mężczyznę w fioletowej
koszulce, z czarą w ręku. Nie wspomniała jednak o innej
wizji: o tym, jak tonęła razem z
Percym i Jasonem. Sama nie wiedziała, co to oznacza, a
wszyscy byli w tak dobrym
nastroju, że nie chciała go zepsuć.
-Fioletowa koszulka? - zapytał Jason. - Winorośle na
kapeluszu? To mi wygląda
na Bachusa.
-Dionizosa - mruknął Percy. - Jeśli przebyliśmy taki
kawał drogi, żeby spotkać się
z Panem D...
-Bachus nie jest taki zły - rzekł Jason. - Nie bardzo lubię
jego wyznawców...
Piper wzdrygnęła się. Ona, Jason i Leo kilka miesięcy
temu spotkali menady, które o
mało co nie rozszarpały ich na kawałki.
-Ale sam bóg jest w porządku - ciągnął Jason. - Raz
oddałem mu pewną przysługę
w krainie winnic.
Percy miał wątpliwości.
-No dobra, może jako rzymski Bachus jest lepszy, ale
dlaczego miałby się pałętać
w pobliżu Kansas? Czy Zeus nie zakazał bogom
wszelkich kontaktów ze śmiertelnikami?
Frank odchrząknął. Tego ranka miał na sobie niebieski
dres, jakby szykował się do
porannego biegu po polu słoneczników.
-Jak dotąd bogowie nie bardzo przestrzegali tego zakazu -
zauważył. - A poza tym
jeśli są w tak schizofrenicznym stanie, jak mówiła
Hazel...
-1 Leo - wtrącił Leo.
Frank spojrzał na niego ze złością.
-...to kto wie, co właściwie knują mieszkańcy Olimpu?
Może nam szykują jakiś
niezły pasztet.
-Zabrzmiało groźnie! - zgodził się ochoczo Leo. - No
dobra... to wy się bawcie. Ja
zabiorę się za ten kadłub. Trener Hedge będzie naprawiał
kusze. I... ee... Annabeth...
przyda mi się twoja pomoc. Tylko ty jeszcze co nieco
kumasz, jeśli chodzi o inżynierię.
Annabeth spojrzała wymownie na Percy ego.
-Ma rację. Powinnam zostać i mu pomóc.
-Wrócę do ciebie. — Pocałował ją w policzek. - Obiecuję.
Tak im było ze sobą dobrze, że Piper poczuła ukłucie
zazdrości w sercu.
Oczywiście Jason był super, tylko że czasami wydawał
się jakiś obcy. Jak ostatniego
wieczoru, kiedy nie chciał rozmawiać o tej starej
rzymskiej legendzie. Zbyt często
sprawiał wrażenie, że wciąż wspomina dawne życie w
Obozie Jupiter. Nie była pewna,
czy kiedykolwiek będzie w stanie przedrzeć się przez tę
barierę.
Nie pomogła wyprawa do Obozu Jupiter ani poznanie
Reyny. Nie pomagał fakt, że
Jason założył dziś fioletową koszulkę - kolor Rzymian.
Frank zdjął łuk z ramienia i oparł go o reling.
-To ja zamienię się w kruka i pofruwam po okolicy, żeby
wypatrywać rzymskich
orłów.
-Dlaczego w kruka? - zapytał Leo. - Stary, skoro potrafisz
zamienić się w smoka,
to rób to za każdym razem. To jest dopiero cool.
Twarz Franka wyglądała jak oblana sokiem
żurawinowym.
-Równie dobrze mógłbym zapytać, dlaczego nie
wyciskasz maksymalnego ciężaru
za każdym razem, gdy podnosisz sztan-gę. Bo to jest
bardzo trudne i można sobie zrobić
krzywdę. Zamiana w smoka wcale nie jest łatwa.
-Och. - Leo pokiwał głową. - Nie wiedziałem. Nie targam
ciężarów.
-Widzę. Ale mógłbyś o tym pomyśleć, panie...
Hazel wkroczyła między nich.
-Pomogę ci, Frank - powiedziała, patrząc z wyrzutem na
Leona. - Mogę przywołać
Ariona i powęszyć po okolicy.
-Oczywiście - odrzekł Frank, wciąż łypiąc spode łba na
Leona. - Dobra, dzięki.
Piper zastanawiała się, co się dzieje między tą trójką.
Chłopcy popisujący się przed
Hazel i kpiący z siebie nawzajem - to było zrozumiałe.
Ale mogłoby się zdawać, że
Hazel i Leona coś w przeszłości łączyło, a przecież - o ile
się nie myliła - poznali się
dopiero wczoraj. Chyba że coś jeszcze się wydarzyło
podczas ich wypadu na Wielkie
Jezioro Słone - coś, o czym dotąd nie powiedzieli.
Hazel zwróciła się do Percy'ego:
-Tylko bądźcie czujni. Wokoło same pola, pełno zbóż.
Mogą tu grasować karpoi.
-Karpoi? - zapytała Piper.
-Duchy zbóż. Spotkanie z nimi nie należy do
przyjemności.
Piper nie bardzo rozumiała, jak duchy zbóż mogą być
groźne, ale Hazel powiedziała
to tak przekonującym tonem, że zrezygnowała z dalszych
pytań.
-No więc wyprawimy się we troje - powiedział Percy. -
Ja, Jason i Piper. Nie
zachwyca mnie perspektywa spotkania z Panem D. Facet
działa mi na nerwy. Ale, Jason,
ty chyba jesteś z nim w lepszych stosunkach...
-Zgadza się. Jeśli go spotkamy, ja z nim pogadam. Piper,
to twoja wizja.
Prowadzisz.
Piper przeszył dreszcz. Widziała, jak wszyscy troje toną
w ciemnej studni. Czy to ma
się stać właśnie w Kansas? Na to się raczej nie zanosiło,
ale kto wie?
-Oczywiście - odpowiedziała, starając się, by zabrzmiało
to optymistycznie. Chodźmy,
poszukajmy tej szosy.
Po przebrnięciu pół mili przez nagrzane pola, pogryzieni
przez komary i podrapani
przez szorstkie liście słoneczników dotarli w końcu do
szosy. Stary billboard stacji
benzynowej Bubba's Gas 'n' Grub wskazywał, że od
Topeki dzieli ich czterdzieści mil.
-Może się mylę - powiedział Percy - ale czy to nie
oznacza, że mamy jeszcze
osiem mil do przejścia?
Jason popatrzył na szosę, w jedną i drugą stronę. Dzięki
magicznym właściwościom
ambrozji i nektaru wyglądał o wiele lepiej. Nie był już
taki blady, a blizna na czole
prawie znikła. U pasa wisiał mu nowy gladius, który dała
mu Hera w zimie. Większość
facetów czułaby się niezręcznie, paradując w dżinsach z
pochwą przywiązaną do pasa,
ale u Jasona wyglądało to całkiem naturalnie.
-Żadnych samochodów... - zauważył. - No, ale chyba nie
chcemy podróżować
autostopem?
-Nie - zgodziła się Piper, wpatrując się z niepokojem w
szosę. -Już za długo
łazimy po tych polach. Ziemia to teren Gai.
-Hmm... -Jason strzelił palcami. - Mogę przywołać
kumpla, żeby nas podwiózł.
Percy uniósł brwi.
-Tak? Ja też. Zobaczymy, czyj kumpel przybiegnie
pierwszy.
Jason gwizdnął. Piper wiedziała, że zamierza w ten
sposób przywołać Groma, ale
udało mu się to tylko trzy razy od ostatniej zimy, gdy
spotkali tego ducha burzy w
Wilczym Domu. Dzisiaj niebo było tak niebieskie, że
trudno było spodziewać się
sukcesu.
Percy po prostu zamknął oczy i skupił się.
Piper jeszcze nigdy nie przyglądała mu się uważniej. Po
tym, co usłyszała o nim w
Obozie Herosów - Percy Jackson to, Percy Jackson tamto
- pomyślała, że wygląda... no,
niezbyt atrakcyjnie, zwłaszcza przy Jasonie. Percy był
szczuplejszy, troszkę niższy, miał
nieco dłuższe, o wiele ciemniejsze włosy.
Nie był w jej typie. Gdyby go spotkała w jakimś centrum
handlowym, pewnie by
pomyślała, że jeździ na desce - nawet słodki, choć
niechlujny, trochę dziki, na pewno lubi
pakować się w kłopoty. Trzymałaby się od niego z
daleka. Miała dość kłopotów w życiu.
Rozumiała jednak, że Percy może się podobać Annabeth,
a już na pewno wiedziała,
dlaczego jemu ta dziewczyna jest tak potrzebna. Jeśli
ktokolwiek mógł nad nim
zapanować, to tylko ona.
Grzmot przetoczył się po czystym niebie.
Jason uśmiechnął się.
-Zaraz tu będzie.
-Za późno. - Percy wskazał na wschód, skąd leciał ku nim
czarny, skrzydlaty
kształt, zataczając koła.
W pierwszej chwili Piper pomyślała, że to Frank
przemieniony w kruka. Potem
uświadomiła sobie, że jest za duży jak na ptaka.
-Czarny pegaz? Jeszcze nigdy takiego nie widziałam.
Skrzydlaty rumak wylądował koło nich. Podbiegł do
Percyego i musnął mu nosem
twarz, po czym spojrzał z ciekawością na Piper i Jasona.
-Mroczny - powiedział Percy - to jest Piper i Jason.
Przyjaciele.
Koń zarżał cicho.
-Ee... może później - odpowiedział Percy.
Piper słyszała, że Percy, jako syn końskiego boga
Posejdona, potrafi rozmawiać z
końmi, ale jeszcze nigdy nie widziała go w akcji.
-Czego Mroczny chce? - zapytała.
-Donatów. Zawsze donatów. Może zabrać nas troje,
jeśli...
Nagle zrobiło się zimno. Piper poczuła, że uszyją
szczypią. Jakieś pięćdziesiąt
metrów od nich szczyty słoneczników mierzwił wysoki
na trzy piętra miniaturowy
cyklon, jak w scenie z Czarnoksiężnika z Oz. Dotarł do
szosy tuż obok Jasona i przybrał
kształt konia - mglistego wierzchowca, przez którego
tułów przebiegała błyskawica.
-Grom - powiedział Jason, uśmiechając się od ucha do
ucha. -Dawno się nie
widzieliśmy, przyjacielu.
Duch burzy stanął dęba i zarżał. Mroczny cofnął się
nerwowo.
-Spokojnie, chłopcze - rzekł Percy. - To też przyjaciel. -
Spojrzał z podziwem na
Jasona. — Niezły numer, Grace.
Jason wzruszył ramionami.
-Zaprzyjaźniłem się z nim podczas naszej bitwy w
Wilczym Domu. To wolny
duch, dosłownie, ale czasem godzi się udzielić mi
pomocy.
Percy i Jason wspięli się na swoje rumaki. Piper nigdy nie
czuła się bezpiecznie na
Gromie. Jazda pełnym galopem na zwierzęciu, które w
każdej chwili może się zmienić w
obłok pary, nieco ją peszyła. Chwyciła jednak
wyciągniętą rękę Jasona i usiadła za nim
na grzbiecie konia.
Grom pognał po szosie, a Mroczny pofrunął nad nim. Na
szczęście nie mijali żadnego
samochodu, bo mogliby spowodować wypadek. W
mgnieniu oka dotarli do kamienia
milowego 32, który wyglądał dokładnie tak, jak go Piper
zobaczyła w swojej wizji.
Mroczny wylądował. Oba konie postukały kopytami w
asfalt. Nie wyglądały na
zadowolone z nagłego przerwania biegu, podczas gdy
dopiero zaczęły się rozpędzać.
Mroczny zarżał.
-Masz rację - powiedział Percy. - Ani śladu tego faceta od
wina.
-Słucham? - rozległ się głos gdzieś w polu.
Grom obrócił się tak szybko, że Piper o mało co z niego
nie spadła.
Lany pszenicy rozchyliły się i pojawił się mężczyzna z jej
wizji. Nosił kapelusz z
szerokim rondem opleciony winoroślą, fioletową
koszulkę, szorty khaki, sandały i białe
skarpetki. Miał może trzydzieści lat i niewielki brzuszek.
Wyglądał jak facet, który nie
zdaje sobie do końca sprawy, że studia się skończyły.
-Czy ktoś nazwał mnie przed chwilą „facetem od wina"? -
zapytał, przeciągając
sylaby. - Wypraszam sobie. Jestem Bachus. Albo Pan
Bachus. Albo Jego Wysokość
Bachus. Albo, czasami, O-Bogowie-Nie-Zabijaj-Mnie,
Panie Bachusie.
Percy rozkazał swojemu pegazowi podejść bliżej.
Mroczny usłuchał z wyraźną
niechęcią.
-Zmieniłeś się - powiedział Percy. - Zeszczuplałeś. Masz
dłuższe włosy. I koszulkę
masz trochę mniej wyzywającą.
Bóg wina spojrzał na niego spod przymrużonych powiek.
-O czym ty, do licha, mówisz? Kim jesteś i gdzie Ceres?
-Ee... jaki serek?
-On chyba ma na myśli Ceres - odezwał się Jason. -
Bogini rolnictwa. U was
Demeter. - Skłonił głowę z szacunkiem przed bogiem. -
Panie Bachusie, czy pan mnie
pamięta? Pomogłem panu z tym zaginionym lampartem w
Sonomie.
Bachus podrapał się po szczeciniastym podbródku.
-Ach... tak. John Green.
-Jason Grace.
-Mniejsza z tym. Więc przysyła cię Ceres?
-Nie, Panie Bachusie. A spodziewa się pan ją tutaj
spotkać?
Bóg prychnął.
-No, przecież nie przybyłem do Kansas imprezować, mój
chłopcze. Ceres
zaprosiła mnie tu na naradę wojenną. Gaja się odradza i
zboża więdną. Szerzą się susze.
Karpoi się burzą. Nawet moje winorośle nie są już
bezpieczne. Ceres chce stworzyć
jednolity front w wojnie roślin.
-W wojnie roślin - powtórzył Percy. - Chce pan uzbroić te
wszystkie winogronka
w maleńkie strzelby?
Bóg zmrużył oczy.
-My się znamy?
-Poznaliśmy się w Obozie Herosów. Znam pana jako
Pana D... Dionizosa.
-Agh! - Bachus skrzywił się i przycisnął dłonie do skroni.
Przez chwilę cały
zamigotał i nagle Piper ujrzała inną postać -grubszą,
bardziej przysadzistą, w o wiele
bardziej wyzywającej koszulce w cętki lamparta. A potem
Bachus powrócił do dawnej
postaci.
-Przestań! - zawołał. - Przestań o mnie myśleć po grecku!
Percy zamrugał.
-Ee... ale...
-Masz w ogóle pojęcie, jak trudno jest utrzymać się w
postaci widzialnej? Aż w
głowie łupie! Nigdy nie wiem, co robię i dokąd
zmierzam! I wciąż zrzędzę!
-To chyba u pana normalne - powiedział Percy.
Nozdrza boga zadrgały. Jeden z liści na jego kapeluszu
buchnął płomieniem.
-Jeśli znamy się z tamtego obozu, to aż dziw, że jeszcze
cię nie zamieniłem w
delfina.
-Była o tym mowa - zapewnił go Percy. - Myślę, że jest
pan zbyt leniwy, by to
zrobić.
Piper obserwowała tę scenę z pełną grozy fascynacją,
jakby oglądała zderzenie
dwóch samochodów. Teraz zdała sobie sprawę z tego, że
Percy dolewa oliwy do ognia, a
Annabeth nie ma w pobliżu, żeby go uspokoić.
Pomyślała, że jej przyjaciółka nigdy by
jej nie wybaczyła, gdyby Percy powrócił z misji
zamieniony w morskiego ssaka.
-Panie Bachusie! - zawołała, ześlizgując się z grzbietu
Groma.
-Piper, ostrożnie - powiedział Jason.
Rzuciła mu ostrzegawcze spojrzenie: „Nie wtrącaj się".
-Wybacz, że cię niepokoję, wielmożny panie - zwróciła
się do boga - ale"
przybyliśmy tu, żeby prosić cię o radę. Pozwól nam
skorzystać ze swojej niezwykłej
mądrości.
Wypowiedziała to uniżonym tonem, zabarwiając
szacunkiem swoją czaromowę.
Bóg zmarszczył brwi, ale purpurowy blask w jego oczach
przygasł.
-Jesteś wygadana, dziewczyno. Chodzi o radę? Dobrze.
Nie polecałbym karaoke.
Tematyczne przyjęcia w ogóle wyszły z mody. W tych
surowych czasach ludzie pragną
prostych, kameralnych spotkań z lokalnymi przekąskami
i...
-Nie chodzi o przyjęcie - przerwała mu Piper - chociaż
jest to niewiarygodnie
użyteczna rada, Panie Bachusie. Mieliśmy nadzieję, że
pomoże nam pan w naszej misji.
Opowiedziała o „Argo II" i o ich wyprawie mającej na
celu powstrzymanie
olbrzymów przed obudzeniem Gai. Powtórzyła, co
powiedziała Nemezis: że za sześć dni
Rzym zostanie zniszczony. Opisała wizję, którą zobaczyła
na ostrzu sztyletu: Bachusa
oferującego jej srebrną czarę.
-Srebrną czarę? - Bóg nie był tym zbyt podekscytowany.
Chwycił puszkę
dietetycznej pepsi-coli, która znikąd pojawiła się w
powietrzu, i otworzył ją.
-Zwykle pije pan dietetyczną coca-colę - zauważył Percy.
-Nie wiem, o czym mówisz - warknął Bachus. - A jeśli
chodzi o tę wizję, młoda
damo, to mogę ci najwyżej zaproponować pepsi. Jupiter
surowo zakazał mi częstować
winem nieletnich. To kłopotliwe, ale nic na to nie
poradzę. Co do gigantów, to dobrze ich
znam. Walczyłem w pierwszej wojnie gigantów.
-Potrafi pan walczyć? - zapytał Percy.
Piper wolałaby, żeby w jego głosie nie było tyle
niedowierzania.
Dionizos warknął. Puszka z napojem zamieniła się-w
półtorametrową laskę oplecioną
bluszczem, z szyszką sosnową na szczycie.
-Tyrs! - krzyknęła Piper, mając nadzieję odwrócić uwagę
boga, zanim zdzieli
Percyego w głowę. Widziała już taką broń w rękach
szalejących nimf i teraz jej widok
specjalnie jej nie przeraził, ale udała, że robi na niej
wrażenie. - Och, cóż to za potężna
broń!
-Zaiste - zgodził się Bachus. - Cieszę się, że ktoś w
waszej grupie ma olej w
głowie. Ta szyszka to przerażające narzędzie zniszczenia!
Sam byłem półbogiem w
pierwszej wojnie gigantów. Synem Zeusa!
Jason wzdrygnął się. Może niezbyt zachwyciła go myśl,
że praktycznie rzecz biorąc,
Facet od Wina to jego starszy brat.
Bachus zamachnął się laską i o mało nie stracił
równowagi pod ciężarem swojego
brzucha.
-Oczywiście to było na długo przed tym, jak wynalazłem
wino i stałem się
nieśmiertelny Walczyłem ramię w ramię z bogami i
pewnym innym półbogiem... to był
chyba Harry Cleese.
-Herakles? - podpowiedziała mu uprzejmie Piper.
-Jakoś tak. W każdym razie zabiłem olbrzyma Efialtesa i
jego brata Otisa. Straszne
chamidła. Obaj dostali szyszką po mordzie!
Piper wstrzymała oddech. Kilka myśli wpadło jej
jednocześnie do głowy: wizje na
sztylecie, wersy przepowiedni, o których dyskutowali
poprzedniego wieczoru. Poczuła
się jak kiedyś, kiedy nurkowała z ojcem, a on przetarł jej
maskę pod wodą. Nagle
wszystko stało się o wiele jaśniejsze.
-Panie Bachusie - powiedziała, starając się opanować
podniecenie - ci dwaj
giganci, Efialtes i Otis... czy oni czasem nie byli
bliźniakami?
-Hmm? - Bóg był bardzo zajęty wymachiwaniem swoim
tyr-sem, ale pokiwał
głową. - Tak, byli bliźniakami. Zgadza się.
Piper spojrzała na Jasona. Była pewna, że on też o tym
pomyślał. Już węszą mdły
oddech anioła bliźnięta.
Na klindze Zwierciadła zobaczyła dwóch olbrzymów w
żółtych szatach,
wyciągających kadź z głębokiej jamy.
-Właśnie dlatego tu jesteśmy - powiedziała Bachusowi. -
Jesteś częścią naszej
misji!
Bachus zmarszczył czoło.
-Wybacz, dziewczyno. Nie jestem już półbogiem. Nie
biorę udziału w misjach.
-Ale gigantów mogą zabić tylko współpracujący herosi i
bogowie. Jesteś teraz
bogiem, a ci dwaj giganci, których musimy pokonać, to
Efialtes i Otis. Myślę... myślę, że
czekają na nas w Rzymie. Chcą jakoś zniszczyć miasto.
Ta srebrna czara z mojej wizji...
może to był symbol twojej pomocy. Musisz nam pomóc
zabić tych gigantów!
Bachus obrzucił ją gniewnym spojrzeniem i zrozumiała,
że źle dobrała słowa.
-Dziewczyno - rzekł chłodno — ja niczego nie muszę. A
poza tym pomagam tylko
tym, którzy złożą mi odpowiedni hołd, czego nikt nie
dokonał od wielu, wielu stuleci.
Mroczny zarżał niespokojnie.
Piper nie miała do niego o to żalu. W niej słowo „hołd"
też wzbudziło lęk. Pamiętała
menady, oszalałe towarzyszki Bachusa, które potrafiły
rozerwać niewierzących na
strzępy gołymi rękami. I to wówczas, gdy były w dobrym
nastroju.
Percy wypowiedział pytanie, które bała się zadać:
-Jaki hołd?
Bachus pogardliwie machnął ręką.
-Nic takiego, na co byłoby cię stać, bezczelny Greku. Ale
udzielę wam darmowej
rady, bo ta dziewczyna ma jakieś maniery. Odnajdźcie
syna Gai, Forkisa. Zawsze
nienawidził swojej matki, zresztą nie dziwię mu się. Nie
przepadał też za swoim
rodzeństwem, tymi bliźniakami. Znajdziecie go w mieście
nazwanym po tej bohaterce
Atalancie.
Piper zawahała się.
-Masz na myśli Atlantę?
-Zgadza się.
-Ale ten Forkis... - odezwał się Jason. - On jest gigantem?
Tytanem?
Bachus roześmiał się.
-Ani tym, ani tym. Szukajcie słonej wody.
-Słonej wody... - powtórzył Percy. - W Atlancie?
-Tak. Słuch ci szwankuje? Jeśli ktokolwiek może wam
coś powiedzieć o Gai i jej
bliźniakach, to tylko Forkis. Ale uważajcie na niego.
-Co pan chce przez to powiedzieć? - zapytał Jason.
Bóg spojrzał na słońce, które było już wysoko.
-Ceres się spóźnia? Trochę to do niej niepodobne, chyba
że wyczuła jakieś
zagrożenie w okolicy. Albo... - Twarz mu nagle stężała. -
Albo pułapkę. No, na mnie już
czas! I na waszym miejscu też bym już ruszał!
-Panie Bachusie, niech pan zaczeka! - zaprotestował
Jason.
Bóg zamigotał i znikł z odgłosem podobnym do tego,
który wydaje otwierana puszka
z napojem gazowanym.
Wiatr zaszeleścił w słonecznikach. Konie poruszyły się
nerwowo. Mimo że dzień był
suchy i gorący, Piper przeszedł dreszcz. Zimno...
Annabeth i Leo też mówili o uczuciu
zimna...
-Bachus ma rację - powiedziała. - Lepiej się stąd
zabierajmy...
-Za późno - rozległ się senny głos, buczący ze wszystkich
pól wokół nich i
rezonujący w ziemi u stóp Piper.
Percy i Jason dobyli mieczy. Piper, stojąca między nimi
na szosie, zamarła ze strachu.
Moc Gai wydawała się promieniować ze wszystkich
stron. Słoneczniki obróciły się do
nich kwiatami. Kłosy pszenicy pochyliły się ku nim jak
milion kos.
-Witajcie na moim przyjęciu - zamruczała Gaja. Jej głos
przypominał Piper
odgłosy wydawane przez rosnące zboże: trzeszczący,
syczący, nieustający dźwięk, który
tak często słyszała w chacie dziadka Toma w spokojne
noce w Oklahomie.
-Co wam Bachus powiedział? - szydziła bogini. - Proste,
kameralne spotkanie z
lokalnymi przekąskami? Tak. Jeśli chodzi o moje
przekąski, to planuję dwie: krew
półbogini i krew półboga. Piper, moja droga, wybieraj,
który heros umrze razem z tobą.
-Gajo! - zawołał Jason. - Przestań się kryć w pszenicy.
Pokaż się nam!
-Co za brawura - syknęła Gaja. -Ale ten drugi, Percy
Jackson, też jest pociągający.
Wybieraj, Piper McLean, albo sama to zrobię.
Serce Piper waliło jak młotem. Gaja zamierza ją zabić. To
jej nie zaskoczyło, ale o co
chodzi z tym wyborem jednego z chłopców? Czyżby
chciała kogoś puścić wolno? To
musi być podstęp.
-Jesteś szalona! - zawołała. - Nikogo nie będę dla ciebie
wybierać!
Nagle Jason wydał zduszony okrzyk i wyprostował się w
siodle.
-Jason! Co ci się stało...?
Bóg zamigotał i znikł z odgłosem podobnym do tego,
który wydaje otwierana puszka
z napojem gazowanym.
Wiatr zaszeleścił w słonecznikach. Konie poruszyły się
nerwowo. Mimo że dzień był
suchy i gorący, Piper przeszedł dreszcz. Zimno...
Annabeth i Leo też mówili o uczuciu
zimna...
-Bachus ma rację - powiedziała. - Lepiej się stąd
zabierajmy...
-Za późno - rozległ się senny głos, buczący ze wszystkich
pól wokół nich i
rezonujący w ziemi u stóp Piper.
Percy i Jason dobyli mieczy. Piper, stojąca między nimi
na szosie, zamarła ze strachu.
Moc Gai wydawała się promieniować ze wszystkich
stron. Słoneczniki obróciły się do
nich kwiatami. Kłosy pszenicy pochyliły się ku nim jak
milion kos.
-Witajcie na moim przyjęciu - zamruczała Gaja. Jej głos
przypominał Piper
odgłosy wydawane przez rosnące zboże: trzeszczący,
syczący, nieustający dźwięk, który
tak często słyszała w chacie dziadka Toma w spokojne
noce w Oklahomie.
-Co wam Bachus powiedział? - szydziła bogini. - Proste,
kameralne spotkanie z
lokalnymi przekąskami? Tak. Jes'li chodzi o moje
przekąski, toplanuję dwie:
krewpółbogini i krewpółboga. Piper, moja droga,
wybieraj, który heros umrze razem z
tobą.
-Gajo! - zawołał Jason. - Przestań się kryć w pszenicy.
Pokaż się nam!
-Co za brawura - syknęła Gaja. — Ale ten drugi, Percy
Jackson, też jest
pociągający. Wybieraj, Piper McLean, albo sama to
zrobię.
Serce Piper waliło jak młotem. Gaja zamierza ją zabić. To
jej nie zaskoczyło, ale o co
chodzi z tym wyborem jednego z chłopców? Czyżby
chciała kogoś puścić wolno? To
musi być podstęp.
-Jesteś szalona! - zawołała. - Nikogo nie będę dla ciebie
wybierać!
Nagle Jason wydał zduszony okrzyk i wyprostował się w
siodle.
-Jason! Co ci się stało...?
Spojrzał na nią z góry, twarz miał upiornie spokojną. Jego
oczy nie były już
niebieskie. Płonęły złotem.
-Percy, na pomoc! - Piper ześliznęła się z Groma.
Ale Percy już odjechał. Zatrzymał się na szosie jakieś
dziesięć metrów od niej i
zawrócił pegaza. Uniósł miecz i wycelował ostrzem w
Jasona.
-Jeden z nas umrze - wycedził Percy nieswoim głosem.
Był to głuchy i pusty dźwięk,
jakby ktoś szeptał z wnętrza lufy armatniej.
-Ja dokonam wyboru - odrzekł Jason takim samym
pustym głosem.
-Nie! - ryknęła Piper.
Wokół niej zatrzeszczały i zasyczały pola, śmiejąc się
głosem Gai, gdy Percy i Jason
natarli na siebie z gotowymi do ciosu mieczami.
XI
PIPER
Gdyby nie konie, już byłoby po Piper.
Jason i Percy natarli na siebie, ale Grom i Mroczny
ociągały się na tyle, że -zdążyła
uskoczyć w bok.
Przetoczyła się na skraj szosy i spojrzała za siebie,
oszołomiona i przerażona, gdy
chłopcy skrzyżowali miecze, złoto przeciw spiżowi.
Trysnęły iskry. Klingi zamigotały cios
i jego odparowanie - a ziemia zadrżała. Pierwsza
wymiana ciosów trwała zaledwie
sekundę, ale Piper wprost nie mogła uwierzyć w szybkość
ich mieczy. Konie odskoczyły
od siebie - Grom grzmiąc w proteście, Mroczny łopocząc
skrzydłami.
- Przestańcie! — krzyknęła Piper.
Na chwilę Jason jakby otrzeźwiał, słysząc jej głos.
Zwrócił na nią złote oczy i Percy
to wykorzystał, godząc w niego mieczem. Dzięki bogom
obrócił miecz - może celowo, a
może przypadkiem - i trafił go płazem w pierś, ale siła
uderzenia była tak duża, że Jason
spadł ze swojego wierzchowca.
Mroczny odbiegł galopem, gdy zaskoczony Grom stanął
dęba. Duch burzy pomknął
w pole słoneczników i znikł w obłoku pary.
Percy z pewnym trudem zdołał zawrócić pegaza.
-Percy! - wrzasnęła Piper. - Jason to twój przyjaciel!
Odrzuć broń!
Percy opuścił ramię z mieczem. Piper być może udałoby
się przemówić mu do
rozsądku, ale na nieszczęście Jason podniósł się z ziemi.
Ryknął. Z czystego błękitnego nieba strzeliła błyskawica.
Piorun odbił się od jego
gladiusa i zwalił Percy ego z pegaza.
Mroczny zarżał i pogalopował w pole pszenicy. Jason
natarł na Percy'ego, który leżał
na plecach w dymiącym ubraniu.
Przez jedną straszną chwilę Piper nie mogła wydobyć z
siebie głosu. Wydawało się
jej, że Gaja szepce: „Musisz wybrać jednego. Może niech
Jason go zabije".
-Nie! - krzyknęła. - Jason, stój!
Zamarł, czubek jego miecza zawisł w powietrzu półtora
centymetra od twarzy
Percy'ego. Odwrócił się do niej, złoty blask w jego oczach
zamigotał niepewnie.
-Nie mogę. Jeden z nas musi umrzeć.
Coś w tym głosie... to nie była Gaja. To nie był Jason.
Ktokolwiek to był, mówił z
pewnym trudem, jakby angielski był dla niego językiem
obcym.
-Kim jesteś? - zapytała Piper.
Jego usta wykrzywiły się w upiornym uśmiechu.
-Jesteśmy ejdolonami. Odrodzimy się.
-Ejdolonami...? - Piper myślała gorączkowo. W Obozie
Herosów uczyła się o
najróżniejszych rodzajach potworów, ale ta nazwa nie
brzmiała znajomo. - Jesteś... jesteś
jakimś duchem?
-On musi umrzeć.
Ponownie zwrócił się w stronę Percy'ego, ale ten odzyskał
już przytomność.
Błyskawicznie podkurczył nogę i kopnął Jasona, zwalając
go z nóg.
Głowa Jasona uderzyła w asfalt z ohydnym stukiem.
Percy wstał.
-Przestań! - krzyknęła ponownie Piper, ale tym razem w
jej głosie nie było czaru.
Krzyczała w czystej rozpaczy.
Percy uniósł Orkana nad piersią Jasona.
Gardło Piper ścisnęło się ze strachu. Chciała rzucić się na
Percyego ze sztyletem, ale
wiedziała, że to nic nie da. Ktokolwiek nim owładnął,
posiadł również wszystkie jego
umiejętności. Nie było szansy, by pokonała go w walce.
Skupiła się. Wlała cały gniew w swój głos.
-Ejdolonie, wstrzymaj się.
Percy zamarł.
-Odwróć się do mnie - rozkazała Piper.
Syn boga morza odwrócił się. Oczy miał złote zamiast
zielonych, twarz bladą i
okrutną, zupełnie niepodobną do twarzy Percyego.
-Nie wybrałaś, więc on umrze.
-Jesteś duchem z Podziemia. Nawiedziłeś ciało Percy ego
Jacksona. Zgadza się?
Percy zaśmiał się szyderczo.
-Odrodzę się w tym ciele. Matka Ziemia obiecała. Pójdę,
dokąd będę chciał,
zawładnę, kim zechcę.
Ogarnęła ją fala zimna. „Leo... to samo stało się z nim.
Ejdo-lon nim zawładnął".
To coś w ciele Percyego roześmiało się posępnie.
-Za późno to zrozumiałaś. Nie powinnaś ufać nikomu.
Jason wciąż się nie poruszał. Piper nie mogła mu pomóc,
nie mogła go ocalić.
Za Percym coś zaszeleściło w pszenicy. Piper dostrzegła
czubek czarnego skrzydła, a
Percy zaczął się odwracać w stronę tego odgłosu.
-Nie zwracaj na to uwagi! - krzyknęła. - Patrz na mnie!
Percy usłuchał.
-Nie możesz mnie powstrzymać. Zabiję Jasona Grace.
Za jego plecami z pszenicy wyłonił się czarny pegaz,
poruszając się zadziwiająco
ostrożnie jak na tak duże zwierzę.
-Nie zabijesz go - powiedziała Piper rozkazującym tonem.
Ale nie patrzyła na
Percy ego. Patrzyła w oczy pegazowi, nasycając swoje
słowa całą mocą woli i mając
nadzieję, że Mroczny zrozumie. - Ogłuszysz go.
Czaromowa podziałała na Percy ego. Poruszył niepewnie
mieczem.
-Ja... go ogłuszę?
-Och, wybacz. - Piper uśmiechnęła się. - Nie mówiłam do
ciebie.
Pegaz zarżał i ugodził go kopytem w głowę.
Percy runął na asfalt obok Jasona.
-Och, bogowie! - Piper podbiegła do chłopców. —
Mroczny, chyba go nie zabiłeś,
co?
Pegaz parsknął. Piper nie znała końskiego, ale pomyślała,
że powiedział: „Daj spokój.
Znam własną siłę".
Groma nigdzie nie było widać. Widocznie powrócił tam,
gdzie przebywają duchy
burzy podczas bezchmurnych dni.
Piper zbadała Jasona. Oddychał spokojnie, ale dwa
uderzenia w głowę w ciągu
dwóch dni musiały mu zaszkodzić. Potem obejrzała
głowę Percy'ego. Nie dostrzegła
krwi, tylko rosnący szybko wielki guz w miejscu, w które
ugodziło go kopyto konia.
-Trzeba ich zabrać z powrotem na okręt - powiedziała
pegazowi.
Mroczny kiwnął łbem na znak, że zrozumiał. Ukląkł,
żeby Piper mogła wciągnąć
Percy'ego i Jasona na jego grzbiet. Nie było to łatwe
(nieprzytomni chłopcy byli bardzo
ciężcy), ale w końcu się udało. Sama dosiadła pegaza,
który wzbił się w powietrze i
skierował ku okrętowi.
Pozostali byli trochę zaskoczeni, kiedy Piper powróciła na
pegazie z dwoma
nieprzytomnymi herosami. Frank i Hazel zajęli się
Mrocznym, a Annabeth i Leo pomogli Piper przenieść
chłopców do izby chorych.
-Jeśli tak dalej pójdzie, to wkrótce zabraknie nam
ambrozji -gderał trener Hedge,
opatrując im rany. - Dlaczego nigdy mnie nie zabieracie
na te wypady?
Piper usiadła przy Jasonie. Czuła się już dobrze po łyku
nektaru i odrobinie wody, ale
wciąż martwiła się o chłopców.
-Leo, okręt już gotów do lotu? - zapytała.
-Tak, ale...
-Kurs na Atlantę. Później ci wyjaśnię.
-Ale... no dobra.
Wybiegł.
Annabeth też z nią nie dyskutowała. Była zbyt zajęta
badaniem rany w kształcie
podkowy na głowie Percy ego.
-Kto go tak urządził? - zapytała.
-Mroczny.
-Co?!
Piper spróbowała jej to wyjaśnić, podczas gdy trener
Hedge smarował głowy
chłopców jakąś maścią. Nigdy nie miała zaufania do jego
uzdolnień medycznych, ale tym
razem chyba zastosował coś skutecznego, a może duchy,
które nimi owładnęły,
wzmocniły ich odporność, w każdym razie obaj jęknęli i
otworzyli oczy.
Po kilku minutach siedzieli już na swoich kojach i mówili
pełnymi zdaniami. Obaj
mieli bardzo mętne wspomnienia z tego, co się
wydarzyło. Kiedy Piper opisała ich
pojedynek na szosie, Jason skrzywił się.
-Znokautowany dwa razy w ciągu dwóch dni - mruknął. -
Taki już los herosa. Spojrzał
z zakłopotaniem na Percy ego. - Wybacz, stary. Nie
chciałem cię walnąć.
Koszulka Percyego była upstrzona wypalonymi dziurami.
Włosy miał jeszcze
bardziej rozczochrane niż zwykle. Mimo to roześmiał się
słabo.
-Nie pierwszy raz dostałem w łeb. Kiedyś twoja starsza
siostra przywaliła mi
całkiem nieźle w obozie.
-No tak... ale mogłem cię zabić.
-Albo ja ciebie - odrzekł Percy.
Jason wzruszył ramionami.
-Może, gdyby w Kansas był jakiś ocean.
-Nie potrzebuję oceanu, żeby...
-Chłopcy - przerwała im Annabeth - nie wątpię, że obaj z
łatwością byście się
pozabijali. Ale teraz musicie trochę odpocząć.
-Najpierw coś zjedzmy, dobrze? - powiedział Percy. - No
i musimy pogadać.
Bachus powiedział coś, co...
-Bachus? - Annabeth uniosła rękę. - W porządku. Dobra.
Musimy pogadać. W
mesie. Za dziesięć minut. Powiem pozostałym. I błagam
cię, Percy... przebierz się.
Cuchniesz, jakby cię stratował elektryczny koń.
Leo przekazał ster trenerowi Hedgeowi, który przyrzekł,
że nie skieruje okrętu do
najbliższej bazy wojskowej „dla zabawy".
Zebrali się wokół stołu jadalnego i Piper opowiedziała, co
się wydarzyło na szosie
przy znaku: TOPEKA 32 - o ich rozmowie z Bachusem, o
pułapce zastawionej przez
Gaję i o ejdolonach, które opętały chłopców.
-Oczywiście! - Hazel uderzyła dłonią w stół, aż
przestraszony Frank wypuścił z
ręki swoje burrito. - To samo stało się z Leonem!
-Więc to nie moja wina - ucieszył się Leo. - To nie ja
rozpętałem trzecią wojnę
światową. Po prostu opętał mnie jakiś zły duch. Co za
ulga!
-Ale Rzymianie o tym nie wiedzą - powiedziała
Annabeth. - _ I dlaczego mieliby
uwierzyć nam na słowo?
-Możemy porozumieć się z Reyną - zaproponował Jason.
-Ona nam uwierzy.
Wypowiedział jej imię tak, jakby to była lina ratownicza
łącząca go z przeszłością.
Piper ogarnęło przygnębienie.
Jason zwrócił się do niej z nadzieją w oczach.
-Ty mogłabyś ją przekonać, Pipes. Jestem pewny, że tobie
by się udało.
Piper poczuła się tak, jakby cała krew spłynęła jej do stóp.
Współczujące spojrzenie
Annabeth mówiło: „Chłopcy są tacy tępi". Nawet Hazel
się skrzywiła.
-Mogłabym spróbować - powiedziała bez zapału. - Ale to
Oktawian mnie martwi.
Na klindze mojego sztyletu widziałam, jak podburzał
tłum Rzymian. Nie jestem pewna,
czy Reyna zdołałaby go powstrzymać.
Jason sposępniał. Gaszenie jego entuzjazmu nie sprawiło
Piper żadnej przyjemności,
ale pozostali Rzymianie - Hazel i Frank -kiwnęli
głowami.
-Racja - powiedział Frank. - Kiedy po południu poszliśmy
na zwiad, znowu
widzieliśmy rzymskie orły. Były daleko, ale szybko się
zbliżały. Oktawian wkroczył na
wojenną ścieżkę.
Hazel skrzywiła się.
-1 to jest właśnie ta szansa, której zawsze pragnął.
Spróbuje przejąć władzę. Jeśli
Reyna się sprzeciwi, Oktawian powie, że tchórzy przed
Grekami. A te orły... Chyba
mogą nas wywęszyć.
-Mogą - przyznał Jason. - Rzymskie orły tropią półbogów
lepiej niż potwory. Ten
okręt to nasza kryjówka, ale nie przed wszystkimi. Nie
przed nimi.
Leo zabębnił palcami w stół.
-Super. Powinienem zainstalować zasłonę dymną, dzięki
której okręt cuchnąłby
wielkimi nuggetsami z kurczaka. Następnym razem
przypomnijcie mi o tym.
Hazel zmarszczyła brwi.
-Co to są nuggetsy z kurczaka?
-O kurczę... - Leo pokręcił głową z niedowierzaniem. -
No tak. Nie było cię na
świecie przez jakieś siedemdziesiąt lat. No więc, moja
panno, nuggetsy z kurczaka...
-Nieważne - przerwała mu Annabeth. - Rzecz w tym, że
będzie nam bardzo trudno
wyjaśnić Rzymianom, co się naprawdę stało. A nawet
jeśli nam uwierzą...
-Masz rację. - Jason wychylił się do przodu. -
Powinniśmy lecieć dalej. Gdy już
pokonamy Atlantyk, będziemy bezpieczni... W każdym
razie pozbędziemy się legionu.
Powiedział to tak smętnym tonem, że Piper nie wiedziała,
czy mu współczuć, czy się
obrazić.
-Skąd ta pewność? - zapytała. - Niby dlaczego nie mieliby
nas dalej ścigać?
Potrząsnął głową.
-Słyszałaś, co Reyna mówiła o tych starożytnych
krainach. Są zbyt niebezpieczne.
Rzymskim półbogom od pokoleń nie wolno ich
odwiedzać. Nawet Oktawian nie mógłby
złamać tego zakazu.
Frank przełknął kawałek burrito z takim trudem, jakby w
ustach zmienił mu się w
tekturę.
-No więc jeśli my tam dotrzemy...
-Będziemy zdrajcami wyjętymi spod prawa - przyznał
Jason. -Każdy rzymski
heros będzie miał prawo zabić nas bez ostrzeżenia. Tym
bym się jednak nie przejmował.
Po drugiej stronie Atlantyku nie będą nas ścigać. Będą
przekonani, że zginiemy na
Morzu Śródziemnym... na Mare Nostrum.
Percy wycelował w niego swoim kawałkiem pizzy.
-Ty, panie, jesteś promykiem słońca.
Jason milczał. Inni spuścili głowy, wpatrując się w swoje
talerze. Wszyscy prócz
Percy'ego, który ze smakiem zajadał pizzę. Piper nie
miała pojęcia, gdzie mu się to
wszystko mieści. Miał apetyt jak satyr.
-Więc lećmy dalej - powiedział - i postarajmy się nie
zginąć. Pan D... Bachus...
rany, czy muszę go teraz nazywać Panem B.? W każdym
razie wspomniał o tych
bliźniakach z przepowiedni Elli. O dwóch gigantach. Otis
i... ee... to się chyba zaczynało
na F?
-Efialtes - powiedział Jason.
-Dwaj giganci... Jak w wizji Piper... - Annabeth
przesunęła palcem po brzegu
swojego kubka. - Pamiętam opowieść o dwóch
bliźniakach gigantach. Próbowali wedrzeć
się na Olimp, zwalając na kupę góry.
Frank o mało się nie zakrztusił.
-No, fajnie. Olbrzymy, które budują z gór jak z klocków. I
mówicie, że Bachus
pozabijał ich szyszką zatkniętą na kiju?
-Coś w tym rodzaju - powiedział Percy. - Ale tym razem
chyba nie możemy liczyć
na jego pomoc. Zażądał hołdu i dał wyraźnie do
zrozumienia, że to coś, czego nie
zniesiemy.
Zapadło milczenie. Piper słyszała, jak na pokładzie trener
Hedge śpiewa Błow
theMan Down, z tym że chyba nie znał słów, więc
wyśpiewywał głównie: „Bla-bla-umde-
dam-dam".
Nie mogła się pozbyć wrażenia, że Bachus naprawdę
chciał im pomóc. Ci dwaj
giganci byli w Rzymie. Mieli coś, czego potrzebowali
półbogowie - coś w kadzi ze spiżu.
Cokolwiek to było, czuła, że kryje się w tym sposób na
zamknięcie Wrót Śmierci... Pod
którego strażą wiecznej śmierci pęta... Była też
przekonana, że nie zwyciężą gigantów
bez pomocy Bachusa. I jeśli nie dokonają tego w ciągu
pięciu dni, Rzym zostanie
zniszczony, a Nico, brat Hazel, umrze.
Z drugiej strony gdyby się okazało, że wizja Bachusa
oferującego jej srebrną czarę
jest fałszywa, to może te pozostałe wizje też się nie
sprawdzą - zwłaszcza ta, w której
ona, Percy i Jason toną. Może miało to tylko jakieś
symboliczne znaczenie.
„Krew półbogini - powiedziała Gaja - i krew półboga.
Piper, moja droga, wybieraj,
który heros umrze razem z tobą".
-Chce dwojga z nas - mruknęła Piper.
Wszyscy na nią spojrzeli.
Piper nie znosiła być w centrum zainteresowania. Mogło
to być dość dziwne jak na
córkę Afrodyty, ale widziała przecież, jak przez całe lata
borykał się ze swoją sławą jej
ojciec. Pamiętała, jak Afrodyta uznała ją przy ognisku
przed całym obozem, zaczarowując
przy tym w królową piękności. Był to najbardziej
kłopotliwy moment w jej życiu.
I nawet tutaj, w towarzystwie tylko sześciorga półbogów,
poczuła się teraz nieswojo.
„To moi przyjaciele" - powiedziała sobie. - „To
normalne".
Miała jednak dziwne poczucie... że patrzy na nią więcej
niż sześć par oczu.
-Dzisiaj, na szosie, Gaja powiedziała mi, że pragnie krwi
tylko dwojga półbogów.
Ona... ona kazała mi wybierać, który z chłopców ma
umrzeć.
Jason ścisnął jej dłoń.
-Ale żaden z nas nie umarł. Ocaliłaś nas.
-Wiem. Ale... dlaczego tego chciała?
Leo cicho zagwizdał.
-Słuchajcie, pamiętacie Wilczy Dom? Naszą ulubioną
lodową księżniczkę Chione?
Mówiła o przelaniu krwi Jasona... że jego krew skala to
miejsce na całe pokolenia. Może
krew półboga ma podobną moc.
-Och...
Percy odłożył na talerz trzeci kawałek pizzy. Odchylił się
do tyłu i wpatrzył w
przestrzeń, jakby dopiero teraz odczuł skutki kopnięcia w
głowę przez konia.
-Percy? - Annabeth chwyciła go za ramię.
-Och, niedobrze - mruknął. - Niedobrze. Bardzo
niedobrze. - Spojrzał przez stół na
Franka i Hazel. - Pamiętacie Polybotesa?
-Tego olbrzyma, który napadł na Obóz Jupiter? - zapytała
Hazel. - Tego anty-
Posejdona, którego rąbnąłeś w głowę posągiem
Terminusa, tak? Chyba go pamiętam.
-Miałem sen, kiedy lecieliśmy na Alaskę. Polybotes
rozmawiał z gorgonami i
powiedział... powiedział, że chce mnie uwięzić, nie zabić.
Powiedział: „Chcę go mieć w
łańcuchach u swoich stóp, żebym mógł go zabić, gdy
nadejdzie czas. Jego krew obryzga
głazy Olimpu i przebudzi Matkę Ziemię!"
Piper pomyślała, że chyba popsuła się klimatyzacja, bo
nagle poczuła, że cała trzęsie
się z zimna. To było to samo uczucie, które dopadło ją na
szosie przed Topeką.
-Myślisz, że ci giganci chcą użyć naszej krwi... krwi
dwojga z nas...
-Nie wiem - odrzekł Percy. - Ale dopóki się nie dowiemy,
uważam, że
powinniśmy nie dać się porwać.
Jason chrząknął.
-Z tym się zgadzam.
-Ale jak się tego dowiemy? - zapytała Hazel. - Znak
Ateny, bliźniacy,
przepowiednia Elli... jak to wszystko powiązać?
Annabeth zacisnęła palce na krawędzi stołu.
-Piper, kazałaś Leonowi wziąć kurs na Atlantę.
-Zgadza się. Bachus mówił, że powinniśmy tam
poszukać... Jak on się nazywa?
-Forkis - podpowiedział Percy.
Annabeth zrobiła zdziwioną minę, jakby nie przywykła
do tego, że jej chłopak może
coś wiedzieć.
-Znasz go?
Percy wzruszył ramionami.
-Z początku go nie skojarzyłem. Potem Bachus
wspomniał o słonej wodzie i
zaświtało mi w głowie. Forkis to stary bóg morza, jeszcze
sprzed czasów mojego ojca.
Nigdy go nie spotkałem, ale chyba jest synem Gai. Tylko
nadal nie rozumiem, co bóg
morza mógłby robić w Atlancie. Leo prychnął.
-A co robił bóg wina w Kansas? Bogowie są dziwni. W
każdym razie powinniśmy
znaleźć się w Atlancie jutro w południe, chyba że coś
jeszcze pójdzie nie tak.
-Wypluj te słowa - mruknęła Annabeth. - Robi się późno.
Wszyscy powinniśmy
się przespać.
-Chwileczkę - powiedziała Piper. I znowu wszyscy na nią
spojrzeli.
Nagle zabrakło jej odwagi i zaczęła się zastanawiać, czy
instynkt jej nie zawodzi, ale
zmusiła się, by mówić dalej.
-Jest jeszcze coś. Te ejdolony... te duchy opanowujące
ciała. One wciąż są tutaj, w
tym pomieszczeniu.
XII
PIPER
Piper nie potrafiła wyjaśnić, skąd to wie.
Nie znosiła opowieści o zjawach i dręczonych duszach.
Ojciec często żartował sobie
z czirokeskich legend opowiadanych przez dziadka Toma,
kiedy jeszcze mieszkali w
indiańskim rezerwacie, ale nawet później, w ich wielkim
domu w Malibu z widokiem na
Pacyfik, za każdym razem kiedy przywoływał te legendy,
zapadały jej głęboko w
pamięć.
Czirokeskie duchy zawsze były niespokojne. Często
gubiły drogę do Krainy
Zmarłych albo kręciły się w pobliżu żywych z czystego
uporu. Czasami nawet nie
zdawały sobie sprawy z tego, że są umarłe.
W miarę jak Piper uczyła się być półboginią, coraz
bardziej się przekonywała, że
czirokeskie mity nie tak mocno się różnią od greckich. Te
ejdolony zachowywały się
zupełnie jak duchy z opowieści ojca.
Czuła instynktownie, że nadal tu są po prostu dlatego, że
nikt nie rozkazał im odejść.
Kiedy skończyła to wyjaśniać, reszta popatrzyła na nią z
pewnym zażenowaniem. Z
góry dobiegał głos trenera Hedgea, który chyba śpiewał
In the Navy, podczas gdy
Mroczny tupał w pokład, rżąc na znak protestu.
W końcu Hazel westchnęła.
-Piper ma rację.
-Skąd ta pewność? - zapytała Annabeth.
-Spotkałam już ejdolony. W Podziemiu, kiedy byłam... no
wiecie.
Umarła.
Piper zapomniała, że Hazel żyje po raz drugi. W pewnym
sensie sama była
odrodzonym duchem.
-Więc... - Frank potarł dłonią swoje krótko ostrzyżone
włosy, jakby jakieś duchy
zagnieździły mu się na czaszce. - Sądzisz, że te stwory
czają się gdzieś na okręcie albo...
-Być może czają się gdzieś w nas - powiedziała Piper. -
Tego nie wiemy.
Jason zacisnął pięść.
-Jeśli to prawda...
-Musimy coś zrobić - przerwała mu Piper. -1 chyba wiem
co.
-Co? - zapytał Percy.
-Po prostu posłuchaj, dobrze? - Piper wzięła głęboki
oddech. - Wszyscy słuchajcie.
Popatrzyła na każdego z osobna.
-Ejdolony - powiedziała, używając czaromowy -
podnieście ręce.
Zapadło pełne napięcia milczenie.
Leo roześmiał się nerwowo.
-Ty naprawdę myślisz, że to...
Zamilkł. Twarz mu zwiotczała. Podniósł rękę.
Jason i Percy zrobili to samo. Ich oczy stały się szkliste i
złote. Hazel wstrzymała
oddech. Siedzący obok Leona Frank dźwignął się z
krzesła i stanął oparty plecami o
ścianę.
-Och, bogowie. - Annabeth spojrzała na Piper badawczo.
-Możesz ich wyleczyć?
Piper miała ochotę załkać i schować się pod stół, ale
przecież musiała pomóc
Jasonowi. Nie mogła uwierzyć, że ściska rękę... Nie, nie
chciała o tym nawet myśleć.
Skupiła się na Leonie, bo najmniej ją onieśmielał. -Jest
was więcej na tym okręcie? zapytała.
-Nie - odrzekł Leo pustym głosem. — Matka Ziemia
wysłała nas trzech.
Najsilniejszych, najlepszych. Znowu odżyjemy.
-Nie tutaj - warknęła Piper. - Wszyscy trzej, słuchajcie
uważnie. Jason i Percy
zwrócili ku niej głowy. Te złote oczy były naprawdę
przerażające, ale widok trzech
chłopców w takim stanie wzniecił w niej gniew.
-Macie opuścić te ciała — rozkazała.
-Nie - powiedział Percy. Leo syknął cicho.
-Musimy żyć. Frank sięgnął po łuk.
-Na Marsa wszechmocnego! Co za ohyda! Wynoście się
stąd, duchy! Zostawcie
naszych przyjaciół w spokoju.
Leo zwrócił się do niego.
-Nie możesz nam rozkazywać, synu wojny. Twoje własne
życie jest bardzo
kruche. Twoja dusza może spłonąć w każdej chwili.
-Frank, nie. - Hazel wstała z krzesła. Siedzący obok niej
Jason dobył miecza.
-Przestańcie! - krzyknęła Piper, ale głos jej się załamał.
Szybko traciła wiarę w
swój plan. Zdemaskowała ejdolony, ale
co dalej? Jeśli nie nakłoni ich do odejścia i poleje się
krew, to będzie jej wina. W
głowie słyszała śmiech Gai.
-Usłuchajcie Piper. - Hazel wskazała na miecz Jasona.
Złota klinga zaciążyła mu w
dłoni i stuknęła o stół. Jason opad do tyłu na krzesło.
Percy warknął bardzo zmienionym głosem:
-Córko Plutona, możesz rządzić klejnotami i metalami.
Nie panujesz nad
umarłymi.
Annabeth wyciągnęła ku niemu ręce, jakby chciała go
powstrzymać, ale Hazel
zatrzymała ją gestem.
-Posłuchajcie, ejdolony - powiedziała stanowczo Hazel. -
Nie przynależycie do
tego świata. Nie mogę wam rozkazywać, ale Piper może.
Usłuchajcie jej.
Zwróciła się do Piper z miną, która mówiła: „Spróbuj
jeszcze raz. Uda ci się".
Piper zebrała się na odwagę. Spojrzała na Jasona - prosto
w oczy tej istoty, która go
opanowała.
-Macie opuścić te ciała — powtórzyła z jeszcze większą
siłą.
Mięśnie twarzy Jasona zadrgały. Na czole zalśniły
kropelki potu.
-My... my opuścimy te ciała.
-Przysięgnijcie na Styks, że już nigdy nie powrócicie na
ten okręt - ciągnęła Piper i
nigdy nie owładniecie ciałem żadnego członka tej załogi.
Leo i Percy syknęli w proteście.
-Przysięgnijcie na Styks - nalegała Piper.
Chwila napięcia - czuła, jak ich wole walczą z jej wolą. A
potem wszyscy trzej
przemówili razem:
-Przysięgamy na Styks.
-Jesteście umarłymi - powiedziała Piper.
-Jesteśmy umarłymi - powtórzyli.
-A teraz odejdźcie.
Wszyscy trzej upadli bezwładnie. Głowa Percy'ego trafiła
w pizzę.
-Percy! - Annabeth objęła go.
Piper i Hazel chwyciły Jasona za ręce, gdy zsuwał się z
krzesła.
Leo nie miał takiego szczęścia. Osunął się w stronę
Franka, który nawet nie próbował
go złapać, i padł na podłogę.
-Au! - jęknął.
-Nic ci się nie stało? - zapytała Hazel.
Leo podniósł się. Na czole miał kawałek makaronu w
kształcie cyfry 3.
-Podziałało?
-Podziałało - odrzekła Piper, czując, że się nie myli.
-1 chyba już nie wrócą.
Jason zamrugał.
-Czy to znaczy, że nie będę już miał więcej urazów
głowy?
Piper parsknęła śmiechem, wydychając z siebie całe
napięcie.
-Chodź, moja Błyskawico. Musisz zaczerpnąć świeżego
powietrza.
Piper i Jason spacerowali po pokładzie. Jason wciąż nie
czuł się zbyt pewnie, więc
Piper zachęciła go, aby otoczył ją ramieniem i wsparł się
na niej.
Leo stał przy sterze, konferując z Festusem przez
interkom; z własnego
doświadczenia wiedział, że trzeba tym dwojgu dać teraz
spokój. Telewizja satelitarna
znowu działała, więc trener Hedge zaszył się w swojej
kajucie i uszczęśliwiony oglądał
pokazy wrestlingu. Mroczny, pegaz Percyego, dokądś
odleciał. Reszta półbogów
szykowała się do nocnego spoczynku.
„ Argo II" mknął na wschód na wysokości około stu
metrów nad ziemią. Pod nimi
przemykały małe miasteczka jak rozświetlone wysepki
pośród ciemnego morza prerii.
Piper wspominała, jak ostatniej zimy leciała na smoku
Festusie nad Quebekiem.
Nigdy przedtem nie widziała czegoś tak pięknego i
jeszcze nigdy nie była tak szczęśliwa,
czując obejmujące ją ramiona Jasona - ale to było chyba
jeszcze lepsze.
Noc była ciepła. Okręt szybował łagodniej niż wówczas
smok. A najlepsze było to, że
oddalali się od Obozu Jupiter, i to tak szybko, jak tylko
się dało. Starożytne krainy mogły
być bardzo niebezpieczne, ale Piper pragnęła tam dotrzeć
jak najszybciej. Miała nadzieję,
że Jason się nie mylił, mówiąc, iż Rzymianie nie będą ich
ścigać poprzez Atlantyk.
Jason zatrzymał się na śródokręciu i oparł o reling. W
świetle księżyca jego blond
włosy były srebrne.
-Dziękuję ci - powiedział. - Znowu mnie ocaliłaś.
Objął ją jedną ręką w pasie. Pomyślała o tym dniu, w
którym spadli do Wielkiego
Kanionu - kiedy się dowiedziała, że Jason potrafi
panować nad powietrzem. Trzymał ją
wtedy tak blisko siebie, że czuła bicie jego serca. A potem
przestali spadać i unosili się
swobodnie w powietrzu. Mój. Najlepszy. Przyjaciel.
Zapragnęła go pocałować, ale coś ją powstrzymało.
-Nie wiem, czy Percy będzie mi jeszcze ufać -
powiedziała. -Po tym jak kazałam
jego koniowi kopnąć go w głowę...
Jason roześmiał się.
-O to się nie martw. Percy to równy gość, ale odnoszę
wrażenie, że co jakiś czas
trzeba go czymś rąbnąć w łeb.
-Mogłeś go zabić.
Spoważniał.
-Nie byłem sobą.
-Ale ja prawie ci w tym pomogłam. Kiedy Gaja
powiedziała, że muszę wybrać,
zawahałam się i...
Zamrugała, przeklinając łzy zbierające się jej pod
powiekami.
-Nie osądzaj się tak surowo - powiedział Jason. - Ocaliłaś
nas obu.
-Ale jeśli dwoje z naszej załogi naprawdę musi umrzeć,
chłopak i dziewczyna...
-Nie przyjmuję tego do wiadomości. Powstrzymamy
Gaję. Wszyscy siedmioro
wrócimy z tej misji żywi. Przyrzekam ci.
Piper wolałaby, żeby nie przyrzekał. To słowo
przypomniało jej Przepowiednię
Siedmiorga: Przysięga tchem ostatnim dochowana będzie.
„Błagam cię" - pomyślała, zastanawiając się, czy usłyszy
to jej matka, bogini miłości.
- „Nie pozwól, żeby to było ostatnie tchnienie Jasona.
Jeśli miłość coś znaczy, nie
odbieraj mi go".
Ta myśl wywołała w niej wyrzuty sumienia. Jak mogłaby
znieść widok pogrążonej w
bólu Annabeth, gdyby zginął Percy? Jak mogłaby dalej
żyć, gdyby którekolwiek z
siedmiorga półbogów umarło? Każde z nich już tyle
przeżyło. Nawet tych dwoje
Rzymian, Hazel i Franka, traktowała już jak swoich
krewniaków. W Obozie Jupiter
Percy opowiedział jej o ich wyprawie na Alaskę i czegoś
tak strasznego ona sama nigdy
jeszcze nie przeżyła. A po sposobie, w jaki Hazel i Frank
próbowali jej pomóc w trakcie
egzorcyzmu, widać było, że są dzielnymi, dobrymi
ludźmi.
-Ta legenda, o której wspomniała Annabeth, o Znaku
Ateny... dlaczego nie
chciałeś o niej rozmawiać?
Bała się, że Jason znowu się od niej odsunie, ale on tylko
zwiesił głowę, Jakby
spodziewał się tego pytania.
-Pipes, ja nie wiem, co jest prawdą, a co nie. Ta legenda...
to może być zapowiedź
prawdziwego zagrożenia.
-Dla kogo?
-Dla nas wszystkich — odrzekł ponuro. - Według tej
legendy w dawnych czasach,
kiedy Rzymianie podbili greckie miasta, ukradli Grekom
coś dla nich ważnego.
Piper czekała, ale Jason się zamyślił.
-Co ukradli? - zapytała.
-Nie wiem. I chyba nikt w legionie nigdy tego nie
wiedział. Ale legenda głosi, że
to coś zostało zabrane do Rzymu i tam ukryte. Od tego
czasu dzieci Ateny, greccy
półbogowie, zawsze nas nienawidzili. Zawsze podburzali
swoich braci przeciw
Rzymianom. Jak już powiedziałem, nie wiem, ile w tym
prawdy...
-A dlaczego nie chcesz tego powiedzieć Annabeth?
Przecież nagle cię nie
znienawidzi.
Spojrzał na nią, mrużąc oczy.
-Mam nadzieję. Ale ta legenda głosi, że dzieci Ateny będą
szukać tego czegoś
przez całe tysiąclecia. W każdym pokoleniu bogini
wybiera kilkoro z nich, aby tego
szukali. I najwyraźniej prowadzi ich do Rzymu jakiś
znak... Znak Ateny.
-Jeśli Annabeth jest jedną z tych poszukujących...
powinniśmy jej pomóc.
Jason zawahał się.
-Może. Kiedy już będziemy bliżej Rzymu, powiem jej to,
co wiem, a wiem tak
mało. Przyrzekam. Ale z tej opowieści wynika,
przynajmniej w tej wersji, którą ja
usłyszałem, że jeśli Grecy kiedyś odnajdą to, co im
skradziono, nigdy nam tego nie
wybaczą. Zniszczą legion i Rzym raz na zawsze. A po
tym, co powiedziała Leonowi
Nemezis, że Rzym zostanie zniszczony za pięć dni...
Przyglądała się badawczo jego twarzy. Był z całą
pewnością najdzielniejszą osobą,
jaką znała, ale teraz zrozumiała, że się boi. Ta legenda -
myśl o tym, że ich grupa może
się rozpaść i że jakieś miasto może ulec zagładzie - po
prostu go przerażała.
Co takiego mogli Rzymianie ukraść, że było to tak ważne
dla Greków... Nie potrafiła
sobie wyobrazić, żeby coś mogło nagle obudzić w
Annabeth żądzę zemsty.
Z drugiej strony nie potrafiła też sobie wyobrazić, że
mogłaby wybierać między
życiem jednego półboga a życiem drugiego, a dzisiaj, na
tej opuszczonej szosie, przez
chwilę Gaja prawie ją do tego skusiła...
-A w ogóle to cię przepraszam - powiedział Jason.
Otarła ostatnią łzę z policzka.
-Przepraszasz? Za co? To przecież ejdolon zaatakował...
-Nie chodzi o to. - Drobna blizna na górnej wardze Jasona
zdawała się jaśnieć w
blasku księżyca. Uwielbiała ją. Ta niedoskonałość czyniła
jego twarz jeszcze bardziej
interesującą. - Byłem głupi, prosząc cię, żebyś się
skontaktowała z Reyną. To było
bezmyślne.
-Och. - Spojrzała w górę, na chmury, myśląc o tym, czy
to jej matka Afrodyta w
jakiś sposób go natchnęła. Aż trudno jej było uwierzyć, że
naprawdę to powiedział.
„Tylko nie przerywaj" - pomyślała.
-Naprawdę, nie ma sprawy.
-Bo, zrozum... ja nigdy nie czułem nic do Reyny, więc nie
pomyślałem, że może ci
to sprawić przykrość. Nie było nic, co mogłoby cię
niepokoić, Pipes.
-Chciałam ją znienawidzić - powiedziała Piper. - Tak się
bałam, że wrócisz do
Obozu Jupiter.
Jason zrobił zdziwioną minę.
-To w ogóle nie wchodzi w rachubę. Chyba że razem z
tobą. Przyrzekam.
Podniosła rękę. Uśmiechnęła się, ale pomyślała: „Jeszcze
jedna obietnica. Przysięga
tchem ostatnim dochowana będzie".
Starała się odepchnąć od siebie te myśli. Wiedziała, że
powinna po prostu cieszyć się
tą spokojną chwilą z Jasonem, ale kiedy spojrzała za burtę
okrętu, nie mogła się pozbyć
wrażenia, że preria wygląda teraz jak ciemna woda - jak
to mroczne pomieszczenie, w
którym tonęli, to, które zobaczyła na ostrzu sztyletu.
XIII
PERCY
C o tam zasłona dymna o zapachu panierki z kurczaka.
Percy wolałby, żeby Leo
wynalazł czapkę chroniącą przed snami.
Tej nocy dręczyły go okropne koszmary. Najpierw śniło
mu się, że jest znowu na
Alasce, na misji, której celem jest odnalezienie
legionowego orła. Wspinał się górską
ścieżką, ale gdy tylko zszedł na pobocze, pochłonęło go
bagno - muskeg, jak to nazwała
Hazel. Dusił się w błocie, nie mogąc się poruszyć ani
złapać oddechu. Po raz pierwszy w
życiu zrozumiał, jak to jest tonąć.
„To tylko sen" - powiedział sobie. - „Zaraz się obudzę".
Ale to nie pomagało.
Nigdy nie bał się wody. To był żywioł jego ojca. Od
czasu przeżycia z muskegiem
zaczął się jednak bać uduszenia. Nie mówił o tym
nikomu, ale zaczął nawet odczuwać
pewną niechęć do nurkowania. Wiedział, że to głupota.
Przecież nie może utonąć.
Podejrzewał jednak, że jeśli nie opanuje tego strachu,
strach może opanować jego.
Pomyślał o swojej przyjaciółce Thalii, która miała lęk
wysokości, chociaż była
przecież córką boga nieba. Jason, jej brat, potrafił latać,
przyzywając wiatry. Thalia tego
nie potrafiła, może dlatego że za bardzo się bała
spróbować. Gdyby on sam uwierzył, że
może utonąć...
Muskeg napierał na jego klatkę piersiową. Za chwilę
pękną mu płuca.
„Przestań panikować" - mówił do siebie. - „To przecież
sen".
W chwili gdy już naprawdę zabrakło mu powietrza w
płucach, sen się zmienił.
Stał w jakimś olbrzymim, mrocznym pomieszczeniu
podobnym do podziemnego
parkingu. Rzędy kamiennych filarów biegły we wszystkie
strony, podtrzymując
sklepienie jakieś sześć metrów nad nim. Tu i tam stały
koksowniki, rozsiewające mętny
czerwony blask na posadzce.
Percy nie widział, co jest dalej, bo było dość ciemno, ale
pod sufitem dostrzegł jakieś
liny na bloczkach, worki z piaskiem, rzędy lampek
przyciemnionych jak w teatrze.
Wokół piętrzyły się stosy skrzynek z napisami:
REKWIZYTY, BROŃ, KOSTIUMY. Na
jednej widniał napis: ZESTAW WYRZUTNI
RAKIETOWYCH.
Z ciemności dochodziło skrzypienie jakiejś maszynerii,
zgrzyt wielkich przekładni i
szum wody w rurach.
A potem zobaczył olbrzyma... a w każdym razie
pomyślał, że to olbrzym.
Miał ponad trzy metry wysokości - byłoby to dość dużo
jak na cyklopa, ale niewiele
w porównaniu z olbrzymami, z którymi Percy miał już do
czynienia. Był też bardziej
uczłowieczony, bez typowych smoczych nóg swoich
większych krewniaków. W jego
długich, purpurowych dredach połyskiwały złote i srebrne
monety, co było dość typową
fryzurą olbrzyma. Przez plecy miał przewieszony
trzymetrowy oszczep - dość typową
broń olbrzyma.
Miał na sobie najobszerniejszy czarny golf, jaki Percy w
życiu widział, czarne obcisłe
spodnie i czarne skórzane buty z noskami tak długimi i
zakrzywionymi, że mogły być
butami klowna. Chodził tam i z powrotem przed jakąś
platformą, popatrując na spiżowy
kocioł wysokości Percyego.
-Nie, nie, nie - mruczał pod nosem. - Za słaby efekt. Nie
ma wartości. Otis! ryknął
w ciemność.
Percy usłyszał w oddali czyjeś człapanie. Z mroku
wyłonił się drugi olbrzym. Ubrany
był dokładnie tak jak pierwszy, łącznie z tymi butami
klowna. Jedyna różnica polegała na
tym, że ten drugi miał włosy zielonkawe, a nie
purpurowe.
Pierwszy olbrzym zaklął.
-Otisie, dlaczego robisz mi to codziennie? Powiedziałem
ci, że dzisiaj ja noszę
czarny golf. Mogłeś założyć cokolwiek, byle nie czarny
golf!
Otis zamrugał, jakby dopiero co się obudził.
-Myślałem, że nosisz dzisiaj żółtą togę.
-To było wczoraj! Kiedy ty pojawiłeś się w żółtej todze!
-Och. No tak. Wybacz, Efi.
Jego brat warknął. Musieli być bliźniakami, bo twarze
mieli jednakowo odrażające.
-1 nie nazywaj mnie Efi. Mów do mnie Efialtes. Tak mam
na imię. Możesz też
używać mojego scenicznego imienia. WIELKI EF!
Otis skrzywił się.
-Do tego scenicznego jakoś nie mam przekonania.
-Bzdura! Jest znakomite. No dobra, jak tam
przygotowania?
-Świetnie. - W głosie Otisa trudno było doszukać się
entuzjazmu. - Tygrysy
ludojady, wirujące ostrza... Ale wciąż uważam, że
przydałoby się kilka baletnic.
-Żadnych baletnic! A to? - Machnął ze wstrętem w stronę
kadzi ze spiżu. - Co to
jest? To nie jest ciekawe.
-Ale to przecież gwóźdź programu. On umrze, chyba że
go uratują. A jeśli
przybędą zgodnie z planem...
-Oby przybyli! Pierwszego lipca, w kalendy lipcowe,
dzień Ju-nony. To wtedy
Matka chce zniszczyć tych głupich półbogów i naprawdę
zaśmiać się Junonie w twarz. A
poza tym nie będę płacił duchom gladiatorów za
nadgodziny!
-No dobra, wszyscy zginą - powiedział Otis - i zaczniemy
niszczyć Rzym.
Dokładnie jak chce Matka. Idealnie. Tłumom się spodoba.
Rzymskie duchy uwielbiają
takie igrzyska.
Efialtes nie wyglądał na przekonanego.
-Ale po co tu tkwi ten kocioł? Nie można go zawiesić nad
ogniem albo rozpuścić
w sadzawce jakiegoś kwasu?
-Musi przeżyć jeszcze przez parę dni - przypomniał bratu
Otis.
-Bo inaczej siedmioro nie złapie przynęty i nie zechce go
ocalić.
-Hmm. Chyba tak. Ale wciąż mi brakuje wrzasku. Taka
powolna śmierć jest
nudna. Aha, a nasza utalentowana przyjaciółka? Jest
gotowa przyjąć gościa?
Otis skrzywił się.
-Ja naprawdę nie lubię z nią rozmawiać. Denerwuje mnie.
-Ale jest gotowa?
-Tak - odrzekł z pewnym oporem Otis. - Jest gotowa od
stuleci. Nikt nie ruszy
tego posągu.
-Doskonale. — Efialtes zatarł ręce. - To nasza wielka
szansa, braciszku.
-To samo mówiłeś o naszym ostatnim numerze - mruknął
Otis.
-Wisiałem na tej bryle lodu nad rzeką Lete przez sześć
miesięcy, a media nie
zwróciły na nas uwagi.
-To będzie coś zupełnie innego! Stworzymy nowy
standard rozrywki! Jeśli Matka
będzie zadowolona, zdobędziemy bilet do sławy i
fortuny!
-Skoro tak mówisz - westchnął Otis. - Chociaż nadal
uważam, że te kostiumy z
Jeziora łabędziego wyglądałyby prześlicznie...
-Żadnego baletu!
-Przepraszam.
-Chodź, obejrzymy tygrysy. Chcę mieć pewność, że będą
głodne!
I odeszli, ginąc w mroku, a Percy spojrzał na kocioł.
„Muszę zobaczyć, co jest w środku" - pomyślał.
Zapragnął znaleźć się bliżej kadzi, tuż przy jej ściance. A
potem przez nią przeniknął.
Powietrze w środku cuchnęło nieświeżym oddechem i
zaśniedziałym metalem. Mdła
purpurowa poświata pochodziła z miecza ze stygijskiej
stali, opartego o bok kotła. Tuż
przy nim kulił się markotny chłopiec w podartych
dżinsach i starej kurtce lotniczej. Na
palcu jego prawej ręki połyskiwał srebrny pierścień z
trupią czaszką.
-Nico! - zawołał Percy, ale syn Hadesa go nie słyszał.
Kocioł był szczelnie zamknięty. Powietrze robiło się
trujące.
Nico miał zamknięte oczy, oddychał ciężko. Sprawiał
wrażenie, że medytuje. Twarz
miał bladą i wychudzoną.
Na wewnętrznej ściance kadzi widniały trzy pionowe
kreski, co wyglądało na znaki
wydrapane przez Nica czubkiem miecza -może trzy dni,
w których był tutaj uwięziony?
Trzy dni? To chyba nie było możliwe, boby się udusił.
Choć Percy wiedział, że śni,
sam poczuł panikę, walcząc o tlen.
Nagle dostrzegł coś między stopami chłopca - jakieś
drobne błyszczące ziarenka, nie
większe od niemowlęcych ząbków.
-Nico - powiedział - gdzie to jest? Ocalimy cię...
Wizja zanikła, dziewczęcy głos wyszeptał:
-Percy.
Z początku pomyślał, że jeszcze się nie obudził. Kiedy
utracił pamięć, wciąż śniła mu
się Annabeth, jedyna osoba, którą zapamiętał. Teraz
podniósł powieki, zaczął widzieć
jasno i zrozumiał, że ona naprawdę tu jest.
Stała przy koi, uśmiechając się do niego.
Jasne włosy opadały jej na ramiona. Oczy szare jak
burzowe chmury rozjaśniało
rozbawienie. Przypomniał sobie swój pierwszy dzień w
Obozie Herosów, pięć lat temu,
kiedy obudził się ze śpiączki i ujrzał stojącą nad nim
Annabeth. Powiedziała wtedy:
„Ślinisz się przez sen".
To było takie sentymentalne...
-C-co się dzieje? - zapytał. — To sen?
-Nie - odpowiedziała cicho. - To środek nocy.
-To znaczy...
Serce zabiło mu szybciej. Zdał sobie sprawę z tego, że
jest w piżamie, w łóżku.
Prawdopodobnie się oślinił albo wydawał dziwne
odgłosy, kiedy był pogrążony we śnie.
Jest niemożliwie rozczochrany i ma nieświeży oddech.
-Wśliznęłaś się w środku nocy do mojej kajuty?
Annabeth wymownie spojrzała w sufit.
-Percy, za dwa miesiące skończysz siedemnaście lat. Nie
możesz wciąż się bać, że
trener Hedge na ciebie nakrzyczy.
-A widziałaś jego kij bejsbolowy?
-A w ogóle, głuptasie, pomyślałam, że moglibyśmy się
przejść. Nie mieliśmy
jeszcze okazji pobyć sam na sam. Chcę ci coś pokazać...
moje ulubione miejsce na
okręcie.
Percy nadal miał przyspieszony puls, ale już nie z obawy
przed kłopotami.
-A mogę... no wiesz... umyć przedtem zęby?
-Nawet powinieneś. Bo cię nie pocałuję. I uczesz się.
Jak na triremę okręt był duży, ale dla Percyego przytulny
- jak budynek z sypialniami
w Yancy Academy i we wszystkich innych szkołach z
internatem, z których go
wyrzucono. Zeszli na dolny pokład, którego Percy jeszcze
dobrze nie poznał, oczywiście
poza izbą chorych.
Annabeth poprowadziła go koło maszynowni, która
wyglądała jak bardzo
niebezpieczny zestaw drabinek z placu zabaw, z rurkami,
zaworami i tłokami
wybiegającymi z osadzonej pośrodku spiżowej kuli.
Kable przypominające wielkie
metalowe nitki makaronu wiły się po całej podłodze i po
ścianach.
-Jak to działa? - zapytał Percy.
-Nie mam pojęcia. Ale oprócz Leona tylko ja potrafię tym
pokierować.
-To pocieszające.
-Nie martw się. To może wybuchnąć tylko raz.
-Mam nadzieję, że żartujesz.
Uśmiechnęła się.
-Idziemy dalej.
Minęli magazyny i zbrojownię. W części rufowej doszli
do podwójnych drewnianych
drzwi, otwartych na wielką stajnię. Pachniało tu świeżym
sianem i wełnianymi kocami.
Po lewej stronie były trzy puste boksy dla koni, podobne
do tych, które mieli w obozie
dla pegazów. Po prawej były dwie puste klatki, na tyle
duże, że mogły pomieścić wielkie
zwierzęta z zoo.
Środek podłogi — kwadrat o boku długości półtora metra
- był przeszklony. Widać
było nocny pejzaż - mile ciemnego lądu poprzecinanego
pajęczyną oświetlonych
autostrad.
-Statek ze szklanym dnem? - zapytał Percy.
Annabeth wzięła koc z najbliższego boksu i rozłożyła na
części szklanej podłogi.
-Usiądźmy tutaj.
Rozłożyli się na kocu, jakby byli na pikniku, i zapatrzyli
w dół.
-Leo zbudował te stajnie tak, żeby pegazy mogły łatwo
przylatywać i odlatywać powiedziała
Annabeth. - Tylko nie wziął pod uwagę tego, że pegazy
wolą hasać
swobodnie po świecie, więc stajnie zawsze są puste.
Percy zaczął się zastanawiać, gdzie może być teraz
Mroczny. Może szybuje gdzieś w
przestworzach, śledząc ich okręt? Głowa wciąż go trochę
bolała od kopnięcia kopytem
pegaza, ale nie miał mu tego za złe.
-Jak to łatwo przylatywać i odlatywać? Przecież taki
pegaz musiałby pokonać
dwie kondygnacje schodów.
Annabeth postukała knykciami w szkło.
-To są klapy. Jak w bombowcu.
Percy przełknął ślinę.
-Chcesz powiedzieć, że siedzimy na drzwiach? A gdyby
się otworzyły?
-No, tobyśmy spadli i się zabili. Ale się nie otworzą. To
bardzo mało
prawdopodobne.
-Super.
Annabeth roześmiała się.
-Wiesz, dlaczego lubię to miejsce? Nie tylko ze względu
na widoki. Co ci ono
przypomina?
Percy rozejrzał się: klatki i boksy, zwisająca z belki lampa
z niebiańskiego spiżu,
zapach siana, no i, oczywiście, siedząca przy nim
Annabeth z twarzą tak piękną, ale i
nieco widmową w łagodnym pomarańczowym świetle.
-Tę ciężarówkę z zoo - powiedział. - Tę, którą jechaliśmy
do Las Vegas.
Po jej uśmiechu poznał, że to prawidłowa odpowiedź.
-To było tak dawno - dodał. - Byliśmy w okropnym
stanie, wędrując przez kraj w
poszukiwaniu tego głupiego pioruna, uwięzieni w
ciężarówce z gromadą zabiedzonych
zwierząt. A ty to wspominasz z łezką w oku?
-Bo widzisz, Glonomóżdżku, właśnie wtedy po raz
pierwszy naprawdę ze sobą
rozmawialiśmy, ty i ja. Opowiedziałam ci o mojej
rodzinie i...
Wyjęła swój obozowy naszyjnik z nanizanym szkolnym
pierścieniem ojca i
kolorowymi glinianymi paciorkami, z których każdy
oznaczał jeden rok spędzony w
Obozie Herosów. Teraz na rzemyku wisiało jeszcze coś:
wisiorek z prawdziwego koralu,
który Percy jej dał, kiedy zaczęli ze sobą chodzić. Zabrał
go z pałacu ojca na dnie morza.
-...i to mi przypomina - ciągnęła Annabeth - jak długo już
się znamy. Percy,
mieliśmy wtedy po dwanaście lat. Możesz w to uwierzyć?
-Nie. Więc... od tego momentu już wiedziałaś, że mnie
polubisz?
Uśmiechnęła się łobuzersko.
-Z początku cię nie znosiłam. Wkurzałeś mnie. Potem
tolerowałam cię przez parę
lat. A później...
-W porządku. Wystarczy.
Pochyliła się i pocałowała go: był to prawdziwy dobry
pocałunek bez świadków - bez
Rzymian czy wrzeszczących satyrów.
-Tęskniłam za tobą, Percy.
Chciał jej powiedzieć to samo, ale wydawało mu się, że to
za mało. Kiedy był wśród
Rzymian, tylko myśl o niej utrzymywała go przy życiu.
„Tęskniłem za tobą" nie
oddałoby tego, co wtedy czuł.
Przypomniał sobie, jak Piper zmusiła ejdolona do
opuszczenia jego ciała. Nie zdawał
sobie sprawy z jego obecności, dopóki nie użyła swojej
czaromowy. A kiedy ejdolon go
opuścił, poczuł się tak, jakby z czoła wyciągnięto mu
rozgrzany szpikulec. Przedtem nie
odczuwał żadnego bólu. A potem rozjaśniło mu się w
głowie. Jego dusza wyciągnęła się
wygodnie w jego ciele.
Teraz poczuł się podobnie. Ostatnich kilka miesięcy
mogło być jednym z jego
dziwnych snów. To, co się wydarzyło w Obozie Jupiter,
wydawało się tak mętne i
nierealne jak ta walka z Jasonem, kiedy obaj byli opętani
przez ejdolony.
Nie żałował jednak czasu spędzonego w Obozie Jupiter.
Otworzyło mu to oczy na
wiele spraw.
-Annabeth - powiedział niepewnym tonem - w Nowym
Rzymie półbogowie mogą
mieszkać spokojnie przez całe życie.
Na jej twarzy pojawiła się czujność.
-Reyna mi mówiła. Ale, Percy, ty jesteś z Obozu
Herosów. Tamto życie...
-Wiem. Ale kiedy tam byłem, widziałem tylu półbogów
żyjących bez strachu,
dzieciaki idące do szkoły, pary zawierające małżeństwa i
zakładające rodziny. W Obozie
Herosów czegoś takiego nie ma. Wciąż myślałem o nas...
i może pewnego dnia, kiedy
skończy się ta wojna z gigantami...
Trudno było to stwierdzić w złotym świetle, ale
wydawało mu się, że Anńabeth się
zarumieniła. Powiedziała tylko:
-Och.
Zląkł się, że powiedział za dużo. Może wystraszył ją tym
swoim marzeniem o
przyszłości. Zwykle to ona wszystko planowała. Przeklął
w duchu samego siebie.
Tak długo znał Annabeth, a wciąż mu się zdawało, że
słabo ją rozumie. Nawet wtedy,
kiedy chodzili ze sobą już od wielu miesięcy, ich stosunki
zawsze były nowe i kruche jak
rzeźba ze szkła. Wciąż się bał, że zrobi coś nie tak i ją
stłucze.
-Wybacz mi - powiedział. - Ja po prostu... musiałem o
tym myśleć, żeby żyć. To mi
dawało nadzieję. Zapomnij o tym, co ci powiedziałem...
-Nie! Nie, Percy. O bogowie, to było takie słodkie. Tylko
że... że może spaliliśmy
ten most. Jeśli nie uda nam się naprawić stosunków z
Rzymianami... No bo wiesz, te dwa
odłamy półbogów nigdy nie żyły w zgodzie. Właśnie
dlatego bogowie nas rozdzielili.
Nie wiem, czy kiedykolwiek będzie to możliwe.
Percy nie chciał się z nią sprzeczać, ale nie zamierzał
tracić nadziei. To było bardzo
ważne - nie tylko dla niego i Annabeth, ale też dla
wszystkich półbogów. I to musiało być
możliwe: należenie do dwóch światów jednocześnie.
Ostatecznie na tym przecież polega
życie półboga - nie całkiem należy do świata
śmiertelników, nie całkiem do Olimpu, ale
próbuje pogodzić obie strony swojej natury.
Niestety w ten sposób znów zaczął myśleć o bogach, o
wojnie, która ich czekała, i o
tym śnie o bliźniakach Efialtesie i Otisie.
-Śnił mi się koszmar, kiedy mnie obudziłaś - wyznał.
Opowiedział Annabeth, co zobaczył.
Wyglądało na to, że nie zaskoczyły jej nawet najbardziej
niepokojące fragmenty
wizji. Ponuro pokręciła głową, kiedy opisywał uwięzienie
Nica w kadzi ze spiżu. W jej
oczach pojawił się błysk gniewu, kiedy opowiedział o
olbrzymach planujących jakieś
bardzo spektakularne zniszczenie Rzymu, z okrutnymi
mordami na samym początku.
-Nico jest przynętą - mruknęła. - Poplecznicy Gai'musieli
go w jakiś sposób
porwać. Ale nie wiemy dokładnie, gdzie go trzymają.
-Gdzieś w Rzymie. Gdzieś pod ziemią. Odniosłem
wrażenie, że Nico ma jeszcze
parę dni życia przed sobą, tylko nie rozumiem, jak
mógłby wytrzymać tak długo bez
tlenu.
-Jeszcze pięć dni według Nemezis. Kalendy lipcowe.
Przynajmniej tyle wiemy.
-Co to są kalendy?
Annabeth uśmiechnęła się znacząco, jakby się ucieszyła,
że znowu jest tak jak
dawniej - Percy czegoś nie wie, a ona mu to wyjaśnia.
-To rzymski termin oznaczający pierwszy dzień miesiąca.
Stąd pochodzi słowo
kalendarz. Ale jak Nico ma przeżyć tak długo? Trzeba
porozmawiać z Hazel.
-Teraz?
Zawahała się.
-Nie. Myślę, że to może poczekać do rana. Nie chcę jej
zaskakiwać taką
wiadomością w środku nocy.
-Olbrzymy wspomniały o jakimś posągu - przypomniał
sobie Percy. - I o jakiejś
utalentowanej przyjaciółce, która go strzeże. Otis
wyraźnie się jej bał. Ktoś, kto może
wystraszyć olbrzyma...
Annabeth zapatrzyła się na szosę wijącą się pośród
ciemnych wzgórz.
-Percy, widziałeś się ostatnio z Posejdonem? Albo dał ci
w jakiś sposób znak?
Potrząsnął głową.
-Nie... i to od... kurczę, chyba się nad tym nie
zastanawiałem. Od końca wojny
tytanów. Widziałem go w Obozie Herosów, ale to było w
sierpniu zeszłego roku. - Nagle
ogarnął go strach. -Dlaczego pytasz? Widziałaś Atenę?
Nie odważyła się spojrzeć mu w oczy.
-Parę tygodni temu. To... to nie było przyjemne. Nie
wyglądała jak zawsze. Może
to ta grecko-rzymska schizofrenia, o której mówiła
Nemezis. Nie wiem. Bardzo mnie
zabolało to, co mówiła. Powiedziała, że ją zawiodłam.
-Tyją zawiodłaś? - Percy nie mógł uwierzyć własnym
uszom. Annabeth była
idealną półboginią. Była modelową córką Ateny. -Jak
mogłabyś...
-Nie wiem - odpowiedziała ze smutkiem. - I do tego
wszystkiego ja też mam w
nocy koszmary, chociaż nie mają tyle sensu co twoje.
Percy czekał, ale Annabeth nic więcej na ten temat nie
powiedziała. Pragnął poprawić
jej samopoczucie, zapewnić ją, że wszystko jakoś się
ułoży, ale nie potrafił. Chciał coś
zrobić, żeby wszystko skończyło się dobrze. Po tych
trzech latach nawet najokrutniejsi
bogowie powinni uznać, że oboje na to zasługują.
A jednak w głębi duszy czuł, że tym razem nic nie może
zrobić, aby pomóc
Annabeth. Może tylko przy niej być. Córa mądrości
samotnie kroczy.
Poczuł się tak bezsilny i bezradny jak wówczas, gdy
zapadł się w muskeg.
Annabeth uśmiechnęła się lekko.
-W taki piękny wieczór, co? Żadnych złych rzeczy aż do
rana. - Znowu go
pocałowała. - Zobaczysz, wszystkiego się w końcu
dowiemy. Znowu jesteś przy mnie.
Na razie tylko to się liczy.
-Masz rację. Nie mówmy już o odradzaniu się Gai, o
uwięzionym Nicu, o
nadchodzącym końcu świata, o gigantach...
-Przestań, Glonomóżdżku. Po prostu mnie obejmij.
Siedzieli przytuleni, ciesząc się
swoim ciepłem. Percy ani się spostrzegł, kiedy buczenie
motoru, przyćmione światło i
cudowne uczucie bycia z Annabeth sprawiły, że powieki
zaczęły mu ciążyć i zasnął.
Kiedy się obudził, przez szklaną podłogę wpadało już
światło dnia, a jakiś chłopięcy
głos powiedział:
-Och... Macie kłopoty, i to jakie.
XIV
PERCY
Percy widział już Franka otoczonego przez krwiożercze
ogry, walczącego z
nieśmiertelnym olbrzymem, a nawet uwalniającego
Tanatosa, boga śmierci, ale jeszcze
nigdy nie widział go tak przerażonego jak teraz, gdy
znalazł ich pogrążonych we śnie w
stajni na dolnym pokładzie.
-Co...? - Percy przetarł oczy. - Och, trochę przysnęliśmy.
Frank przełknął ślinę. Miał na sobie ciemne bojówki,
adidasy i T-shirt z zimowych
igrzysk olimpijskich w Vancouverze, z odznaką
rzymskiego centuriona przypiętą pod
szyją (Percy nie bardzo wiedział, czy uznać to za ponury
żart, czy za symbol nadziei,
jako że byli teraz renegatami). Frank spojrzał w bok,
jakby widok tych dwojga razem
mógł go oślepić.
-Wszyscy myślą, że zostaliście porwani - powiedział. -
Przetrząsnęliśmy cały
okręt. Kiedy trener Hedge się dowie... Och, bogowie,
byliście tu całą noc?
-Frank! - Uszy Annabeth miały barwę truskawek. -
Zeszliśmy tu pogadać. I
zasnęliśmy. Niechcący. To wszystko.
-Parę razy się pocałowaliśmy - dodał Percy.
Annabeth spojrzała na niego ze złością.
-To nam nie pomoże!
-Może lepiej... - Frank wskazał na drzwi stajni. - Ee...
mamy się spotkać na
śniadaniu. I może wyjaśnicie, co zrobiliście... to znaczy...
czego nie zrobiliście? To
znaczy... naprawdę nie chcę, żeby ten faun... to znaczy
satyr... mnie zabił.
I wybiegł.
Kiedy już wszyscy zebrali się w mesie, nie było aż tak
źle, jak się Frank obawiał.
Jason i Piper odetchnęli z ulgą na ich widok. Leo nie
przestawał się uśmiechać i mruczeć:
„Ale numer, ale numer". Tylko Hazel wyglądała na
oburzoną, może dlatego że
pochodziła z lat czterdziestych. Wciąż wachlowała sobie
twarz i unikała spojrzenia
Percy'ego.
Oczywiście trener Hedge był wściekły, ale Percy'emu
trudno było traktować go
poważnie, skoro satyr mierzył zaledwie półtora metra.
-Jeszcze nigdy w moim życiu...! - grzmiał Hedge,
wymachując kijem bejsbolowym
i zwalając miskę jabłek. - To łamanie zasad!
Nieodpowiedzialność!
-Trenerze - powiedziała Annabeth - to był wypadek.
Rozmawialiśmy i zasnęliśmy.
-A w ogóle - dodał Percy - to zaczynasz się zachowywać
jak Terminus.
Hedge zmrużył oczy.
-Chcesz mnie znieważyć, Jackson? Bo... bo zaraz cię
wyterminuję, kolego!
Percy starał się zachować powagę.
-To już się nie powtórzy, trenerze. Obiecuję. No dobra,
ale nie mamy
poważniejszych spraw na głowie?
Hedge wciąż się wściekał.
-Pewnie! Ale będę cię obserwował, Jackson. A ty,
Annabeth Chase... myślałem, że
masz trochę więcej rozumu...
Jason odchrząknął.
-No to bierzmy się za żarcie. Zaczynajmy.
Zebranie przypominało naradę wojenną przy donatach.
Ale w końcu w Obozie
Herosów zwykle toczyli najpoważniejsze dyskusje przy
stole pingpongowym w sali
rekreacyjnej, zajadając krakersy pomazane sosem
serowym, więc Percy czuł się jak w
domu.
Opowiedział im o swoim śnie: o dwóch olbrzymach
przygotowujących się na ich
przyjęcie w podziemnym parkingu z mnóstwem wyrzutni
rakietowych, o Nicu di Angelo
uwięzionym w kadzi ze spiżu, powoli umierającym z
braku tlenu, z pestkami granatu u
stóp.
Hazel zdusiła szloch.
-Nico... Och, bogowie. Pestki.
-Wiesz, Co to jest? - zapytała Annabeth.
Hazel pokiwała głową.
-Kiedyś mi je pokazał. Pochodzą z ogrodu naszej
macochy.
-Waszej maco... och... - wykrztusił Percy. — To znaczy
Persefony.
Percy spotkał raz małżonkę Hadesa. Nie była osobą ciepłą
i przyjemną. Był też w jej
ogrodzie - ponurym miejscu pełnym kryształowych drzew
oraz krwistoczerwonych i
trupio białych kwiatów.
-Te pestki to żywność ratunkowa - powiedziała Hazel.
Percy odgadł, że Hazel się
denerwuje, bo wszystkie srebrne naczynia na stole
zaczęły ku niej sunąć. - Mogą je
spożywać tylko dzieci Hadesa. Nico zawsze miał trochę
tych pestek przy sobie, na
wypadek gdyby gdzieś utknął. Ale jeśli naprawdę jest
uwięziony...
-To giganci chcą nas zwabić w pułapkę - dokończyła
Annabeth. - Zakładają, że
będziemy próbowali go uwolnić.
-No i mają rację! - Hazel rozejrzała się wokół stołu, z
gasnącą nadzieją szukając
ich poparcia. - Prawda?
-Tak! - ryknął trener Hedge z ustami pełnymi
papierowych serwetek. - A to
znaczy, że będziemy walczyć, prawda?
-Hazel, to oczywiste, że mu pomożemy - powiedział
Frank. - Ale ile mamy czasu,
zanim... ee... to znaczy, jak długo Nico wytrzyma?
-Jedna pestka dziennie - odrzekła ze smutkiem Hazel. -
Jeśli postanowi zapaść w
śmiertelny trans.
-Śmiertelny trans? - Annabeth zmarszczyła brwi. - To nie
brzmi zabawnie.
-To mu spowalnia pobieranie tlenu - wyjaśniła Hazel. -
Jak hibernacja albo koma.
Jedna pestka wystarczy mu na zaledwie jeden dzień.
-A ma jeszcze pięć pestek - powiedział Percy. - To
oznacza pięć dni, łącznie z
dzisiejszym. Giganci musieli tak to zaplanować, żebyśmy
przybyli do pierwszego lipca.
Zakładając, że Nico jest więziony gdzieś w Rzymie...
-To nie mamy wiele czasu - podsumowała Piper. Położyła
rękę na ramieniu Hazel.
- Znajdziemy go. W każdym razie wiemy już, co
oznaczają te wersy przepowiedni: Już
węszą mdły oddech anioła bliźnięta, pod którego strażą
wiecznej śmierci pęta. Nazwisko
twojego brata to „di Angelo". Angelo to po włosku
„anioł".
-Och, bogowie - mruknęła Hazel. - Nico...
Percy wpatrywał się w swój donat z galaretką. Nie miał
najlepszych wspomnień ze
spotkania z Nikiem di Angelo. Facet podstępem namówił
go do wizyty w pałacu Hadesa
i Percy wylądował w celi. Trzeba jednak przyznać, że
zwykle stał po właściwej stronie.
Na pewno nie zasługiwał na powolne uduszenie w kadzi
ze spiżu, a Percy nie zniósłby
widoku pogrążonej w cierpieniu Hazel.
-Uwolnimy go - obiecał jej. - Musimy. Przepowiednia
mówi, że to on strzeże
wiecznej śmierci pęt.3
-Słusznie - powiedziała krzepiącym tonem Piper. - Hazel,
twój brat wyprawił się
do Podziemia, aby odnaleźć Wrota Śmierci, tak? Musiał
je odnaleźć. A pęta wiecznej
śmierci to pewnie jakiś klucz do tych wrót.
-Może nam powiedzieć, gdzie one są - dodał Percy - i jak
je zamknąć.
Hazel wzięła głęboki oddech.
-Tak. Dobrze.
-Ee... — Leo poruszył się na krześle. — Jedna sprawa.
Giganci czekają, aż to
zrobimy, tak? Więc sami pakujemy się w pułapkę?
Hazel spojrzała na niego tak, jakby wykonał jakiś
ordynarny gest.
-Nie mamy wyboru!
-Nie zrozum mnie źle, Hazel. Chodzi mi tylko o to, że
twój brat Nico..-. on wie o
obu obozach, tak?
-No tak.
-Krążył od jednego do drugiego i żadnej stronie się do
tego nie przyznał.
Jason pochylił się nad stołem; minę miał ponurą.
-Nie wiesz, czy możemy mu zaufać, tak? Ja też.
Hazel zerwała się z krzesła.
-Nie wierzę własnym uszom! To mój brat. Wyprowadził
mnie z Podziemia, a wy
nie chcecie mu pomóc?
Frank położył rękę na jej ramieniu.
-Nikt tego nie powiedział. - Spojrzał groźnie na Leona. -1
lepiej niech nikt tak nie
mówi.
Leo zamrugał.
-Posłuchajcie... ja tylko...
-Hazel - rzekł Jason - Leo poruszył ważną sprawę.
Pamiętam Nica z Obozu
Jupiter. Teraz się dowiaduję, że odwiedził też Obóz
Herosów. To jest dla mnie... no,
odrobinę podejrzane. Czy my naprawdę wiemy, wobec
kogo jest lojalny? Po prostu
musimy być ostrożni.
Ramiona Hazel zadygotały. Srebrny półmisek śmignął ku
niej i uderzył w ścianę po
jej lewej stronie, rozpryskując jajecznicę.
-Ty... ty wielki Jasonie Grace... pretorze, na którego tak
czekałam. Miałeś być takim
sprawiedliwym, dobrym przywódcą. A teraz...
Tupnęła nogą i wybiegła z mesy.
-Hazel! - zawołał za nią Leo. - Och, na bogów.
Powinienem...
-Już dość zrobiłeś - warknął Frank.
Wstał, by za nią pójść, ale Piper zatrzymała go gestem
ręki.
-Daj jej trochę czasu - poradziła mu, a potem spojrzała
chłodno na Leona i Jasona.
-No wiecie, tego się po was nie spodziewałam.
Jason zrobił zdumioną minę.
-Co ja takiego zrobiłem? Ja tylko jestem ostrożny!
-Jej brat umiera - powiedziała Piper.
-Pójdę i z nią porozmawiam - nalegał Frank.
-Nie. Niech trochę ochłonie. Zostaw to mnie. Za kilka
minut zobaczę, co z nią.
-Ale... - Frank naburmuszył się jak rozzłoszczony
niedźwiedź. — Dobra.
Poczekam.
Z góry dobiegł warkot, jakby ktoś włączył potężną
wiertarkę.
-To Festus - powiedział Leo. - Włączyłem mu autopilota,
ale chyba już zbliżamy
się do Atlanty. Muszę tam pójść... no... zakładając, że
wiemy, gdzie wylądować.
Wszyscy zwrócili głowy w stronę Percy'ego. Jason uniósł
brwi.
-Ty tu jesteś ekspertem. Masz jakiś pomysł?
Czyżby w jego głosie zabrzmiała uraza? Percy
zastanawiał się, czy Jason w głębi
duszy nie jest na niego obrażony za ten pojedynek w
Kansas. Co prawda Jason
dowcipkował na ten temat, ale Percy czuł, że żywią do
siebie nawzajem lekki żal. Jeśli
walczą ze sobą dwaj półbogowie, zawsze chcą stwierdzić,
który jest silniejszy.
-Nie jestem pewny - odpowiedział. - Gdzieś wysoko,
żebyśmy mieli dobry widok
na miasto. Może w jakimś parku? Chyba nie chcemy,
żeby okręt wojenny wylądował w
samym środku miasta. Pewnie nawet Mgła nie ukryłaby
czegoś tak dużego.
Leo pokiwał głową.
-Już się robi.
I pobiegł do schodów.
Frank odchylił się na krześle w tył. Widać było, że dręczy
go niepokój. Percy'emu
zrobiło się go żal. Podczas wyprawy na Alaskę był
świadkiem, jak Hazel i Frank coraz
bardziej się do siebie zbliżali. Wiedział, że Frank pragnie
ją chronić. Dostrzegał też jego
nienawistne spojrzenia rzucane Leonowi. Uznał, że
dobrze by było zabrać Franka z
okrętu na jakiś czas.
-Kiedy wylądujemy, chciałbym powęszyć wokół Atlanty
- powiedział. - Frank,
mógłbyś mi pomóc.
-To znaczy, żebym znowu zamienił się w smoka?
Naprawdę, Percy, nie chcę być
waszą latającą taksówką przez całą naszą misję.
-Nie. Chcę cię mieć przy sobie, bo masz w sobie krew
Posejdona. Może pomożesz
mi znaleźć tę słoną wodę. A poza tym potrafisz walczyć.
To trochę Franka udobruchało.
-No pewnie.
-Wspaniale. Jeszcze ktoś trzeci. Annabeth...
-O nie! - warknął trener Hedge. - Młoda damo, masz
szlaban.
Annabeth spojrzała na niego tak, jakby przemówił w
obcym języku.
-Słucham?!
-Ty i Jackson nigdzie nie pójdziecie razem! - Hedge
łypnął groźnie na Percyego,
nakazując mu milczeć. - Ja pójdę z Frankiem i Panem
Spryciarzem Jacksonem. Reszta
ma strzec okrętu i dopilnować, żeby Annabeth znowu nie
złamała którejś zasady!
„Cudownie" - pomyślał Percy. - „Dzień w męskim gronie
z Frankiem i żądnym krwi
satyrem w poszukiwaniu słonej wody w mieście
położonym w głębi lądu".
- Zapowiada się fantastyczna zabawa - powiedział.
XV
PERCY
Percy wyszedł na pokład i zawołał:
-O kurczę!
Wylądowali tuż pod szczytem porośniętego lasem
wzgórza. Na lewo, pośród sosen,
widniał kompleks białych budynków, przywodzący na
myśl jakieś muzeum lub
uniwersytet. Pod nimi rozciągała się Atlanta - grupa
brązowych i srebrnych drapaczy
chmur wyrastała z sięgającej horyzontu płaszczyzny szos,
torów kolejowych, domów i
zielonych plam lasu.
-Och, cudowne miejsce. - Trener Hedge odetchnął
głęboko porannym powietrzem.
- Dobry wybór, Valdez.
Leo wzruszył ramionami.
-Po prostu wybrałem wysokie wzgórze. Tam jest jakaś
biblioteka prezydencka czy
coś takiego. W każdym razie Festus tak twierdzi.
-Nic mi o tym nie wiadomo! - warknął Hedge. - Nie
wiesz, co się wydarzyło na
tym wzgórzu? Franku Zhang, powinieneś wiedzieć!
Frank drgnął.
-Powinienem?
-Stał tu syn Aresa! - zawołał z oburzeniem Hedge.
-Jestem Rzymianinem... więc nie Aresa, ale Marsa, jakby
co.
-Mniejsza o to! To słynne miejsce. Amerykańska wojna
domowa!
-Jestem Kanadyjczykiem, jakby co.
-Mniejsza o to! Generał Sherman, wódz Unii. Stał na tym
wzgórzu, patrząc, jak
płonie Atlanta. Wyrąbał szlak zniszczenia stąd aż do
morza. Paląc, szabrując, plądrując...
To dopiero był heros!
Frank cofnął się nieco.
-Aha, rozumiem.
Percy ego nie bardzo obchodziła historia, ale zaczął się
zastanawiać, czy
wylądowanie w tym miejscu to nie jest zły omen. Słyszał,
że większość wojen
domowych zaczęła się od walki między greckimi a
rzymskimi półbogami. Teraz stali na
miejscu jednej z takich bitew. Miasto, na które właśnie
patrzyli, zostało zrównane z
ziemią na rozkaz syna Aresa.
Nietrudno mu było wyobrazić sobie niektórych
mieszkańców Obozu Herosów
wydających taki rozkaz. Na przykład Clarisse La Rue na
pewno by się nie zawahała. Ale
Frank? Chybaby nie był aż takim twardzielem.
-W każdym razie - powiedział - tym razem spróbujmy
raczej nie spalić tego
miasta.
Trener był wyraźnie zawiedziony.
-No dobra. Ale dokąd teraz?
Percy wskazał na śródmieście.
-Jeśli są jakieś wątpliwości, trzeba zacząć od środka.
Złapanie okazji było łatwiejsze, niż sądzili. Doszli do tej
biblioteki prezydenckiej która
okazała się Centrum Cartera - i zapytali obsługę, czy
może im przywołać taksówkę
albo wskazać kierunek do najbliższego przystanku
autobusowego. Percy mógł wezwać
Mrocznego, ale głupio mu było prosić pegaza o pomoc w
tak krótkim czasie po ich
ostatniej klęsce. Frank nie chciał się w nic zmieniać. A
poza tym Percy miał nadzieję dla
odmiany skorzystać ze środka transportu używanego
przez zwykłych śmiertelników.
Jedna z bibliotekarek, Esther, zaproponowała, że sama
podrzuci ich do miasta.
Nalegała z takim wdziękiem, iż Percy zaczął
podejrzewać, że to jakiś potwór w ludzkim
przebraniu, ale Hedge odciągnął go na bok i zapewnił, że
Esther pachnie jak normalny
człowiek.
-Z małym dodatkiem suszonych kwiatków - dodał. —
Goździki. Płatki róży.
Mniam, mniam.
Wsiedli do wielkiego czarnego cadillaca Esther i
pojechali w stronę śródmieścia.
Esther była taka malutka, że ledwo coś widziała zza
kierownicy, ale to jej wyraźnie nie
przeszkadzało. Zręcznie lawirowała między innymi
pojazdami, racząc ich przy tym
opowieściami o zwariowanych rodzinach z Atlanty: o
dawnych właścicielach plantacji, o
założycielach Coca-Coli, gwiazdach sportu i
dziennikarzach CNN. Sprawiała wrażenie
osoby tak dobrze poinformowanej, że Percy postanowił
spróbować szczęścia.
-Och, Esther, mam dla ciebie trudne pytanie. Słona woda
w Atlancie. Z czym ci się
to kojarzy?
Starsza pani zachichotała.
-Ach, mój skarbie. To łatwe. Rekiny wielorybie!
Frank i Percy wymienili spojrzenia.
-Rekiny? - zapytał nerwowo Frank. - Macie w Atlancie
rekiny wielorybie?
-W oceanarium, skarbie. Bardzo słynnym! W samym
śródmieściu. Tam chcecie
podjechać?
Oceanarium. Percy zastanowił się. Nie bardzo wiedział,
co jakiś starożytny grecki
bóg morza mógłby robić w oceanarium w stanie Georgia,
ale nie miał lepszego pomysłu.
-Tak - powiedział. - Tam właśnie chcemy się dostać.
Esther podwiozła ich pod wejście, gdzie już tworzyła się
kolejka zwiedzających.
Wcisnęła im karteczkę z numerem swojego telefonu - „Na
wszelki wypadek!" - trochę
pieniędzy na taksówkę, którą wrócą do Centrum Cartera, i
słoik domowych konfitur z
brzoskwiń, który z jakiegoś powodu trzymała w pudle w
bagażniku. Frank wcisnął słoik
do plecaka i podziękował Esther, która od pewnego czasu
nie zwracała się już do niego
„skarbie", lecz „synu".
Kiedy odjechała, Frank powiedział:
-Czy wszyscy w Atlancie są tacy mili?
Hedge odchrząknął.
-Mam nadzieję, że nie. Nie mógłbym z nimi walczyć,
gdyby byli mili. No, to
chodźmy i pokonajmy parę rekinów. Czuję, że będzie
groźnie!
Percy'emu nie przyszło do głowy, że będą musieli płacić
za wstęp ani że będą stać w
kolejce za gromadą rodzin i dzieciaków z letnich obozów.
Patrząc na te dzieciaki w kolorowych koszulkach różnych
półkolonii, poczuł ukłucie
żalu. Powinien teraz być w Obozie Herosów, w swoim
domku, uczyć szermierki na
arenie, wymyślać psikusy swoim kolegom. Te dzieciaki
nie miały pojęcia, jak cudowny
może być obóz letni.
Westchnął.
-No cóż, chyba staniemy w kolejce. Czy ktoś ma
pieniądze?
Frank sprawdził swoje kieszenie.
-Trzy denary z Obozu Jupiter. Pięć dolarów kanadyjskich.
Hedge poklepał swoje dresy i wyciągnął to, co tam
znalazł.
-Trzy ćwierćdolarówki, dwie dziesiątki, gumka
recepturka i... bingo! Kawałek
selera.
Zaczął żuć seler, spoglądając łakomie na recepturkę.
-Super - powiedział Percy.
On sam nie miał w kieszeniach nic prócz swojego
długopisu--miecza Orkana. Już
myślał, czy nie udałoby im się jakoś wśliznąć bez
biletów, gdy podeszła do nich jakaś
kobieta w niebiesko-zielonej koszulce Oceanarium
Georgii, uśmiechając się promiennie.
-Ach, wycieczka VIP-ów!
Miała piegowate policzki, okulary w grubych oprawkach,
klamerki na zębach i
kręcone czarne włosy, zaplecione po bokach w
warkoczyki, więc choć zapewne
dobiegała trzydziestki, wyglądała jak rezolutna licealistka
powszechnie uważana za
dziwoląga. Prócz służbowej koszulki polo miała na sobie
czarne spodnie i czarne
tenisówki. Przez cały czas kołysała się na piętach, jakby
rozpierała ją energia. Na
przypiętej do koszulki tabliczce widniało imię: KATE.
-Aha, widzę, że macie przygotowaną kasę - powiedziała. -
Wspaniale!
-Co? - zdziwił się Percy.
Kate zgarnęła trzy denary z dłoni Franka.
-Tak, akurat tyle. Tędy!
Obróciła się jak fryga i ruszyła truchtem do głównego
wejścia.
Percy popatrzył na trenera Hedgea i Franka.
-Pułapka?
-To możliwe - odrzekł Frank.
-To nie jest śmiertelna istota - orzekł Hedge, węsząc. -
Prawdopodobnie jakiś
rodzaj pożerającego kozły, niszczącego półbogów
demona z Tartaru.
-Bez wątpienia - zgodził się Percy.
-Fantastycznie. - Hedge wyszczerzył zęby. - Idziemy.
Kate minęła kolejkę i wprowadziła ich bez problemu do
środka.
-Tędy. - Uśmiechnęła się do Percy'ego. - To cudowna
ekspozycja. Nie będziecie
zawiedzeni. Tak rzadko mamy tu VIP-ów.
-Ee... to znaczy półbogów? - zapytał Frank.
Kate mrugnęła do niego szelmowsko i przyłożyła palec
do ust.
-No więc tutaj mamy zwierzęta zimnowodne, pingwiny,
bia-łuchy i różne takie. A
tam... no, tam są jakieś rybki.
Jako pracownik oceanarium powinna nieco lepiej
orientować się w mniejszych
rybach. Kiedy mijali wielkie akwarium z tropikalnymi
gatunkami, Frank wskazał na
jakąś rybę i zapytał, co to jest, a Kate odpowiedziała:
-Ach, to te żółte.
Minęli sklepik z pamiątkami. Frank zwolnił, żeby
spojrzeć na ladę z ubraniami i
zabawkami.
-Bierz, co chcesz - powiedziała mu Kate.
Frank zamrugał.
-Naprawdę?
-Oczywiście. Jesteś VIP-em!
Frank zawahał się, po czym wepchnął do plecaka jakiś T-
shirt.
-Stary, co ty robisz? - zapytał Percy.
-Powiedziała, że mogę - szepnął Frank. - A poza tym
potrzebuję więcej ubrań. Nie
spakowałem się na dłuższą wycieczkę!
Wziął też szklaną kulę z padającym w środku śniegiem,
czego Percy jakoś nie mógł
uznać za ubranie. Potem wyłowił jakiś pleciony rulonik
wielkości batona.
-Co to jest? - zapytał.
-Chińska pułapka - odrzekł Percy.
Frank, jako Kanadyjczyk chińskiego pochodzenia, zrobił
obrażoną minę.
-Chińska? Niby dlaczego?
-Nie wiem. Tak się po prostu nazywa. Kupuje się to dla
żartu.
-Chodźcie, chłopaki! - zawołała Kate.
-Później ci pokażę - obiecał Percy.
Frank wsunął rulonik do plecaka i ruszyli dalej.
Szli przeszklonym tunelem. Ryby krążyły nad ich
głowami i Percy poczuł
wzbierający w nim irracjonalny strach.
„To jakaś głupota" - pomyślał. - „Milion razy byłem pod
wodą. A teraz nawet nie
jestem w wodzie".
Po chwili przypomniał sobie, że prawdziwym
zagrożeniem jest Kate. Hedge już
wywąchał, że to nie jest człowiek. W każdej chwili może
się zamienić w jakiegoś
strasznego potwora i rzucić się na nich. Ale nie miał
wyboru - musieli dalej udawać
wycieczkę VIP-ów, póki nie znajdą tego Forkisa, nawet
jeśli miałoby to oznaczać
pakowanie się w pułapkę.
Weszli do pomieszczenia wypełnionego niebieskim
światłem. Za szklaną ścianą było
największe akwarium, jakie Percy w życiu widział.
Krążyły w nim tuziny olbrzymich
ryb, w tym dwa nakrapiane rekiny, dwukrotnie większe
od Percyego. Były tłuste i
powolne, miały otwarte pyski bez zębów.
-Rekiny wielorybie - warknął trener Hedge. - Czeka nas
walka na śmierć i życie.
Kate zachichotała.
-Głupi 6atyr. Rekiny wielorybie nie są groźne. Żywią się
wyłącznie planktonem.
Percy zmarszczył czoło. Skąd Kate wiedziała, że trener
jest satyrem? Założył dresy i
specjalnie dopasowane buty ukrywające jego kopyta, co
zwykle robią satyrowie, kiedy
kontaktują się ze śmiertelnikami. Czapka bejsbolowa
przykrywała mu rogi. Im dłużej
Kate chichotała i zachowywała się przyjaźnie, tym mniej
Percyemu się podobała,
natomiast trener Hedge nie wydawał się speszony.
-Niegroźne rekiny? - powiedział z wyraźną odrazą. - To
po co tu są?
Frank odczytał z tabliczki obok akwarium:
-Jedyne na świecie rekiny wielorybie trzymane w niewoli.
Zdumiewające.
-Tak, a te są małe - powiedziała Kate. - Powinniście
zobaczyć inne moje dzieci w
oceanie.
-Twoje dzieci? - zapytał Frank.
Biorąc pod uwagę diabelski błysk w oczach Kate, Percy
nie miał wątpliwości, że nie
chciałby się spotkać z jej dziećmi. Uznał, że czas
przerwać tę zabawę. Nie zamierzał
zagłębiać się w to oceanarium dalej, niż musiał.
-No więc, Kate - powiedział - szukamy pewnego faceta...
to znaczy boga, który się
nazywa Forkis. Może go znasz?
Kate prychnęła.
-Czy go znam? To mój brat. Właśnie do niego idziemy,
głuptasy. Prawdziwe
okazy są tam.
Wskazała na oddaloną ścianę. Solidna czarna
powierzchnia rozsunęła się, ukazując
wejście do kolejnego tunelu wypełnionego fioletowym
światłem.
Kate weszła do środka. Pójście za nią było ostatnią
rzeczą, jakiej Percy pragnął, ale
jeśli Forkis naprawdę tam był i miał informacje, które
pomogłyby im w ich misji... Wziął
głęboki oddech i wkroczył do tunelu za swoimi
towarzyszami.
Gdy tylko znaleźli się w korytarzu, trener Hedge
zagwizdał.
-O, to jest dopiero ciekawe.
Nad ich głowami snuły się wielobarwne meduzy
wielkości kontenerów na śmieci,
każda wyposażona w setki czułek, które wyglądały jak
kable okręcone jedwabnymi
nićmi. Jedna oplątała nimi sparaliżowanego
trzymetrowego miecznika, powoli zaciskając
macki wokół swojej ofiary.
Kate spojrzała z triumfalnym uśmiechem na trenera
Hedge'a.
-Widzisz? Zapomnij o rekinach wielorybich! A to dopiero
początek.
Wprowadziła ich do jeszcze większej komory. Na jednej
ścianie połyskiwał
czerwony napis: ŚMIERĆ W MORSKIEJ TONI!
Sponsor: Pączkobranie.
Percy przeczytał napis dwukrotnie, pamiętając o swojej
dyslek-sji, a potem jeszcze
dwa razy, żeby to do niego dotarło.
-Pączkobranie?
-Och, tak - odpowiedziała Kate. - Jeden z naszych
korporacyjnych sponsorów.
Percy przełknął ślinę. Jego ostatnie spotkanie z
Pączkobraniem nie należało do
przyjemnych. Były plujące kwasem głowy wężów, dużo
wrzasku i armata.
W jednym akwarium dryfował bez celu z tuzin wielkich
hipokampów - koni z rybimi
ogonami. Percy widywał hipokampy w morzu, a nawet na
kilku jeździł, ale jeszcze nigdy
nie widział żadnego w akwarium. Próbował z nimi
porozmawiać, ale nie zwracały na
niego uwagi, tylko co jakiś czas obijały się o szklaną
ścianę. Wyglądały na przymulone.
-To nie jest w porządku - mruknął pod nosem.
Odwrócił się i ujrzał coś jeszcze gorszego. Na dnie
mniejszego pojemnika dwie
nereidy - żeńskie duchy morskie - siedziały po turecku
naprzeciw siebie, grając w
„Łowisko". Wyglądały na śmiertelnie znudzone. Ich
długie zielone włosy falowały
apatycznie wokół twarzy. Oczy miały przymknięte.
Percy poczuł taką wściekłość, że ledwo mógł złapać
oddech. Spojrzał groźnie na
Kate.
-Jak możecie je tutaj trzymać?
-Wiem. - Kate westchnęła. - Nie są zbyt interesujące.
Próbowaliśmy nauczyć je
jakichś sztuczek, ale chyba nic z tego nie wyszło. Myślę,
że tamto akwarium bardziej ci
się spodoba.
Percy już miał zaprotestować, ale Kate ruszyła dalej.
-Święta matko kóz! - zawołał trener Hedge. - Popatrzcie
na te śliczności!
Gapił się na dwa węże morskie - prawie
dziesięciometrowe potwory z rozjarzonymi
niebieskimi oczami i szczękami, które mogłyby przegryźć
na pół rekina wielorybiego. W
innym akwarium z cementowej pieczary wyglądała
kałamarnica wielkości czterdziestotonowej
ciężarówki, z pyskiem jak olbrzymi przecinak sworzni.
Trzecie akwarium zamieszkiwały humanoidalne
stworzenia o lśniących tułowiach
fok, psich pyskach i ludzkich rękach. Siedziały na piasku
na dnie, budując coś z klocków
Lego, chociaż i one wyglądały na równie otępiałe jak
nereidy.
-Czy to są...? - Percy szukał nazwy w pamięci.
-Telchiny? - dopowiedziała Kate. - Tak! Jedyne okazy w
niewoli.
-Ale one przecież walczyły po stronie Kronosa w ostatniej
wojnie! Są bardzo
groźne!
Kate wywróciła oczami.
-No, chybabyśmy nie mogli nazwać tej ekspozycji:
„Śmierć w morskiej toni",
gdyby niektóre okazy nie były groźne. Nie bój się. Są na
prochach.
-Na prochach? To jest legalne?
Kate udała, że nie dosłyszała. Szła dalej, wskazując na
inne okazy. Percy spojrzał
przez ramię na telchiny. Jeden był najwyraźniej
młodziakiem. Próbował skonstruować
miecz z lego, ale był chyba zbyt przymulony, żeby
poskładać klocki razem. Percy nie
przepadał za potworami morskimi, ale teraz zrobiło mu
się ich żal.
-A te potwory morskie - Kate wskazała głową - mogą w
oceanie osiągnąć sto
pięćdziesiąt metrów długości. Mają ponad tysiąc zębów.
A tamte? Ich ulubionym
przysmakiem są półbogowie...
-Półbogowie?! - krzyknął Frank.
-Ale pożerają też wieloryby albo mniejsze łodzie. - Kate
zwróciła się do Percy'ego
z wypiekami na twarzy. - Przepraszam... jestem tak
potwornie głupia! Przecież ty to
wszystko znasz jako syn Posejdona i w ogóle.
Percy słyszał już donośny dzwonek alarmowy. Nie
podobało mu się, że Kate tyle o
nim wie. Nie podobały mu się jej niby przypadkowe
uwagi o narkotyzowaniu
uwięzionych tu stworzeń albo o tym, które z jej
maluchów lubią pożerać półbogów.
-Kim jesteś? - zapytał. - „Kate" coś oznacza?
-Kate? - Zrobiła głupią minę. Potem zerknęła na swoją
tabliczkę z imieniem. -
Och... - Roześmiała się. - Nie, to jest...
-Hej! - zawołał ktoś z głębi sali.
Z ciemności wyłonił się drobny człowieczek. Szedł
bokiem na krzywych nogach jak
krab, ze zgarbionymi plecami i rękami uniesionymi w
górę, jakby niósł niewidzialne
talerze.
Miał na sobie piankowy skafander do nurkowania w
okropnych odcieniach zieleni.
Błyszczący srebrny napis biegnący po boku kostiumu
głosił: SZALEŃSTWA FLORKA.
Spomiędzy tłustych, grubych włosów wystawał mu
zestaw słuchawkowy z mikrofonem.
Oczy miał mlecznoniebieskie, jedno osadzone trochę
wyżej od drugiego, a choć się
uśmiechał, nie wyglądał przyjaźnie — raczej jak ktoś o
twarzy zniekształconej w tunelu
powietrznym.
-Goście! - zagrzmiał przez mikrofon. Miał głos didżeja,
głęboki i wyraźny,
zupełnie niepasujący do jego wyglądu. - Witajcie w
Szaleństwach Forkisa!
Machnął ramionami w jedną stronę, jakby chciał ich
ostrzec, że za chwilę coś
wybuchnie. Nic nie wybuchło.
-Niech to szlag - warknął. - Telchiny, to sygnał dla was!
Ja macham rękami, a wy
skaczecie energicznie w górę, robicie podwójne salto i
opadacie, ustawiając się w
piramidę. Ćwiczyliśmy to!
Morskie demony nie zwróciły na niego uwagi.
Trener Hedge zrobił krok w jego stronę i powąchał
błyszczący, mokry kostium.
-Ładny garniturek.
Nie powiedział tego kpiącym tonem. Oczywiście sam
nosił strój gimnastyczny tylko
dla zabawy.
-Dziękuję! - odrzekł krabowaty mężczyzna. - Jestem
Forkis.
Frank przeniósł ciężar ciała z jednej stopy na drugą.
-Dlaczego masz na kostiumie wypisane: Florek?
Forkis warknął gniewnie.
-Głupia wytwórnia kostiumów! Zawsze coś sknocą.
Kate postukała w swoją tabliczkę z imieniem.
-Mówiłam im, że mam na imię Keto. No i wyszło im
Kate. Mój brat... no cóż,
teraz to jest Florek.
-Nieprawda! Nie jestem żadnym Florkiem. Zresztą to
imię zupełnie nie pasuje do
szaleństw. Wyobrażacie sobie pokaz o nazwie Szaleństwa
Florka? Ale wy, moi drodzy,
na pewno nie chcecie wysłuchiwać naszych żalów.
Patrzcie, oto niezwykły majestat
wielkiej, morderczej kałamarnicy!
Zrobił teatralny gest w stronę akwarium z kałamarnicą.
Tym razem przed szklaną
ścianą wytrysnęły pióropusze złotych fajerwerków. Z
głośników popłynęła muzyka.
Światła pojaśniały, ukazując niezwykły majestat pustego
akwarium.
Kałamarnica najwyraźniej schowała się w swojej
pieczarze.
-Niech to szlag! - ryknął ponownie Forkis. Odwrócił się
do swojej siostry. - Keto,
tresura tej kałamarnicy to twoja działka. Mówiłem:
żonglerka. Może trochę
rozszarpywania mięsa na finał. Prosiłem o zbyt wiele?
-Jest płochliwa - odpowiedziała Keto. - A poza tym każda
z jej macek ma
sześćdziesiąt dwa zadziory, które trzeba codziennie
ostrzyć. - Zwróciła się do Franka. -
Wiesz, że ta potworna kałamarnica jako jedyne zwierzę
kiedy połknie całego herosa,
razem ze zbroją i wszystkim, nie dostaje po tym
niestrawności? To prawda!
Frank odszedł na bok, trzymając się za brzuch, jakby się
upewniał, że wciąż jest cały.
-Keto! - warknął Forkis, strzelając palcami jak krab
szczypcami. - Te wszystkie
informacje zanudzają naszych gości. Mniej wiedzy,
więcej rozrywki! Już to
omawialiśmy.
-Ale...
-Żadnych ale! Jesteśmy tu, żeby zaprezentować „Śmierć
w morskiej toni!".
Sponsorem jest Pączkobranie!
Ostatnie słowa potoczyły się po sali z dodatkowym
rezonansem. Światła rozbłysły. Z
podłogi zaczął się wydobywać dym, tworząc kółka
podobne do donatów, które pachniały
jak prawdziwe świeże pączki.
-Dostępne w sklepiku - doradził im Forkis. - Ale wy
przecież wydaliście z trudem
zdobyte denary, by zapewnić sobie pokaz dla VIP-ów!
Chodźcie ze mną!
-Yyy... chwileczkę - powiedział Percy.
Uśmiech Forkisa ustąpił miejsca grymasowi.
-Tak?
-Jesteś bogiem morza, tak? Synem Gai?
Krabowaty mężczyzna westchnął.
-Minęło pięć tysięcy lat, a wciąż jestem znany jako synek
Gai. Jakbym nie był
jednym z najstarszych istniejących bogów morza.
Nawiasem mówiąc, starszym od tego
dorobkiewicza, twojego ojca. Jestem bogiem
najgłębszych morskich otchłani! Panem
wodnych demonów! Ojcem tysiąca potworów! Ale nie...
nikt mnie nie zna. Popełniłem
jeden drobny błąd, poparłem tytanów w ich wojnie i
wygnano mnie z oceanu... Dokąd?
Do jakiejś Atlanty!
-Myśleliśmy, że Olimpijczycy powiedzieli: „Atlantyda" -
wyjaśniła Keto. - To
chyba miał być żart, że nas tu zesłali.
Percy zmrużył oczy.
-A ty jesteś boginią?
-Keto, tak! - Uśmiechnęła się z satysfakcją. - Boginią
morskich potworów
oczywiście! Wielorybów, rekinów, kałamarnic i innych
morskich olbrzymów, ale moje
serce zawsze należy do potworów. Czy wiecie, że młode
węże morskie mogą zwracać
mięso swoich ofiar i przez sześć lat nim się żywić? To
prawda!
Frank wciąż trzymał się za brzuch, jakby mu się zbierało
na wymioty.
Trener Hedge zagwizdał.
-Sześć lat? To fascynujące.
-Wiem! - powiedziała z dumą Keto.
-A jak dokładnie mordercza kałamarnica wyrywa mięso
ze swoich ofiar? - zapytał
Hedge. - Uwielbiam przyrodę.
-Och, jeśli chodzi o to...
-Dość! - przerwał jej Forkis. - Rujnujesz przedstawienie!
Oto nasze nereidy
gladiatorki w walce na śmierć i życie!
W akwarium z nereidami osunęła się lustrzana kula
dyskotekowa i woda roztańczyła
się wielokolorowym światłem. Na piaszczyste dno upadły
dwa miecze. Nereidy nie
zwróciły na nie uwagi i nadal grały w „Łowisko".
-Niech to szlag! - Forkis tupnął koślawymi nogami.
Keto spojrzała na trenera Hedgea, krzywiąc się
wymownie.
-Nie przejmuj się Florkiem. Okropny gaduła. Chodź ze
mną, mój wspaniały
satyrze. Pokażę ci barwne diagramy łowieckich
zwyczajów potworów.
-Świetnie!
Zanim Percy zdążył wyrazić sprzeciw, Keto zginęła z
trenerem Hedge'em w
labiryncie akwariów, pozostawiając jego i Franka sam na
sam z krabowatym bogiem
morza.
Po karku Percy'ego potoczyła się kropla potu. Chłopcy
wymienili nerwowe
spojrzenia. To wyglądało na strategię „dziel i rządź".
Percy już czuł, że to spotkanie nie
skończy się dla nich dobrze. A może od razu zaatakować
Forkisa, wykorzystując element
zaskoczenia? No tak, ale nie uzyskali jeszcze żadnej
pożytecznej informacji. Zaczął
wątpić, czy uda im się odnaleźć Hedgea. Nie był nawet
pewny, czy sam znajdzie stąd
wyjście.
Forkis chyba trafnie ocenił jego minę.
-Och, wszystko w porządku! - zapewnił go bóg. - Keto
bywa trochę nudna, ale na
pewno dobrze się zaopiekuje twoim przyjacielem. I
uwierz mi, najlepsza część pokazu
jeszcze przed nami!
Percy starał się myśleć chłodno, ale rozbolała go głowa -
nie wiadomo, czy na skutek
świeżej kontuzji, efektów specjalnych Forkisa czy
obrzydliwych wykładów jego siostry
na temat obyczajów morskich potworów.
-A więc - wyjąkał - przysłał nas tutaj Dionizos.
-Bachus - poprawił go Frank.
-No tak. - Percy starał się opanować rozdrażnienie. W tej
chwili z trudem
przypominał sobie imiona bogów. - Bóg wina. Nieważne.
- Spojrzał na Forkisa. - Bachus
powiedział, że może znasz zamiary twojej mamusi Gai i
twoich bliźniaczych braci
Efialtesa i Otisa. I jeśli przypadkiem wiesz coś o Znaku
Ateny...
-Bachus sądził, że wam pomogę? - zapytał Forkis.
-No... tak. Przecież jesteś Forkisem. Wszyscy o tobie
mówią.
Forkis przechylił głowę tak, że jego niesymetryczne oczy
znalazły się prawie w
jednej linii.
-Naprawdę?
-Oczywiście. Prawda, Frank?
-Och... no jasne! - zapewnił Frank. - Ludzie wciąż o tobie
mówią.
-A co mówią?
Frank zrobił niepewną minę.
-No... że urządzasz wspaniałe pokazy sztucznych ogni. I
że masz znakomity głos
konferansjera. No i ta... ee... kula dyskotekowa...
-To prawda! - Forkis głośno pstryknął palcami. - Mam też
największą na świecie
kolekcję potworów morskich w niewoli!
-1 wszystko wiesz - dodał Percy. - Na przykład o tych
bliźniakach i co zamierzają.
-Bliźniacy! - Forkis dodał echo do swojego głosu. Przed
akwarium z wężem
morskim roziskrzyły się zimne ognie. - Tak, wiem
wszystko o Efialtesie i Otisie. O tych
kiepskich naśladowcach! Nigdy nie dorównają innym
gigantom. Są za wątli... no i te
węże zamiast stóp.
-Węże zamiast stóp? - Percy przypomniał sobie długie,
zakrzywione buty, które
mieli na nogach bliźniacy w jego śnie.
-Tak, tak - odrzekł niecierpliwie Forkis. - Uznali, że nie
mogą liczyć na własne
siły, więc wybrali teatr: iluzje, sztuczki sceniczne, takie
tam numery. Gaja ukształtowała
swoje wielkie dzieci tak, że każdy gigant ma w mózgu
zakodowanego konkretnego
wroga. Każdy został zrodzony, by zabić jakiegoś boga.
Efialtes i Otis... no cóż, razem
tworzą coś w rodzaju anty-Dionizosa.
Percy próbował to ogarnąć umysłem.
-Więc... chcą zamienić całe wino w sok żurawinowy czy
coś w tym rodzaju?
Bóg morza parsknął.
-Ależ skąd! Efialtes i Otis zawsze pragnęli wszystko
ulepszyć, by było bardziej
krzykliwe, bardziej widowiskowe! Och, oczywiście
chcieli zabić Dionizosa. Ale najpierw
musieli go upokorzyć, sprawić, by przy ich atrakcjach
jego hulanki wydawały się wprost
żałosne!
Frank spojrzał na zimne ognie.
-Przez użycie fajerwerków i kul dyskotekowych?
Usta Forkisa rozciągnęły się w tym uśmiechu jak z tunelu
powietrznego.
-Otóż to! Uczyłem bliźniaków wszystkiego, co sam
wiedziałem, a w każdym razie
starałem się ich nauczyć. Nigdy mnie nie słuchali. Ich
pierwsza wielka sztuczka?
Próbowali wedrzeć się na Olimp, zwalając jedną górę na
drugą. Oczywiście była to
iluzja. Powiedziałem im, że to śmieszne. Powinniście
zacząć od czegoś mniejszego, tak
im powiedziałem. Poprzecinajcie się nawzajem piłą,
wyjmijcie gorgony z kapelusza, o,
coś takiego. I sprawcie sobie garnitury wyszywane
cekinami. To pasuje do bliźniaków!
-Dobra rada - zgodził się Percy. - A teraz bliźniacy...
-Och, przygotowują się do swojego spektaklu zagłady
Rzymu - powiedział Forkis
kpiącym tonem. - To jeden z tych głupich pomysłów
Matki. Trzymają jakiegoś więźnia
w wielkiej kadzi ze spiżu. - Zwrócił się do Franka. -
Jesteś synem Aresa, tak? Czuję to
nosem. Kiedyś bliźniacy podobnie uwięzili twojego ojca.
-Synem Marsa - poprawił go Frank. - Zaraz... ci giganci
wsadzili mojego tatę do
kotła ze spiżu?
-Tak, to ich jeszcze jeden głupi numer. Jak można
pokazać więźnia, jeśli siedzi w
kadzi? To nie ma żadnej wartości rozrywkowej. Co
innego moje kochane zwierzątka!
Machnął ręką w stronę hipokampów, które apatycznie
uderzały głowami w szklaną
szybę.
Percy starał się zebrać myśli. Czuł się tak, jakby i jego
ogarniał letarg, w którym
tkwiły przymulone morskie stworzenia.
-Powiedziałeś... że ten spektakl zagłady to pomysł Gai?
-No wiesz... plany Matki zawsze są wielowarstwowe. -
Zaśmiał się. - Ziemia ma
warstwy! To by się chyba zgadzało!
-Mhm. Więc jej plan...
-Och, wyznaczyła nagrodę za zabicie pewnej grupy
półbogów. Nie obchodzi jej;
kto ich zabije, ale żeby zostali zabici. No cóż... trzymam
ją za słowo. Bardzo wyraźnie
zaznaczyła, że trzeba oszczędzić dwoje. Chłopca i
dziewczynę. Chyba tylko Tartar wie
dlaczego. W każdym razie bliźniacy zaplanowali swój
mały pokaz w nadziei, że zwabią
tych półbogów do Rzymu. Może myślą też, że ci
półbogowie będą na tyle głupi, by wejść
na ich terytorium w poszukiwaniu Znaku Ateny. -
Szturchnął Franka łokciem w żebra. Ha!
Powodzenia, co?
Frank zaśmiał się nerwowo.
-No... Ha-ha. To by było naprawdę głupie, bo...
Forkis zmrużył oczy.
Percy wsunął rękę do kieszeni i zacisnął palce na Orkanie.
Nawet ten stary bóg morza
nie jest chyba na tyle głupi, by się nie domyślić, że ma
przed sobą półbogów, za których
głowy wyznaczono nagrodę.
Ale Forkis tylko wyszczerzył zęby i znowu szturchnął
Franka w bok.
-Ha! Dobry jesteś, synu Marsa. I chyba masz rację. Po co
sobie strzępić język?
Przecież nawet gdyby ci półbogowie znaleźli tę mapę w
Charleston, nigdy nie dotrą żywi
do Rzymu!
-Tak, tę MAPĘ W CHARLESTON - powtórzył głośno
Frank, wytrzeszczając oczy
w stronę Percy'ego, żeby się upewnić, czy ta informacja
do niego dotarła. Dobitniejszy
byłby może wielki plakat z czerwonym napisem:
WSKAZÓWKA!!!
-Ale dość już tych nudnych edukacyjnych spraw! - rzekł
Forkis. - Zapłaciliście za
pokaz dla VIP-ów. Pozwólcie, że pokażę wam wszystko
do końca. Bo tych trzech
denarów, niestety, nie możemy już wam zwrócić.
Percy nie miał ochoty na zachwycanie się kolejnymi
pokazami fajerwerków,
wąchanie dymu pachnącego donatami czy oglądanie
pogrążonych w depresji morskich
stworzeń. Zerknął jednak na Franka i uznał, że będzie
lepiej ustąpić staremu
krabowatemu bogu, w każdym razie do czasu gdy
odnajdą trenera Hedgea i dotrą
bezpiecznie do wyjścia. Prócz tego może uda im się coś
jeszcze z Forkisa wyciągnąć.
-Ale później będziemy mogli zadać parę pytań?
-Oczywiście! Powiem wam wszystko, co powinniście
wiedzieć. — Forkis klasnął
dwa razy w dłonie. W ścianie pod rozjarzonym
czerwonym znakiem pojawiło się wejście
do nowego tunelu. - Zapraszam w moje ślady! -1 wbiegł
bokiem do tunelu.
Frank podrapał się w głowę.
-Czy musimy... - Sam też ustawił się bokiem.
-To tylko takie wyrażenie, stary - powiedział Percy. -
Idziemy.
XVI
PERCY
Tunel biegł pod dnem akwarium wielkości sali
gimnastycznej. Zbiornik zawierał
wodę i jakieś tanie dekoracje, poza tym wydawał się
majestatycznie pusty. Percy
podejrzewał, że nad ich głowami jest dwieście tysięcy
litrów wody. Gdyby ściany tunelu
z jakiegoś powodu popękały...
„Coś dla mnie" - pomyślał. - „Tysiące razy byłem
otoczony masami wody. To mój
dom".
Ale serce biło mu mocno. Pamiętał, jak na Alasce zapadał
się w zimne bagno - czarny
muł zalewający oczy, usta i nos.
Forkis zatrzymał się pośrodku tunelu i z dumą rozłożył
ramiona.
- Piękna ekspozycja, co?
Percy starał się nie rozmyślać i skupić na szczegółach. W
kącie zbiornika, w
zagajniku sztucznych wodorostów stała spora plastikowa
chatka z piernika, z bąbelkami
ulatującymi z komina. W przeciwległym rogu klęczał
przy skrzyni ze skarbami
plastikowy nurek w staroświeckim skafandrze. Skrzynia
otwierała się co parę sekund,
wypluwała bąble powietrza i zamykała z powrotem. Na
dnie, na białym piasku rozsypane
były szklane kulki wielkości kul do kręgli i dziwna
zbieranina broni, takiej jak trójzęby i
harpuny. Przed szklaną ścianą zbiornika wznosił się
amfiteatr z ławkami na kilka setek
widzów.
-Co tutaj trzymacie? - zapytał Frank. - Wielką złotą rybkę
o morderczych
skłonnościach?
Forkis uniósł brwi.
-Och, to wspaniały pomysł! Ale nie, Franku Zhang,
potomku Posejdona. To nie
jest akwarium ze złotą rybką.
Na słowa „potomku Posejdona" Frank drgnął. Cofnął się,
ściskając swój plecak jak
maczugę, którą zamierzał się zamachnąć.
Percy poczuł, że przerażenie ścieka mu przełykiem jak
syrop na kaszel. Niestety,
zdążył już przywyknąć do tego uczucia.
-Skąd znasz nazwisko Franka? - zapytał. - Skąd wifesz, że
jest potomkiem
Posejdona?
-Cóż... - Forkis niedbale wzruszył ramionami - te dane
pewnie były w opisie, który
dostarczyła Gaja. No wiesz, w tym liście gończym, Percy
Jacksonie.
Percy ściągnął zatyczkę ze swojego długopisu. W jego
dłoni pojawił się Orkan.
-Nie oszukuj mnie, Forkisie. Obiecałeś, że odpowiesz mi
na pytania.
-Tak, po pokazie dla VIP-ów - zgodził się Forkis. -
Obiecałem powiedzieć wam
wszystko, co musicie wiedzieć. Rzecz w tym, że tak
naprawdę niczego nie musicie
wiedzieć. - Wyszczerzył zęby w groteskowym uśmiechu.
- Bo widzisz, nawet gdybyście
dotarli do Rzymu, co jest raczej niemożliwe, nigdy nie
zwyciężycie moich braci
gigantów bez jakiegoś boga po waszej stronie. A który z
bogów miałby wam pomóc?
Dlatego mam o wiele lepszy plan. Zostaniecie tutaj.
Jesteście VIP-ami - Very Important
Prisoners'!
* VIP - Very Important Person - Bardzo Ważna
Osobistość; tutaj: Very Important
Prisoners - Bardzo Ważni Więźniowie - przyp. tłum.
Percy rzucił się do przodu. Frank cisnął plecakiem w
głowę Forkisa. Bóg morza po
prostu zniknął.
Jego głos niósł się przez głośniki, odbijając się echem po
tunelu:
-Tak, świetnie! Walka to dobra rzecz! Matka nigdy nie
powierzała mi ważnych
zadań, ale pozwoliła mi zatrzymać wszystko, co zdołam
złapać. Wy dwaj będziecie
moimi wspaniałymi okazami, jedynymi potomkami
Posejdona żyjącymi w niewoli.
Półboskie Diabły... tak, to mi się podoba! Już mamy
upatrzonych sponsorów w Galerii
Wyprzedaży. Możecie walczyć codziennie o jedenastej, o
pierwszej i podczas pokazu
wieczornego o siódmej.
-Jesteś wariatem! - ryknął Frank.
-Dajcie z siebie wszystko! - zawołał Forkis. - Będziecie
naszą największą atrakcją!
Frank pobiegł do wyjścia, ale uderzył w szklaną ścianę.
Percy popędził w drugą
stronę i też natrafił na barierę ze szkła. Tunel zamienił się
w wielki bąbel. Percy
przyłożył rękę do szyby i wyczuł, że szkło mięknie,
rozpuszcza się jak lód. Wkrótce
woda wedrze się do tunelu.
-Nie będziemy współpracować, Forkisie! - krzyknął.
-Och, jestem dobrej myśli - rozbrzmiał głos boga. - Jeśli
nie zechcecie ze sobą
walczyć, nie ma problemu! Mogę codziennie wpuszczać
wam nowe morskie potwory. A
gdy już przywykniecie do pokarmu, który będziecie tu
dostawać, staniecie się pokorni jak
baranki. Wierzcie mi, pokochacie swój nowy dom.
Tuż nad głową Percyego w szkle pojawiła się szczelina i
woda zaczęła przeciekać do
środka.
-Jestem synem Posejdona! - Percy starał się ukryć strach.
— Nie możesz uwięzić
mnie w wodzie. Właśnie w wodzie jestem najsilniejszy.
Śmiech Forkisa zdawał się ich otaczać ze wszystkich
stron.
-Cóż za zbieg okoliczności! Ja też jestem najsilniejszy w
wodzie. Ten zbiornik
został zaprojektowany specjalnie dla półbogów. No, a
teraz bawcie się dobrze.
Zobaczymy się w porze karmienia!
Szklana kopuła pękła i woda runęła do środka.
Percy wstrzymywał oddech tak długo, jak zdołał. Kiedy w
końcu nabrał wody do
płuc, mógł nią oddychać jak powietrzem. Ciśnienie wody
mu nie przeszkadzało. Nawet
nie zamokło mu ubranie. Jego podwodne zdolności nie
zaniknęły.
„To tylko jakaś głupia fobia" - pomyślał. - „Przecież nie
utonę".
A potem przypomniał sobie o Franku i nagle ogarnęły go
panika i poczucie winy. Tak
był zajęty sobą, że zapomniał, iż Frank jest tylko dalekim
potomkiem Posejdona. Nie
potrafił oddychać pod wodą.
Ale gdzie on jest?
Obrócił się wokoło. Nic. Zerknął w górę. Nad nim unosiła
się wielka złota ryba.
Frank zamienił się - razem z ubraniem, plecakiem,
wszystkim - w japońskiego karpia koi
wielkości nastolatka.
-Stary - Percy wysłał swoje myśli przez wodę, jak zawsze
gdy rozmawiał z innymi
mieszkańcami morza. - Złota rybka?
Odebrał odpowiedź Franka:
-Wkurzyłem się. Akurat rozmawialiśmy o złotej rybce,
więc się w nią zmieniłem.
Przeszkadza ci?
-Rozmawiam sobie telepatycznie z wielkim japońskim
karpiem - powiedział
Percy. -Super. Możesz się zamienić w coś bardziej...
pożytecznego?
Cisza. Może Frank się skupiał? Trudno to było stwierdzić,
bo karpie japońskie nie
mają bogatego repertuaru min.
-Przykro mi. - Frank najwyraźniej był zakłopotany. -
Zaklinowałem się. To się
czasami zdarza, kiedy spanikuję.
-Wspaniałe. - Percy zazgrzytał zębami. - Pomyślmy, jak
się stąd wydostać.
Frank opłynął zbiornik i zameldował, że nie ma żadnego
wyjścia. Górę pokrywała
drobna siatka z niebiańskiego spiżu, podobna do żaluzji,
jakimi zamyka się sklepy w
domach towarowych. Percy próbował ją rozciąć
Orkanem, ale na metalu nie została
nawet rysa. Spróbował przebić się przez szklaną ścianę,
uderzając w nią rękojeścią - bez
skutku. Powtórzył te próby z użyciem broni leżącej na
dnie i tylko połamał trzy trójzęby,
miecz i harpun.
W końcu spróbował zapanować nad wodą. Rozkazał jej
rozkołysać się i przebić
zbiornik albo wezbrać i roztrzaskać sklepienie. Woda nie
zareagowała. Może była
zaczarowana albo słuchała tylko Forkisa. Percy
koncentrował się, aż go uszy rozbolały,
ale udało mu się tylko oderwać wieko skrzyni ze
skarbami.
„No to mamy klops" - pomyślał ponuro. - „Już do końca
życia będę mieszkać w
plastikowej chatce z piernika, walczyć z moim
przyjacielem, wielką złotą rybką, i czekać
na porę karmienia".
Forkis obiecał, że w końcu to polubią. Percy pomyślał o
przy-mulonych telchinach, o
nereidach i hipokampach krążących bezmyślnie po
akwariach. I tak mają skończyć? Ta
myśl nie dodała mu otuchy.
Zastanawiał się, czy Forkis nie ma racji. Nawet gdyby
udało im się stąd uciec, jak
zdołają pokonać gigantów, skoro wszyscy bogowie
zostali obezwładnieni? Może Bachus
mógłby im pomóc? Już raz zabił dwóch gigantów. No tak,
ale on walczyłby po ich
stronie pod warunkiem, że złożą mu ten niemożliwy hołd,
a już sama myśl o składaniu
Bachusowi jakiegokolwiek hołdu sprawiała, że Percy
miał ochotę zadławić się pączkiem
z Paczkobrania.
-Patrz! - powiedział Frank.
Za szklaną szybą Keto prowadziła trenera Hedge'a przez
amfiteatr, udzielając mu
objaśnień. Trener kiwał głową i podziwiał rzędy ławek.
-Trenerze! - zawołał Percy, po czym zdał sobie sprawę, że
to beznadziejne. Satyr
nie mógł usłyszeć jego telepatycznych wołań.
Frank uderzył pyskiem w szybę.
Hedge nie zwrócił na to uwagi. Keto żwawym krokiem
prowadziła go przez
amfiteatr. Nawet nie spojrzała na szybę zbiornika, pewnie
przekonana, że jest pusty.
Wskazała koniec sali, jakby mówiła: „Chodźmy dalej.
Będzie tam więcej przerażających
potworów".
Percy uświadomił sobie, że za kilka sekund trenera już nie
będzie. Popłynął za nimi,
ale woda okazała się jakaś inna niż zwykle. Jakby
stawiała mu opór, jakby go spychała
do tyłu. Odrzucił miecz i użył obu rąk.
Trener Hedge i Keto byli już półtora metra od wyjścia.
Zrozpaczony Percy zgarnął wielką szklaną kulę i cisnął
nią jak kulą do kręgli.
Kula ugodziła w szkło z głuchym fank - nie na tyle
głośnym, by przyciągnąć uwagę.
Percyego ogarnęła rozpacz.
Ale trener Hedge miał uszy satyra. Zerknął przez ramię.
Kiedy zobaczył Percyego,
przez jego twarz przemknęły kolejno niezrozumienie,
zaskoczenie i wściekłość, która
wreszcie ustąpiła miejsca masce spokoju.
Zanim Keto spostrzegła, co jest grane, Hedge wskazał na
sklepienie amfiteatru i
najwidoczniej zawołał: „Na bogów Olimpu, a co to
takiego?!".
Keto odwróciła się. Trener zrzucił swoją sztuczną nogę i
jak ninja kopnął boginię w
tył głowy koźlim kopytem. Keto zwaliła się na podłogę.
Percy skrzywił się. Jego nie tak dawno kopnięta głowa
zapulsowała ze współczucia,
ale jeszcze nigdy nie był tak szczęśliwy z powodu
opiekuna lubiącego wrestling.
Hedge podbiegł do szyby. Uniósł dłonie w geście: „Co ty
tam robisz, Jackson?"
Percy uderzył pięścią w szybę i odpowiedział bezgłośnie:
- Rozwal to!
Hedge ryknął w odpowiedzi coś, co mogło brzmieć:
„Gdzie jest Frank?!".
Percy wskazał na wielkiego karpia japońskiego.
-Co jest? - Frank machnął lewą płetwą piersiową.
Za Hedge em morska bogini poruszyła się. Percy pokazał
na nią gorączkowo.
Satyr potrząsnął nogą, jakby rozgrzewał kopyto do ciosu,
ale Percy zamachał rękami.
Nie. Nie mogą wciąż kopać Keto w głowę. To na nic, jest
nieśmiertelna. W ten sposób
nie wydostaną się ze zbiornika. A Forkis na pewno
niedługo tu wróci.
-Na trzy - powiedział bezgłośnie Percy, podnosząc trzy
pałce i wskazując na
szklaną ścianę. - Wszyscy razem.
Percy nigdy nie był dobry w zgadywankach mimicznych,
ale Hedge kiwnął głową,
jakby zrozumiał. Rozwalanie przedmiotów to język, który
dobrze znał.
Percy podniósł olbrzymią szklaną kulę.
-Frank, ty też będziesz nam potrzebny. Możesz już się
zmienić?
-Może z powrotem w człowieka.
-W człowieka? Znakomicie! Tylko wstrzymaj oddech.
Jeśli nam się uda...
Keto podniosła się na kolana. Nie było czasu do stracenia.
Percy odliczył na palcach. Raz, dwa, trzy!
Frank zamienił się w człowieka i naparł na szybę
ramieniem. Trener kopnął z
półobrotu jak Chuck Norris. Percy z całej siły rąbnął w
nią kulą, ale na tym nie
poprzestał. Zawołał do wody, by go usłuchała, i tym
razem nie godził się na odmowę.
Poczuł skumulowane ciśnienie wewnątrz zbiornika i
zapragnął je wykorzystać. Woda
chce być wolna. Wystarczy trochę czasu i woda przełamie
każdą barierę, a nie znosi
niewoli, podobnie jak Percy. Pomyślał o powrocie do
Annabeth. Pomyślał o wepchnięciu
Forkisowi w gardło jego mikrofonu. I dwieście tysięcy
litrów wody zareagowało na
jego gniew.
Szklana ściana popękała. Szczeliny rozbiegły się
zygzakami z miejsca uderzenia i
nagle cały zbiornik roztrzaskał się na kawałki. Potężny
nurt wyrzucił na zewnątrz
Percyego, który przeturlał się przez amfiteatr razem z
Frankiem, kilkoma wielkimi
kulami szklanymi i kępą plastikowych wodorostów. Keto
właśnie stawała na nogi, gdy
trafił w nią posąg nurka, jakby chciał porwać ją w objęcia.
Trener Hedge wypluł słoną wodę.
-Na fletnię Pana! Co ty tu robiłeś?
-Forkis! — wybełkotał Percy. - Pułapka! Uciekajmy!
Zewsząd rozdzwoniły się sygnały alarmowe. Przybiegli
koło akwarium z nereidami,
potem obok telchinów. Percy chciał je uwolnić, ale jak?
Były naćpane, przymulone, no i
w końcu były stworzeniami morskimi. Nie przeżyłyby,
chyba że znalazłby jakiś sposób
przetransportowania ich do oceanu.
Prócz tego Percy nie wątpił, że gdyby Forkis ich złapał,
moc morskiego boga
przeważyłaby jego moc. A i Keto rzuciłaby się na nich,
gotowa nakarmić nimi swoje
potwory.
-Wrócę - obiecał Percy, ale nawet jeśli więźniowie w
akwariach go usłyszeli, nie
dali tego po sobie poznać.
Z głośników zadudnił głos Forkisa:
-Percy Jackson!
Co jakiś czas wybuchały race i zimne ognie. Pachnący
dona-tami dym wypełnił
pomieszczenia wystawowe. Dramatyczna muzyka - pięć
lub sześć różnych ścieżek
dźwiękowych równocześnie - grzmiała z głośników.
Światła zaczęły mrugać i przepalać
się, gdy wszystkie efekty specjalne w całym budynku
włączyły się jednocześnie.
Percy, trener Hedge i Frank wypadli ze szklanego tunelu i
znaleźli się w sali z
rekinami wielorybimi. Część oceanarium dostępna dla
śmiertelników pełna była
krzyczących ludzi - rodziny i grupy młodzieży z
półkolonii biegały w różne strony,
podczas gdy obsługa miotała się gorączkowo, próbując
zapewnić każdego, że to fałszywy
alarm.
Percy nie dał się na to nabrać. Razem z przyjaciółmi
wmieszał się w tłum i biegł do
wyjścia.
XVII
ANNABETH
Annabeth próbowała rozweselić Hazel, opowiadając o
najbardziej
glonomóżdżkowych wyczynach Percy ego, kiedy Frank
wpadł do jej kajuty.
-Gdzie Leo? - wydyszał. - Odlatujemy! Odlatujemy!
Obie dziewczyny zerwały się na nogi.
-Gdzie Percy? - zapytała Annabeth. - I kozioł?
Frank zgiął się wpół, próbując złapać oddech. Jego
ubranie było sztywne i wilgotne,
jakby je wyprano w czystym krochmalu.
-Na pokładzie. Nic im nie jest. Ścigają nas!
Annabeth przepchnęła się obok niego i pobiegła
schodami, przeskakując po trzy
stopnie naraz, Hazel tuż za nią, a na końcu Frank, wciąż
ledwo dysząc. Percy i Hedge
leżeli na pokładzie; wyglądali na wykończonych. Hedge
nie miał butów. Wyszczerzył
zęby ku niebu, mrucząc: „Niesamowite. Niesamowite".
Percy miał liczne zadrapania,
jakby wyskoczył przez zamknięte okno. Bez słowa złapał
rękę Annabeth, jakby chciał
powiedzieć: „Zaraz będę, niech tylko świat przestanie się
kręcić".
Leo, Piper i Jason, którzy jedli w mesie, wpadli na
pokład.
-Co?! Co?! - wolał Leo, trzymając niedojedzony tost z
serem. -Już nie można mieć
nawet przerwy na lunch? Co się dzieje?
-Ścigają nas! - krzyknął ponownie Frank.
-Ale kto? - zapytał Jason.
-Nie wiem! - wydyszał Frank. - Wieloryby? Potwory
morskie? Może Kate i
Florek!
Annabeth miała ochotę go udusić, ale nie była pewna, czy
obejmie dłońmi jego gruby
kark.
-Nic nie można z tego zrozumieć. Leo, lepiej stąd
zwiewajmy.
Leo, z sandwiczem w zębach jak pirat z nożem, pobiegł
do sterowni.
Wkrótce „Argo II" wznosił się w niebo. Annabeth stanęła
za kuszą rufową. Nie
dostrzegła żadnych ścigających ich wielorybów ani
potworów, ale Percy, Frank i Hedge
zaczęli dochodzić do siebie dopiero wtedy, gdy Atlanta
stała się mglistą smugą na
horyzoncie.
-Charleston - powiedział Percy, kuśtykając po pokładzie
jak staruszek. Wciąż
wydawał się wstrząśnięty. - Kurs na Charleston.
-Charleston? - Jason wypowiedział to słowo takim tonem,
jakby obudziło w nim
złe wspomnienia. - Ale co znaleźliście w Atlancie?
Frank otworzył plecak i zaczął wyciągać pamiątki.
-Trochę konfitur brzoskwiniowych. Parę T-shirtów.
Szklaną kulę z padającym
śniegiem. I... ee... tę pułapkę, udającą chińską.
Annabeth z trudem utrzymywała nerwy na wodzy.
-Może byś zaczął od początku, a nie od plecaka?
Zebrali się na pokładzie rufowym, żeby Leo mógł
przysłuchiwać się rozmowie,
sterując okrętem. Percy i Frank na zmianę opowiadali, co
się wydarzyło w Oceanarium
Georgii. Trener Hedge przerywał im od czasu do czasu,
wołając: „To było niesamowite!"
albo „Wtedy dałem jej kopa w łeb!"
Chyba zapomniał o nocy spędzonej przez Percyego i
Annabeth w stajni, choć i tak z
ich opowieści wynikało, że Annabeth miała na głowie
poważniejsze problemy niż
szlaban.
Kiedy Percy opowiedział o stworzeniach morskich
uwięzionych w oceanarium,
zrozumiała, dlaczego jest taki przygnębiony.
-To okropne - powiedziała. - Musimy im pomóc.
-Pomożemy - obiecał Percy. - W swoim czasie. Muszę
tylko wymyślić jak.
Chciałbym... - Potrząsnął głową. - Nieważne. Najpierw
musimy coś zrobić z tym listem
gończym za nami.
Trener Hedge stracił zainteresowanie rozmową -
prawdopodobnie dlatego że już go
nie dotyczyła - i poszedł na dziób, aby ćwiczyć wykopy z
półobrotu i chwalić ich
technikę przed samym sobą.
Annabeth ścisnęła rękojeść swojego sztyletu.
-List gończy za nami... jakbyśmy nie mieli dość
potworów na głowie.
-Jesteśmy na plakatach z napisem: POSZUKIWANI? -
zapytał Leo. — A ustalili
wysokość nagród za każdego z nas?
Hazel zmarszczyła nos.
-Co ty bredzisz?
-Po prostu ciekawi mnie, ile jestem ostatnio wart. To
znaczy, mogę zrozumieć, że
nie aż tyle, ile Percy albo Jason... ale czy jestem wart,
powiedzmy, dwóch Franków albo
trzech Franków?
-Ej! - zawołał Frank.
-Zamknijcie się! - uciszyła ich Annabeth. - Przynajmniej
wiemy, że musimy
wylądować w Charleston, żeby odnaleźć tę mapę.
Piper oparła się o panel kontrolny. Tego dnia powtykała
w warkocz białe pióra, co
nieźle wyglądało przy jej ciemnobrązowych włosach.
Annabeth zastanawiała się, jak
znalazła na to czas. Sama ledwie pamiętała, by się
uczesać.
-Mapę - powiedziała Piper. - Ale do czego prowadzi ta
mapa?
-Do Znaku Ateny. - Percy ostrożnie spojrzał na Annabeth,
jakby się bał, że
powiedział za dużo. Chyba wysłała mu jakiś bardzo silny
sygnał z przesłaniem: „Nie
chcę o tym mówić".
-W każdym razie - ciągnął - wiemy, że chodzi o coś
ważnego w Rzymie, coś, co
mogłoby załagodzić konflikt między Rzymianami a
Grekami.
-Zmora olbrzymów - dodała Hazel.
Percy pokiwał głową.
-A w moim śnie olbrzymi bliźniacy mówili o jakimś
posągu.
-Hm... - Frank obracał w palcach pułapkę udającą
chińską. -Forkis twierdzi, że
bylibyśmy obłąkani, gdybyśmy próbowali to odnaleźć.
Ale co to jest?
Wszyscy spojrzeli na Annabeth. Czuła mrowienie na
czubku głowy, jakby myśli
próbowały wyrwać się z jej mózgu: posąg... Atena...
Grecy i Rzymianie, nocne
koszmary, kłótnia z matką. Wszystkie -fragmenty zaczęły
się układać w całość, ale nie
mogła uwierzyć, że to prawda. Odpowiedź ją przerastała,
była zbyt ważna i zbyt
przerażająca.
Zauważyła, że Jason przypatruje się jej, jakby dokładnie
wiedział, o czym ona myśli,
i jakby także jemu wcale się to nie podobało. Znowu
powróciło dręczące pytanie:
„Dlaczego ten facet aż tak mnie niepokoi? Czy aby na
pewno jest po mojej stronie?
Wpadam już w paranoję jak moja matka..."
-Ja... ja już prawie znam odpowiedź - powiedziała. - Będę
wiedziała więcej, jeśli
odnajdziemy tę mapę. Jason, zareagowałeś na nazwę
„Charleston" tak, jakbyś już tam
kiedyś był...
Jason spojrzał niespokojnie na Piper. Annabeth nie bardzo
wiedziała dlaczego.
-No tak - odrzekł. - Reyna i ja byliśmy tam rok temu na
pewnej misji.
Ratowaliśmy broń z cesarskiego złota z „Hunleya".
-Z czego? - zapytała Piper.
-Ale czad! - zawołał Leo. - To pierwszy udany okręt
podwodny. Z wojny
secesyjnej. Zawsze chciałem go zobaczyć.
-Został skonstruowany przez rzymskich półbogów -
powiedział Jason. - Miał
ukryte torpedy z cesarskiego złota... a myje wydobyliśmy
i przenieśliśmy z powrotem do
Obozu Jupiter.
Hazel skrzyżowała ramiona.
-Więc Rzymianie walczyli po stronie konfederatów? Czy
jako wnuczka
niewolnicy mogę tylko powiedzieć... to nie było fajne?
Jason wyciągnął przed siebie obie ręce dłońmi do góry.
-Osobiście wtedy jeszcze nie żyłem. I nie wszyscy Grecy
byli po jednej stronie, a
nie wszyscy Rzymianie po drugiej. Ale... tak. To nie było
fajne. Półbogowie dokonują
czasem złych wyborów. I mówimy bez zastanowienia.
Hazel spojrzała na niego uważnie. Powoli docierało do
niej, że Jason się
usprawiedliwia.
Jason szturchnął Leona w bok.
-Au! To znaczy... tak... złe wybory. Na przykład brak
zaufania do pewnych braci,
którzy... no wiesz... mogą potrzebować wsparcia.
Załóżmy.
Hazel ściągnęła wargi.
-Świetnie. Z powrotem do Charleston. I co, mamy
ponownie przeszukać tę łódź
podwodną?
Jason wzruszył ramionami.
-Cóż... myślę o dwóch miejscach w Charleston, które
moglibyśmy przeszukać.
Muzeum, w którym trzymają „Hunleya", to jedno. Mają
tam mnóstwo zabytków z
czasów wojny secesyjnej. W którymś może być ukryta ta
mapa. Znam rozkład budynku.
Mogę poprowadzić grupę zwiadowczą.
-Ja pójdę — powiedział Leo. - Może być super.
Jason pokiwał głową. Zwrócił się do Franka, który
próbował wyciągnąć palce z
chińskiej pułapki.
-Ty też powinieneś pójść. Możesz być nam potrzebny.
Frank zrobił zdziwioną minę.
-Dlaczego? W tym oceanarium jakoś się nie wykazałem.
-Dobrze się spisałeś - zapewnił go Percy. - Trzeba było
nas trzech, żeby rozwalić
to szkło.
-No i jesteś synem Marsa - dodał Jason. - Duchy
przegranych spraw muszą ci
służyć. A w muzeum w Charleston jest mnóstwo duchów
konfederatów. Będziesz
potrzebny, żeby trzymać ich w ryzach.
Frank przełknął ślinę. Annabeth przypomniała sobie, co
mówił Percy o przemianie
Franka w złotą rybkę, i z trudem powstrzymała uśmiech.
Już zawsze kiedy spojrzy na
tego wielkiego faceta, będzie widziała złotego karpia koi.
-No dobra - zgodził się wreszcie Frank. - W porządku. -
Zmarszczył brwi,
przyglądając się swoim palcom i próbując je uwolnić z
pułapki. - Ee... jak to się...
Leo zachichotał.
-Stary, nigdy tego nie widziałeś? To proste.
Frank znowu spróbował, ale zabawka nie puszczała.
Nawet Hazel ledwie
powstrzymywała śmiech.
Frank zmarszczył czoło, nadął się i zacisnął wargi. I nagle
zniknął. Tam, gdzie stał,
na pokładzie przycupnęła teraz zielona iguana obok
chińskiej pułapki.
-Dobra robota, Franku Zhang - powiedział Leo oschłym
tonem, naśladując głos
centaura Chejrona. - Właśnie w ten sposób można się
uwolnić z chińskiej pułapki. Trzeba
się zamienić w iguanę.
Wszyscy wybuchnęli śmiechem. Frank powrócił do
ludzkiej postaci, podniósł
pułapkę i schował ją do plecaka. Uśmiechnął się z
zakłopotaniem.
-W każdym razie - powiedział, wyraźnie chcąc zmienić
temat - trzeba przeszukać
to muzeum. Ale... Jason, mówiłeś, że są dwa takie
miejsca.
Jason spoważniał. Nie wiedzieli, o czym pomyślał, ale
Annabeth mogła przysiąc, że
nie było to nic przyjemnego.
-Tak. To drugie nazywa się Battery. To park tuż obok
przystani. Kiedy ostatnio
tam byłem... z Reyną... - Zerknął na Piper, po czym
mówił dalej: - Zobaczyliśmy coś w
tym parku. Jaśniejącą zjawę piękności z Południa,
polatującą po parku. Próbowaliśmy do
niej podejść, ale za każdym razem znikała. No i Reyna
jakoś wyczuła... powiedziała, że
musi spróbować sama. Ze tylko wtedy uda się
porozmawiać z tą dziewczyną. Sama
podeszła do ducha i rzeczywiście przemówił do niej.
Wszyscy czekali.
-No i co powiedział? — zapytała w końcu Annabeth.
-Tego się od Reyny nie dowiedziałem. Ale musiało to być
coś ważnego.
Wyglądała... na wstrząśniętą. Może to była przepowiednia
albo jakaś zła wiadomość. I po
tym wydarzeniu Reyna jakoś się zmieniła w stosunku do
mnie.
Annabeth zamyśliła się. Po spotkaniu z ejdolonami nie
tęskniła za duchami,
zwłaszcza takimi, jakie zmieniają ludzi, przekazując im
złe wiadomości albo
przepowiednie. Z drugiej strony jej matka była boginią
wiedzy, a wiedza to
najpotężniejsza broń. Annabeth nie mogła odrzucić
potencjalnego źródła informacji.
-A więc to przygoda dla dziewczyn - powiedziała. - Piper
i Hazel mogą iść ze
mną.
Obie kiwnęły głowami, chociaż Hazel miała niepewną
minę. Po latach w Podziemiu
miała już dość spotykania się z duchami. W oczach Piper
pojawił się wyzywający błysk,
jakby gotowa była zrobić wszystko, do czego była zdolna
Reyna.
Annabeth zdała sobie sprawę, że jeśli w sumie wyruszy
sześcioro z nich, na pokładzie
pozostaną tylko Percy i trener Hedge, a nie była to chyba
sytuacja, w której powinna
stawiać chłopaka jego troskliwa dziewczyna. Nie chciała
też znowu tracić Percy ego z
oczu - nie po tym, jak ich rozdzielono na wiele miesięcy.
Co prawda Percy był tak
przygnębiony po spotkaniu z uwięzionymi stworami
morskimi, że może powinien trochę
wypocząć. Spojrzała mu w oczy, zadając milczące
pytanie. Kiwnął głową, jakby chciał
powiedzieć: „W porządku, nie ma problemu".
-Więc to już ustalone. - Annabeth zwróciła się teraz do
Leona, który wpatrywał się
w konsolę, słuchając trzasków i klików Festusa przez
interkom. - Leo, kiedy dolecimy do
Charleston?
-Dobre pytanie - mruknął. - Festus właśnie wykrył za
nami dużą grupę orłów...
Radar dalekiego zasięgu, jeszcze ich nie widać.
Piper pochyliła się nad konsolą.
-Jesteś pewny, że to Rzymianie?
Leo przewrócił oczami.
-Nie, Pipes. To może być przypadkowa grupa ogromnych
orłów lecących w
idealnej formacji bojowej. No pewnie, że to Rzymianie.
Moglibyśmy obrócić okręt i
walczyć...
-1 byłby to bardzo zły pomysł - przerwał mu Jason - bo
wtedy nie mieliby już
żadnych wątpliwości, że jesteśmy ich wrogami.
-No to mam inny pomysł - powiedział Leo. - Jeśli
polecimy prosto do Charleston,
moglibyśmy tam być za parę godzin. Ale orły nas
dościgną i sprawy nieco się
skomplikują. Zamiast tego moglibyśmy użyć podstępu i
wyprowadzić je w pole.
Możemy polecieć do Charleston okrężną drogą i przybyć
tam jutro rano...
Hazel zaczęła protestować, ale Leo podniósł rękę.
-Wiem, wiem. Nico ma kłopoty i musimy się pospieszyć.
-Mamy dwudziesty siódmy czerwca - powiedziała Hazel.
- Od jutra jeszcze cztery
dni. Potem umrze.
-Wiem! Ale w ten sposób Rzymianie mogą zgubić nasz
ślad. Wciąż powinniśmy
zdążyć dolecieć do Rzymu.
Hazel zmarszczyła brwi.
-Gdy mówisz „powinniśmy zdążyć"...
Leo wzruszył ramionami.
-A pasuje ci „ledwie zdążymy"?
Hazel na trzy sekundy zakryła twarz rękami.
-Jakie to dla nas typowe.
Annabeth uznała to za zielone światło.
-Okej, Leo. Jaki podstęp masz na myśli?
-Jak miło, że pytasz!
Stuknął w parę guzików na konsoli, pokręcił talerzem i
kilka razy bardzo szybko
wcisnął klawisz A na swoim kontrolerze Wii, po czym
zawołał przez interkom:
-Buford? Zamelduj się, proszę.
Frank cofnął się o krok.
-To ktoś jeszcze jest na pokładzie? Kim jest Buford?
Z luku buchnęła strużka pary i automatyczny stolik Leona
wspiął się na pokład.
Annabeth nieczęsto widywała Buforda podczas lotu.
Zwykle tkwił w maszynowni.
(Leo twierdził, że Buford kocha się skrycie w maszynie).
Był to trójnożny stolik z
mahoniowym blatem. W spiżowej podstawie miał kilka
szufladek, jakieś pokrętła i
otwory wentylacyjne. Do jednej z nóg miał teraz
przywiązaną torbę podobną do worka na
pocztę. Podtoczył się ze szczękiem do sterowni i
zagwizdał jak mała lokomotywa.
-To jest Buford - oznajmił Leo.
-Nadajesz imiona swoim meblom? - zapytał Frank.
Leo prychnął.
-Koleś, chciałbyś mieć takie fajne meble. Buford, jesteś
gotowy do Operacji
Koniec Stolika?
Buford wypluł trochę pary. Podtoczył się do relingu. Jego
mahoniowy blat
rozszczepił się na cztery części podobne do kawałków
pizzy, z których powstały łopatki
wirnika. Łopatki zawirowały i Buford odleciał.
-Helikopterowy stolik - mruknął Percy. - Muszę przyznać,
to jest coś. A co ma w
tym worku?
-Brudne łachy półbogów. Mam nadzieję, Frank, że nie
masz nic przeciwko.
Franka zatkało.
-Co?!
-W ten sposób orły stracą nasz trop.
-To były moje jedyne zapasowe majtki!
Leo wzruszył ramionami.
-Kazałem Bufordowi je wyprać i schludnie złożyć, kiedy
będzie wykonywał
zadanie. Liczę, że to zrobi. - Zatarł dłonie i wyszczerzył
zęby. - Okej! Ja to nazywam
dobrą robotą. A teraz wyznaczę objazd. Zobaczymy się na
kolacji!
Percy wcześnie zasnął, wobec czego Annabeth spędziła
wieczór przed komputerem.
Oczywiście zabrała ze sobą laptop Dedala. Dwa lata temu
odziedziczyła go po
największym wynalazcy wszech czasów. Naładowany był
pomysłami wynalazków,
schematami i diagramami, z których większość była dla
niej wciąż niezbyt zrozumiała.
Po dwóch latach typowy laptop byłby już przestarzały, ale
Annabeth wiedziała, że
komputer Dedala wciąż wyprzedza wszystkie modele
dostępne na rynku o jakieś
pięćdziesiąt lat. Potrafił powiększać przekątną, kurczyć
się do rozmiarów tabletu albo
zamieniać w metalową płytkę mniejszą od telefonu
komórkowego. Był niesamowicie
szybki, nawiązywał łączność satelitarną, łapał kanał
telewizyjny Hefajstosa z Olimpu i
miał unikatowe programy, które potrafiły zrobić wszystko
prócz zawiązywania
sznurowadeł. A może i do tego była jakaś aplikacja, ale
Annabeth jeszcze jej nie
znalazła.
Siedziała na swojej koi, wizualizując ateński Partenon w
jednym z Dedalowych
programów do obróbki grafiki trójwymiarowej. Zawsze
marzyła, by go zwiedzić, bo
uwielbiała architekturę, no i dlatego że była to
najsłynniejsza świątynia jej matki.
Teraz mogła wreszcie spełnić to marzenie, gdyby tylko
udało im się przeżyć podróż
do Grecji. Ale im więcej myślała o Znaku Ateny i tej
starej rzymskiej legendzie, o której
wspomniała Reyna, tym większy niepokój ją ogarniał.
Niechcący przypomniała sobie sprzeczkę z matką. Nawet
po tylu tygodniach te słowa
wciąż sprawiały jej ból.
Wracała wtedy metrem z Upper East Side po wizycie u
mamy Percy'ego. Podczas
tych długich miesięcy, kiedy zaginął, Annabeth
odwiedzała ją raz w tygodniu: nie tylko
by poinformować Sally Jackson i jej męża Paula o stanie
poszukiwań, ale i po to by
razem z Sally pocieszać się i wzajemnie przekonywać, że
Percy wciąż jest cały i zdrowy.
Tamta wiosna była wyjątkowo ciężka. Wtedy Annabeth
mogła już mieć nadzieję, że
Percy wciąż żyje, bo wszystko wskazywało na to, że
zgodnie z planem Hery znalazł się u
Rzymian. Nie była tylko pewna, gdzie on jest. Jason
mniej więcej pamiętał położenie
swojego dawnego obozu, ale cała grecka magia - nawet
ta, którą dysponowali
mieszkańcy domku Hekate - nie pomogła im potwierdzić,
że Percy jest tam lub
gdziekolwiek indziej. Jakby zniknął z powierzchni ziemi.
Wieszczka Rachel próbowała
odczytać przyszłość i choć wiele nie zobaczyła, była
pewna, że Leo musi ukończyć
„Argo II", zanim będą mogli skontaktować się z
Rzymianami.
Mimo to Annabeth spędzała każdą wolną chwilę na
poszukiwaniu śladów Percy'ego.
Rozmawiała z duchami przyrody, czytała stare legendy o
Rzymie, szukała wskazówek w
laptopie Dedala i wydawała setki złotych drachm na
iryfony, zasypując pytaniami
wszystkie przyjazne duchy, wszystkie potwory i
wszystkich napotkanych półbogów. Bez
skutku.
Tamtego popołudnia, wracając od Sally, czuła się jeszcze
bardziej przygnębiona i
zniechęcona niż zwykle. Najpierw się z Sally wypłakały,
potem próbowały dodać sobie
otuchy, ale wciąż nerwy miały w strzępach. W końcu
Annabeth wsiadła do metra przy
Lexington Avenue i pojechała na dworzec Grand Central.
Były, oczywiście, inne drogi do jej szkolnego internatu z
Upper East Side, ale lubiła
tę trasę przez Grand Central. Piękne wzornictwo i wielka
otwarta przestrzeń
przypominała jej górę Olimp. Wspaniałe budowle zawsze
poprawiały jej nastrój - dzięki
czemuś tak trwałemu mogła poczuć się pewniej.
Minęła właśnie sklep ze słodyczami, w którym kiedyś
pracowała matka Percy'ego, i
zastanawiała się, czy do niego nie wstąpić, żeby -
wspominając stare czasy - kupić trochę
niebieskich cukierków, kiedy zobaczyła Atenę studiującą
plan metra na ścianie.
-Matko!
Annabeth nie wierzyła własnym oczom. Nie widziała jej
od miesięcy - od czasu gdy
Zeus zamknął bramy Olimpu i zabronił bogom wszelkich
kontaktów z półbogami.
Mimo to Annabeth wciąż próbowała wezwać matkę, żeby
błagać ją o radę, paląc
ofiary przy każdym posiłku w obozie. Nigdy nie
doczekała się odpowiedzi. I oto teraz
miała przed sobą Atenę, ubraną w dżinsy, buty
turystyczne i czerwoną flanelową koszulę,
z kaskadą czarnych włosów opadających jej na ramiona.
Trzymała plecak i kij wędrowca,
jakby się przygotowywała do długiej podróży.
-Muszę wrócić do domu - mruknęła, studiując plan. - To
skomplikowane. Szkoda,
że nie ma tu Odysa. On by to zrozumiał.
-Mamo! Ateno!
Bogini odwróciła się. Popatrzyła na Annabeth
niewidzącym wzrokiem, jakby jej nie
poznawała.
-Tak się nazywałam - powiedziała rozmarzonym głosem -
zanim zdobyli moje
miasto, odebrali mi tożsamość, zrobili ze mnie to. -
Spojrzała z odrazą na swoje ubranie.
Muszę wrócić do domu.
Annabeth cofnęła się wstrząśnięta.
-Jesteś... jesteś Minerwą?
-Nie nazywaj mnie tak! - Szare oczy bogini zapłonęły
gniewem. - Nosiłam
włócznię i tarczę. Trzymałam w dłoni zwycięstwo. Byłam
kimś!
-Mamo - powiedziała Annabeth drżącym głosem. - To ja,
Annabeth. Twoja córka.
-Moja córka... - powtórzyła Atena. - Tak, moje dzieci
mnie pomszczą. Muszą
pokonać Rzymian. Tych okropnych, haniebnych,
żałosnych naśladowców. Hera nalegała,
by nie dopuścić do kontaktu między dwoma obozami. Ja
powiedziałam: nie, niech
walczą. Niech moje dzieci zniszczą uzurpatorów.
Annabeth słyszała bicie własnego serca.
-Chciałaś tego? Przecież jesteś mądra. Znasz się na
wojnie lepiej od każdego...
-Kiedyś! Zwolniona. Wyrzucona. Wywieziona jak łup... z
mojej ukochanej
ojczyzny. Tyle utraciłam. Przysięgam, że nigdy tego nie
wybaczę. I moje dzieci nie mogą
tego wybaczyć. - Skupiła wzrok na Annabeth. - Jesteś
moją córką?
-Tak.
Bogini wyłowiła coś z kieszeni koszuli - żeton do metra -
i wcisnęła go w dłoń
Annabeth.
-Idź za Znakiem Ateny - powiedziała. - Pomścij mnie.
Annabeth spojrzała na krążek. Na jej oczach zmienił się z
żetonu do nowojorskiego
metra w starożytną srebrną drachmę, jaka była w użyciu
w Atenach. Była na niej sowa,
święty ptak Ateny, z gałązką oliwną z jednej strony i
greckim napisem z drugiej.
Wtedy Annabeth nie miała pojęcia, co to znaczy. Nie
rozumiała, dlaczego jej matka
tak się zachowuje. Może sobie być i Miner-wą, ale tak nie
powinna się zachowywać.
-Mamo... - Starała się przemawiać najrozsądniejszym
tonem, na jaki było ją stać. Percy
zaginął. Potrzebuję twojej pomocy.
I zaczęła jej opowiadać o planie Hery, polegającym na
połączeniu sił obu obozów w
celu pokonania Gai i gigantów, ale bogini zastukała kijem
w marmurową posadzkę.
-Nigdy! Każdy, kto pomoże Rzymowi, musi zginąć. Jeśli
ty się do nich
przyłączysz, nie będziesz już moim dzieckiem. Już mnie
zawiodłaś.
-Matko!
-Nie obchodzi mnie ten Percy. Jeśli odszedł do Rzymian,
niech zginie. Zabij go.
Zabij wszystkich Rzymian. Odnajdź Znak, idź za nim aż
do jego źródła. Bądź
świadkiem, jak haniebnie potraktowali mnie Rzymianie, i
przysięgnij, że mnie pomścisz.
-Atena nie jest boginią zemsty. - Annabeth zacisnęła
pięści tak, że paznokcie wbiły
jej się w dłonie. Srebrna moneta stawała się cieplejsza. -
Percy jest dla mnie wszystkim.
-A dla mnie wszystkim jest zemsta - warknęła bogini. -
Która z nas jest
mądrzejsza?
-Z tobą jest niedobrze. Co się stało?
-Rzym się stał! - powiedziała z goryczą bogini. - Zobacz,
co ze mnie zrobili. Chcą,
żebym była ich boginią? Więc niech poczują smak
własnego zła. Zabij ich, moje dziecko.
-Nie!
-Więc jesteś niczym. — Bogini z powrotem spojrzała na
plan metra. Z
roztargnieniem wpatrywała się w tablicę, a jej twarz
złagodniała. - Gdybym tylko
potrafiła znaleźć drogę... drogę do domu, to może... Ale
nie. Pomścij mnie albo zapomnij.
Nie jesteś moim dzieckiem.
Annabeth zapiekło pod powiekami. Przez głowę
przemknęło jej tysiąc różnych
okropnych słów, ale nie była w stanie ich wypowiedzieć.
Odwróciła się i uciekła.
Próbowała pozbyć się srebrnej monety, ale ona po prostu
znów pojawiała się w jej
kieszeni, tak jak Orkan w kieszeni Percy ego. Niestety, jej
drachma nie miała magicznej
mocy - w każdym razie żadnej użytecznej. Wywoływała
tylko nocne koszmary i za nic
nie można było jej się pozbyć.
Teraz, siedząc w swojej kajucie na pokładzie „Argo II",
Annabeth czuła, że moneta
robi się coraz cieplejsza. Wpatrywała się w model
Partenonu na ekranie laptopa i myślała
o tej sprzeczce z Ateną. Kłębiły się w jej głowie frazy,
które usłyszała w ciągu ostatnich
kilku dni: Utalentowana przyjaciółka, gotowa na
przyjęcie gościa. Nikt nie odzyska tego
posągu. Córa mądrości samotnie kroczy.
Chyba w końcu zrozumiała, co to wszystko znaczy.
Chciałaby się mylić i o to modliła
się do bogów.
Z tych rozmyślań wyrwało ją pukanie do drzwi.
Miała nadzieję, że to Percy, ale do kajuty zajrzał Frank
Zhang.
-Mm... przepraszam. Mogę...?
Była tak zaskoczona jego widokiem, że dopiero po chwili
do niej dotarło, że Frank
chce wejść.
-No pewnie - odpowiedziała. - Wejdź.
Wszedł do środka i rozejrzał się po kajucie. Nie było w
niej wiele do oglądania. Na
biurku oprócz stosu książek, jakiegoś magazynu i
długopisu leżało zdjęcie jej ojca
pilotującego dwupłatowca „Sopwith Camel". Szczerzył
zęby w uśmiechu i unosił kciuki.
Annabeth lubiła to zdjęcie. Przypominało jej czasy, w
których byli sobie tacy bliscy,
kiedy aby ją ocalić, zbombardował cały zastęp potworów
uzbrojonych w karabiny
maszynowe z niebiańskiego spiżu - najlepszy prezent, jaki
może sobie wymarzyć
dziewczyna.
Na ścianie wisiała na haku czapka nowojorskich Yankees,
jej najcenniejszy
podarunek od matki. Kiedyś ta czapka była magiczna: ten,
kto ją nałożył, stawał się
niewidzialny. Od czasu sprzeczki z Ateną utraciła tę moc.
Annabeth uparła się, by zabrać
ją na misję, choć nie bardzo wiedziała dlaczego. Każdego
ranka nakładała ją na głowę,
mając nadzieję, że czar znowu zadziała. Jak dotąd czapka
przypominała tylko o gniewie
matki.
Poza tym w kajucie nie było nic. Annabeth lubiła proste i
czyste wnętrza. Twierdziła,
że to pomaga jej myśleć. Percy w to nie wierzył, bo
zawsze miała najlepsze stopnie, ale
jak większość półbogów, miała też ADHD. Nie potrafiła
się skupić, gdy w jej
najbliższym otoczeniu było zbyt wiele przedmiotów.
-No więc... Frank, o co chodzi?
Frank był chyba ostatnią osobą spośród całej załogi,
której wizyty w swojej kajucie
mogłaby się spodziewać. Gdy zarumienił się i wyjął z
kieszeni chińską pułapkę, nadal nie
miała pojęcia, o co chodzi.
-To mnie wnerwią - mruknął. - Możesz mi pokazać, na
czym polega ta sztuczka?
No wiesz... chyba tylko ciebie mogę o to zapytać.
Jego słowa docierały do niej z pewnym opóźnieniem.
Zaraz... Frank prosi ją o
pomoc? A potem zaświtało jej w głowie: no jasne, był
upokorzony. Leo dość
bezceremonialnie się z niego nabijał. Nikt nie lubi być
pośmiewiskiem. Jego mina
mówiła sama za siebie: Frank nie chce, by to się
powtórzyło. Chce rozwiązać tę zagadkę
bez zamieniania się w iguanę.
Poczuła się dziwnie dumna. Frank jej zaufał, wierzył, że
nie będzie się z niego
wyśmiewać. A zresztą zawsze miała słabość do każdego,
kto chciał się czegoś
dowiedzieć - nawet czegoś tak prostego jak zasada
działania chińskiej pułapki.
Poklepała koję obok siebie.
-Oczywiście. Siadaj.
Frank usiadł na skraju materaca, jakby był gotów do
szybkiej ucieczki. Annabeth
wzięła pleciony rulonik i przytrzymała tuż przy laptopie.
Stuknęła w klawisz skanowania w podczerwieni. Po paru
sekundach na ekranie
pojawił się trójwymiarowy model chińskiej pułapki.
Obróciła laptop, żeby Frank mógł
widzieć ekran.
-Jak to zrobiłaś? - zdziwił się.
-Nowatorska technika starożytnych Greków. No dobra,
patrz. Ta struktura to
cylindryczny splot dwuosiowy, więc ma doskonałą
elastyczność. — Manipulowała
obrazem tak, że splot rozszerzał się i ścieśniał jak
akordeon. - Kiedy wciskasz palce do
środka, splot się rozluźnia. Ale kiedy próbujesz je
wyciągnąć, obwód się kurczy, bo splot
się zacieśnia. Nie można się uwolnić, ciągnąc i szarpiąc
pałce.
Frank wpatrywał się w nią beznamiętnie.
-Ale jakie jest rozwiązanie?
-No... - Pokazała mu część wyliczeń: niewiarygodną
odporność pułapki na
rozciąganie i nacisk, w zależności od.materiału, z którego
wykonano splot. - To
zdumiewające jak na taką strukturę, prawda? Lekarze
używają jej do wyciągów, a
elektrycy...
-Ale jakie jest rozwiązanie?
Annabeth roześmiała się.
-Nie walczysz z tym. Wpychasz palce do środka, a nie
wyciągasz. To rozluźnia
splot.
-Och. - Frank spróbował. Podziałało. - Dzięki, ale... nie
mogłaś mi tego po prostu
pokazać, bez tych trójwymiarowych wykresów i
kalkulacji?
Annabeth zawahała się. Czasami mądrość płynie z
dziwnych miejsc, nawet z
olbrzymiej, nastoletniej złotej rybki.
-Chyba masz rację. To było głupie. Ja też się czasami
uczę.
Frank ponowił próbę.
-To łatwe, jeśli zna się sposób.
-Najlepsze pułapki zwykle są proste. Trzeba tylko trochę
pomyśleć i mieć
nadzieję, że twoja ofiara nie pomyśli.
Frank pokiwał głową. Sprawiał wrażenie, że ociąga się z
wyjściem.
-Frank, Leo nie zrobił tego naumyślnie. Po prostu go
poniosło. Kiedy ktoś go
wnerwią, broni się kpinami.
Frank zmarszczył czoło.
-Nowatorska technika starożytnych Greków. No dobra,
patrz. Ta struktura to
cylindryczny splot dwuosiowy, więc ma doskonalą
elastyczność. - Manipulowała
obrazem tak, że splot rozszerzał się i ścieśniał jak
akordeon. - Kiedy wciskasz palce do
środka, splot się rozluźnia. Ale kiedy próbujesz je
wyciągnąć, obwód się kurczy, bo splot
się zacieśnia. Nie można się uwolnić, ciągnąc i szarpiąc
palce.
Frank wpatrywał się w nią beznamiętnie.
-Ale jakie jest rozwiązanie?
-No... - Pokazała mu część wyliczeń: niewiarygodną
odporność pułapki na
rozciąganie i nacisk, w zależności od materiału, z którego
wykonano splot. - To
zdumiewające jak na taką strukturę, prawda? Lekarze
używają jej do wyciągów, a
elektrycy...
-Ale jakie jest rozwiązanie?
Annabeth roześmiała się.
-Nie walczysz z tym. Wpychasz palce do środka, a nie
wyciągasz. To rozluźnia
splot.
-Och. - Frank spróbował. Podziałało. - Dzięki, ale... nie
mogłaś mi tego po prostu
pokazać, bez tych trójwymiarowych wykresów i
kalkulacji?
Annabeth zawahała się. Czasami mądrość płynie z
dziwnych miejsc, nawet z
olbrzymiej, nastoletniej złotej rybki.
-Chyba masz rację. To było głupie. Ja też się czasami
uczę.
Frank ponowił próbę.
-To łatwe, jeśli zna się sposób.
-Najlepsze pułapki zwykle są proste. Trzeba tylko trochę
pomyśleć i mieć
nadzieję, że twoja ofiara nie pomyśli.
Frank pokiwał głową. Sprawiał wrażenie, że ociąga się z
wyjściem.
-Frank, Leo nie zrobił tego naumyślnie. Po prostu go
poniosło. Kiedy ktoś go
wnerwią, broni się kpinami.
Frank zmarszczył czoło.
-Dlaczego miałbym go wnerwiać?
-Jesteś dwa razy większy od niego. Potrafisz zamieniać
się w smoka.
„I Hazel cię lubi" - pomyślała, ale tego nie powiedziała.
Frank chyba nie dał się przekonać.
-Leo potrafi wzywać ogień. - Obrócił pułapkę. -
Annabeth... może mogłabyś
pomóc mi w czymś innym, nie tak prostym? Bo ja mam...
wy to chyba nazywacie piętą
Achillesa.
Annabeth poczuła się tak, jakby się napiła rzymskiej
gorącej czekolady. Nigdy do
końca nie pojmowała wyrażenia „misiowatość", ale teraz
właśnie to odczuła. Frank był
po prostu wielkim pluszowym misiem. Zrozumiała,
dlaczego Hazel go lubi.
-Z przyjemnością - odpowiedziała. - Czy ktoś już wie o
tej achillesowej pięcie?
-Percy i Hazel. Tylko oni. Percy... to naprawdę równy
gość. Pójdę za nim
wszędzie. Chyba o tym wiesz.
Annabeth poklepała go po ramieniu.
-Percy ma dryg do znajdowania sobie dobrych przyjaciół.
Takich jak ty. Ale,
Frank, możesz zaufać każdemu na tym okręcie. Nawet
Leonowi. Jesteśmy jedną drużyną.
Musimy mieć do siebie zaufanie.
-No... chyba tak.
-Więc na czym polega twoja słabość?
Zabrzmiał dzwonek na kolację i Frank poderwał się.
-Może... może później - powiedział. - Trudno mi o tym
rozmawiać. Ale dziękuję
ci, Annabeth. - Uniósł pleciony rulonik. -Najważniejsze:
nie komplikować.
XVIII
ANNABETH
Tej nocy Annabeth nie dręczyły koszmarne sny, co ją
zaniepokoiło, gdy się obudziła.
Cisza przed burzą?
Leo przycumował okręt do nabrzeża przystani Charleston,
tuż obok bulwaru. Wzdłuż
brzegu ciągnęła się historyczna dzielnica miasta, z
wysokimi willami, palmami i
ogrodzeniami z kutego żelaza. Starodawne armaty
celowały w morze.
Kiedy Annabeth wyszła na pokład, Jasona, Franka i
Leona już nie było, wyruszyli na
zwiad do muzeum. Trener Hedge powiedział, że obiecali
wrócić przed zachodem słońca.
Piper i Hazel były już gotowe do wyjścia, ale Annabeth
najpierw zwróciła się do
Percyego, który stał oparty o reling, wpatrując się w
zatokę.
Wzięła go za rękę.
-Co zamierzasz robić, kiedy nas nie będzie?
-Wskoczę do zatoki - odpowiedział takim tonem, jakby
mówił: „Zrobię sobie
kanapkę". - Pogadam z tutejszymi nereidami. Może mi
doradzą, jak uwolnić tych
więźniów w Atlancie. No i myślę, że morze dobrze mi
zrobi. Po tej wizycie w
oceanarium czuję się... nieczysty.
Jego włosy były czarne i splątane jak zwykle, ale
Annabeth pomyślała o szarym
kosmyku, który miał kiedyś z boku głowy. Kiedy mieli po
czternaście lat, oboje po kolei
dźwigali na ramionach ciężar nieba (nie z własnej woli).
Po tym wysiłku pozostały im
pamiątki w postaci kosmyków siwych włosów. W
ostatnim roku, kiedy Percy zaginął, te
siwizny w końcu zniknęły, co Annabeth zasmuciło i
trochę zaniepokoiło. Poczuła się tak,
jakby straciła jakąś symboliczną więź z Percym.
Pocałowała go.
-Powodzenia, Glonomóżdżku. Tylko wróć do mnie,
dobrze?
-Wrócę - obiecał. - Ty też do mnie wróć.
Starała się zdławić narastający w niej niepokój.
Zwróciła się do Piper i Hazel.
-No dobra, moje panie. Odnajdźmy tego ducha Battery.
Później Annabeth żałowała, że nie wskoczyła do zatoki
razem z Percym. Wolałaby
nawet muzeum pełne duchów.
Nie dlatego że miała coś przeciwko powłóczeniu się z
Hazel i Piper. Z początku z
przyjemnością spacerowały po okolicy. Tabliczki głosiły,
że ten nadmorski park nazywa
się White Point Gardens. Wiatr od morza rozwiewał lepki
upał popołudnia, a pod niskimi
palmami panował miły chłód. Wzdłuż szosy stały armaty
z czasów wojny secesyjnej i
odlane z brązu pomniki historycznych postaci, które w
Annabeth wywołały dreszcze.
Pomyślała o posągach z Nowego Jorku, ożywionych na
rozkaz Dedala podczas wojny
tytanów. Zastanawiała się, ile jeszcze innych posągów w
tym kraju to w rzeczywistości
roboty czekające na uruchomienie.
Zatoka Charleston połyskiwała w słońcu. Od północy i od
południa obejmowały ją
długie ramiona lądu, a u ujścia zatoki, o milę od brzegu,
widniała wyspa z kamiennym
fortem. Annabeth przypomniała sobie mgliście, że ten fort
odegrał jakąś ważną rolę w
wojnie secesyjnej.
Wdychała morskie powietrze i myślała o Percym. Niech
bogowie bronią, by
kiedykolwiek miała z nim zerwać. Nie mogłaby więcej
spojrzeć na morze, nie
odczuwając bólu złamanego serca. Poczuła ulgę, kiedy
zostawiły za sobą bulwar i weszły
do parku.
Nie było tam wielu ludzi. Pomyślała, że większość
mieszkańców miasta pewnie
wyjechała na wakacje albo zażywa sjesty w domach. Szły
wzdłuż South Battery Street,
otoczonej trzypiętrowymi willami w stylu kolonialnym.
Ceglane ściany pokrywał
bluszcz. Fasady były ozdobione strzelistymi białymi
kolumnami jak rzymskie świątynie.
Ogrody wzdłuż ulicy pękały od nadmiaru rozkwitłych
krzewów róż, pnączy kapryfolium
i bugenwilli' Jakby kilkadziesiąt lat temu Demeter
ustawiła zegar czasu w taki sposób, by
rośliny rosły, a potem o nich zapomniała.
- Trochę mi to przypomina Nowy Rzym - powiedziała
Hazel. - Te wszystkie wielkie
wille i ogrody, kolumny i łuki.
Annabeth pokiwała głową. Kiedyś czytała, że mieszkańcy
amerykańskiego Południa
przed wojną secesyjną często przyrównywali je do
starożytnego Rzymu. Za dawnych dni
bardzo dbali tu o wspaniałą architekturę i o kodeks
honorowy. Gorsze było to, że
niewolnictwo uważali za coś normalnego. „W Rzymie
było niewolnictwo argumentowali
niektórzy - więc dlaczego nie ma go być u nas?"
Wzdrygnęła się. Bardzo jej się podobała ta architektura.
Te domy i ogrody były
naprawdę piękne, bardzo rzymskie. Tylko dlaczego tak
piękne rzeczy musiały mieć tak
złą historię? A może było odwrotnie? Może to zła historia
kazała ludziom wznosić
piękne budowle, by przykryć jej mroczniejsze aspekty?
Potrząsnęła głową. Percy wściekałby się na nią za takie
filozofowanie. Kiedy
próbowała z nim rozmawiać o takich sprawach,
wymownie patrzył w niebo lub sufit.
Jej towarzyszki niewiele mówiły.
Piper rozglądała się na wszystkie strony, jakby się
spodziewała zasadzki.
Powiedziała, że widziała ten park na ostrzu swojego
sztyletu, ale nie rozwodziła się nad
szczegółami. Annabeth podejrzewała, że Piper boi się o
tym mówić. W końcu kiedy
ostatnio w Kansas próbowała interpretować swoją wizję,
Percy i Jason o mało się nie
pozabijali.
Hazel też była jakaś zamyślona. Może po prostu chłonęła
piękno otoczenia, a może
martwiła się o brata. Jeśli go nie odnajdą i nie uwolnią
przed upływem czterech dni, Nico
umrze.
Annabeth sama czuła ciężar tego ostatecznego terminu.
Nico di Angelo zawsze budził
w niej mieszane uczucia. Podejrzewała, że durzył się w
niej od czasu, gdy wyciągnęła
jego i jego starszą siostrę Biancę z tej szkoły wojskowej
w Maine, ale nigdy jej nie
pociągał. Był dla niej za młody i za ponury. Było w nim
coś mrocznego, co budziło w
niej niepokój.
Czuła się jednak za niego odpowiedzialna. Kiedy się
spotkali, żadne z nich nie
wiedziało o Hazel, jego siostrze przyrodniej. Wtedy
jedynym żyjącym członkiem jego
rodziny była Bianca. Po jej śmierci Nico stał się
bezdomnym sierotą, samotnie
wędrującym po świecie. Annabeth dobrze to znała.
Tak się zamyśliła, że mogłaby chodzić po parku bez
końca, gdy nagle Piper chwyciła
ją za ramię.
-Tam.
Wskazała na zatokę. Jakieś sto metrów od brzegu po
powierzchni wody sunęła biała
postać. Z początku Annabeth pomyślała, że to może boja
albo mała łódka, w której
odbija się słońce, ale wkrótce dostrzegła, że sylwetka
promieniuje blaskiem i porusza się
płynniej niż łódka, zmierzając prosto ku nim. Kiedy się
zbliżyła, Annabeth rozpoznała
postać kobiety.
-Duch.
- To nie duch - powiedziała Hazel. - Żaden duch nie
świeci tak jasno.
Annabeth uznała, że trzeba się z nią zgodzić. Nie potrafiła
sobie wyobrazić, jak to jest
być Hazel, umrzeć tak młodo i powrócić z Podziemia,
wiedząc więcej o umarłych niż o
żywych.
Piper, jak w transie, ruszyła przez ulicę na skraj nabrzeża,
o mało nie wpadając pod
koła dorożki.
-Piper! - zawołała Annabeth.
-Lepiej idźmy za nią - powiedziała Hazel.
Kiedy ją dogoniły, biała zjawa była już tylko parę metrów
od nich.
Piper patrzyła na nią takim wzrokiem, jakby obrażał ją
sam jej widok.
-To ona - wymamrotała.
Annabeth spojrzała na ducha, ale świecił zbyt mocno, by
dało się dostrzec szczegóły.
A potem zjawa uniosła się nad bulwar i zatrzymała tuż
przed nimi. Jej blask przygasł.
Annabeth wzięła głęboki oddech. Kobieta była
niesamowicie piękna i dziwnie
znajoma. Jej twarz trudno było opisać - przypominała
coraz to inną olśniewającą gwiazdę
filmową. Jej oczy migotały swawolnie, raz były zielone,
raz niebieskie lub bursztynowe.
Zmieniały się też jej włosy - od długich i prostych blond
po czekoladowe loki.
Annabeth natychmiast poczuła zazdrość. Zawsze chciała
mieć takie ciemne włosy.
Uważała, że nikt nie traktuje jej poważnie, bo jest
blondynką. Musiała pracować dwa
razy ciężej, żeby zdobyć uznanie jako strateg, architekt,
starszy opiekun - cokolwiek
miało coś wspólnego z mózgiem.
Nieznajoma była ubrana jak piękność z Południa, tak jak
ją opisał Jason. Miała na
sobie suknię z głęboko wyciętym stanikiem z różowego
jedwabiu i trójwarstwową
szeroką spódnicę obramowaną falistą koronką, a na
rękach długie, białe jedwabne
rękawiczki. Przy piersi trzymała wachlarz z różowo-
białych piór.
Wszystko w niej zdawało się obliczone na to, by
Annabeth poczuła się kimś gorszym:
niewymuszony wdzięk, z jakim nosiła suknię, idealny,
choć prawie niewidoczny makijaż,
sposób, w jaki promieniała kobiecym czarem, któremu
nie oparłby się żaden mężczyzna.
Annabeth zdała sobie sprawę, że jej zazdrość jest
irracjonalna. To ta dama ją zmuszała,
by tak się czuła. Już kiedyś to przeżywała. I rozpoznała
kobietę, choć jej twarz zmieniała
się co sekundę, piękniejąc bardziej i bardziej.
-Afrodyta.
-Wenus? - zapytała z niedowierzaniem Hazel.
-Mama - powiedziała bez entuzjazmu Piper.
-Dziewczęta! - Bogini rozłożyła ramiona, jakby chciała je
uścisnąć wszystkie
naraz.
Trzy półboginie nie usłuchały. Hazel cofnęła się pod
palmowe drzewko.
-Tak się cieszę, że tu jesteście - powiedziała Afrodyta. -
Nadchodzi wojna. Rozlew
krwi jest nieunikniony. Można zrobić tylko jedno.
-Och... ale co? - zapytała Annabeth.
-Co? Oczywiście napić się herbaty i pogawędzić.
Chodźcie!
Zaprowadziła je do pawilonu w środku parku - wspartej
na białych kolumnach altany,
gdzie stał stół ze srebrną i z porcelanową zastawą, z
parującym dzbankiem herbaty, której
zapach zmieniał się płynnie jak wygląd Afrodyty - raz był
to cynamon, raz jaśmin, raz
mięta. Były tam talerze pełne babeczek, ciastek i słodkich
bułeczek, było świeże masło i
dżem - wszystko, jak na oko Annabeth, bardzo tuczące,
no chyba że się jest nieśmiertelną
boginią miłości.
Afrodyta zasiadła w wiklinowym pawim krześle. Nalała
im herbaty i nałożyła
ciastek, czyniąc to z pełnym godności wdziękiem i z
olśniewającym uśmiechem. Na jej
suknię nie spadł przy tym ani jeden okruszek, ani jedna
kropelka.
Im dłużej siedziały, tym większą Annabeth czuła do niej
odrazę.
-Och, moje słodkie dziewczęta - powiedziała bogini. - Jak
ja uwielbiam
Charleston! Wesela, które odbywały się w tej altanie,
wyciskały mi łzy z oczu. I te
wytworne bale w stylu dawnego Południa. Ach, były
naprawdę cudowne. W ogrodach
wielu z tych willi wciąż stoją moje posągi, chociaż tu
nazywali mnie Wenus.
-Którą z nich jesteś? - zapytała Annabeth. - Wenus czy
Afrodytą?
Bogini upiła trochę herbaty. W jej oczach zamigotały
figlarne iskierki.
-Annabeth Chase, wyrosłaś na piękną młodą damę. Tylko
powinnaś coś zrobić ze
swoimi włosami. A twój strój, Hazel Levesque...
-Mój strój? - Hazel spojrzała na swoje znoszone dżinsy
odrobinę skonsternowana,
jakby nie mogła zrozumieć, co jest z nimi nie tak.
-Matko! - odezwała się Piper. - Wprawiasz mnie w
zakłopotanie.
-Nie bardzo rozumiem dlaczego - odrzekła bogini. - To,
że tobie nie odpowiada
mój styl, Piper, nie oznacza, że inni go nie doceniają.
Mogłabym szybko zmienić image
Annabeth i Hazel... na przykład jedwabne balowe suknie,
takie jak moje, byłyby...
-Matko!
-Dobrze już, dobrze - westchnęła Afrodyta. - A jeśli
chodzi o twoje pytanie,
Annabeth, jestem i Afrodytą, i Wenus. W przeciwieństwie
do innych mieszkańców
Olimpu nie zmieniam się z upływem czasu. To miło
pomyśleć, że w ogóle się nie
zestarzałam! — Jej palce zatrzepotały z wdziękiem wokół
twarzy. - Ostatecznie miłość to
miłość, bez względu na to, czy jest się Grekiem, czy
Rzymianinem. Ta wojna domowa
nie będzie miała na mnie takiego wpływu jak na innych.
„Cudownie" - pomyślała Annabeth. Jej własna matka,
najtrzeź-wiej myśląca
mieszkanka Olimpu, zamieniła się w jakąś złośliwą
wariatkę włóczącą się po stacjach
metra. A spośród wszystkich bogów, którzy mogliby im
pomóc, tylko Afrodyty, Nemezis
i Dionizosa nie dotknęła schizma grecko-rzymska.
Miłość, zemsta i wino. Ładna mi
pomoc!
Hazel ugryzła kruche ciasteczko.
-Wojna jeszcze się nie rozpoczęła, proszę pani.
-Ach, moja droga Hazel. - Afrodyta złożyła wachlarz. -
Co za optymizm w obliczu
łamiących serce wydarzeń, które cię czekają. To
oczywiste, że wojna jest już blisko.
Miłość i wojna zawsze chodzą w parze. To szczyty
ludzkich emocji! Zło i dobro, piękno i
brzydota.
Uśmiechnęła się do Annabeth, jakby wiedziała, że
dziewczyna rozmyślała wcześniej
o dawnym Południu.
Hazel odłożyła ciasteczko. Na jej podbródku pozostało
parę okruszków i Annabeth
podobało się, że Hazel albo o tym nie wie, albo o to nie
dba.
-Łamiące serce wydarzenia? - powtórzyła Hazel. - Co
pani ma na myśli?
Bogini roześmiała się, jakby Hazel była uroczą małą
dziewczynką.
-No cóż, Annabeth mogłaby ci coś powiedzieć na ten
temat. Kiedyś jej obiecałam,
że będzie miała ciekawe życie miłosne. I co, może tak nie
było?
Annabeth o mało nie zmiażdżyła uszka swojej filiżanki. O
złamanym sercu mogła
wiele powiedzieć: cierpiała przez nie latami. Najpierw był
Lukę Castellan, jej pierwsza
miłość, który traktował ją jak młodszą siostrzyczkę, a
kiedy później przeszedł na złą
stronę i wreszcie ją polubił, umarł. Potem był Percy,
irytujący, ale słodki, który chyba
zakochał się w innej dziewczynie, Rachel; on też był
bliski śmierci, i to nie raz. W końcu
gdy już go zdobyła, przepadł na sześć miesięcy i utracił
pamięć.
-„Ciekawe" - powiedziała - to bardzo łagodne określenie.
-Nie mogę wziąć odpowiedzialności za wszystkie twoje
kłopoty - powiedziała
bogini - ale przyznaję: lubię wzloty i upadki w miłości.
Och, wy wszystkie jesteście
wspaniałymi tego przykładami! Jestem z was dumna!
-Matko - odezwała się Piper - czy jest jakiś powód, dla
którego tu jesteś?
-Mmm? Och, masz na myśli: poza herbatką? Często tu
bywam. Lubię ten widok,
to jedzenie, tę atmosferę... To się wyczuwa w powietrzu,
prawda? Całe wieki romansów i
złamanych serc. - Wskazała na pobliską willę. - Widzicie
ten taras? Kiedy wybuchła
amerykańska wojna secesyjna, byłam tam na wspaniałym
przyjęciu. W ten sam wieczór,
kiedy ostrzelano Fort Sumter.
-Och, tak. - Annabeth wreszcie to sobie przypomniała. -
Wyspa w zatoce. To tam
toczyły się pierwsze walki. Konfederaci ostrzelali
oddziały Unii i zdobyli fort.
-Cóż to było za przyjęcie! Kwartet skrzypcowy, wszyscy
mężczyźni w
eleganckich nowych mundurach oficerskich. A suknie
kobiet! Szkoda, że tego nie
widziałyście! Tańczyłam z Aresem... a może to był Mars?
Chyba się troszkę upiłam. I te
cudowne rozbłyski nad zatoką, ryk armat, który
mężczyźni wykorzystywali jako pretekst,
by objąć swoje zatrwożone dziewczątka!
Herbata Annabeth wystygła. Nie tknęła ciasteczek, ale
czuła się tak, jakby miała
zwymiotować.
-Mówisz o początku najbardziej krwawej wojny w historii
Stanów Zjednoczonych.
Zginęło ponad sześćset tysięcy ludzi, więcej
Amerykanów niż w pierwszej i drugiej
wojnie światowej razem.
-A napoje i przekąski! - ciągnęła Afrodyta. - Ach, były
boskie. Pojawił się sam
generał Beauregard. Straszny drań. Miał już drugą żonę,
ale trzeba było widzieć, jak
patrzył na Lisbeth Cooper...
-Matko! - Piper rzuciła swoją babeczkę gołębiom.
-No tak, przepraszam. Przejdźmy do rzeczy. Jestem tu po
to, by wam pomóc,
dziewczęta. O Herze raczej zapomnijcie. Przez tę waszą
małą misję nie jest miłe
widziana w sali tronowej. A inni bogowie, jak wiecie, są
raczej niedysponowani, rozdarci
między Rzymianami a Grekami. Jedni mniej, inni
bardziej. - Utkwiła oczy w Annabeth. -
Chyba powiedziałaś przyjaciółkom o swojej kłótni z
matką?
Annabeth poczuła, że policzki jej płoną. Hazel i Piper
spojrzały na nią z ciekawością.
-O kłótni? - powtórzyła Hazel.
-To była sprzeczka - odpowiedziała Annabeth. - Drobna
różnica zdań.
-Drobna różnica zdań! - zawołała bogini. - No, nie
powiedziałabym. Atena była
najbardziej grecka ze wszystkich bogiń. W końcu była
patronką Aten. Kiedy Rzymianie
podbili Grecję... och, przejęli Atenę, do pewnego stopnia.
Stała się Minerwą, boginią
rzemiosła i wynalazków. Ale Rzymianie mieli innych
bogów wojny, bardziej pasujących
do ich upodobań, bardziej rzymskich. .. jak Bellona...
-Matka Reyny - mruknęła Piper.
-Tak - zgodziła się bogini. — Porozmawiałam sobie
kiedyś miło z Reyną, tutaj, w
tym parku. No i, oczywiście, Rzymianie mieli Marsa. A
później był Mitra, właściwie
nawet ani grecki, ani rzymski bóg, którego uwielbiali
legioniści. Osobiście zawsze
uważałam go za prostaka, okropnego nuworysza. W
każdym razie biedna Atena została
usunięta w cień. Dla Rzymian miała niewiele wspólnego
z wojaczką. Grecy nigdy im nie
wybaczyli tej zniewagi. I Atena też.
Annabeth nastawiła uszu.
-Znak Ateny - powiedziała. - Prowadzi do jakiegoś
posągu, tak? Prowadzi do...
tego posągu.
Afrodyta uśmiechnęła się.
-Jesteś inteligentna, jak twoja matka. Zrozum jednak, że
twoi bracia i siostry,
dzieci Ateny, szukali go przez całe stulecia. Nikomu nie
udało się odnaleźć tego posągu.
A wrogość Greków do Rzymian wciąż trwała. Każda
wojna domowa... tyle przelanej
krwi i tyle złamanych serc... to przede wszystkim dzieło
dzieci Ateny.
-To jest... — Annabeth chciała powiedzieć „niemożliwe",
ale przypomniała sobie
gorzkie słowa Ateny na dworcu Grand Central, nienawiść
płonącą w jej oczach.
-Romantyczne? - podpowiedziała jej Afrodyta. — Tak,
myślę, że tak.
-Ale... - Annabeth starała się myśleć jasno. - Ten Znak
Ateny. .. jak on działa? Czy
to jakaś seria wskazówek, czy jakiś szlak wyznaczony
przez Atenę...
-Hmm. - Afrodyta sprawiała wrażenie uprzejmie
znudzonej. -Trudno powiedzieć.
Nie wierzę, by Atena stworzyła Znak świadomie. Gdyby
sama wiedziała, gdzie jest jej
posąg, powiedziałaby wam, gdzie go szukać. Nie...
podejrzewam, że Znak to coś jak
duchowy szlak z okruszków. To jakaś więź między
posągiem a dziećmi bogini. Ten
posąg chce być odnaleziony, ale mogą tego dokonać tylko
jej najbardziej wartościowe
dzieci.
-1 przez cale tysiąclecia - powiedziała Annabeth - nikomu
to się nie udało.
-Chwileczkę - odezwała się Piper. - O jakim posągu jest
mowa?
Bogini roześmiała się.
-Och, jestem pewna, że Annabeth może ci na to
odpowiedzieć. W każdym razie
wskazówka, której potrzebujecie, jest blisko: to mapa
pozostawiona przez dzieci Ateny w
1861 roku. Pamiątka, która wskaże wam początek drogi,
kiedy już dotrzecie do Rzymu.
Ale jak powiedziałaś, Annabeth Chase, nikomu jeszcze
nie udało się pójść za Znakiem
Ateny do samego końca. Tam dopadnie cię najgorszy
strach, strach każdego dziecka
Ateny. I nawet jeśli przetrwasz, jak użyjesz twojej
zdobyczy? W służbie wojny czy
pokoju?
Annabeth cieszyła się, że stół jest przykryty obrusem, bo
nogi jej drżały.
-Ta mapa... gdzie ona jest?
-Patrzcie! - Hazel pokazała na niebo.
Nad palmami krążyły dwa wielkie orły. Z wysoka opadał
ku nim latający rydwan
zaprzężony w pegazy. Najwyraźniej Leonowi nie udało
się odciągnąć Rzymian metodą
na Buforda - a w każdym razie nie na długo.
Afrodyta posmarowała sobie bułeczkę masłem, jakby nic
się nie stało.
-Och, ta mapa jest w Forcie Sumter. - Wskazała nożem
wysepkę w zatoce.
Wygląda na to, że Rzymianie chcą was od niej odciąć. Na
waszym miejscu wróciłabym
szybko na okręt. Może weźmiecie ze sobą trochę
herbatników?
XIX
ANNABETH
Nie dotarły do okrętu.
W połowie pomostu opadły przed nimi z nieba trzy
wielkie orły. Z każdego zeskoczył
rzymski komandos w purpurowym płaszczu i dżinsach, w
hełmie, lśniącym złotym
napierśniku, z mieczem i tarczą. Orły odleciały, a
Rzymianin stojący w środku,
szczuplejszy od pozostałych, podniósł przyłbicę.
-Poddajcie się Rzymowi! - wrzasnął Oktawian.
Hazel dobyła swojego kawaleryjskiego miecza i
warknęła:
-Marne szanse, Oktawianie!
Annabeth zaklęła pod nosem. Mizerny augur nie stanowił
większego zagrożenia, ale
dwaj pozostali wyglądali na wytrawnych wojowników -
byli dla niej o wiele za wielcy i
silni, zwłaszcza że ona i Piper miały tylko sztylety.
Piper podniosła ręce w uspokajającym geście.
-Oktawianie, ktoś nas wrobił w ten atak na obóz. Możemy
to wyjaśnić.
-Nie słyszę cię! - krzyknął Oktawian. - Wosk w uszach,
standardowa procedura,
kiedy walczymy ze złymi syrenami. Rzućcie broń i
obróćcie się powoli, żebym mógł
związać wam ręce.
-Pozwól mi go dziabnąć - mruknęła Hazel. - Proszę.
Okręt był zaledwie piętnaście metrów od nich, ale
Annabeth nie dostrzegła na
pokładzie trenera Hedgea. Prawdopodobnie był na dole i
gapił się na te swoje głupie
programy o sztukach walki. Grupa Jasona miała powrócić
dopiero przed zachodem
słońca, a Percy pewnie był pod wodą, nieświadom ataku.
Gdyby przedostała się na
pokład, mogłaby użyć balisty, ale drogę zagradzali jej ci
trzej Rzymianie.
Czasu było coraz mniej. Orły krążyły nad ich głowami,
krzycząc tak, jakby chciały
zaalarmować swoich braci: „Hej, mamy tu kilka
smakowitych półbogiń!". Latającego
rydwanu nie było nigdzie widać, ale Annabeth była
pewna, że jest w pobliżu. Trzeba coś
wymyślić, zanim pojawi się więcej Rzymian.
Trzeba ściągnąć pomoc... wysłać jakiś alarmujący sygnał
trenerowi Hedgeowi, a
jeszcze lepiej Percy'emu.
-No to jak będzie? - zapytał Oktawian, a jego dwaj
towarzysze zakołysali
mieczami.
Bardzo powoli, używając tylko dwóch palców, Annabeth
wyciągnęła swój sztylet, ale
nie rzuciła go na pomost, tylko cisnęła jak najdalej w
morze.
-A to co?! - zawołał piskliwym głosem augur. - Nie
kazałem ci go ciskać w morze!
To mógłby być dowód rzeczowy. Albo łup wojenny!
Annabeth uśmiechnęła się jak głupia blondynka. Nikt, kto
ją znał, nie dałby się na to
nabrać, ale Oktawian chyba to kupił. Prychnął ze złości.
-A wy dwie... - wskazał mieczem na Hazel i Piper -
odłóżcie broń na pomost.
Tylko bez żadnych...
Wokół Rzymian zatoka Charleston wybuchła jak fontanna
w Las Vegas podczas
pokazu efektów specjalnych. Kiedy ściana wody opadła,
trzej Rzymianie byli już w
zatoce, wypluwając wodę i starając się utrzymać głowy
nad powierzchnią. Percy stał na
pomoście, w ręku miał sztylet Annabeth.
-Upuściłaś go - powiedział z kamienną twarzą.
Annabeth rzuciła mu się w objęcia.
-Kocham cię!
-Dzieci - przerwała im Hazel z uśmieszkiem na twarzy. -
Musimy się pospieszyć.
Z dołu dobiegł ich krzyk Oktawiana:
-Wydostańcie mnie stąd! Zabiję was!
-Kusząca propozycja! - zawołał Percy.
-Co?!
Oktawian kurczowo trzymał się jednego z legionistów,
który walczył, by nie utonąć.
-Nic! - odkrzyknął Percy. - Dziewczyny, idziemy.
Hazel zmarszczyła brwi.
-Przecież nie możemy pozwolić, żeby się potopili.
-Nie utoną. Kazałem wodzie krążyć wokół ich stóp. Gdy
tylko będziemy
bezpieczni, wyrzucę ich na brzeg.
Piper wyszczerzyła zęby.
-Niezłe.
Wspięli się na pokład „Argo II" i Annabeth pobiegła do
sterowni.
-Piper, zejdź na dół. Użyj zlewu w kambuzie i wyślij
wiadomość iryfonem.
Wezwij Jasona, by natychmiast wracał!
Piper kiwnęła głową i zbiegła po schodach.
-Hazel, znajdź trenera i powiedz mu, żeby przytaskał swój
fu-trzasty zadek na
pokład!
-Robi się!
-Percy... ty i ja musimy doprowadzić okręt do Fortu
Sumter.
Percy pokiwał głową i pobiegł do masztu. Annabeth
stanęła za sterem. Przebiegła
palcami po konsoli. Teraz pozostała tylko nadzieja, że
wie, jak jej użyć.
Widziała już, jak Percy panował nad wielkimi
żaglowcami jedynie siłą woli. I tym
razem jej nie zawiódł. Liny same świsnęły - zwalniając
cumy i podnosząc kotwicę. Żagle
rozwinęły się i złapały wiatr. Tymczasem Annabeth
włączyła motor. Wiosła wysunęły
się, terkocąc jak seria z karabinu maszynowego, i „Ar-go
II" odbił od pomostu, kierując
się ku wysepce u ujścia zatoki.
Trzy orły wciąż krążyły nad okrętem, ale nie próbowały
wylądować na pokładzie,
prawdopodobnie dlatego że głowa Festusa zionęła ku nim
ogniem za każdym razem, gdy
podlatywały bliżej. Więcej orłów leciało już w szyku
bojowym ku Fortowi Sum-ter było
ich przynajmniej tuzin. Jeśli na każdym siedzi rzymski
półbóg... wrogów jest
całkiem sporo.
Trener Hedge wbiegł z tupotem po schodach, za nim
Hazel.
-Gdzie oni są? - zapytał. - Kogo mam zabić?
-Żadnego zabijania! - zawołała Annabeth. - Masz tylko
bronić okrętu!
-Ale oni mi przerwali film z Chuckiem Norrisem!
Pojawiła się Piper.
-Mam odpowiedź od Jasona. Trochę mętną, ale już wraca.
Powinien być... o! Tam!
Nad miastem szybował wielki bielik amerykański,
niepodobny do rzymskich orłów.
Zmierzał w ich stronę.
-Frank! - zawołała Hazel.
Leo trzymał się nóg orła; zrównał się już z okrętem. I
nawet z pokładu Annabeth
słyszała, jak wrzeszczy i przeklina w powietrzu.
Za nimi leciał Jason, dosiadając wiatru.
-Pierwszy raz widzę Jasona w locie - mruknął Percy. -
Wygląda jak blond
Superman.
-Nie pora na żarty! - skarciła go Piper. - Patrz, mają
kłopoty!
Bo oto z obłoku wynurzył się rzymski latający rydwan i
zanurkował prosto na nich.
Jason i Frank poderwali się w górę, by uniknąć
stratowania przez pegazy. Załoga
rydwanu napięła łuki. Strzały świsnęły pod stopami
Leona, który znowu zaczął
wrzeszczeć i przeklinać. Jason i Frank byli zmuszeni
przelecieć nad „Argo II" i
poszybować ku Fortowi Sumter.
-Zaraz ich łupnę! - ryknął trener Hedge.
Obrócił balistę z lewej burty. Zanim Annabeth zdążyła
krzyknąć: „Nie bądź głupi!",
dał ognia. Płonąca włócznia pomknęła ku rydwanowi.
Eksplodowała nad głowami pegazów, które wpadły w
panikę. Niestety, wybuch
opalił również skrzydła Frankowi. Utracił kontrolę nad
lotem, spadając spiralą w dół, a
Leo puścił jego nogi. Rydwan pomknął w stronę Fortu
Sumter, uderzając w Jasona.
Annabeth patrzyła z przerażeniem, jak Jason -
najwidoczniej oszołomiony i
poraniony - nurkuje do Leona, łapie go i stara się
utrzymać w poziomie. Udało mu się
tylko spowolnić spadanie. Po chwili znikli za
obwarowaniami fortu. Frank spadł za nimi.
A potem rydwan opadł gdzieś wewnątrz fortu i rozległ się
głośny trzask. Jedno koło
wyleciało w powietrze.
-Trenerze! - krzyknęła Piper.
-No co! To był tylko strzał ostrzegawczy!
Annabeth dodała gazu. Kadłub zadygotał, gdy nabrali
szybkości. Teraz od przystani
na wyspie dzieliło ich tylko ze sto metrów, ale coraz
więcej orłów szybowało nad ich
głowami, a każdy niósł w szponach rzymskiego półboga.
Przewaga Rzymian wynosiła teraz przynajmniej trzy do
jednego.
-Percy - powiedziała Annabeth - zaraz będzie ciężko.
Musisz zapanować nad
wodą, tak żebyśmy się nie roztrzaskali o przystań. Gdy
już tam będziemy, powstrzymaj
atakujących. Reszta niech mu pomoże bronić okrętu.
-Ale... Jason! - powiedziała Piper.
-Frank i Leo! - dodała Hazel.
-Znajdę ich - obiecała Annabeth. - Muszę
wykombinować, gdzie jest ta mapa. I
jestem pewna, że tylko ja mogę to zrobić.
-Fort roi się od Rzymian - ostrzegł ją Percy. - Będziesz
musiała się przez nich
przebić, odnaleźć naszych przyjaciół... zakładając, że są
żywi... odnaleźć mapę i wrócić
cało razem z nimi. I tego wszystkiego chcesz dokonać
sama?
-Dzień jak co dzień. - Pocałowała go. - A ty rób, co
chcesz, tylko nie pozwól, żeby
opanowali okręt!
XX
ANNABETH
Zaczęła się nowa wojna domowa.
Leonowi jakoś się udało spaść bez szwanku. Annabeth
widziała, jak biega
podcieniami, miotając ogniem w wielkie orły pikujące na
niego z góry. Rzymianie go
ścigali, wpadając na stosy kul armatnich i grupy
przerażonych turystów, którzy rozbiegali
się z krzykiem.
-To tylko rekonstrukcja wydarzeń! - wołali przewodnicy,
ale nie brzmiało to zbyt
przekonująco.
Mgła trochę zmieniała obraz tego, co widzieli
śmiertelnicy.
Pośrodku dziedzińca wyrośnięty słoń - czyżby to był
Frank? -szalał wokół masztów
flagowych, rozpraszając rzymskich legionistów. Jakieś
pięćdziesiąt metrów dalej Jason
walczył na miecze z przysadzistym centurionem, który
miał wargi uwalane czymś
wiśniowoczerwonym jak krew. Wampir amator czy
maniak kool-aidu?
Annabeth usłyszała, jak Jason krzyczy:
-Przepraszam, Dakoto!
Annabeth
Przeskoczył centurionowi nad głową jak akrobata i
ugodził go rękojeścią gladiusa w
tył głowy. Dakota padł.
-Jason! - zawołała Annabeth.
Przebiegł wzrokiem pole bitwy, zanim ją dostrzegł.
Wskazała na miejsce, gdzie przycumował „Argo II".
-Ściągnij wszystkich na pokład! Odwrót!
-A co z tobą?! - odkrzyknął.
-Nie czekajcie na mnie!
I odbiegła, zanim zdążył zaprotestować.
Z trudem manewrowała wśród tłumu turystów. Dlaczego
aż tylu ludziom zachciało
się zwiedzić Fort Sumter w parny letni dzień? Szybko
zdała sobie jednak sprawę, że te
tłumy ratują im życie. Gdyby nie chaos przerażonych
śmiertelników, Rzymianie już by
ich otoczyli, wykorzystując przewagę liczebną.
Wpadła do jakiegoś baraku, zapewne części koszar, i
starała się uspokoić oddech.
Wyobraziła sobie, co musiał czuć jakiś żołnierz unijny na
tej wyspie w 1861 roku.
Otoczeni przez wrogów. Bez jedzenia i amunicji, bez
nadziei na przybycie posiłków.
Niektórzy z obrońców fortu byli dziećmi Ateny. Ukryli tu
ważną mapę - coś, co nie
mogło wpaść w ręce wroga. Gdyby była jednym z tych
półbogów, gdzie by ją schowała?
Nagle ściany zalśniły. Zrobiło się gorąco. Pomyślała, że
ma halucynacje. Już miała
wybiec na zewnątrz, gdy drzwi zatrzasnęły się z hukiem.
Zaprawa między kamieniami
zaczęła się łuszczyć. Pęcherzyki popękały i na ścianach
zaroiło się od małych czarnych
pająków.
Annabeth zdrętwiała. Serce w niej zamarło. Pająki
pokryły ściany, pełznąc jedne po
drugich, rozlazły się po posadzce i stopniowo ją otaczały.
To było niemożliwe. To nie
mogła być prawda.
Groza obudziła w niej straszne wspomnienie. Miała
siedem lat, była sama w swojej
sypialni w Richmond w stanie Wirginia. Pająki pojawiły
się w nocy. Wypełzały całymi
falami z szafy i czyhały Annabeth w cieniu. Wołała na
ojca, ale jego nie było, był w
pracy. Chyba nigdy nie było go w domu, zawsze był w
pracy.
Zamiast niego przyszła macocha.
„Mogę być tym złym policjantem" - powiedziała kiedyś
ojcu Annabeth, myśląc, że
ona tego nie słyszy.
-To tylko twoja wyobraźnia - tłumaczyła teraz. -
Straszysz swoich małych braci.
-To nie są moi bracia - zaprzeczyła Annabeth, co
macochę wyraźnie rozzłościło.
Jej oczy zrobiły się prawie tak przerażające jak pająki.
-Śpij już - burknęła. -1 żadnych więcej krzyków.
Gdy tylko wyszła, pająki powróciły. Annabeth próbowała
schować się pod kołdrę, ale
to nie pomogło. W końcu zasnęła ze zmęczenia. Obudziła
się rano cała pokąsana,
pajęczyny oblepiały jej oczy, usta i nos.
Ślady po ukąszeniach znikły, zanim się ubrała, więc
mogła macosze pokazać tylko
pajęczyny, ale ona uznała, że to jakaś sprytna sztuczka.
-1 nie gadaj mi więcej o pająkach - powiedziała
stanowczo. -Jesteś już dużą
dziewczynką.
Następnej nocy pająki znowu przyszły. Macocha nadal
była złym policjantem.
Zakazała Annabeth dzwonić do ojca i zawracać mu głowę
bzdurami. Nie, nie wróci
wcześniej z pracy.
Trzeciej nocy Annabeth uciekła z domu.
Później, już w Obozie Herosów, dowiedziała się, że
dzieci Ateny boją się pająków.
Przed wiekami Atena dała pewnej śmiertelnej tkaczce,
Arachne, surową nauczkę przeklęła
ją za pychę, zamieniając ją w pierwszego pająka. Od tego
czasu pająki
nienawidzą dzieci Ateny.
Niestety, to wyjaśnienie niewiele jej pomogło. Kiedyś o
mało nie zabiła Connora
Stolla za to, że włożył jej do koi tarantulę. Po latach
dostała ataku paniki w parku
wodnym w Denver, kiedy ją i Percy ego zaatakowały
mechaniczne pająki. A w ciągu
ostatnich kilku tygodni prawie co noc śniło jej się, że
pełzną po niej, duszą ją, omotują
pajęczynami.
Teraz w pustym baraku Fortu Sumter otaczały ją pająki.
Nocne koszmary stały się
rzeczywistością.
Senny głos zamruczał w jej głowie:
-Już wkrótce, moja kochana. Już wkrótce spotkasz
tkaczkę.
-Gaja? - Bała się odpowiedzi, ale zapytała: - Kim... kim
jest ta tkaczka?
Pająki ożywiły się, rojąc się na ścianach, kłębiąc się
wokół stóp Annabeth jak
połyskliwy czarny wir wodny. Nie zemdlała jeszcze ze
strachu, bo wciąż się łudziła, że to
iluzja.
-Mam nadzieję, że przeżyjesz, moje dziecko —
powiedział kobiecy głos. Wolałabym
zachować cię jako moją ofiarę. Musimy jednak pozwolić
tkaczce nasycić się
zemstą...
Głos Gai zanikł. Na odległej ścianie, pośród kłębowiska
pająków, rozjarzył się
czerwony symbol: sowa, podobna do tej ze srebrnej
drachmy, patrząca prosto na
Annabeth. A potem, jak w tych koszmarach nocnych,
Znak Ateny rozgorzał na ścianach,
spalając wszystkie pająki, aż w pomieszczeniu pozostał
tylko słodko--mdlący zapach
popiołów.
-Idź - powiedział nowy głos, głos matki. - Pomścij mnie.
Idź za Znakiem.
Rozjarzony symbol sowy zniknął. Drzwi baraku
otworzyły się z hukiem. Annabeth
stała pośrodku izby oniemiała, nie wiedząc, czy przed
chwilą zdarzyło się coś realnego,
czy była to tylko wizja.
Wybuch wstrząsnął budynkiem. Przypomniała sobie, że
jej przyjaciele są w
niebezpieczeństwie. Już za długo tu siedzi.
Z trudem wstała. Wciąż drżąc, niepewnym krokiem
wyszła na zewnątrz. Orzeźwiło ją
morskie powietrze. Spojrzała na dziedziniec - ponad
głowami przerażonych turystów i
walczących półbogów — na skraj muru obronnego, gdzie
stał wielki moździerz
artyleryjski skierowany ku morzu.
Mogła to być tylko jej wyobraźnia, ale stary moździerz
zdawał się płonąć czerwonym
blaskiem. Pobiegła ku niemu. Zapikował na nią orzeł, ale
uskoczyła w bok i biegła dalej.
Nic nie mogło jej tak przerazić jak te pająki.
Rzymscy półbogowie utworzyli szyk bojowy i zbliżali się
już do „Argo II", gdy
miniaturowa burza zebrała się nad ich głowami. Choć
dzień był bezchmurny, huknął
grom i nad Rzymianami wystrzeliła błyskawica. Deszcz i
wiatr zepchnęły ich do tyłu.
Annabeth nie zatrzymała się.
Dobiegła do moździerza i położyła dłoń na osłonie lufy.
Na zatyczce blokującej
wylot zapłonął Znak Ateny - czerwony zarys sowy.
-W moździerzu - mruknęła Annabeth. - Oczywiście.
Próbowała podważyć zatyczkę palcami. Bez skutku.
Klnąc pod nosem, wyjęła swój
sztylet. Gdy tylko niebiański spiż dotknął za-tyczki,
skurczyła się i obluzowała. Annabeth
wyjęła ją i wsunęła rękę do moździerza.
Jej palce natrafiły na coś zimnego, gładkiego i
metalowego. Wyciągnęła dysk ze
spiżu, wielkości spodka od filiżanki, z wyrytymi
delikatnymi literami i rysunkami.
Postanowiła zbadać go później. Wrzuciła go do plecaka i
odwróciła się.
-Spieszy ci się? - zapytała Reyna.
Stała trzy kroki obok, w pełnej zbroi, ze złotą włócznią w
dłoni. Dwa metalowe psy
powarkiwały u jej boku.
Annabeth szybko się rozejrzała. Były same. Walka
przeniosła się bliżej przystani.
Miała nadzieję, że wszyscy jej przyjaciele dostali się na
pokład, ale wiedziała, że muszą
natychmiast odlecieć. Czasu było mało.
-Reyno - powiedziała - to, co się stało w Obozie Jupiter,
to sprawka Gai. Ejdolony,
duchy, które opętują...
-Oszczędź sobie wyjaśnień. Będą ci potrzebne przed
sądem. Psy zawarczały i
podsunęły się trochę w stronę Annabeth. Tym razem
wyglądało na to, że nie obchodzi
ich, czy mówi prawdę. Starała się wymyślić jakiś plan
ucieczki. Wątpiła, czy udałoby jej
się pokonać Reynę w pojedynku. Z tymi metalowymi
psami nie miała żadnych szans.
-Jeśli pozwolisz, by Gaja szczuła na siebie oba obozy -
powiedziała - giganci już
wygrali. Zniszczą Rzymian, Greków, bogów, cały świat
śmiertelników.
-Myślisz, że o tym nie wiem? - Głos Reyny był twardy
jak stal. - Jaki wybór mi
pozostawiliście? Oktawian już zwietrzył krew.
Podburzył legionistów, którzy pałają żądzą walki, a ja nie
mogę ich powstrzymać.
Poddaj się. Zawiozę cię z powrotem do Nowego Rzymu
na proces. Nie będzie uczciwy.
Zostaniesz okrutnie uśmiercona. Ale to może wystarczy,
by powstrzymać dalszą
przemoc. Oczywiście Oktawiana to nie zadowoli, ale
myślę, że przekonam innych, by
odłożyli broń.
-To nie moja wina!
-A co to ma za znaczenie! - warknęła Reyna. - Ktoś musi
zapłacić za to, co się
wydarzyło. Padło na ciebie. To lepsza opcja.
Annabeth ścierpła skóra.
-Lepsza od czego?
-Rusz głową. Jeśli dziś uciekniecie, nie będziemy was
ścigać. Już ci mówiłam:
nawet szaleniec nie wyruszyłby przez morze dzielące nas
od starożytnych krain. Jeśli
Oktawian nie zaspokoi żądzy zemsty, niszcząc wasz
okręt, zajmie się Obozem Herosów.
Legion wtargnie na wasze terytorium. Zrównamy obóz z
ziemią i posypiemy solą.
-Pozabijaj Rzymian - usłyszała natarczywy głos matki. -
Nigdy nie będą waszymi
sprzymierzeńcami.
Annabeth była bliska płaczu. Obóz Herosów był jej
jedynym prawdziwym domem, a
chcąc się z Reyną zaprzyjaźnić, powiedziała jej, gdzie go
znaleźć. Nie może pozostawić
go na łaskę Rzymian i udać się w podróż na drugą
półkulę.
Ale co z ich misją, z tym wszystkim, co wycierpiała, by
odzyskać Percy'ego? Jeśli nie
wyprawi się w tę podróż, to wszystko spełznie na niczym.
A poza tym Znak Ateny nie
musi prowadzić do zemsty.
„Gdybym tylko potrafiła znaleźć drogę do domu" -
powiedziała jej matka.
„Jak użyjesz twojej zdobyczy?" - zapytała Afrodyta. - „W
służbie wojny czy
pokoju?"
Jest na to odpowiedź. Jeśli przeżyje, Znak Ateny może ją
do niej doprowadzić.
-Idę - powiedziała. - Pójdę za Znakiem Ateny do Rzymu.
Pretor pokręciła głową.
-Nie masz pojęcia, co cię tam czeka.
-Mam. Ta nienawiść między naszymi obozami... mogę
położyć jej kres.
-Ta nienawiść trwa od tysięcy lat. I jedna osoba ma
położyć jej kres?
Annabeth marzyła, by mieć na to przekonującą
odpowiedź, pokazać Reynie jakiś
trójwymiarowy model albo wspaniały schemat, ale nie
była w stanie. Wiedziała tylko, że
musi spróbować. Przypomniała sobie, jak zagubiona
wydawała się jej matka: „Muszę
wrócić do domu".
-Nasza misja musi się powieść - powiedziała. - Możesz
próbować mnie
powstrzymać, a wtedy będziemy walczyć na śmierć i
życie. Możesz też pozwolić mi
odejść, a ja spróbuję ocalić oba nasze obozy. Jeśli już
musicie ruszyć na Obóz Herosów,
przynajmniej postaraj się to opóźnić. Powstrzymaj
Oktawiana choć na trochę.
Reyna zmrużyła oczy.
-Jedna córka bogini wojny przeciw drugiej. Podziwiam
twoją odwagę. Ale jeśli
teraz odejdziesz, skażesz swój obóz na zniszczenie.
-Nie doceniasz Obozu Herosów - ostrzegła ją Annabeth.
-Nigdy nie widziałaś legionu w boju - odparowała Reyna.
Znad przystani dobiegł znajomy piskliwy głos:
-Pozabijać ich! Zabić wszystkich!
Oktawian wyszedł cało z kąpieli w zatoce. Kulił się za
swoimi strażnikami, dodając
odwagi innym rzymskim półbogom, nacierającym na
okręt pod uniesionymi tarczami,
jakby to mogło odeprzeć ataki szalejącej wokół nich
burzy.
Na pokładzie „Argo II" Percy i Jason stali ramię w ramię
ze skrzyżowanymi
mieczami. Annabeth przebiegł dreszcz po plecach, kiedy
zdała sobie sprawę, że obaj
chłopcy działają jak jeden mąż, wzywając niebo i morze,
by były im posłuszne. Woda i
wiatr skłębiły się razem. Bałwany biły w szańce,
rozbłyskiwały gromy. Olbrzymie orły
spadały z nieba. W morzu płonęły szczątki latającego
rydwanu, a trener Hedge obracał
kuszą, strzelając na chybił trafił do nadlatujących
rzymskich ptaków.
-Widzisz? - powiedziała z goryczą Reyna. - Włócznia
została rzucona. To wojna.
-Nie, jeśli mi się uda.
Reyna miała taki sam wyraz twarzy jak wówczas, gdy w
Obozie Jupiter zrozumiała,
że Jason znalazł sobie inną dziewczynę. Była zbyt
samotna, zbyt zgorzkniała i zbyt
urażona, by uwierzyć, że cokolwiek może odmienić jej
los. Annabeth czekała, aż Rzymianka
ją zaatakuje.
Ale ona machnęła ręką. Metalowe psy cofnęły się.
-Annabeth Chase - powiedziała - kiedy znowu się
spotkamy, będziemy wrogami
na polu bitwy.
Odwróciła się i odeszła przez taras fortu, a psy ruszyły za
swoją panią.
Annabeth obawiała się, że to jakiś podstęp, ale nie miała
czasu nad tym się
zastanawiać. Pobiegła w stronę okrętu.
Nie odczuwała wściekłych podmuchów wiatru, który
atakował Rzymian.
Przebiegła przez linię wroga. Oktawian krzyknął:
-Zatrzymać ją!
Włócznia świsnęła jej koło ucha. „Argo II" już odbijał od
przystani. Piper stała na
trapie, wyciągając rękę.
Annabeth skoczyła i złapała jej dłoń. Trap spadł do
morza, a obie dziewczyny
potoczyły się po pokładzie.
-Ruszajmy! - zawołała Annabeth. - Szybko! Szybko!
Zadudniły maszyny. Zawirowały wiosła. Jason zmienił
kierunek wiatru, a Percy
wezwał potężną falę, która uniosła okręt ponad mury
fortu i pchnęła w morze. Kiedy
„Argo II" osiągnął pełną prędkość, Fort Sumter był już
tylko plamką na tle morza.
Mknęli przez fale ku starożytnym krainom.
XXI
LEO
Leo sądził, że po wypadzie do muzeum pełnego duchów
konfederatów nic gorszego
nie może go spotkać. Mylił się.
Nie znaleźli niczego ani w łodzi podwodnej z czasów
wojny secesyjnej, ani w całym
muzeum poza kilkoma starszymi turystami,
przysypiającymi strażnikami i - kiedy
próbowali bliżej zbadać zabytki - batalionem świecących
zombie w szarych mundurach.
Pomysł, że Frank miałby sobie poradzić z duchami? No...
akurat to całkowicie
zawiodło. Kiedy Piper wysłała im iryfonem wiadomość z
ostrzeżeniem o ataku Rzymian,
byli już w połowie drogi do okrętu, ścigani po ulicach
śródmieścia Charleston przez
zgraję rozwścieczonych martwych konfederatów.
A potem - to było coś! - Frank zamienił się w
Przyjaznego Orła, a Leo złapał go za
nogi i wzbili się w powietrze, aby walczyć z grupą
Rzymian, wśród których musiała się
już rozejść pogłoska, że to Leo zbombardował ich miasto,
bo najwyraźniej polowali
właśnie na niego.
Na tym nie koniec! Trener Hedge zestrzelił ich z nieba,
Frank go upuścił (to nie był
przypadek) i w ten sposób wylądowali z hukiem w Forcie
Sumter.
Teraz gdy „Argo II" mknął przez fale, Leo robił
wszystko, by okręt nie rozpadł się na
kawałki. Percy i Jason trochę przedobrzyli, wzywając
moce wody i wiatru.
W pewnym momencie Annabeth stanęła koło niego i
zawołała, przekrzykując ryk
wiatru:
-Percy mówi, że porozumiał się z nereidami w przystani
Charleston!
-Chwała mu za to! - odkrzyknął Leo.
-Nereidy powiedziały, żebyśmy szukali pomocy braci
Chejrona!
-Co?! Tych kucyków?!
Leo nigdy nie spotkał zwariowanych krewnych centaura,
ale słyszał pogłoski o
pojedynkach na plastikowe miecze, o zawodach w piciu
korzennego piwa i pistoletach
wodnych napełnionych sztuczną bitą śmietaną.
-Nie jestem pewna. Ale znam współrzędne. Możesz w to
coś wklepać szerokość i
długość geograficzną?
-Mogę wklepać mapę nieba i zamówić ci koktajl mleczny,
jeśli chcesz. No pewnie,
że mogę zaprogramować współrzędne!
Annabeth wyrecytowała liczby. Leonowi jakoś się udało
je wprowadzić jedną ręką drugą
trzymał koło sterowe. Na spiżowym ekranie pojawiła się
czerwona kropka.
-To jest gdzieś na środku Atlantyku. Czy te kucyki mają
jacht?
Annabeth bezradnie wzruszyła ramionami.
-Zrób wszystko, żeby okręt nie rozpadł się na kawałki,
póki nie oddalimy się od
Charleston. Jason i Percy zajmą się wiatrem!
-Ale zabawa!
Długo to trwało, ale w końcu morze się uspokoiło i wiatr
ucichł.
-Valdez — powiedział trener Hedge zaskakująco
łagodnym tonem - pozwól mi
przejąć ster. Tkwisz tu już od dwóch godzin.
-Od dwóch godzin?
-Tak. Daj mi ster.
-Trenerze?
-Co, dzieciaku?
-Nie mogę oderwać rąk.
Nie kłamał. Palce miał jak z kamienia. Oczy go piekły od
wpatrywania się w
horyzont. Kolana miał jak z waty. W końcu Hedgeowi
udało się odciągnąć go od steru.
Leo rzucił ostatnie spojrzenie na konsolę, wysłuchując
terkotów i pisków, którymi
Festus zdawał raport o stanie okrętu. Ciągle mu się
zdawało, że o czymś jeszcze
zapomniał. Wpatrywał się we wskaźniki, starając się
zebrać myśli, ale w głowie miał
pustkę, a w oczach zamęt.
-Wypatruj potworów - wymamrotał. -1 uważaj na ten
uszkodzony stabilizator. I...
-Zrozumiałem - odrzekł trener Hedge. - A teraz zmykaj!
Leo niechętnie kiwnął głową i odszedł do przyjaciół.
Percy i Jason siedzieli oparci plecami o maszt; głowy
mieli zwieszone. Annabeth i
Piper próbowały wmusić w nich trochę wody.
Hazel i Frank stali nieco dalej, poza zasięgiem głosu, i
najwyraźniej się kłócili, bo
wymachiwali rękami i kręcili energicznie głowami. Leo
nie powinien się z tego cieszyć,
ale odrobinę się ucieszył, przez co z kolei poczuł wyrzuty
sumienia.
Kłótnia się urwała, gdy tylko Hazel go spostrzegła.
Wszyscy zgromadzili się przy
maszcie.
Frank miał taką minę, jakby starał się zamienić w
buldoga.
-Ani śladu pościgu - burknął.
-1 lądu - dodała Hazel. Była trochę zielona na twarzy,
choć Leo nie był pewny, czy to
przez kołysanie okrętu, czy tę kłótnię.
Przebiegł wzrokiem horyzont. Nic tylko ocean. Nie
powinien być zaskoczony. W
końcu po to budował ten okręt przez sześć miesięcy, by
mógł przepłynąć Atlantyk. Ale
aż do dziś ich podróż do starożytnych krain wydawała mu
się czymś nierealnym. Nigdy
przedtem nie opuścił granic Stanów Zjednoczonych, nie
licząc krótkiego lotu do Quebecu
na grzbiecie smoka. Teraz znajdowali się na otwartym
morzu, zdani tylko na siebie,
żeglując ku Mare Nostrum, skąd pochodziły wszystkie
przerażające potwory i diabelskie
olbrzymy. Rzymianie przestali ich ścigać, ale z Obozu
Herosów nie nadejdzie też żadna
pomoc.
Poklepał się po brzuchu, żeby sprawdzić, czy ma na sobie
swój magiczny pas.
Niestety, przypomniało mu to o ciasteczku z wróżbą od
Nemezis, spoczywającym w
jednej z kieszeni pasa.
„Zawsze będziesz odludkiem". Głos bogini wciąż
pobrzmiewał mu w głowie.
„Siódmym kołem".
„Nie myśl o tym" - powiedział sobie. - „Skup się na tym,
co możesz naprawić".
Zwrócił się do Annabeth.
-Znalazłaś tę mapę?
Kiwnęła głową, ale wciąż była blada. Ciekaw był, co
takiego zobaczyła w Forcie
Sumter, że aż tak nią wstrząsnęło.
-Będę musiała jej się przyjrzeć - powiedziała, jakby
kończąc rozmowę na ten
temat. - Jak daleko przecinają się te współrzędne?
-Przy największej prędkości dotrzemy tam za jakąś
godzinę. Masz jakieś pojęcie,
czego właściwie szukamy?
-Nie - przyznała. - Percy!
Percy podniósł głowę. Jego zielone oczy były
przekrwione i zmęczone.
-Nereida powiedziała mi, że są tam bracia Chejrona i że
musimy im powiedzieć o
tym oceanarium w Atlancie. Nie wiem, co miała na myśli,
ale... - urwał, jakby nie
starczało mu już energii na dokończenie zdania, lecz po
chwili ciągnął dalej - ostrzegła
mnie, żebyśmy byli ostrożni. Keto, ta bogini z
oceanarium, jest matką morskich
potworów. Nawet jeśli sama utknęła w Atlancie, może za
nami wysłać swoje dzieci.
Nereida kazała nam spodziewać się ataku.
-Cudownie - mruknął Frank.
Jason próbował wstać, ale nie był to dobry pomysł. Piper
złapała go w ostatniej
chwili, bo zwaliłby się na pokład. Znowu oparł się
plecami o maszt.
-Nie możemy wzbić się w powietrze? - zapytał. -
Gdybyśmy polecieli...
-Byłoby super - przerwał mu Leo. - Tylko że Festus
melduje, że lewy stabilizator
powietrzny się rozpadł, kiedy okręt rąbnął w pomost przy
Forcie Sumter.
-Spieszyliśmy się - powiedziała Annabeth. — Żeby cię
ocalić.
-To bardzo szlachetne z waszej strony - zgodził się Leo. -
Chcę tylko powiedzieć,
że naprawa zajmie mi trochę czasu. A póki tego nie
zrobię, nigdzie nie polecimy.
Percy wyprostował ramiona i skrzywił się.
-Dla mnie bomba. Uwielbiam morze.
-Mów za siebie. - Hazel spojrzała na słońce, które już
wisiało tuż nad horyzontem.
- Musimy się pospieszyć. Minął kolejny dzień, Nicowi
pozostały już tylko trzy doby.
-Postaram się — obiecał Leo. Miał nadzieję, że Hazel już
mu wybaczyła, że nie
dowierzał jej bratu (w końcu miał ku temu powody!), ale
nie chciał poruszać tego
bolesnego tematu. - Możemy dotrzeć do Rzymu w ciągu
trzech dni, zakładając
oczywiście, że nie wydarzy się coś niespodziewanego.
Frank odchrząknął. Wciąż wyglądał, jakby starał się
zamienić w buldoga.
-Są jakieś dobre wiadomości?
-Mam jedną - odrzekł Leo. - Według Festusa nasz latający
stolik, Buford, powrócił
szczęśliwie, kiedy byliśmy w Charleston, więc orły go nie
dopadły. Niestety, zgubił tę
torbę z twoimi majtkami.
-Chrzanić to! - warknął Frank, co Leo uznał za dość
ciężkie przekleństwo w jego
ustach.
Pewnie pozwoliłby sobie jeszcze na coś więcej, na
przykład na „jasną cholerę" albo
„szlag by trafił", ale Percy nagle zgiął się wpół i jęknął.
-Czy świat przekręcił się do góry nogami? - zapytał.
Jason przyłożył dłoń do czoła.
-Tak, i obraca się. Wszystko jest żółte. Czy tak ma być?
Annabeth i Piper wymieniły zaniepokojone spojrzenia.
-Wzywanie burzy trochę was osłabiło - powiedziała Piper.
-Musicie odpocząć.
Annabeth pokiwała głową.
-Frank, pomożesz nam zawlec chłopaków na dół?
Frank zerknął na Leona, jakby nie bardzo chciał zostawić
go sam na sam z Hazel.
-W porządku, stary - powiedział Leo. - Tylko nie
upuśćcie ich, gdy będziecie ich
targać po schodach.
Kiedy zostali sami, Hazel i Leo spojrzeli na siebie
nieśmiało. Trener Hedge tkwił za
sterem, wyśpiewując piosenkę z czołówki Pokemona.
Zmienił słowa na „zabiję
wszystkie", a Leo naprawdę nie chciał dociekać dlaczego.
Piosenka chyba nie przyniosła ulgi Hazel. Wciąż miała
mdłości.
-Och...
Pochyliła się, obejmując się rękami. Miała takie ładne
włosy -kędzierzawe i
złotobrązowe jak wiórki cynamonu. Przypominały mu
pewne miejsce w Houston, gdzie
podawali wspaniałe churros. Poczuł głód.
-Nie pochylaj się. Nie zamykaj oczu. To tylko pogarsza
mdłości.
-Tak? Ty też masz chorobę morską?
-Morską nie. Ale mdli mnie w samochodach i...
Urwał. Chciał powiedzieć: „i kiedy rozmawiam z
dziewczynami", ale uznał, że lepiej
zachować to dla siebie.
-W samochodach? - Wyprostowała się z trudem. -
Potrafisz sterować okrętem i
latać na smoku, a mdli cię w samochodzie?
-No dobra, wiem. - Leo wzruszył ramionami. - Jestem
pod tym względem
wyjątkowy. Słuchaj, wpatruj się w horyzont. To coś
stałego. To ci pomoże.
Hazel wzięła głęboki oddech i zapatrzyła się w dal. Jej
oczy były lśniąco złote, jak
miedziane i spiżowe dyski w mechanicznej głowie
Festusa.
-Lepiej? - zapytał.
-Może trochę - odpowiedziała, ale zabrzmiało to tak,
jakby tylko nie chciała mu
sprawić zawodu. Wpatrywała się w horyzont, ale Leo
odniósł wrażenie, że ocenia jego
nastrój, zastanawiając się, co powiedzieć.
-Frank nie upuścił cię umyślnie. On nie jest taki. Jest
tylko czasami trochę
niezdarny.
-Uups - powiedział Leo, znakomicie naśladując głos
Franka. — „Zrzuciłem Leona
w gromadę nieprzyjacielskich żołnierzy. Chrzanić to!"
Próbowała powstrzymać uśmiech. Leo pomyślał, że
uśmiech jest lepszy od
wymiotów.
-Nie traktuj go tak ostro - powiedziała Hazel. - Ty i te
twoje kule ogniste trochę go
peszycie.
-Facet potrafi zamienić się w słonia, a ja go trochę peszę?
Wciąż wpatrywała się w horyzont. Wyglądała już nieco
lepiej, choć trener Hedge na
rufie nadal wyśpiewywał piosenkę z Pokemona.
-Leo... jeśli chodzi o to, co się wydarzyło na Wielkim
Jeziorze Słonym...
„Oho, na to czekaliśmy" - pomyślał Leo.
Przypomniał sobie spotkanie z boginią zemsty Nemezis.
Ciasteczko z wróżbą w
kieszeni pasa zaczęło mu ciążyć. Zeszłej nocy, kiedy
uciekli z Atlanty, leżał w swojej
kajucie i myślał o tym, jak rozzłościł Hazel. I o tym, jak
to naprawić.
„Wkrótce staniesz przed problemem, którego nie potrafisz
rozwiązać - powiedziała
Nemezis - ale mogę ci pomóc... za pewną cenę .
Wyjął ciasteczko z kieszeni pasa i obracał je w ręku,
zastanawiając się, jaką cenę
będzie musiał zapłacić, jeśli je rozłamie.
Może właśnie nadszedł ten moment?
-Powinienem spróbować - powiedział. - Mógłbym użyć
tego ciasteczka z wróżbą,
żeby odnaleźć twojego brata.
Spojrzała na niego zaskoczona.
-Co? Nie! To znaczy... nigdy bym cię nie poprosiła, żebyś
to zrobił. Nie po tym,
jak Nemezis powiedziała o tej jakiejś strasznej cenie.
Przecież my się prawie nie znamy\
Ten komentarz trochę go zabolał, choć przecież wiedział,
że to prawda.
-Więc... nie o tym chciałaś porozmawiać? Może chciałaś
pomówić o tym, jak
staliśmy na tym głazie? Bo...
-Nie! - odpowiedziała szybko, wachlując sobie twarz w
ten rozczulający sposób,
jak zawsze kiedy coś ją wytrąciło z równowagi. - Nie,
myślałam tylko o tym, jak
wykiwałeś Narcyza i te nimfy...
-Och, rozumiem. - Leo zażenowany spojrzał na swoje
ramię. Tatuaż z napisem
SUPERCIACHO jeszcze nie całkiem wyblakł. - Wtedy
myślałem, że to niezły pomysł.
-Byłeś niesamowity. Wciąż chodzi mi po głowie, jak
bardzo jesteś podobny do...
-Sammy ego - zgadł Leo. - Chciałbym, żebyś mi
powiedziała, kim on jest.
-Kim był — poprawiła go Hazel. Wieczorne powietrze
było ciepłe, ale przeszył ją
dreszcz. - Pomyślałam sobie... że mogłabym ci to
pokazać.
-Masz na myśli fotografię?
-Nie. Mam czasami takie wizje przeszłości. Już dawno ich
nie miałam i nigdy nie
próbowałam ich wywołać celowo. Ale kiedyś podzieliłam
się taką wizją z Frankiem,
więc pomyślałam...
Ich spojrzenia się skrzyżowały. Leo poczuł się
roztrzęsiony, jakby wypił zbyt dużo
mocnej kawy. Jeśli ta wizja przeszłości była czymś, co
Frank dzielił z Hazel... no, to albo
nie chciał mieć z tym nic do czynienia, albo stanowczo
chciał tego spróbować. Nie mógł
się zdecydować.
-Gdy mówisz „wizja przeszłości"... - Przełknął ślinę. - O
czym właściwie
mówimy? Czy to jest bezpieczne?
Wyciągnęła rękę.
-Nie prosiłabym cię o to, gdybym nie była pewna, że to
ważne. To, że się
spotkaliśmy, nie może być przypadkiem. I jeśli ta
wspólna wizja zadziała, może w końcu
zrozumiemy, co nas łączy.
Leo spojrzał na rufę. Wciąż dręczyło go podejrzenie, że o
czymś zapomniał, ale
wyglądało na to, że trener Hedge nieźle sobie radzi.
Niebo przed nimi było czyste. Nic
nie zapowiadało kłopotów.
Zresztą taka wizja przeszłości jest chyba dość krótka.
Chyba nic się nie stanie, jeśli
trener Hedge będzie dowodził okrętem jeszcze przez parę
minut...
-Dobra. Pokaż mi.
Chwycił dłoń Hazel i świat się rozpłynął.
Stali na dziedzińcu jakiejś starej budowli, jakby klasztoru.
Mury z czerwonej cegły
obrośnięte były winoroślą. Między popękanymi
kamiennymi płytami powyrastały
magnolie. Słońce mocno grzało, a wilgotność sięgała
chyba dwustu procent: było jeszcze
bardziej parno i duszno niż w Houston. Gdzieś z pobliża
dochodził zapach smażonej
ryby. Pokrywa chmur była niska i szara, poprzecinana
pasami nieba jak futro tygrysa.
Dziedziniec miał rozmiary boiska do koszykówki. W
rogu, u podstawy figury Matki
Boskiej, leżała sflaczała piłka.
W otaczających dziedziniec ścianach okna były otwarte.
Od czasu do czasu Leo
widział jakiś ruch wewnątrz, ale panował tam dziwny
spokój. Nie dostrzegł śladu
klimatyzacji, co oznaczało, że w środku musiało być
piekielnie gorąco.
-Gdzie jesteśmy? - zapytał.
-W mojej starej szkole - odpowiedziała Hazel. - W
Akademii Świętej Agnieszki
dla Kolorowych i Indian.
- Co to za nazwa...?
Zwrócił się w stronę Hazel i krzyknął. Była duchem —
mglistą sylwetką w parnym
powietrzu. Spojrzał w dół i spostrzegł, że jego własne
ciało też zamieniło się w mgłę.
Wszystko wokół wydawało się solidne i rzeczywiste, ale
on sam był duchem.
Zaledwie trzy dni temu opanował go ejdolon, więc teraz
poczuł się nieswojo.
Zanim zdążył o to wszystko zapytać, wewnątrz zabrzmiał
dzwonek - nie nowoczesny
elektroniczny buczek, ale staromodny dzwonek z
młotkiem uderzającym w metal.
- To jest wspomnienie - powiedziała Hazel - więc nikt nas
nie zobaczy. Patrz,
wychodzimy.
-My?
Ze wszystkich drzwi wysypały się na dziedziniec tuziny
dzieci, krzycząc i popychając
się nawzajem. Najwięcej było Afroamerykanów, choć
widać było też dzieciaki o rysach
latynoskich, w wieku od przedszkolnego do licealnego.
Leo poznał, że dzieje się to w
przeszłości, bo wszystkie dziewczynki były w sukienkach
i skórzanych półbutach z
klamerkami. Chłopcy mieli na sobie koszule z
kołnierzykami i spodnie na szelkach.
Wielu miało czapki, jakie noszą dżokeje. Niektóre dzieci
trzymały pudełka z drugim
śniadaniem. Większość ich nie miała. Ich ubrania były
czyste, ale znoszone i wyblakłe.
Niektórzy mieli dziury w spodniach albo buty z
rozklapanymi obcasami.
Kilka dziewczynek zaczęło skakać przez kawałek starego
sznura do bielizny. Starsi
chłopcy rzucali sobie złachaną piłeczkę bejsbolową.
Dzieciaki mające drugie śniadanie
usiadły razem, jedząc i gawędząc.
Nikt nie zwracał najmniejszej uwagi na Hazel i Leona.
A potem Hazel - Hazel z przeszłości - wyszła na
dziedziniec. Leo natychmiast ją
poznał, chociaż wyglądała ze dwa lata młodziej niż teraz.
Włosy miała upięte z tyłu w
kok. Rozglądała się niepewnie po dziedzińcu swoimi
złotymi oczami. Miała na sobie
czarną sukienkę, podczas gdy wszystkie inne dziewczynki
ubrane były w bawełniane
sukienki białe albo kwieciste, więc stała tam jak żałobnica
na weselu.
Trzymała płócienną torbę z drugim śniadaniem i zaczęła
iść tuż przy murze, jakby nie
chciała zwracać na siebie uwagi.
To nie pomogło. Jakiś chłopiec zawołał: „Czarownica!" i
ruszył ku niej, zaganiając ją
w kąt dziedzińca. Mógł mieć czternaście, ale równie
dobrze dziewiętnaście lat - trudno
powiedzieć, bo był bardzo wysoki i tęgi, na pewno
największy w szkole. Leo pomyślał,
że ten osiłek nie da sobie w kaszę dmuchać. Miał na sobie
brudną koszulę koloru
zatłuszczonej szmaty, powycierane wełniane spodnie (na
pewno niezbyt wygodne w tym
upale) i był boso. Może nauczyciele za bardzo się bali, by
go zmusić do noszenia butów,
a może po prostu ich nie miał.
-To jest Rufus - powiedziała z odrazą widmowa Hazel.
-Poważnie? Nie wierzę, żeby ktoś miał tak na imię -
odrzekł Leo.
-Chodź.
Poszybowała na miejsce konfrontacji, a Leo za nią. Nigdy
przedtem nie szybował, ale
raz jechał segwayem i to było trochę podobne. Po prostu
wychylił się w kierunku, w
którym chciał polecieć, i poleciał.
Rufus miał płaskie rysy, jakby przez większość czasu
drzemał na chodniku. Włosy na
czubku głowy miał tak krótko przystrzyżone, że mogłyby
na niej lądować miniaturowe
samolociki.
Wyciągnął rękę.
-Żarcie.
Hazel z przeszłości nie zaprotestowała. Wręczyła mu
płócienną torbę, jakby robiła to
dzień w dzień.
Podeszło kilka starszych dziewczyn, by sobie popatrzeć.
Jedna zachichotała do
Rufusa.
-Lepiej tego nie jedz - powiedziała. - Może być zatrute.
-Dobrze mówisz - odrzekł Rufus. — Levesque, matka ci
to przygotowała?
-Ona nie jest czarownicą - mruknęła Hazel.
Rufus upuścił torbę na ziemię i podeptał ją bosą stopą.
-Możesz to sobie wziąć z powrotem. Ale chcę diament.
Słyszałem, że twoja
mamcia wyczarowuje je z powietrza. Dawaj diament.
-Nie mam diamentów. Odejdź.
Rufus zwinął dłonie w pięści. Leo bywał w tylu szkołach
i domach dziecka, że dobrze
wiedział, co się teraz stanie. Chciał się wtrącić i pomóc
Hazel, ale był widmem. Zresztą
wydarzyło się to dawno temu.
A wtedy jakiś inny chłopak wyszedł z cienia.
Leona zatkało. Chłopak wyglądał zupełnie jak on.
-Widzisz? - zapytała widmowa Hazel.
Fałszywy Leo był tego samego wzrostu co prawdziwy - to
znaczy był niski.
Roznosiła go taka sama nerwowa energia: klepał się
palcami po spodniach, gładził białą
bawełnianą koszulę, poprawiał sobie dżokejkę na
kręconych brązowych włosach. („No
nie, niscy faceci nie powinni nosić dżokejek, chyba że są
dżokejami" - pomyślał Leo).
Fałszywy Leo miał taki sam diabelski uśmieszek, jaki
witał prawdziwego Leona, kiedy
spojrzał w lustro; na jego widok nauczyciele zawsze
wykrzykiwali: „Nawet o tym nie
myśl!" i kazali mu się przesiąść do pierwszej ławki.
Fałszywy Leo najwyraźniej dopiero co został skarcony
przez jakiegoś nauczyciela.
Trzymał zwinięty w stożek karton, na którym wypisane
było: OSIOŁ. Leo pomyślał, że
coś takiego widuje się tylko w dowcipach rysunkowych.
Mógł zrozumieć, dlaczego Fałszywy Leo nie ma tego na
głowie. Już i tak głupio jest
wyglądać jak dżokej. W tej papierowej czapce
wyglądałby jak gnom.
Niektóre dzieciaki cofnęły się, kiedy Fałszywy Leo
wkroczył na scenę. Inne
szturchnęły się łokciami i podbiegły, jakby spodziewały
się atrakcji.
Tymczasem Płaskogłowy Rufus nadal próbował wydusić
z Hazel diament,
nieświadom pojawienia się Fałszywego Leona.
-Dawaj go! - Nachylił się nad Hazel z zaciśniętymi
pięściami. - No już!
Hazel przywarła do muru. Nagle ziemia u jej stóp pękła z
cichym trzaskiem, jakby
ktoś złamał gałązkę. Idealny diament wielkości orzeszka
pistacjowego zalśnił pomiędzy
jej stopami.
-No! - warknął Rufus, kiedy go zobaczył, i zaczął się
pochylać.
-Nie rób tego, proszę! - krzyknęła Hazel, jakby jej
naprawdę zależało na tym
wielkim przygłupku.
Właśnie wtedy podszedł do nich Fałszywy Leo.
„Zaraz się zacznie" - pomyślał Leo. Fałszywy Leo
popisze się jakimś wykopem w
stylu trenera Hedgea i będzie po zabawie.
Zamiast tego Fałszywy Leo przyłożył do ust węższy
koniec oślej czapki jak megafon
i krzyknął: -CIĘCIE!
A krzyknął tak stanowczo, że inne dzieciaki zamarły.
Nawet Rufus wyprostował się i
cofnął zmieszany.
Jeden z mniejszych chłopców zarżał cicho:
-Błazen Sammy!
Sammy... Leo wzdrygnął się. „Kim, do jasnej ciasnej, jest
ten dzieciak?"
Sammy lub Fałszywy Leo podszedł do Rufusa
energicznym krokiem, ze swoją
czapką osła w ręku. Minę miał rozeźloną.
-Nie, nie, nie! - zawołał, machając wolną ręką na inne
dzieciaki, które zaczęły się
gromadzić, żeby obejrzeć widowisko.
Sammy zwrócił się do Hazel.
-Panno Lamarr, pani kwestia to... - Rozejrzał się ze
złością. -Scenariusz! Co teraz
mówi Hedy Lamarr?
-Nie, błagam, ty łotrze! - zawołał jeden z chłopców.
-Dziękuję! Panno Lamarr, ma pani powiedzieć: Nie,
błagam, ty łotrze! A pan,
panie Clarku Gable...
Cały dziedziniec wybuchnął śmiechem. Leo wiedział
tylko, że Clark Gable był
jakimś dawnym aktorem, i na tym się jego wiedza
kończyła. Najwyraźniej jednak
nazwanie Płaskogłowego Ru-fusa Clarkiem Gableem
było dla dzieciaków niezłym
dowcipem.
-Panie Gable...
-Nie! - krzyknęła jedna z dziewczynek. - Niech będzie
Ga-rym Cooperem!
Znowu wybuchły śmiechy. Rufus nadął się, jakby miał
zamiar nadmuchać balon.
Wystawił przed siebie pięści, jakby chciał kogoś uderzyć,
ale nie mógł zaatakować całej
szkoły. Najwyraźniej nie lubił, gdy się z niego
naśmiewano, ale jego wolno działający
mózg nie był w stanie rozpracować Sammy ego.
Leo pokiwał głową z satysfakcją. Sammy naprawdę był
do niego podobny. Leo przez
całe lata robił to samo z chłopakami, którzy próbowali się
nad nim znęcać.
-Dobra! - krzyknął Sammy władczym tonem. - Panie
Cooper, teraz pan rńówi:
Och, ale ten diament do mnie należy, mój podstępny
skarbie! A potem podnosi pan
diament. O, tak!
-Sammy, nie! - zaprotestowała Hazel, ale Sammy złapał
diament i wsunął go do
kieszeni jednym płynnym ruchem.
Obrócił się do Rufusa.
-Więcej emocji! Chcę, żeby panie na widowni mdlały!
Drogie panie, czy pan
Cooper sprawił, że dopiero co zemdlałyście?
-Nie! - odkrzyknęło kilka dziewczyn.
-No proszę! - zawołał Sammy. - A teraz od początku! -
krzyknął przez swoją oślą
czapkę. - Akcja!
Do Rufusa zaczęło docierać, co tu się dzieje. Podszedł do
Sam-my ego i warknął:
-Valdez, zaraz ci...
Zadzwonił dzwonek. Dzieciaki zaczęły się tłoczyć przy
drzwiach. Sammy odciągnął
Hazel na bok, podczas gdy maluchy - które były chyba na
liście płac Sammy'ego otoczyły
Ru-fusa i zagnały do środka.
Wkrótce Sammy i Hazel zostali sami, nie licząc widm.
Sammy podniósł podeptaną torbę, demonstracyjnie
otrzepał z pyłu i podał ją Hazel z
głębokim ukłonem, jakby to była jej korona.
-Panno Lamarr.
Hazel z przeszłości wzięła swoje zniszczone drugie
śniadanie. Wyglądała, jakby
miała się rozpłakać, ale Leo nie potrafił powiedzieć, czy z
ulgi, czy z podziwu.
-Sammy... Rufus cię zabije.
-E tam, dobrze wie, że nie powinien ze mną zadzierać.
Wetknął czapkę osła na swoją dżokejkę. Wyprostował się
i wypiął cherlawą pierś.
Ośla czapka spadła.
Hazel roześmiała się.
-Jesteś zabawny.
-Ależ bardzo dziękuję, panno Lamarr.
-Nie ma za co, mój podstępny skarbie.
Sammy przestał się uśmiechać. Atmosfera zgęstniała.
Hazel zagapiła się w ziemię.
-Nie powinieneś dotykać tego diamentu. To
niebezpieczne.
-E tam! Nie dla mnie!
Hazel spojrzała na niego nieufnie, jakby chciała w to
uwierzyć.
-Może się wydarzyć coś złego. Nie powinieneś...
-Nie sprzedam go. Obiecuję! Zachowam go jako symbol
twojej apatii.
Hazel uśmiechnęła się.
-Chyba masz na myśli symbol mojej sympatii.
-O, no pewnie! Musimy iść. Czas na następną scenę:
Hedy Lamarr umiera z
nudów na lekcji angielskiego.
Podał jej ramię jak dżentelmen, ale Hazel odepchnęła go
żartobliwie.
-Dzięki, że mnie obroniłeś, Sammy.
-Panno Lamarr, zawsze będę pani bronił! - odrzekł z
zapałem.
I oboje wbiegli do szkoły.
Dopiero teraz Leo poczuł się naprawdę jak duch. Może
rzeczywiście był ejdolonem
przez całe życie, bo ten chłopak, którego dopiero co
widział, powinien być prawdziwym
Leonem. Był bardziej inteligentny, zabawniejszy,
fajniejszy. Flirtował z Hazel tak
gładko, że najwyraźniej ją zauroczył.
Nic dziwnego, że Hazel tak dziwnie na niego patrzyła,
kiedy po raz pierwszy się
spotkali. Nic dziwnego, że wypowiedziała imię „Sammy"
z takim uczuciem. Ale Leo nie
był Sammym, tak samo jak Płaskogłowy Rufus nie był
Clarkiem Gableem.
-Hazel, ja... ja nie...
Dziedziniec szkolny rozpłynął się w inną scenę.
Hazel i Leo nadal byli widmami, ale teraz stali przed
jakimś zniszczonym domem
obok zarośniętego chwastami rowu odpływowego. Na
podwórku chyliło się kilka
bananowych drzewek. Na schodkach stało staromodne
radio, z którego rozbrzmiewała
meksykańska muzyka conjunto, a na ocienionym ganku
siedział w bujanym fotelu
wychudły starzec, wpatrując się w dal.
-Gdzie my jesteśmy? - zapytała Hazel. Była wciąż
mglistym widmem, ale jej głos
pełen był niepokoju. - To nie jest z mojego życia!
Leo poczuł się tak, jakby jego widmowa tożsamość
zgęstniała, stała się bardziej
realna. To miejsce wydało mu się dziwnie znajome.
-To Houston - dotarło do niego. - Znam to miejsce. Ten
rów... To stary dom mojej
mamy, w którym dorastała. Niedaleko jest port lotniczy
Hobby.
-To twoje życie? Nie rozumiem! Jak...
-Mnie pytasz?
Nagle starzec wymruczał:
— Ach, Hazel...
Dreszcz przebiegł Leonowi po plecach. Starzec miał
wciąż oczy zapatrzone w dal.
Skąd wie, że tu jesteśmy?
— Nasz czas chyba dobiegł końca - ciągnął starzec
rozmarzonym głosem. - No, ale...
Nie skończył myśli.
Hazel i Leo nie ruszali się z miejsca. Starzec nie
okazywał już w żaden sposób, że ich
zobaczył albo usłyszał. Leonowi zaświtało w głowie, że
facet po prostu mówi do siebie.
Ale dlaczego wypowiedział imię Hazel?
Miał chropowatą skórę, kręcone białe włosy i sękate
dłonie, jakby całe życie spędził
w sklepie z narzędziami. Ubrany był w czystą bladożółtą
koszulę i szare spodnie na
szelkach. Na nogach miał wyglansowane czarne półbuty.
Pomimo swojego wieku oczy miał jasne i bystre. Siedział
z pełną spokoju godnością.
Zdawał się pogodzony z losem - może nawet nieco
rozbawiony, jakby myślał: „Cholera,
żyję już tak długo? Ale fajnie!"
Leo był całkowicie przekonany, że nigdy przedtem go nie
widział. Dlaczego więc
wydawał mu się tak znajomy? Potem zauważył, że starzec
stuka palcami w fotel, ale to
stukanie nie było przypadkowe. Używał alfabetu Morsea,
jak matka Leona,
porozumiewając się z nim... A starzec wystukiwał wciąż
to samo zdanie: „Kocham cię".
Otworzyły się drzwi z siatką na owady. Z domu wyszła
młoda kobieta. Miała na
sobie dżinsy i turkusową bluzę. Krótkie czarne włosy
miała przystrzyżone w klin. Była
ładna, ale jej urody nie można było nazwać delikatną.
Miała muskularne ramiona i
mocne, twarde dłonie. Jej oczy, podobnie jak starca,
błyszczały rozbawieniem. Trzymała
w ramionach niemowlę owinięte niebieskim kocykiem.
-Popatrz, mijo — powiedziała do dziecka. — To jest twój
bisabuelo. Bisabuelo,
chcesz go potrzymać?
Kiedy Leo usłyszał jej głos, załkał.
To była jego matka - młodsza od tej, którą zapamiętał, ale
bardzo żywa. A to by
oznaczało, że niemowlę w jej ramionach...
Starzec uśmiechnął się od ucha do ucha. Miał idealne
zęby, białe jak jego włosy.
Twarz mu się pomarszczyła w uśmiechu.
-Chłopiec! Mi bebito, Leo!
-Leo? - szepnęła Hazel. - To... to ty? Co to jest bisabuelo?
Leo nie mógł wydobyć z siebie głosu. Chciał powiedzieć:
pradziadek.
Starzec wziął niemowlę w ramiona, cmokając z zachwytu
i ła-skocąc dziecko w
podbródek. Widmowy Leo w końcu zrozumiał, na co
patrzy.
W jakiś przedziwny sposób zdolność Hazel wywoływania
scen z przeszłości
odnalazła to jedyne wydarzenie, które ich połączyło -
gdzie linia życia Leona dotknęła jej
linii.
Ten starzec...
-Och... - Hazel chyba w tym samym momencie pojęła,
kim on jest. - Och, Sammy,
nie... - powiedziała cichutko, na skraju łez.
-Ach, mój mały Leo - powiedział Sammy Valdez dobrze
po siedemdziesiątce. Będziesz
moim dublerem, co? Tak to chyba nazywają. Powiedz jej
to. Miałem nadzieję,
że tego dożyję, ale... aj... ta klątwa na to nie pozwoli!
Hazel załkała.
-Gaja... Gaja mi powiedziała, że on umarł na atak serca w
latach sześćdziesiątych.
Ale to nie jest... to nie może być...
Sammy Valdez wciąż przemawiał do dziecka, podczas
gdy matka Leona, Esperanza,
patrzyła na to z bolesnym uśmiechem - może trochę
zaniepokojona, że bisabuelo bredzi.
-Ostrzegła mnie ta kobieta, Dona Callida. - Sammy
pokręcił smętnie głową.
Powiedziała, że Hazel znajdzie się w wielkim
niebezpieczeństwie, ale mnie już wtedy na
świecie nie będzie. A obiecałem, że jej nie opuszczę.
Będziesz musiał jej powiedzieć,
Leo, że jest mi przykro. I pomóż jej, jeśli zdołasz.
-Bisabuelo - powiedziała Esperanza - pewnie jesteś
zmęczony.
Wyciągnęła ręce, by zabrać niemowlę, ale starzec
przytulił je do piersi. Maleńki Leo
zdawał się tym zachwycony.
-Powiedz jej, że mi przykro, że sprzedałem ten diament,
dobrze? Złamałem
przyrzeczenie. Kiedy zaginęła na Alasce... ach, to było
tak dawno... w końcu sprzedałem
diament i przeniosłem się do Teksasu. Zawsze o tym
marzyłem. Otworzyłem sklep z
narzędziami. Założyłem rodzinę! Dobre to były czasy; ale
Hazel miała rację. Ten diament
naznaczony był jakąś klątwą. Już nigdy jej nie
zobaczyłem.
-Och, Sammy - powiedziała Hazel. - Nie, to nie klątwa
nas rozdzieliła. Chciałam
wrócić. Ja umarłam!
Starzec jej nie usłyszał. Uśmiechnął się do dziecka,
pocałował je w główkę.
-Daję ci moje błogosławieństwo, Leo. Pierwszy prawnuk!
Czuję, że jesteś kimś
wyjątkowym, tak jak Hazel. Nie jesteś zwykłym
niemowlęciem, co? Zastąpisz mnie.
Pewnego dnia ją spotkasz. Pozdrów ją ode mnie.
-Bisabuelo - powiedziała Esperanza trochę bardziej
natarczywie.
-Tak, tak. - Sammy zachichotał. - El viejo loco bredzi.
Jestem zmęczony,
Esperanzo. Masz rację. Ale wkrótce odpocznę. Miałem
dobre życie. Wychowaj go
dobrze, nieta.
Scena rozmyła się.
Leo stał na pokładzie „Argo II", trzymając Hazel za rękę.
Słońce już zaszło i okręt
oświetlały tylko spiżowe latarnie. Hazel miała oczy
zapuchnięte od płaczu.
Tego było za wiele. Cały ocean zakołysał się pod nimi i
Leo po raz pierwszy w życiu
poczuł się jak bezwolnie niesiony przez prąd.
-Masz pozdrowienia, Hazel Levesque - powiedział
ochrypłym głosem.
Jej podbródek drżał. Odwróciła głowę i otworzyła usta,
ale zanim zdążyła coś
powiedzieć, okręt przechylił się na bok.
-Leo! - krzyknął trener Hedge.
Festus zaterkotał na alarm i rzygnął ogniem w ciemność.
Zadzwonił dzwon okrętowy.
-To o te potwory chodziło?! - zawołał. - Jeden nas
znalazł!
XXIII
LEO
Leo zasłużył na oślą czapkę.
Gdyby myślał jasno, przestawiłby system detekcyjny
okrętu z radaru na sonar zaraz
po wypłynięciu z przystani Charleston. I właśnie tego
zapomniał zrobić. Kadłub co parę
sekund wysyłał fale poprzez Mgłę i powinien alarmować
Festusa o wykryciu potwora,
ale nie mógł działać w obu trybach naraz: i wodnym, i
powietrznym.
Leo czuł się tak rozbity - z powodu Rzymian, potem
burzy, wreszcie Hazel - że
kompletnie o tym zapomniał. A teraz potwór był tuż pod
nimi.
Okręt przechylił się na prawą burtę. Hazel chwyciła się
olinowania. Hedge ryczał:
- Valdez, który guzik rozwala potwory? Przejmij ster!
Leo wspiął się po przechylonym pokładzie i udało mu się
złapać relingu lewej burty.
Zaczął się posuwać bokiem ku sterowni, ale zamarł
przerażony, kiedy dostrzegł potwora.
Był długości okrętu. W blasku księżyca wyglądał jak
skrzyżowanie olbrzymiej
krewetki z karaluchem. Miał różową chitynową skorupę i
płaski ogon langusty, a jego
odnóża jak u stonogi falowały hipnotycznie, gdy ocierał
się o kadłub „Argo II".
Głowa wyłoniła się na końcu: oślizgły różowy pysk
olbrzymiego suma ze szklistymi,
martwymi oczami, rozwartą bezzębną paszczą i lasem
czułków wynurzających się z
każdego nozdrza - była to najbujniejsza kępa włosów z
nosa, jaką Leo miał wątpliwą
przyjemność oglądać.
Przypomniał sobie specjalne piątkowe kolacje w Houston,
na które matka zabierała
go do miejscowej restauracji serwującej owoce morza.
Zwykle jedli krewetki i langusty.
Teraz na to wspomnienie poczuł mdłości.
-Dalej, Valdez! - zawołał Hedge. - Stań za sterem, żebym
mógł użyć swojej
bejsbolowej pałki!
-Palka tu nie pomoże - odrzekł Leo, ale ruszył dalej ku
sterowni.
Za jego plecami reszta załogi z trudem wspięła się na
pokład.
-Co się dzieje... Och! Krewedzilla! - krzyknął Percy.
Frank pobiegł do Hazel. Trzymała się olinowania
kurczowo,
wciąż oszołomiona swoją wizją przeszłości, ale dała mu
znać ręką, że nic jej nie jest.
Potwór ponownie staranował okręt. Kadłub jęknął.
Annabeth, Piper i Jason przeturlali
się na prawą burtę i niewiele brakowało, by wypadli za
reling.
Leo dotarł do sterowni. Przebiegł palcami po klawiaturze.
Festus zatrzeszczał i
zaklikał przez interkom, raportując o przeciekach, ale
okrętowi wciąż nie zagrażało
zatonięcie - przynajmniej na razie.
Leo pociągnął za dźwignię wioseł. Można je było
zamienić w ostre włócznie, co z
pewnością odstraszyłoby potwora. Niestety, wiosła się
zaklinowały. Krewedzilla musiała
wypchnąć je z osad, a była tak blisko, że gdyby Leo użył
balisty, jednocześnie podpaliłby
okręt.
-Jak zdołał podpłynąć tak blisko?! - krzyknęła Annabeth,
wciągając się na jedną z
tarcz zawieszonych na relingu.
-Nie wiem! - warknął Hedge, rozglądając się za swoją
pałką, która potoczyła się
po pokładzie rufowym.
-Jestem głupi! - lżył sam siebie Leo. - Głupi! Głupi!
Zapomniałem o sonarze!
Okręt przechylił się jeszcze bardziej. Potwór albo chciał
zagarnąć go w objęcia, albo
wywrócić dnem do góry.
-O sonarze? - powtórzył Hedge. - Na fletnię Pana,
Valdez! Może gdybyś nie gapił
się w oczęta Hazel i nie trzymał jej tak długo za rączkę...
-Co?! - krzyknął Frank.
-To nie było tak! - zaprotestowała Hazel.
-Nieważne! - powiedziała Piper. - Jason, możesz wezwać
jakieś błyskawice?
Jason podniósł się z trudem. -Ja...
Tylko pokręcił głową. Wcześniejsze wezwanie burzy zbyt
go wyczerpało. Leo wątpił,
by biedny Jason zdołał w tym stanie roziskrzyć świecę
zapłonową.
-Percy! - zawołała Annabeth. - Nie mógłbyś pogadać z
tym czymś? Wiesz, co to
jest?
Syn boga morza też potrząsnął głową.
-Może okręt po prostu go zainteresował. Może...
Czułki potwora chlasnęły w pokład tak szybko, że Leo nie
zdążył nawet krzyknąć:
„Uwaga!"
Jeden z czułków uderzył Percyego w pierś, zwalając go w
dół po schodach. Kolejny
owinął się wokół nóg wrzeszczącej Piper i pociągnął ją ku
barierce. Tuziny innych
czułków kłębiły się wokół masztów, oplatały kusze, rwały
olinowanie.
-Atak włosów z nosa!
Hedge złapał wreszcie pałkę i ruszył do akcji, ale kij tylko
odbijał się od czułków, nie
wyrządzając im żadnej szkody.
Jason dobył miecza. Próbował uwolnić Piper, ale wciąż
był osłabiony. Złota klinga
gładko odcinała czułki, ale nowe pojawiały się jeszcze
szybciej.
Annabeth wyjęła z pochwy swój sztylet. Pobiegła przez
las czułków, uchylając się i
dźgając na prawo i lewo. Frank wyciągnął łuk. Zaczął
strzelać, celując w szczeliny
między łuskami potwora, ale to go tylko rozjuszyło.
Ryknął i wstrząsnął okrętem. Maszt
zatrzeszczał groźnie.
Dysponowali słabą siłą ognia, a nie mogli użyć balisty.
Potrzebne było jakieś potężne
uderzenie, które nie zniszczy okrętu. Ale co...?
Leo utkwił wzrok w skrzyni koło stóp Hazel.
-Hazel! - krzyknął. - Ta skrzynia! Otwórz ją!
Zawahała się, a potem spostrzegła skrzynię, o którą mu
chodziło. Był na niej napis:
OSTROŻNIE! NIE OTWIERAĆ.
-Otwórz ją! - powtórzył Leo. - Trenerze, łap za ster! Okręt
dziobem do potwora,
bo się wywrócimy!
Hedge zatańczył między czułkami na swoich koźlich
nóżkach, ochoczo waląc pałką
tu i tam. Dopadł konsoli sterującej.
-Chyba wiesz, co robisz, Valdez! - krzyknął.
-Chyba wiem. - Leo pobiegł do masztu.
Potwór naparł na okręt. Pokład przechylił się pod kątem
czterdziestu pięciu stopni.
Wszyscy dzielnie walczyli z czułkami, ale były zbyt
liczne i wydłużały się, dokąd
chciały. Wkrótce całkowicie omotają okręt. Percy wciąż
był pod pokładem. Reszta
walczyła o życie, zmagając się z włosami z nosa.
-Frank! - zawołał Leo, biegnąc ku Hazel. - Daj nam
trochę czasu! Możesz się
zamienić w rekina albo coś podobnego?
Frank ponuro potoczył wzrokiem i w tym momencie
chlasnął go jeden z czułków,
zwalając za burtę.
Hazel krzyknęła. Otworzyła już skrzynię i teraz o mało
nie upuściła dwóch szklanych
baniek, które z niej wyjęła.
Leo chwycił je. Każda była wielkości jabłka, wypełniona
połyskującym jadowicie
zielonkawym płynem. I były ciepłe w dotyku. W jego
piersi wzbierało poczucie winy.
Dopiero co rozproszył uwagę Franka i być może
spowodował jego śmierć, ale teraz nie
był w stanie o tym myśleć. Musiał ocalić okręt.
-Trzymaj! - Wręczył Hazel jedną bańkę. - Możemy zabić
potwora i uratować
Franka!
Miał nadzieję, że jego plan się powiedzie. Dotarcie do
relingu lewej burty bardziej
przypominało wspinaczkę niż chodzenie po pokładzie, ale
w końcu udało im się tam
dostać.
-Co to za świństwo? - wydyszała Hazel, przyciskając
szklaną bańkę do piersi.
-Ogień grecki!
Wytrzeszczyła oczy.
-Czyś ty zwariował? Jeśli pękną, spalimy okręt!
-W paszczę! - odrzekł Leo. - Po prostu wrzuć to w...
Nagle wpadł na nią z impetem, a cały świat zawirował im
przed oczami. Wylecieli w
powietrze i dopiero wtedy Leo pojął, że oplata ich jedna z
macek potwora. Ramiona miał
wolne, ale mógł tylko trzymać mocno swoją fiolkę z
ogniem greckim. Hazel wiła się jak
piskorz. Czułek oplatał jej ręce, co oznaczało, że
uwięziona między nimi fiolka w każdej
chwili może zostać zmiażdżona... a to bardzo
zaszkodziłoby ich zdrowiu.
Unieśli się na trzy metry, potem na pięć ponad cielsko
potwora. Leo ujrzał swoich
przyjaciół walczących w przegranej już bitwie. Zobaczył
trenera Hedgea, który starał się
nie dopuścić, by okręt wywrócił się dnem do góry. Morze
było ciemne, ale w blasku
księżyca dostrzegł jakiś błyszczący obiekt unoszący się
koło potwora - może ciało Franka
Zhanga...
-Leo - wydyszała Hazel. - Nie mogę... moje ramiona...
-Hazel, ufasz mi?
-Nie!
-Ja też. Kiedy to świństwo nas puści, wstrzymaj oddech. I
za wszelką cenę ciśnij
swoją bańkę tak daleko od okrętu, jak zdołasz.
-Dlaczego... dlaczego miałby nas puścić?
Leo spojrzał na głowę potwora. Trudny cel, ale nie miał
wyboru. Uniósł fiolkę lewą
ręką. Prawą przywarł do czułka i wezwał ogień -
skupiony, wąski strumień rozpalonego
do białości ognia wytryskający z jego dłoni.
Potwór to poczuł. Przez cały czułek przebiegła drgawka,
gdy mięso zaczęło się
łuszczyć pod dotykiem Leona. Potwór otworzył paszczę,
rycząc z bólu, a Leo wrzucił mu
prosto w gardło szklaną bańkę z ogniem greckim.
Wtedy wszystko zawirowało. Leo poczuł, że uścisk
czułka słabnie. Runęli w dół.
Usłyszał stłumioną eksplozję i zobaczył rozbłysk
zielonego światła wewnątrz różowego
cielska potwora. Woda uderzyła go w twarz jak cegła
owinięta papierem ściernym i
zapadł się w ciemność. Zacisnął wargi, starając się nie
oddychać, ale już czuł, że traci
świadomość.
Wydawało mu się, że widzi nad głową mglistą sylwetkę
kadłuba - ciemny owal
otoczony zieloną, ognistą koroną, ale nie wiedział, czy to
oznacza, że okręt już płonie.
„Zabity przez olbrzymią krewetkę" - pomyślał z goryczą.
— „Ale żeby przynajmniej
»Argo II« ocalał. Niech przeżyją moi przyjaciele".
Wszystko zaczęło się rozmywać. Poczuł ogień w płucach.
Miał już się poddać, gdy zawisła nad nim dziwna twarz -
twarz mężczyzny
podobnego do Chejrona, ich trenera w Obozie Herosów.
Miał takie same kręcone włosy,
zwichrzoną brodę i inteligentne oczy - trochę
przypominał dzikiego hipisa, a trochę
dobrotliwego profesora, ale skórę miał zieloną jak fasola
limeńska. Uniósł rękę ze
sztyletem w dłoni. Patrzył na Leona ponuro i z niemą
groźbą, jakby chciał powiedzieć:
„Siedź spokojnie, bo cię zabiję".
Leo stracił świadomość.
Kiedy odzyskał zmysły, pomyślał, że znowu jest duchem
w jakiejś wizji przeszłości,
bo unosił się swobodnie. Jego oczy powoli przywykły do
mętnego światła.
-No nareszcie. - Głos Franka docierał do niego dziwnie
rozedrgany, jakby przez
kilka warstw plastikowej folii.
Usiadł... a raczej uniósł się pionowo. Był pod wodą, w
jaskini wielkości garażu na
dwa auta. Sklepienie pokrywał fosforyzujący mech,
napełniając pomieszczenie
niebieskozieloną poświatą. Podłogą był dywan z jeży
morskich, po którym chodzenie na
pewno nie należałoby do przyjemności, więc był rad, że
unosi się w wodzie. Nie mógł
pojąć, jak może oddychać bez powietrza.
Opodal Frank lewitował w pozycji medytacyjnej. Ze
swoją pyzatą twarzą i gderliwą
miną wyglądał jak Budda, który osiągnął nirwanę i nie
był tym zachwycony.
Jedyne wyjście z jaskini blokowała wielka muszla
uchowca morskiego, połyskująca
barwami perły, różu i turkusu. Jeśli to było więzienie,
przynajmniej miało niesamowite
drzwi.
-Gdzie jesteśmy? - zapytał. - Gdzie są pozostali?
-Pozostali? - burknął Frank. - Nie wiem. Wydaje mi się,
że pod wodą jesteśmy
tylko my dwaj i Hazel. Ją ten konik morski zabrał z
godzinę temu, zostawiając mnie z
tobą.
Ton, jakim to powiedział, wskazywał wyraźnie, że wcale
mu się to nie podoba. Nie
wyglądał na rannego, ale nie miał łuku ani kołczanu. Leo
w panice poklepał się pó
bokach. Nie miał swojego pasa.
-Przeszukali nas - powiedział Frank. - Zabrali wszystko,
co mogło być bronią.
-Kto? Kim są te koniki morskie...?
-To rybokonie - odrzekł Frank, chociaż Leonowi nic to
nie wyjaśniło. - Musiały
nas złapać, kiedy wpadliśmy do oceanu, i zaciągnęły
nas... a bo ja wiem gdzie.
Leo przypomniał sobie, co zobaczył tuż przed tym, jak
stracił świadomość: brodatą
twarz koloru fasoli limeńskiej, twarz mężczyzny ze
sztyletem w dłoni.
-Krewedzilla. „Argo II"... okręt jest cały?
-Nie wiem - odrzekł ponuro Frank. - Pozostali mogą być
w tarapatach albo są
poranieni, albo... albo jeszcze gorzej. A ty chyba bardziej
troszczysz się o swój okręt niż
o przyjaciół.
Leo poczuł się tak, jakby znowu uderzył twarzą w wodę.
-Co ty za głupoty...?
I nagle do niego dotarło, dlaczego Frank tak się wścieka.
Wizja przeszłości. Kiedy
potwór ich zaatakował, wszystko potoczyło się tak
szybko, że prawie o tym zapomniał.
Trener Hedge wypowiedział ten głupi komentarz o nim i
o Hazel trzymających się za
ręce i wpatrzonych w siebie. A do tego wszystkiego to
przecież przez niegó chwilę
później Frank wyleciał za burtę.
Teraz poczuł, że nie może spojrzeć Frankowi w oczy.
-Posłuchaj, stary... Przykro mi, że wpakowałem nas w to
wszystko. Narobiłem
strasznego bałaganu. - Wziął głęboki oddech, co okazało
się zdumiewająco łatwe, biorąc
pod uwagę, że byli pod wodą. - Ja i Hazel... za ręce... to
nie było tak, jak myślisz.
Pokazywała mi swoje wizje przeszłości, żeby ustalić, co
mnie łączy z Sammym.
Mina Franka trochę złagodniała, smutek zastąpiła
ciekawość.
-1 co? Ustaliła?
-Tak. No, tak jakby. Nie mieliśmy szans pogadać, bo
Krewedzilla właśnie rąbnęła
w okręt, ale w każdym razie Sammy był moim
pradziadkiem.
Opowiedział Frankowi, co zobaczyli. Wtedy jeszcze nie
dotarła do niego w pełni
dziwaczność tego wszystkiego, ale teraz gdy o tym
opowiadał, sam z trudem mógł w to
uwierzyć. Hazel była taka czuła dla jego bisabuelo,
faceta, który zmarł, kiedy Leo był
niemowlęciem. Leo miał jakieś mętne wspomnienia o
tym, że starsi członkowie rodziny
nazywali jego dziadka Samem Juniorem. Co oznaczało,
że Samem Seniorem był Sammy,
bisabuelo Leona. W pewnym momencie Tía Callida - a
więc Hera - rozmawiała z
Sammym, udzielając mu rady i wglądu w przyszłość, co
oznaczało, że kształtowała życie
Leona, na całe pokolenia zanim się urodził. Gdyby Hazel
pozostała w latach
czterdziestych, gdyby poślubiła Sammy ego, Leo mógłby
być jej prawnukiem.
-Och, stary - zakończył swoją opowieść - wierz mi, nie
czuję się z tym najlepiej.
Ale przysięgam na Styks, że właśnie to zobaczyliśmy.
Frank miał minę jak potwór z głową suma: szkliste oczy i
otwarte usta.
-Hazel... Hazel lubiła twojego pradziadka? I dlatego lubi
ciebie?
-Frank, wiem, że to jest dziwaczne. Uwierz mi. Ale ja
Hazel nie lubię... to
znaczy... nie w ten sposób. Nie podrywam twojej
dziewczyny.
Frank uniósł brwi.
-Nie?
Leo miał nadzieję, że się nie zarumienił. Prawdę mówiąc,
nie miał pojęcia, co czuje
do Hazel. Robiła wrażenie i była sprytna, a Leo miał
słabość do dziewczyn robiących
wrażenie i przy tym sprytnych. Ale ta wizja przeszłości
wszystko bardzo skomplikowała.
A poza tym jego okręt miał kłopoty.
„Chyba bardziej troszczysz się o swój okręt niż o
przyjaciół" -powiedział Frank.
To nieprawda! Ale... Ojciec Leona, Hefajstos, powiedział
kiedyś, że nie najlepiej
sobie radzi z organicznymi formami życia. I... tak, Leo
zawsze czuł się lepiej w
obecności maszyn niż ludzi. Ale przecież troszczył się o
swoich przyjaciół. Piper i
Jasona... ich znał najdłużej, ale inni też byli dla niego
ważni. Nawet Frank. Byli jak
rodzina.
Problem w tym, że Leo od tak dawna nie miał rodziny, że
nie mógł sobie nawet
przypomnieć, jak to jest. Co prawda zeszłej zimy został
grupowym domku Hefajstosa,
ale większość czasu budował „Argo II". Lubił swoich
współtowarzyszy z domku.
Wiedział, jak z nimi postępować - ale czy ich znał?
Jeśli miał rodzinę, to byli nią tylko półbogowie na
pokładzie „Argo II" - no, i może
jeszcze trener Hedge, czego Leo nigdy nie oświadczyłby
na głos.
„Zawsze będziesz odludkiem" - ostrzegał go głos
Nemezis, ale Leo starał się odrzucić
od siebie tę myśl.
-No dobra, więc... - Rozejrzał się wokoło. - Musimy
obmyślić jakiś plan. W jaki
sposób oddychamy? I skoro jesteśmy na dnie oceanu, to
dlaczego nie miażdży nas
ciśnienie wody?
Frank wzruszył ramionami.
-Pewnie jakieś rybokońskie czary. Pamiętam, że ten
zielony facet dotknął mojej
głowy czubkiem sztyletu. I potem mogłem już oddychać.
Leo przyglądał się drzwiom z muszli uchowca.
-Nie możesz tego wypchnąć? Zamienić się w rybę młota
albo w coś podobnego?
Frank pokręcił ponuro głową.
-Mój dar nie działa. Nie wiem dlaczego. Może mnie
zaczarowali, a może jestem
zbyt roztrzęsiony, żeby się skupić.
-Hazel może mieć kłopoty. Musimy się stąd wydostać.
Leo podpłynął do drzwi i przebiegł palcami po muszli.
Nie wyczuł śladu zasuwy czy
innego mechanizmu. Drzwi można było chyba otworzyć
albo zaklęciem, albo siłą - ani
to, ani to nie było jego specjalnością.
-Już próbowałem - powiedział Frank. - Zresztą nawet
gdybyśmy się stąd
wydostali, nie mamy broni.
-Hmm... - Leo uniósł rękę. - Zastanawiam się, czy...
Skupił się i z jego palców wystrzeliły płomyki. Na
ułamek sekundy ogarnęło go
podniecenie, bo nie spodziewał się, że jego dar będzie
działał pod wodą. Potem było
trochę za dobrze. Płomienie pomknęły po jego ramieniu i
wokół ciała, aż w końcu cały
był spowity cienkim woalem ognia. Próbował odetchnąć,
ale wciągnął w płuca żar.
-Leo!
Franka odrzuciło do tyłu, jakby spadł ze stołka barowego.
Zamiast pospieszyć
Leonowi z pomocą, przylgnął do ściany, odsunąwszy się
najdalej, jak zdołał.
Leonowi udało się zachować spokój. Zrozumiał, cd się
dzieje. Sam ogień nie mógł
mu zaszkodzić. Rozkazał płomieniom zgasnąć i policzył
do pięciu. Lekko odetchnął.
Znowu wdychał tlen.
Frank oderwał się od ściany.
-Nic ci... nic ci nie jest?
-Już w porządku - burknął Leo. - Dzięki za pomoc.
-Przepraszam. - Frank wyglądał na tak przerażonego i
zawstydzonego, że Leo nie
potrafił dłużej się na niego wściekać. -Ale... co się stało?
-Sprytne czary. Każdego z nas otacza cienka warstwa
tlenu, jak dodatkowa skóra.
Chyba sama się regeneruje. Dlatego oddychamy i nie
mokniemy. Tlen się zapalił... tylko
że zaczął mnie dusić.
-Ja naprawdę nie... - Frank przełknął ślinę. - Nie lubię,
gdy wzywasz ogień.
I znowu zaczął bratać się ze ścianą.
Leo mimo woli się roześmiał.
-Koleś, nie zamierzam cię atakować.
-Ogień - powtórzył Frank, jakby to jedno słowo wszystko
wyjaśniało.
Leo przypomniał sobie, co mówiła Hazel - że ogień
wzbudza we Franku strach. Już
kiedyś dostrzegł to w jego twarzy, ale nie traktował tego
poważnie. Frank wydawał mu
się zawsze kimś o wiele potężniejszym i bardziej
przerażającym niż on sam.
Teraz pomyślał, że Frank mógł mieć jakieś przykre
doświadczenie z ogniem. Jego
własna matka zginęła w pożarze sklepu z narzędziami.
Obwiniano o to Leona. Dorastał z
opinią dziwoląga, podpalacza, bo gdy tylko się rozzłościł,
coś zaczynało się palić.
-Przepraszam, że się roześmiałem - powiedział szczerze. -
Moja mama zginęła w
pożarze. Rozumiem, że można bać się ognia. Czy... ee...
czy coś takiego ci się
przytrafiło?
Frank zdawał się myśleć nad odpowiedzią.
-Mój dom... dom mojej babci. Spalił się. Ale to nie
wszystko...
-Spojrzał na jeże morskie na podłodze. - Annabeth
powiedziała, że mogę zaufać
załodze. Nawet tobie.
-Nawet mnie? - Leo zastanawiał się, jak doszło do takiej
rozmowy. - Duża sprawa.
-Mój słaby punkt... - zaczął Frank, jakby słowa raniły mu
usta.
-Chodzi o to drewienko...
Drzwi z muszli uchowca otworzyły się.
Leo odwrócił się i znalazł twarzą w twarz z Fasolowym
Facetem, który wcale nie był
człowiekiem. Teraz Leo ujrzał wyraźnie, że był
najdziwniejszym stworzeniem, jakie w
życiu spotkał, a to już naprawdę wiele mówi.
Od pasa w górę był mniej więcej człowiekiem - chudym
gościem o nagim torsie, ze
sztyletem zatkniętym za pas i sznurem muszelek
biegnącym ukośnie przez pierś jak
taśma z nabojami. Miał zieloną skórę, postrzępioną
brązową brodę i długie włosy
przewiązane z tyłu bandaną z wodorostów. Z głowy
wyrastała mu para szczypców, które
obracały się i kłapały.
Leo uznał, że facet nie jest jednak podobny do Chejrona.
Wyglądał raczej jak postać z
plakatu, który matka zawiesiła sobie w warsztacie - stary
meksykański bandyta Pancho
Villa, tyle że tamten nie miał muszelek ani szczypców
homara.
Od pasa w dół jego budowa się komplikowała. Miał
przednie nogi zielonego konia,
trochę jak centaur, ale z tyłu to końskie ciało wydłużało
się w długi rybi ogon około
trzech metrów długości, zakończony tęczową płetwą w
kształcie litery V.
Wtedy Leo zrozumiał, co Frank miał na myśli, mówiąc o
rybokoniach.
-Jestem Bytos - rzekł zielony facet. - Przesłucham Franka
Zhanga.
Powiedział to spokojnym i stanowczym tonem,
niepozostawia-jącym miejsca na
dyskusję.
-Dlaczego nas porwaliście? - zapytał Leo. - Gdzie jest
Hazel?
Bytos zmrużył oczy. Jego mina zdawała się mówić: „Czy
to mizerne stworzenie
właśnie się do mnie odezwało?".
-Ty, Leonie Valdezie, pójdziesz z moim bratem.
-Twoim bratem?
Leo uświadomił sobie, że za Bytosem pojawiła się o wiele
większa postać, ocieniając
całe wejście do jaskini.
-Tak - odrzekł Bytos z ironicznym uśmiechem. -1 postaraj
się nie doprowadzić
Afrosa do szału.
XXIV
LEO
Afros wyglądał jak swój brat, ale nie był zielony, tylko
niebieski, i o wiele, wiele
większy. Miał ramiona i brzuch Schwarzeneggera i
kwadratową, prymitywną głowę.
Przez plecy miał przewieszony wielki miecz, który na
pewno spodobałby się Conanowi.
Nawet fryzurę miał większą: była to masywna, niebiesko-
czarna bryła włosów, tak gęsta,
że jego rogi w kształcie szczypców homara zdawały się w
niej tonąć.
-To dlatego nazywają cię Afrosem? - zapytał Leo, kiedy
wypływali z jaskini. - Z
powodu tego afro?
Afros zmarszczył brwi.
-Co masz na myśli?
-Nic - odrzekł szybko Leo i pomyślał, że przynajmniej nie
będzie miał kłopotów z
rozróżnieniem obu braci. - Więc kim wy jesteście?
-Ichtiocentaurami - odrzekł Afros takim tonem, jakby
miał już dość odpowiadania
na to pytanie.
-Ee... czym?
-Rybimi centaurami. Jesteśmy braćmi przyrodnimi
Chejrona.
-Och, to mój znajomy!
Afros zmrużył oczy.
-Ta, którą nazywają Hazel, powiedziała mi to samo, ale
ustalimy prawdę. Idziemy.
Leonowi nie spodobało się wyrażenie „ustalimy prawdę".
Przywodziło na myśl
przypiekanie żywcem.
Ruszył za rybim centaurem przez gęsty las krasnorostów.
Mógłby z łatwością dać
nurka w ten gąszcz, ale uznał, że lepiej nie próbować.
Domyślał się, że pod wodą Afros
jest od niego szybszy, a do tego mógłby cofnąć zaklęcie,
dzięki któremu Leo poruszał się
swobodnie i oddychał. Był więźniem zarówno wewnątrz
jaskini, jak i poza nią.
A zresztą i tak nie miał pojęcia, gdzie się znajduje.
Płynęli między rzędami krasnorostów wysokich jak
kamienice. Zielonożółte rośliny
kołysały się leniwie jak kolumny balonów wypełnionych
helem. Wysoko ponad nimi
widniała jasna plama, która mogła być słońcem.
Jeśli to było słońce, to musieli przebywać pod wodą całą
noc. A co z „Argo II"?
Odpłynęli bez nich czy wciąż ich szukają?
Leo nie wiedział nawet, jak głęboko się znajdują. Są tu
rośliny, więc może nie aż tak
głęboko? Wiedział jednak, że nie mógłby po prostu
popłynąć ku powierzchni wody.
Słyszał o ludziach, którzy wynurzyli się z głębin
morskich zbyt szybko i w ich krwi
nagromadziły się pęcherzyki azotu. Wolał nie mieć
gazowanej krwi.
Przepłynęli jakieś pół mili. Leona kusiło, by zapytać
Afrosa, dokąd płyną, ale ten
wielki miecz na jego plecach odbierał mu ochotę do
konwersacji.
W końcu las krasnorostów rozstąpił się. Leo wydał
stłumiony okrzyk. Stali (a raczej
unosili się w wodzie) na szczycie wysokiego podwodnego
wzgórza. Pod nimi na dnie
morza rozciągało się miasto zbudowane w greckim stylu.
Domy były kryte macicą perłową. Ogrody pełne
koralowców i ukwiałów. Na łące
wodorostów pasły się hipokampy. Grupa cyklopów
budowała kopułę nad nową
świątynią, używając płetwala błękitnego jako dźwigu. A
wszędzie roiło się od wodników
i syren - płynących ulicami, spacerujących po
dziedzińcach czy doskonalących na arenie
sztukę walki trójzębem i mieczem.
Leo widział już mnóstwo dziwacznych rzeczy, ale zawsze
myślał, że wodniki są
głupimi wytworami fantazji, jak smerfy lub muppety.
A wcale nie były głupie ani milutkie. Nawet z tej
odległości wyglądały groźnie i nie
przypominały ludzi. Ich oczy świeciły żółtym blaskiem.
Miały ostre, rekinie zęby i
szorstką skórę najróżniejszej barwy - od czerwieni koralu
po atramentową czerń.
„To obóz szkoleniowy" - uświadomił sobie Leo.
-Szkolicie tu herosów, tak jak to robi Chejron?
Afros skinął głową, a w jego oczach błysnęła duma.
-Wyszkoliliśmy wszystkich sławnych wodnych herosów!
Wymień jakiegoś, a
dowiesz się, że przeszedł przez nasz obóz!
-Och, z pewnością. Na przykład... Mała Syrenka?
Afros zmarszczył czoło.
-Kto? Nie! Ale na przykład Tryton, Glaukus, Weissmuller
i Bill!
-Och. - Leo nie miał pojęcia, kim byli wymienieni faceci.
-Wyszkoliliście Billa?
Imponujące.
-Ja myślę! - Afros uderzył się pięścią w pierś. - Sam go
szkoliłem. To wielki wodnik.
-Pewnie uczysz sztuk walki?
Afros uniósł obie ręce.
-Dlaczego wszyscy tak myślą?
Leo zerknął na jego potężny miecz.
-No... nie wiem.
-Nauczam muzyki i poezji! Umiejętności społecznych!
Prowadzenia domu! To
umiejętności bardzo ważne dla herosów.
-Absolutnie - zgodził się Leo, starając się zachować
powagę. -Szycia? Pieczenia
ciasteczek?
-Oczywiście. Cieszę się, że to rozumiesz. Może później,
jeśli nie będę musiał cię
zabić, dam ci swój przepis na czekoladowe ciastka z
orzechami. - Machnął za siebie z
niesmakiem. - Mój brat Bytos... on uczy sztuk walki.
Leo nie był pewny, czy odczuł ulgę, czy jest urażony tym,
że trener sztuk walki
przesłuchuje Franka, podczas gdy jemu przypadł
nauczyciel prac domowych.
-No więc... dobra. To jest obóz... jak go nazywacie? Obóz
Rybich Herosów?
Afros zmarszczył brwi.
-Mam nadzieję, że to był żart. To jest Obóz... -1 wydał z
siebie serię dźwięków
przypominających syki i buczenie sonaru.
-Ale jestem głupi - powiedział Leo. -1... wiesz, chętnie
bym zjadł parę tych
czekoladowych ciasteczek! To co mam zrobić, żebyś
mnie nie zabił?
-Opowiedz mi o sobie.
Leo zawahał się, ale nie trwało to długo. Wyczuł, że
powinien powiedzieć prawdę.
Zaczął od początku - jak Hera była jego niańką i
wepchnęła go w płomienie, jak Gaja
uśmierciła jego matkę, rozpoznawszy w nim przyszłego
wroga. Opowiedział o swoim
dzieciństwie w różnych rodzinach zastępczych i o tym,
jak Jason i Piper zabrali go w
końcu do Obozu Herosów. O Przepowiedni Siedmiorga, o
budowie „Argo II" i o ich
misji, której celem jest dotarcie do Grecji i pokonanie
gigantów, zanim Gaja się
przebudzi.
Kiedy mówił, Afros wyciągnął zza pasa parę groźnie
wyglądających metalowych
szpikulców. Leo przestraszył się, że powiedział coś nie
tak, ale Afros wyjął z woreczka
trochę przędzy z wodorostów i zaczął robić na drutach.
-Mów dalej — powiedział. - Nie przerywaj.
Leo opowiedział o ejdolonach, o problemie z
Rzymianami, o kłopotach z „Argo II"
po przelocie nad Stanami Zjednoczonymi i podróży z
Charleston. W tym czasie Afros
zdążył zrobić na drutach czapeczkę dziecięcą.
Leo czekał, aż rybi centaur pochowa swoje szpikulce,
wodorosty i czapeczkę.
Szczypce homara wciąż szamotały się w gęstych włosach
Afrosa i Leo musiał poskromić
chęć ratowania ich przed utonięciem.
-Bardzo dobrze — oświadczył Afros. - Wierzę ci.
-Tak po prostu?
-Jestem dobry w wykrywaniu kłamstw. Od ciebie ich nie
usłyszałem. Poza tym
twoja opowieść pokrywa się z tym, co powiedziała nam
Hazel Levesque.
-Czy ona...
-Oczywiście. Nic jej nie jest. - Wetknął palce do ust i
zagwizdał, co dziwnie
zabrzmiało pod wodą: jak pisk delfina. - Moi ludzie
wkrótce ją tutaj przyprowadzą.
Musisz zrozumieć... położenie naszego obozu jest dobrze
strzeżoną tajemnicą. Ty i twoi
przyjaciele płynęliście okrętem wojennym, ścigani przez
jednego z morskich potworów
Keto. Nie wiedzieliśmy, po której jesteście stronie.
-Z okrętem wszystko w porządku?
-Uszkodzony, ale da się naprawić. A ta skolopendra
połknęła kulę ognia. Niezła
sztuczka.
-Dzięki. Skolopendra? Nigdy o czymś takim nie
słyszałem.
-To masz szczęście. To wstrętne stworzenia. Keto musi
was naprawdę
nienawidzić. W każdym razie wyciągnęliśmy ciebie i tych
dwoje z macek tego potwora,
kiedy umknął w głębinę. Wasi przyjaciele są na górze i
szukają was, ale zaćmiliśmy im
wizję. Chcieliśmy mieć pewność, że nie stanowicie
żadnego zagrożenia. W przeciwnym
razie musielibyśmy... podjąć pewne środki.
Leo przełknął ślinę. Był całkowicie pewny, że „podjęcie
pewnych środków" nie
oznacza upieczenia dodatkowych ciasteczek
czekoladowych. A skoro ci goście byli tak
potężni, że zdołali ukryć swój obóz przed Percym, który
odziedziczył wszystkie wodne
talenty Posejdona, nie warto było z nimi zadzierać.
-Więc... możemy popłynąć dalej?
-Wkrótce - obiecał Afros. - Muszę pogadać z Bytosem.
Kiedy skończy rozmawiać
z twoim przyjacielem Gankiem...
-Frankiem.
-Frankiem. Kiedy skończy, odeślemy was z powrotem na
okręt. I chcemy udzielić
wam paru ostrzeżeń.
-Ostrzeżeń?
-O! - Afros na coś wskazał.
Z lasu krasnorostów wyłoniła się Hazel prowadzona przez
dwie groźnie wyglądające
syreny, które obnażały kły i syczały. Leo przestraszył się,
że Hazel jest w
niebezpieczeństwie, ale po chwili spostrzegł, że uśmiecha
się ze swobodą i gawędzi ze
swoimi towarzyszkami. Dopiero wtedy zrozumiał, że
syreny też się śmieją.
-Leo! - Hazel podpłynęła do niego. - Czy tu nie jest
cudownie?
Pozostawiono ich samych na grzbiecie wzgórza, co
oznaczało, że Afros naprawdę im
zaufał. Centaur i syreny odpłynęli, by sprowadzić Franka,
a Leo i Hazel unosili się
swobodnie nad wzgórzem, przypatrując się podwodnemu
obozowi.
Hazel opowiedziała, jak syreny się do niej przekonały.
Afro-sa i Bytosa
zafascynowała jej opowieść, bo do tej pory jeszcze nie
spotkali dziecka Plutona. Słyszeli
już wiele legend o koniu Arionie i byli zdumieni, kiedy
Hazel im oznajmiła, że się z nim
przyjaźni.
Obiecała im, że pewnego dnia odwiedzi ich z Arionem.
Syreny zapisały numery
swoich telefonów wodoodpornym tuszem na jej ramieniu,
żeby była z nimi w kontakcie.
Leo nawet nie zapytał, jakim cudem syreny mają zasięg
pośrodku Atlantyku.
Kiedy Hazel mówiła, włosy falowały jej wokół twarzy jak
brązowa ziemia i złoty pył
na patelni poszukiwacza złota. Była bardzo pewna siebie i
taka piękna - zupełnie nie
przypominała tej nieśmiałej, wystraszonej dziewczynki z
dziedzińca nowoorleańskiej
szkoły, z podeptanym śniadaniem u stóp.
-Nie mieliśmy okazji porozmawiać - powiedział Leo.
Niechętnie poruszył ten
temat, ale wiedział, że mogą już nie mieć sposobności do
rozmowy sam na sam. - No
wiesz, o Sammym.
Uśmiech spełzł z jej twarzy.
-Wiem... Zresztą potrzebowałam trochę czasu, żeby to do
mnie dotarło. To takie...
dziwne... pomyśleć, że ty i on...
Nie musiała kończyć myśli. Leo dobrze wiedział, jakie to
dziwne.
-Nie bardzo wiem, jak to wyjaśnić Frankowi - dodała. -
No wiesz, że ty i ja
trzymaliśmy się za ręce.
Nie chciała spojrzeć mu w oczy. W dolinie grupa
cyklopów krzyknęła na wiwat, gdy
kopuła została w końcu osadzona na świątyni.
-Rozmawiałem z nim - powiedział Leo. - Mówiłem mu,
że nie próbowałem... no
wiesz. Ze nie chciałem was poróżnić.
-Och. To dobrze.
Czyżby dosłyszał zawód w jej głosie? Nie wiedział i nie
był pewny, czy chce to
wiedzieć.
-Frank... ee... chyba się bardzo wystraszył, kiedy
wezwałem ogień.
Opowiedział, co wydarzyło się w jaskini.
Hazel wyglądała na zszokowaną.
-Och, nie. To musiało go przerazić.
Jej ręka powędrowała do dżinsowej kurtki, jakby
sprawdzała, czy ma coś w
wewnętrznej kieszeni. Zawsze nosiła tę kurtkę, a raczej
coś w rodzaju koszuli, którą
zarzucała na wierzch nawet w upalne dni. Leo był
przekonany, że robi to ze skromności
albo że taki strój lepiej pasuje do jazdy konnej, jak
skórzana kurtka do jazdy motorem.
Teraz to go zastanowiło.
Jego mózg zaczął pracować na wyższych obrotach.
Przypomniał sobie, co powiedział
Frank o swoim słabym punkcie... o jakimś drewienku.
Dlaczego ten koleś tak się boi
ognia i dlaczego Hazel tak się tym przejmuje? Pomyślał o
opowieściach krążących po
Obozie Herosów. Z oczywistych względów najbardziej
go interesowały legendy o ogniu.
Przypomniał sobie taką, o której nie myślał od wielu
miesięcy.
-Jest taka legenda o pewnym herosie - powiedział. - Jego
życie było powiązane z
kawałkiem drewna na palenisku. I kiedy to drewienko się
spaliło...
Hazel spochmurniała. Leo zrozumiał, że trafił w sedno.
-Frank ma ten sam problem, tak? A to drewienko:.. -
Wskazał kurtkę Hazel. - Dał
ci je, żebyś je bezpiecznie przechowała?
-Leo, błagam, nie... Nie mogę o tym mówić.
Obudził się w nim instynkt mechanika. Zaczął myśleć o
właściwościach drewna i
korozyjności słonej wody.
-Czy to drewienko jest bezpieczne w oceanie? Czy
warstewka powietrza chroni je
dostatecznie?
-Jest bezpieczne. Nawet nie zamokło. A zresztą jest
owinięte w szmatkę i plastik,
i... - Przygryzła wargi w rozpaczy. -1 ja nie powinnam o
tym rozmawiać1 Leo, chodzi o
to, że Frank chyba się ciebie boi... albo czuje się przy
tobie niepewnie... musisz to
zrozumieć...
Dobrze, że Leo unosił się w wodzie, bo był zbyt
oszołomiony, by ustać na nogach.
Wyobraził sobie siebie na miejscu Franka. Jego życie
było tak kruche, że mogłoby
dosłownie spłonąć w każdej chwili. Wyobraził sobie, jak
wielkie zaufanie trzeba mieć do
drugiej osoby, by powierzyć jej swój los - swoje życie.
No tak, Frank wybrał Hazel. Więc kiedy zobaczył Leona -
faceta, który potrafi
wezwać ogień - podrywającego jego dziewczynę...
Przeszył go dreszcz. Nic dziwnego, że Frank go nie lubił.
I nagle zdolność Franka do
zamieniania się w różne zwierzęta przestała być taka
niesamowita - w porównaniu z tym.
Leo pomyślał o swojej ulubionej frazie z Przepowiedni
Siedmiorga. Pastwą ognia lub
burz świat się stanie. Przez długi czas sądził, że burze
odnoszą się do Jasona albo
Percy'ego, a może do nich obu razem. On sam byłby
odpowiedzialny za ogień. Nikt tego
nie powiedział, ale przecież to się narzucało. Był jednym
z dżokerów w talii kart. Gdyby
zrobił coś nie tak, świat mógłby się stać pastwą ognia.
Nie... Musiałby się stać pastwą
ognia. Zaczął się zastanawiać, czy Frank ze swoim
drewienkiem ma z tym wszystkim coś
wspólnego. Leo już popełnił parę okropnych błędów. Nie
byłoby wcale dziwne, gdyby
przypadkowo... podpalił Franka.
-Tu jesteście! - Głos Bytosa wyrwał Leona z rozmyślań.
Bytos i Afros podpłynęli do nich, prowadząc między sobą
Franka, który był blady,
ale cały i zdrowy. Frank przyjrzał się uważnie Hazel i
Leonowi, jakby chciał wyczytać, o
czym rozmawiali.
-Jesteście wolni - rzekł Bytos.
Otworzył torby wiszące mu po bokach i oddał im ich
skonfiskowane rzeczy. Leo
jeszcze nigdy tak się nie ucieszył, zakładając z powrotem
swój pas na narzędzia.
-Powiedzcie Percy'emu Jacksonowi, żeby się nie martwił
- rzekł Afros. Zrozumieliśmy
waszą opowieść o morskich stworzeniach uwięzionych w
Atlancie.
Trzeba powstrzymać Keto i Forkisa. Wyślemy na misję
morskich herosów, żeby ich
pokonali i uwolnili więźniów. Może Cyrusa?
-Albo Billa - zaproponował Bytos.
-Tak! Bill będzie idealny - zgodził się Afros. - W każdym
razie jesteśmy
wdzięczni Percy'emu, że zwrócił nam na to uwagę.
-Powinniście porozmawiać z nim osobiście - powiedział
Leo. - W końcu jest
synem Posejdona i w ogóle.
Oba rybocentaury potrząsnęły głowami z powagą.
-Czasami lepiej nie stykać się z potomkami Posejdona -
rzekł Afros. - Oczywiście
z bogiem morza łączą nas przyjazne stosunki, ale polityka
podwodnych bóstw jest... dość
skomplikowana. No i cenimy sobie niezależność. Ale
podziękujcie mu. Zrobimy co w
naszej mocy, by zapewnić wam bezpieczną podróż przez
Atlantyk, bez nowych ataków
potworów Keto, ale strzeżcie się: w starożytnym morzu,
Mare Nostrum, czeka na was
więcej zagrożeń.
Frank westchnął.
-Oczywiście.
Bytos poklepał go po ramieniu.
-Będzie dobrze, Franku Zhang. Ćwicz te swoje wodne
przemiany. Ryba koi nie
jest zła, ale wypróbuj bąbelnicę bąbelcową. Pamiętaj o
tym, co ci pokazałem. Wszystko
polega na oddychaniu.
Frank wyglądał na śmiertelnie zażenowanego. Leo
przygryzł wargi, starając się nie
uśmiechnąć.
-A ty, Hazel - powiedział Afros - odwiedź nas kiedyś i
przyprowadź tego swojego
konia! Wiem, że martwi cię stracony czas, bo spędziliście
noc w naszym królestwie.
Niepokoisz się o swojego brata Nica...
Hazel zacisnęła palce na rękojeści swojego
kawaleryjskiego miecza.
-Czy on... Wiesz, gdzie on jest?
Afros pokręcił głową.
-Trudno powiedzieć. Ale kiedy będziecie bliżej, powinnaś
wyczuć jego obecność.
Głowa do góry! Musicie dotrzeć do Rzymu pojutrze, jeśli
chcecie go uratować, ale wciąż
macie dość czasu. A musicie go uratować.
-Tak - zgodził się Bytos. - On będzie kimś istotnym dla
waszej misji. Nie wiem, w
jaki sposób, ale czuję, że tak jest.
Afros położył dłoń na ramieniu Leona.
-A jeśli chodzi o ciebie, Leonie Valdezie, trzymaj się
blisko Hazel i Franka, kiedy
dotrzecie do Rzymu. Czuję, że będą mieli... ach, pewne
mechaniczne trudności, które
tylko ty możesz pokonać.
-Mechaniczne trudności? - powtórzył Leo.
Afros uśmiechnął się, jakby to była dobra wiadomość.
-1 mam dla ciebie podarunki, dzielny nawigatorze „Argo
II"!
-Wolę uważać się za kapitana - odrzekł Leo. - Albo
komandora.
-Ciasteczka! - rzekł z dumą Afros, wpychając mu w
ramiona staroświecki koszyk
piknikowy. Koszyk był otoczony bąblem powietrza, więc
Leo miał nadzieję, że
ciasteczka nie zamienią się w słonowodny budyń. - W
tym koszyku znajdziesz też
przepis. Nie za dużo masła! Na tym polega sztuczka. Daję
ci też list polecający do
Tiberinusa, boga rzeki Tyber. Kiedy już znajdziecie się w
Rzymie, twoja przyjaciółka,
córka Ateny, będzie tego potrzebować.
-Annabeth... Dobra, ale dlaczego?
Bytos roześmiał się.
-Idzie za Znakiem Ateny, prawda? Tiberinus może ją
poprowadzić. To stary,
dumny bóg, który może być... trochę trudny w obejściu,
ale rzymskie duchy cenią sobie
listy polecające. Ten przekona Tiberinusa, by jej pomógł.
Mam nadzieję.
-Mam nadzieję - powtórzył Leo.
Bytos wyjął z torby trzy różowe perły.
-A teraz żegnajcie, półbogowie! Dobrych wiatrów!
Rzucił po kolei każdemu z nich perłę i każde otoczył
połyskujący różowy bąbel
energii.
Zaczęli unosić się w górę. Leo zdążył pomyśleć:
„Hamsterball?", gdy nabrał
szybkości i wystrzelił ku odległej poświacie słońca nad
głową.
XXV
PIPER
Piper miała nowy wpis na liście Dziesięciu chwil w życiu,
kiedy czuła się do niczego.
Walka z krewedzillą za pomocą sztyletu i głosu? Klapa.
Potem potwór dał nurka w
głębinę morza razem z trójką jej przyjaciół, a ona nic nie
mogła zrobić, żeby im pomóc.
Później Annabeth, trener Hedge i stolik Buford zajęli się
pospieszną naprawą okrętu,
żeby nie zatonął. Percy mimo wyczerpania przeszukiwał
ocean, mając nadzieję odnaleźć
zaginionych przyjaciół. Jason, również wyczerpany, latał
wokół takielunku jak blond
Piotruś Pan, gasząc płomienie po drugim zielonym
wybuchu, który rozświetlił niebo nad
masztem głównym.
Piper mogła tylko wpatrywać się w swój Katoptris, na
próżno próbując zlokalizować
Leona, Hazel i Franka. Wizji, które zobaczyła, wolałaby
nie oglądać: trzy czarne auta
terenowe jadące z Charleston na północ, pełne rzymskich
półbogów, z Reyną za
kierownicą pierwszego wozu. W górze eskortowały ich
wielkie orły. Co jakiś czas z pól i
lasów wyłaniały się jaśniejące fioletowe duchy w
widmowych rydwanach, które pędziły
za nimi Piper z łoskotem kół po autostradzie 1-95 w
kierunku Nowego Jorku i Obozu
Herosów.
Skupiła się mocniej. Ujrzała koszmarną wizję, którą już
wcześniej widziała: byka o
ludzkiej głowie wynurzającego się z wody, potem
mroczną studnię pełną czarnej wody i
Jasona, Percy'ego i siebie walczących o utrzymanie głów
nad powierzchnią.
Schowała Zwierciadło do pochwy, dziwiąc się, że Helena
nie zwariowała podczas
wojny trojańskiej, skoro ten sztylet był jej jedynym
źródłem wiadomości. Potem
przypomniała sobie, że Grecy wymordowali wszystkich z
otoczenia Heleny. Może
jednak zwariowała?
Wzeszło słońce, a żadne z nich nie zmrużyło jeszcze oka.
Percy ślęczał nad szklanym
dnem, ale niczego nie wypatrzył. „Argo II" nie groziło już
zatonięcie, choć bez Leona nie
potrafili go w pełni wyremontować. Okręt mógł teraz
płynąć dalej, ale nikt nawet nie
pomyślał, by się oddalić bez zaginionych przyjaciół.
Piper i Annabeth połączyły się Iris-wizją z Obozem
Herosów, ostrzegając Chejrona
przed Rzymianami. Annabeth przekazała mu swoją
wymianę zdań z Reyną. Piper
opowiedziała, co zobaczyła na swojej klindze: o czarnych
terenówkach mknących na
północ. Zdawało się, że dobrotliwa twarz centaura
postarzała się o trzydzieści lat w
czasie tej rozmowy. Mimo to zapewnił je, że zajmie się
systemem obronnym. Tyson,
Pani 0'Leary i Ella przybyli bezpiecznie do obozu. Tyson
mógł wezwać armię cyklopów,
a Ella i Rachel Dare już porównywały przepowiednie,
próbując dowiedzieć się czegoś
więcej o tym, co ich czeka w przyszłości. Zadaniem
siedmiorga herosów, przypomniał
im Chejron, jest osiągnięcie celu misji i szczęśliwy
powrót do obozu.
Potem wszyscy w milczeniu krążyli po pokładzie,
wpatrując się w wodę i czekając na
cud.
Kiedy wreszcie cud się zdarzył - trzy wielkie różowe
bąble wystrzeliły z wody od
strony prawej burty i wyrzuciły Franka, Hazel i Leona na
powierzchnię - Piper dostała
lekkiego bzika. Wrzasnęła i dała nurka w morze.
Co jej strzeliło do głowy? Skoczyła bez liny, bez
kamizelki ratunkowej, bez niczego.
Ale w tym momencie była tak szczęśliwa, że podpłynęła
do Leona i pocałowała go w
policzek, co go trochę zaskoczyło.
-Tęskniłaś za mną? - zaśmiał się.
Piper nagle dostała szału.
-Gdzie byliście?! Jak zdołaliście przeżyć?
-To długa historia - odrzekł. Tuż obok niego wystrzelił z
wody koszyk piknikowy.
- Chcesz czekoladowe ciasteczko?
Kiedy znaleźli się na pokładzie i przebrali w suche
ubrania (biedny Frank musiał
pożyczyć za małe majtki od Jasona), cała załoga zebrała
się na pokładzie rufowym na
odświętnym śniadaniu - wszyscy prócz trenera Hedge'a,
który oświadczył, że atmosfera
robi się zbyt ciepła jak na jego gust, i zszedł na dół, by
wyklepać jakieś wgniecenia w
kadłubie. Leo zajął się swoją konsolą, a Hazel i Frank
opowiedzieli o rybocentaurach i
ich obozie szkoleniowym.
-Niewiarygodne - powiedział Jason. - Te ciasteczka są
naprawdę dobre.
-Tyle masz do powiedzenia? - zapytała Piper.
Zrobił zaskoczoną minę.
-Co? Usłyszałem waszą opowieść. Rybocentaury.
Wodniki. List polecający do
boga rzeki Tyber. Zrozumiałem. Ale te ciasteczka...
-Pycha - powiedział Frank z pełnymi ustami. - A spróbuj
je posmarować
brzoskwiniową konfiturą Esther.
-To jest niewiarygodnie odrażające - oświadczyła Hazel.
-Podaj mi słoik, stary - powiedział Jason.
Hazel i Piper wymieniły wymowne spojrzenia. Chłopcy.
Natomiast Percy chciał się dowiedzieć wszystkiego o
podwodnym obozie. Wciąż
powracał do pytania:
-1 nie chcieli się ze mną spotkać?
-To nie było tak — powiedziała Hazel. - Chodzi chyba
o... podwodną politykę.
Oni są bardzo zazdrośni o swoje terytorium. Pora na
dobre wiadomości. Zaopiekują się
oceanarium w Atlancie. I pomogą ochronić „Argo II"
podczas rejsu przez Atlantyk.
Percy pokiwał obojętnie głową.
-Ale nie chcieli się ze mną spotkać?
Annabeth klepnęła go w ramię.
-Daj spokój, Glonomóżdżku! Mamy ważniejsze sprawy
na głowie.
-Ona ma rację - powiedziała Hazel. - Pojutrze Nicowi
pozostanie mniej niż dwa
dni życia. Rybocentaury powiedziały, że musimy go
uwolnić. On jest w jakiś sposób
bardzo ważny dla naszej misji.
Rozejrzała się wokoło, jakby czekała, że ktoś wyrazi
sprzeciw. Nikt się nie
sprzeciwił. Piper próbowała sobie wyobrazić, co czuje
Nico uwięziony w jakiejś kadzi,
mając tylko dwie pestki granatu podtrzymujące życie, bez
żadnej nadziei na uwolnienie.
Zapragnęła za wszelką cenę dotrzeć do Rzymu mimo
okropnego przeczucia, że zmierza
ku swojemu własnemu uwięzieniu w ciemnej studni
wypełnionej wodą.
-Nico musi coś wiedzieć o Wrotach Śmierci -
powiedziała. -Uwolnimy go, Hazel.
Zdążymy. Prawda, Leo?
-Co? - Leo oderwał wzrok od wskaźników. - Och, tak.
Powinniśmy dotrzeć do
Morza Śródziemnego jutro rano. Potem jeszcze jeden
dzień żeglugi do Rzymu. Albo lotu,
jeśli uda mi się do tego czasu naprawić stabilizator...
Jason nagle zrobił taką minę, jakby czekoladowe
ciasteczko z konfiturą
brzoskwiniową przestało mu smakować.
-W takim razie dotrzemy do Rzymu ostatniego dnia, jeśli
chodzi o Nica. Będziemy
musieli go odnaleźć w najwyżej dwadzieścia cztery
godziny.
Percy skrzyżował nogi.
-A to tylko część problemu. Jest jeszcze Znak Ateny.
Annabeth nie była zadowolona ze zmiany tematu.
Położyła dłoń na swoim plecaku,
który od opuszczenia Charleston zawsze miała przy sobie.
Otworzyła go i wyjęła cienki spiżowy dysk o średnicy
donata.
-To jest mapa, którą znalazłam w Forcie Sumter. Jest... -
Nagle urwała, wpatrując
się w spiżową powierzchnię. - Nic tutaj nie ma!
Percy wziął krążek i przyjrzał się obu jego stronom.
-A wcześniej coś było?
-Tak! Oglądałam go w swojej kabinie i... - Mruknęła coś
pod nosem. - To musi
być Znak Ateny. Widzę to tylko wtedy, gdy jestem sama.
Nie pokazuje się innym
półbogom.
Frank cofnął się gwałtownie, jakby się przestraszył, że
dysk może eksplodować.
Widząc jego wąsy z soku pomarańczowego i brązowe
okruszki na brodzie, Piper miała
ochotę wręczyć mu serwetkę.
-Jak to wyglądało? - zapytał nerwowo Frank. -1 czym jest
ten Znak Ateny? Wciąż
tego nie łapię.
Annabeth wzięła dysk z rąk Percy'ego. Obróciła go do
słońca, ale powierzchnia nadal
była pusta.
-Mapa była trudna do odczytania, ale pokazywała jakiś
punkt na Tybrze w
Rzymie. Myślę, że tam zaczyna się moja misja... ścieżka,
którą muszę pójść za Znakiem.
-Może właśnie tam spotkasz boga Tybru - powiedziała
Piper. - Ale co jest
Znakiem?
-Moneta - mruknęła Annabeth.
Percy zmarszczył czoło.
-Jaka moneta?
Annabeth pogrzebała w kieszeni i wyjęła srebrną
drachmę.
-Noszę ją od spotkania z matką na Grand Central. To
ateńska moneta.
Puściła ją w obieg. Każdy ją po kolei oglądał, a Piper
nawiedziło śmieszne
wspomnienie zgadywanki w szkole podstawowej.
-Sowa - powiedział Leo. - No, to ma sens. A te listki to
chyba gałązka oliwna? Ale
te litery... A, O z kreską w środku, E...
-Alfa, theta, epsilon - wyjaśniła Annabeth. - Grecki skrót
na „należy do
Ateńczyków"... ale można to też odczytać jako „dzieci
Ateny". To coś w rodzaju
symbolu Aten.
-Jak SPQR dla Rzymian - podpowiedziała Piper.
Annabeth kiwnęła głową.
-W każdym razie Znakiem Ateny jest sowa, taka jak ta.
Pojawia się jako znak
ognisty. Widziałam go w moich snach. A potem
dwukrotnie w Forcie Sumter.
Opisała swoje przeżycia w forcie - głos Gai, pająki w
baraku, Znak, który je spalił.
Piper pomyślała, że Annabeth niełatwo jest o tym
opowiadać.
Percy chwycił dłoń Annabeth.
-Powinienem wtedy być przy tobie.
-Ale właśnie w tym sęk. Nikogo nie może być przy mnie.
Kiedy dotrzemy do
Rzymu, będę musiała dalej pójść sama. Bo inaczej Znak
się nie pokaże. Będę musiała za
nim pójść do... do źródła.
Frank wziął monetę od Leona. Przyjrzał się sowie.
-Blednie olbrzymów zmora ozłocona, z utkanego
więzienia w bólu uwolniona. Spojrzał
na Annabeth. - Co to jest... to coś u źródła?
Zanim zdążyła odpowiedzieć, odezwał się Jason:
-Posąg. Posąg Ateny. W każdym razie... tak
podejrzewam.
Piper zmarszczyła brwi.
-Mówiłeś, że nie wiesz.
-Bo nie wiem. Ale im dłużej się nad tym zastanawiam...
myślę, że to jedyny obiekt
pasujący do tej legendy. - Zwrócił się do Annabeth. -
Wybacz. Powinienem ci o wiele
wcześniej powiedzieć, co usłyszałem. Ale uwierz mi,
bałem się. Bo jeśli ta legenda jest
prawdziwa...
-Wiem - powiedziała Annabeth. - Domyśliłam się tego,
Jaso-nie. Nie obwiniam
cię. Ale jeśli uda się nam ocalić ten posąg, nam, czyli
Grekom i Rzymianom razem... Nie
rozumiesz? To mogłoby zakończyć odwieczną wrogość.
-Chwileczkę. - Percy wykonał gest time-out. - Jaki posąg?
Annabeth wzięła z powrotem srebrną monetę i wsunęła ją
do kieszeni.
-Posąg Ateny Partenos. Najsłynniejszy grecki posąg. Miał
dwanaście metrów
wysokości, pokryty był kością słoniową i złotem. Stał
pośrodku Partenonu w Atenach.
Zaległa cisza, słychać było tylko chlupot fal uderzających
w kadłub.
-No dobra, kupuję to - powiedział w końcu Leo. - Co się z
nim stało?
-Zniknął.
Leo zmarszczył czoło.
-Jak taki dwunastometrowy posąg może sobie po prostu
zniknąć ze środka
Partenonu?
-Dobre pytanie - odpowiedziała Annabeth. - To jedna z
największych zagadek
historii. Niektórzy uważają, że posąg został przetopiony
na złoto albo zniszczony przez
najeźdźców. Ateny były zdobywane wiele razy. Inni
sądzą, że posąg został wywieziony...
-Przez Rzymian - dodał Jason. - To jedna z hipotez, ale
pasuje do legendy, którą
usłyszałem w Obozie Jupiter. Kiedy Rzymianie zdobyli
Ateny, wywieźli Atenę Partenos,
żeby złamać ducha Greków. Ukryli ją w jakiejś
podziemnej krypcie w Rzymie. Rzymscy
półbogowie przysięgli, że posąg już nigdy stamtąd nie
powróci. Po prostu ukradli Atenę,
żeby już nigdy nie była symbolem potęgi militarnej
Greków. Stała się Minerwą, o wiele
spokojniejszą boginią.
-A od tamtego czasu dzieci Ateny wciąż jej poszukują -
odezwała się Annabeth. Większość
nie zna tej legendy, ale w każdym pokoleniu bogini
wybiera kilkoro. Dostają
monetę taką jak moja. Idą za Znakiem Ateny... czymś w
rodzaju magicznego szlaku,
który wiąże je z posągiem... mając nadzieję odnaleźć
miejsce ukrycia Ateny Partenos i
sprowadzić posąg z powrotem do Grecji.
Piper patrzyła na tych dwoje - Annabeth i Jasona - ze
spokojnym zdumieniem.
Przemawiali jak członkowie jednej drużyny, bez śladu
wrogości, bez wzajemnych
oskarżeń. Nigdy do końca sobie nie ufali. Piper była
dostatecznie blisko każdego z nich,
by to wiedzieć. A teraz... jeśli potrafią dyskutować o tak
poważnej sprawie z takim
spokojem - chodzi przecież o samo źródło nienawiści
między Grekami a Rzymianami to
może naprawdę jest jednak jakaś nadzieja dla obu
obozów.
Percy chyba myślał o tym samym, sądząc po jego
zaskoczonej minie.
-Więc jeśli my... a raczej ty... odnajdziesz ten posąg... to
co z nim zrobimy? Czy w
ogóle ruszymy go z miejsca?
-Nie wiem - odrzekła Annabeth. - Ale jeśli udałoby nam
się jakoś go ocalić,
mogłoby to zjednoczyć dwa obozy. Mogłoby uleczyć
moją matkę z nienawiści,
rozrywając oba jej aspekty. I może... może. ten posąg ma
jakąś moc, która pomogłaby
nam pokonać gigantów.
Piper spojrzała na Annabeth z podziwem, bo dopiero
teraz zaczęła pojmować, jak
wielką odpowiedzialność jej przyjaciółka wzięła na
siebie. I Annabeth zamierzała
dokonać tego wszystkiego sama.
-To mogłoby wszystko zmienić - powiedziała. - Mogłoby
położyć kres wrogości
trwającej od tysięcy lat. Mogłoby się stać kluczem do
złamania potęgi Gai. Ale jeśli nie
możemy ci pomóc...
Nie skończyła, ale to pytanie zawisło w powietrzu: Czy
ocalenie posągu jest w ogóle
możliwe?
Annabeth wyprostowała się. Piper wiedziała, że jej
przyjaciółka musi być przerażona,
ale potrafiła to ukryć.
-Musi mi się udać - powiedziała Annabeth po prostu. -
Warto podjąć to ryzyko.
Hazel w zamyśleniu okręcała sobie kosmyk włosów
wokół palca.
-Nie podoba mi się pomysł, abyś sama ryzykowała życie,
ale masz rację.
Widzieliśmy już, co odzyskany złoty orzeł zrobił dla
rzymskiego legionu. Jeśli ten posąg
jest najpotężniejszym w historii symbolem Ateny...
-To mógłby dać komuś zdrowego kopa - wtrącił Leo.
Hazel zmarszczyła brwi.
-Tak bym tego nie ujęła, ale mniej więcej o to chodzi.
-Tylko że... - Percy znowu chwycił Annabeth za rękę. -
Do tej pory żadne dziecko
Ateny nie odnalazło tego posągu. Annabeth, wiesz, co cię
tam pod ziemią czeka? Bo jeśli
to ma coś wspólnego z pająkami...
-Z utkanego więzienia w bólu uwolniona - wyrecytował
Frank. - Utkanego... może
chodzi o pajęczyny?
Annabeth zbladła jak papier do drukarki. Piper
podejrzewała, że Annabeth wie, co ją
tam czeka... a przynajmniej dokładnie to sobie wyobraża.
Teraz walczyła z ogarniającą ją
falą przerażenia.
-Nie martwmy się na zapas, będzie na to czas, gdy
dotrzemy do Rzymu
powiedziała Piper, używając czaromowy, żeby uspokoić
przyjaciół. - Na pewno się uda.
Annabeth też potrafi dać zdrowego kopa. Zobaczycie.
-Słusznie - zgodził się Percy. - Sam tego dawno temu
doświadczyłem. Nigdy nie
stawiajcie na przegraną Annabeth.
Annabeth spojrzała na tych dwoje z wdzięcznością.
Sądząc po niedojedzonych porcjach na talerzach, reszta
nadal była w podłych
nastrojach, ale Leonowi udało się ich z tego wyrwać.
Nacisnął jakiś guzik i Festus zionął
z sykiem obłokiem pary, co sprawiło, że wszyscy
podskoczyli.
-No dobra! - zawołał. - Gawędzimy tu sobie wesoło, ale
jest jeszcze kupa rzeczy
do zrobienia, zanim dopłyniemy do Morza Śródziemnego.
Proszę meldować
komandorowi Leonowi wasze superfajne listy
obowiązków!
Piper i Jason zobowiązali się do uporządkowania dolnego
pokładu, na którym wciąż
panował chaos po ataku potwora. Doprowadzenie izby
chorych do stanu używalności,
uszczelnienie kadłuba i wysprzątanie wszystkich
pomieszczeń zajęło im większość dnia,
ale Piper to odpowiadało. Po pierwsze była przez cały
czas z Jasonem, a po drugie
nabrała już zdrowego szacunku do greckiego ognia i nie
chciała, by jakaś przypadkowa
fiolka z tym świństwem turlała się po korytarzu w środku
nocy.
Podczas porządków w stajni pomyślała o nocy, którą
Annabeth i Percy tutaj spędzili.
Chciałaby z Jasonem przegadać całą noc -leżeć zwinięta
w kłębek na podłodze stajni i
cieszyć się jego bliskością. Dlaczego oni nie mogliby
złamać reguł?
Ale Jason nie był taki. Był urodzonym przywódcą, który
powinien dawać dobry
przykład. Łamanie przepisów nie było w jego stylu.
Reynie na pewno to imponowało. Piper też... no, może nie
do końca.
Tylko raz udało się jej namówić go do złamania
przepisów - w Szkole Dziczy, kiedy
wymknęli się w nocy na dach, żeby obserwować deszcz
meteorów. Wtedy po raz
pierwszy się pocałowali.
Niestety, to wspomnienie było tylko sztuczką Mgły,
magicznym kłamstwem
wszczepionym jej w mózg przez Herę. Byli razem teraz,
w prawdziwym życiu, ale ich
wzajemne stosunki oparte były na iluzji. Gdyby
próbowała namówić prawdziwego
Jasona na wymknięcie się razem z nią w nocy, zrobiłby
to?
Zgarnęła siano w kupki. Jason naprawił drzwi w jednym z
boksów. Przez szklaną
podłogę widać było ocean - zielony bezmiar światła i
cieni. Raz po raz zerkała tam, w
obawie że ujrzy wynurzający się z wody pysk jakiegoś
potwora albo wodne ludojady z
opowieści dziadka, ale dostrzegła tylko ławicę śledzi.
Kiedy obserwowała Jasona przy pracy, podziwiała
łatwość, z jaką wszystko robił,
niezależnie od tego, czy była to naprawa wyłamanych
drzwi, czy oliwienie siodeł. I nie
chodziło tylko o siłę jego ramion czy zręczność rąk, choć
i to w nim lubiła, ale o jego
stanowczość i pewność siebie. Robił wszystko, co było do
zrobienia, nie uskarżając się i
nie ociągając. I był przy tym w dobrym nastroju,
dowcipkował, choć przecież powinien
padać ze zmęczenia po nieprzespanej nocy. Nie dziwiła
się, że tak zauroczył Reynę. Pod
względem stosunku do pracy i obowiązków Jason był
Rzymianinem z krwi i kości.
Pomyślała o herbatce, na którą zaprosiła je Afrodyta. Co
takiego powiedziała Reynie
rok temu, czym ją skłoniła do innego traktowania Jasona?
Zachęcała ją czy zniechęcała
do flirtu?
Tego nie wiedziała, ale wolałaby, żeby jej matka nie
objawiła się w Charleston.
Nawet zwykłe matki bywają dość męczące. A co dopiero
boskie ślicznościowe matki,
które zapraszają wasze przyjaciółki na herbatkę i
prowadzą poważne rozmowy, w tym i o
chłopakach... To już jest naprawdę trudne do zniesienia!
Piper niepokoiło, że Afrodyta tak się interesowała
Annabeth i Hazel. Kiedy jej matka
mieszała się w czyjeś życie miłosne, zwykle oznaczało to
kłopoty. Albo jak
powiedziałaby sama Afrodyta - wzloty i upadki.
Ale w głębi ducha Piper była też zraniona tym, że na nią
samą matka prawie nie
zwracała uwagi. Nie powiedziała nic o Jasonie. Nie
raczyła wytłumaczyć się z rozmowy
z Reyną.
Zupełnie tak, jakby przestała się swoją córką interesować.
Piper ma już chłopaka,
więc Afrodyta zajęła się nowymi romansami, a przyszło
jej to tak łatwo, jakby po prostu
wyrzuciła stary numer magazynu z plotkami o
celebrytach.
„Lubię wzloty i upadki w miłości" - powiedziała
Afrodyta. -„Och, wy wszystkie
jesteście tego wspaniałymi przykładami! Jestem z was
dumna!"
Piper nie bardzo się to podobało. Pomyślała wtedy:
„Super. Ale ja nie chcę być
żadnym przykładem. Chcę wieść spokojne życie z jakimś
fajnym stałym chłopakiem".
Gdyby tylko wiedziała, jak postępować z chłopakami! A
powinna być w tym
ekspertem, bo przecież była grupową w domku Afrodyty.
W Obozie Herosów wszyscy
wciąż do niej przychodzili z prośbą o radę w tych
sprawach. Starała się im pomóc, ale
sama nie radziła sobie z nowym chłopakiem. Wciąż tylko
dręczyły ją domysły, wciąż
doczytywała się zbyt wiele w wyrazie twarzy Jasona, w
jego nastrojach, jego rzucanych
mimochodem uwagach. Dlaczego to jest takie trudne?
Dlaczego to nie może być
nieustannym szczęściem, nieustającą przejażdżką konną
brzegiem morza w blasku
zachodzącego słońca?
-O czym myślisz? - zapytał Jason.
Zorientowała się, że ma skwaszoną minę. W odbiciu na
szklanej podłodze wyglądała,
jakby właśnie połknęła łyżeczkę soli.
-Ach, o niczym... To znaczy... o mnóstwie spraw. O
wszystkim naraz.
Jason roześmiał się. Kiedy się śmiał, blizna na jego
wardze robiła się niemal
niewidoczna. Biorąc pod uwagę, przez co musiał przejść,
jego dobry nastrój zdumiewał.
-Uda się - rzekł. - Sama to powiedziałaś.
-Tak, tylko że ja to powiedziałam, żeby pocieszyć
Annabeth.
Jason wzruszył ramionami.
-Ale to prawda. Jesteśmy prawie w starożytnych krainach.
Rzymianie już nas nie
ścigają.
-1 teraz maszerują na Obóz Herosów, zaatakować
naszych przyjaciół.
Jason zawahał się przez chwilę, jakby mu było trudno
znaleźć jakąś pozytywną
odpowiedź.
-Chejron coś wymyśli, by zyskać na czasie. Odnalezienie
obozu i zaplanowanie
ataku może Rzymianom zająć wiele tygodni, a Reyna
zrobi wszystko, co w jej mocy, aby
to opóźnić. Wciąż jest po naszej stronie. Wiem, że tak
jest.
-Ufasz jej - powiedziała nieswoim głosem.
-Słuchaj, Pipes, już ci mówiłem, że nie masz o co być
zazdrosna.
-Jest piękna. Jest silna. Jest taka... rzymska.
Jason odłożył młotek. Wziął ją za rękę i przez całe jej
ramię przebiegł dreszcz. Ojciec
zabrał ją kiedyś do Oceanarium Pacyfiku i pokazał
węgorza elektrycznego. Powiedział,
że taki węgorz wysyła impulsy elektryczne, które
oszałamiają i paraliżują ofiarę. Za
każdym razem gdy Jason na nią spojrzał albo dotknął jej
ręki, czuła się taką ofiarą.
-Ty jesteś piękna i silna - powiedział. - I wcale nie chcę,
żebyś była rzymska.
Chcę, żebyś była sobą. A poza tym jesteśmy parą, ty i ja.
Pragnęła mu wierzyć. Chodzili już ze sobą od miesięcy, a
jednak wciąż nie mogła się
pozbyć dręczących ją wątpliwości, podobnie jak Jason nie
mógł się pozbyć tatuażu
SPQR wypalonego na ramieniu.
Nad nimi zadźwięczał dzwon okrętowy, wzywając na
kolację.
Jason uśmiechnął się znacząco.
-Lepiej chodźmy na górę. Chyba nie chcesz, żeby trener
Hedge przywiązał nam
dzwonki do szyi.
Wzdrygnęła się. Po skandalu z Percym i Annabeth Hedge
zagroził, że zrobi to, żeby
mieć pewność, że nikt nie wymknie się nocą z kajuty.
-Tak - powiedziała z żalem, spoglądając na szklaną szybę
pod stopami. - Chyba
powinniśmy zjeść kolację... i dobrze się wyspać.
XXV
PIPER
Następnego ranka obudził ją ryk syreny okrętowej - taki
głośny, że dosłownie wyrwał
ją z koi.
Najpierw pomyślała, że to może jeszcze jeden wygłup
Leona, ale syrena ryknęła
ponownie i tym razem Piper nabrała pewności, że ten
dźwięk dobiega z daleka - z innego
okrętu.
Szybko się ubrała. Kiedy wyszła na pokład, pozostali już
tam byli - wszyscy ubrani w
pośpiechu, prócz trenera Hedgea, który miał nocną
wachtę.
Frank miał na sobie koszulkę zimowych igrzysk
olimpijskich w Vancouverze
założoną na lewą stronę. Percy był w spodniach od
piżamy i spiżowym napierśniku, co
stanowiło ciekawe połączenie. Włosy Hazel sterczały w
jedną stronę, jakby przedarła się
przez cyklon. Leo bezwiednie się podpalił: na jego
koszulce czerniały wypalone dziury, a
ramiona mu dymiły.
O sto metrów od lewej burty przepływał olbrzymi statek
wycieczkowy. Turyści
machali do nich z kilkunastu pokładów. Niektórzy
uśmiechali się i robili zdjęcia. Nikt nie
wydawał się zaskoczony widokiem starożytnej greckiej
triremy. Może Mgła ukazywała
ich okręt jako kuter rybacki, a może turyści pomyśleli, że
„Argo II" to jedna z
przygotowanych dla nich atrakcji.
Syrena ryknęła znowu i „Argo II" zadygotał.
Trener Hedge zatkał sobie uszy.
-Muszą tak hałasować?
-Pewnie mówią nam „Cześć!" - zgadywał Frank.
-CO?! - wrzasnął Hedge.
Statek mijał ich, kierując się ku otwartemu morzu.
Turyści wciąż do nich machali.
Jeśli nawet zdziwiło ich, że załogą greckiej tri-remy są
wyrwane ze snu nastolatki w
zbrojach i piżamach oraz facet z koźlimi nogami, nie dali
tego po sobie poznać.
-Baj! - zawołał Leo, unosząc dymiącą rękę.
-Załadować balistę? - zapytał Hedge.
-Nie - odrzekł Leo, starając się zachować powagę.
Hazel przetarła oczy i spojrzała nad połyskującą zieloną
wodą.
-Gdzie... Och! Patrzcie!
Piper podążyła za jej wzrokiem i wydała stłumiony
okrzyk. Odpływający wielki
statek wycieczkowy odsłonił widok na górę wyrastającą z
morza jakieś pół mili na
północ. Piper już widywała imponujące urwiska. Jechała
autostradą numer 1 wzdłuż
wybrzeża Kalifornii. Spadła z Jasonem do Wielkiego
Kanionu i z powrotem uleciała w
górę. Ale ani jedno, ani drugie nie było tak zdumiewające
jak ten potężny blok
oślepiająco białej skały wyrastający z morza. Po jednej
stronie wapienne klify, wysokie
chyba na trzysta metrów, opadały w morze niemal
pionowo, po drugiej spływały w dół
tarasy porośnięte zielonym lasem, tak że cała góra
przywodziła na myśl gigantycznego
sfinksa, zwietrzałego przez tysiąclecia, z masywnym
białym popiersiem i zielonym
płaszczem na grzbiecie.
-Skała Gibraltarska - powiedziała cicho Annabeth. - Na
samym krańcu Hiszpanii.
A tam... - pokazała na południe, gdzie na horyzoncie było
widać pas czerwonych i
pomarańczowych wzgórz - tam musi być Afryka.
Jesteśmy u wrót Morza Śródziemnego.
Ranek był ciepły, ale Piper przeszył dreszcz. Przed nimi
roztaczało się morze, a
jednak czuła się tak, jakby stanęła przed jakąś barierą nie
do przebycia. Kiedy już wpłyną
na Morze Śródziemne - Mare Nostrum - znajdą się pośród
starożytnych krain. A jeśli
dawne legendy są prawdziwe, ich misja stanie się o wiele
bardziej niebezpieczna.
-Co teraz? - zapytała. - Wpływamy?
-A niby dlaczego nie? - odpowiedział Leo. - To wielki
kanał morski. Statki wciąż
kursują nim w obie strony.
„Ale nie triremy pełne półbogów" - pomyślała Piper.
Annabeth wpatrywała się w Skałę Gibraltarską. Piper
wiedziała, co znaczy ten wyraz
zamyślenia na twarzy przyjaciółki. Prawie zawsze
oznaczał, że przewidywała kłopoty.
-W starożytności - powiedziała Annabeth - tę cieśninę
nazywano Słupami
Herkulesa. Skała miała być jednym z nich, a drugim
któraś z afrykańskich gór. Nikt nie
wie która.
-Herkulesa? - Percy zmarszczył czoło. - Ten facet jest jak
Star-bucks starożytnej
Grecji. Dokądkolwiek się obrócisz, wszędzie jest.
Grzmiące buuum wstrząsnęło okrętem, ale tym razem
Piper nie wiedziała, skąd
dochodzi dźwięk. Nie dostrzegła żadnych innych statków,
a niebo było bezchmurne.
Nagle zaschło jej w ustach.
-No a... te Słupy Herkulesa. Czy one są niebezpieczne?
Annabeth wpatrywała się w białe klify, jakby się
spodziewała,
że zapłonie na nich Znak Ateny.
-Dla Greków te Słupy wyznaczały kraniec znanego
świata. Rzymianie twierdzili,
że było na nich łacińskie ostrzeżenie...
-Non plus ultra - dopowiedział Percy.
Annabeth spojrzała na niego ze zdumieniem.
-No tak. Ani kroku dalej. Skąd to wiesz?
Percy wskazał na coś ręką.
-Bo na to patrzę.
Przed nimi, pośrodku cieśniny, połyskiwała wysepka.
Piper była pewna, że przedtem
jej tam nie było. Był to niewielki, górzysty skrawek lądu,
pokryty lasami i otoczony
pasem białych plaż. W porównaniu z Gibraltarem nie
robiła wrażenia, ale ze sto metrów
od brzegu z morza wystawały dwie białe greckie kolumny
wysokości masztu „Argo II".
Między kolumnami przez wodę prześwitywały srebrne
litery - może to była iluzja, a
może rzeczywiście w piaszczystym dnie wyryte były
słowa: NON PLUS ULTRA.
-Mam zawrócić? - zapytał nerwowo Leo. - Albo...
Nikt mu nie odpowiedział, bo wszyscy dostrzegli jakąś
postać stojącą na plaży. Kiedy
okręt zbliżył się do kolumn, zobaczyli ciemnowłosego
mężczyznę w purpurowej szacie,
który stał z ramionami skrzyżowanymi na piersiach,
wpatrując się w „Argo II", jakby ich
oczekiwał. Piper nie widziała go dobrze z takiej
odległości, ale po jego postawie
wyczuła, że coś go trapi.
Frank gwałtownie wciągnął powietrze.
-Czy to może jest...?
-Herkules - stwierdził Jason. - Najpotężniejszy heros
wszech czasów.
„Argo II" znajdował się teraz zaledwie kilkaset metrów
od białych słupów.
-Muszę znać odpowiedź - powiedział z naciskiem Leo. -
Mogę zawrócić, możemy
też odlecieć. Stabilizatory już działają. Ale muszę szybko
zareagować...
-Musimy płynąć dalej - powiedziała Annabeth. - On
chyba jest strażnikiem tej
cieśniny. Jeśli to naprawdę jest Herkules, odpłynięcie lub
odlot nic nie da. Będzie chciał
z nami pomówić.
Piper z trudem powstrzymała się od użycia czaromowy.
Chciała krzyknąć do Leona:
„Odlatuj! Uciekajmy stąd!" Niestety, czuła, że Annabeth
ma rację. Jeśli zamierzają
wpłynąć na Morze Śródziemne, nie mogą uniknąć tego
spotkania.
-Herkules powinien chyba być po naszej stronie, nie? -
zapytała z nadzieją w
głosie. - Bo... przecież jest jednym z nas, prawda?
Jason odchrząknął.
-Był synem Zeusa, ale po śmierci stał się bogiem. A z
bogami nigdy nic nie
wiadomo.
Piper przypomniała sobie spotkanie z Bachusem w
Kansas -innym bogiem, który
uprzednio był półbogiem. Nie okazał się zbyt pomocny.
-Nieźle - powiedział Percy. - Nas siedmioro przeciw
Herkulesowi.
-Was siedmioro i satyr! - dodał Hedge. - Damy radę.
-Mam lepszy pomysł - powiedziała Annabeth. - Wyślemy
na brzeg poselstwo.
Najwyżej jedną lub dwie osoby. Spróbujemy z nim
porozmawiać.
-Ja pójdę - odezwał się Jason. - Herkules jest synem
Zeusa, ja jestem synem Jupitera.
Może okaże mi przychylność.
-Albo wrogość - rzekł Percy. - Bracia przyrodni nie
zawsze żyją w zgodzie.
Jason spojrzał na niego gniewnie.
-Dzięki, panie optymisto.
-Warto spróbować - powiedziała Annabeth. - W końcu
Jasona i Herkulesa coś
łączy. No i potrzebny jest dobry dyplomata. Ktoś, kto
potrafi przekonująco mówić.
Wszystkie oczy zwróciły się na Piper.
Musiała się powstrzymywać, by nie skoczyć za burtę z
krzykiem. Dręczyło ją złe
przeczucie, ale skoro miał iść Jason, chciała być z nim.
Może ten potężny bóg okaże im
jednak przychylność? Może dopisze im szczęście, którego
tak im w tej chwili trzeba?
-Dobra - powiedziała. - Tylko pozwólcie mi się przebrać.
Gdy tylko Leo zakotwiczył „Argo II" między kolumnami,
Jason wezwał wiatr, który
przeniósł jego i Piper na brzeg wyspy.
Mężczyzna w purpurowej szacie wyraźnie na nich czekał.
Piper słyszała mnóstwo opowieści o Herkulesie. Widziała
wiele tandetnych filmów i
komiksów. Aż do dziś, gdyby w ogóle o nim pomyślała,
przewróciłaby wymownie
oczami, wyobraziwszy sobie trzydziestoletniego osiłka z
beczkowatą klatką piersiową i
niechlujną brodą hipisa, z lwią skórą na głowie i wielką
maczugą w dłoni - kogoś w
rodzaju jaskiniowca, który cuchnie, czka, wciąż się drapie
i pochrząkuje.
Nie spodziewała się tego.
Miał bose stopy, pokryte białym piaskiem. Jego szata
nadawała mu wygląd kapłana,
chociaż Piper nie mogła sobie przypomnieć, jakiej randze
przysługuje kolor purpury.
Kardynałowi? Biskupowi? I czy ta purpura oznacza, że
jest raczej rzymską wersją
Herkulesa, a nie grecką? Brodę miał modnie zaniedbaną,
jak jej ojciec i jego przyjaciele
aktorzy - coś w stylu: „Tak się złożyło, że nie goliłem się
od dwóch dni, ale wciąż
wyglądam wspaniale".
Był dobrze zbudowany, ale nie napakowany. Jego
hebanowe włosy były krótko
przystrzyżone, na rzymską modłę. Miał uderzająco
błękitne oczy, jak Jason, ale skórę
miedzianej barwy, jakby całymi dniami wylegiwał się w
solarium. Najbardziej
zaskoczyło ją to, że wyglądał najwyżej na
dwudziestolatka. Z pewnością nie mógł być
starszy. Był przystojny, choć nieco niechlujny, ale w
niczym niepodobny do jaskiniowca.
Rzeczywiście miał maczugę, która leżała obok niego na
piasku, ale przypominała
sporą pałkę bejsbolową - był to półtorametrowy,
wypolerowany kij mahoniowy ze
skórzanym uchwytem nabijanym brązem. Trener Hedge
na pewno by mu go
pozazdrościł.
Wylądowali na skraju morza. Zbliżali się powoli, starając
się nie robić żadnych
nerwowych ruchów. Herkules czekał na nich, nie
okazując żadnych emocji, jakby byli
parą jakiegoś nieznanego mu gatunku morskich ptaków.
-Cześć - powiedziała Piper, uważając, że to zawsze jest
jakiś dobry początek.
-Co słychać? - zapytał Herkules.
Mówił niskim głosem, ale swobodnie, bardzo
nowocześnie. W ten sposób mógłby ich
powitać w szkolnej szatni.
-Och, nic specjalnego. - Piper skrzywiła się. - No,
właściwie to sporo się dzieje. To
jest Jason. My...
-Gdzie jest twoja lwia skóra? - przerwał jej Jason.
Piper chciała go szturchnąć łokciem, ale Herkules
wyglądał raczej na zdziwionego
niż poirytowanego tym pytaniem.
-Jest niedaleko - odrzekł. - Niby dlaczego miałbym nosić
moją lwią skórę? A ty
ubierasz się w futro, wychodząc na plażę?
-To ma sens - powiedział Jason z lekkim zawodem w
głosie. — Chodziło mi o to,
że zawsze cię pokazują w lwiej skórze.
Herkules spojrzał wymownie w niebo, jakby chciał
porozmawiać ze swoim ojcem
Zeusem.
-Nie wierz we wszystko, co o mnie gadają. Bycie
sławnym wcale nie jest takie
przyjemne.
-Wiem coś o tym - westchnęła Piper.
Herkules utkwił w niej swoje cudowne niebieskie oczy.
-Jesteś sławna?
-Mój tata... on jest aktorem filmowym.
Herkules mruknął gniewnie.
-Tylko nie opowiadaj mi o filmach. Na bogów Olimpu,
nigdy nie ukazują prawdy.
Widziałaś jakiś film, w którym jestem podobny do siebie?
Piper musiała przyznać, że trafił w sedno.
-Jestem zaskoczona, że wyglądasz tak młodo.
-Ha! Nieśmiertelność pomaga. Ale to prawda, kiedy
umarłem, nie byłem taki
stary, w każdym razie jak na współczesne standardy.
Wielu czynów dokonałem w tych latach, kiedy byłem
herosem... może nawet zbyt
wielu. — Spojrzał na Jasona. - Syn Zeusa, tak?
-Jupitera.
-Niewielka różnica - mruknął Herkules. - Stary jest
denerwujący w każdej postaci.
A ja? Miałem na imię Herakles. A potem przyszli
Rzymianie i nazwali mnie Herkulesem.
Mnie to specjalnie nie zmieniło, chociaż ostatnio łeb mi
pęka, kiedy o tym pomyślę...
Lewa strona jego twarzy zadrgała. Szata zalśniła, przez
chwilę błysnęła bielą, po
czym znowu stała się purpurowa.
-W każdym razie - dodał - jeśli jesteś synem Jupitera,
pewnie to rozumiesz.
Okropna presja. Nigdy nie dość. Można dostać szału.
Zwrócił się do Piper. Poczuła się, jakby tysiąc mrówek
pełzało jej po plecach. W jego
oczach czaił się dziwny smutek i jakieś mroczne
szaleństwo, przez które budziły lęk.
-A ty, moja droga - powiedział - bądź ostrożna. Synowie
Zeusa mogą być... no,
nieważne.
Piper nie bardzo wiedziała, co chciał przez to powiedzieć.
Nagle zapragnęła uciec
byle dalej od tego boga, ale starała się zachować
spokojny, uprzejmy wyraz twarzy.
-No więc, czcigodny Herkulesie - powiedziała - jesteśmy
na misji. Chcielibyśmy
uzyskać pozwolenie na wpłynięcie na Morze Śródziemne.
Wzruszył ramionami.
-Po to tu jestem. Kiedy umarłem, tata mianował mnie
strażnikiem Olimpu.
Powiedziałem sobie: „Wspaniale! Służba w pałacu!
Codziennie przyjęcia!". Tylko nie
wspomniał, że będę strzegł wrót do starożytnych krain,
uwięziony na tej wysepce przez
resztę wieczności. Bardzo śmieszne. - Wskazał na
kolumny wynurzające się z fal. Głupie
kolumny. Niektórzy twierdzą, że to ja stworzyłem całą
Cieśninę Gibraltarską,
odpychając od siebie dwie góry. I są tacy, co mówią, że te
góry są słupami. Co za
augiaszowe bzdury! Słupy to słupy.
-Racja - powiedziała Piper. - Oczywiście. Więc...
możemy przepłynąć?
Bóg pogładził swoją modną brodę.
-No cóż, muszę dać wam rutynowe ostrzeżenie: te
starożytne krainy są bardzo
niebezpieczne. Nie każdy półbóg przeżyje na Mare
Nostrum. I dlatego muszę poddać was
próbie. Musicie wykazać, że jesteście tego warci, bla, bla,
bla. Prawdę mówiąc, nie
przywiązuję do tego większej wagi. Zwykle daję herosom
jakieś proste zadanie, każę im
coś kupić albo zaśpiewać jakąś śmieszną piosenkę, coś w
tym rodzaju. Po tych
wszystkich pracach, które musiałem wykonać dla mojego
złego kuzyna Eurysteusza, no...
nie chcę być przykrym facetem, chyba rozumiecie?
-Doceniamy to - rzekł Jason.
-No więc nie ma sprawy.
Powiedział to zdawkowym, niedbałym tonem, ale Piper
wciąż czuła strach. Mroczny
pobłysk w jego oczach przywodził jej na myśl węgiel
drzewny namoczony naftą, gotowy
zapłonąć w każdej chwili.
-Więc na czym polega wasza misja? - zapytał Herkules.
-Giganci - odrzekł Jason. - Płyniemy do Grecji
powstrzymać ich przed
przebudzeniem Gai.
-Giganci - mruknął Herkules. - Tych to nie znoszę. Kiedy
byłem herosem... ach,
zresztą nieważne. To który z bogów wam to nakazał?
Stary? Atena? Może Afrodyta? Uniósł
brew, spoglądając na Piper. - Jesteś taka ładna, że to
pewnie twoja matka.
Piper powinna była myśleć szybciej, ale Herkules zbyt ją
niepokoił. Za późno
zorientowała się, że rozmowa zaczyna przypominać pole
minowe.
-Hera nas wysłała - powiedział Jason. - Zebrała nas
razem, żebyśmy...
-Hera. - Nagle twarz Herkulesa skamieniała jak klify
Gibraltaru.
-My też jej nie znosimy - wtrąciła szybko Piper. O
bogowie, dlaczego wcześniej o
tym nie pomyślała? Przecież Hera była śmiertelnym
wrogiem Herkulesa! - Nie
chcieliśmy jej pomóc. Nie dała nam wyboru, ale...
-Ale tu jesteście - przerwał jej Herkules, a w jego głosie
nie było już ani śladu
przyjaźni. - Przykro mi. Nie obchodzi mnie, jak ważna
jest wasza misja. Nie ruszę
palcem, by pomóc Herze. Nigdy.
Jason zrobił zdziwioną minę.
-Myślałem, że już z nią skończyłeś, odkąd stałeś się
bogiem.
-Już wam powiedziałem — warknął Herkules - żebyście
nie wierzyli we wszystko,
co o mnie słyszycie. Jeśli chcecie wpłynąć na Morze
Śródziemne, to muszę wam dać
bardzo trudne zadanie.
-Ale przecież jesteśmy jakby braćmi. Hera w moim życiu
też nieźle namieszała.
Rozumiem...
-Niczego nie rozumiesz - powiedział chłodno Herkules. -
Moja pierwsza rodzina...
wszyscy nie żyją. Zycie strawiłem na odrabianiu jakichś
śmiesznych prac. Moja druga
żona umarła, kiedy ją podstępnie nakłoniono do otrucia
mnie i wydania na bolesne męki.
A co dostałem w zamian? Stałem się pomniejszym
bogiem. Nieśmiertelnym, więc już
nigdy nie zapomnę swego bólu. Uwięzionym tu jako
strażnik, odźwierny... lokaj
Olimpijczyków. Nie, nie możesz tego zrozumieć.
Jedynym bogiem, który trochę mnie
rozumie, jest Dionizos. No, ale on przynajmniej wynalazł
coś pożytecznego. Ja mogę
tylko pokazać bzdurne filmy o moim życiu.
Piper użyła czaromowy.
-To bardzo przykre, wielmożny Herkulesie. Ale proszę,
nie bądź dla nas tak srogi.
Nie jesteśmy złymi ludźmi.
Przez chwilę myślała, że czar poskutkował. Herkules
zawahał się. Potem zacisnął
szczęki i pokręcił głową.
-Na drugim krańcu wyspy, za tymi wzgórzami,
znajdziecie rzekę. Żyje w niej stary
bóg Acheloos.
Zamilkł, jakby się spodziewał, że ta informacja wprawi
ich w popłoch.
-1... ? - zapytał Jason.
--chcę, żebyście wyłamali mu ten drugi róg i mi go
przynieśli.
-Aha, ma rogi. Ale... zaraz... ten drugi róg? Co...
-Sami się domyślicie - warknął bóg. - Proszę, to powinno
pomóc.
Słowo „pomóc" wypowiedział tak, jakby znaczyło
„zaboleć". Spod szaty wyciągnął
jakąś książeczkę i cisnął w stronę Piper. Ledwie ją
złapała.
Na błyszczącej okładce książki był montaż zdjęć greckich
świątyń i uśmiechniętych
potworów. Minotaur unosił kciuk do góry. Tytuł brzmiał:
Mare Nostrum - Przewodnik
Herkulesa.
-Przynieście mi ten róg przed zachodem słońca - rzekł
Herkules. — Tylko wy
dwoje. Nie porozumiewajcie się z waszymi przyjaciółmi.
Wasz okręt pozostanie tam,
gdzie jest. Jeśli wam się uda, będziecie mogli wpłynąć na
Morze Śródziemne.
-A jeśli się nie uda? - zapytała Piper, dobrze wiedząc, że
wcale nie chce usłyszeć
odpowiedzi.
-To Acheloos was zabije. A ja przełamię wasz okręt na
pół własnymi rękami i
waszych przyjaciół spotka przedwczesna śmierć.
Jason przestąpił z nogi na nogę.
-A nie moglibyśmy po prostu zaśpiewać coś śmiesznego?
-Na mnie czas - odparł chłodno Herkules. - Do zachodu
słońca. Albo wasi
przyjaciele zginą.
XXVII
PIPER
Przewodnik Herkulesa po Mare Nostrum nie ustrzegł ich
przed wężami i komarami.
- Jeśli to jest zaczarowana wyspa - burknęła Piper - to
dlaczego nie może być
przyjemną zaczarowaną wyspą?
Wspięli się na wzgórze, a potem zeszli w gęsto zalesioną
dolinę, uważając, by nie
rozdrażnić wygrzewających się na skałach wężów w
czarno-białe paski. Nad
zarośniętymi sadzawkami roiło się od komarów. Las
składał się głównie ze
skarłowaciałych oliwek, cyprysów i sosen. Brzęczenie
cykad i obezwładniający upał
przypominały Piper lato w indiańskim rezerwacie w
Oklahomie.
Nadal nie natrafili na żadną rzekę.
-Możemy polecieć - zaproponował ponownie Jason.
-Moglibyśmy coś przeoczyć - odrzekła Piper. - A zresztą
nie jestem pewna, czy
chciałabym spaść na jakiegoś mało przyjaznego boga. Jak
on się nazywa? Ach-ten-los?
-Acheloos. - Jason próbował czytać przewodnik podczas
marszu, więc co chwila
wpadał na drzewa i potykał się o skały. - Tu piszą, że jest
potamosem.
-Hipopotamosem?
-Nie. Potamosem. Rzecznym bogiem. Piszą, że jest
duchem jakiejś rzeki w Grecji.
-Skoro nie jesteśmy w Grecji, to musimy przyjąć, że się tu
przeniósł. Co nie
świadczy dobrze o wiarygodności tej książki. Coś
jeszcze?
-Piszą, że Herkules kiedyś go pokonał.
-Herkules pokonał dziewięćdziesiąt dziewięć procent
wszystkiego, co można było
pokonać w starożytnej Grecji.
-No tak. Popatrzmy. Słupy Herkulesa... - Jason przewrócił
kartkę. - Piszą, że na tej
wyspie nie ma hoteli, restauracji, transportu. Atrakcje:
Herkules i dwa slupy O, to jest
interesujące. Możliwe, że znak dolara... no wiesz, S
przekreślone dwiema pionowymi
kreskami... pochodzi od herbu Hiszpanii, na którym są
Słupy Herkulesa, a pomiędzy nimi
jakiś proporzec.
„No, nieźle" - pomyślała Piper. - „Jason wreszcie dogadał
się z Annabeth i ta bystrota
już zaczyna mieć na niego wpływ".
-Coś konkretnego? - zapytała.
-Zaczekaj. Tu jest drobna wzmianka o Acheloosie: tego
rzecznego boga pokonał
Herkules, walcząc o rękę pięknej Dejaniry. Podczas walki
Herkules odłamał mu jeden z
rogów, który stal się pierwszą kornukopią.
-Czego kopią?
-Rogiem obfitości. To ta dekoracja na Święto
Dziękczynienia. Róg, z którego
wysypują się różne dobra. Mieliśmy takie w sali jadalnej
w Obozie Jupiter. Nie
wiedziałem, że oryginałem był róg jakiegoś faceta.
-A my mamy przynieść ten drugi róg. Podejrzewam, że
nie będzie to łatwe. Kim
była ta Dejanira?
-Herkules ją poślubił - odrzekł Jason. - Wydaje mi się...
tego tu nie piszą, ale
chyba stało jej się coś złego.
Piper przypomniała sobie, co powiedział im Herkules:
jego pierwsza rodzina nie żyje,
jego druga żona umarła po tym, jak ją podstępnie
skłoniono, by go otruła. To zadanie
coraz mniej jej się podobało.
Przebrnęli przez przełęcz między dwoma wzgórzami,
starając się nie wychodzić z
cienia, ale Piper już była mokra od potu. Kostki u nóg,
ramiona i szyję miała pokąsane
przez komary, więc wyglądała, jakby się zaraziła ospą.
W końcu udało jej się pobyć sam na sam z Jasonem i oto
jak spędzają ten czas.
Zła była na niego za uwagę o Herze, ale wiedziała, że nie
powinna go za to winić.
Może po prostu była w ogóle na niego zła. Od czasu
wizyty w Obozie Jupiter wciąż
rozsiewała wokół siebie niepokoje i żale.
Co chciał jej powiedzieć Herkules o synach Zeusa? Że nie
można im ufać? Że są
wciąż pod tak okropną presją? Próbowała sobie
wyobrazić Jasona jako boga stojącego na
plaży i pilnującego wrót do jakiegoś oceanu, kiedy już
ona i wszyscy, których znał w
swoim śmiertelnym życiu, będą od dawna martwi.
Czy Herkules był kiedyś tak pozytywną postacią jak
Jason? Czy był taki pełny
optymizmu, taki godny zaufania, taki skory do udzielania
pomocy? Trudno to było sobie
wyobrazić.
Kiedy schodzili w kolejną dolinę, zastanawiała się, co się
dzieje na pokładzie „Argo
II". Kusiło ją, by przesłać im wiadomość iryfonem, ale
Herkules ostrzegł ich, by nie
kontaktowali się z przyjaciółmi. Miała nadzieję, że
Annabeth okaże na tyle rozsądku, by
nie wysyłać na brzeg drugiej grupy. Trudno przewidzieć,
co by wówczas zrobił Herkules.
Wyobraziła sobie trenera Hedge'a tracącego cierpliwość i
celującego z balisty w boga w
purpurowej szacie, a potem kolejny atak ejdolonów, które
opanowałyby załogę i zmusiły
ją do popełnienia samobójstwa poprzez sprowokowanie
Herkulesa.
Wzdrygnęła się. Nie wiedziała, która może być godzina,
ale słońce zaczynało już
chylić się ku horyzontowi. Jak ten dzień szybko zleciał!
Cieszyłoby ją nadchodzące wraz
z zachodem ochłodzenie, ale nadciągał też ich ostateczny
termin. Kolejny dzień to już
pierwszy lipca, lipcowe kalendy. Jeśli wszystko, czego się
do tej pory dowiedzieli, jest
prawdą, będzie to ostatni dzień życia Nica di Angelo i
dzień, w którym Rzym zostanie
zniszczony.
-Stop - powiedział Jason.
Piper nie wiedziała, o co mu chodzi. Potem zdała sobie
sprawę, że słyszy przed sobą
plusk wody. Przekradli się między drzewami i stanęli na
brzegu rzeki. Miała ze
dwanaście metrów szerokości, ale była płytka - srebrny
pas wody płynącej po gładkich
kamieniach. Kilka metrów dalej nurt wpadał w granatową
toń.
Coś w tej rzece budziło jej niepokój. Cykady w drzewach
umilkły. Ptaki już nie
ćwierkały. Jakby ta woda wygłaszała wykład i nie życzyła
sobie żadnych innych
dźwięków.
Ale im dłużej Piper słuchała, tym bardziej rzeka ją
pociągała. Zapragnęła napić się tej
wody. Może powinna zdjąć buty? Stopy by jej odpoczęły.
A ta krągła głębina... jak by
było rozkosznie wskoczyć w nią z Jasonem i popływać w
chłodnej wodzie, w cieniu
drzew. To takie romantyczne...
Otrząsnęła się. To nie były jej myśli. Coś było nie tak.
Miała wrażenie, że tym razem
to rzeka używa czaromowy.
Jason usiadł na kamieniu i zaczął zdejmować buty. Z
uśmiechem wpatrywał się w
głębinę, jakby nie mógł się doczekać, by w nią wskoczyć.
-Przestań! - krzyknęła Piper do rzeki.
Jason spojrzał na nią zdumiony.
-Co mam przestać?
-Nie ty. Ona.
Poczuła się głupio, wskazując na wodę, ale była pewna,
że ta rzeka rzuca na nich
jakiś czar, manipuluje ich uczuciami.
W chwili gdy pomyślała, że już się z tego czaru
wyzwoliła, a Jason też to potwierdzi,
rzeka przemówiła:
-Wybaczcie mi. Śpiew jest jedyną przyjemnością, która
mi pozostała.
Z granatowej głębiny wynurzyła się jakaś postać, jakby ją
uniósł podwodny dźwig.
Piper naprężyła ramiona. To była ta sama istota, którą
ujrzała na klindze swojego
sztyletu, byk z ludzką twarzą. Skórę miał niebieską jak ta
woda. Kopyta unosiły się tuż
nad powierzchnią rzeki. Na bydlęcym karku osadzona
była głowa mężczyzny o krótkich,
kręconych czarnych włosach. Miał brodę ufryzowaną w
pierścienie na grecką modłę,
ciemne, pełne smutku oczy za dwuogniskowymi
okularami i nadąsane usta. Z lewej
strony głowy wyrastał jeden byczy róg - zakrzywiony,
czarno-biały, podobny do tych
rogów, z których pili starożytni wojownicy. Musiał być
ciężki, bo jego właściciel
przechylał głowę na lewo, co wyglądało, jakby próbował
sobie wytrząsnąć wodę z ucha.
-Witajcie - powiedział ponuro. - Pewnie przyszliście mnie
zabić.
Jason włożył z powrotem buty i powoli wstał.
-Mm... no więc...
-Nie! - zawołała Piper. - Przepraszam. To takie
kłopotliwe. Nie chcieliśmy cię
niepokoić, ale przysłał nas tutaj Herkules.
-Herkules! - Bykoczłowiek westchnął. Pogrzebał
kopytami wodę, jakby zamierzał
zaatakować. - Dla mnie zawsze będzie Heraklesem. To
jego greckie imię: „Chwała
Hery".
-Dziwne imię - rzekł Jason. - Bo jej nienawidzi.
-To prawda - powiedział bykoczłowiek. - Może właśnie
dlatego nie protestował,
kiedy Rzymianie przemianowali go na Herkulesa. I pod
tym imieniem zna go większość
ludzi. To jego... jak by tu rzec... markowe imię. Lubi dbać
o wizerunek.
Powiedział to z goryczą, ale bez złości, jakby Herkules
był jego starym przyjacielem,
który się pogubił w życiu.
-Jesteś Acheloos, tak? - zapytała Piper.
Bykoczłowiek ugiął przednie nogi i pochylił głowę w
ukłonie, co Piper uznała za gest
bardzo miły, ale trochę smutny.
-Do usług. Nadzwyczajny bóg rzeczny. Kiedyś duch
najpotężniejszej rzeki w
Grecji. Teraz skazany na przebywanie tutaj, na drugim
krańcu wyspy, na której
uwięziony jest też mój dawny wróg. Och, bogowie są tacy
okrutni! Ale nie wiem, czy to
kara większa dla mnie, czy dla Herkulesa.
Piper nie bardzo wiedziała, o co mu chodzi, ale śpiew
rzeki znowu zaczął ją
atakować, przypominając jej, jaka jest zgrzana i
spragniona, jak miło byłoby popływać.
Starała się skupić.
-Jestem Piper - powiedziała. - A to jest Jason. Nie chcemy
z tobą walczyć. Tylko że
Herakles... Herkules... wściekł się na nas i wysłał nas
tutaj.
Opowiedziała o ich misji do starożytnych krain w celu
powstrzymania gigantów
przed przebudzeniem Gai. Opisała, jak powstała ich
drużyna, złożona z Greków i
Rzymian, i jak Herkules wpadł we wściekłość, gdy się
dowiedział, że stoi za tym Hera.
Przez cały czas Acheloos przechylał głowę w lewo, ale
Piper nie była pewna, czy
morzy go sen, czy tak bardzo ciąży mu ten jeden róg.
Kiedy skończyła, spojrzał na nią tak, jakby dostała
okropnej wysypki.
-Ach, moja droga... tak, te legendy zawierają prawdę. Te
duchy, te wodne ludojady.
Piper zdusiła okrzyk. Nie mówiła nic o duchach i
wodnych ludojadach.
-Skąd...
-Rzeczni bogowie wiedzą o różnych sprawach. Ty,
niestety, skupiasz się na złej
legendzie. Jeśli dotrzesz do Rzymu, bardziej ci się przyda
opowieść o potopie.
-Piper? - odezwał się Jason. - O czym on mówi?
Jej myśli przypominały teraz kalejdoskop ze
skomplikowaną kompozycją. „Opowieść
o potopie"... „Jeśli dotrzesz do Rzymu"...
-Nie... nie bardzo wiem - odpowiedziała, choć wzmianka
o potopie zabrzmiała
jakby znajomo. - Acheloosie, nie rozumiem...
-Tak, nie rozumiesz — zgodził się rzeczny bóg. -
Biedaczka. Jeszcze jedna
dziewczyna trafiła na syna Zeusa.
-Zaraz, zaraz - powiedział Jason. - Po pierwsze jestem
synem Jupitera. A po drugie
dlaczego biedaczka?
Acheloos zignorował go.
-Dziewczyno, wiesz, dlaczego walczyłem z Herkulesem?
-Chodziło o kobietę. Miała na imię Dejanira, tak?
-Tak. - Acheloos westchnął. - A wiesz, co się z nią stało?
-Och... - Piper zerknęła na Jasona.
Jason wyjął przewodnik Herkulesa i zaczął go wertować.
-Tu naprawdę nie ma...
Acheloos prychnął ze złością.
-Co to jest?
Jason zamrugał.
-No... to jest przewodnik Herkulesa po Mare Nostrum.
Dał nam go, żebyśmy...
-To ww jest książka. Dał wam to, żeby mi dopiec, tak?
Dobrze wie, że nie znoszę
tych bzdur.
-Nie znosisz... książek? - zapytała Piper.
-Ech! - Twarz Acheloosa zarumieniła się, co sprawiło, że
jego niebieska skóra
zrobiła się fioletowa. - To nie jest książka - powtórzył.
Pogrzebał kopytami wodę. Z rzeki, jak miniaturowa
rakieta, wystrzelił zwój, który
wylądował tuż przed nim. Rozwinął go kopytami. Na
podniszczonym pergaminie
ukazały się wyblakłe łacińskie litery i jakieś wymyślne
obrazki.
-To jest książka! Och, ten zapach owczej skóry! Ta miła
wy-tworność, jaką się
czuje, gdy kopyta rozwijają zwój. Tego po prostu z
niczym nie można porównać.
Z pogardą wskazał głową na przewodnik w ręku Jasona.
-Wy, współczesna młodzieży, i te wasze nowomodne
gadżety! Pozszywane kartki.
Małe prostokąciki tekstu, których nie czują kopyta. To
jest zszyta książka, z-book, można
by rzec. Ale to nie jest tradycyjna książka. Nie ma
porównania z dobrym, staroświeckim
zwojem!
-No dobra... już ją chowam - rzekł Jason i ostrożnie
włożył przewodnik z
powrotem do tylnej kieszeni spodni, tak jakby wsuwał do
pochwy jakąś niebezpieczną
broń.
Acheloos trochę się uspokoił, a Piper odetchnęła z ulgą.
Nie chciała być zaatakowana
przez jednorogiego byka z obsesją na punkcie zwojów.
-No więc - rzekł Acheloos, stukając kopytem w obrazek
na zwoju - to-jest
Dejanira.
Piper uklękła, aby przyjrzeć się obrazkowi. Ręcznie
namalowany portret kobiety był
mały, ale widać było, że jest bardzo piękna, o długich
czarnych włosach, czarnych
oczach i swawolnym uśmiechu. Można było sobie
wyobrazić, że na jej widok mężczyźni
tracili rozum.
-Księżniczka Kalidonu - powiedział ze smutkiem
Acheloos. - Obiecano ją mnie,
ale pojawił się Herkules i wyzwał mnie na pojedynek.
-1 wyłamał ci róg? - zapytał Jason.
-Tak. Nigdy mu tego nie wybaczę. Jeden róg to okropna
niewygoda. Ale Dejanirę
spotkał gorszy los. Mogła wieść długie, szczęśliwe życie,
gdyby poślubiła mnie.
-Byka z głową człowieka - powiedziała Piper - żyjącego
w rzece.
-No właśnie - zgodził się Acheloos. - Aż trudno uwierzyć,
że mnie odrzuciła,
prawda? Ale tak się stało i wyszła za Herkulesa.
Wybrała tego przystojnego, umięśnionego herosa zamiast
dobrego, wiernego męża,
który by ją dobrze traktował. I co się później stało? No,
powinna to przewidzieć.
Herkules był zbyt zajęty własnymi sprawami, aby być
dobrym mężem. Już przedtem
zamordował swoją pierwszą żonę. Hera go przeklęła,
więc wpadł w szał i wymordował
całą swoją rodzinę. To okropne. Właśnie dlatego musiał
za karę wykonać tych dwanaście
prac.
Piper to wstrząsnęło.
-Zaraz... więc to Hera doprowadziła go do szału, a on
został ukarany?
Acheloos prychnął.
-Mieszkańcy Olimpu nigdy nie płacą za swoje zbrodnie.
A Hera zawsze pałała
nienawiścią do synów Zeusa... albo Jupitera. -Zerknął
nieufnie na Jasona. - W każdym
razie moją biedną Dejanirę spotkał tragiczny los. Była
okropnie zazdrosna o wiele
miłostek Herkulesa. Bo on hulał po świecie jak jego
ojciec Zeus, flirtując z każdą
napotkaną kobietą. W końcu Dejanira popadła w taką
rozpacz, że usłuchała złej rady.
Pewien chytry centaur, Nessos, powiedział jej, że jeśli
chce, by Herkules był jej na
zawsze wierny, powinna skropić krwią centaura
wewnętrzną stronę jego ulubionej tuniki.
Niestety, kłamał, żeby się zemścić na Herkulesie.
Dejanira go posłuchała, ale zamiast
uczynić Herkulesa wiernym małżonkiem...
-Krew centaura pali jak kwas - wtrącił Jason.
-Właśnie. I Herkules umarł w męczarniach. Kiedy
Dejanira zdała sobie sprawę z
tego, co uczyniła... - Przeciągnął kopytem po szyi.
-To straszne - powiedziała Piper.
-A jaki z tego morał, moja droga? - zapytał Acheloos. -
Strzeż się synów Zeusa.
Piper poczuła, że nie może teraz spojrzeć na swojego
chłopaka. Nie była pewna, czy
zdoła ukryć niepokój. Jason na pewno różnił się bardzo
od Herkulesa, ale ta opowieść
obudziła na nowo wszystkie jej lęki. Hera manipulowała
ich uczuciami, podobnie jak
manipulowała Herkulesem. Piper pragnęła wierzyć, że
Jason nigdy by nie wpadł w
morderczy szał tak jak Herkules. A jednak zaledwie
cztery dni temu opanował go ejdolon
i mało brakowało, by zabił Percy'ego Jacksona.
-Herkules jest teraz bogiem - powiedział Acheloos. -
Poślubił Hebe, młodą
boginię, ale nadal rzadko bywa w domu. Mieszka tu, na
tej wyspie, strzegąc tych głupich
słupów. Mówi, że Zeus mu to nakazał, ale myślę, że po
prostu woli być tutaj niż na górze
Olimp i pławić się w goryczy, opłakując swoje śmiertelne
życie. Moja obecność
przypomina mu jego porażki, zwłaszcza tę kobietę, która
w końcu go zabiła. A jego
obecność przypomina mi biedną Dejanirę, która mogła
być moją żoną.
Stuknął kopytem w zwój, który zwinął się i zapadł w
wodę.
-Herkules chce mi odebrać drugi róg, żeby mnie poniżyć.
Może poczułby się
lepiej, wiedząc, że ja też jestem w żałosnym stanie. A
poza tym ten róg stałby się rogiem
obfitości. Wylewałoby się z niego dobre jedzenie i picie,
podobnie jak moja moc sprawia,
że rzeka płynie. I nie wątpię, że zatrzymałby ten róg dla
siebie. Byłaby to prawdziwa
tragedia i marnotrawstwo.
Piper podejrzewała, że śpiew rzeki i senny głos
Acheloosa nadal na nią działają, ale
nie mogła się nie zgodzić z tym, co bóg rzeki powiedział.
Biedny bykoczłowiek wydał
się jej taki smutny i samotny.
Jason drgnął.
-Przykro mi, Acheloosie - rzekł. - Rzeczywiście, kiepsko
na tym wszystkim
wyszedłeś. Ale może... no wiesz, bez tego drugiego rogu
nie będziesz tak przechylał
głowy. Może poczujesz się lepiej.
-Jason! - zawołała Piper.
Uniósł obie ręce.
-Tak tylko pomyślałem. Zresztą nie mamy wyboru. Jeśli
Herkules nie dostanie
tego rogu, zabije nas i naszych przyjaciół.
-On ma rację - powiedział Acheloos. - Nie macie wyboru.
I dlatego mam nadzieję,
że mi wybaczycie.
Piper zmarszczyła brwi. Rzeczny bóg powiedział to z
takim smutkiem, że chciała go
pogładzić po głowie.
— Co ci mamy wybaczyć?
— Ja też nie mam wyboru - odrzekł Acheloos. - Muszę
was powstrzymać.
Rzeka eksplodowała i ściana wody runęła na Piper..
XXVIII
PIPER
Prąd porwał ją jak drapieżna łapa i wciągnął w toń. Walka
z nim była niemożliwa.
Zacisnęła usta, z najwyższym trudem wstrzymując
oddech, na krawędzi paniki. Nie
widziała nic prócz strumienia bąbli. Słyszała tylko
odgłosy własnej szamotaniny i głuchy
ryk wzburzonej rzeki.
Już zaczęła myśleć o śmierci: utonie w sadzawce, na
wyspie, która nie istnieje.
Wtedy, tak samo nagle jak przedtem dostała się pod
wodę, wir wyrzucił ją na
powierzchnię. Znalazła się w jego centrum. Mogła
oddychać, ale nie mogła się uwolnić.
Parę metrów od niej wynurzył się Jason i łapczywie
zaczerpnął powietrza; w ręku
trzymał miecz. Machnął nim gwałtownie, chociaż nie
było kogo zaatakować.
Nieco dalej, na prawo od Piper wychynął z wody
Acheloos.
-Naprawdę bardzo mi przykro - powiedział.
Jason rzucił się ku niemu, wzywając wiatr, by go uniósł
ponad rzekę, ale Acheloos
był szybszy i silniejszy. Fala uderzyła Jasona i wbiła go
ponownie w toń.
-Przestań! - wrzasnęła Piper.
Nie było jej łatwo użyć czaromowy, gdy miotał nią wir,
ale przyciągnęła uwagę
Acheloosa.
-Obawiam się, że nie mogę przestać - rzekł bóg rzeki. -
Nie oddam Herkulesowi
drugiego rogu. To by było upokarzające.
-Jest inny sposób! Nie musisz nas zabijać!
Jason znowu wynurzył się z wody. Miniaturowa chmura
burzowa uformowała się nad
jego głową.
-Nic z tego, synu Jupitera - zaszydził Acheloos. - Jeśli
wezwiesz piorun, prąd
porazi twoją dziewczynę.
Wir ponownie wciągnął Jasona pod wodę.
-Puść go! - Piper nasyciła swój głos całą siłą
przekonywania. -Obiecuję, że nie
pozwolę, by Herkules dostał twój róg!
Acheloos zawahał się. Przygalopował do niej z głową
przechyloną w lewo.
-Mam nadzieję, że nie kłamiesz.
-Nie, nie kłamię! Herkules jest podły. Ale, błagam,
najpierw puść mojego
przyjaciela!
Woda zabulgotała tam, gdzie zniknął Jason. Piper
powstrzymała się od krzyku. Jak
długo można wstrzymywać oddech?
Acheloos spojrzał na nią z góry przez swoje
dwuogniskowe okulary. Twarz mu
złagodniała.
-Rozumiem. Będziesz moją Dejanirą. Zostaniesz moją
narzeczoną, żeby
wynagrodzić mi stratę.
-Co?! - Piper nie była pewna, czy dobrze usłyszała. Ten
wir dosłownie przyprawiał
ją o zawrót głowy. - Tak naprawdę to myślałam...
-Och, rozumiem. Jesteś zbyt skromna, by proponować mi
to w obecności swojego
chłopaka. Oczywiście masz rację. Będę cię traktował o
wiele lepiej niż ten syn Zeusa. Po
tylu stuleciach w końcu wszystko naprawię. Nie mogłem
uratować Dejaniry, ale mogę
uratować ciebie.
Nie było jej łatwo użyć czaromowy, gdy miotał nią wir,
ale przyciągnęła uwagę
Acheloosa.
-Obawiam się, że nie mogę przestać - rzekł bóg rzeki. -
Nie oddam Herkulesowi
drugiego rogu. To by było upokarzające.
-Jest inny sposób! Nie musisz nas zabijać!
Jason znowu wynurzył się z wody. Miniaturowa chmura
burzowa uformowała się nad
jego głową.
-Nic z tego, synu Jupitera - zaszydził Acheloos. - Jeśli
wezwiesz piorun, prąd
porazi twoją dziewczynę.
Wir ponownie wciągnął Jasona pod wodę.
-Puść go! - Piper nasyciła swój głos całą siłą
przekonywania. -Obiecuję, że nie
pozwolę, by Herkules dostał twój róg!
Acheloos zawahał się. Przygalopował do niej z głową
przechyloną w lewo.
-Mam nadzieję, że nie kłamiesz.
-Nie, nie kłamię! Herkules jest podły. Ale, błagam,
najpierw puść mojego
przyjaciela!
Woda zabulgotała tam, gdzie zniknął Jason. Piper
powstrzymała się od krzyku. Jak
długo można wstrzymywać oddech?
Acheloos spojrzał na nią z góry przez swoje
dwuogniskowe okulary. Twarz mu
złagodniała.
-Rozumiem. Będziesz moją Dejanirą. Zostaniesz moją
narzeczoną, żeby
wynagrodzić mi stratę.
-Co?! - Piper nie była pewna, czy dobrze usłyszała. Ten
wir dosłownie przyprawiał
ją o zawrót głowy. - Tak naprawdę to myślałam...
-Och, rozumiem. Jesteś zbyt skromna, by proponować mi
to w obecności swojego
chłopaka. Oczywiście masz rację. Będę cię traktował o
wiele lepiej niż ten syn Zeusa. Po
tylu stuleciach w końcu wszystko naprawię. Nie mogłem
uratować Dejaniry, ale mogę
uratować ciebie.
Czy minęło już trzydzieści sekund? Minuta? Jason nie
mógłby wytrzymać dłużej.
-Będziesz musiała pozwolić umrzeć swoim przyjaciołom
- ciągnął Acheloos. -
Herkules będzie zły, ale obronię cię przed nim. Możemy
być razem szczęśliwi. Na
początek niech ten Jason sobie utonie, dobrze?
Piper wiedziała jedno: musi się skupić. Ukryła lęk i
gniew. Była córką Afrodyty.
Musiała użyć przymiotów godnych córki bogini miłości.
Uśmiechnęła się tak słodko, jak potrafiła, i uniosła obie
ręce.
-Wyciągnij mnie, proszę.
Twarz Acheloosa rozjaśnił uśmiech. Chwycił ją za dłonie
i wyciągnął z wodnego
wiru.
Jeszcze nigdy nie dosiadała byka, ale w Obozie Herosów
próbowała jeździć na oklep
na pegazie i pamiętała, co trzeba robić. Siłą rozpędu
przerzuciła jedną nogę przez grzbiet
Acheloosa. Potem złączyła stopy pod jego szyją, otoczyła
ją jedną ręką, a drugą
wyciągnęła sztylet. Przycisnęła ostrze do jego podbródka.
-Wypuść. Jasona. - Włożyła całą siłę woli w ten rozkaz. -
Teraz!
Zdawała sobie sprawę z luk w swoim planie. Bóg rzeki
mógł po
prostu rozpuścić się w wodzie. Mógł wciągnąć ją pod
powierzchnię i czekać, aż
utonie. Ale najwyraźniej czaromowa zadziałała, a może
Acheloos był zbyt zaskoczony,
by myśleć jasno. Prawdopodobnie nie przywykł do
pięknych dziewczyn grożących mu
poderżnięciem gardła.
Jason wystrzelił z wody jak kula armatnia. Przebił się
przez gałęzie oliwki i potoczył
po trawie. Musiało go to zaboleć, ale natychmiast
podźwignął się na nogi, dysząc i
kaszląc. Uniósł miecz, a ciemne chmury zgęstniały nad
rzeką.
Piper rzuciła mu ostrzegawcze spojrzenie: Jeszcze nie.
Musiała najpierw wydostać się
z rzeki, żeby prąd jej nie poraził.
Acheloos wygiął grzbiet, jakby przeczuwał jakąś chytrą
sztuczkę. Piper mocniej
przycisnęła ostrze sztyletu do jego gardła.
-Bądź dobrym bykiem - ostrzegła go.
-Przyrzekłaś - powiedział przez zęby. - Przyrzekłaś, że
Herkules nie dostanie
mojego rogu.
-1 nie dostanie. Ale ja tak.
Uniosła sztylet i chlasnęła nim przez róg boga. Niebiański
spiż przeciął podstawę
rogu, jakby była z mokrej gliny. Acheloos zaryczał z
wściekłości. Zanim zdołał ochłonąć,
Piper stanęła mu na grzbiecie. Z rogiem w jednej ręce i
sztyletem w drugiej skoczyła w
stronę brzegu.
-Jason! - krzyknęła.
Dzięki bogom, zrozumiał. Pochwycił ją podmuch wiatru i
przeniósł bezpiecznie na
brzeg. Uderzyła w ziemię, potoczyła się po trawie i w tym
momencie włosy stanęły jej
dęba. Metaliczny zapach wypełnił powietrze. Odwróciła
się ku rzece i została oślepiona.
BUM! Piorun ugodził w wodę, zamieniając ją we wrzący
kocioł, dymiący i syczący.
Zamrugała powiekami, żeby przepędzić z oczu żółte
plamki, gdy Acheloos jęknął i
zniknął pod powierzchnią z przerażoną miną, która
zdawała się wołać: „Jak mogłaś?!".
-Jason, uciekamy!
Wciąż była oszołomiona i mdliło ją ze strachu, ale oboje
zaczęli się przedzierać przez
las.
Kiedy wspinała się na wzgórze, przyciskając róg byka do
piersi, zdała sobie sprawę,
że łka - chociaż nie bardzo wiedziała, czy ze strachu, ulgi
czy wstydu za to, co zrobiła.
Zwolnili dopiero na szczycie wzgórza.
Piper czuła się głupio, ale wciąż była załamana i płakała,
opowiadając Jasonowi, co
się stało, kiedy on walczył o życie pod wodą.
-Piper, nie miałaś wyboru. - Położył jej rękę na ramieniu.
— Ocaliłaś mi życie.
Otarła oczy i starała się opanować. Słońce wisiało już nad
horyzontem. Muszą szybko
wrócić do Herkulesa, bo inaczej ich przyjaciele zginą.
-Acheloos cię do tego zmusił - ciągnął Jason. - A poza
tym wątpię, by piorun go
zabił. To starożytny bóg. Trzeba by zniszczyć jego rzekę,
żeby zniszczyć jego. A on
będzie żył bez tego rogu. Skoro musiałaś skłamać,
mówiąc mu, że nie oddasz go
Herkulesowi, no to...
-Nie skłamałam.
Spojrzał na nią zdumiony.
-Pipes... nie mamy wyboru. Herkules zabije...
-Herkules na to nie zasługuje.
Nie wiedziała, dlaczego jest taka wściekła, ale po raz
pierwszy w życiu była czegoś
tak pewna.
Herkules był niepoprawnym, samolubnym draniem.
Skrzywdził zbyt wiele osób, a
teraz chciał skrzywdzić ich. Może miał w życiu pecha.
Może bogowie nim pomiatali. Ale
to go nie usprawiedliwiało. Heros nie jest w stanie
zapanować nad bogami, ale powinien
panować nad sobą.
Jason nigdy by taki nie był. Nigdy by nie obwiniał innych
o swoje kłopoty, osobista
uraza nigdy nie przeszkodziłaby mu zrobić tego, co
słuszne.
Piper nie zamierzała powtarzać błędu Dejaniry. Nie
chciała być posłuszna
Herkulesowi tylko dlatego, że jest taki przystojny i silny,
że budzi taki strach. Tym razem
nie będzie po jego myśli - nie po tym, jak zagroził im
śmiercią i kazał poniżyć i pognębić
Acheloosa, żeby odegrać się na Herze. Nie zasługiwał na
róg obfitości. Zamierzała
przywołać go do porządku.
-Mam pewien plan.
Powiedziała Jasonowi, co trzeba zrobić. Nie zdawała
sobie sprawy, że używa
czaromowy, dopóki nie zobaczyła jego szklistych oczu.
-Skoro tak uważasz — powiedział i zamrugał kilka razy. -
Pewnie zginiemy, ale
zgadzam się.
Herkules czekał w tym samym miejscu, w którym go
opuścili. Wpatrywał się w
„Argo II". Okręt był zakotwiczony między dwiema
kolumnami; za nim zachodziło już
słońce. Jeszcze nic się nie stało, ale Piper poczuła, że jej
plan jest zupełnie szalony.
Było za późno, by go zmieniać. Już wysłała wiadomość
iryfonem do Leona. Jason był
przygotowany. A kiedy ponownie zobaczyła Herkulesa,
nabrała pewności, że nie można
mu dać tego, czego chciał.
Nie rozpromienił się na widok Piper niosącej róg byka,
ale twarz trochę mu
złagodniała.
-Dobrze - rzekł. — Przynieśliście mi róg. Skoro tak, to
jesteście wolni.
Piper zerknęła na Jasona.
-Słyszałeś, co powiedział. Mamy jego pozwolenie. -
Zwróciła się z powrotem w
stronę boga. - To znaczy, że nasz okręt może wpłynąć na
Morze Śródziemne, tak?
-Tak, tak. - Herkules pstryknął palcami. - Daj mi ten róg.
-Nie.
Bóg zmarszczył brwi.
-Słucham?
Uniosła róg obfitości w górę. Po odcięciu od głowy
Acheloosa stał się pusty w
środku, gładki i ciemny Wyglądał dość zwyczajnie, ale
liczyła na jego czarodziejską
moc.
-Acheloos miał rację - powiedziała. - Jesteś jego
przekleństwem tak samo jak on
twoim. Co z ciebie za heros?
Herkules spojrzał na nią tak, jakby przemówiła po
japońsku.
-Chyba zdajesz sobie sprawę z tego, że mogę was zabić
kiwnięciem palca? Mogę
cisnąć maczugą w wasz okręt i rozwalić kadłub. Mogę...
-Możesz się przymknąć - powiedział Jason, dobywając
miecza. - Może Zeus
rzeczywiście różni się od Jupitera. Bo ja nie zniósłbym
brata, który zachowuje się tak jak
ty.
Żyły na szyi Herkulesa zrobiły się purpurowe jak jego
szata.
-Nie będziesz pierwszym półbogiem, którego zabiję.
-Jason jest lepszy od ciebie - powiedziała Piper. - Ale nie
martw
się. Nie chcemy z tobą walczyć. Zamierzamy odpłynąć
stąd z tym rogiem. Nie
zasługujesz na niego. Zatrzymam go, żeby mi
przypominał, czego półbogowi nie wolno
robić. I żeby mi przypominał nieszczęsnego Acheloosa i
Dejanirę.
Nozdrza boga zadrgały.
-Nie wymawiaj tego imienia! Chyba nie myślisz
poważnie, że boję się twojego
mizernego chłoptasia. Nikt nie jest silniejszy ode mnie.
-Nie powiedziałam, że jest od ciebie silniejszy.
Powiedziałam, że jest lepszy.
Skierowała wylot rogu w stronę Herkulesa. Pozwoliła, by
opuściły ją wszystkie żale,
zwątpienia i złości, które ją dręczyły od czasu wizyty w
Obozie Jupiter. Skupiła się na
wszystkim, co dobrego przeżyła z Jasonem Grace: na
locie w jego ramionach nad
Wielkim Kanionem, na wspólnych przechadzkach po
plaży w Obozie Herosów, kiedy
trzymali się za ręce, śpiewając i patrząc na gwiazdy, na
siedzeniu razem w leniwe
popołudnia przy polach truskawek i słuchaniu satyrów
grających na fletniach.
Pomyślała o przyszłości, kiedy giganci zostaną już
pokonani, a Gaja znowu pogrąży
się we śnie, kiedy będą żyli razem szczęśliwie — bez
zazdrości, bez potworów, z którymi
trzeba walczyć. Wypełniła swoje serce tymi myślami i
poczuła, że róg obfitości zaczyna
się rozgrzewać.
I nagle z rogu trysnął strumień jedzenia tak silny jak rzeka
Acheloosa. Strumień
świeżych owoców, pieczywa i wędzonych szynek runął
na Herkulesa, zasypując go w
okamgnieniu. Piper nie mogła zrozumieć, w jaki sposób
to wszystko mieściło się w rogu
i przepychało przez jego wąski wylot, ale pomyślała, że
szczególnie te szynki były na
miejscu.
Kiedy róg wypluł z siebie dość jadła, by wypełnić dom,
sam się zamknął. Piper
słyszała dochodzące spod tego wzgórka wrzaski i
szamotaninę Herkulesa. Najwyraźniej
nawet najsilniejszy na świecie bóg musiał ulec,
pogrzebany pod stosem świeżych
produktów spożywczych.
-Zwiewajmy! — zawołała do Jasona, który zapomniał o
swojej roli w tym planie i
gapił się na stos. - Już!
Objął ją w pasie i wezwał wiatr. Zostali zdmuchnięci z
wyspy tak gwałtownie, że
powietrze uderzyło Piper w twarz jak smagnięcie biczem.
W ostatniej chwili.
Bo kiedy wyspa zniknęła im z oczu, głowa Herkulesa
wyłoniła się z pagórka
wszelkich dóbr jadalnych, z tkwiącą na niej jak hełm
połówką orzecha kokosowego.
-Zabiję! - ryknął, a miał w tym niezłą wprawę.
Jason wylądował na pokładzie „Argo II". Na szczęście
Leo zrobił to, co do niego
należało. Wiosła okrętu były już w trybie lotu. Kotwica
podniesiona. Jason wezwał
wichurę tak potężną, że poderwała ich w niebo, a Percy
wysłał na brzeg trzymetrową
falę, która ponownie powaliła Herkulesa kaskadą wody i
ananasów.
Kiedy bóg stanął wreszcie na nogach i zaczął ciskać w
nich kokosami, „Argo II"
przebijał się już przez obłoki nad Morzem Śródziemnym.
XXIX
PERCY
Percy nie czuł się najlepiej.
Najpierw uciekł z Atlanty przed złymi bogami morza.
Potem nie zapobiegł atakowi
olbrzymiej krewetki na „Argo II". Potem te rybocentaury,
bracia Chejrona, nawet nie
chciały się z nim spotkać.
Jakby tego było mało, kiedy dopłynęli do Gibraltaru,
Jason Błyskawica odwiedził
swojego brata przyrodniego Herkulesa, najsłynniejszego
półboga wszech czasów, a on,
Percy, musiał w tym czasie tkwić na okręcie.
No dobra, z tego, co mówiła Piper, wynikało, że Herkules
okazał się zimnym
draniem, ale... łażenie tam i z powrotem po pokładzie nie
jest zbyt atrakcyjnym zajęciem.
Otwarte morze powinno przecież być jego terytorium. To
on powinien odgrywać tu
główną rolę, dowodzić, chronić swoich przyjaciół. A
zamiast tego od początku rejsu
przez Atlantyk raz pogawędził z rekinami, a poza tym
wysłuchiwał trenera Hedgea
podśpiewującego kawałki z popularnych seriali.
Co gorsza, odkąd opuścili Charleston, nie miał bliższego
kontaktu z Annabeth.
Większość czasu spędzała w swojej kabinie, studiując
spiżową mapę, którą zdobyła w
Forcie Sumter, albo szukając informacji w laptopie
Dedala.
Za każdym razem gdy próbował się z nią zobaczyć, była
tak pogrążona w myślach, że
ich rozmowa przebiegała mniej więcej w stylu:
Percy: — Cześć, jak leci?
Annabeth: - Och, nie, dzięki.
Percy: - No dobra... ale jadłaś coś dzisiaj?
Annabeth: - Chyba Leo ma teraz wachtę. Zapytaj jego.
Percy: — No tak, mówił dziad do obrazu.
Annabeth: - Dobra. Za chwilę.
Tak czasem miała. Chodzenie z córką Ateny było nie lada
wyzwaniem. Percy łamał
sobie głowę nad tym, jak zwrócić na siebie jej uwagę.
Martwił się o nią od czasu jej
spotkania z pająkami w Forcie Sumter i nie wiedział, jak
jej pomóc, zwłaszcza że zbyt
często nie mógł się z nią dogadać.
Po pokonaniu Słupów Herkulesa - bez szwanku, jeśli nie
liczyć paru kokosów, które
utkwiły w kadłubie - okręt gładko szybował w powietrzu
przez kilkaset mil.
Percy miał nadzieję, że te starożytne krainy nie okażą się
tak niebezpieczne, jak im
mówiono. Tyle że ta nadzieja była równie złudna jak
obietnica z reklamy: „Od razu
poczujesz różnicę!".
Kilka razy na godzinę coś ich atakowało. Raz stado
stymfalij-skich ptaków
wychynęło z ciemności nocy i Festus spalił je ognistym
wyziewem. Innym razem duchy
burzy kłębiły się wokół masztu i Jason rozpędził je
błyskawicą. Kiedy trener Hedge jadł
kolację na pokładzie dziobowym, znikąd pojawił się dziki
pegaz, podeptał mu enchiladę i
odleciał, pozostawiając ślady sera na całym pokładzie.
-1 za co to było? - zapytał trener.
Na widok pegaza Percy poczuł żal, że nie ma przy nim
Mrocznego. Od dawna nie
widział swojego przyjaciela. Grom i Arion też się nie
pokazywały. Może nie chciały się
zapuszczać na Morze Śródziemne. Nie mógł ich za to
winić.
W końcu koło północy, po dziewiątym czy dziesiątym
ataku powietrznym, Jason
zwrócił się do Percyego:
- Może byś się przespał? Będę zwalał te świństwa z nieba,
dopóki mi sił starczy. A
potem możemy trochę popłynąć i ty przejmiesz wachtę.
Percy nie był pewny, czy zaśnie na okręcie wstrząsanym
przez rozzłoszczone duchy
wiatru, ale uznał, że pomysł Jasona nie jest głupi. Zszedł
pod pokład i rzucił się na swoją
koję.
Ale nocne koszmary nie pozwoliły mu odpocząć.
Śniło mu się, że jest w jakiejś mrocznej jaskini. Niewiele
widział w tych
ciemnościach, ale wyczuwał, że jaskinia jest wielka.
Gdzieś w pobliżu kapała woda, a te
dźwięki odbijały się echem od odległych ścian. Sądząc po
ruchu powietrza, musiała też
być bardzo, bardzo wysoka.
Usłyszał czyjeś ciężkie kroki i z mroku wyłoniły się
postacie Efialtesa i Otisa.
Rozróżniał ich tylko po włosach - Efialtes miał zielone
dredy z wplecionymi w nie
srebrnymi i złotymi monetami, Otis purpurowy kucyk z
wplecionymi weń... czyżby to
były petardy?
Poza tym ubrali się identycznie, a ich strój był częścią
koszmaru: obcisłe białe
spodnie i złote koszule pirackie z głębokimi wycięciami z
przodu, ukazującymi
owłosione piersi. Z każdego nabijanego cyrkoniami pasa
zwisał z tuzin sztyletów w
pochwach. Na nogach mieli sandały dowodzące, że... tak,
to prawda, mieli węże zamiast
stóp! Rzemyki sandałów oplatały karki wężów, których
głowy wystawały tam, gdzie
powinny być paluchy. Węże strzelały języczkami i
obracały złotymi oczami we
wszystkie strony jak psy wyglądające przez okno
samochodu. Być może dawno nie miały
obuwia z widokiem.
Giganci stali przed Percym, ale nie zwracali na niego
uwagi. Wpatrywali się w
ciemność.
-Jesteśmy - oznajmił Efialtes.
Jego tubalny głos potoczył się echem po jaskini, aż w
końcu zamarł gdzieś w oddali.
Z wysoka ktoś odpowiedział:
-Tak. Widzę. Trudno nie zauważyć tych strojów.
Percy poczuł, że żołądek mu się skręca. Głos był jakby
kobiecy, ale całkiem
nieludzki. Każde słowo było jakimś zniekształconym
sykiem w wielu tonach, jakby rój
afrykańskich morderczych pszczół nauczył się mówić
unisono po angielsku.
To nie była Gaja. Tego Percy był pewny. Ale cokolwiek
to było, najwyraźniej
napawało bliźniaków-gigantów strachem. Węże uniosły
się i pochyliły głowy z
szacunkiem.
-Oczywiście, Wasza Wielkopańskość - powiedział
Efialtes. -Przynosimy wieści
o...
-Dlaczego jesteście tak poubierani? - zapytało to coś z
ciemności.
Percy odetchnął z ulgą, bo głos ani trochę się nie
przybliżył.
Efialtes rzucił bratu poirytowane spojrzenie.
-Mój brat miał włożyć coś innego. Niestety...
-Powiedziałeś, że to ja jestem dzisiaj miotaczem noży -
zaprotestował Otis.
-Powiedziałem, że to ja będę dziś miotaczem noży! Ty
miałeś być magikiem! Och,
niech mi Wasza Wielkopańskość wybaczy. Na pewno nie
życzysz sobie wysłuchiwania
naszych kłótni. Przyszliśmy, jak kazałaś, z
wiadomościami. Ten okręt już się zbliża.
Jej Wielkopańskość, kimkolwiek była, wydała z siebie
serię gwałtownych syków jak
przebijana raz po raz dętka. Percy'emu dreszcz przebiegł
po plecach, gdy zdał sobie
sprawę, że to był śmiech.
-Ile czasu? - zapytała.
Percy
-Myślę, że powinni wylądować w Rzymie wkrótce po
świcie -odrzekł Efialtes. Oczywiście
będą musieli minąć złotego chłopca.
Uśmiechnął się szyderczo, jakby „złoty chłopiec" nie
należał do jego ulubieńców.
-Mam nadzieję, że wylądują bezpiecznie - powiedziała Jej
Wielkopańskość. Zepsułoby
to nam zabawę, gdyby pochwycono ich zbyt wcześnie.
Przygotowania
zakończone?
-Tak, Wasza Wielkopańskość.
Otis zrobił krok do przodu i jaskinia zadygotała. Pod jego
lewym wężem otwarła się
szczelina.
-Uważaj, gamoniu! - warknęła Jej Wielkopańskość. -
Chcesz powrócić do Tartaru
w niezbyt przyjemny sposób?
Otis cofnął się, twarz mu zwiotczała ze strachu. Percy
dostrzegł teraz, że dno jaskini,
wyglądające na kamienne, przypominało bardziej
lodowiec, po którym kiedyś szedł na
Alasce - w jednych miejscach było gładkie, solidne, w
innych... nie bardzo. Rad był, że
we śnie nic się nie waży.
-To wszystko ledwo się trzyma - ostrzegła Jej
Wielkopańskość - a jeśli jeszcze się
nie rozpadło, to tylko dzięki mnie. Jedynie na
tyle można powstrzymać wielowiekową wściekłość
Ateny, a pod nami wielka Matka
Ziemia wciąż wierci się we śnie. Między tymi dwiema
mocami... no cóż, moje gniazdo
całkiem zwietrzało. Miejmy nadzieję, że to dziecię Ateny
udowodni, że warto je
schwytać. Będzie moją ostatnią igraszką.
Efialtes głośno przełknął ślinę. Wciąż wpatrywał się w
szczelinę pod stopami.
-Wkrótce nie będzie to miało znaczenia, Wasza
Wielkopańskość. Gaja powstanie,
a my wszyscy zostaniemy wynagrodzeni. Nie będziesz
już musiała strzec tego miejsca,
wyjdziesz z ukrycia.
-Być może - zasyczał z ciemności głos. — Ale brak mi
będzie słodyczy zemsty.
Dobrze się nam razem pracowało przez całe stulecia, co?
Bliźniacy skłonili się. Monety błysnęły we włosach
Efialtesa, a Percy poczuł mdłości,
gdy zdał sobie sprawę, że niektóre z nich są srebrnymi
drachmami, takimi samymi jak ta,
którą Annabeth dostała od swojej matki.
Annabeth powiedziała im, że w każdym pokoleniu Atena
wysyłała kilkoro dzieci na
misję odzyskania zaginionego posągu z Partenonu.
Żadnemu się to nie udało.
„Dobrze się nam razem pracowało przez całe stulecia"...
Gigant Efialtes miał we włosach setki srebrnych drachm -
setki trofeów. Percy
wyobraził sobie Annabeth stojącą samotnie w tym
miejscu. Wyobraził sobie giganta
odbierającego jej monetę i dodającego ją do swojej
kolekcji. Zapragnął dobyć miecza i
ostrzyc olbrzyma, zaczynając od karku, ale nic nie mógł
zrobić. Mógł tylko patrzeć.
-Och, Wasza Wielkopańskość - powiedział nerwowo
Efialtes - chciałbym
przypomnieć, że Gaja życzy sobie, by tę dziewczynę
wziąć żywcem. Możesz ją dręczyć.
Możesz doprowadzić ją do szaleństwa. Możesz robić z
nią, co zechcesz, ale jej krew
musi zostać przelana na tych starożytnych kamieniach.
Jej Wielkopańskość zasyczała gniewnie.
-Można użyć do tego innych.
-No tak - odrzekł Efialtes - ale ona chce tę dziewczynę. I
tego chłopaka, syna
Posejdona. Chyba rozumiesz, dlaczego tych dwoje
najbardziej nam pasuje.
Percy nie wiedział, co to znaczy, ale zapragnął rozwalić
dno jaskini i wysłać tych
dwóch głupców w złotych koszulach na wieczne
zatracenie. Nigdy nie pozwoli Gai na
przelanie swojej krwi w żadnym celu, a tym bardziej
nikomu nie da skrzywdzić
Annabeth.
-Zobaczymy — syknęła Jej Wielkopańskość. - A teraz
odejdźcie. Zajmijcie się
przygotowaniami. Będziecie mieć to swoje widowisko. A
ja... ja będę działać tu, w
ciemnościach.
Sen rozwiał się i Percy przebudził się gwałtownie.
Jason pukał w otwarte drzwi.
-Osiedłiśmy na morzu - powiedział, a wyglądał na bardzo
zmęczonego. - Twoja
kolej.
Percy nie chciał budzić Annabeth, ale uznał, że powinien
to zrobić. Nawet trener
Hedge nie zganiłby ich za rozmowę podczas ciszy nocnej,
skoro chodziło o informacje,
od których zależało jej życie.
Stali na pokładzie, wszyscy prócz Leona, który wciąż
okupował sterownię. Musiał
być skrajnie wyczerpany, ale nie chciał się przespać.
-Nie życzę sobie więcej takich niespodzianek, jak ta
Krewedzilla - mówił.
Wszyscy próbowali go przekonać, że nie tylko on ponosi
odpowiedzialność za atak
skolopendry, ale ich nie słuchał. Percy dobrze wiedział,
co Leo czuje. Sam miał wielki
talent do niewybaczania sobie błędów.
Dochodziła czwarta rano. Pogoda była podła. Mgła
zgęstniała tak, że Percy nie
widział Festusa na dziobie, a ciepła mżawka wisiała w
powietrzu jak kurtyna z
paciorków. Okręt kołysał się ciężko, przebijając blisko
dziesięciometrowe fale, a spod
pokładu dochodziły równie ciężkie westchnienia i jęki
biednej Hazel.
Mimo to Percy poczuł się lepiej, odkąd znowu żeglowali
po morzu. Wolał to od
przebijania się przez chmury burzowe i ataków łasych na
ludzkie mięso ptaków czy
rozdeptujących enchiladę pegazów.
Stojąc z Annabeth przy przednim relingu, opowiedział jej
o swoim śnie.
Nie wiedział, jak na to zareaguje. Ku jego zdumieniu nie
była tymi rewelacjami
zaskoczona.
Wpatrzyła się w mgłę.
-Percy, musisz mi coś przyrzec. Nie mów innym o swoim
śnie.
-Co? Annabeth...
-To, co zobaczyłeś, dotyczyło Znaku Ateny Im to nie
pomoże. Tylko zaczną się
niepokoić, a mnie będzie trudniej zrobić to, co do mnie
należy
-Annabeth, chyba nie mówisz poważnie. To coś w
ciemności, ta wielka komora z
rozpadającym się dnem...
-Wiem. - Jej twarz była nienaturalnie blada, a Percy
podejrzewał, że nie był to
efekt mgły. - Ale muszę to zrobić sama.
Zdusił w sobie gniew. Nie bardzo wiedział, czy jest
wściekły na nią, czy na swój sen,
czy może na cały grecko-rzymski świat, który przez pięć
tysięcy lat kształtował historię
ludzkości w jednym celu: żeby uczynić życie Percy ego
Jacksona tak nieznośnym, jak to
tylko możliwe.
-Ty wiesz, co było w tej jaskini - powiedział. - To ma coś
wspólnego z pająkami?
-Tak - odpowiedziała cicho.
-Więc jak możesz... - zaczął, ale urwał.
Kiedy Annabeth coś sobie postanowiła, przekonywanie
jej, że popełnia błąd, było
pozbawione sensu. Przypomniał sobie tę noc, trzy i pół
roku temu, kiedy w Maine
uratowali Nica i Biancę di Angelo. Annabeth porwał tytan
Atlas. Przez jakiś czas Percy
nie wiedział nawet, czy dziewczyna żyje. Przewędrował
cały kraj, by ją ocalić. To były
najcięższe dni w jego życiu - nie z powodu potworów, ale
lęku o nią.
Jak mógłby teraz świadomie pozwolić jej odejść,
wiedząc, że czeka ją jeszcze
większe zagrożenie?
I nagle zaświtało mu w głowie: tak jak wówczas się czuł,
przez tych kilka dni,
musiała się czuć Annabeth przez sześć miesięcy, kiedy on
zaginął, pozbawiony pamięci.
Poczuł wyrzuty sumienia. Czy nie był egoistą, spierając
się teraz z nią? Przecież ona
musi wypełnić swoją misję. Od tego może zależeć los
całego świata. A jednak coś w nim
bardzo chciało powiedzieć: „Zapomnij o świecie". Nie
mógł znieść myśli, że może jej
zabraknąć.
Wpatrzył się w mgłę. Nic nie widział, ale miał doskonałe
wyczucie morza. Znał ich
dokładne położenie geograficzne. Wiedział, jak głęboki
jest ocean i w którym kierunku
zmierzają morskie prądy. Znał prędkość okrętu i nie
wyczuwał żadnych skał, mielizn ani
innych naturalnych zagrożeń przed nimi. A jednak ta
oślepiająca mgła budziła w nim
niepokój.
Nic ich nie zaatakowało od czasu, gdy okręt osiadł na
wodzie, ale to morze było
jakieś inne. Percy znał Atlantyk, Pacyfik, nawet zatokę
Alaska, ale to morze wydawało
mu się bardziej starożytne i potężniejsze. Wyczuwał
kłębiące się pod nim odmęty. Po
tych wodach żeglowali wszyscy greccy i rzymscy herosi -
od Herkulesa po Eneasza. W
jego głębinach nadal żyły potwory, tak gęsto omotane
magiczną Mgłą, że przez
większość czasu pozostawały uśpione, ale czuł, jak się
poruszają, wietrząc spiżowy
kadłub greckiej triremy i krew półbogów.
„Powrócili" - zdawały się mówić potwory. - „Znowu
świeża krew".
-Jesteśmy już niedaleko wybrzeża Italii - powiedział
Percy, głównie po to, by
przerwać milczenie. - Jakieś sto mil morskich od ujścia
Tybru.
-Wspaniale - odrzekła Annabeth. - O świcie
powinniśmy...
-Stop. — Percy poczuł, że skóra mu cierpnie. - Musimy
się zatrzymać.
-Dlaczego?
-Leo, stop! - krzyknął Percy.
Za późno. Z mgły wyłonił się inny okręt i staranował
„Argo II". W ułamku sekundy
świadomość Percy'ego odnotowała przypadkowe
szczegóły: inną triremę, czarne żagle z
wymalowaną głową gorgony, tłum wojowników, nie
całkiem ludzkich, w greckich
zbrojach, z mieczami i włóczniami w dłoniach, i spiżowy
taran na poziomie wody,
uderzający w kadłub „Argo II".
W chwili wstrząsu Annabeth i Percy niemal wypadli za
burtę.
Festus rzygnął ogniem, kilkunastu bardzo zaskoczonych
wojowników z krzykiem
wpadło do morza, ale o wiele więcej przeskakiwało już na
„Argo II". Liny abordażowe
śmignęły w powietrzu, zaczepiając hakami o relingi i
maszt, wczepiając żelazne szczęki
w deski kadłuba.
Kiedy Percy ochłonął, wróg był już wszędzie. Nie widział
dobrze przez mgłę i mrok,
ale napastnicy wydali mu się skrzyżowaniem delfinów z
ludźmi albo ludzi z delfinami.
Niektórzy mieli szare pyski, inni trzymali miecze w
zdeformowanych płetwach. Jedni
kuśtykali na częściowo zrośniętych nogach, drudzy mieli
płetwy zamiast stóp, co Percy
emu przypominało buty klowna.
Annabeth i Percy stanęli oparci o siebie plecami, jak to
już czynili wiele razy, z
mieczami w dłoniach. Percy próbował wezwać fale,
mając nadzieję odepchnąć od „Argo
II" triremę napastników albo nawet ją wywrócić, ale
morze nie odpowiadało na jego
wezwania. Jakby coś dusiło jego wolę, wyrywając ocean
spod jego kontroli.
Uniósł Orkana, gotów walczyć, ale przewaga
napastników była miażdżąca. Otoczył
ich krąg wojowników z pochylonymi włóczniami,
tworzącymi bezpieczny dystans od
jego miecza. Delfinołaki rozwarły pyski, wydając
gwiżdżące, przerywane dźwięki.
Wstrząsnął nim widok ich zębów.
Próbował zebrać myśli. Może udałoby mu się przerwać
ten krąg i zabić paru
napastników... ale inni i tak nadzialiby na włócznie i jego,
i Annabeth.
W każdym razie wydawało się, że wojownicy nie
zamierzają zabić ich natychmiast.
Trzymali Percy'ego i Annabeth w złowieszczym kręgu,
podczas gdy ich kamraci zaroili
się na dolnym pokładzie i wpadli do sterowni. Percy
słyszał, jak wyłamują drzwi kabin,
szamocząc się z jego przyjaciółmi. Jeśli nawet inni
półbogowie nie spali mocno, i tak nie
mieli żadnych szans w walce z taką ciżbą wrogów.
Oszołomionego i jęczącego Leona powleczono przez
pokład i ciśnięto na stos lin.
Pod pokładem ucichły odgłosy walki. Albo wszyscy już
się poddali, albo... Percy nie
chciał nawet o tym myśleć.
Krąg włóczni rozdzielił się z jednej strony, aby
przepuścić kogoś do środka. Była to
postać w pełni ludzka, choć po sposobie, w jaki rozstąpiły
się przed nią delfinołaki,
można było poznać, że jest ich przywódcą. Miała na sobie
grecki strój bojowy: sandały,
krótką spódniczkę, nagolenniki i napierśnik ze wzorami
przedstawiającymi morskie
potwory, a wszystko było złote. Nawet broń, grecki miecz
podobny do Orkana, był ze
złota, a nie ze spiżu.
„Złoty chłopak" - pomyślał Percy, przypominając sobie
swój sen. - „Będą musieli
minąć złotego chłopca'.
Najbardziej niepokoił go jednak jego hełm. Przyłbica była
pełną maską
ukształtowaną w głowę gorgony - z zakrzywionymi kłami
i ohydnym uśmiechem na
otoczonej wijącymi się wężami twarzy. Percy dobrze znał
gorgony. To podobieństwo
było bardzo bliskie — trochę za bliskie jak na jego gust.
Annabeth obróciła się, tak że teraz stała z Percym ramię
w ramię. Pragnął ją przytulić
opiekuńczo, ale zwątpił, czy doceniłaby ten gest, i nie
chciał dać poznać złotemu
facetowi, że Annabeth jest jego dziewczyną. Nie byłoby
rozsądne zwiększać przewagę
przeciwnika.
- Kim jesteś? - zapytał Percy. - Czego chcesz?
Złoty wojownik zachichotał cicho. Błysnął jego miecz i
Orkan wypadł z ręki
Percy'ego, spadając łukiem do morza.
Równie dobrze mógłby wrzucić do morza jego płuca, bo
Percyego dosłownie zatkało.
Jeszcze nigdy nie rozbrojono go z taką łatwością.
- Cześć, braciszku. - Złoty wojownik przemówił
dźwięcznym i aksamitnym głosem z
jakimś egzotycznym akcentem, może
śródziemnomorskim, który wydał się Percy'emu
trochę znajomy. - Zawsze się cieszę, kiedy obrabuję
jakiegoś innego syna Posejdona.
Jestem Chrysaor, Złoty Miecz. A czego chcę? - Zwrócił
swoją złotą maskę w stronę
Annabeth. - No cóż, to proste. Chcę wszystkiego, co
masz.
XXX
PERCY
S erce Percy'ego waliło w nierównym rytmie, gdy
Chrysaor przechadzał się tam i z
powrotem, przyglądając się im jak cennym okazom bydła.
Z tuzin delfinołaków stał
nadal w kręgu wokół nich, z ostrzami włóczni
wymierzonymi w pierś Percy'ego, podczas
gdy tabuny innych plądrowały okręt, hałasując pod
pokładem. Jeden wyszedł po
schodach, niosąc pudło z ambrozją, inny dźwigał naręcze
pocisków do balisty i skrzynię
greckiego ognia.
-Ostrożnie! - ostrzegła go Annabeth. - To może wysadzić
w powietrze oba nasze
okręty.
-Ha! - prychnął Chrysaor. - Dobrze znamy ogień grecki,
dziewczyno. Nie martw
się. Przez całe eony plądrowaliśmy i łupiliśmy okręty na
Mare Nostrum.
-Twój akcent brzmi znajomo - powiedział Percy. - Już się
kiedyś spotkaliśmy?
-Nie miałem przyjemności. - Złota maska gorgony
łypnęła na niego złowrogo,
chociaż trudno było odgadnąć, jaką naprawdę miał pod
nią minę. - Ale słyszeliśmy o
tobie, Percy Jacksonie.
Och, tak, o tym młodzieńcu, który ocalił Olimp. I o twojej
wiernej pomagierce,
Annabeth Chase.
-Nie jestem niczyją pomagierką - warknęła Annabeth. —
I... Percy, jego akcent brzmi
znajomo, bo przypomina wymowę jego matki. Zabiliśmy
ją w New Jersey.
Percy zmarszczył brwi.
-Jestem pewny, że nie jest to akcent z New Jersey. A
jego... Och. Wszystko się
poskładało. Centrum Krasnali Ogrodowych Cioci Em -
gniazdo Meduzy. Mówiła z takim
samym akcentem, w każdym razie do chwili gdy Percy
odciął jej głowę.
-Meduza jest twoją matką? - zapytał. - Chłopie, masz
cholernego pecha.
Sądząc po dźwięku, jaki narodził się w gardle Chrysaora,
trochę się zdenerwował.
-Jesteś tak samo arogancki jak pierwszy Perseusz. Ale
masz rację, Percy Jacksonie.
Moim ojcem jest Posejdon. Matką Meduza. Kiedy
zmieniła ją w potwora tak zwana
bogini mądrości... - Złota maska zwróciła się w stronę
Annabeth. - To chyba twoja
matka. .. Dwoje dzieci Meduzy uwięzło w jej łonie, nie
mogąc przyjść na świat. Kiedy
pierwszy Perseusz odciął jej głowę...
-Wyskoczyło z niej dwoje dzieci - dokończyła Annabeth.
-Pegaz i ty.
Percy zamrugał.
-Więc twoim bratem jest skrzydlaty koń. Ale jesteś też
moim bratem przyrodnim,
co oznacza, że wszystkie latające konie na świecie są
moimi... Wiesz co? Zapomnijmy o
tym.
Już dawno nauczył się nie wnikać zbytnio w boskie
pokrewieństwa. Po tym jak
cyklop Tyson uznał go za brata, Percy wolał nie szukać
dalszej rodziny.
-Ale skoro jesteś dzieckiem Meduzy, to dlaczego nigdy o
tobie nie słyszałem? zapytał.
Chrysaor westchnął ciężko.
-Kiedy ma się za brata Pegaza, zwykle o tobie nie
pamiętają. Och, popatrz,
skrzydlaty koń! A kto by tam zwracał uwagę na mnie?
Nikt! - Uniósł ostrze miecza na
wysokość oczu Percy'ego.
- Ale nie próbuj mnie lekceważyć. Nie bez przyczyny
noszę imię Złoty Miecz.
-To cesarskie złoto?
-Ech! Zaczarowane złoto. Później Rzymianie nazwali je
złotem cesarskim, ale to
ja byłem pierwszym posiadaczem takiej klingi.
Powinienem być najsławniejszym
herosem wszech czasów! A stałem się złoczyńcą, bo
opowiadacze legend nie zaszczycili
mnie uwagą. Postanowiłem sam upomnieć się o swoje
dziedzictwo. Uznałem, że jako syn
Meduzy będę siał terror, a jako syn Neptuna zapanuję nad
morzami!
-Zostałeś piratem - podsumował Percy.
Chrysaor rozłożył ręce, co Percy przyjął z ulgą, bo miecz
oddalił się od jego oczu.
-Najlepszym piratem. Od stuleci żegluję po tych wodach,
zatrzymując wszystkich
półbogów, którzy są na tyle głupi, by zapuścić się na
Mare Nostrum. To jest teraz moje
terytorium. I wszystko, co posiadacie, należy do mnie.
Jeden z delfinołaków wywlókł
spod pokładu trenera Hedgea.
-Puść mnie, nędzny tuńczyku! - ryknął Hedge. Próbował
go kopnąć, ale jego
kopyto odbiło się od pancerza
wojownika. Sądząc po półokrągłych śladach na
napierśniku del-finołaka, trener
próbował tego już nieraz.
-Ach, satyr - powiedział drwiąco Chrysaor. - Trochę stary
i żylasty, ale cyklopi
dobrze zapłacą za taką przekąskę. Skujcie go.
-Nie jestem niczyją koźliną! - zaprotestował Hedge. -1
zakneblujcie - dodał
Chrysaor.
-Ty mały pozłacany... - zaczął Hedge, ale w tym
momencie delfinołak wepchnął
mu mokrą szmatę do ust.
Wkrótce trener został spętany jak cielak podczas rodeo i
rzucony na stos innych
łupów. Były tam skrzynie z żywnością, broń, a nawet
magiczna lodówka z mesy.
-Nie możesz tego zrobić! - krzyknęła Annabeth.
Spod złotej maski dobiegł rechot. Percy zastanawiał się,
czy Chrysaor ma okropnie
zniekształconą twarz i czyjego wzrok może zamieniać
ludzi w kamień, jak to czyniła jego
matka.
-Mogę zrobić, co zechcę - rzekł Chrysaor. - Mam
doskonale wyćwiczonych
wojowników. Są groźnymi, okrutnymi...
-Delfinami - dokończył Percy.
Chrysaor wzruszył ramionami.
-Zgadza się. No i co z tego? Parę tysiącleci temu mieli
pecha, porwali niewłaściwą
osobę. Część została zamieniona całkowicie w delfiny. A
ci... ci są hybrydami. Kiedy ich
odnalazłem w głębinach morza i zaoferowałem im nowe
życie, stali się moją wierną
drużyną. Nie boją się niczego!
Jeden z wojowników zaćwierkał do niego nerwowo.
-Tak, tak - burknął Chrysaor. - Boją się tylko jednego, ale
to się nie liczy. Nie ma
go tutaj.
W głowie Percy ego zaświtał pewien pomysł, ale zanim
zdążył go rozważyć, po
schodach wspięło się więcej delfinolaków, wlokących
jego przyjaciół. Jason był
nieprzytomny. Sądząc po nowych siniakach na jego
twarzy, próbował walczyć. Hazel i
Piper miały związane ręce i nogi. Piper miała knebel w
ustach, więc najwyraźniej piraci
odkryli, że potrafi używać czaromowy. Nie było tylko
Franka, za to dwa delfinołaki
miały na twarzach ślady po ukąszeniach pszczół.
Czyżby Frank zdołał się zamienić w rój pszczół? Percy
miał taką nadzieję. Jeśli Frank
jest gdzieś na pokładzie, byłaby to sprzyjająca
okoliczność, oczywiście pod warunkiem
że Percy zdoła się z nim porozumieć.
-Wspaniale! - zarechotał Chrysaor.
Kazał swoim wojownikom rzucić Jasona koło kusz.
Potem przyjrzał się dziewczętom,
jakby były prezentami bożonarodzeniowymi. Widząc to,
Percy zazgrzytał zębami.
-Ten chłopak nie ma dla mnie żadnej wartości -
powiedział Chrysaor. - Mamy
jednak umowę z Kirke. Kupi kobiety na swoje niewolnice
albo uczennice, w zależności
od ich uzdolnień. Ale nie ciebie, urocza Annabeth.
Annabeth żachnęła się.
-Nigdzie mnie nie zabierzesz.
Ręka Percy'ego wsunęła się do kieszeni i wymacała
długopis. Teraz czekał tylko na
chwilę nieuwagi Chrysaora. Może gdyby udało mu się
szybko powalić pirata, jego
wojownicy wpadliby w panikę.
Nic nie wiedział o jego słabych punktach. Zwykle
Annabeth dostarczała mu takich
informacji, ale najwyraźniej Chrysaor nie był bohaterem
żadnych legend, więc oboje nic
o nim nie wiedzieli.
Złoty wojownik zacmokał.
-Och, przykro mi, Annabeth, nie zatrzymam cię, choć
bardzo bym tego chciał.
Ciebie i twojego przyjaciela Percy ego zażądał ktoś inny.
Pewna bogini zapłaci za was
wysoką cenę, choć nie zastrzegła, żebym nie wyrządził
wam żadnej krzywdy.
W tej chwili Piper zrobiła coś, na co Percy czekał. Jęknęła
tak głośno, że nie stłumił
tego knebel. Potem padła na najbliższego strażnika,
zwalając go z nóg. Hazel domyśliła
się, o co chodzi, i upadła na pokład, wierzgając nogami i
miotając się jak w ataku szału.
Percy dobył Orkana i zamachnął się nim. Klinga powinna
trafić w szyję Chrysaora,
ale złoty chłopak okazał się niewiarygodnie szybki.
Uchylił się i odparował cios, podczas
gdy jego wojownicy cofnęli się, strzegąc jeńców i
stwarzając swojemu kapitanowi pole
do walki. Zaćwierkali i zapiszczeli, podbechtując go, a
Percy nabrał ponurego
podejrzenia, że przywykli do tego rodzaju rozrywek i nie
uważają, że ich wodzowi coś
grozi.
Percy nie skrzyżował miecza z takim przeciwnikiem od
czasu. .. no, od czasu walki z
bogiem wojny Aresem. Chrysaor był równie dobry. Przez
lata wiele z talentów Percy ego
rozwinęło się i wzmocniło, ale teraz, niestety zbyt późno,
zdał sobie sprawę, że nie
należała do nich walka na miecze.
Był sztywny i zbyt powolny - przynajmniej w walce z
takim przeciwnikiem jak
Chrysaor.
Nacierali na siebie, uskakując, robiąc wypady i parując
ciosy. Percy słyszał w głowie
głos Lukę'a Castellana, swojego pierwszego nauczyciela
walki na miecze w Obozie
Herosów, udzielający mu rad. Ale to nie pomogło.
Złota maska gorgony wyprowadzała go z równowagi.
Ciepła mgła, śliskie deski
pokładu, ćwierkanie delfinołaków - wszystko to nie
pomagało mu w walce. A kątem oka
dostrzegł, że jeden z wojowników przyłożył nóż do gardła
Annabeth, na wypadek gdyby
próbowała jakichś sztuczek.
Zamarkował pchnięcie i ciął na odlew, mierząc w brzuch
Chrysaora, ale złoty
wojownik przewidział ten ruch. Wytrącił mu miecz z
dłoni i Orkan ponownie spadł
łukiem do morza.
Chrysaor roześmiał się beztrosko. Nie został nawet
draśnięty. Przycisnął czubek
swojego złotego miecza do mostka Percy'ego.
- Niezła próba - powiedział. - Ale teraz zostaniecie skuci i
przetransportowani do sług
Gai. Niecierpliwie czekają, by przelać waszą krew i
przebudzić boginię.
XXXI
PERCY
Najlepsze pomysły często przychodzą do głowy w
pozornie beznadziejnych
sytuacjach.
Percy stał pokonany i bezbronny. Myślał gorączkowo, jak
wyjść z tej opresji. Za
bardzo przywykł do tego, że to Annabeth wiedziała
wszystko o greckich legendach, więc
teraz nie mógł sobie przypomnieć nic pożytecznego, ale
wiedział jedno: musi działać
szybko. Nie może pozwolić, by coś stało się jego
przyjaciołom. Nie może utracić
Annabeth. Nie po raz drugi.
Chrysaora nie zdoła pokonać, w każdym razie w
pojedynku. Ale bez jego załogi...
może udałoby się go obezwładnić, gdyby kilku półbogów
zaatakowało go jednocześnie.
Jak sobie poradzić z załogą? Zaczął składać fakty do
kupy: piraci zostali zamienieni
w delfinołaki przed tysiącami lat, kiedy porwali
niewłaściwą osobę. Percy znał tę
historię. No tak, ta niewłaściwa osoba jemu również
groziła przemianą w delfina. A
kiedy Chrysaor powiedział, że jego załoga nie boi się
niczego, jeden z delfinołaków
szybko go poprawił. „Tak" - powiedział wtedy Chrysaor.
- „Nie ma go tutaj".
Zerknął w stronę rufy i dostrzegł Franka, w ludzkiej
postaci, wyglądającego zza
balisty. Percy z trudem powstrzymał uśmiech. Ten wielki
osiłek twierdził, że jest
bezużytecznym niezdarą, ale zawsze znajdował się we
właściwym miejscu, kiedy Percy
go potrzebował.
Dziewczyny... Frank... lodówka.
Był to zwariowany pomysł, ale, jak zwykle, Percy innego
nie miał.
-Świetnie! - zawołał tak głośno, by zwrócić na siebie
uwagę wszystkich. - Zabierz
nas stąd, jeśli nasz kapitan na to pozwoli!
Złota maska zwróciła się w jego stronę.
-Jaki kapitan? Moi ludzie przeszukali cały okręt. Oprócz
was nie ma tu nikogo.
Percy uniósł ręce teatralnym gestem.
-Bóg objawia się tylko wtedy, kiedy sobie tego życzy. Ale
jest naszym przywódcą.
Kieruje naszym obozem dla półbogów. Prawda,
Annabeth?
Annabeth nie dała się zaskoczyć.
-Tak! - Pokiwała entuzjastycznie głową. - Pan D.! Wielki
Dionizos!
Delfinołaki poruszyły się niespokojnie. Jeden upuścił
miecz.
-Nie słuchajcie ich! - ryknął Chrysaor. - Na tym okręcie
nie ma żadnego boga.
Próbują was nastraszyć.
-1 powinniście być wystraszeni! — Percy spojrzał ze
współczuciem po załodze. -
Dionizos okrutnie was potraktuje, kiedy się dowie, że
opóźniacie naszą podróż. Ukaże
nas wszystkich. Nie zauważyliście, że te dziewczyny już
wpadły w dionizyjski szał?
Hazel i Piper siedziały spokojnie, gapiąc się na niego, ale
kiedy rzucił im znaczące
spojrzenie, zaczęły znowu grać na pokaz, dygocąc i
rzucając się jak ryby wyciągnięte z
wody. Otaczające je delfinołaki również popadały na
pokład, starając się odczołgać jak
najdalej od nich.
-Udają! - ryknął Chrysaor. - Zamknij się, Percy
Jacksonie! Nie ma tu szefa
waszego obozu. Został wezwany na Olimp. Wszyscy o
tym wiedzą.
-Więc przyznajesz, że Dionizos jest naszym szefem?
-Był- odparł Chrysaor. - Wszyscy o tym wiedzą.
Percy wyciągnął ku niemu rękę oskarżycielskim gestem.
-Widzicie? Jesteśmy zgubieni. Jeśli mi nie wierzycie,
sprawdźcie, co jest w tej
skrzyni!
Podbiegł do magicznej lodówki. Nikt nie próbował go
zatrzymać. Otworzył wieko i
pogrzebał w bryłkach lodu. Musi tam być choć jedna.
Musi. Jest! Wyciągnął srebrnoczerwoną
puszkę. Machnął nią w stronę delfinołaków, jakby
spryskiwał ich środkiem na
pluskwy.
-Popatrzcie! - zawołał. - To ulubiony napój boga.
Drżyjcie przed straszliwą
Dietetyczną Colą!
Delfinofaki zaczęły wpadać w panikę. Już miały ochotę
uciekać. Percy to czuł.
-Bóg odbierze wam okręt - ostrzegł ich. - Dokończy
waszą przemianę w delfiny
albo ześle na was szaleństwo, albo zamieni was w
oszalałe delfiny! Ratujcie się,
odpływajcie tak szybko, jak możecie! Szybko!
-To śmieszne! - Głos Chrysaora zamienił się w pisk.
Teraz nie wiedział już, w
kogo mierzyć mieczem: w Percy'ego czy w swoją załogę.
-Ratujcie się! - zawołał Percy. - Dla nas już za późno na
ratunek! - Z jego ust
wyrwał się zduszony okrzyk. Wskazał na miejsce, w
którym ukrywał się Frank. - Och,
nie! Frank zamienia się w szalonego delfina!
Nic się nie wydarzyło.
-Powiedziałem, Frank zamienia się w szalonego delfina!
Frank wychynął zza balisty i pokazowo chwycił się za
gardło.
-Och, nie - powiedział, jakby czytał z promptera w studiu
telewizyjnym. -
Zamieniam się w szalonego delfina.
I zaczął się zmieniać: nos mu się wydłużył, skóra zrobiła
się szara i śliska. Upadł na
pokład jako delfin, bijąc ogonem w deski.
Przerażeni piraci rozpierzchli się, ćwierkając i terkocąc.
W popłochu porzucali broń i
nie słuchając rozkazów Chrysaora, skakali za burtę. W
tym zamieszaniu Annabeth udało
się szybko przeciąć więzy Hazel, Piper i trenera Hedgea.
Percy i jego przyjaciele otoczyli osamotnionego
Chrysaora. Nie mieli broni, oprócz
sztyletu Annabeth i kopyt Hedgea, ale ich mordercze
miny musiały przekonać złotego
wojownika, że grozi mu śmierć.
Cofnął się aż do relingu.
-To jeszcze nie koniec, Jackson — warknął. - Jeszcze się
zemszczę...
Głos mu uwiązł w gardle, bo Frank znowu się zmienił.
Ważący ze czterysta
kilogramów niedźwiedź grizzly szybko przerwał tę
rozmowę. Uderzył bokiem Chrysaora
i zdarł mu złotą maskę. Chrysaor wrzasnął, natychmiast
zakrywając twarz rękami, i
zwalił się za burtę.
Podbiegli do relingu. W pierwszym odruchu Percy chciał
go ścigać, ale powstrzymał
się, wiedząc, że nie zna tych wód, i nie chcąc znów
walczyć z nim sam na sam.
-To było wspaniałe! - Annabeth pocałowała go, dzięki
czemu poczuł się nieco
lepiej.
-To było desperackie - poprawił ją. -1 musimy pozbyć się
tej pirackiej triremy.
-Spalić ją?
Percy spojrzał na puszkę dietetycznej coli, którą wciąż
trzymał w ręku.
-Nie, mam inny pomysł.
Zajęło im to więcej czasu, niż się Percy spodziewał.
Wciąż spoglądał na morze,
obawiając się, że Chrysaor i jego piraci powrócą, ale nie
powrócili.
Leo stanął na nogi, kiedy mu wlano do ust trochę nektaru.
Piper opatrzyła rany
jasonowi; okazało się, że nie są tak groźne, jak wyglądały.
Przede wszystkim ciężko
przeżywał swoją ponowną porażkę, którą mógłby mu
wypominać Percy.
Poznosili wszystkie swoje prowianty i broń na właściwe
miejsca i uporządkowali je,
podczas gdy trener Hedge buszował po okręcie piratów,
roztrzaskując swoim kijem
bejsbolowym wszystko, co mu wpadło pod rękę.
Kiedy skończył, Percy przeniósł broń piratów z powrotem
na ich okręt. Ich ładownie
pełne były skarbów, ale uparł się, by niczego nie zabierać.
-Wyczuwam tam złoto warte jakieś sześć milionów
dolarów -powiedziała Hazel. -
Oraz diamenty, rubiny...
-Sześć m-milionów? - wyjąkał Frank. - Kanadyjskich czy
amerykańskich?
-Daj spokój - powiedział Percy. - To część hołdu.
-Hołdu? - zdziwiła się Hazel.
-Och. - Piper pokiwała głową. - Kansas.
Jason wyszczerzył zęby w uśmiechu. On też tam był,
kiedy spotkali boga wina.
-To wariactwo. Ale jestem za.
W końcu Percy wszedł na pokład pirackiego okrętu i
pootwierał śluzy przeciw
zalewowe. Poprosił Leona, by za pomocą swoich narzędzi
wyborował kilka dziur w dnie
kadłuba, co ten uczynił z prawdziwą przyjemnością.
Załoga „Argo II" zebrała się przy relingu i odcięła liny
abordażowe. Piper wyjęła róg
obfitości i, na rozkaz Percyego, nakazała mu wypluć
strumień dietetycznej coli, który
wytrysnął z mocą sikawki strażackiej, zalewając pokład
pirackiego okrętu. Percy sądził,
że potrwa to parę godzin, ale okręt tonął o wiele szybciej,
wypełniony colą i morską
wodą.
-Dionizosie! - zawołał Percy, trzymając nad głową złotą
maskę Chrysaora. - Albo
Bachusie, jak cię tam zwą. To ty pomogłeś nam
zwyciężyć, choć cię tu nie było. Twoje
imię... albo dietetyczna cola czy co tam jeszcze...
przeraziło twoich wrogów. Więc
dziękujemy ci. - Poczuł się bardzo głupio, wypowiadając
te słowa, ale brnął dalej: -
Dajemy ci ten okręt w hołdzie. Mamy nadzieję, że
będziesz z tego rad.
-Sześć milionów w złocie - mruknął Leo. - Powinien być
z tego rad.
-Cicho! - skarciła go Hazel. — Drogocenny metal nie
zawsze jest taki drogocenny.
Wierz mi.
Percy cisnął złotą maskę na pokład pirackiego okrętu,
który teraz tonął jeszcze
szybciej. Pienisty płyn wytryskał przez otwory na wiosła i
wylewał się z ładowni,
zabarwiając morze brudnym brązem.
Percy wezwał falę, która pochłonęła okręt. Leo skierował
„Argo II" jak najdalej od
miejsca, w którym zniknął pod wodą.
-Czy to nie jest zanieczyszczanie środowiska? - zapytała
Piper.
-O to bym się nie martwił - odrzekł Jason. - Jeśli
Bachusowi spodoba się nasza
danina, okręt powinien zniknąć.
Percy nie był pewny, czy tak się stanie, ale czuł, że zrobił
wszystko co w jego mocy.
Nie bardzo wierzył w to, że Dionizos ich usłyszy, a
jeszcze mniej w to, że bóg wina
pomoże im w walce z bliźniaczymi gigantami, ale musiał
spróbować.
„Argo II" płynął na wschód we mgle, a Percy doszedł do
wniosku, że z jego
pojedynku z Chrysaorem wynikła przynajmniej jedna
korzyść. Odczuwał pokorę - na tyle
dużą, by złożyć hołd Facetowi od Wina.
Po przygodzie z piratami postanowili resztę drogi do
Rzymu przebyć w powietrzu.
Jason stwierdził, że czuje się wystarczająco dobrze, by
objąć wachtę razem z trenerem
Hedge'em, który wciąż tak był naładowany adrenaliną, że
za każdym razem gdy okręt
wpadał w turbulencję, wymachiwał pałką i wrzeszczał:
„Giń!"
Do świtu było jeszcze z parę godzin, więc Jason
zaproponował Percy'emu, by się
trochę przespał.
- Wszystko gra, stary - powiedział. - Daj komuś innemu
szansę ocalenia okrętu,
dobra?
Percy zgodził się, choć kiedy znalazł się już w swojej
kajucie, jakoś nie mógł zasnąć.
Wpatrywał się w mosiężną lampę zwisającą z sufitu i
myślał o tym, jak łatwo dał się
pokonać Chrysaorowi w walce na miecze. Złoty
wojownik mógł go zabić, nawet się nie
spociwszy. Darował mu życie tylko dlatego, że ktoś inny
zechciał zapłacić za przywilej
zabicia go własnoręcznie.
Czuł się tak, jakby jakaś strzała prześliznęła się przez
szczelinę w jego pancerzu jakby
wciąż nosił przekleństwo Achillesa i jakby ktoś odkrył
jego słaby punkt. Im dłużej
chodził po świecie jako heros, tym bardziej przyjaciele go
podziwiali. Polegali na jego
zdolnościach i ufali jego mocom. Nawet Rzymianie
ponieśli go na tarczy i uczynili
swoim pretorem, a przecież poznał ich zaledwie parę
tygodni wcześniej.
Ale nie czuł w sobie mocy. Im więcej bohaterskich
czynów dokonywał, tym lepiej
zdawał sobie sprawę ze swoich ograniczeń. Czuł się jak
oszust. „Wcale nie jestem tak
wielkim bohaterem, jak myślicie" - chciał ostrzec swoich
przyjaciół. Dowodziły tego
jego porażki, takie jak ta ostatnia. Może właśnie dlatego
zaczął się bać uduszenia. Nie
zatonięcia w morzu czy pogrążenia w ziemi, ale
przywalenia przez nadmierne
oczekiwania.
A niech to... Kiedy zaczynał mieć takie myśli, wiedział,
że spędził zbyt wiele czasu z
Annabeth.
Atena wypomniała kiedyś Percy'emu jego fatalną skazę,
to, co dla niego
najgroźniejsze. Jest zbyt lojalny wobec przyjaciół. Nie
widzi wszystkiego w szerszej
perspektywie. Ocaliłby przyjaciela, nawet gdyby
oznaczało to zniszczenie reszty świata.
Wówczas to zlekceważył. Lojalność miałaby być czymś
złym? Nie okazała się zła
podczas walki z tytanami. Ocalił swoich przyjaciół i
pokonał Kronosa.
Teraz zaczął się nad tym zastanawiać. Bez wahania
rzuciłby się na każdego potwora,
boga czy giganta, gdyby jego przyjaciołom coś zagrażało.
Ale czy na pewno on miałby to
zrobić? A może to zadanie dla kogoś innego? Bardzo
trudno byłoby mu się z tym
pogodzić. Miał kłopot nawet z czymś tak prostym jak
pozwolenie Ja-sonowi na objęcie
wachty. Nie chciał na nikim polegać, nie chciał, by
chronił go ktoś, kto mógłby przy tym
ucierpieć.
Uczyniła to kiedyś dla niego matka. Tkwiła w złym
związku z ordynarnym
śmiertelnikiem, ponieważ uważała, że w ten sposób ocali
syna przed potworami. Grover,
jego najlepszy przyjaciel, chronił go przez prawie cały
rok, zanim Percy uświadomił
sobie, że jest półbogiem. A Grovera o mało nie zabił
Minotaur.
Percy nie był już chłopcem. Nie chciał, by ktokolwiek,
kogo kochał, ryzykował dla
niego życie. Musiał być na tyle silny, by sam siebie
chronić. A teraz miał pozwolić
Annabeth pójść samotnie za Znakiem Ateny, wiedząc, że
ona może przypłacić to
życiem? Gdyby stanął przed wyborem - ocalenie
Annabeth albo powodzenie ich misji czy
naprawdę byłby w stanie wybrać misję?
W końcu zmęczenie wzięło górę. Zasnął, a we śnie huk
gromu stał się śmiechem
bogini ziemi Gai.
Śnił, że stoi na ganku Wielkiego Domu w Obozie
Herosów. Na zboczu wzgórza
pojawiła się uśpiona twarz Gai - jej ogromne rysy
uformowały się z cieni na trawiastym
zboczu. Jej wargi się nie poruszały, ale jej głos toczył się
echem po dolinie.
-Więc to jest twój dom — zamruczała Gaja. — Spójrz
nań po raz ostatni, Percy
Jacksonie. Powinieneś' był tu wrócić. Przynajmniej
umarłbyś razem ze swoimi
towarzyszami, kiedy nadejdą Rzymianie. Teraz twoja
krew zostanie przelana daleko od
domu, na starożytnych kamieniach, a ja powstanę.
Ziemia zadrżała. Na szczycie wzgórza zapłonęła sosna
Thalii. Wstrząs potoczył się
po dolinie - trawa zamieniła się w piasek, las obrócił się w
pył. Rzeka i jezioro wyschły.
Domki i Wielki Dom spłonęły. Kiedy trzęsienie zanikło,
Obóz Herosów wyglądał jak
pustkowie po wybuchu bomby atomowej. Ocalał tylko
ganek, na którym stał Percy.
Tuż obok niego pył zawirował i uformował się w postać
kobiety. Miała zamknięte
oczy, jakby była lunatyczką. Jej szata była zielona jak las,
nakrapiana złotem i bielą,
jakby promienie słońca przedzierały się przez gałęzie
drzew. Jej włosy były czarne jak
świeżo przeorana gleba. Twarz miała piękną, ale nawet z
tym sennym uśmiechem na
wargach wyglądała na osobę zimną i nieczułą. Percy miał
wrażenie, że mogłaby patrzeć
na śmierć półbogów lub płonące miasta, a ten uśmiech nie
spełzłby z jej ust.
-Kiedy odzyskam ziemię - powiedziała Gaja - pozostawię
to miejsce jałowym i
nagim na zawsze, aby mi przypominało o twoich
ziomkach i o tym, jacy byli wobec mnie
bezsilni. Nie ma znaczenia, kiedy polegniesz, mój słodki
pionku, z ręki Forkisa albo
Chrysaora czy moich drogich bliźniaków. Ale polegniesz,
a ja ciebie pożrę. Masz teraz
tylko jeden wybór... Polegniesz sam? Przyjdź do mnie z
własnej woli, przyprowadź tę
dziewczynę. Może oszczędzę to miejsce, które tak
ukochałeś. Bo jeśli nie...
Gaja otworzyła oczy. Rozbłysły zielenią i czernią,
przepastne jak skorupa ziemi.
Widziała wszystko. Jej cierpliwość nie miała granic.
Budziła się powoli, ale kiedy już
powstanie, jej mocy nic nie powstrzyma.
Percy poczuł mrowienie na całym ciele. Ręce mu
zdrętwiały. Spojrzał w dół i zdał
sobie sprawę z tego, że zamienia się w pył, jak potwory,
które tyle razy pokonywał.
— Witaj w Tartarze, mój mały pionku - zamruczała Gaja.
Metaliczne KLANG,
KLANG, KLANG wyrwało Percyego ze snu. Gwałtownie
otworzył oczy. Uświadomił
sobie, że właśnie usłyszał odgłos towarzyszący włączeniu
trybu lądowania.
Ktoś zapukał do jego drzwi i po chwili Jason wsunął
głowę w szparę. Siniaki na jego
twarzy już nikły. Niebieskie oczy błyszczały z
podniecenia.
-Hej, stary! Opadamy nad Rzymem. Naprawdę
powinieneś to zobaczyć.
Niebo było błękitne, jakby nigdy nie nękała ich burzowa
pogoda. Słońce już wstało
nad odległymi wzgórzami, więc wszystko w dole jaśniało
i połyskiwało, jakby cały
Rzym dopiero co wyjechał z myjni.
Percy widywał już wielkie miasta. W końcu pochodził z
Nowego Jorku. Ale
rozległość Rzymu dosłownie pochwyciła go za gardło, tak
że z trudem zaczerpnął
powietrza. Miasto zdawało się nie przejmować
ukształtowaniem terenu. Rozlewało się po
wzgórzach i dolinach, przeskakiwało przez Tyber
tuzinami mostów i sięgało po sam
horyzont. Ulice i aleje biegły zygzakami bez ładu i składu
poprzez połacie dzielnic.
Szklane biurowce piętrzyły się obok wykopalisk. Katedra
wznosiła się tuż przy rzędzie
rzymskich kolumn, sąsiadującym z nowoczesnym
stadionem piłkarskim. W niektórych
dzielnicach stare otynkowane wille z dachami pokrytymi
czerwoną dachówką tłoczyły
się wzdłuż brukowanych uliczek, tak że gdyby Percy
skupił się tylko na nich, mógłby
sobie wyobrażać, że przeniósł się do starożytności. Gdzie
tylko spojrzał, widział rozległe
place i pełne samochodów ulice. Parki przecinały miasto
szaloną zbieraniną palm, sosen,
jałowców i oliwek, jakby
Percy poczuł mrowienie na całym ciele. Ręce mu
zdrętwiały. Spojrzał w dół i zdał
sobie sprawę z tego, że zamienia się w pył, jak potwory,
które tyle razy pokonywał.
-Witaj w Tartarze, mój mały pionku - zamruczała Gaja.
Metaliczne KLANG, KLANG, KLANG wyrwało
Percyego ze snu. Gwałtownie
otworzył oczy. Uświadomił sobie, że właśnie usłyszał
odgłos towarzyszący włączeniu
trybu lądowania.
Ktoś zapukał do jego drzwi i po chwili Jason wsunął
głowę w szparę. Siniaki na jego
twarzy już nikły. Niebieskie oczy błyszczały z
podniecenia.
-Hej, stary! Opadamy nad Rzymem. Naprawdę
powinieneś to zobaczyć.
Niebo było błękitne, jakby nigdy nie nękała ich burzowa
pogoda. Słońce już wstało
nad odległymi wzgórzami, więc wszystko w dole jaśniało
i połyskiwało, jakby cały
Rzym dopiero co wyjechał z myjni.
Percy widywał już wielkie miasta. W końcu pochodził z
Nowego Jorku. Ale
rozległość Rzymu dosłownie pochwyciła go za gardło, tak
że z trudem zaczerpnął
powietrza. Miasto zdawało się nie przejmować
ukształtowaniem terenu. Rozlewało się po
wzgórzach i dolinach, przeskakiwało przez Tyber
tuzinami mostów i sięgało po sam
horyzont. Ulice i aleje biegły zygzakami bez ładu i składu
poprzez połacie dzielnic.
Szklane biurowce piętrzyły się obok wykopalisk. Katedra
wznosiła się tuż przy rzędzie
rzymskich kolumn, sąsiadującym z nowoczesnym
stadionem piłkarskim. W niektórych
dzielnicach stare otynkowane wille z dachami pokrytymi
czerwoną dachówką tłoczyły
się wzdłuż brukowanych uliczek, tak że gdyby Percy
skupił się tylko na nich, mógłby
sobie wyobrażać, że przeniósł się do starożytności. Gdzie
tylko spojrzał, widział rozległe
place i pełne samochodów ulice. Parki przecinały miasto
szaloną zbieraniną palm, sosen,
jałowców i oliwek, jakby Rzym nie mógł się zdecydować,
do której części świata należy
-albo może wierzył, że świat wciąż należy do niego.
Było tak, jakby to miasto wiedziało o śnie Percy'ego o
Gai. Jakby wiedziało, że
bogini ziemi zamierza zetrzeć w proch całą ludzką
cywilizację, a to miasto, stojące tu od
tysiącleci, odpowiadało jej: „Chcesz zniszczyć to miasto,
Brudna Buźko? Spróbuj!".
Innymi słowy, był to trener Hedge pośród miast
śmiertelników — tylko wyższy.
- Lądujemy w tym parku - oznajmił Leo, wskazując na
rozległą zieloną przestrzeń
upstrzoną palmami. - Oby Mgła sprawiła, że będziemy
wyglądać jak wielki gołąb albo
coś w tym rodzaju.
Percy żałował, że nie ma z nimi Thalii, siostry Jasona.
Zawsze umiała nagiąć Mgłę,
by ukazywała ludziom to, co trzeba. Percy'emu nigdy się
to nie udawało. Teraz myślał
tylko: „Nie patrzcie na mnie" i miał nadzieję, że
rzymianie tam w dole nie spostrzegą
wielkiej spiżowej triremy opadającej na ich miasto w
porannych godzinach szczytu.
Czyżby to podziałało? Nie zauważył, by jakieś
samochody zjeżdżały z drogi ani by
rzymianie pokazywali sobie na niebo, krzycząc:
„Kosmici!" „Argo II" opadł na trawiastą
łąkę i wiosła się zatrzymały.
Ze wszystkich stron otaczał ich hałas ruchu ulicznego, ale
sam park był spokojny i
pusty. Na lewo zielony trawnik biegł ku linii drzew. Jakaś
stara willa gnieździła się w
cieniu dziwacznie wyglądających sosen z pokrzywionymi
pniami, które wystrzelały na
dziesięć metrów w górę, po czym rozwijały się w
spuchnięte parasole. Przypominały
Percy emu drzewa z książek Dr. Seussa, które czytywała
mu matka, gdy był mały.
Na prawo, wijąc się wzdłuż grzbietu wzgórza, biegł długi
ceglany mur ze szczelinami
dla łuczników na szczycie - być może jakaś
średniowieczna linia obronna, a może nawet
starożytna. Tego nie wiedział.
Na północy znad dachów wystawał szczyt Koloseum,
wyglądający jak na
fotografiach. Właśnie wtedy pod Percym ugięły się nogi.
A więc jest tutaj. Kiedyś
myślał, że jego wyprawa na Alaskę była szczytem
egzotyki, ale teraz znalazł się w sercu
starożytnego Imperium Rzymskiego, na wrogim dla
półbogów terytorium. Można
powiedzieć, że w pewien sposób to miejsce miało taki
sam wpływ na jego życie jak
Nowy Jork.
Jason wskazał na podstawę muru łuczników, gdzie
schodki wiodły do czegoś w
rodzaju tunelu.
-Chyba wiem, gdzie jesteśmy - powiedział. - To jest
Grobowiec Scypionów.
Percy zmarszczył brwi.
-Scypion... Pegaz Reyny?
-Nie - wtrąciła się Annabeth. - Był kiedyś taki znany
rzymski ród i... och, to
miejsce jest niesamowite.
Jason pokiwał głową.
-Studiowałem przedtem plany Rzymu. Zawsze chciałem
tu przyjechać, ale...
Nikt nie czekał, aż skończy zdanie. Patrząc na twarze
swoich przyjaciół, Percy był
pewny, że wszyscy są równie podekscytowani jak on.
Dokonali tego. Wylądowali w
Rzymie - w tym Rzymie.
-To co robimy? - zapytała Hazel. - Nico ma czas do
zachodu słońca... w
najlepszym razie. A całe to miasto ma być dzisiaj
zniszczone.
Percy otrząsnął się z zamyślenia.
-Masz rację. Annabeth... czy wymierzyłaś to miejsce na
swojej spiżowej mapie?
Jej szare oczy pociemniały, co Percy mógł łatwo
zinterpretować: „Pamiętaj, co ci
powiedziałam. Zachowaj swój sen dla siebie".
-Tak - odrzekła z namysłem. - Jest na Tybrze. Myślę, że
je znajdę, ale powinnam...
-Zabrać mnie ze sobą - skończył za nią Percy. - Tak, masz
rację.
Annabeth przeszyła go wzrokiem.
-To nie jest...
-Bezpieczne. Jeden półbóg idący samotnie przez Rzym.
Pójdę z tobą aż nad Tyber.
Możemy wykorzystać nasz list polecający, jeśli spotkamy
tego boga rzeki, Tiberinusa.
Może on udzieli nam pomocy lub rady. Potem możesz
pójść dalej sama.
Zamilkli, wymieniając twarde spojrzenia, ale Percy nie
ustąpił. Kiedy zaczęli ze sobą
chodzić, matka wbiła Percy emu do głowy: „Do dobrych
obyczajów należy
odprowadzenie dziewczyny do jej drzwi". Jeśli tak było,
to musiało również należeć do
dobrych obyczajów odprowadzenie jej na próg samotnej
misji grożącej śmiercią.
-Dobrze - mruknęła w końcu. — Hazel, skoro już
jesteśmy w Rzymie, to chyba
możesz określić miejsce pobytu Nica?
Hazel zamrugała, jakby otrząsała się z transu, w którym
oglądała przedstawienie
Percy i Annabeth.
-Mm... mam nadzieję, jeśli tylko dostatecznie się zbliżę.
Będę musiała obejść całe
miasto. Frank, pójdziesz ze mną?
Frank rozpromienił się.
-Oczywiście.
-1... Leo - dodała Hazel - może będzie dobrze, jeśli ty też
pójdziesz. Rybocentaury
mówiły, że będzie nam potrzebna twoja pomoc przy
czymś mechanicznym.
-Dobrze - odrzekł Leo. - Nie ma sprawy.
Uśmiech Franka zmienił się w coś podobnego do maski
Chrysaora.
Percy nie znał się na stosunkach międzyludzkich, ale
nawet on wyczuł napięcie
między tą trójką. Od czasu gdy wpadli do Atlantyku,
zachowywali się jakoś inaczej. I nie
była to typowa sytuacja, gdy dwaj faceci ubiegają się o
względy tej samej dziewczyny.
Było raczej tak, jakby wszyscy troje byli razem
zamknięci, próbując rozwiązać jakąś
kryminalną zagadkę, ale jeszcze nie odkryli, które z nich
jest ofiarą.
Annabeth przeszyła go wzrokiem.
-To nie jest...
-Bezpieczne. Jeden półbóg idący samotnie przez Rzym.
Pójdę z tobą aż nad Tyber.
Możemy wykorzystać nasz list polecający, jeśli spotkamy
tego boga rzeki, Tiberinusa.
Może on udzieli nam pomocy lub rady. Potem możesz
pójść dalej sama.
Zamilkli, wymieniając twarde spojrzenia, ale Percy nie
ustąpił. Kiedy zaczęli ze sobą
chodzić, matka wbiła Percy emu do głowy: „Do dobrych
obyczajów należy
odprowadzenie dziewczyny do jej drzwi". Jeśli tak było,
to musiało również należeć do
dobrych obyczajów odprowadzenie jej na próg samotnej
misji grożącej śmiercią.
-Dobrze — mruknęła w końcu. - Hazel, skoro już
jesteśmy w Rzymie, to chyba
możesz określić miejsce pobytu Nica?
Hazel zamrugała, jakby otrząsała się z transu, w którym
oglądała przedstawienie
Percy i Annabeth.
-Mm... mam nadzieję, jeśli tylko dostatecznie się zbliżę.
Będę musiała obejść całe
miasto. Frank, pójdziesz ze mną?
Frank rozpromienił się.
-Oczywiście.
-1... Leo - dodała Hazel - może będzie dobrze, jeśli ty też
pójdziesz. Rybocentaury
mówiły, że będzie nam potrzebna twoja pomoc przy
czymś mechanicznym.
-Dobrze - odrzekł Leo. - Nie ma sprawy.
Uśmiech Franka zmienił się w coś podobnego do maski
Chrysaora.
Percy nie znał się na stosunkach międzyludzkich, ale
nawet on wyczuł napięcie
między tą trójką. Od czasu gdy wpadli do Atlantyku,
zachowywali się jakoś inaczej. I nie
była to typowa sytuacja, gdy dwaj faceci ubiegają się o
względy tej samej dziewczyny.
Było raczej tak, jakby wszyscy troje byli razem
zamknięci, próbując rozwiązać jakąś
kryminalną zagadkę, ale jeszcze nie odkryli, które z nich
jest ofiarą.
Piper wyjęła swój sztylet i położyła na relingu«»
-Jason i ja będziemy strzec okrętu. Zobaczę, co mi pokaże
Katoptris. Ale, Hazel, jeśli
zdołasz ustalić miejsce pobytu Nica, nie idźcie tam sami.
Wróćcie tutaj. Tylko wszyscy
razem możemy pokonać gigantów.
Nie dodała tego, co było oczywiste: nawet wszyscy razem
nie zwyciężą, jeśli żaden
bóg nie stanie po ich stronie. Percy uznał, że i on tego nie
dopowie.
-Dobry pomysł - powiedział. - To co, kiedy się tu
spotykamy?
-O trzeciej po południu? - zaproponował Jason. - To
chyba ostatnia chwila, żeby
się spotkać i nadal mieć nadzieję na pokonanie gigantów i
ocalenie Nica. Jeśli coś
pokrzyżuje wam szyki, próbujcie wysłać wiadomość
iryfonem.
Pokiwali głowami, ale Percy zauważył, że niektórzy
zerkają na Annabeth. Tego też
nikt nie chciał wypowiedzieć na głos: Annabeth nie
mieściła się w tym harmonogramie.
Mogła wrócić o trzeciej albo o wiele później, mogła też
nigdy nie wrócić. Będzie
samotnie poszukiwać Ateny Partenos.
Trener Hedge odchrząknął.
-Zdążę w takim razie zjeść te kokosy... to znaczy
powyciągać je z kadłuba.
Annabeth... nie bardzo mi się podoba, że pójdziecie tylko
we dwójkę. Pamiętajcie:
zachowujcie się przyzwoicie. Jeśli usłyszę o jakichś
numerach, dostaniecie szlaban aż do
zamarznięcia Styksu.
Grożenie szlabanem w sytuacji, gdy wszyscy mieli za
chwilę ryzykować życie, było
tak absurdalne, że Percy nie mógł powstrzymać
uśmiechu.
-Niedługo wrócimy - obiecał. Rozejrzał się po
przyjaciołach, starając się odpędzić
uczucie, że widzą się po raz ostatni. - No, to życzę
powodzenia. Wszystkim.
Leo opuścił trap, a Percy i Annabeth pierwsi zeszli z
okrętu.
XXXII
PERCY
W innych okolicznościach wędrowanie po Rzymie z
Annabeth byłoby fantastycznym
przeżyciem. Trzymając się za ręce, krążyli po krętych
ulicach, unikając samochodów i
zwariowanych kierowców vesp, przeciskając się przez
tłumy turystów i brodząc przez
oceany gołębi. Robiło się coraz cieplej. Kiedy oddalili się
od głównych ulic i wyziewów
spalin, powietrze zapachniało pieczonym chlebem i
świeżo ściętymi kwiatami.
Kierowali się w stronę Koloseum, bo był to dobry punkt
orientacyjny, ale Percy nie
spodziewał się, jak trudno będzie do niego dotrzeć.
Miasto było jeszcze większe, a jego
układ jeszcze bardziej zagmatwany, niż wydawało się z
powietrza. Kilka razy musieli
wracać, doszedłszy do ślepego końca uliczki. Wszędzie
napotykali wspaniałe fontanny i
wielkie pomniki.
Annabeth skupiała uwagę na architekturze, ale Percy miał
oczy otwarte na inne
rzeczy. Raz dostrzegł jaśniejącego fioletowego ducha -
lara - przypatrującego się im z
okna jakiegoś apartamentowca. Innym razem zobaczył
kobietę w białej szacie - może
nimfę albo boginię - z groźnie wyglądającym nożem w
ręku, przemykającą między
kolumnami w parku. Nikt ich nie atakował, ale Percy
czuł, że są obserwowani i że
obserwatorzy nie są im życzliwi.
W końcu dotarli do Koloseum, gdzie kilkunastu facetów
w tanich kostiumach
gladiatorów przepychało się z policją - plastikowe miecze
przeciw pałkom. Percy nie
wiedział, o co chodzi, ale uznał, że nie powinni się
zatrzymywać. Czasami śmiertelnicy
byli dziwniejsi od potworów.
Kierowali się na zachód, zatrzymując się co chwilę i
pytając o drogę do rzeki. Percy
nie przewidział, że mieszkańcy Włoch będą mówić po
włosku, a więc w języku, którego
nie znał. Okazało się jednak, że nie będzie z tym
większego kłopotu. Parę razy ktoś
zaczepiał ich na ulicy i o coś pytał, na co Percy robił
głupią minę, a rozmówca
natychmiast przechodził na angielski.
Inne odkrycie: Włosi używali euro, a Percy nie miał tej
waluty. Pożałował tego, gdy
napotkali sklepik z zimnymi napojami. Dochodziło
południe i skwar był niemiłosierny,
więc Percy zaczął już marzyć o triremie wypełnionej
dietetyczną colą.
Annabeth rozwiązała ten problem. Pogrzebała w swoim
plecaku, wyjęła laptop
Dedala i wystukała kilka komend. Z boku wyskoczyła
plastikowa karta.
Pomachała nią triumfalnie.
- Międzynarodowa karta kredytowa. W nagłych
wypadkach.
Percy popatrzył na nią ze zdumieniem.
-Jak ty to... Nie. Nieważne. Nie chcę wiedzieć. Po prostu
bądź taka niesamowita.
Zimne napoje trochę pomogły, ale kiedy dotarli nad
Tyber, byli już porządnie zgrzani
i zmęczeni. Wzdłuż rzeki biegło kamienne nadbrzeże,
chaotycznie zabudowane
magazynami, domami mieszkalnymi, sklepami i
kafejkami.
Sam Tyber okazał się szeroką, leniwą rzeką barwy
karmelu. Nad brzegami rosło kilka
wysokich cyprysów. Najbliższy most wyglądał na
całkiem nowy, zbudowany na
żelaznych dźwigarach, ale tuż obok niego z wody
sterczały pokruszone kamienne łuki,
urywające się pośrodku rzeki - zapewne szczątki mostu z
epoki cesarstwa.
-To jest to - powiedziała Annabeth, wskazując na resztki
kamiennego mostu. Poznaję
to z mapy. Ale co robimy teraz?
Percy był rad, że użyła liczby mnogiej. Nie chciał jej
jeszcze opuszczać. Prawdę
mówiąc, nie był pewny, czy zdoła to uczynić, gdy
nadejdzie czas. Przypomniał sobie
słowa Gai: „Polegniesz sam?"
Zapatrzył się na rzekę, zastanawiając się, w jaki sposób
nawiązać kontakt z
Tiberinusem. Nie miał ochoty skakać w wodę. Ty-ber nie
wyglądał na czystszy od East
River w Nowym Jorku, gdzie Percy miał zbyt wiele
spotkań z opryskliwymi duchami
rzeki.
Pokazał na pobliską kafejkę ze stolikami tuż nad rzeką.
-Pora lunchu. Może byśmy znowu użyli twojej karty
kredytowej?
Choć minęło południe, w kafejce było pusto. Wybrali
stolik
na zewnątrz, a kelner natychmiast się pojawił. Wyglądał
na nieco zaskoczonego ich
widokiem, zwłaszcza kiedy powiedzieli, że chcą coś
zjeść.
-Amerykanie? - zapytał z uśmiechem cierpiętnika.
-Tak - odpowiedziała Annabeth.
-I uwielbiam pizzę - dodał Percy.
Kelner zrobił taką minę, jakby przełykał jedno euro.
-Oczywiście, signor. I niech zgadnę: coca-cola? Z lodem?
-Super - powiedział Percy.
Nie bardzo rozumiał, dlaczego facet patrzył na nich z taką
kwaśną miną. Zupełnie
tak, jakby Percy poprosił o niebieską colę.
Annabeth zamówiła panini i wodę gazowaną. Kiedy
kelner odszedł, uśmiechnęła się
do Percyego.
-Wydaje mi się, że Włosi jadają o wiele później. Nie
wkładają lodu do napojów. A
pizzę robią tylko dla turystów.
-Och. - Percy wzruszył ramionami. - Najlepsze włoskie
żarcie i oni tego nie jedzą?
-Nie powiedziałabym tego w obecności kelnera.
Wzięli się za ręce nad stolikiem. Percy z lubością patrzył
na nią w słońcu. Jej włosy
zawsze stawały się takie jasne i ciepłe. Jej oczy
przybierały barwy nieba i bruku, na
przemian były niebieskie i brązowe.
Zastanawiał się, czy powiedzieć jej o swoim śnie, w
którym Gaja niszczyła Obóz
Herosów. Uznał, że nie powinien tego robić. Po co
Annabeth ma się martwić czymś
nowym, kiedy czeka ją coś tak strasznego?
Ale... co by się stało, gdyby nie udało im się pokonać
piratów Chrysaora? On i
Annabeth zostaliby zakuci w łańcuchy i przekazani
sługom Gai. Ich krew miała być
przelana na starożytnych kamieniach. Podejrzewał, że
przewieziono by ich do Grecji i
złożono w jakiejś strasznej ofierze. Ale już nieraz byli
razem w ciężkich opałach.
Mogliby wymyślić jakiś plan ucieczki, skorzystać z
okazji... i Annabeth nie stałaby teraz
u progu swojej samotnej misji w Rzymie.
„Nie ma znaczenia, kiedy ty zginiesz" - powiedziała Gaja.
Percy wiedział, że to okropne, ale już prawie żałował, że
nie zostali porwani przez
piratów. Przynajmniej on i Annabeth byliby do końca
razem.
-Nie masz się czego wstydzić - powiedziała. - Myślisz o
Chry-saorze, tak? Miecze
nie rozwiązują każdego problemu. I w końcu nas
uratowałeś.
Uśmiechnął się mimowolnie.
-Jak ty to robisz? Zawsze wiesz, o czym myślę.
-Znam cię.
„I mimo to mnie lubisz?" - chciał zapytać, ale się
powstrzymał.
-Percy, nie możesz brać na siebie całego ciężaru naszej
misji. To niemożliwe.
Dlatego jest nas siedmioro. I będziesz musiał pozwolić
mnie samej odszukać Atenę
Partenos.
-Tak mi ciebie brakowało - wyznał. - Przez tyle miesięcy.
Odebrano nam kawał
życia. Gdybym znowu cię utracił...
Przyniesiono lunch. Kelner był już spokojniejszy.
Pogodziwszy się z tym, że
obsługuje Amerykanów, najwyraźniej uznał, że w końcu
to nie ich wina, więc postanowił
traktować ich uprzejmie.
-Piękny widok - rzekł, pokazując głową na rzekę. -
Podziwiajcie.
Kiedy odszedł, jedli w milczeniu. Pizza była mdłym,
gumowatym kawałkiem ciasta z
odrobiną sera. „Może dlatego" - pomyślał Percy -
„rzymianie jej nie jedzą. Biedni
rzymianie".
-Musisz mi zaufać - powiedziała Annabeth, a Percy
odniósł wrażenie, że mówi do
swojego sandwicza, bo nie patrzyła na niego. - Musisz
wierzyć, że wrócę.
Przełknął kęs pizzy.
-Wierzę w ciebie. Nie w tym rzecz. Ale mam wierzyć, że
wrócisz skąd?
Przerwał im warkot vespy. Percy spojrzał na nadbrzeże.
Skuter był jakimś starym
modelem: był duży i błękitny. Za kierownicą siedział
facet w jedwabnym szarym
garniturze, a za nim młoda kobieta w chustce na głowie.
Obejmowała go w pasie.
Przejechali zygzakiem między stolikami kafejki i
zatrzymali się przed Per-cym i
Annabeth.
-Cześć - powiedział mężczyzna.
Miał niski, prawie chrapliwy glos, jak aktor filmowy,
pobruż-dżoną twarz i krótkie,
błyszczące, zaczesane do góry włosy. Uroda z lat
pięćdziesiątych. Nawet ubranie miał
staromodne. Kiedy zsiadł ze skutera, można było
stwierdzić, że pas jego spodni sięga o
wiele wyżej niż normalnie, ale przy tym wyglądał męsko i
stylowo, a nie jak totalny
burak. Percy miał kłopot z określeniem jego wieku - mógł
mieć trzydzieści parę lat, choć
stylem ubioru i zachowania bardziej pasował do
ubiegłego wieku.
Kobieta ześliznęła się z siodełka.
-Mieliśmy naprawdę cudowne przedpołudnie -
powiedziała zadyszana.
Wyglądała na dwadzieścia jeden lat i również była ubrana
staroświecko. Jej
jaskrawopomarańczowa spódnica do kostek i biała bluzka
były spięte razem szerokim
skórzanym paskiem, co dawało efekt najwęższej talii,
jaką Percy kiedykolwiek widział.
Kiedy zdjęła chustkę, jej pofalowane włosy opadły w
idealną fryzurę. Miała ciemne,
swawolne oczy i olśniewający uśmiech. Widywał najady,
które były od niej mniej
chochlikowate.
Sandwicz wypadł Annabeth z rąk.
-Och, bogowie. Jak... jak...?
Była tak oszołomiona, że Percy domyślił się, iż powinien
znać tych dwoje.
-Rzeczywiście wyglądacie znajomo - powiedział
niepewnie.
Może widział ich w telewizji? Przypominali bohaterów
jakiegoś starego serialu, ale to
przecież było niemożliwe, bo w ogóle się nie zestarzeli.
Zaryzykował jednak, celując
palcem w mężczyznę:
-Jesteś tym facetem z Mad Men?
-Percy! - Annabeth była wyraźnie przerażona.
-No co? Nie siedzę godzinami przed telewizorem.
-To jest Gregory Peck! - Annabeth wybałuszyła oczy i co
jakiś czas otwierała usta.
- I... och, bogowie! Audrey Hepburn! Znam ten film.
Rzymskie wakacje. Ale to było w
latach pięćdziesiątych. Jak...
-Ach, moja droga! - Kobieta zawirowała jak duch
powietrza i opadła na krzesło
przy ich stoliku. - Obawiam się, że mylisz mnie z kimś!
Nazywam się Rea Sylwia. Byłam
matką Romulusa i Remusa, tysiące lat temu. Ale bardzo
mi miło słyszeć, że wyglądam
tak młodo. A to jest mój mąż...
-Tiberinus - rzekł Gregory Peck, wyciągając dłoń do
Percyego bardzo męskim
gestem. - Bóg rzeki Tyber.
Percy uścisnął mu dłoń. Facet pachniał płynem po
goleniu. Gdyby Percy był Tybrem,
pewnie też chciałby przytłumić swój zapach wodą
kolońską.
-Ee... cześć - powiedział. - Czy wy zawsze wyglądacie jak
amerykańskie gwiazdy
filmowe?
-Tak wyglądamy? - Tiberinus zmarszczył brwi i popatrzył
na swój strój. - Trudno
mi powiedzieć. No wiesz, migracja zachodniej cywilizacji
działa w obie strony. Rzym
wpłynął na świat, a świat wpływa na Rzym. Ostatnio
chyba mamy tu do czynienia z
dużym wpływem Ameryki. W ciągu wieków straciłem już
rozeznanie.
-Rozumiem. Ale... jesteś tutaj, żeby nam pomóc?
-Moje najady powiedziały mi, że tu jesteście. —
Tiberinus spojrzał swoimi
ciemnymi oczami na Annabeth. - Masz tę mapę, moja
droga? I list polecający?
-Och...
Wręczyła mu list i spiżowy dysk. Wpatrywała się w boga
rzeki tak uporczywie, że
Percy zaczął być zazdrosny.
-W-więc... - wydukała - pomagałeś już innym dzieciom
Ateny w tej misji?
-Och, moja kochana! - Piękna pani, Rea Sylwia, położyła
rękę na jej ramieniu. -
Tiberinus jest zawsze taki uczynny. Uratował moje dzieci,
Romulusa i Remusa, i zaniósł
je do wilczej bogini Lupy. A później, kiedy ten stary król
Numen próbował mnie zabić,
Tiberinus użalił się nade mną i pojął mnie za żonę. Od
tego czasu panuję nad rzecznym
królestwem u jego boku. To mężczyzna moich marzeń!
-Dziękuję ci, kochanie - rzekł Tiberinus z cierpkim
uśmiechem. - Tak, Annabeth
Chase, pomogłem już wielu twoim braciom i siostrom...
przynajmniej bezpiecznie
rozpocząć ich wędrówkę. Niestety, wszyscy później
zginęli w męczarniach. No cóż,
twoje dokumenty są w porządku. Powinniśmy ruszać w
drogę. Znak Ateny czeka!
Percy chwycił dłoń Annabeth - może trochę za mocno.
-Tiberinusie, pozwól mi z nią pójść. Chociaż kawałek
dalej.
Rea Sylwia roześmiała się rozkosznie.
-Przecież nie możesz, głuptasie. Musisz wrócić na wasz
okręt i zebrać resztę
przyjaciół. Musicie stawić czoła gigantom! Jak? To się
objawi na klindze noża Piper.
Annabeth kroczy inną ścieżką. Musi tam iść sama.
-To prawda - dodał Tiberinus. - Annabeth musi sama
stanąć przed strażnikiem
świątyni. To jedyny sposób. A ty, Percy Jacksonie, masz
mniej czasu, niż ci się wydaje,
by ocalić was'zego przyjaciela uwięzionego w tej kadzi.
Musisz się pospieszyć.
Percy poczuł, że pizza ciąży mu w żołądku jak bryła
cementu.
-Ale...
-W porządku, Percy. - Annabeth uścisnęła mu rękę. -
Muszę to zrobić.
Chciał zaprotestować, ale jej mina go powstrzymała. Była
przerażona, ale robiła
wszystko, by to ukryć - dla jego dobra. Gdyby próbował
wyrazić swój sprzeciw, byłoby
jej ciężej. Albo, co gorsza, mógłby ją przekonać, a wtedy
żyłaby ze świadomością, że
cofnęła się przed swoim największym wyzwaniem...
zakładając, że w ogóle przeżyją w
sytuacji, gdy Rzym ma być zrównany z ziemią, a Gaja ma
powstać i zniszczyć świat.
Posąg Ateny był kluczem do pokonania gigantów. Percy
nie wiedział, co to właściwie
oznacza, ale Annabeth była jedyną osobą, która mogła to
odkryć.
-Masz rację - przyznał z trudem. - Bądź bezpieczna.
Rea Sylwia zachichotała, jakby to był jakiś śmieszny
komentarz.
-Bezpieczna? W żadnej mierze! Ale potrzebna. Chodź,
Annabeth. Pokażemy ci,
gdzie jest początek twojej ścieżki. Później będziesz zdana
tylko na siebie.
Annabeth pocałowała Percy'ego. Zawahała się na chwilę,
jakby chciała coś jeszcze
powiedzieć. Potem zarzuciła plecak na ramiona i wspięła
się na siodełko skutera.
Percy zżymał się w duchu. Wolałby walczyć z każdym
potworem na świecie.
Wolałby jeszcze raz walczyć z Chrysaorem. Zmusił się
jednak, by pozostać przy stoliku,
i patrzył, jak Annabeth odjeżdża skuterem ulicami Rzymu
z Gregorym Peckiem i Audrey
Hepburn.
XXXIII
ANNABETH
Annabeth myślała, że będzie gorzej. Co prawda musiała
wyruszyć na samotną misję,
ale przynajmniej zdążyła zjeść lunch z Percym na brzegu
Tybru. A teraz jechała na
skuterze z Gregorym Peckiem.
Znała ten film tylko dzięki swojemu tacie. Przez kilka
ostatnich lat, od kiedy się
pogodzili, spędzali razem więcej czasu i poznała ojca z
lepszej strony. To prawda, kochał
historię wojen, broń i dwupłatowce, ale lubił też stare
filmy, a zwłaszcza komedie
romantyczne z lat czterdziestych i pięćdziesiątych.
Rzymskie wakacje należały do jego
ulubionych filmów. Namówił ją, aby go obejrzała.
Uważała, że fabuła jest głupia - księżniczka ucieka swoim
ochroniarzom w Rzymie i
zakochuje się w amerykańskim dziennikarzu - ale
podejrzewała, że ojcu dlatego podobał
się ten film, że przypominał mu jego własny romans z
boginią Ateną: inny związek, który
nie mógł zakończyć się szczęśliwie. Ojciec w niczym nie
przypominał Gregory ego
Pecka. Atena z całą pewnością nie była podobna do
Audrey Hepburn. Annabeth
wiedziała jednak, że ludzie widzą to, co chcą zobaczyć.
Nie potrzebują Mgły, by zmienić
sposób postrzegania rzeczy.
Kiedy błękitny skuter przemykał ulicami Rzymu, bogini
Rea Sylwia na bieżąco
informowała Annabeth o zmianach, jakim podlegało
miasto w ciągu stuleci.
-Tutaj był Pons Sublicius, most na palach - powiedziała,
wskazując na zakręt
rzeki. - No wiesz, gdzie Horacjusz i jego dwaj przyjaciele
bronili miasta przed armią
najeźdźców. To dopiero był dzielny Rzymianin!
-A popatrz tam - dodał Tiberinus. - W tym miejscu rzeka
wyrzuciła na brzeg
Romulusa i Remusa.
Wskazywał chyba miejsce, w którym para kaczek wiła
gniazdo ze strzępów
plastikowych toreb i papierków po cukierkach.
-Och, tak - westchnęła z rozrzewnieniem Rea Sylwia. -
Byłeś tak dobry, że wylałeś
się i wyrzuciłeś moje dzieciątka na brzeg, żeby wilki je
odnalazły.
-To nic takiego - rzekł Tiberinus.
Annabeth czuła się lekko oszołomiona. Bóg rzeki mówił
o czymś, co wydarzyło się
przed tysiącami lat, kiedy na tym terenie były tylko bagna
i może kilka lepianek.
Tiberinus ocalił dwoje niemowląt, z których jedno
założyło największe imperium świata.
„To nic takiego".
Rea Sylwia pokazała na wielki nowoczesny
apartamentowiec.
-Tu była świątynia Wenus. Potem kościół. Potem pałac. A
potem
apartamentowiec. Spalił się trzy razy. Teraz znowu go
odbudowano. A w tym miejscu, o,
tam...
-Proszę - przerwała jej Annabeth. - Kręci mi się w głowie.
Rea Sylwia roześmiała się.
-Wybacz mi, kochanie. Tutaj wszędzie jedne pokłady
historii spoczywają na drugich,
ale to jeszcze nic w porównaniu z Grecją. Ateny były już
bardzo stare, kiedy Rzym był
zbiorowiskiem lepianek. Sama zobaczysz, jeśli
przeżyjesz.
Annabeth
-Ładna mi pociecha - mruknęła Annabeth.
-Jesteśmy na miejscu - oznajmił Tiberinus.
Zatrzymał skuter przed wielką marmurową budowlą, z
fasadą pokrytą miejskim
brudem, ale nadal piękną. U szczytu zdobiły ją bogate
rzeźby rzymskich bogów. Wejścia
broniła brama z żelaznych prętów, zamknięta na ciężkie
kłódki.
-Mam wejść do środka? - Annabeth żałowała, że nie ma z
nią Leona albo że
przynajmniej nie pożyczyła sobie jakichś przecinaków z
jego pasa na narzędzia.
Rea Sylwia zakryła sobie usta i zachichotała.
-Nie, moja kochana. Nie do środka. Pod spód.
Tiberinus wskazał kamienne stopnie z boku budynku -
coś w rodzaju schodków,
które prowadziłyby do sutereny, gdyby byli na
Manhattanie.
-Nad ziemią Rzym jest zabudowany bardzo chaotycznie -
powiedział — ale to nic
w porównaniu z tym, co jest pod miastem. Musisz wejść
do podziemnego Rzymu,
Annabeth Chase, i odnaleźć ołtarz cudzoziemskiego boga.
Poprowadzą cię ślady porażek
twoich poprzedników. A potem... nie wiem.
Plecak zaciążył jej na ramionach. Od wielu dni
studiowała spiżową mapę,
przeszukując co jakiś czas laptop Dedala. Niestety,
niewiele się dowiedziała, a nieliczne
odnalezione informacje sprawiły, że jej misja wydawała
się niemal niewykonalna.
-Moi bracia i siostry... Nikomu nie udało się dotrzeć do
tej świątyni, tak?
Tiberinus pokręcił głową.
-Ale wiesz, jaka nagroda czeka tego, komu uda się ją
uwolnić.
-Tak.
-To może przynieść pokój między dziećmi Grecji i
Rzymu -powiedziała Rea
Sylwia. - Może zmienić przebieg nadchodzącej wojny.
-Jeśli przeżyję.
Tiberinus ponuro pokiwał głową.
-Bo chyba wiesz, jakiemu strażnikowi musisz stawić
czoło?
Annabeth przypomniała sobie pająki w Forcie Sumter i
sen, który opowiedział jej
Percy - ten syczący głos w ciemności.
-Tak.
Rea Sylwia spojrzała na swojego męża.
-Jest odważna. Może okaże się silniejsza od innych.
-Mam nadzieję. Zegnaj, Annabeth Chase. Powodzenia.
Rea Sylwia rozpromieniła się.
-Zaplanowaliśmy sobie takie cudowne popołudnie! Do
sklepów!
Gregory Peck i Audrey Hepburn odjechali na swoim
błękitnym skuterze. Annabeth
odwróciła się i ruszyła samotnie po schodkach w dół.
Bywała już pod ziemią wiele razy.
W połowie schodów uświadomiła sobie, od jak dawna nie
działała samotnie.
Zamarła.
O bogowie... nie robiła czegoś takiego od dzieciństwa. Po
ucieczce z domu przez parę
tygodni była całkiem sama, sypiając pod wiaduktami i
ukrywając się przed potworami,
zanim Thalia i Lukę "wzięli ją pod swoje skrzydła. Kiedy
trafiła do Obozu Herosów,
przebywała tam do dwunastego roku życia. A potem we
wszystkich misjach towarzyszył
jej Percy oraz inni przyjaciele z obozu.
Ostatnim razem gdy czuła się tak przerażona i samotna,
miała siedem lat.
Przypomniała sobie dzień, w którym ona, Thalia i Lukę
zawędrowali do legowiska
cyklopów w Brooklynie. Thalia i Lukę zostali porwani i
Annabeth musiała ich uwolnić.
Wciąż pamiętała, jak drżała ze strachu w mrocznym kącie
rozpadającej się willi,
słuchając cyklopów, którzy naśladowali głosy jej
przyjaciół i próbowali w ten sposób
skłonić ją do wyjścia z kryjówki.
A jeśli to również jest podstęp? A jeśli te inne dzieci
Ateny zginęły, bo Tiberinus i
Rea Sylwia zaprowadzili je prosto w pułapkę? Czy
Gregory Peck i Audrey Hepburn
zrobiliby coś takiego?
Zmusiła się do ruszenia dalej. Nie miała wyboru. Jeśli
Atena Partenos rzeczywiście
była tu gdzieś pod ziemią, mogłoby to zadecydować o
losie wojny. Co więcej, mogłoby
pomóc jej matce. Atena jej potrzebowała.
U podnóża schodów ujrzała stare drewniane drzwi z
żelaznym pierścieniem zamiast
klamki. Nad nim widniała metalowa płytka z dziurką od
klucza. Annabeth zaczęła się
zastanawiać, jak otworzyć wejście, ale gdy tylko dotknęła
pierścienia, pośrodku drzwi
zapłonął ognisty znak: sylwetka sowy Ateny. Z dziurki od
klucza buchnął dym. Drzwi
same się otworzyły.
Po raz ostatni spojrzała w górę. U szczytu schodów
jaśniał prostokąt błękitu nieba.
Śmiertelnicy cieszą się ciepłym popołudniem. Pary
trzymają się za ręce w przytulnych
kafejkach. Turyści buszują po sklepach i muzeach.
Mieszkańcy Rzymu załatwiają swoje
codzienne sprawy, prawdopodobnie nieświadomi tysięcy
lat historii pod swoimi stopami
i z całą pewnością nieświadomi wciąż zamieszkujących
podziemia duchów, bogów i
potworów, a także tego, że ich miasto może zostać dzisiaj
zniszczone, jeśli grupce
półbogów nie uda się powstrzymać gigantów.
Przekroczyła próg.
Znalazła się w piwnicy, która była architektonicznym
cyborgiem. Starożytne ceglane
mury pokryte były plątaniną nowoczesnych kabli
elektrycznych i rur wodnokanalizacyjnych.
Sufit podtrzymywała kombinacja stalowych rusztowań i
granitowych
rzymskich kolumn.
Przednia połowa piwnicy zawalona była skrzyniami.
Annabeth z ciekawości
otworzyła kilka z nich. W jednych było pełno szpuli
różnokolorowego sznurka - jakby do
latawców albo projektów rękodzielniczych. W innych
były tandetne plastikowe miecze
gladiatorów. Może kiedyś byl tu magazyn jakiegoś sklepu
dla turystów.
W tyle piwnicy widniał w posadzce otwór po
wykopaliskach, a w nim kolejne stopnie
— tym razem z białego kamienia - wiodące jeszcze
głębiej pod ziemię.
Annabeth ostrożnie podeszła do szczytu schodów i
zajrzała w głąb. Nawet w świetle
jej sztyletu niewiele było widać. Oparła rękę o ścianę i
natrafiła na włącznik elektryczny.
Pstryknęła nim. Oślepiające fluoroscencyjne żarówki
oświetliły schody. Poniżej
zobaczyła posadzkę wyłożoną mozaiką w jelenie i fauny-
być może pokój jakiejś
starożytnej rzymskiej willi, ukryty pod tą współczesną
piwnicą ze skrzyniami pełnymi
sznurków i plastikowych mieczy.
Zeszła po tych schodach. Pokój miał z sześć metrów
kwadratowych. Ściany były
kiedyś pokryte barwnymi malowidłami, ale większość
fresków złuszczyła się i
poodpadała. W jednym rogu ziała w posadzce wykopana
dziura. Kucnęła przy niej. Dna
nie dostrzegła.
Usłyszała plusk wody dochodzący z głębokości jakichś
dziesięciu metrów. Nie
poczuła odoru charakterystycznego dla ścieków, był to
raczej zapach starości i
stęchlizny, trochę słodkawy, jakby woń gnijących
kwiatów. Być może jakiś dawny kanał
rozprowadzał tędy wodę z akweduktów. I nie było
żadnych stopni.
- Nie wskoczę tam - mruknęła do siebie.
Jakby w odpowiedzi coś zajaśniało w ciemności. Na dnie
studni pojawił się Znak
Ateny, ujawniając połyskujące ceglane ścianki
podziemnego kanału biegnącego ze
dwanaście metrów pod podłogą willi. Ognista sowa
zdawała się z niej szydzić: „No cóż,
tędy wiedzie droga, dziecinko. Więc lepiej coś wymyśl".
Annabeth zaczęła rozważać wszystkie możliwości. Za
głęboko, żeby wskoczyć. Nie
ma żadnej drabiny ani liny. Można by wrzucić do studni
jakiś stalowy dźwigar z piwnicy
na górze i opuścić się po nim jak strażacy po słupie, tylko
jak go oderwać od sklepienia?
No i chyba nie można ryzykować zawalenia się całej
budowli.
Dreszcz frustracji przebiegł po niej jak armia termitów.
Przez całe życie była
świadkiem, jak inni półbogowie ujawniali zdumiewające
zdolności. Percy potrafił
panować nad wodą. Gdyby tu był, mógłby nakazać
wodzie podnieść się i opaść z
powrotem razem z nimi. Hazel, jak twierdziła, potrafiła
bez trudu odnaleźć drogę w
każdych podziemiach, a nawet zmieniać bieg tuneli.
Mogłaby łatwo znaleźć inną drogę.
Leo wyciągnąłby ze swojego pasa odpowiednie narzędzia
i zbudował coś, co załatwiłoby
sprawę. Nawet Piper z tą jej czaromową... mogłaby
przekonać Tiberinusa i Reę Sylwię,
by okazali trochę więcej życzliwości.
A co ona miała? Spiżowy sztylet i tę przeklętą srebrną
monetę. Plecak z laptopem
Dedala. Butelkę wody, kilka kawałków ambrozji na
wszelki wypadek i pudełko zapałek prawdopodobnie
bezużytecznych, ale ojciec wbił jej do głowy, że zawsze
powinna móc
rozpalić ogień.
Nie dysponowała żadną zdumiewającą mocą. Nawet jej
jedyna prawdziwie magiczna
własność, czapka niewidka nowojorskich Yankees,
przestała działać i spoczywała teraz w
jej kabinie na pokładzie „Argo II".
- Masz swoją inteligencję - powiedział jakiś głos. Czyżby
to Atena do niej
przemówiła? Nie, to pewnie tylko pobożne życzenie w jej
głowie.
Inteligencja... Miał ją ulubiony bohater Ateny, Odyseusz.
Poprowadził Greków do
zwycięstwa w wojnie trojańskiej, korzystając ze swego
sprytu, a nie siły. Pokonał
najróżniejsze potwory, wyszedł cało z wielu opresji, bo
zawsze potrafił coś wymyślić. To
ceniła w nim Atena.
Córa mądrości samotnie kroczy.
To nie tylko znaczy bez towarzyszy. To znaczy, że nie
posiadając żadnych
szczególnych mocy.
No dobra... więc jak zejść tam bezpiecznie, z pewnością,
że będzie mogła stamtąd
wyjść, jeśli okaże się to konieczne?
Powróciła do piwnicy i spojrzała na pootwierane
skrzynie. Sznurki do latawców i
plastikowe miecze. Pomysł, który zaświtał jej w głowie,
był tak zabawny, że prawie się
roześmiała, ale nie miała innego.
Zabrała się do pracy. Jej ręce zdawały się dokładnie
wiedzieć, co robić. Czasami tak
się zdarzało, na przykład kiedy pomagała Leonowi
naprawić maszynerię okrętu albo
kiedy kreśliła architektoniczne plany na ekranie
komputera. Jeszcze nigdy nie robiła
czegoś ze sznurka do latawców i plastikowych mieczy,
ale okazało się to całkiem łatwe,
po prostu naturalne. W kilka minut z tuzina szpuli sznurka
i skrzyni plastikowych mieczy
stworzyła coś w rodzaju drabinki sznurowej - splecionej
ze sznurka liny, niezbyt grubej,
z mieczami umocowanymi co jakieś sześćdziesiąt
centymetrów, aby służyły jako oparcie
dla rąk i stóp.
Na próbę przywiązała koniec liny do jednej z kolumn i
zawisła na niej całym
ciężarem. Plastikowe miecze ugięły się pod nią, ale
wytrzymały, stanowiąc dodatkowe
oparcie prócz węzłów na linie.
Drabinka nie zdobyłaby żadnej nagrody w konkursie
wzornictwa rękodzielniczego,
ale dzięki niej Annabeth mogła teraz bezpiecznie opuścić
się na dno studni. Najpierw
napchała plecak pozostałymi szpulami sznurka. Nie
bardzo wiedziała, po co to robi, ale
uznała, że mogą się jeszcze przydać, a nie były ciężkie.
Powróciła do studni w mozaikowej posadzce.
Przywiązała koniec liny do
najbliższego dźwigara, wrzuciła drabinkę do dziury i
opuściła się po niej w ciemność.
XXXIV
ANNABETH
Kiedy wisiała w powietrzu, opuszczając się ręka za ręką
po rozkołysanej drabince,
dziękowała w duchu Chejronowi za te wszystkie lata
ćwiczeń na kursie wspinaczki w
Obozie Herosów. Uskarżała się wtedy głośno i często, że
umiejętność wspinania się po
linie na pewno nigdy jej nie pomoże w pokonaniu
żadnego potwora. Chejron tylko się
uśmiechał, jakby wiedział, że ten dzień nadejdzie.
W końcu dotarła do dna studni. Nie trafiła w ceglaną
krawędź i wylądowała pośrodku
podziemnego kanału, ale okazał się bardzo płytki.
Lodowata woda przemoczyła jej
trampki.
Uniosła świecący sztylet. Płytki kanał biegł środkiem
wyłożonego cegłami tunelu. Co
parę metrów ze ścian wystawały ceramiczne rury.
Domyśliła się, że to dreny, część
starożytnego systemu wodno-kanalizacyjnego, choć
zdumiało ją, że przetrwały do dziś
między wszystkimi innymi rurami, piwnicami i ściekami
zbudowanymi pod Rzymem w
ciągu wielu stuleci.
Nagła myśl zmroziła ją bardziej niż woda. Kilka lat
wcześniej Percy i ona brali udział
w misji w labiryncie Dedala – tajemnej sieci tuneli i
komnat, pełnej zaklęć i pułapek,
która kryła się pod wszystkimi miastami Ameryki.
Kiedy Dedal zginął w bitwie o labirynt, cała ta sieć się
zawaliła - a w każdym razie
Annabeth tak sądziła. A jeśli istniała nie tylko w
Ameryce? Jeśli pod Rzymem była jakaś
starsza wersja labiryntu? Dedal powiedział jej kiedyś, że
labirynt jest obdarzony własnym
życiem. Nieustannie rozrasta się i zmienia. Może odradza
się jak potwory? To by miało
sens. Była to przecież archetypiczna siła, jak by
powiedział Chejron - coś, co nigdy do
końca nie umiera.
Jeśli to jest część labiryntu...
Postanowiła nie myśleć o tym, ale odtąd sprawdzać, czy
nie chodzi w kółko. W
labiryncie odległość traciła znaczenie. Gdyby Annabeth
nie była dość czujna, mogłaby
przejść pięć metrów w złym kierunku i znaleźć się w
Polsce.
Na wszelki wypadek przywiązała koniec nowego kłębka
sznurka do drabinki. Mogła
rozwijać sznurek za sobą. Stara, dobra sztuczka.
Zastanawiała się, w którą pójść stronę. Tunel wydawał się
taki sam w obu
kierunkach. A potem, jakieś piętnaście metrów na lewo,
na ścianie ponownie rozbłysnął
Znak Ateny. Annabeth mogła przysiąc, że sowa patrzy na
nią swoimi wielkimi,
ognistymi oczami, jakby mówiła: „Masz jakiś problem?
Pospiesz się!"
Zaczynała naprawdę nienawidzić tej sowy.
Kiedy doszła do tego miejsca, świetlisty symbol znikł, a
sznurek się skończył.
Przywiązując drugi, zerkała w tunel. Dostrzegła wyłom w
ceglanym murze, jakby
ktoś wyrąbał w ścianie dziurę. Podeszła tam, żeby lepiej
się temu przyjrzeć. Wsadziła w
otwór sztylet i w jego mdłym świetle zobaczyła niższą
komorę, długą i wąską, z
mozaikową posadzką i ławkami wzdłuż malowanych
ścian. Przypominała wagon kolejki
podziemnej.
Wetknęła w otwór głowę, mając nadzieję, że nie zostanie
odgryziona. Wewnątrz
komnaty, w ścianie obok, były zamurowane drzwi. Na jej
końcu zobaczyła jakiś
kamienny stół, może ołtarz.
Hm... Kanał wodny biegł dalej, ale nabrała pewności, że
właśnie tędy prowadzi jej
ścieżka. Przypomniała sobie słowa Tiberinusa: „Znajdź
ołtarz cudzoziemskiego boga". Z
wąskiej komory nie było wyjścia, ale uznała, że bez trudu
sięgnęłaby do otworu ze
stojącej pod nim ławki, gdyby chciała wrócić.
Wciąż rozwijając sznurek, opuściła się przez otwór w dół.
Sklepienie komory było beczkowate, z ceglanymi łukami,
ale te podpory nie
wzbudzały zaufania. Tuż nad jej głową, w łuku
najbliższym zamurowanych drzwi,
zwornik był pęknięty na pół. Przez sklepienie biegły
szczeliny. To miejsce
prawdopodobnie pozostawało nietknięte przez dwa
tysiące lat, ale Annabeth uznała, że
lepiej się tu zbyt długo nie zatrzymywać. Przy jej
szczęściu komora może się zawalić za
dwie minuty.
Posadzka była długą wąską mozaiką z siedmioma
wyobrażeniami w rzędzie. U stóp
Annabeth widniał kruk. Dalej lew. Parę następnych
wyglądało jak rzymscy wojownicy z
różnymi rodzajami broni. Reszta była tak uszkodzona
albo brudna, że szczegóły stały się
niewidoczne. Ławki po obu stronach zastawione były
glinianymi skorupami. Na ścianach
widniały malowidła ze scenami z jakiejś uczty:
mężczyzna w tunice i zakrzywionej
czapce, przypominającej waflowy rożek do lodów,
siedział obok większego faceta, z
którego ciała wybiegały promienie słońca. Wokół nich
stali ludzie z pochodniami i
służący, a różne zwierzęta, przeważnie kruki i lwy,
spacerowały w tle. Annabeth nie
wiedziała, co ta scena przedstawia; nie przywodziła jej na
myśl żadnej greckiej legendy.
W odległym końcu komnaty był bogato rzeźbiony ołtarz z
fryzem przedstawiającym
mężczyznę w stożkowatej, zakrzywionej czapce,
przyciskającego ostrze noża do szyi
byka. Na ołtarzu stała kamienna figura mężczyzny,
którego nogi tkwiły aż po kolana w
skale; w wyciągniętych rękach trzymał sztylet i
pochodnię. I te postacie z niczym się
Annabeth nie kojarzyły.
Zrobiła krok w stronę ołtarza. Coś trzasnęło pod jej stopą.
Spojrzała w dół i
zrozumiała, że właśnie rozdeptała ludzkie żebro.
Zdusiła okrzyk. Skąd to się tu wzięło? Przecież zaledwie
parę sekund wcześniej
zerknęła w dół i nie dostrzegła żadnych kości. Teraz
posadzka była nimi zasłana. Zebro
było bardzo stare. Rozsypało się w pył, kiedy uniosła
stopę. Obok leżał skorodowany
spiżowy sztylet, bardzo podobny do jej własnego.
Zapewne należał albo do zmarłego,
albo do jego zabójcy.
Wyciągnęła przed siebie ostrze. Nieco dalej leżał bardziej
kompletny szkielet w
resztkach haftowanego kaftana, wyglądającego na ubiór z
czasów renesansu. Jego
falbaniasty kołnierz i czaszka były osmalone, jakby
próbował sobie umyćwłosy
lutownicą.
„Wspaniale" - pomyślała Annabeth. Spojrzała na figurę
na ołtarzu, trzymającą sztylet
i pochodnię. - „To pewnie jakaś próba" -uznała. Tych
dwóch facetów nie przeszło jej
pomyślnie. Poprawka: nie tylko dwóch facetów. Całą
posadzkę aż do ołtarza zaścielały
kości i szczątki ubrań. Trudno było określić, z ilu
szkieletów pochodziły, ale założyłaby
się, że należały do herosów z przeszłości, dzieci Ateny,
które dotarły tu w czasie swoich
misji.
-Nie dołączę do szkieletów na twojej posadzce! -
zawołała do posągu, mając
nadzieję, że z jej głosu bije odwaga.
-Dziewczyna — powiedział wodnisty głos, rozchodzący
się echem po komorze. -
Dziewczynom wstęp wzbroniony.
-Żeński półbóg - powiedział inny głos. - Niewybaczalne.
Komnata zadygotała. Pył opadł z popękanego sklepienia.
Annabeth rzuciła się ku
dziurze, przez którą się tu dostała, ale dziura znikła.
Sznurek był przerwany. Wspięła się
na ławkę i biła pięściami w ścianę, mając nadzieję, że
brak dziury jest tylko iluzją, ale
ściana nie ustąpiła.
Tkwiła w pułapce.
Wzdłuż ławek zajaśniał rząd duchów - mężczyzn w
rzymskich togach, jak lary w
Obozie Jupiter. Patrzyli na nią groźnie, jakby przerwała
im spotkanie.
Zrobiła jedyną rzecz, którą mogła zrobić. Zeskoczyła z
ławki i oparła się plecami o
zamurowane drzwi. Starała się zachować pewną minę,
choć złowrogie spojrzenia
fioletowych duchów i szkielety półbogów u jej stóp
sprawiały, że miała ochotę ukryć
głowę w swojej koszulce i wrzeszczeć.
-Jestem córką Ateny - powiedziała z taką godnością, na
jaką ją było stać.
— Greczynka - powiedział z odrazą jeden z duchów. —
Jeszcze gorzej.
W drugim końcu komnaty powstał z trudem jakiś starzec
(czy duchy miewają
artretyzm?) i stanął przy ołtarzu, utkwiwszy oczy w
Annabeth. W pierwszej chwili
pomyślała, że wygląda jak papież. Ubrany był w
połyskującą szatę, na głowie miał ostro
zakończoną czapkę, a w ręku pastorał.
— To jest pieczara Mitry - oznajmił. - Zakłóciłaś nasze
święte rytuały. Nie możesz
być świadkiem misteriów i zachować życie.
— Nie chcę patrzeć na wasze misteria — zapewniła go
Annabeth. - Idę za Znakiem
Ateny. Pokaż mi, jak stąd wyjść, a pójdę dalej swoją
drogą.
Wypowiedziała to opanowanym głosem, co ją samą
zaskoczyło. Nie miała pojęcia,
jak się stąd wydostać, ale wiedziała, że musi odnieść
sukces tam, gdzie jej bracia i siostry
zawiedli. Jej ścieżka wiodła dalej - głębiej w podziemia
Rzymu.
„Poprowadzą cię ślady porażek twoich poprzedników" -
powiedział Tiberinus. - „A
potem... nie wiem".
Duchy zaczęły mamrotać do siebie po łacinie. Annabeth
wychwyciła parę niemiłych
słów pod adresem żeńskich półbogów i Ateny.
W końcu duch w mitrze papieża uderzył pastorałem w
posadzkę. Zapadła cisza.
-Twoja grecka bogini nie ma tutaj władzy - rzekł. - Mitra
jest bogiem rzymskich
wojowników! Jest bogiem legionu, bogiem cesarstwa!
-Nie był nawet Rzymianinem - zaprotestowała Annabeth.
-Był Persem czy kimś
takim?
-Bluźnierstwo! - krzyknął starzec, kilka razy waląc
pastorałem w posadzkę. - Mitra
nas chroni! Jam jest pater tego bractwa...
-Ojciec - przetłumaczyła Annabeth.
-Nie przerywaj! Jako pater muszę chronić tajemnicę
naszych misteriów.
-Jakich misteriów? - zapytała Annabeth. - Tuzin
martwych gości siedzących w
pieczarze?
Duchy zaczęły szemrać i uskarżać się, póki pater nie
gwizdnął na nie jak na
taksówkę. Musiał mieć niezłe płuca.
-Najwyraźniej jesteś niedowiarkiem. Musisz umrzeć, tak
jak inni.
Inni. Annabeth starała się nie patrzeć na szkielety.
Myślała gorączkowo, wygrzebując z pamięci wszystko,
co wiedziała o Mitrze. Czcili
go potajemnie rzymscy legioniści. Był jednym z bogów
wojny, którzy zastąpili Atenę.
Afrodyta wspomniała o nim podczas herbatki w
Charleston. To było wszystko, co
Annabeth o nim wiedziała. Nie należał do bogów, o
których się mówiło w Obozie
Herosów. Wątpiła, czy duchy zaczekają, aż wyjmie laptop
Dedala i znajdzie o nim coś
więcej.
Przebiegła wzrokiem mozaikę - siedem postaci w rzędzie.
Przyjrzała się duchom i
zauważyła, że każdy miał na todze coś w rodzaju odznaki
- raz był to kruk, innym razem
pochodnia albo łuk.
-Odprawiacie rytuał przejścia - wypaliła. - Siedem
poziomów wtajemniczenia.
Najwyższym jest pater.
Duchy wydały z siebie zbiorowy zduszony okrzyk, a
potem zaczęły wykrzykiwać:
-Skąd ona to wie?!
-Ta dziewczyna poznała nasze tajemnice!
-Cisza! - krzyknął pater.
-Ale ona może wiedzieć o naszych świętych próbach!
-Wasze próby! - zawołała Annabeth. - Wiem o nich!
Duchy ponownie wydały z siebie zbiorowy zduszony
okrzyk,
tym razem niedowierzania.
-To śmieszne! - krzyknął pater. - Ta dziewczyna kłamie!
Córko Ateny, wybierz
rodzaj swojej śmierci. Jeśli sama nie wybierzesz, bóg
uczyni to za ciebie!
-Ogień lub sztylet - domyśliła się Annabeth.
Nawet pater zrobił zdumioną minę. Najwyraźniej
zapomniał, że ofiary minionych kar
leżą na posadzce.
-Skąd... skąd to...? - wybełkotał. - Kim jesteś?!
-Córką Ateny - powtórzyła Annabeth. - Ale nie zwykłą
córką. Jestem... ee... mater
w moim zgromadzeniu sióstr. Magna mater. Nie ma
przede mną tajemnic. Mitra nie
może ukryć niczego przede mną.
-Magna mateń - jęknął z rozpaczą jakiś duch. - Wielka
matka!
-Zabić ją! - Inny duch rzucił się na nią z wyciągniętymi
rękami, ale przeniknął
przez nią, nie zrobiwszy jej żadnej krzywdy.
-Jesteś martwy - przypomniała mu Annabeth. - Usiądź.
Duch usiadł ze zmieszaną miną.
-Nie musimy sami cię zabijać - warknął pater. - Mitra
uczyni to za nas!
Figura na ołtarzu zajaśniała.
Annabeth naparła rękami na zamurowane drzwi za
plecami. To musi być wyjście.
Zaprawa zaczęła się kruszyć, ale nie na tyle, by zdołała
przebić się przez te drzwi
ciężarem ciała.
Rozejrzała się gorączkowo po komorze — popękane
sklepienie, mozaikowa
posadzka, malowidła na ścianach, rzeźbiony ołtarz. I
zaczęła mówić, na gorąco
wyciągając nowe wnioski.
-To na nic. Wiem wszystko. Dokonujecie na waszych
nowicjuszach próby ognia,
bo pochodnia jest symbolem Mitry. Jego innym
symbolem jest sztylet i dlatego próby
można dokonać również nożem. Chcecie mnie zabić tak...
no... jak Mitra zabił świętego
byka.
Tak tylko przypuszczała, bo na ołtarzu była płaskorzeźba
Mitry zabijającego byka,
więc pomyślała, że musi to być coś ważnego. Duchy
zajęczały i zakryły sobie uszy.
Niektóre biły się otwartymi dłońmi po twarzach, jakby
chciały się obudzić z jakiegoś
złego snu.
-Wielka matka wie! - zawołał jeden. - To niemożliwe!
„Wystarczy rozejrzeć się po tej komnacie" — pomyślała
Annabeth, powoli nabierając
pewności siebie.
Spojrzała na ducha, który dopiero co przemówił. Miał na
todze odznakę kruka - taki
sam symbol, jaki widniał u jej stóp.
-Jesteś tylko krukiem - skarciła go. - To najniższy stopień.
Siedź cicho i pozwól mi
przemówić do waszego patera.
Duch skulił się na ławce.
-Litości! Litości!
Pater dygotał cały - nie wiadomo, czy z wściekłości, czy
ze strachu. Jego mitra
przechyliła się i sflaczała, jakby uleciało z niej powietrze.
-Zaprawdę, wiele wiesz, wielka matko - powiedział. —
Wielka jest twoja mądrość,
ale tym bardziej nie możesz stąd odejść. Tkaczka
ostrzegła nas, że przyjdziesz.
-Tkaczka... - Annabeth ogarnęło przerażenie, kiedy
zrozumiała, o czym pater
mówi: o tym czymś w ciemności ze snu Percy ego,
strażniku świątyni. Tym razem
pożałowała, że zna odpowiedź, ale starała się zachować
spokój. - Tkaczka lęka się mnie.
Nie chce, bym poszła dalej za Znakiem Ateny. Ale ty
pozwolisz mi przejść.
-Musisz wybrać rodzaj próby! Ogień lub sztylet! Przeżyj
próbę, to może pozwolę
ci przejść!
Spojrzała na kości swoich braci i sióstr. „Poprowadzą cię
ślady porażek twoich
poprzedników".
Oni wszyscy już wybrali: ogień lub sztylet. Może sądzili,
że zdołają przeżyć próbę.
Ale wszyscy umarli. Musi być jakiś trzeci wybór.
Figura na ołtarzu płonęła coraz silniejszym blaskiem.
Annabeth czuła już bijący od
niej żar. Instynkt podpowiadał jej, że trzeba się skupić na
sztylecie lub pochodni, ale
zamiast tego skupiła się na podstawie posągu. Dlaczego
nogi mężczyzny ugrzęzły w
skale? I nagle pomyślała: „A może posążek Mitry wcale
nie ugrzązł w skale? Może Mitra
wyłonił się ze skały?"
-Ani pochodnia, ani sztylet - powiedziała stanowczo. —
Jest trzecia próba, przez
którą przejdę.
-Trzecia próba? - powtórzył pater.
-Mitra narodził się ze skały - odpowiedziała Annabeth,
mając nadzieję, że się nie
myli. - Wyłonił się w pełni sił ze skały, trzymając sztylet i
pochodnię.
Okrzyki i zawodzenia powiedziały jej, że się nie myliła.
-Wielka matka wie wszystko! - zawołał jakiś duch. - To
nasza najbardziej
strzeżona tajemnica!
„Więc może nie powinnyście stawiać tej figury na
waszym ołtarzu" - pomyślała
Annabeth, ale była wdzięczna tym głupim męskim
duchom. Gdyby dopuściły do swojego
kultu kobiety, mogłyby ich nauczyć rozsądku.
Wskazała teatralnym gestem na ścianę, przez którą tu
weszła.
-Ja też narodziłam się z kamienia, tak jak Mitra! Dlatego
przeszłam już przez próbę!
-Phi! - parsknął pater. - Wyszłaś z dziury w ścianie! To
nie to samo!
No dobra. Więc widocznie pater nie był kompletnym
durniem, ale Annabeth nie dała
się zbić z tropu. Zerknęła na sklepienie i wpadł jej do
głowy inny pomysł - wszystkie
szczegóły zaskoczyły.
-Panuję nad samymi kamieniami - oznajmiła, wznosząc
ręce. - Pokażę wam, że
moja moc jest większa od mocy Mitry. Jednym
uderzeniem zburzę tę komnatę.
Duchy zaczęły zawodzić i dygotać, wpatrując się w sufit,
ale Annabeth wiedziała, że
nie widzą tego co ona. Były duchami wojowników, a nie
inżynierów. Dzieci Ateny były
obdarzone wieloma talentami, nie tylko umiejętnością
władania mieczem. Annabeth
studiowała architekturę przez całe lata. Wiedziała, że ta
starożytna komora jest bliska
zawalenia. Zrozumiała, co oznaczają szczeliny w
sklepieniu, wszystkie wybiegające z
jednego punktu - szczytu kamiennego łuku nad jej głową.
Zwornik już się kruszył, a
kiedy się rozpadnie... Trzeba tylko dobrze wymierzyć
czas.
-To niemożliwe! - krzyknął pater. - Tkaczka słono nam
zapłaciła za to, byśmy
zniszczyli każde dziecko Ateny, które ośmieli się wejść
do naszej świątyni. Nigdy jej nie
zawiedliśmy. Nie możemy pozwolić ci przejść.
-A więc lękasz się mojej mocy! Wiesz już, że mogę
zniszczyć waszą świątynię!
Pater zmarszczył brwi. Poprawił sobie czapkę. Annabeth
wiedziała, że znalazł się w
trudnej sytuacji. Gdyby teraz się wycofał, okazałby się
tchórzem.
-Rób, co chcesz, córko Ateny - powiedział. - Nikt nie
może zniszczyć pieczary
Mitry, zwłaszcza jednym uderzeniem. A zwłaszcza
dziewczyna!
Annabeth uniosła sztylet. Sklepienie było niskie. Mogła
łatwo dosięgnąć kamiennego
zwornika, ale musiała dobrze wybrać moment.
Drzwi za jej plecami były zamurowane, ale kiedy
komnata zacznie się walić, te cegły
mogą też się pokruszyć. Powinna przebić się przez te
drzwi, zanim spadnie cały sufit przyjmując
oczywiście, że za ceglaną ścianą jest jakieś kolejne
pomieszczenie, a nie zbita
ziemia, i że nie zabraknie jej siły, szybkości ani szczęścia.
Bo w przeciwnym razie za
chwilę stanie się naleśnikiem z półboga.
-No dobra, chłopaki - powiedziała. - Wygląda na to, że
wybraliście sobie
nieodpowiedniego boga wojny.
Uderzyła sztyletem w zwornik. Niebiański spiż
roztrzaskał go jak kostkę cukru. Przez
chwilę nic się nie wydarzyło.
-Ha! - zawołał pater. — Widzicie? Atena tutaj nie rządzi!
Komora zadygotała. Nowa szczelina pobiegła przez całą
długość sklepienia i dalszy
koniec pieczary zawalił się na ołtarz i patera. Pojawiło się
więcej szczelin. Cegły zaczęły
wypadać z łuków. Duchy z krzykiem rzuciły się do
ucieczki, ale wyglądało na to, że nie
mogą przeniknąć przez ściany. Najwyraźniej były
uwięzione w tej komorze nawet po
śmierci.
Annabeth odwróciła się. Z całej siły uderzyła w
zamurowane drzwi. Cegły ustąpiły.
Świątynia Mitry zawaliła się za jej plecami, a ona rzuciła
się w ciemność i poczuła, że
pada na coś twardego.
XXXV
ANNABETH
Annabeth sądziła, że dobrze zna ból. Spadła już ze ściany
wspinaczkowej t lawy w
Obozie Herosów. Została zraniona w ramię zatrutą klingą
na moście Williamsburskim.
Dźwigała nawet cały ciężar nieba na swych ramionach.
Ale to było nic w porównaniu z tym upadkiem.
Natychmiast zrozumiała, że złamała nogę w kostce. Ból
jak rozgrzany do
czerwoności stalowy pręt przebił sobie drogę od stopy po
biodro. Świat zawęził się do
niej samej, jej kostki u nogi i straszliwego bólu.
O mało nie zemdlała. Zakręciło się jej w głowie. Z trudem
łapała powietrze.
„Nie" - powiedziała sobie w duchu. - „Nie możesz sobie
pozwolić na utratę
przytomności".
Spróbowała oddychać wolniej. Leżała nieruchomo, aż w
końcu ból nieco osłabł, nie
był już nieznośną torturą, tylko straszliwym rwaniem.
Chciała zawyć na cały świat, że jest taki niesprawiedliwy.
Dotarła już tak daleko i ma
ją zatrzymać coś równie przyziemnego jak złamana
kostka?
Zdusiła w sobie te złe emocje. W obozie ćwiczono ją, jak
przeżyć w najróżniejszych
trudnych sytuacjach, również w przypadku urazów takich
jak ten.
Rozejrzała się. Jej nóż potoczył się o metr dalej. W jego
mdłym świetle widniały
zarysy pomieszczenia. Leżała na zimnej posadzce z
kamiennych bloków. Sufit był dwa
piętra ponad nią. Otwór drzwiowy, przez który tu wpadła,
znajdował się jakieś trzy metry
nad posadzką; teraz był całkowicie zawalony gruzem,
który spadł do tego pomieszczenia
jak lawina. Wokół niej walały się szczątki starych belek
czy desek - jedne były popękane
i wysuszone, inne połamane na drzazgi.
„Ale jestem głupia" - skarciła się w duchu. Przebiła się
przez te drzwi, zakładając, że
będzie za nimi jakiś poziomy korytarz albo kolejna
komnata. Nie przyszło jej do głowy,
że może skoczyć w pustą przestrzeń. Te deski
prawdopodobnie były kiedyś schodami,
które załamały się dawno temu.
Zbadała swoją kostkę. Stopa nie wyglądała na bardzo
wykręconą. Miała czucie w
palcach. Nie dostrzegła śladów krwi. Nie było tak źle.
Sięgnęła po kawałek drewna. Nawet ten drobny ruch
sprawił, że krzyknęła z bólu.
Drewno rozkruszyło się w jej palcach. Mogło mieć
kilkaset, może nawet kilka tysięcy
lat. Nie miała pojęcia, czy to pomieszczenie jest starsze
od świątyni Mitry albo czy - jak
labirynt - te wszystkie podziemne komnaty są mieszaniną
różnych okresów historii,
zebranych przypadkowo razem.
- No dobra - powiedziała głośno, żeby usłyszeć swój głos.
-Myśl, Annabeth. Określ
priorytety.
Przypomniała sobie te wszystkie głupie zasady wpajane
jej w obozie przez Grovera
podczas kursu przetrwania w ekstremalnych warunkach.
W każdym razie wówczas
wydawały się głupie. Krok pierwszy: zbadaj, czy w
twoim otoczeniu nie kryją się
bezpośrednie zagrożenia.
Pomieszczenie nie wyglądało na takie, któremu grozi
zawalenie. Lawina gruzu
zatrzymała się. Ściany były z solidnych bloków kamienia,
nie dostrzegła na nich żadnych
szczelin. Sklepienie nie było wybrzuszone. Dobrze.
Jedynym wyjściem był łukowaty otwór drzwiowy w
dalekim końcu, za którym ziała
ciemność. Między nią a tymi drzwiami biegł wąski,
obmurowany cegłami kanalik, w
którym płynęła woda z lewej strony w prawą. Może to
pozostałości rzymskiego systemu
wodno-kanalizacyjnego? Byłoby dobrze, gdyby woda
okazała się zdatna do picia.
W jednym z rogów komnaty stało kilka rozbitych naczyń
ceramicznych.
Wysypywały się z nich pomarszczone, brązowe grudy,
które kiedyś mogły być owocami.
Fuj. W drugim kącie leżały jakieś drewniane skrzynie,
wyglądające na nienaruszone, oraz
kilka prostokątnych koszy obwiązanych rzemieniami.
-A więc brak bezpośrednich zagrożeń - powiedziała do
siebie. - Chyba że coś
wytoczy się z tego ciemnego tunelu.
Zerknęła na ciemny otwór, obawiając się najgorszego, ale
nic się nie wydarzyło.
-W porządku. Krok następny: sprawdź, co masz.
Czym dysponowała? Butelką wody, no i tą wodą, która
płynęła kanalikiem,
oczywiście gdyby zdołała jej dosięgnąć. Miała swój
sztylet. W plecaku było dużo
kolorowego sznurka, laptop, spiżowa mapa, zapałki i
trochę ambrozji na wszelki
wypadek.
Ach... tak. To chyba jest wypadek. Wygrzebała
niebiańskie jadło z plecaka i
pochłonęła je. Jak zwykle, smakowało jak miłe
wspomnienia. Tym razem był to smak
popcornu — wieczór oglądania filmów z ojcem w jego
domu w San Francisco, bez
macochy, bez braci przyrodnich, tylko ona i jej ojciec
rozłożeni na kanapie i oglądający
stare ckliwe komedie romantyczne.
Ambrozja wypełniła jej ciało miłym ciepłem. Ból w
nodze zmalał do tępego
pulsowania. Wiedziała, że to wciąż jej główny problem.
Nawet ambrozja nie uzdrowi
złamanych kości natychmiast. Może przyspieszyć proces,
ale w najlepszym razie nie
będzie mogła stanąć na tej nodze przez cały dzień albo i
dłużej.
Spróbowała sięgnąć po sztylet, ale był za daleko.
Przesunęła się w tamtą stronę.
Znowu przeszył ją ból, jakby stopę przebijały gwoździe.
Jej twarz pokryły kropelki potu,
ale przesunęła się jeszcze dalej i zdołała pochwycić
sztylet.
Od razu poczuła się lepiej - nie tylko dlatego że nóż
dawał światło i zapewniał
ochronę, ale także dlatego że był czymś tak znajomym.
Co dalej? Na kursie Grovera była mowa o pozostaniu w
miejscu i czekaniu na
ratunek, ale to nie wchodziło w rachubę. Nawet gdyby
Percy w jakiś sposób odkrył,
dokąd się udała, to drogę zagrodziłaby mu zawalona
świątynia Mitry.
Mogłaby spróbować porozumieć się z kimś przez laptop
Deda-la, ale wątpiła, czy
miałaby tu zasięg. A zresztą do kogo mogłaby się
zwrócić? Nikt nie był na tyle blisko, by
jej pomóc. Półbogowie nigdy nie mieli przy sobie
telefonów komórkowych, bo ich
sygnał mógłby zwrócić uwagę zbyt wielu potworów, a
żadne z jej przyjaciół nie
siedziałoby przed komputerem, sprawdzając pocztę.
Iryfon? Miała wodę, ale chyba nie zdołałaby uzyskać
dość światła, by stworzyć tęczę.
Jedyną monetą, którą miała, była srebrna ateńska
drachma, a to zdecydowanie za mało.
A poza tym samo wzywanie pomocy stanowiło problem.
Miała to być jej samotna
misja. Gdyby ktoś ją wyratował, musiałaby uznać swoją
porażkę. Coś jej mówiło, że
Znak Ateny już nie powiódłby jej dalej. Mogłaby
wiecznie błądzić w podziemiach i
nigdy nie odnaleźć Ateny Partenos.
Więc... trzeba przestać tu tkwić i czekać na pomoc. A to
oznacza, że musi znaleźć
sposób na ruszenie się z miejsca.
Otworzyła butelkę i napiła się wody. Nie zdawała sobie
sprawy, jak bardzo była
spragniona. Kiedy wypiła wszystko, podczołgała się do
kanaliku i na nowo napełniła
butelkę.
Woda był zimna i płynęła wartko, co oznaczało, że chyba
jest zdatna do picia.
Nabrała trochę wody w dłonie i opryskała nią twarz.
Natychmiast poczuła się bardziej
rześko. Obmyła i oczyściła zadrapania i otarcia na całym
ciele.
Usiadła i spojrzała na swoją kostkę.
- Musiałaś się złamać? - skarciła ją.
Kostka nie odpowiedziała.
Trzeba ją czymś unieruchomić. Tylko wtedy będzie
mogła ruszyć się z miejsca.
Hm...
Uniosła sztylet i ponownie zbadała pomieszczenie w jego
świetle. Teraz gdy znalazła
się trochę bliżej ciemnego otworu drzwiowego, jeszcze
mniej się jej podobał. Wiódł w
ciemny, cichy korytarz. Powietrze, które z niego
napływało, pachniało stęchlizną i czymś
złym. Niestety, było to jedyne wyjście.
Pojękując, stękając i tłumiąc łzy, doczołgała się do
szczątków drewnianych schodów.
Znalazła dwie deseczki nadające się na łubki. Potem
podsunęła się do wiklinowych koszy
i poodcinała nożem rzemienie.
Kiedy przygotowywała się psychicznie do
unieruchomienia stopy, zauważyła
wyblakłe litery na jednej z drewnianych skrzyń:
EKSPRES HERMESA.
Podekscytowana podczołgała się do tej skrzyni.
Nie miała pojęcia, skąd to się tutaj wzięło, ale wiedziała,
że Hermes dostarczał
najróżniejsze dobra bogom, duchom, a nawet półbogom.
Może wiele lat temu podrzucił
tutaj tę skrzynię, by pomóc herosom w ich misji?
Otworzyła ją i wyciągnęła kilka płatów folii bąbelkowej,
ale oprócz nich nic więcej w
skrzyni nie było.
-Hermesie! - zaprotestowała głośno.
Wpatrywała się tępo w bąbelkowe opakowanie. Nagle jej
mózg zaskoczył i
zrozumiała, że ta folia jest darem.
-Och... to jest idealne!
Owineła folią złamaną kostkę. Przyłożyła do niej deseczki
i obwiązała je
rzemieniami.
Kiedyś, podczas ćwiczeń w udzielaniu pierwszej pomocy,
zakładała łubki na nogę
innego obozowicza, ale nigdy sobie nie wyobrażała, że
będzie to robiła sobie samej.
Była to ciężka, bolesna praca, ale w końcu się udało.
Przeszukała szczątki schodów i
znalazła część poręczy - wąską deskę, długą na ponad
metr, która mogła posłużyć za
szczudło. Oparła się plecami o ścianę, podciągnęła
zdrową nogę i podźwignę-ła się w
górę.
-Aua. — Czarne kropki zatańczyły jej przed oczami, ale
podniosła się. Następnym
razem - mruknęła do ciemnej komnaty -wolałabym
walczyć z potworem. To
o wiele łatwiejsze.
Na łuku nad ciemnym otworem drzwiowym zapłonął
Znak Ateny.
Ognista sowa zdawała się patrzyć na nią wyczekująco,
jakby chciała powiedzieć:
„Najwyższy czas. Och, chcesz walczyć z potworami?
Proszę tędy!".
Ciekawe, czy modelem dla tego płonącego znaku była
jakaś prawdziwa święta sowa.
Bo jeśli tak, to Annabeth przyrzekła sobie, że kiedyś ją
odnajdzie i rąbnie w łeb.
Ta myśl trochę dodała jej otuchy. Przekroczyła kanalik i
powoli pokuśtykała w
ciemny korytarz.
XXXVI
ANNABETH
Tunel biegi prosto i poziomo, ale po tym upadku
Annabeth nie chciała już
ryzykować. Trzymała się ściany i obstukiwała szczudłem
posadzkę przed sobą, by mieć
pewność, że nie wpadnie w nową pułapkę.
Mdlący, słodki zapach nasilał się, więc nerwy miała
napięte. Za jej plecami ucichł już
plusk wody. Zamiast niego dobiegł ją chór szeptów jakby
miliona głosików. Zdawał się
pochodzić z wnętrza ścian i stawał się coraz głośniejszy.
Spróbowała przyspieszyć, ale prędko doszła do wniosku,
że grozi to utratą
równowagi albo podrażnieniem złamanej kostki, więc
wlokła się dalej, przekonana, że
coś ją ściga. Ciche głosiki gęstniały i coraz bardziej się
przybliżały.
Dotknęła ściany i odruchowo cofnęła rękę. Pokrywała ją
pajęczyna.
Pisnęła i natychmiast skarciła za to samą siebie.
„To tylko pajęczyna" - powiedziała sobie w duchu, ale w
uszach wciąż miała szum.
Spodziewała się pająków. Wiedziała, co jest przed nią.
Tkaczka. Jej Wielkopańskość.
Głos w ciemności. Ale te pajęczyny uświadomiły jej, że
Tkaczka jest już blisko.
Ręka jej drżała, kiedy ocierała ją o kamienie. Co sobie
myślała? Ze będzie w stanie
sama osiągnąć cel tej misji?
„Za późno. Po prostu idź dalej".
Ruszyła więc dalej korytarzem, przystając po każdym
bolesnym kroku. Szepczące
odgłosy za jej plecami nasilały się, aż w końcu brzmiały
jak miliony zeschłych liści
targanych przez wiatr. Pajęczyny zgęstniały, wypełniając
już cały tunel. Wkrótce
przedzierała się przez muślinowe kurtyny, które pokryły
ją jak silikonowa przędza w
aerozolu.
Serce łomotało jej w piersi. Wlokła się naprzód coraz
mniej ostrożnie, starając się
ignorować ból w kostce.
Wreszcie korytarz zakończył się otworem wypełnionym
do połowy spróchniałymi
deskami. Sprawiały wrażenie, jakby ktoś próbował
zabarykadować przejście. Nie
wróżyło to nic dobrego. Mimo to użyła szczudła, by
usunąć deski, i przelazła przez otwór
po resztkach drewna, wbijając sobie mnóstwo drzazg w
wolną rękę.
Po drugiej stronie barykady była komnata wielkości
boiska do bejsbola. Posadzkę
pokrywały rzymskie mozaiki. Na ścianach wisiały resztki
gobelinów. Po obu stronach
drzwi tkwiły w uchwytach wygasłe pochodnie pokryte
pajęczynami.
W dalekim końcu sali nad kolejnymi drzwiami zapłonął
Znak Ateny. Niestety,
między Annabeth a tym wyjściem w posadzce ziała
dziura szeroka na piętnaście metrów.
Biegły nad nią dwie belki, zbyt od siebie oddalone, by
postawić na nich obie stopy, ale
każda była też zbyt wąska, by po niej przejść - chyba że
byłoby się akrobatą, no i gdyby
się nie miało złamanej kostki. Obu tych warunków
Annabeth nie spełniała.
Korytarz, którym tu przyszła, wypełniły syczące odgłosy.
Pajęczyny zadygotały i
zatańczyły, gdy pojawiły się pierwsze pająki, nie większe
od żelków, ale pulchne i
czarne, szybko pomykające po ścianach i posadzce.
Co to za rodzaj pająków? Nie miała pojęcia. Wiedziała
tylko, że chcą ją dopaść i że
ma tylko kilka sekund na obmyślenie jakiegoś planu.
Chciała się rozpłakać. Chciała, by ktoś - ktokolwiek —
pojawił się, by jej pomóc.
Chciała, by był przy niej Leo ze swoją mocą nad ogniem
albo Jason przyzywający
błyskawice, albo Hazel, która zawaliłaby ten tunel. Ale
najbardziej pragnęła, by był z nią
Percy. Przy nim zawsze czuła się odważniejsza.
„Nie umrę tutaj" - powiedziała sobie. - „Zamierzam
znowu zobaczyć się z Percym".
Pierwsze pająki były już prawie przy barykadzie w
drzwiach. Za nimi tłoczyło się
jądro armii - czarne morze robali.
Annabeth pokuśtykała do jednego z uchwytów w ścianie i
wyrwała z niego
pochodnię. Jej koniec był posmarowany smołą, żeby
łatwiej ją było zapalić. Palce miała
jak z ołowiu, ale pogrzebała w plecaku i znalazła zapałki.
Potarła jedną i zapaliła
pochodnię.
Przytknęła ją do barykady. Suche drewno natychmiast
zajęło się ogniem. Płomienie
sięgnęły pajęczyn, buchnęły i pomknęły w głąb korytarza,
pochłaniając tysiące pająków.
Cofnęła się. Zyskała trochę czasu, ale wątpiła, by udało
jej się uśmiercić wszystkie
pająki. Na pewno się przegrupują i zaatakują znowu,
kiedy ogień wygaśnie.
Podeszła do krawędzi przepaści.
Poświeciła sztyletem, ale dna nie dostrzegła. Wskoczenie
do środka byłoby
samobójstwem. Mogłaby zawisnąć na jednej z belek i
spróbować przeleźć na drugą
stronę ręka za ręką, ale nie dowierzała sile swoich ramion
i nie wiedziała, czy zdołałaby
podciągnąć się z pełnym plecakiem i złamaną kostką, gdy
dotrze na drugą stronę.
Kucnęła i przyjrzała się belkom. W każdej, co jakieś
trzydzieści centymetrów, tkwiły
żelazne haki zakończone pętlami. Może te belki były
kiedyś bokami mostu, z którego
usunięto wewnętrzne deski? Ale skąd te haki? Nie mogły
podtrzymywać desek. Raczej...
Spojrzała na ściany. Takich samych haków użyto do
zawieszenia ozdobnych tkanin.
Zrozumiała, że te belki nie miały być mostem. Były
czymś w rodzaju krosna.
Cisnęła płonącą pochodnię na drugą stronę przepaści. Nie
bardzo wierzyła w
powodzenie swojego pomysłu, ale wyciągnęła z plecaka
sznurek i zaczęła go przeciągać
od haka do haka, tam i z powrotem, podwajając i
potrajając splot.
Jej ręce poruszały się oszałamiająco szybko. Przestała
myśleć o tym, co robi, po
prostu przeplatała sznurki i wiązała je ze sobą, powoli
tkając sieć ponad przepaścią.
Zapomniała o bólu w nodze i o barykadzie gasnącej za jej
plecami. Pomału wczołgała
się na sieć. Utrzymała jej ciężar. Po chwili była już w
połowie drogi na drugą stronę.
Skąd ten pomysł przyszedł jej do głowy?
„To Atena" - powiedziała sobie w duchu. - „Moja matka
jest boginią pożytecznych
rzemiosł". Annabeth nigdy nie uważała tkactwa za
szczególnie pożyteczne zajęcie - do
teraz.
Zerknęła przez ramię. Barykada gasła. Kilka pająków
przepeł-zło już przez krawędzie
drzwi.
Gorączkowo tkała dalej i w końcu dotarła na drugą stronę.
Chwyciła płonącą
pochodnię i rzuciła ją na swój utkany most. Płomienie
pobiegły po sznurkach. Nawet
belki zajęły się ogniem, jakby były nasączone oliwą.
Na chwilę most zapłonął wyraźnym wzorem - rzędem
identycznych sów. Czyżby
rzeczywiście wplotła je w sieć, czy też były to jakieś
czary? Nie wiedziała, ale gdy pająki
ruszyły naprzód, belki pokruszyły się pod nimi i spadły w
przepaść.
Annabeth wstrzymała oddech. Przecież pająki mogą z
łatwością dotrzeć do niej po
ścianach i sklepieniu! Gdyby tak się stało, musiałaby
uciekać, a dobrze wiedziała, że nie
zdołałaby poruszać się dostatecznie szybko.
Ale nie wiadomo dlaczego pająki przestały ją ścigać.
Zgromadziły się na skraju jamy
- gruby dywan kłębiących się czarnych robali. A potem
cofnęły się, powracając do
osmalonego tunelu, jakby Annabeth przestała już je
interesować.
- Albo jakbym przeszła próbę - powiedziała na głos.
Pochodnia zgasła, teraz jedynym źródłem światła był
sztylet. Zdała sobie sprawę, że
pozostawiła szczudło po drugiej stronie przepaści.
Poczuła się zmęczona i wyzuta z nowych pomysłów, ale
umysł miała jasny.
Wydawało się, że jej panika spłonęła razem z utkanym
mostem.
„Tkaczka" - pomyślała. - „Musi być blisko. Przynajmniej
wiem, co mnie czeka".
Ruszyła kolejnym korytarzem, podskakując na zdrowej
nodze.
Nie musiała iść daleko.
Po jakichś sześciu metrach tunel otworzył się na jaskinię
wielką jak wnętrze katedry,
tak majestatyczną, że Annabeth z trudem ogarniała ją
wzrokiem. Domyślała się, że jest to
owo pomieszczenie ze snu Percy'ego, choć nie było tam
ciemno. Spiżowe kosze z
magicznym światłem, podobne do tych, których używają
bogowie na Olimpie, jaśniały
wokół sali na przemian ze wspaniałymi gobelinami.
Kamienna posadzka poprzecinana
była szczelinami jak połać lodowca. Sklepienie było tak
wysokie, że ginęło w mroku i
gęstwinie pajęczyn.
Pasma jedwabistej pajęczyny, grube jak kolumny, zwisały
ze sklepienia nad całą salą,
czepiały się ścian i posadzki jak liny podtrzymujące most.
Pajęczyny otaczały też środek tej świątyni, który budził
takie onieśmielenie, że
Annabeth z trudem podniosła nań wzrok. Wznosił się nad
nią wysoki na dwanaście
metrów posąg Ateny o skórze z kości słoniowej i w szacie
ze złota. W wyciągniętej ręce
trzymała figurę Nike, uskrzydlonej bogini zwycięstwa -
figurę, która z dołu wydawała się
maleńka, ale prawdopodobnie była wysokości człowieka.
Druga ręka spoczywała na
tarczy wielkiej jak billboard, zza której wysuwał głowę
wyrzeźbiony wąż, jakby Atena
go chroniła.
Twarz bogini była pogodna i lekko uśmiechnięta... i
naprawdę podobna do twarzy
Ateny. Annabeth widziała już wiele posągów, które w
niczym jej matki nie
przypominały, ale ta olbrzymia wersja, wykuta przed
tysiącami lat, musiała być dziełem
artysty, który na własne oczy zobaczył Atenę. I doskonale
uchwycił podobieństwo.
- Atena Partenos - mruknęła Annabeth. - Naprawdę jest
tutaj.
Przez całe życie chciała odwiedzić Partenon. Teraz
widziała główną atrakcję, która
kiedyś go zdobiła - i była pierwszym dzieckiem Ateny,
któremu się to udało od
tysiącleci.
Uświadomiła sobie, że ma otwarte usta. Zmusiła się do
przełknięcia śliny. Mogłaby
tu stać przez cały dzień, patrząc na ten posąg, ale na razie
wypełniła połowę misji.
Odnalazła Atenę Partenos. Ale jak zabrać ją z tej jaskini?
Pasma pajęczyn oplatały posąg jak muślinowe zasłony
letniego pawilonu. Annabeth
podejrzewała, że gdyby nie te pajęczyny, posąg już
dawno zapadłby się pod nadwerężoną
posadzkę. Gdy weszła głębiej do sali, zobaczyła, że
szczeliny w posadzce są tak szerokie,
że mogłaby się w nich zmieścić jej stopa. Ziała z nich
ciemność.
Przeszył ją zimny dreszcz. Gdzie jest strażniczka? Jak
uwolnić stąd posąg, nie
doprowadzając do zawalenia się podłogi? I na pewno nie
zdołałaby powlec go
korytarzem, którym tu przyszła.
Zaczęła się rozglądać po sali w nadziei, że znajdzie coś,
co mogłoby jej pomóc.
Przebiegła spojrzeniem po wspaniałych gobelinach. Na
jednym był sielankowy pejzaż
tak trójwymiarowy, że wydawał się oknem. Na innym
bogowie walczyli z gigantami. Na
kolejnym była sceneria z Podziemia, a tuż obok widok
współczesnego Rzymu. A na
gobelinie na lewo...
Zatkało ją. Był to portret dwojga półbogów całujących się
pod wodą: Annabeth i
Percy ego w dniu, w którym przyjaciele wrzucili ich do
jeziora w Obozie Herosów. Był
tak żywy, tak prawdziwy, że zaczęła się zastanawiać,
czyjego twórca nie zaczaił się tam
na nich wtedy w jeziorze z wodoszczelnym aparatem.
-Jak to możliwe? - mruknęła pod nosem.
Z góry, spod mrocznego sklepienia, przemówił głos:
-Od stuleci wiedziałam, że przyjdziesz, mój skarbie.
Annabeth wzdrygnęła się. Nagle poczuła się tak, jakby
znowu miała siedem lat i
chowała się pod kołdrą, czekając na atak pająków. Głos
brzmiał tak, jak go Percy
opisywał: rozzłoszczony bzyk wielu tonów, kobiecy, ale
nie ludzki.
W pajęczynach nad posągiem coś się poruszyło - coś
ciemnego i wielkiego.
-Widziałam cię w moich snach - powiedział głos, mdląco
słodki i zły, jak ów
zapach w tunelach. - Musiałam się upewnić, czy jesteś
tego warta, jedyne dziecko Ateny
na tyle sprytne, by przejść przez moje próby i dojść tutaj
żywe. O tak, jesteś jej
najbardziej utalentowanym dzieckiem. I dla mojego
odwiecznego wroga twoja śmierć
będzie tym bardziej bolesna, kiedy wreszcie zginiesz.
Ból w kostce był niczym w porównaniu z lodowatym
kwasem, który teraz napełniał
żyły Annabeth. Chciała uciec. Chciała błagać o litość. Ale
nie mogła okazać słabości. Nie
teraz.
-Jesteś Arachne! - zawołała. - Tkaczka, którą zamieniono
w pająka.
Postać obniżyła się, stając się bardziej wyraźna i jeszcze
bardziej straszna.
-Przeklęta przez twoją matkę. Wyszydzona przez
wszystkich i zamieniona w coś
ohydnego... bo to ja okazałam się lepszą tkaczką.
-Ale przegrałaś zawody.
-Tak to opisała rzekoma zwyciężczyni! - krzyknęła
Arachne.
-Popatrz na moje dzieła! Sama zobacz!
Annabeth nie musiała znów im się przyglądać. Takich
gobelinów jeszcze nigdy nie
widziała - były lepsze od tkanin Kirke i... tak, lepsze od
tych, które widziała na Olimpie.
Zaczęła się zastanawiać, czy jej matka naprawdę
zwyciężyła - czy przypadkiem nie
pozbyła się Arachne i nie stworzyła własnej wersji
przebiegu tych zawodów. Ale teraz to
się nie liczyło.
-Jesteś strażniczką tego posągu od starożytnych czasów -
powiedziała - ale przecież
to nie jest jego miejsce. Zabiorę go stąd.
-Ha.
Nawet Annabeth musiała przyznać, że jej groźba
zabrzmiała śmiesznie. Jak
dziewczyna z nogą owiniętą bąbelkową folią mogłaby
wydostać ten olbrzymi posąg z
podziemnej komory?
-Obawiam się, że najpierw musiałabyś mnie pokonać,
skarbie - powiedziała
Arachne. - A to, niestety, jest niemożliwe.
Stworzenie wyłoniło się z pajęczyn i Annabeth zdała
sobie sprawę, że jej misja jest
beznadziejna. Czekała ją rychła śmierć.
Arachne miała ciało olbrzymiej czarnej wdowy, z
włochatym czerwonym
znamieniem w kształcie klepsydry na brzuchu i parą
kądziołków, z których coś
wyciekało. Jej osiem patykowatych nóg było uzbrojonych
w rząd zakrzywionych kolców,
każdy wielkości sztyletu Annabeth. Gdyby zbliżyła się
jeszcze bardziej, sam słodkawy
odór, który wydzielała, przyprawiłby o omdlenie. Ale
najgorszą częścią jej ciała była
straszliwie oszpecona twarz.
Kiedyś mogła być piękną kobietą. Teraz czarne żuchwy
wyrastały z jej ust jak kły.
Inne zęby były białe i cienkie jak igły. Długie czarne
wąsy czuciowe porastały jej
policzki. Oczy były wielkie, pozbawione powiek i czarne.
Dodatkowa para mniejszych
oczek wystawała ze skroni.
Stworzenie wydało z siebie urywany odgłos - rip-rip-rip -
który mógł być śmiechem.
- Teraz cię zjem, skarbie - powiedziała Arachne. - Ale nie
martw się. Utkam piękny
gobelin przedstawiający twoją śmierć.
XXXVII
LEO
Leo żałował, że tak dobrze zna się na mechanice.
Czasami bywało to naprawdę kłopotliwe. Gdyby nie te
jego zdolności, pewnie by nie
natrafili na tajny zsyp, nie zabłądzili w podziemiach i nie
zaatakowaliby ich metalowi
faceci. Po prostu nie mógł się powstrzymać.
Ale część winy ponosiła Hazel. Jak na dziewczynę
obdarzoną nadzwyczajną
zdolnością orientacji w podziemiach w Rzymie nie
bardzo się spisywała. Zamiast
prowadzić ich po mieście, traciła rozeznanie i wciąż
wracała w te same miejsca.
- Przykro mi - powiedziała. - Ale tu jest... no, za dużo
podziemi, tyle warstw, to mnie
oszałamia. Jakbym stała pośrodku orkiestry i próbowała
skupić się na jednym
instrumencie. To mnie ogłusza.
W rezultacie odbyli wycieczkę po całym Rzymie.
Frankowi chyba to odpowiadało,
bo bez szemrania parł do przodu jak wielki owczarek. Leo
zastanawiał się, czy Frank
mógłby zamienić się w owczarka, a jeszcze lepiej w
konia, którego można by dosiąść. A
sam zaczynał już tracić cierpliwość. Nogi go bolały, stopy
piekły, dzień był upalny, a
ulice zapchane turystami.
Forum Romanum było w porządku, ale Leo nie dostrzegł
w nim nic nadzwyczajnego:
same ruiny porośnięte krzakami i drzewami. Trzeba mieć
dużą wyobraźnię, by dostrzec
w nich tętniące życiem centrum starożytnego Rzymu.
Leonowi udało się to tylko dlatego,
że widział już Nowy Rzym w Kalifornii.
Mijali wielkie kościoły, stojące samotnie łuki, sklepy z
ubraniami i tanie restauracje.
Posąg jakiegoś starożytnego Rzymianina wskazywał na
pobliski McDonald.
Na szerszych ulicach ruch samochodowy był całkowicie
nieprzewidywalny - Leo
mylił się, sądząc, że tylko w Houston kierowcy jeżdżą jak
wariaci. Przeważnie błądzili
jednak małymi uliczkami, mijając fontanny i kafejki, w
których nie pozwalano mu
przysiąść.
-Nigdy nie sądziłam, że zobaczę Rzym - powiedziała
Hazel. - Kiedy żyłam... to
znaczy, kiedy żyłam po raz pierwszy, rządził tu
Mussolini. Była wojna.
-Mussolini? - Leo zmarszczył czoło. - Czy on nie był
kimś w rodzaju kumpla
Hitlera?
Hazel spojrzała na niego tak, jakby był kosmitą.
-Kumpla?
-Nieważne.
-Chciałabym zobaczyć Fontannę di Trevi - powiedziała.
-Tu są fontanny na każdym kroku - burknął Leo.
-Albo Schody Hiszpańskie.
-Przyjechałaś do Włoch, żeby zobaczyć hiszpańskie
schody? To tak, jakbyś
pojechała do Chin, żeby skosztować meksykańskiego
żarcia, nie?
-Jesteś beznadziejny - stwierdziła Hazel.
-Tak mi mówiono.
Odwróciła się do Franka i chwyciła go za rękę, jakby Leo
nagle przestał istnieć.
- Chodźmy. Myślę, że powinniśmy pójść w tamtą stronę.
Frank uśmiechnął się do Leona niepewnie - jakby nie
wiedział, czy się puszyć, czy
mu podziękować, że jest kretynem - ale z ochotą pozwolił
Hazel pociągnąć się dalej.
Po niemiłosiernie długim marszu Hazel zatrzymała się
przed jakimś kościołem. W
każdym razie Leo uznał, że to kościół. Główną część
budowli przykrywała olbrzymia
kopuła. Nad wejściem było trójkątne zadaszenie wsparte
na typowych rzymskich
kolumnach, z napisem: M. AGRIPPA.
-To po łacinie ma grypę? - zapytał Leo.
-To chyba tu. - Hazel wypowiedziała to zdanie o wiele
pewniejszym tonem niż
wielokrotnie wcześniej. - Tu powinno być tajemne
wejście.
Wokół stopni wiodących do budowli gromadziły się
grupy turystów. Przewodnicy
unosili kolorowe kartoniki z rozmaitymi cyframi i
przemawiali w różnych językach,
jakby grali w jakieś międzynarodowe bingo.
Leo wysłuchał przewodnika hiszpańskiej grupy i
przekazał swoim przyjaciołom:
-To jest Panteon. Zbudował go Marek Agrypa jako
świątynię dla bogów. Po tym,
jak Panteon spłonął, został odbudowany przez cesarza
Hadriana i w tym stanie przetrwał
dwa tysiące lat. To jedna z najlepiej zachowanych
rzymskich budowli na świecie.
Frank i Hazel spojrzeli na niego ze zdumieniem.
-Skąd to wszystko wiesz? - zapytała Hazel.
-Tak już mam. Od urodzenia.
-Akurat - powiedział Frank. - Podsłuchał tę grupę z
przewodnikiem.
Leo wyszczerzył zęby.
-Może. Chodźmy. Znajdźmy to tajemne wejście. Mam
nadzieję, że w środku jest
klimatyzacja.
Oczywiście nie było klimatyzacji.
Na szczęście nie było też kolejki i opłaty za wejście, więc
przepchali się przez grupy
turystów i weszli do środka.
Wnętrze robiło wrażenie - tym większe, że zbudowano je
dwa tysiące lat temu.
Marmurową posadzkę zdobiły kwadraty i koła, jakby
Rzymianie grali tu w kółko i
krzyżyk. Główna część budowli była rotundą, jak w
Kapitolu Stanów Zjednoczonych.
Wzdłuż ścian widniały różne kaplice, posągi i grobowce.
Ale wzrok przyciągało przede
wszystkim kopulaste sklepienie. Jedynym źródłem światła
był okrągły otwór w jego
szczycie. Promień słońca wpadał tamtędy ukośnie i
tworzył świetlisty krążek na
posadzce, jakby gdzieś w górze siedział Zeus ze szkłem
powiększającym, próbując
usmażyć żałosnych śmiertelników.
Leo nie był architektem jak Annabeth, ale potrafił docenić
zamysł inżynierski.
Rzymianie zbudowali tę kopułę z wielkich kamiennych
płyt, a każdą ozdobili wykutymi
w niej coraz mniejszymi prostokątami. Wyglądało to
wspaniale. Leo domyślał się też, że
dzięki temu kopuła stała się lżejsza, a kamienne panele
lepiej się trzymały.
Nie powiedział tego przyjaciołom. Wątpił, by ich to
obchodziło. Ale gdyby była tu
Annabeth, na pewno mogliby przegadać na ten temat cały
dzień. Kiedy o tym pomyślał,
zaczął się zastanawiać, co ona teraz robi, podążając
samotnie za Znakiem Ateny. Nigdy
nie sądził, że coś takiego poczuje, ale teraz naprawdę się
martwił o tę przerażająco
jasnowłosą dziewczynę.
Hazel zatrzymała się pośrodku rotundy i obróciła
dookoła.
-To zdumiewające. Za dawnych dni dzieci Wulkana
przychodziły tu potajemnie,
by poświęcić broń półbogów. To tutaj cesarskie złoto
nabywało magicznych właściwości.
Leo zachodził w głowę, jak to działało. Wyobraził sobie
gromadkę półbogów w
ciemnych szatach, próbujących wtoczyć ba-listę przez
drzwi frontowe.
-Ale chyba nie dlatego tu jesteśmy - powiedział.
-Nie. Tu gdzieś jest wejście... tunel, który doprowadzi nas
do Nica. Czuję, że jest
gdzieś blisko. Ale nie wiem gdzie.
Frank odchrząknął.
-Skoro ta budowla ma dwa tysiące lat, to nic dziwnego, że
może tu być jakiś tajny
korytarz zbudowany przez starożytnych Rzymian.
I właśnie wtedy Leo popełnił błąd - wykorzystał swoje
nadzwyczajne zdolności
inżynierskie.
Przebiegł wzrokiem po wnętrzu świątyni, myśląc:
„Gdybym to ja projektował jakieś
tajne wejście, gdzie bym je umieścił?"
Czasami potrafił określić, w jaki sposób działa jakaś
maszyna, przyłożywszy do niej
rękę. Tak nauczył się pilotować helikopter. Tak naprawił
Festusa (zanim Festus rozbił się
i spłonął). Kiedyś nawet przeprogramował elektroniczny
billboard na Times Square, by
wyświetlał napis: WSZYSTKI PANIE KOHA LEO...
oczywiście całkiem przypadkowo.
Teraz spróbował wyczuć konstrukcję tej budowli. Zwrócił
się w stronę czegoś w
rodzaju ołtarza z czerwonego marmuru, na którym stała
figura Matki Boskiej.
-To tam - powiedział.
Stanowczym krokiem podszedł do kapliczki. Miała
kształt kominka, z łukowatą niszą
w dole. Na gzymsie wyryto jakieś imię, jakby to był
grobowiec.
-To przejście jest gdzieś tutaj. Zagradza je miejsce
ostatniego spoczynku tego faceta.
Jakiś Rafael?
-To chyba ten słynny malarz - powiedziała Hazel.
Leo wzruszył ramionami. Miał kuzyna o imieniu Rafael i
to imię niewiele mu
mówiło. Zastanawiał się, czy nie wyjąć ze swojego pasa
laski dynamitu i nie dokonać
dyskretnej demolki, ale uznał, że obsłudze tego miejsca
chybaby się to nie spodobało.
-Zaraz... - Rozejrzał się, aby sprawdzić, czy nikt nie
patrzy.
Większość turystów gapiła się na kopułę, ale jedna mała
grupka wzbudziła w nim
niepokój. Jakieś piętnaście metrów od nich trzech facetów
w średnim wieku rozmawiało
głośno po angielsku z amerykańskim akcentem,
uskarżając się na upał. Wyglądali jak
słonie morskie wepchane w plażowe stroje: sandały,
szorty, turystyczne koszulki i
miękkie kapelusze. Nogi mieli grube i ziemiste, pokryte
pajęczyną żyłek. Zachowywali
się beznadziejnie i Leo dziwił się, co oni tutaj robią.
Nie patrzyli na niego. Nie bardzo wiedział, dlaczego tak
go niepokoją. Może po
prostu nie lubi słoni morskich.
„Nie zwracaj na nich uwagi" - powiedział sobie.
Podszedł bliżej, z boku grobowca. Przesunął dłonią po
plecach rzymskiej kolumny,
od góry aż do podstawy. Na samym dole wyczuł serię
linii wyciętych w marmurze.
Rzymskie cyfry.
-Ha. Nie bardzo wyszukane, ale skuteczne.
-Co tam jest? - zapytał Frank.
-Kombinacja cyfrowa otwierająca zamek. - Znowu
obmacał tył kolumny i odkrył
prostokątną dziurę wielkości gniazdka elektrycznego. -
Wierzch zamka wyrwano...
Pewnie jacyś wandale zrobili to w ciągu ostatnich paru
stuleci. Ale mógłbym uruchomić
wewnętrzny mechanizm, gdybym...
Położył rękę na marmurowej posadzce. Pod kamieniem
wyczuł stare spiżowe
dźwignie. Zwykły brąz już dawno by skorodował i stał się
bezużyteczny, ale to był
niebiański spiż - dzieło półbogów. Wykorzystując
wskazówki zawarte w kodzie
rzymskich cyfr, Leo niewielkim wysiłkiem woli zmusił
dźwignie, by się poruszyły.
Cylindry obróciły się: klik, klik, klik. Potem: klik, klik.
Tuż przy ścianie jedna marmurowa płyta nasunęła się na
sąsiednią, odsłaniając
ciemny prostokątny otwór, przez który można się było
przecisnąć, choć z dużym trudem.
-Rzymianie musieli być mali. - Leo krytycznie spojrzał na
Franka. - Będziesz
musiał zmienić się w coś szczuplejszego, żeby tam wleźć.
-To nie było miłe! - powiedziała Hazel.
-No co? Ja tylko...
-Nie martw się o mnie - burknął Frank. - Powinniśmy
porozumieć się z resztą,
zanim tam wejdziemy. Tak powiedziała Piper.
-Trzeba by przejść z pół miasta - przypomniał mu Leo. -
A poza tym... no, nie
jestem pewny, czy zdołam zamknąć ten właz. Te
przekładnie są bardzo stare.
-Wspaniale. A skąd mamy wiedzieć, czy tam jest
bezpiecznie?
Hazel uklękła. Włożyła rękę do otworu, jakby sprawdzała
temperaturę.
-Nie ma tam nic żywego... przynajmniej w odległości
kilkudziesięciu metrów.
Tunel opada w dół, a potem biegnie poziomo mniej
więcej na południe. Nie wyczuwam
żadnych pułapek...
-W jaki sposób się tego wszystkiego dowiadujesz? -
zapytał Leo.
Wzruszyła ramionami.
-Chyba w taki sam, w jaki ty otwierasz zamki na
marmurowych kolumnach.
Cieszę się, że nie rabujesz banków.
-Och... skarbce w bankach. Nie pomyślałem o tym.
-Zapomnij, co powiedziałam - westchnęła Hazel. -
Posłuchajcie, nie ma jeszcze
trzeciej. Możemy przynajmniej trochę powęszyć,
spróbować ustalić miejsce pobytu Nica,
zanim porozumiemy się z resztą. Wy dwaj zostaniecie
tutaj, dopóki was nie zawołam.
Chcę zobaczyć, jak tam jest, upewnić się, czy tunel nie
grozi zawaleniem. Powiem coś
więcej, kiedy tam wlezę.
Frank zmarszczył brwi.
-Nie możemy puścić cię samej. Mogłoby ci się coś stać.
-Frank, potrafię zadbać o siebie. Podziemia to moja
specjalność. Będzie
bezpieczniej dla nas wszystkich, jeśli wejdę tam pierwsza.
-Chyba że Frank zamierza zamienić się w kreta -
powiedział Leo. — Albo w
pieska preriowego. Te pieski są niesamowite.
-Zamknij się - burknął Frank.
-Albo w borsuka.
Frank wycelował palcem w twarz Leona.
-Valdez, przysięgam...
-Obaj się przymknijcie — ofuknęła ich Hazel. - Zaraz
wrócę. Dajcie mi dziesięć
minut. Jeśli wtedy mnie nie usłyszycie... Nieważne. Nic
mi się nie stanie. Tylko się nie
pozabijajcie, kiedy tam będę.
Opuściła nogi w dziurę. Leo i Frank zasłonili ją, stojąc
ramię przy ramieniu i starając
się wyglądać zwyczajnie, tak jakby to było całkiem
normalne, że dwóch nastolatków
wystaje przed grobowcem Rafaela.
Grupy turystów przychodziły i odchodziły. Większość nie
zwracała uwagi na Leona i
Franka. Parę osób spojrzało na nich z lekkim
zaniepokojeniem, ale się nie zatrzymało.
Może pomyślały, że chłopcy poproszą je o parę euro. Nie
wiadomo dlaczego Leo czasem
swoim uśmiechem wyprowadzał ludzi z równowagi.
Trzej Amerykanie wciąż stali pośrodku rotundy. Jeden
miał koszulkę z napisem:
ROMA, jakby się bał, że zapomni, w jakim jest mieście,
jeśli jej nie włoży. Co jakiś czas
zerkał na Leona i Franka z wyraźną odrazą.
Coś w tym facecie niepokoiło Leona. Wolałby, żeby
Hazel się pospieszyła.
-Hazel rozmawiała ze mną wcześniej - powiedział nagle
Frank. - Powiedziała mi,
że się domyśliłeś, co jest moją linią życia.
Leo wzdrygnął się. Prawie zapomniał, że Frank stoi obok
niego.
-Twoja linia życia... A, to drewienko. No tak.
Oparł się chęci wzbudzenia ognia na końcach palców i
ryknięcia: „Buahaha!" Pomysł
był całkiem fajny, ale zbyt okrutny.
-Słuchaj, koleś. Nie wnerwiaj się. Nigdy bym nie zrobił
czegoś, co by ci w jakiś
sposób zagrażało. Gramy w jednej drużynie.
Frank skubał swoją odznakę centuriona.
-Zawsze wiedziałem, że ogień może mnie zabić, ale od
czasu kiedy w
Vancouverze spaliła się willa mojej babci... wydaje mi się
to o wiele bardziej realne.
Leo pokiwał głową. Współczuł Frankowi, ale facet tego
nie ułatwiał, gadając o
swoich rodzinnych willach. To tak, jakby ktoś mówił:
„Rozwaliłem swoje lamborghini" i
oczekiwał, że ludzie powiedzą: „Och, biedaku!".
Oczywiście zachował to dla siebie.
-Twoja babcia... ona zginęła w tym pożarze? Nie
mówiłeś.
-Bo ja... ja nie wiem. Była chora i bardzo stara. Mówiła,
że umrze, kiedy jej czas
nadejdzie, w swój własny sposób. Ale myślę, że przeżyła.
Widziałem ptaka wylatującego
z płomieni.
Leo pomyślał chwilę.
-Więc wszyscy w twojej rodzinie potrafią się w coś
zmieniać?
-Chyba tak. Moja mama to potrafiła. Babcia uważała, że
właśnie to ją zabiło w
Afganistanie, podczas wojny. Mama próbowała pomóc
swoim kumplom i... właściwie to
nie bardzo wiem, co się wydarzyło. Był jakiś wybuch.
Leo skrzywił się ze współczuciem.
-Więc obaj straciliśmy matki w pożarze.
Nie planował tego, ale opowiedział Frankowi o tej nocy w
warsztacie, kiedy objawiła
mu się Gaja, a jego matka umarła.
Frank miał łzy w oczach.
-Nie znoszę, gdy ludzie mi mówią: „Przykro mi z powodu
twojej matki".
-To nigdy nie brzmi szczerze - zgodził się Leo.
-Dzięki.
Żadnego sygnału od Hazel. Amerykańscy turyści wciąż
krążyli po Panteonie. I chyba
zataczali coraz mniejsze kręgi, jakby starali się podejść do
grobowca Rafaela, nie
zwracając na siebie uwagi.
-W Obozie Jupiter - odezwał się Frank - lar z naszego
domku, Reticulus,
powiedział mi, że moja moc jest silniejsza niż u
większości półbogów, bo jestem synem
Marsa, a po matce mam tę zdolność do przemiany, w co
zechcę. Powiedział, że całe moje
życie jest powiązane z płonącym drewienkiem. To mój
przeklęty słaby punkt, wszystko
od niego zależy.
Leo przypomniał sobie swoją rozmowę z Nemezis,
boginią zemsty, na Wielkim
Jeziorze Słonym. Powiedziała coś podobnego o
zrównoważeniu szali. „Szczęście w życiu
to lipa. Prawdziwy sukces wymaga ofiar".
W pasie na narzędzia wciąż miał jej ciasteczko z wróżbą,
czekające na rozłamanie.
„Wkrótce staniesz przed problemem, którego nie potrafisz
rozwiązać, ale mogę ci
pomóc... za pewną cenę".
Szkoda, że nie może wyłuskać tego wspomnienia z głowy
i też schować go do
swojego pasa. Zajmowało zbyt wiele miejsca.
-Wszyscy mamy słabe punkty - powiedział. - Ja, na
przykład, jestem tragicznie
zabawny i przystojny.
Frank prychnął.
-Możesz mieć słabe punkty, ale twoje życie nie zależy od
kawałka drewna.
-No nie - zgodził się Leo. Zaczął myśleć: gdyby sam miał
taki problem, jak by go
rozwiązał? Prawie każdą usterkę można usunąć. -
Zastanawiam się...
Spojrzał Tia salę i urwał. Trzej amerykańscy turyści
przestali się skradać i zataczać
koła. Szli prosto do grobowca Rafaela i wszyscy patrzyli
na Leona.
-Ej, Frank, te dziesięć minut już minęło? - zapytał.
Frank spojrzał tam gdzie Leo. Twarze Amerykanów
wykrzywiał jakiś dziwny
grymas, jakby byli lunatykami śniącymi jakiś koszmarny
sen.
-Leo Valdez! - zawołał facet w koszulce z napisem:
ROMA. Głos mu się zmienił.
Był pusty i metaliczny. Po angielsku mówił z
cudzoziemskim akcentem. - Znowu się
spotykamy.
Wszyscy trzej turyści zamrugali, a ich oczy błysnęły
złotem.
Frank krzyknął cicho.
-Ejdolony!
Rzekomi Amerykanie zacisnęli mięsiste dłonie.
Normalnie Leo nie zląkłby się
podtatusiałych facetów w miękkich kapeluszach, ale
podejrzewał, że ejdolony są groźne
nawet w takich ciałach, zwłaszcza że duchy nie dbają o
to, czy ich gospodarze przeżyją,
czy nie.
-Nie przecisną się przez tę dziurę - powiedział Leo.
-Racja - zgodził się Frank. - W podziemiu będzie
bezpieczniej. Zamienił się w
węża i wśliznął do dziury. Leo wskoczył za nim, gdy
duchy zaczęły zawodzić:
-Valdez! Zabić Valdeza!
XXXVIII
LEO
Jeden problem został rozwiązany natychmiast: właz
zamknął się automatycznie,
odcinając ich od prześladowców. Odciął również dopływ
światła, ale Leo i Frank łatwo
się z tym pogodzili. Leo miał tylko nadzieję, że nie będą
musieli wracać tą samą drogą.
Nie był pewny, czy zdoła otworzyć właz od wewnątrz.
W każdym razie opętani przez ejdolony faceci pozostali
po drugiej stronie.
Marmurowa posadzka nad głową Leona zadygotała, jakby
ktoś w nią tupał.
Frank chyba powrócił do ludzkiej postaci. Leo słyszał, jak
dyszy w ciemności.
-Co teraz? - zapytał Frank.
-W porządku, ale się nie przestrasz - odrzekł Leo. - Zaraz
wezwę trochę ognia,
tylko tyle, żebyśmy coś widzieli.
-Dzięki za ostrzeżenie.
Z końca palca wskazującego Leona wystrzelił płomyk,
wątły jak płomień świeczki na
urodzinowym torcie. Przed nimi ciągnął się niski tunel.
Tak jak przewidziała Hazel, z
początku się obniżał, a potem biegł poziomo na południe.
-No, dobrze chociaż, że biegnie tylko w jedną stronę.
-Odnajdźmy Hazel — powiedział Frank.
Leo nie mógł się nie zgodzić. Ruszyli korytarzem; Leo
szedł pierwszy, oświetlając
drogę. Rad był, że ma za plecami Franka, wielkiego i
silnego faceta, zdolnego zamienić
się w jakieś przerażające zwierzę, gdyby tym opętanym
przez ejdolony turystom udało
się w jakiś sposób otworzyć właz, wcisnąć do środka i
popędzić za nimi. Zastanawiał się,
czy mogłyby pozbyć się swoich przygodnych ciał,
wśliznąć do podziemia i opanować ich
ciała.
„Och, oto moja szczęśliwa myśl dnia!" - skarcił się w
duchu.
Po przejściu jakichś trzydziestu metrów skręcili za róg i
zobaczyli Hazel. W świetle
swojego kawaleryjskiego miecza badała jakieś drzwi.
Była tym tak zajęta, że nie
zauważyła ich, póki Leo nie powiedział:
-Hej.
Obróciła się błyskawicznie, próbując zamachnąć się
spathą. Na szczęście korytarz był
za wąski, a klinga za długa.
-Co wy tu robicie?
Leo przełknął ślinę.
-Wybacz. Wpadliśmy na kilku rozwścieczonych turystów.
Opowiedział jej, co się stało.
Syknęła ze złości.
-Nienawidzę tych ejdolonów. Myślałam, że Piper udało
się je przekonać, by nas
nie dręczyły.
-Och... - westchnął Frank, jakby i jemu wpadła do głowy
szczęśliwa myśl dnia. Przyrzekły
Piper, że będą się trzymały z dala od okrętu i nie opętają
żadnego z nas. Ale
jeśli nas śledziły i użyły innych ciał, by nas zaatakować,
to praktycznie nie złamały
przyrzeczenia...
-Super - mruknął Leo. - Ejdolony prawnicy. Teraz to
naprawdę mam ochotę je
pozabijać.
-Dobra, na razie o nich zapomnijmy - powiedziała Hazel.
- Te drzwi doprowadzają
mnie do szału. Leo, może byś użył swoich talentów
włamywacza?
Leo rozciągnął sobie z trzaskiem palce.
-Miejsce dla mistrza, z łaski swojej.
Zamek był interesujący, o wiele bardziej skomplikowany
od tego na górze,
otwieranego dość prostą kombinacją rzymskich cyfr. Całe
drzwi były obite blachą z
cesarskiego złota. Pośrodku wbudowano mechanizm
wielkości kuli do kręgli. Składał się
z pięciu koncentrycznych pierścieni; na każdym był
wyryty znak zodiaku
-Byk, Skorpion i tak dalej - oraz jakieś cyfry i litery.
-To greckie litery - stwierdził zaskoczony Leo.
-No, wielu Rzymian mówiło po grecku - powiedziała
Hazel. -Chyba tak, ale ten
mechanizm... Bez obrazy dla członków
Obozu Jupiter, ale jest zbyt skomplikowany jak na
rzymski. Frank prychnął.
-Podczas gdy wy, Grecy, po prostu uwielbiacie wszystko
komplikować.
-Ej - zaprotestował Leo. - Ja tylko powiedziałem, że ten
mechanizm jest bardzo
delikatny, bardzo finezyjny. Przypomina mi...
-Wpatrzył się w kulę, próbując sobie przypomnieć, gdzie
czytał lub słyszał o
podobnym starożytnym urządzeniu. - To bardziej
zaawansowany technicznie rodzaj
zamka. Trzeba ustawić symbole na każdym pierścieniu
we właściwym porządku. Wtedy
drzwi się otworzą.
-Ale jaki jest ten właściwy porządek? - zapytała Hazel. -
Dobre pytanie. Greckie
kule... astronomia, geometria... —
Leo poczuł, że robi mu się ciepło. - Och, nie.
Zastanawiam się... Jaka jest wartość pi?
Frank zmarszczył czoło.
-Jakiego znowu pi?
-Chodzi o liczbę - domyśliła się Hazel. - Uczyłam się tego
na matmie, ale...
-Tego się używa do mierzenia okręgów - powiedział Leo.
- Jeśli tę kulę
skonstruował facet, o którym myślę...
Hazel i Frank wybałuszyli na niego oczy.
-Nieważne. Jestem całkiem pewny, że pi to 3,1415 bla bla
bla. Ta liczba ciągnie
się w nieskończoność, ale w tej kuli jest tylko pięć
pierścieni, więc powinno wystarczyć,
jeśli mam rację.
-A jeśli nie masz? - zapytał Frank.
-No, to Leo polegnie z hukiem. Sprawdźmy to!
Obrócił pierścienie, zaczynając od zewnętrznego.
Zignorował znaki zodiaku i litery,
ustawiając właściwe cyfry tak, żeby tworzyły wartość pi.
Zamek ani drgnął.
-Głupi jestem - mruknął Leo. - Pi trzeba ułożyć od
wewnątrz, bo jest
nieskończone.
Teraz zaczął od środka. Kiedy ustawił ostatni pierścień,
coś wewnątrz kuli kliknęło.
Drzwi same się otworzyły.
Leo popatrzył z triumfem na swoich przyjaciół.
-I tak właśnie, mili ludkowie, załatwiamy te sprawy w
Świecie Leona. Wchodźcie!
-Nie znoszę Świata Leona - mruknął Frank.
Hazel parsknęła śmiechem.
Wewnątrz mieściło się tyle wspaniałych rzeczy, że Leo
miałby zajęcie na lata.
Pomieszczenie było wielkości kuźni w Obozie Herosów.
Wzdłuż ścian stały warsztaty ze
spiżowymi blatami i kosze pełne starożytnych narzędzi.
Na warsztatach leżały tuziny
spiżowych i złotych steampunkowych kul w różnych
fazach konstrukcji. Kule miały
rozmiar piłek do koszykówki. Koła zębate i druty
zaścielały posadzkę. Grube metalowe
kable biegły od każdego stołu w głąb sali, do
zabudowanej antresoli przypominającej
kabinę dźwiękową w teatrze. Do każdego jej boku wiodły
schodki. Wszystkie kable
ginęły właśnie w tej kabinie. Obok schodków po lewej
stronie ciągnął się rząd półek z
przegródkami pełnymi skórzanych walców -
prawdopodobnie starożytnych futerałów na
zwoje.
Leo już chciał podejść do stołów, kiedy zerknął na lewo i
o mało nie wyskoczył z
butów. Drzwi strzegły dwa uzbrojone manekiny -jak
szkielety strachów na wróble ze
spiżowych rur - odziane w pełne rzymskie zbroje, każdy z
tarczą i mieczem.
-A to numer. - Leo podszedł do jednego z nich. - Gdyby
działał, byłby straszny.
Frank odsunął się od manekinów.
-Ożyją i zaatakują nas, tak?
Leo roześmiał się.
-Nie ma szans. Są niekompletne. - Postukał w szyję
najbliższego manekina, gdzie
spod napierśnika sterczały luźne miedziane druty. -
Zobaczcie, okablowanie głowy jest
przerwane. A tutaj, przy łokciu, system bloczków nie
działa. Wiecie, co myślę?
Rzymianie próbowali skopiować jakiś grecki wynalazek,
ale im nie wyszło.
Hazel uniosła brwi.
-Pewnie Rzymianie nie byli tacy dobrzy w
komplikowaniu wszystkiego.
-Albo nie byli dostatecznie delikatni - dodał Frank. - Albo
finezyjni.
-Ej, ja tylko mówię, jak to widzę. - Leo szturchnął głowę
manekina, która kiwnęła
się, jakby się z nim zgadzała. — Chociaż... to całkiem
niezła próba. Słyszałem legendy o
tym, że Rzymianie zrabowali pisma Archimedesa, ale...
-Archimedesa? — Hazel zrobiła zdumioną minę. - Czy to
był jakiś starożytny
matematyk?
Leo roześmiał się.
-Nie tylko. Był najsłynniejszym z synów Hefajstosa.
Frank podrapał się po uchu.
-Imię obiło mi się o uszy, ale skąd wiesz, że ten manekin
zbudowano według jego
wzoru?
-Bo musi tak być! Słuchaj, przeczytałem wszystko o
Archi-medesie. To bohater
naszej Dziewiątki. Facet był Grekiem, tak? Żył w greckiej
kolonii w południowej Italii,
zanim jeszcze Rzym stał się potężny i zaczął swoje
podboje. W końcu Rzymianie tam
przyszli i zniszczyli miasto. Rzymski generał chciał
oszczędzić Archimedesa, bo był
cenny - był kimś w rodzaju Einsteina starożytności - ale
zabił go jakiś głupi rzymski
żołnierz.
-A ten znowu swoje - mruknęła Hazel. - Leo, głupi i
rzymski nie zawsze chodzą w
parze.
Frank chrząknął potakująco.
-No dobra, ale skąd to wszystko wiesz? Jest tu gdzieś
jakiś hiszpański
przewodnik?
-Nie, koleś - odparł Leo. - Nie można być półbogiem
znającym się na inżynierii i
nie wiedzieć o Archimedesie. Ten facet należał do elity.
To on obliczył wartość pi.
Wykombinował wszystkie matematyczne wzory, których
nadal używamy. Wynalazł
turbinę hydrauliczną, która pompuje wodę rurami.
Hazel spojrzała na niego ze złością.
-Turbina hydrauliczna. Wybacz mi, że nie miałam pojęcia
o tym niesamowitym
wynalazku.
-Zbudował też miotacz promieni śmierci ze zwierciadeł,
którymi można było
podpalać nieprzyjacielskie okręty. To już jest dla ciebie
dostatecznie niesamowite?
-Widziałem coś o tym w telewizji - powiedział Frank. -
Wykazali, że to nie
działało.
-Och, tylko dlatego że współcześni śmiertelnicy nie znają
właściwości
niebiańskiego spiżu - odparł Leo. - W tym cała rzecz.
Archimedes wynalazł też masywne
szczęki, które można było zarzucić dźwigiem na
nieprzyjacielski okręt i wyciągnąć go z
wody.
-O, to jest fajne - przyznał Frank. - Uwielbiam gry
zręcznościowe.
-No widzisz. W każdym razie te wszystkie wynalazki mu
nie pomogły. Rzymianie
zniszczyli jego miasto. Archimedesa zabili. Podobno ten
rzymski generał był wielkim
fanem jego prac, więc wdarł się do jego pracowni i
wywiózł z niej sporo pamiątek. I
wszystko zginęło w mrokach dziejów, prócz... - Leo
machnął ręką w stronę stołów. -
Prócz tego.
-Metalowe piłki do koszykówki? - zapytała Hazel.
Leo nie mógł uwierzyć, że tamci nie wiedzą, na co patrzą,
ale powściągnął irytację.
-Słuchajcie, Archimedes skonstruował te kule. Rzymianie
nie domyślili się, co to
takiego. Sądzili, że służą do określania czasu albo
ustalania pozycji gwiazdozbiorów, bo
były na nich symbole gwiazd i planet. Ale to tak, jakby
ktoś znalazł strzelbę i myślał, że
to laska.
-Leo, Rzymianie byli najlepszymi inżynierami -
przypomniała mu Hazel. -
Zbudowali akwedukty, drogi...
-Machiny oblężnicze - dodał Frank. - Publiczne
urządzenia sanitarne.
-Tak, zgadza się - rzekł Leo. - Ale Archimedes był klasą
sam dla siebie. Jego kule
mogły robić mnóstwo rzeczy, tylko nikt nie wiedział...
Nagle przyszło mu do głowy coś tak niewiarygodnego, że
z nosa wystrzeliły mu
płomienie. Ugasił je tak szybko, jak zdołał. O rany, jakie
to zawsze było kłopotliwe...
Podbiegł do rzędu przegródek ze zwojami. Nie znał
dobrze starożytnej greki, ale
zdołał odczytać napis na jednym futerale: 0 budowie kul.
- Ludzie, to jest ta zaginiona
księga! - Ręce mu się trzęsły. - Archimedes opisał w niej
swoje wynalazki, ale wszystkie
kopie zaginęły w starożytności. Gdybym mógł to
odczytać...
Możliwości były oszałamiające. Dla Leona ta misja
nabrała nagle nowego wymiaru.
Musi wynieść stąd te kule i zwoje. Musi je bezpiecznie
przetransportować do Bunkra
Dziewiątego i tam spokojnie przestudiować.
-Tajemnice Archimedesa - mamrotał pod nosem. -
Ludzie, to coś lepszego od
laptopa Dedala. Jeśli Rzymianie zaatakują Obóz
Herosów, te tajemnice mogą go ocalić.
Mogą nawet dać nam przewagę nad Gają i gigantami!
Hazel i Frank spojrzeli po sobie sceptycznie.
-No dobra - powiedziała Hazel. - Nie przyszliśmy tu po
ten zwój, ale chyba
możemy go zabrać.
-Zakładając - dodał Frank - że nie będziesz miał nic
przeciwko temu, by podzielić
się tymi tajemnicami z nami, głupimi,
nieskomplikowanymi Rzymianami.
-Co? - Leo wytrzeszczył na niego oczy. - Nie. Słuchajcie,
nie chciałem nikogo
urazić... Och, nieważne. Najważniejsze, że to naprawdę
dobra nowina!
Po raz pierwszy od wielu dni poczuł, że wzbiera w nim
nadzieja.
I oczywiście natychmiast wszystko się skomplikowało.
Jedna z kul na stole tuż obok Hazel i Franka zaklikała i
zawirowała. Wyrósł z niej
szereg pajęczych nóżek. Kula stanęła na nich, a z jej
szczytu wystrzeliły dwa spiżowe
kable i uderzyły Hazel i Franka jak druty z tasera. Oboje
upadli.
Leo rzucił się, by im pomóc, ale okazało się, że dwa
uzbrojone manekiny jednak
mogą się poruszać. Dobyły mieczy i ruszyły ku niemu.
Ten po lewej stronie opuścił swój hełm w kształcie
wilczej głowy. Nie miał twarzy
ani ust, ale zza przyłbicy przemówił znajomy głos.
-Nie uciekniesz przed nami, Leonie Valdezie. Nie lubimy
nawiedzać maszyn, ale
są lepsze od turystów. Nie wyjdziesz stąd żywy.
Leo zgadzał się z Nemezis w jednym: szczęście w życiu
to lipa. W każdym razie w
jego życiu.
Zeszłej zimy patrzył, jak rodzina cyklopów
przygotowywała się do uduszenia Jasona
i Piper w gorącym sosie. Wymyślił pewien plan i sam
jeden uratował przyjaciół, ale
wtedy przynajmniej miał czas na myślenie.
Teraz go raczej nie miał. Hazel i Frank zostali zwaleni z
nóg przez macki opętanej
steampunkowej kuli do kręgli. Dwie źle wychowane
zbroje miały zamiar go zabić.
Nie mógł zionąć na nie ogniem. Zbroje nie dałyby się
spalić. Poza tym Hazel i Frank
byli za blisko. Nie chciał ich uśmiercić albo przypadkowo
podpalić drewienka, od
którego zależało życie Franka.
Na prawo od niego zatrzeszczała szyja zbroi w hełmie o
kształcie głowy lwa.
Manekin spojrzał na Hazel i Franka leżących bez
przytomności.
- Męski i żeński półbóg - powiedziała Lwia Głowa. -
Wystarczą, jeśli tamci zginą. -
Jej pusta maska zwróciła się z powrotem w stronę Leona.
- Nie jesteś nam potrzebny,
Leonie Yaldezie.
-Hej! - Leo spróbował uśmiechnąć się triumfalnie. -
Zawsze potrzebujecie Leona
Valdeza!
Rozłożył ręce, mając nadzieję, że wygląda bardzo
pożytecznie i beztrosko, a nie jak
zrozpaczony i przerażony heros. Pomyślał, że chyba jest
za późno, by wypisać na swojej
koszulce: KIBICUJ LEONOWI.
Niestety, zbroje nie dały się tak łatwo przekonać jak Klub
Fanek Narcyza.
Ta w hełmie o kształcie głowy wilka warknęła:
-Byłem w twoim umyśle, Leo. Pomogłem ci rozpocząć tę
wojnę.
Leo cofnął się o krok, jego uśmiech zgasł.
-To byłeś ty?
Teraz zrozumiał, dlaczego ci turyści tak go niepokoili i
dlaczego głos ejdolona
brzmiał mu tak znajomo. Już kiedyś słyszał go w swojej
głowie.
-To ty mnie skłoniłeś, żebym wystrzelił z balisty? I ty to
nazywasz pomocą}
-Wiem, jak myślisz - powiedziała Wilcza Głowa. - Znam
twoje ograniczenia. Jesteś
mały i samotny. Potrzebujesz przyjaciół, żeby cię
chronili. Bez nich nie jesteś w stanie
mi się przeciwstawić. Przysiągłem, że już cię nie opętam,
ale wciąż mogę cię zabić.
Zbroje zbliżyły się. Końce ich mieczy zawisły przed
twarzą Leona.
Leo nagle przestał się bać. Strach ustąpił miejsca
wściekłości. Ten ejdolon w wilczym
hełmie ośmieszył go, opętał i skłonił do zaatakowania
Nowego Rzymu. Zagroził jego
przyjaciołom i całej misji.
Zerknął na uśpione kule na stołach. Przypomniał sobie o
swoim pasie na narzędzia.
Pomyślał o antresoli za plecami, wyglądającej jak kabina
dźwiękowa. I tak narodziła się
Operacja Stos Rupieci.
-Po pierwsze, wcale mnie nie znasz - powiedział Wilczej
Głowie. - A po drugie,
pa-pa!
Rzucił się ku schodkom i wbiegł na górę. Zbroje były
przerażające, ale niezbyt
szybkie. Tak jak podejrzewał, kabina miała drzwi po obu
bokach - zasuwane metalowe
żaluzje. Pewnie operatorzy chcieli się zabezpieczyć, na
wypadek gdyby ich konstrukcje
wymknęły im się spod kontroli... tak jak teraz. Leo
zatrzasnął obie żaluzje, wezwał ogień
do rąk i przepalił zamki.
Zbroje zbliżyły się, każda z innej strony. Załomotały w
żaluzje mieczami.
-To głupota - powiedziała Lwia Głowa. - Tylko opóźniasz
swoją śmierć.
-Opóźnianie swojej śmierci to moje ulubione hobby.
Rozejrzał się po nowym schronieniu. Dominował w nim
stół
wyglądający jak panel kontrolny. Zawalony był różnymi
rupieciami, ale większość z
nich Leo natychmiast zdyskwalifikował: szkic ludzkiej
katapulty, która nigdy nie
powstała, dziwny czarny miecz (Leo nie był dobry w
walce na miecze), duże spiżowe
zwierciadło (ujrzał w nim odbicie swojej rozwścieczonej
twarzy) i trochę narzędzi, które
ktoś połamał, bo albo miał już dość eksperymentowania,
albo po prostu był niezdarą.
Skupił się na głównym projekcie. Pośrodku stołu ktoś
rozłożył na części kulę
Archimedesa. Wokół niej leżały w nieładzie zębatki,
sprężyny, dźwignie i pręty.
Wszystkie spiżowe kable wychodzące do sali na dole były
przyłączone do metalowej
płytki pod kulą. Leo wyczuł niebiański spiż biegnący
przez pracownię jak arterie gotowy
dostarczyć magiczną energię z tego miejsca.
-Jedna piłka, by rządzić wszystkimi - mruknął do siebie.
Ta kula była głównym regulatorem. Stał przed
starożytnym centrum kontroli lotów.
-Leonie Valdezie! - zawył duch. - Otwórz te drzwi albo
cię zabiję!
-Uczciwa i wspaniałomyślna propozycja! - odparł Leo,
wpatrując się w kulę. -
Zaraz zakończę ten cyrk. To moje ostatnie życzenie,
dobra?
To musiało zaskoczyć duchy, bo nagle przestały łomotać
w drzwi.
Dłonie Leona przebiegały po kuli, składając brakujące
części. Dlaczego ci głupi
Rzymianie musieli rozłożyć taki piękny mechanizm?
Zabili Archimedesa, zrabowali jego
dobytek, a potem męczyli się nad tą kulą, nie mogąc jej
zrozumieć. Z drugiej strony mieli
przynajmniej tyle rozsądku, że zamknęli ją tutaj, by po
dwóch tysiącach lat Leo mógł się
do niej dobrać.
Ejdolony zaczęły znowu walić w drzwi.
-Kto tam? - zapytał Leo.
-Valdez! - ryknęła Wilcza Głowa.
-Jaki Valdez? - zapytał Leo.
W końcu zrozumieją, że nie dostaną się do środka. A
potem Wilcza Głowa, jeśli
naprawdę poznała umysł Leona, inaczej zmusi go do
współpracy. Miał bardzo mało
czasu.
Połączył ze sobą zębatki, jedna nie zaskoczyła, więc
musiał zacząć od początku. Na
ręczne granaty Hefajstosa, to nie takie proste!
W końcu umieścił ostatnią sprężynę na swoim miejscu.
Niezdarni Rzymianie prawie
zniszczyli regulator napięcia, ale Leo wyciągnął z pasa
komplet narzędzi
zegarmistrzowskich i skalibrował urządzenie. Archimedes
był geniuszem - pod
warunkiem że mechanizm zadziała.
Zakręcił cewką zapłonową. Tryby zaczęły się poruszać.
Zamknął pokrywę kuli i
przyjrzał się koncentrycznym pierścieniom — podobnym
do tych na drzwiach pracowni.
-Valdez! - Wilcza Głowa załomotała w drzwi. - Nasz
trzeci kompan zabije twoich
przyjaciół!
Leo zaklął pod nosem. „Nasz trzeci kompan". Zerknął w
dół na taserową kulę na
pajęczych nóżkach, która zwaliła z nóg Hazel i Franka.
Pomyślał, że trzeci ejdolon
pewnie ukrywa się właśnie w niej. Ale Leo wciąż musiał
wydedukować właściwy układ
pierścieni, aby aktywować tę kontrolną kulę.
-No dobra! - zawołał. - Macie mnie. Jeszcze tylko...
sekundę.
-Nie będzie już żadnych sekund! - ryknęła Wilcza Głowa.
-Otwieraj albo oni
zginą.
Opętana taserowa kula wystrzeliła swoje macki, które
wstrząsnęły ciałami Hazel i
Franka. Taki ładunek elektryczności mógłby zatrzymać
ich serca.
Leo tłumił łzy. To go przerastało. Ręce mu opadły.
Wpatrzył się w kulę - siedem pierścieni, każdy pokryty
drobnymi greckimi literami,
cyframi i znakami zodiaku. Rozwiązaniem zagadki nie
mogło być pi. Archimedes nigdy
by nie zrobił dwukrotnie tego samego. Poza tym
przyłożywszy dłoń do kuli, Leo wyczuł,
że sekwencja znaków została ułożona przypadkowo.
Tylko sam Archimedes ją znał.
Może ostatnie słowa Archimedesa należy rozumieć jako:
„Nie ruszajcie moich
pierścieni"?
Nikt nie wiedział, co to znaczy, dopiero Leo skojarzył to z
tą kulą. Zamek był zbyt
skomplikowany. Gdyby miał do dyspozycji parę lat, może
by odcyfrował znaki i wpadł
na właściwą kombinację pierścieni, ale nie miał nawet
kilku sekund.
Czas się skończył. Nie miał szczęścia. A jego przyjaciele
zaraz zginą.
„Staniesz przed problemem, którego nie potrafisz
rozwiązać" -zadźwięczał mu w
głowie głos.
Nemezis... Powiedziała mu, że nadejdzie ta chwila.
Wcisnął rękę do kieszeni i
wyciągnął ciasteczko z wróżbą. Bogini ostrzegła go, że za
jej pomoc przyjdzie mu
zapłacić wielką cenę - tak wielką jak utrata jednego oka.
Ale jeśli nie spróbuje, jego
przyjaciele umrą.
-Muszę zdobyć kod dostępu do tej kuli - powiedział.
I przełamał ciasteczko.
XL
LEO
Rozwinął skrawek papieru. Odczytał:
TO JEST TWOJE ŻYCZENIE? POWAŻNIE?
(ODWRÓĆ) Po drugiej stronie było
napisane:
TWOJE SZCZĘŚLIWE LICZBY TO: DWANAŚCIE,
JUPITER, DELTA, TRZY,
THETA, OMEGA. (ZEMŚCIJ SIĘ NA GAI, LEONIE
VALDEZIE) Drżącymi palcami
zaczął obracać pierścienie. Za drzwiami Wilcza Głowa
warknęła zniechęconym głosem:
-Jeśli nie dbasz o los przyjaciół, może potrzebujesz
dodatkowej motywacji. Może
powinienem zniszczyć te zwoje - bezcenne dzieła
Archimedesa!
Ostatni pierścień zaskoczył. Kula zahuczała energią. Leo
przebiegł dłońmi po jej
powierzchni, wyczuwając maleńkie guziki i dźwigienki
oczekujące na jego komendę.
Magiczne i elektryczne impulsy pobiegły kablami z
niebiańskiego spiżu i wypełniły
energią całą pracownię.
Leo nigdy nie grał na żadnym instrumencie muzycznym,
ale wyobraził sobie, że to
musi być podobne - znać każdą tonację i nutę tak dobrze,
że nie myśli się, co robią palce.
Trzeba się tylko skupić na rodzaju dźwięku, który chce
się wydobyć.
Zaczął ostrożnie. Skoncentrował się na jednej ze złotych
kul w pracowni,
wyglądającej na nienaruszoną. Złota kula zadrgała.
Wyrosły z niej trzy nogi, na których
pokuśtykała do kuli taserowej. Ze szczytu złotej kuli
wyskoczyła mała pila tarczowa,
która zaczęła piłować taserową kulę.
Leo spróbował aktywować inną kulę. Ta wybuchła,
zamieniając się w grzybek
spiżowego pyłu i dymu.
-Uups - mruknął. - Wybacz, Archimedesie.
-Co ty wyprawiasz? - zapytała Wilcza Głowa. - Przestań
się wygłupiać i poddaj
się!
-O tak, poddaję się! Całkowicie i bez reszty!
Spróbował przejąć kontrolę nad trzecią kulą. Ta też się
rozpadła. Nie czuł się
najlepiej, niszcząc te starożytne wynalazki, ale w końcu to
była sprawa życia lub śmierci.
Frank oskarżył go, że bardziej dba o maszyny niż o ludzi,
ale skoro już doszło do wyboru
między tymi starymi kulami a jego przyjaciółmi, wybrał
przyjaciół.
Czwarta próba poszła lepiej. Ze szczytu wysadzanej
rubinami kuli wyskoczyły
śmigiełka helikoptera. Leo był rad, że nie ma tu stolika
Buforda - pewnie by się zakochał.
Rubinowa kula uniosła się w powietrze i poleciała prosto
do przegródek ze zwojami.
Wysunęła złote rączki i porwała drogocenne futerały.
-Dość tego! - krzyknęła Wilcza Głowa. - Zniszczę te...
Zbroja odwróciła się i zobaczyła, jak rubinowa kula
odlatuje
ze zwojami. Przeleciała przez salę i zawisła w powietrzu
w dalekim kącie.
-Co?! - ryknęła Wilcza Głowa. - Zabić więźniów!
Zwracała się chyba do taserowej kuli. Ta, niestety, nie
była już w stanie nic zrobić.
Złota kula Leona siedziała na jej otwartej głowie, tnąc
zębatki i kabelki, jakby patroszyła
dynię.
Dzięki bogom, Hazel i Frank zaczęli się poruszać.
-Ej! - Wilcza Głowa skinęła na Lwią Głowę stojącą przy
drugiej żaluzji. - Chodź!
Sami zniszczymy tych półbogów!
-Nie sądzę, chłopaki. - Leo zwrócił się do Lwiej Głowy.
Jego palce zadrgały na
kuli kontrolnej i poczuł, że przez podłogę pobiegł
strumień energii.
Leo wyszczerzył zęby.
-Teraz jesteście w Świecie Leona.
Lwia Głowa odwróciła się i zbiegła po schodkach.
Zamiast zaatakować Hazel i
Franka, pomaszerowała na drugą stronę i stanęła przed
swoją towarzyszką.
-Co ty robisz? - zapytała Wilcza Głowa. - Musimy...
BLONG!
Lwia Głowa rąbnęła Wilczą Głowę tarczą w pierś.
Uderzyła głowicą miecza w hełm
Wilczej Głowy. Wilcza Głowa stała się Płaską,
Zdeformowaną, Nieszczęsną Wilczą
Głową.
-Przestań! - krzyknęła.
-Nie mogę! - jęknęła Lwia Głowa.
Leo już się połapał, w czym rzecz. Rozkazał obu zbrojom
odrzucić miecze i tarcze i
młócić się nawzajem rękami.
-Valdez! - zakwiliła Wilcza Głowa. - Zapłacisz za to
życiem!
-Już to widzę! Kto teraz kogo opętał, Kacperku?
Roboty zwaliły się po schodkach na dół, a Leo zmusił je,
by zatańczyły fokstrota jak
modne panienki z lat dwudziestych. Ich złącza zadymiły.
Wszystkie kule w pracowni
zaczęły podskakiwać. Zbyt wiele energii popłynęło
starożytnym systemem. Kula
kontrolna w ręku Leona nagrzała się niebezpiecznie.
-Frank, Hazel! - zawołał. - Kryć się!
Jego przyjaciele, wciąż oszołomieni, gapili się ze
zdumieniem na roztańczone
metalowe roboty, ale zrozumieli ostrzeżenie. Frank
pociągnął Hazel pod najbliższy stół i
osłonił ją swoim ciałem.
Jeszcze jeden obrót kulą i Leo wysłał potężny strumień
energii. Zbroje wybuchły.
Pręty, tłoki i spiżowe opiłki wystrzeliły we wszystkie
strony. Na stołach kule wybuchały
jak puszki z gazowanymi napojami. Złota kula
znieruchomiała, a rubinowa opadła na
posadzkę razem ze zwojami.
Nagle wszystko ucichło, tylko od czasu do czasu strzeliła
jakaś iskra albo coś
zaskwierczało. W powietrzu unosił się zapach palących
się silników samochodowych.
Leo zbiegł po schodkach i znalazł Franka i Hazel pod
stołem. Jeszcze nigdy nie był tak
szczęśliwy na widok tych dwojga tulących się do siebie.
-Żyjecie!
Lewe oko Hazel zadrgało, może po taserowym wstrząsie,
ale wyglądało na to, że jest
cała i zdrowa.
-Och... co właściwie się stało?
-Archimedes zadziałał! W tych starych maszynach
pozostało akurat dość mocy na
wielki finał. Kiedy już znalazłem kod dostępu, reszta była
łatwa.
Poklepał kulę kontrolną, która paskudnie dymiła. Nie
wiedział, czy da się ją
naprawić, ale w tym momencie był zbyt szczęśliwy, by
się o to martwić.
-Ejdolony - powiedział Frank. - Już ich nie ma?
Leo wyszczerzył zęby.
-Moja ostatnia komenda przepaliła ich mordercze
włączniki, praktycznie
zablokowała wszystkie ich obwody i stopiła rdzenie.
-A w jakimś ludzkim języku? - zapytał Frank.
-Zapędziłem ejdolony w pułapkę instalacji, a potem je
stopiłem. Już nigdy nie
będą nikogo dręczyć.
Pomógł im wstać.
-Ocaliłeś nam życie - powiedział Frank.
-Nie bądź taki zaskoczony. - Leo rozejrzał się po
zniszczonej pracowni. - Szkoda,
że to wszystko się rozwaliło, ale przynajmniej
uratowałem zwoje. Jeśli doniosę je do
Obozu Herosów, może będę mógł odtworzyć wynalazki
Archimedesa.
Hazel potarła sobie głowę.
-Ale... nie rozumiem. Gdzie jest Nico? Ten tunel
powinien nas do niego
doprowadzić.
Leo prawie już zapomniał, po co w ogóle tu przyszli. To
fakt, Nica tu nie było.
Zabrnęli w ślepą uliczkę. Więc dlaczego...
-Och. - Poczuł się, jakby kula z pilą siedziała mu'na
głowie, wyciągając z niej
kable i zębatki. - Hazel, właściwie jak ty wy-niuchałaś,
gdzie jest Nico? To znaczy... czy
mogłaś po prostu wyczuć go w pobliżu, bo jest twoim
bratem?
Zmarszczyła czoło, chyba wciąż oszołomiona po tym
elektrycznym wstrząsie.
-Nie... to nie całkiem tak. Czasami mogę go wyczuć,
kiedy jest blisko, ale jak
mówiłam, Rzym jest taki skomplikowany, tyle tu
zakłóceń przez te wszystkie tunele i
jaskinie...
-Wyśledziłaś go, bo wyczuwasz metale, tak? Jego miecz?
Zamrugała.
-Skąd wiesz?
-Lepiej chodź ze mną.
Zaprowadził ją i Franka do kabiny sterowniczej i pokazał
im czarny miecz.
-Och. O, nie. - Hazel zachwiała się i byłaby upadła, gdyby
jej Frank nie złapał. Ale
to przecież niemożliwe! W tej spiżowej kadzi Nico miał
swój miecz! Percy widział
go w swoim śnie!
-Albo sen nie ukazywał prawdy - rzekł Leo - albo giganci
przenieśli tu miecz jako
przynętę.
-Więc jesteśmy w pułapce — powiedział Frank. -
Zostaliśmy tu zwabieni.
-Ale dlaczego?! - zawołała Hazel. - Gdzie jest mój brat?
Syczący odgłos wypełnił kabinę. Z początku Leo
pomyślał, że to powróciły ejdolony.
Potem zdał sobie sprawę, że dymi spiżowe zwierciadło
leżące na stole.
-Och, moi biedni półbogowie.
W zwierciadle pojawiła się uśpiona twarz Gai. Jak zwykle
przemawiała, nie
poruszając wargami. Leo nie znosił sztuczek brzu-
chomówców z tymi ich mówiącymi
lalkami.
-Dokonaliście wyboru - powiedziała Gaja. Jej głos
potoczył się echem po sali.
Zdawał się wydobywać nie tylko ze zwierciadła, ale
również z kamiennych ścian.
Leo zrozumiał, że bogini ich otacza. Oczywiście. Byli
wewnątrz ziemi. Z wielkim
trudem po to zbudowali „Argo II", by wędrować przez
morze i w powietrzu, a i tak
skończyli w ziemi.
-Proponowałam wam ocalenie. Mogliście zawrócić. Teraz
jest już za późno.
Przybyliście do starożytnych krain, gdzie jestem
najsilniejsza. Gdzie się przebudzę.
Leo wyciągnął młotek ze swojego pasa i uderzył nim w
zwierciadło. Było z metalu,
więc tylko zadygotało jak taca, ale poczuł się lepiej,
ugodziwszy Gaję w nos.
-Na wypadek gdybyś tego nie zauważyła, Brudna Buźko -
rzekł - to ci powiem, że
twoja żałosna pułapka zawiodła. Twoje ejdolony stopiły
się jak złom, a nam nic się nie
stało.
Gaja uśmiechnęła się łagodnie.
-Och, mój słodki Leonie. Zostaliście oddzieleni od reszty
przyjaciół. O to właśnie
chodziło.
Drzwi do pracowni zamknęły się z hukiem.
-Jesteście uwięzieni w moich objęciach. A tymczasem
Annabeth Chase stoi w obliczu
śmierci, przerażona i odrętwiała, w rękach największego
wroga jej matki.
Obraz w zwierciadle zmienił się. Leo ujrzał Annabeth
leżącą w ciemnej pieczarze,
unoszącą swój spiżowy sztylet, jakby broniła się przed
jakimś potworem. Twarz miała
szarą. Jej noga była czymś owinięta. Nie widział, na co
patrzyła, ale musiało to być coś
strasznego. Zapragnął uwierzyć, że obraz jest iluzją, ale
miał dziwne poczucie, że
zwierciadło nie kłamie, że to dzieje się naprawdę i
właśnie w tej chwili.
-Ci inni - powiedziała Gaja -Jason Grace, Piper McLean i
mój przyjacielJackson wszyscy
zginą w ciągu najbliższych minut.
Scena znowu się zmieniła. Percy, z Orkanem w ręku,
prowadził Jasona i Piper
spiralnymi schodami w dół, w ciemność.
-Zdradzą ich własne talenty. Zabiją ich własne żywioły. A
już miałam nadzieję, że
przeżyją. Byliby lepszą ofiarą. Ale niestety, Franku i
Hazel, będziecie musieli ich
zastąpić. Moi słudzy wkrótce was stąd zabiorą i przeniosą
do starożytnego miejsca.
Wasza krew w końcu mnie przebudzi. A zanim to się
stanie, pozwolę wam popatrzyć na
śmierć waszych przyjaciół. Proszę... nacieszcie się
widokiem porażki waszej misji.
Leo nie mógł dłużej tego wytrzymać. Jego dłoń zajaśniała
białym ogniem. Hazel i
Frank odskoczyli, gdy przycisnął dłoń do zwierciadła i
stopił je na kałużę spiżowej brei.
Głos Gai zamarł. Leo słyszał tylko szum własnej krwi w
uszach. Gwałtownie
wciągnął powietrze.
-Wybaczcie - powiedział. - Zaczęła mnie denerwować.
-Co teraz? - zapytał Frank. - Musimy się stąd wydostać i
pomóc reszcie.
Leo rozejrzał się po pracowni, teraz zasłanej dymiącymi
szczątkami kul. Przyjaciele
nadal go potrzebowali. Wciąż odgrywał główną rolę w tej
grze. Dopóki ma swój pas na
narzędzia, nie zamierza siedzieć bezradnie, oglądając
Kanał Śmierci Półbogów.
-Mam pomysł - powiedział. - Ale do tego potrzeba nas
wszystkich trojga.
Zaczął im opowiadać, jaki ma plan.
XLI
PIPER
Piper starała się zachować spokój i jak najlepiej
wykorzystać czas.
Kiedy oboje z Jasonem zmęczyli się już spacerowaniem
po pokładzie i słuchaniem,
jak trener Hedge śpiewa Old MacDonald (zamieniając
zwierzęta na różne rodzaje broni),
postanowili urządzić sobie piknik w parku.
Hedge trochę zrzędził, ale w końcu się zgodził.
-Tylko żebym nie tracił was z oczu.
-A co, jesteśmy dzieciakami? - obruszył się Jason.
Hedge prychnął.
-Dzieciaki to koźlęta. Są milutkie i mają wymierną
wartość społeczną. Wy na
pewno nie jesteście dzieciakami.
Rozłożyli koc pod wierzbą niedaleko jakiejś sadzawki.
Piper sięgnęła po swój róg
obfitości, z którego wysypało się piknikowe jadło -
zgrabnie zapakowane kanapki, puszki
z napojami, świeże owoce i (z niewiadomego powodu)
tort urodzinowy z fioletowym
lukrem i zapalonymi świeczkami.
Zmarszczyła brwi.
-Mamy czyjeś urodziny?
Jason skrzywił się.
-Nie chciałem nic mówić.
-Jason!
-Za dużo się dzieje. I szczerze mówiąc... jeszcze przed
miesiącem nawet nie
wiedziałem, kiedy są moje urodziny. Thalia mi
powiedziała, kiedy ostatnio była w
obozie.
Piper zastanawiała się, jak to jest - nie znać nawet daty
swoich urodzin. Jason trafił
pod opiekę wilczycy Lupy, kiedy miał zaledwie dwa lata.
Nie znał swojej śmiertelnej
matki. A siostrę poznał dopiero zeszłej zimy.
-Pierwszy lipca - powiedziała. - Kalendy lipcowe.
-No tak. - Uśmiechnął się krzywo. - Rzymianie uznaliby
to za pomyślną datę.
Pierwszy dzień miesiąca nazwanego od Juliusza Cezara.
Dzień Junony. Huraa!
Nie chciała naciskać. Nie muszą świętować jego urodzin,
jeśli nie jest w nastroju.
-Szesnaście? - zapytała.
Kiwnął głową.
-O kurczę. Mogę już dostać prawo jazdy.
Piper roześmiała się. Jason zabił już tyle potworów i tyle
razy ocalił świat, że kiedy
sobie wyobraziła, jak poci się, zdając egzamin na prawo
jazdy, nie mogła się
powstrzymać. Jason za kierownicą jakiegoś starego
lincolna ze znakiem L, a obok niego
gburowaty instruktor z nogą na pedale hamulca
bezpieczeństwa!
-No co? Zdmuchnij świeczki.
Zrobił to. Ciekawe, czy pomyślał jakieś życzenie. Na
przykład żeby i on, i ona
przeżyli tę misję i już nigdy się nie rozstali? Uznała, że
lepiej go o to nie pytać. Nie
chciała zapeszyć takiego życzenia, a już na pewno nie
chciała się dowiedzieć, że
pomyślał o czymś innym.
Od czasu gdy wczoraj wieczorem minęli Słupy
Herkulesa, Jason był jakiś
przygnębiony. Dobrze go rozumiała. Herkules, jego
starszy brat, na pewno sprawił mu
zawód, a stary bóg rzeki Acheloos wypowiedział kilka
niezbyt pochlebnych słów o
synach Jupitera.
Zapatrzyła się na kornukopię. Czy Acheloos pogodził się
już z brakiem rogów? Miała
taką nadzieję. To prawda, chciał ich zabić, ale wciąż mu
współczuła. Jak taki samotny,
dręczony depresją duch mógł stworzyć róg obfitości
tryskający ananasami i tortami
urodzinowymi? Może kornukopia wyssała z niego całą
boskość? Może teraz, gdy już go
pozbawili tego rogu, zdoła obudzić w sobie jakieś
poczucie szczęścia i je zachować?
Pomyślała też o radzie Acheloosa: „Jeśli dotrzesz do
Rzymu, bardziej ci się przyda
opowieść o potopie". Znała tę opowieść, ale nie
rozumiała, jak mogłaby im pomóc.
Jason wyrwał zgaszoną świeczkę z tortu.
-Myślałem trochę - powiedział.
To sprowadziło Piper na ziemię. Kiedy się słyszy takie
zdanie z ust własnego
chłopaka, należy się mieć na baczności.
-O czym?
-O Obozie Jupiter. O tych wszystkich latach, w których
się tam szkoliłem. Zawsze
byliśmy jedną zgraną drużyną. Myślałem, że wiem, co to
znaczy. Ale szczerze mówiąc...
zawsze byłem przywódcą. Nawet kiedy byłem młodszy...
-Syn Jupitera. Pierwszy w legionie. Byłeś gwiazdą.
Jason żachnął się, ale nie zaprzeczył.
-A teraz jednym z siedmiorga... Nie wiem, co robić. Nie
przywykłem być jednym
z wielu... no, równych sobie. Czuję się tak, jakbym
nawalał.
Piper wzięła go za rękę.
-Nie nawalasz.
-Tak się czułem, kiedy zaatakował mnie Chrysaor.
Leżałem nieprzytomny w tej
pułapce. Bezradny.
-Daj spokój. Bycie herosem nie oznacza, że jest się
niezwyciężonym. To tylko
znaczy, że się jest wystarczająco dzielnym, by powstać i
zrobić co trzeba.
-A jeśli ja nie wiem, co trzeba robić?
-Po to masz przyjaciół. Wszyscy mamy różne talenty.
Razem do tego dojdziemy.
Jason przypatrywał się jej badawczo. Nie była pewna, czy
zrozumiał to, co
powiedziała, ale cieszyła się, że jej zaufał. Przyznał się,
że trochę w siebie zwątpił. To
dobrze. Nie zawsze odnosił same sukcesy. Nie oskarżał
całego świata o to, że coś mu się
nie udało -jak inny syn boga nieba, którego niedawno
spotkali. •
-Herkules to drań - powiedział, jakby czytał w jej
myślach. -Nie chciałbym być
taki jak on. Ale nie miałbym odwagi mu się sprzeciwić,
gdybyś ty nie objęła
przywództwa. Tym razem to ty okazałaś się prawdziwym
herosem.
-Raz ty, raz ja.
-Nie zasługuję na ciebie.
-Nie wolno ci tak mówić.
-Dlaczego?
-Bo to pachnie rozstaniem. Chyba że zamierzasz...
Przechylił się i pocałował ją. Barwy rzymskiego
popołudnia nagle się wyostrzyły,
jakby obraz świata przestawił się na większą
rozdzielczość.
-Żadnych rozstań - obiecał. - Mogłem parę razy nabić
sobie guza, ale nie jestem aż
tak głupi.
-To dobrze. A jeśli chodzi o ten tort...
Urwała. Biegł ku nim Percy Jackson, a po jego minie
Piper poznała, że przynosi złe
wiadomości.
Zebrali się na pokładzie, żeby trener Hedge mógł usłyszeć
nowiny. Kiedy Percy
skończył, Piper wciąż nie mogła w to uwierzyć.
-Więc porwali Annabeth - podsumowała - Gregory Peck i
Audrey Hepburn na
skuterze.
-No, może nie porwali — odrzekł Percy - ale mam jakieś
złe przeczucie... - Wziął
głęboki oddech, jakby starał się opanować. -W każdym
razie... odjechała. Może nie
powinienem jej pozwolić, ale...
-Nie miałeś wyboru. Wiedziałeś, że musi iść sama. A
poza tym jest twarda i
sprytna. Nic jej się nie stanie.
Zabarwiła głos czaromową, co może nie było czystym
zagraniem, ale musiała
Percyego trochę uspokoić. Gdyby doszło do walki,
Annabeth na pewno by nie chciała, by
dał się zranić tylko dlatego, że za bardzo o niej myślał i
nie potrafił się skupić.
Trochę się rozluźnił.
- Może masz rację. W każdym razie Gregory... to znaczy
Tiberinus... powiedział, że
mamy mniej czasu na uwolnienie Nica, niż nam się zdaje.
Hazel i chłopcy jeszcze nie
wrócili?
Piper sprawdziła czas na pulpicie sterowni. Nie zdawała
sobie sprawy, jak zrobiło się
późno.
-Druga po południu. Umówiliśmy się na trzecią.
-Najpóźniej - przypomniał Jason.
Percy wskazał na sztylet Piper.
-Tiberinus powiedział, że możemy zlokalizować Nica...
no wiecie, na tym.
Piper przygryzła wargi. Nie chciała zobaczyć na
Katoptrisie nowych przerażających
wizji.
-Próbowałam. Sztylet nie zawsze pokazuje to, co chcę
zobaczyć. Prawdę mówiąc,
prawie nigdy tego nie robi.
-Proszę - powiedział Percy. - Spróbuj jeszcze raz.
Błagał ją tymi swoimi oczami barwy morza jak mała
foczka, która potrzebuje
pomocy. Jak Annabeth udaje się nie ulec mu od czasu do
czasu?
-No dobrze — westchnęła i wyciągnęła sztylet z pochwy.
-Skoro już się do tego bierzesz - powiedział trener Hedge
- to sprawdź, czy uda ci
się zobaczyć ostatnie wyniki w bejsbolu. Włosi w ogóle
nie pokazują meczów o
pietruszkę.
-Sza!
Wpatrzyła się w spiżową klingę. Rozbłysła. Zobaczyła
jakiś loft pełen rzymskich
półbogów. Kilkunastu stało wokół stołu jadalnego, a
Oktawian przemawiał, pokazując
coś na wielkiej mapie. Reyna chodziła wzdłuż okien i
spoglądała na Central Park.
-Nie jest dobrze - mruknął Jason. - Założyli już bazę
wypadową na Manhattanie.
-A na tej mapie jest Long Island - dodał Percy.
-Rozpoznają teren - zgadywał Jason. - Omawiają kierunki
natarcia.
Piper nie chciała na to patrzeć. Skupiła się bardziej. Na
klindze zafalowało światło.
Zobaczyła jakieś ruiny - fragmenty rozpadających się
murów, samotną kolumnę,
kamienną posadzkę pokrytą mchem i uschłymi liśćmi - na
trawiastym zboczu rzadko
porośniętym sosnami.
-Byłem tam - powiedział Percy. - To jest dawne Forum.
Wizja przybliżyła się. Z boku kamiennej posadzki
odkopano
schody wiodące w dół, do nowoczesnej żelaznej bramy
zamkniętej na kłódkę. Wizja
pomknęła przez nią dalej w dół, spiralnymi schodami, a
potem w ciemną, okrągłą komorę
przywodzącą na myśl wnętrze silosu na zboże.
Sztylet wypadł Piper z ręki.
-Co jest? - zapytał Jason. - Przecież sztylet coś nam
pokazywał.
Poczuła się tak, jakby okręt znowu był na oceanie,
kołysząc się
pod jej stopami.
-Nie możemy tam pójść.
Percy zmarszczył brwi.
-Piper, Nico umiera. Musimy go odnaleźć. No i nie
zapominajmy, że Rzym może
zostać zniszczony.
Nie była w stanie wydobyć głosu. Tak długo
zachowywała dla siebie wizję tej
okrągłej komory, że teraz nie mogła o niej mówić. Miała
okropne przeczucie, że
wyjaśnienie tego Percy emu i Jasonowi i tak niczego nie
zmieni. Nie mogła powstrzymać
tego, co miało się stać.
Podniosła sztylet. Wydał się jej chłodniejszy niż zwykle.
Zmusiła się do spojrzenia na klingę. Zobaczyła dwóch
gigantów w zbrojach
gladiatorów, siedzących na olbrzymich krzesłach
pretorów. Przepijali do siebie ze
złotych czar, jakby dopiero co wygrali ważną bitwę.
Między nimi stała wielka spiżowa
kadź.
Wizja znowu się przybliżyła. W kadzi kulił się Nico di
Angelo. Już się nie poruszał.
U jego stóp nie było już ziaren granatu.
-Spóźniliśmy się - powiedział Jason.
-Nie - odparł Percy. - Nie, nie mogę w to uwierzyć. Może
zapadł w głębszy trans,
żeby zyskać na czasie. Nie mamy ani chwili do stracenia.
Klinga pociemniała. Piper wsunęła ją do pochwy, starając
się opanować drżenie rąk.
Miała nadzieję, że Percy ma rację i Nico wciąż żyje. Z
drugiej strony nie rozumiała, co
łączy tę wizję z wizją komory pełnej wody. Może giganci
przepijali do siebie, bo ona,
Percy i Jason już zginęli?
-Trzeba poczekać na innych - powiedziała. — Hazel,
Frank i Leo powinni zaraz
wrócić.
-Nie możemy czekać - upierał się Percy.
Trener Hedge odchrząknął.
-To tylko dwa olbrzymy. Jeśli chcecie, mogę je załatwić.
-Och, trenerze - powiedział Jason - to naprawdę piękny
gest z twojej strony, ale
musisz zaopiekować się okrętem.
Hedge nachmurzył się.
-1 co, tylko wy troje będziecie mieć zabawę?
Percy chwycił go za ramię.
Nie była w stanie wydobyć głosu. Tak długo
zachowywała dla siebie wizję tej
okrągłej komory, że teraz nie mogła o niej mówić. Miała
okropne przeczucie, że
wyjaśnienie tego Percy'emu i Jasonowi i tak niczego nie
zmieni. Nie mogła powstrzymać
tego, co miało się stać.
Podniosła sztylet. Wydał się jej chłodniejszy niż zwykle.
Zmusiła się do spojrzenia na klingę. Zobaczyła dwóch
gigantów w zbrojach
gladiatorów, siedzących na olbrzymich krzesłach
pretorów. Przepijali do siebie ze
złotych czar, jakby dopiero co wygrali ważną bitwę.
Między nimi stała wielka spiżowa
kadź.
Wizja znowu się przybliżyła. W kadzi kulił się Nico di
Ange-lo. Już się nie poruszał.
U jego stóp nie było już ziaren granatu.
-Spóźniliśmy się - powiedział Jason.
-Nie - odparł Percy. - Nie, nie mogę w to uwierzyć. Może
zapadł w głębszy trans,
żeby zyskać na czasie. Nie mamy ani chwili do stracenia.
Klinga pociemniała. Piper wsunęła ją do pochwy, starając
się opanować drżenie rąk.
Miała nadzieję, że Percy ma rację i Nico wciąż żyje. Z
drugiej strony nie rozumiała, co
łączy tę wizję z wizją komory pełnej wody. Może giganci
przepijali do siebie, bo ona,
Percy i Jason już zginęli?
-Trzeba poczekać na innych - powiedziała. - Hazel, Frank
i Leo powinni zaraz
wrócić.
-Nie możemy czekać - upierał się Percy.
Trener Hedge odchrząknął.
-To tylko dwa olbrzymy. Jeśli chcecie, mogę je załatwić.
-Och, trenerze - powiedział Jason - to naprawdę piękny
gest z twojej strony, ale
musisz zaopiekować się okrętem.
Hedge nachmurzył się.
-1 co, tylko wy troje będziecie mieć zabawę?
Percy chwycił go za ramię.
-Kiedy wróci tu Hazel z chłopcami, będziesz im
potrzebny. Będą potrzebowali
przywódcy. Jesteś ich opoką.
-No pewnie. - Jason starał się zachować powagę. - Leo
zawsze mówi, że jesteś
jego opoką. Powiesz im, dokąd poszliśmy, i posterujesz
okrętem, żebyśmy mogli
wszyscy spotkać się na Forum.
-1 weź to. - Piper odwiązała pas z Katoptrisem i włożyła
go trenerowi w ręce.
Wytrzeszczył oczy. Żaden półbóg nie powinien pozbywać
się broni, ale Piper miała
już dość złych wizji. Wolała spojrzeć śmierci w oczy bez
żadnych kolejnych zapowiedzi.
-Miej na nas oko. I możesz sobie sprawdzić wyniki w
bejsbolu.
To załatwiło sprawę. Hedge ponuro pokiwał głową,
gotów odegrać swoją rolę w tej
misji.
-Dobra - powiedział. - Ale jeśli nawinie mi się jakiś
olbrzym...
-Możesz w niego łupnąć z balisty - powiedział Jason.
-A w denerwujących turystów?
-Nie - odpowiedzieli wszyscy razem.
-No dobra. Tylko nie marudźcie zbyt długo, bo i wam
przywalę z balisty.
XLII
PIPER
Odnalezienie Forum nie było trudne. Percy zaprowadził
ich prosto na opuszczone
zbocze wzgórza nad ruinami.
Wejście do środka też było łatwe. Jason rozciął kłódkę
swoim złotym mieczem i
żelazna brama stanęła przed nimi otworem. Nie zobaczył
ich żaden śmiertelnik. Nie
rozległ się żaden alarm. Spiralne schodki wiodły w
ciemność.
-Ja pójdę pierwszy - powiedział Jason.
-Nie! - krzyknęła Piper.
Obaj chłopcy odwrócili się do niej.
-Pipes, o co chodzi? - zapytał Jason. - Ta wizja na
klindze... już ją przedtem
widziałaś, tak?
Kiwnęła głową; zapiekło ją pod powiekami.
-Nie wiedziałam, jak wam to powiedzieć. Zobaczyłam
tam, w dole, komorę
napełniającą się wodą. I nas troje. Tonęliśmy.
Jason i Percy zmarszczyli brwi.
-Ja nie mogę utonąć - powiedział Percy, ale zabrzmiało to
raczej jak pytanie.
-Może przyszłość się zmieniła - spekulował Jason. - W tej
wizji, którą nam
dopiero co pokazałaś, nie było żadnej wody.
Piper bardzo by chciała, żeby miał rację, ale
podejrzewała, że los nie okaże się dla
nich tak łaskawy.
-Posłuchajcie - odezwał się Percy. - Ja to sprawdzę. Nie
ma sprawy. Zaraz wrócę.
I zanim Piper zdążyła się sprzeciwić, zniknął w otworze
schodów.
Liczyła w duchu, czekając na jego powrót. Doliczyła do
trzydziestu pięciu, kiedy
usłyszała jego kroki i pojawił się na szczycie schodów.
Wydawał się raczej zdziwiony niż
uspokojony.
-Dobra wiadomość: nie ma wody. Zła: nie zauważyłem
żadnego wyjścia. I dziwna
wiadomość: no... zresztą powinniście to sami zobaczyć...
Schodzili ostrożnie po schodkach. Percy szedł pierwszy z
Orkanem w dłoni. Piper za
nim, na końcu Jason, chroniąc tyły. Kamienne spiralne
schodki były wąskie, miały
najwyżej półtora metra średnicy. Choć Percy zapewnił
ich, że nic im nie grozi, Piper
wypatrywała pułapek za każdym zakrętem schodów. Nie
miała broni, tylko ten róg
obfitości przewieszony na rzemieniu przez ramię. Gdyby
doszło do najgorszego, miecze
chłopców na niewiele by się zdały w tak ciasnym
pomieszczeniu. Mogłaby tylko
poczęstować wrogów serią wędzonych szynek.
Na ścianach widniały stare graffiti wyryte w kamieniu:
rzymskie cyfry, imiona i
krótkie zdania po włosku. Oznaczało to, że w nowszych
czasach nieraz wchodzili tu
ludzie, ale Piper to nie uspokoiło. Jeśli tam w dole były
potwory, na pewno zignorowały
śmiertelników, czekając na jakichś soczystych półbogów.
Wreszcie dotarli do końca schodów.
Percy odwrócił się.
-Uważajcie na ostatni stopień.
Zeskoczył na posadzkę okrągłej komory, z półtora metra
poniżej schodów. Dlaczego
wymyślono takie zejście, Piper nie miała pojęcia. Może
komora i schody zostały
zbudowane w różnych okresach?
Miała ochotę zawrócić i uciec, ale nie mogła tego zrobić,
bo Jason stał za nią, no i nie
zostawiłaby Percy ego. Zsunęła się na dół, a Jason za nią.
Okrągła komora była dokładnie taka, jaką zobaczyła na
klindze Katoptrisa, tyle że nie
wypełniała jej woda. Ściany kiedyś zdobiły freski, które z
biegiem lat zblakły do
brudnawej bieli z plamkami dawnych barw. Od
kopulastego sklepienia dzieliło ich z
piętnaście metrów.
W głębi komory, naprzeciw schodów, w ścianach wykuto
dziewięć nisz - każdą około
półtora metra nad posadzką - dość wysokich, by
pomieścić posąg wielkości człowieka.
Wszystkie były puste.
Powietrze było chłodne i suche. Jak powiedział Percy, nie
było stąd żadnego innego
wyjścia.
-No dobra. - Percy uniósł brwi. - Teraz ta dziwna część.
Patrzcie.
Przeszedł na środek komory.
Natychmiast na ścianach zapulsowało zielone i niebieskie
światło. Piper usłyszała
plusk fontanny, ale przecież tu nie było wody. A jedynym
źródłem światła były miecze
Percy'ego i Jasona.
-Czujecie ocean? - zapytał Percy.
Z początku nie zwróciła na to uwagi. Stała obok Percy
ego, a on zawsze pachniał
morzem. Ale miał rację. Woń słonej wody i sztormu
nasilała się, jakby nadciągał letni
huragan.
-Iluzja? - Nagle poczuła się dziwnie spragniona.
-Nie wiem - odrzekł Percy. - Czuję, jakby gdzieś tutaj
była woda... dużo wody. Ale
jej nie ma. Jeszcze nigdy nie byłem w takim miejscu.
Jason podszedł do najbliższej niszy w ścianie. Dotknął
dna, które było na wysokości
jego oczu.
-Ten kamień... Jest inkrustowany muszelkami. To
nimfeum.
Piper robiło się coraz bardziej sucho w ustach.
-Co?
-Mieliśmy takie w Obozie Jupiter. Na Świątynnym
Wzgórzu. To świątynia dla
nimf.
Piper przesunęła dłonią po dnie innej niszy. Jason miał
rację. Nisza była
naszpikowana muszelkami świętego Jakuba, kau-ri,
konchami. Zdawały się tańczyć w
wodnistym świetle. W dotyku były lodowate.
Zawsze myślała, że nimfy to przyjazne duchy - głupie i
zalotne, ale na ogół
nieszkodliwe. Miały dobre stosunki z dziećmi Afrodyty.
Uwielbiały plotkować i dzielić
się poradami na temat urody. To miejsce nie
przypominało jednak jeziora w Obozie
Herosów czy strumieni w lasach, gdzie je zwykle
spotykała. To miejsce było jakieś
nienaturalne, wrogie i bardzo suche.
Jason cofnął się i spojrzał na rząd nisz.
-W starożytnym Rzymie takie świątynie były wszędzie.
Bogaci ludzie budowali je
przy swoich willach, żeby uczcić nimfy i zapewnić sobie
zawsze czystą wodę. Niektóre
budowano wokół naturalnych źródeł, ale większość była
dziełem ludzkich rąk.
-Ale... tutaj chyba nie było nimf? - zapytała Piper z
nadzieją.
-Nie wiem. To miejsce kiedyś mogło być sadzawką z
fontanną. Jeśli nimfeum
należało do jakiegoś półboga, często się zdarzało, że
zapraszał nimfy, by w nim
zamieszkały. Jeśli się zgodziły, uważano to za dobry
znak.
-Dla właściciela - dopowiedział Percy. - Ale bywało i tak,
że nimfy przywiązywały
się do nowego źródła wody, na przykład fontanny w
jakimś pięknym, słonecznym parku,
ze świeżą wodą pompowaną przez akwedukty...
-Ale przecież to miejsce od wieków jest pod ziemią -
zauważyła Piper. - Jest suche
i zapomniane. Co się stało z nimfami?
Plusk wody przeszedł w chór syków przywodzących na
myśl widmowe węże.
Niebieskie i zielone falujące światło zmieniło się w
fioletowe i jadowicie zielonkawe.
Ponad nimi zajaśniało dziewięć nisz. Już nie były puste.
W każdej stała pomarszczona staruszka. Były tak
wysuszone i kruche, że Piper
przypominały mumie - tyle że mumie zwykle się nie
poruszają. Ich oczy były
ciemnofioletowe, jakby jasnoniebieska woda źródła życia
zgęstniała w nich i ściemniała.
Ich niegdyś piękne jedwabne suknie były teraz porwane i
wyblakłe. Ich włosy, kiedyś
ufryzowane w loki i przyozdobione klejnotami na modłę
rzymskich dam, teraz były
rozczochrane i suche jak słoma. Piper pomyślała, że
gdyby istnieli wodni ludożercy,
wyglądaliby właśnie tak.
-Co się stało z nimfami? - powtórzyła postać w środkowej
niszy.
Była w jeszcze gorszym stanie niż jej towarzyszki. Plecy
miała wygięte jak ucho
dzbana. Skóra na kościach rąk przypominała najcieńszy
pergamin. W matowych włosach
połyskiwał pogięty wieniec ze "złotych liści wawrzynu.
Utkwiła fioletowe oczy w Piper.
-To bardzo ciekawe pytanie, moja droga. Może nimfy
wciąż tutaj są, cierpiąc,
czekając na pomstę.
Piper przysięgła sobie, że kiedy tylko będzie mogła, stopi
Katop-tris i sprzeda na
złom. Ten głupi nóż jeszcze nigdy nie pokazał jej całej
prawdy. Tak, zobaczyła, jak tonie
w tej komorze, ale gdyby wiedziała, że czeka w niej na
nią dziewięć zombie, które kiedyś
były nimfami, nigdy by nie zeszła do podziemi.
Chciała rzucić się ku schodom, ale kiedy się odwróciła,
nie zobaczyła otworu w
ścianie. Oczywiście. Teraz był tam tylko nagi mur.
Podejrzewała, że to nie jest iluzja.
Zresztą i tak zanim przebiegłaby przez całą komorę, te
żywe mumie zdążyłyby
wyskoczyć z nisz.
Jason i Percy stanęli obok niej z mieczami w dłoniach.
Dobrze było mieć ich tak
blisko, ale podejrzewała, że ich miecze nie na wiele tu się
przydadzą. Przecież już
widziała, co się tutaj stanie. Te duchy i tak ich jakoś
pokonają.
-Kim jesteście? - zapytał Percy.
Środkowa nimfa zwróciła ku niemu głowę.
-Ach... imiona. Kiedyś je miałyśmy. Ja byłam Hagno,
pierwszą z nas dziewięciu!
Piper pomyślała, że to jakiś okrutny żart, by taka
wiedźma miała na imię Hagno, ale
nie powiedziała tego na głos.
-Dziewięciu - powtórzył Jason. - Dziewięć nimf tej
świątyni. Zawsze było
dziewięć nisz.
-Oczywiście. - Hagno obnażyła zęby w złośliwym
uśmiechu. -Ale my jesteśmy
tymi pierwszymi dziewięcioma nimfami, Jasonie Grace,
tymi, które były przy
narodzinach twojego ojca.
Jason opuścił miecz.
-Jupitera? Byłyście przy jego narodzinach?
-Wtedy nazywałyśmy go Zeusem. Był takim małym,
piszczącym berbeciem.
Pomagałyśmy Rei w porodzie. Kiedy dziecko przyszło na
świat, ukryłyśmy je przed jego
ojcem, Kronosem, boby je pożarł. Ach, ale miało płuca!
Robiłyśmy co w naszej mocy,
żeby Kronos nie usłyszał tego wrzasku. A kiedy Zeus
podrósł, obiecał nam wieczyste
zaszczyty. Ale to było w starym kraju, w Grecji.
Inne nimfy zaczęły zawodzić i drapać paznokciami ściany
nisz. Wyglądało na to, że
są w nich uwięzione, jakby ich stopy były wtopione w
kamień, podobnie jak te ozdobne
muszelki.
-Kiedy Rzym stał się potęgą, zaproszono nas tutaj -
ciągnęła Hagno. - Pewien syn
Jupitera skusił nas swoimi łaskami. „Będziecie miały
nowy dom", obiecywał. „Większy i
lepszy! Żadnych opłat z góry, w eleganckiej dzielnicy.
Rzym będzie trwał wiecznie".
-Wiecznie - zasyczały nimfy.
-Nie oparłyśmy się pokusie. Opuściłyśmy nasze proste
studnie i źródła na górze
Lykaion i przeniosłyśmy się tutaj. Przez wiele stuleci
wiodłyśmy tu cudowne życie!
Przyjęcia, ofiary na naszą cześć, nowe suknie i klejnoty
co tydzień. Flirtowali z nami
wszyscy rzymscy półbogowie. I czcili nas.
Nimfy znowu zaczęły jęczeć i wzdychać.
-Ale Rzym nie przetrwał. Akwedukty zmieniły kierunek.
Willa naszego pana
opustoszała, zamieniła się w ruinę, przykryła ją ziemia. O
nas zapomniano, a same nie
możemy stąd wyjść. Źródła naszego życia są tutaj, pod
ziemią. Nasz dawny pan nie
zadbał o to, by nas stąd uwolnić. Schniemy w tych
ciemnościach od stuleci, spragnione...
och, jak spragnione!
Nimfy zaczęły drapać się po wargach.
Piper poczuła ucisk w gardle.
-Bardzo wam współczuję - powiedziała, starając się użyć
czaromowy. - To musi
być straszne. Ale nie jesteśmy waszymi wrogami. Jeśli
możemy wam pomóc...
-Och, jaki słodki głos! - zawołała Hagno. - Jakie piękne
rysy! Kiedyś byłam taka
jak ty. Mój głos koił jak górski strumień. Ale czy ty
wiesz, co się staje z umysłem nimfy
uwięzionej w ciemności, żywiącej się samą nienawiścią i
pojącej się tylko pragnieniem
zemsty? Tak, moja droga. Możecie nam pomóc.
Percy uniósł rękę.
-Ee... jestem synem Posejdona. Może mógłbym wezwać
jakieś nowe źródło wody.
-Ha! - krzyknęła Hagno, a inne nimfy powtórzyły jak
echo: - Ha! Ha!
-No proszę, syn Posejdona - powiedziała Hagno. - Znałam
dobrze twojego ojca.
Efialtes i Otis obiecali nam, że przyjdziesz.
Piper chwyciła Jasona za ramię, żeby nie stracić
równowagi.
-Giganci - powiedziała. — Pracujecie dla nich?
-Są naszymi sąsiadami. - Hagno uśmiechnęła się. - Ich
komnaty są pod tą komorą,
tam, dokąd skierowano wodę z akweduktu. Na igrzyska.
Kiedy zawrzemy z wami
układ... kiedy nam pomożecie. .. bliźniacy nam obiecali,
że już nigdy nie będziemy
cierpieć.
Zwróciła się do Jasona.
-A ty, synu Jupitera, zapłacisz za ohydną zdradę twojego
poprzednika, który nas tu
przywiódł. Znam potęgę boga nieba. Piastowałam go,
kiedy był niemowlęciem! Kiedyś
my, nimfy, panowałyśmy nad deszczem, nad naszymi
studniami i źródłami. Gdy z tobą
skończę, odzyskamy dawną moc. A ty, Percy Jacksonie,
synu boga morza... od ciebie
weźmiemy wodę, nieskończone zapasy wody.
-Nieskończone? - Oczy Percy'ego skakały od jednej
nimfy do drugiej. - Ee...
słuchaj, nie znam się na nieskończoności. Ale może
mógłbym podrzucić kilka galonów.
-A ty, Piper McLean - fioletowe oczy Hagno zalśniły -
jesteś taka młoda, taka
urocza, masz taki słodki głos. Od ciebie zażądamy twojej
piękności. Czekałyśmy na ten
dzień, oszczędzałyśmy resztkę życiowej siły. Jesteśmy
bardzo spragnione. I teraz
napijemy się do woli. Wy troje nas napoicie!
Wszystkie dziewięć nisz rozjarzyło się, nimfy znikły. Z
nisz popłynęła woda niezdrowo
ciemna woda, jak olej.
XLIII
PIPER
Piper pragnęła cudu, nie bajki na dobranoc. Ale teraz gdy
zmartwiała czuła, jak
czarna woda oblewa już jej stopy, przypomniała sobie
legendę, o której wspomniał
Acheloos - opowieść o potopie.
Nie tę biblijną, o Noem, ale czirokeską wersję, którą
opowiadał jej ojciec, o
tańczących duchach i żywym szkielecie psa.
Kiedy była mała, często zwijała się w kłębek obok ojca na
jego wielkim fotelu z
odchylanym oparciem. Patrzyła przez okno na wybrzeże
Malibu, a ojciec opowiadał jej tę
legendę, którą usłyszał z ust dziadka Toma w indiańskim
rezerwacie w Oklahomie.
-Ten człowiek miał psa - zawsze zaczynał ojciec.
-Nie możesz tak zaczynać opowieści! - protestowała. -
Trzeba powiedzieć:
„Pewnego razu".
Ojciec roześmiał się.
-Ale to jest czirokeską bajka. Oni nie lubią ozdobników.
No więc ten człowiek
miał psa. Codziennie szedł z nim na skraj jeziora po
wodę, a pies szczekał zawzięcie na
jezioro, jakby go rozwścieczało.
-Był wściekły?
-Bądź cierpliwa, skarbie. W końcu ten człowiek miał dość
tego szczekania i skarcił
psa: „Niedobry pies! Przestań szczekać na wodę. To tylko
woda". Ku jego zdumieniu
pies spojrzał na niego i zaczął mówić.
-Nasz pies potrafi powiedzieć: „Dzięki" - wtrąciła Piper. -
1 potrafi szczeknąć:
„Won".
-Coś w tym rodzaju - zgodził się ojciec. - Ale ten pies
przemówił całymi zdaniami.
Powiedział: „Wkrótce pewnego dnia nadejdą burze.
Woda powstanie i wszyscy się
potopią. Możesz ocalić siebie i swoją rodzinę, budując
tratwę, ale najpierw będziesz
musiał złożyć mnie w ofierze. Musisz wrzucić mnie do
wody".
-To okropne! Nigdy bym nie utopiła mojego psa!
-Ten człowiek pewnie pomyślał to samo. Pomyślał, że
pies kłamie... to znaczy,
kiedy już ochłonął po tym, jak pies zaczął mówić ludzkim
głosem. Zaprotestował, a pies
mu powiedział: „Jeśli mi nie wierzysz, spójrz na mój
kark. Ja już jestem martwy".
-To straszne! Dlaczego mi to opowiadasz?
-Bo mnie o to poprosiłaś — przypomniał jej ojciec.
Rzecz w tym, że w tej opowieści było coś, co ją
fascynowało. Słyszała ją już wiele
razy, ale wciąż o niej rozmyślała.
-W każdym razie - ciągnął ojciec - ten człowiek złapał psa
za kark i zobaczył, że
pod sierścią i skórą są same kości. Pies był szkieletem
psa.
-Obrzydliwe.
-Zgadzam się. Więc ten człowiek ze łzami w oczach
pożegnał swojego psa i
wrzucił go do wody, a on natychmiast utonął. I ten
człowiek zbudował tratwę, a kiedy
nadszedł potop, on i jego rodzina przeżyli.
-Bez psa.
-Tak. Bez psa. Kiedy deszcze ustały i tratwa wylądowała
na brzegu, okazało się,
że na całej ziemi żyją już tylko oni. Ten człowiek usłyszał
jakieś odgłosy zza wzgórza,
jakby tysiące ludzi śmiały się i tańczyły, ale kiedy wbiegł
na szczyt, ujrzał tylko mnóstwo
kości, tysiące szkieletów wszystkich ludzi, którzy zginęli
podczas potopu. Zrozumiał, że
to tańczyły duchy zmarłych. To właśnie usłyszał.
-No i?
-No i nic. Koniec.
-Nie możesz tak skończyć! Dlaczego te duchy tańczyły?
-Nie wiem. Twój dziadek nigdy mi tego nie wyjaśnił.
Może duchy cieszyły się, że
przeżyła jedna rodzina. Może cieszyły się ze swojego
życia po życiu. Duchy to duchy.
Kto to wie?
Piper nie zadowoliła taka odpowiedź. Miała tyle pytań.
Czy ta rodzina znalazła sobie
innego psa? Bo przecież nie wszystkie psy potonęły,
skoro ona sama miała psa.
Wciąż myślała o tej opowieści. Patrzyła na psy i
zastanawiała się, czy któryś nie jest
przypadkiem szkieletem psa. I nie mogła zrozumieć,
dlaczego ta rodzina musiała
poświęcić swojego psa, żeby przeżyć. Poświęcenie
samego siebie, by ratować swoją
rodzinę, to na pewno czyn bardzo szlachetny - taki bardzo
psi.
Teraz, stojąc w rzymskim nimfeum, gdy woda sięgała jej
już do pasa, próbowała
pojąć, dlaczego bóg rzeki Acheloos wspomniał o tej
legendzie.
Żałowała, że nie ma tratwy, ale obawiała się, że teraz
przypomina raczej tego psa. Już
czuła się martwa.
XLIV
PIPER
Komora wypełniała się wodą z przerażającą szybkością.
Piper, Jason i Percy walili
pięściami w ściany, poszukując jakiegoś wyjścia, ale go
nie znaleźli. Powłazili do nisz,
żeby być nieco wyżej, ale ponieważ z każdej wylewała się
woda, przypominało to
balansowanie na krawędzi wodospadu. Nawet w niszy
woda sięgała Piper już do kolan.
Mierząc od posadzki, musiała już być głęboka prawie na
dwa metry, a jej poziom wciąż
się podnosił.
-Mogę spróbować wezwać błyskawicę - powiedział
Jason. -Może wywalę dziurę
w suficie?
-Cała komora mogłaby się zawalić i nas zmiażdżyć -
odrzekła Piper.
-Albo mógłby nas porazić prąd - dodał Percy.
-Mamy mały wybór.
-Sprawdzę dno - powiedział Percy. - Jeśli tu kiedyś była
fontanna, to musi być
jakiś odpływ. A wy zbadajcie ściany nisz. Może te muszle
są czymś w rodzaju zatyczek.
Był to rozpaczliwy pomysł, ale Piper ucieszyła się, że
może coś zrobić.
Piper
45
Percy skoczył do wody. Jason i Piper włazili po kolei do
każdej niszy, kopiąc i waląc
pięściami w ściany, próbując wyrwać muszelki z
kamienia, ale to nic nie dało.
Szybciej niż się Piper spodziewała, Percy wynurzył
głowę, dysząc i młócąc wodę
rękami. Podała mu rękę i mało brakowało, a wciągnąłby
ją do wody, zanim zdołał się
wgramolić do niszy.
-Nie mogłem oddychać - wykrztusił. - Ta woda... To nie
jest zwykła woda. Ledwo
wróciłem.
„Siła życiowa nimf" - pomyślała Piper. Tak jadowita i
złośliwa, że nawet syn boga
morza nie mógł nad nią zapanować.
Piper poczuła, że ta woda i na nią źle wpływa. Mięśnie
nóg drżały jej, jakby
przebiegła wiele mil. Dłonie pomarszczyły się i
wysuszyły, choć przecież była pośrodku
fontanny.
Chłopcy poruszali się ospale. Jason miał bladą twarz. Z
trudem utrzymywał miecz w
ręku. Percy był przemoknięty i dygotał. Włosy mu
pojaśniały, jakby spłukał sobie z nich
farbę.
-Odbierają nam moc - powiedziała. - Wysysają nas.
-Jasonie - wykrztusił Percy - wezwij grom.
Jason uniósł miecz. Zagrzmiało, ale nie pojawiła się
błyskawica. Sklepienie nie
pękło. Zamiast tego pod sufitem uformowała się
miniaturowa chmura. Lunął deszcz,
jeszcze szybciej wypełniając komorę wodą, ale nie był to
normalny deszcz. Jego krople
były tak samo czarne jak woda lejąca się z nisz. I każda
kropla piekła.
-Nie tego chciałem - powiedział Jason.
Woda sięgała im już do szyi. Piper czuła, że opada z sił.
Opowieść dziadka Toma o
wodnych ludożercach była prawdziwa. Te złe nimfy
skradną jej życie.
-Przeżyjemy - mruknęła pod nosem, ale nie potrafiła użyć
czaromowy wobec
samej siebie. Wkrótce trująca woda przykryje im głowy.
Musieliby pływać, ale to
świństwo ich paraliżowało.
Utoną, jak w tej wizji na Katoptrisie.
Percy zaczął odpychać od siebie wodę wnętrzem dłoni,
jakby odpędzał złego psa.
-Nie mogę... nie mogę nad nią zapanować!
„Będziesz musiał złożyć mnie w ofierze" - powiedział
szkielet psa w opowieści o
potopie. - „Musisz wrzucić mnie do wody".
Piper poczuła się tak, jakby ktoś złapał ją za kark i
obnażył kości. Ścisnęła swoją
kornukopię.
-Nie pokonamy tego - powiedziała. - Jeśli będziemy się
opierać, tylko opadniemy
z sił.
-O czym ty mówisz?! - zawołał Jason, przekrzykując
szum deszczu.
Woda sięgała im już do podbródków. Jeszcze kawałek i
będą musieli pływać. Ale
komora nie została zatopiona nawet w połowie. A to
oznaczało, że wciąż mają trochę
czasu.
-Róg obfitości! - zawołała. - Musimy zalać nimfy świeżą
wodą, dać im więcej, niż
mogą zużyć. Gdyby się udało rozwodnić to trujące
świństwo...
-Twój róg może to zrobić? - Percy z trudem utrzymywał
głowę nad powierzchnią
wody, co dla niego musiało być całkiem nowym
doświadczeniem. Wyglądał na
śmiertelnie przerażonego.
-Tylko z waszą pomocą.
Piper zaczynała już rozumieć, jak działa róg. To, co
wysypywał, nie pochodziło
znikąd. Zdołała zasypać Herkulesa żywnością tylko
dlatego, że skupiła się na
pozytywnych uczuciach wiążących ją z Jasonem.
Aby wytworzyć dość czystej wody, która by wypełniła
komorę, musiała sięgnąć do
głębszych pokładów swoich uczuć. Niestety, traciła już
zdolność koncentracji.
-Musicie obaj skierować wszystko, co posiadacie, do tego
rogu — powiedziała. Percy,
myśl o morzu.
-O słonej wodzie?
Percy zaczął odpychać od siebie wodę wnętrzem dłoni,
jakby odpędzał złego psa.
-Nie mogę... nie mogę nad nią zapanować!
„Będziesz musiał złożyć mnie w ofierze" - powiedział
szkielet psa w opowieści o
potopie. - „Musisz wrzucić mnie do wody".
Piper poczuła się tak, jakby ktoś złapał ją za kark i
obnażył kości. Ścisnęła swoją
kornukopię.
-Nie pokonamy tego - powiedziała. - Jeśli będziemy się
opierać, tylko opadniemy
z sił.
-O czym ty mówisz?! — zawołał Jason, przekrzykując
szum deszczu.
Woda sięgała im już do podbródków. Jeszcze kawałek i
będą musieli pływać. Ale
komora nie została zatopiona nawet w połowie. A to
oznaczało, że wciąż mają trochę
czasu.
-Róg obfitości! - zawołała. - Musimy zalać nimfy świeżą
wodą, dać im więcej, niż
mogą zużyć. Gdyby się udało rozwodnić to trujące
świństwo...
-Twój róg może to zrobić? - Percy z trudem utrzymywał
głowę nad powierzchnią
wody, co dla niego musiało być całkiem nowym
doświadczeniem. Wyglądał na
śmiertelnie przerażonego.
-Tylko z waszą pomocą.
Piper zaczynała już rozumieć, jak działa róg. To, co
wysypywał, nie pochodziło
znikąd. Zdołała zasypać Herkulesa żywnością tylko
dlatego, że skupiła się na
pozytywnych uczuciach wiążących ją zjasonem.
Aby wytworzyć dość czystej wody, która by wypełniła
komorę, musiała sięgnąć do
głębszych pokładów swoich uczuć. Niestety, traciła już
zdolność koncentracji.
-Musicie obaj skierować wszystko, co posiadacie, do tego
rogu - powiedziała. —
Percy, myśl o morzu.
-O słonej wodzie?
-Nieważne! Wystarczy, że o czystej. Jason, myśl o
burzach z deszczem. O
ulewnym deszczu. I obaj trzymajcie kornukopię.
Stłoczyli się razem, kiedy woda uniosła ich z dna nisz.
Piper próbowała sobie
przypomnieć zasady bezpieczeństwa, które wbijał jej do
głowy ojciec, kiedy zaczęli
razem surfować. Żeby pomóc komuś, kto się topi, trzeba
objąć go ramieniem od tyłu i
machać nogami przed sobą, jakby się płynęło stylem
grzbietowym. Nie była pewna, czy
to okaże się skuteczne przy dwóch tonących, ale objęła
ramieniem każdego chłopaka i
starała się utrzymać ich na powierzchni, kiedy ściskali
między sobą róg.
Nic się nie wydarzyło. Deszcz lal strumieniami, nadal
czarny i kwaśny.
Poczuła, że nogi ma jak z ołowiu. Podnosząca się woda
wirowała, wciągając ją w toń.
Piper opadała z sił.
-To nie działa! - krzyknął Jason, wypluwając wodę.
-Nic z tego! - zgodził się Percy.
-Musimy działać razem! - zawołała Piper, mając nadzieję,
że się nie myli. - Obaj
myślcie o czystej wodzie... o lawinie wody. Nie opierajcie
się. Skupcie się na własnej
mocy, wyobraźcie sobie te wszystkie siły, które was
opuszczają.
-To nietrudne! - krzyknął Percy.
-Ale wyrzucajcie je z siebie! Oddajcie wszystko,
jakbyście... jakbyście już byli
martwi, a waszym jedynym celem była pomoc nimfom.
To musi być dar... ofiara!
Zamilkli po tych słowach.
-Spróbujmy jeszcze raz - powiedział Jason. - Wspólnie.
Tym razem Piper też udało się skupić na rogu. Nimfy
pragnęły jej młodości, jej życia,
jej głosu? Bardzo proszę. Chętnie je im odda. Wyobraziła
sobie, że to wszystko z niej
wypływa.
„Jestem już martwa" - powiedziała sobie z takim
spokojem jak ten szkielet psa. - „To
jedyny sposób".
Czysta woda lunęła z rogu z taką siłą, że pchnęła ich na
ścianę. Deszcz zamienił się w
biały potok, tak czysty i zimny, że Piper aż krzyknęła.
-To działa! - zawołał Jason.
-Za dobrze! - krzyknął Percy. - Komora wypełnia się
jeszcze szybciej!
Miał rację. Woda podnosiła się tak szybko, że od
sklepienia dzielił ich już zaledwie
metr. Piper mogła sięgnąć ręką i dotknąć miniaturowej
chmury deszczowej.
-Nie przestawajcie! - zawołała. - Musimy rozwodnić tę
truciznę, żeby oczyścić
nimfy.
-A jeśli nie dadzą się oczyścić? - zapytał Jason. -
Siedziały tutaj parę tysiącleci,
hodując w sobie zło.
-Nie opierajcie się - powtórzyła Piper. - Oddajcie
wszystko. Nawet kiedy
będziemy już pod...
Uderzyła głową w sklepienie. Deszczowa chmura
rozpadła się i zmieszała z wodą.
Róg obfitości nadał wypluwał z siebie potok czystej
wody.
Piper przyciągnęła do siebie Jasona i pocałowała go.
-Kocham cię - powiedziała.
Te słowa po prostu wylały się z jej ust jak woda z
kornukopii. Nie wiedziała, jak na
to zareagował, bo znaleźli się pod wodą.
Wstrzymała oddech. Prąd huczał jej w uszach. Bąbelki
powietrza wirowały wokół
niej. Światło wciąż pulsowało w komorze i zaskoczyło ją,
że je widzi. Czyżby woda już
się oczyściła?
Poczuła, że za chwilę pękną jej płuca, ale oddała
kornukopii resztkę swojej energii.
Woda wciąż się z rogu wylewała, choć komora była nią
całkowicie wypełniona. Czy
ściany nie pękną pod tym ciśnieniem?
Pociemniało jej w oczach.
Pomyślała, że ten ryk w uszach to bicie jej własnego
serca. Potem dotarło do niej, że
trzęsie się cała komora. Woda zakotłowała się
gwałtowniej. Piper poczuła, że tonie.
Ostatkiem sił wierzgnęła nogami, unosząc się w górę. Jej
głowa przebiła
powierzchnię wody. Łapczywie zaczerpnęła powietrza.
Strumień wytryskający z
kornukopii zamarł. Woda opadała tak szybko, jak się
uprzednio podnosiła.
Krzyknęła z przerażenia, kiedy zdała sobie sprawę z tego,
że głowy Percyego i Jasona
wciąż są pod wodą. Podciągnęła ich w górę. Percy
wciągnął w płuca haust powietrza i
zaczął machać rękami, ale Jason był jak szmaciana lalka.
Przywarła do niego. Wykrzykiwała jego imię, potrząsała
nim, biła go po twarzy.
Dopiero po chwili uświadomiła sobie, że woda całkowicie
opadła. Leżeli na mokrej
posadzce.
-Jason!
Myślała gorączkowo: „Może przewrócić go na bok?
Uderzyć w plecy?"
— Piper — powiedział Percy — może ja mu pomogę.
Ukląkł obok niej i dotknął czoła Jasona. Woda trysnęła
Jaso-nowi z ust. Otworzył
oczy i huk gromu odrzucił Percy ego i Piper do tyłu.
Kiedy Piper odzyskała wzrok, zobaczyła, że Jason siedzi,
dysząc ciężko, ale jego
twarz już nabierała koloru.
— Przepraszam — wykrztusił. - Nie chciałem...
Piper objęła go. Zapragnęła go pocałować, ale bała się, że
go udusi.
Percy uśmiechnął się.
-Jeśli chcesz wiedzieć, to miałeś w płucach czystą wodę.
Po prostu ją z nich
wyciągnąłem.
-Dzięki, stary. - Jason przybił mu słabą piątkę. - Ale
myślę, że prawdziwą
bohaterką jest Piper. Ocaliła nas obu.
-Tak, uratowała was - powiedział jakiś głos, tocząc się
echem po komorze.
Nisze rozjarzyły się. Pojawiło się w nich dziewięć
postaci, ale nie były to już
pomarszczone staruszki. W niszach stały młode, piękne
nimfy w lśniących niebieskich
szatach, z połyskującymi czarnymi lokami, upiętymi na
głowie srebrnymi i złotymi
broszami. Ich oczy mieniły się łagodnymi odcieniami
błękitu i zieleni.
Po chwili osiem nimf zamieniło się w strzępy mgły, które
uniosły się w górę.
Pozostała tylko jedna, w środkowej niszy.
-Hagno? - zapytała Piper.
Nimfa uśmiechnęła się.
-Tak, moja droga. Nie sądziłam, że śmiertelnicy są zdolni
do takiego poświęcenia.
A zwłaszcza półbogowie. Bez obrazy.
Percy wstał.
-Jak moglibyśmy się obrazić? Przecież ty tylko
próbowałaś nas potopić i wyssać z
nas życie.
Hagno skrzywiła się.
-Wybaczcie mi. Nie byłam sobą. A wy przypomnieliście
mi o słońcu, o deszczu, o
strumieniach płynących przez łąki. Percy i ty, Jasonie,
dzięki wam przypomniałam sobie
o morzu i niebie. Jestem już oczyszczona. Ale przede
wszystkim dziękuję tobie, Piper.
Podzieliłaś się ze mną czymś więcej niż tylko czystą
wodą. Masz dobrą naturę, Piper. A
ja jestem duchem natury. Wiem, o czym mówię.
Wskazała przed siebie. W ścianie znowu pojawiły się
schody. A pod nią w posadzce
rozbłysnął okrągły otwór na tyle duży, że mógł się w nim
zmieścić człowiek. Piper
pomyślała, że właśnie tędy z komory wypłynęła woda.
-Możecie wrócić na powierzchnię - powiedziała Hagno. -
Możecie też, jeśli taka
będzie wasza wola, dotrzeć tym podziemnym systemem
wodnym do gigantów. Ta rura
łączy się z dawnym akweduktem. Woda płynęła nim
zarówno do nimfeum, jak i do
hypogeum, które giganci nazywają swoim domem.
-Ojej. - Percy ucisnął sobie skronie. - Bardzo proszę,
tylko bez takich
skomplikowanych słów.
-Och, „dom" nie jest chyba zbyt skomplikowanym
słowem -powiedziała Hagno z
pełnym przekonaniem. - Myślałam, że to skomplikowane,
ale teraz, dzięki wam, nie
musimy już tkwić w tym miejscu. Moje siostry wyruszyły
na poszukiwanie nowych
domów... jakiegoś górskiego strumienia, może jeziora
pośród łąk. I ja pójdę za nimi. Nie
mogę się doczekać widoku lasów i łąk, i bystrej, czystej
wody.
-Och - odezwał się nerwowo Percy - świat się trochę
zmienił przez ostatnie parę
tysięcy lat.
-Bzdury - odparła Hagno. — Nie wierzę, żeby było aż tak
źle. Pan nie pozwoliłby
skazić przyrody. Prawdę mówiąc, nie mogę się doczekać
spotkania z nim.
Percy miał taką minę, jakby chciał coś powiedzieć, ale się
powstrzymał.
-Powodzenia, Hagno - powiedziała Piper. -1 dziękujemy
ci.
Nimfa uśmiechnęła się po raz ostatni i zamieniła w
obłoczek mgły.
Wkrótce nimfeum zajaśniało łagodniejszym światłem,
jakby zalał je blask księżyca w
pełni. Piper poczuła zapach jakichś egzotycznych ziół i
kwitnących róż. Usłyszała
odległą muzykę i uradowane głosy i śmiechy. Pomyślała,
że słyszy odgłosy przyjęć i
ceremonii odbywających się dawno temu w tej
starożytnej świątyni, jakby wspomnienia
o nich zostały uwolnione wraz z duchami.
-Co to jest? - zapytał z niepokojem Jason.
Piper wsunęła rękę do jego dłoni.
- To tańczą duchy. Chodźmy. Musimy iść na spotkanie z
gigantami.
XLV
PERCY
Percy miał już dość wody.
Gdyby się do tego przyznał, pewnie by go wylano ze
szczepu Młodszych Skautów
Morskich Posejdona, ale nie dbał o to.
Po cudownym ocaleniu życia w nimfeum pragnął wyjść
na powierzchnię ziemi.
Chciał być suchy i przez długi czas siedzieć w słońcu -
najlepiej z Annabeth.
Niestety, nie wiedział, gdzie ona jest. Frank, Hazel i Leo
zaginęli w akcji. Nadal
musiał ocalić Nica di Angelo, oczywiście zakładając, że
wciąż jeszcze żyje. No i był ten
drobny problem z gigantami chcącymi zniszczyć Rzym,
przebudzić Gaję i zawładnąć
światem.
Te potwory i ci bogowie mieli po kilka tysięcy lat. Nie
mogliby sobie wziąć paru
dziesięcioleci wolnego i pozwolić mu nacieszyć się
życiem? Najwidoczniej nie.
Percy prowadził, gdy zaczęli pełznąć w dół rurą
odpływową. Po trzydziestu metrach
dotarli do szerszego tunelu. Z lewej strony słychać było
dudnienie i skrzypienie w oddali,
jakby pracowała jakaś wielka nienaoliwiona maszyna.
Nie miał najmniejszej ochoty
sprawdzać, co wydaje ten dźwięk, więc uznał, że powinni
iść właśnie w lewo.
Ze trzysta metrów dalej trafili na zakręt. Percy uniósł
rękę, dając znak Jasonowi i
Piper, żeby zaczekali. Wyjrzał za róg.
Korytarz otwierał się na wielką salę z rzędami kolumn
podtrzymujących wysokie
sklepienie. Wyglądała jak przywodzące na myśl
podziemny parking pomieszczenie z
jego snów, ale teraz nie było takie puste.
Dudnienie i skrzypienie wydawał system olbrzymich
przekładni zębatych i bloków,
który podnosił i opuszczał różne wycinki posadzki bez
widocznego celu. Woda płynęła
odkrytymi kanałami (och, super, znowu woda!), obracając
koła napędzające część
maszyn. Inne maszyny były połączone z klatkami, w
których piekielne psy biegały
wewnątrz wielkich kół ze szczeblami. Percy mimo woli
pomyślał o Pani 0'Leary: na
pewno by nie chciała być uwięziona w takiej klatce.
Inne klatki zwieszały się z sufitu. Były w nich żywe
zwierzęta - lew, kilka zebr, całe
stado hien i nawet ośmiogłowa hydra. Starożytne
taśmociągi z brązu i skóry sunęły przez
salę pełne różnej broni i zbroi, co trochę kojarzyło się z
magazynem Amazonek w
Seattle, tylko że to miejsce wyglądało na o wiele starsze i
gorzej zorganizowane.
„Leonowi by się spodobało" - pomyślał Percy. Cała ta
sala była jak jedna wielka
machina, niebudząca zaufania, a raczej budząca strach.
- Co tam jest? - wyszeptała Piper.
Percy nie wiedział, co odpowiedzieć. Nie dostrzegł
nigdzie gigantów, więc machnął
na przyjaciół, by podeszli i sami to zobaczyli.
Z pięć metrów od wejścia z posadzki wyskoczyła płaska,
drewniana makieta
gladiatora. Klikając, przemknęła wzdłuż taśmociągu, po
czym chwycił ją hak
umocowany do liny i uniósł w górę, gdzie zniknęła w
szczelinie w sklepieniu.
-Co to, u diabła, jest? - mruknął Jason.
Weszli do środka. Percy rozejrzał się po sali. Było tam
mnóstwo rzeczy, na które
warto było popatrzeć, większość w ruchu, ale półboskie
ADHD Percyego sprawiało, że
chaos mu nie przeszkadzał. Dostrzegł podium z dwoma
pustymi krzesłami pretorów,
około stu metrów dalej. Między nimi stała spiżowa kadź,
dostatecznie duża, by pomieścić
człowieka.
-Patrzcie. - Pokazał kadź ręką.
Piper zmarszczyła brwi.
-To by było za proste.
-Oczywiście - zgodził się Percy.
-Ale nie mamy wyboru - powiedział Jason. - Musimy
ocalić Nica.
-No pewnie.
Percy ruszył przez salę, omijając taśmociągi i ruchome
platformy.
Piekielne psy w klatkach z kołami nie zwracały na nich
uwagi. Były zbyt pochłonięte
biegiem i dyszeniem; ich czerwone oczy płonęły jak
reflektory. Zwierzęta w innych
klatkach patrzyły na nich obojętnie, jakby chciały
powiedzieć: „Można by was pozabijać,
ale szkoda energii".
Percy starał się uważać na pułapki, ale tutaj wszystko
wyglądało jak pułapka.
Przypomniał sobie labirynt, w którym parę lat temu co
krok groziła mu śmierć. Bardzo
żałował, że nie ma tu Hazel z jej talentem poruszania się
po podziemiach (i oczywiście ze
względu na to, że jej brat był już tak blisko).
Przeskoczyli przez kanał i przebiegli, zgięci wpół, pod
rzędem klatek z wilkami. Byli
już w połowie drogi do spiżowej kadzi, gdy nad ich
głowami rozwarło się sklepienie.
Opadła platforma. Stał na niej, jak aktor, z jedną ręką w
górze i uniesioną dumnie głową,
olbrzym o purpurowych włosach - Efialtes.
Tak jak we śnie Percyego, Wielki Ef był dość niskim
gigantem - miał ze trzy i pół
metra wysokości - ale starał się to nadrobić krzykliwym
strojem. Już nie miał na sobie
pancerza gladiatora, tylko koszulę hawajską, którą nawet
Dionizos uznałby za bezguście.
Był na niej jaskrawy wzór z umierających herosów,
straszliwych tortur i lwów
pożerających niewolników w Koloseum. We włosy miał
wplecione złote i srebrne
monety, przez plecy przewieszony trzymetrowy oszczep,
niezbyt pasujący do koszuli.
Miał też białe dżinsy i skórzane sandały na... no, nie na
stopach, ale na głowach węży.
Węże wysuwały nerwowo języczki i wiły się, jakby nie
były zachwycone dźwiganiem
ciężaru ciała giganta.
Efialtes uśmiechnął się, jak gdyby ich widok bardzo, ale
to bardzo go ucieszył.
-Nareszcie! - ryknął. - Taki jestem szczęśliwy! Szczerze
mówiąc, nie sądziłem, że
poradzicie sobie z nimfami, ale rad jestem, że się wam
udało. Będzie lepsza zabawa.
Zdążyliście akurat na główny numer naszego spektaklu!
Jason i Piper stanęli po obu bokach Percy ego. To dodało
mu otuchy. Stawiał już
czoło większym potworom, ale ten miał w sobie coś, co
przyprawiało o gęsią skórkę. W
jego oczach tańczyło dziwne światło.
-Przyszliśmy - powiedział Percy i usłyszał, jak banalnie to
zabrzmiało. - Wypuść
naszego przyjaciela.
-No pewnie! - ryknął Efialtes. - Chociaż myślę, że jest już
trochę
przeterminowany. Otisie, gdzie jesteś?
W odległości rzutu kamieniem rozwarła się posadzka i
wysunęła się platforma z
drugim gigantem.
-No wreszcie! - krzyknął jego brat ze złośliwą
satysfakcją. -Wreszcie nie ubrałeś
się tak jak ja! Jesteś... - Nagle na jego twarzy odmalowało
się przerażenie. - Cos ty na
siebie włożył?!
Otis wyglądał jak największa na świecie i najbardziej
gburowata baletnica. Miał na
sobie obcisły błękitny trykot, który zdaniem Percy'ego
naprawdę powinien pozostawiać
więcej miejsca dla wyobraźni. Czubki jego olbrzymich
balete kbyły odcięte, żeby węże
mogły swobodnie wystawiać głowy. Diamentowa tiara
(Percy wspaniałomyślnie uznał ją
za królewską koronę) osadzona była na jego zielonych
włosach, w które wplecione były
petardy. Wyglądał żałośnie i musiało mu być bardzo
niewygodnie w tym stroju, ale
wykonał ukłon baletnicy - karkołomny, biorąc pod uwagę
jego wężowe stopy i wielki
oszczep na plecach.
-Na bogów i tytanów! - ryknął Efialtes. - Już czas na nasz
show\ Co ty sobie
myślisz?
-Nie chciałem zakładać stroju gladiatora - poskarżył się
Otis. - I nadal uważam, że
strój baletnicy będzie idealnie pasował, no wiesz, gdy już
się zacznie Armagedon. Spojrzał
na półbogów z nadzieją, unosząc brwi. - Mam parę
dodatkowych kostiumów...
-Nie! - warknął Efialtes i tym razem Percy się z nim
zgodził.
Olbrzym o purpurowych włosach zwrócił się do
Percyego.
Szczerzył zęby w tak bolesnym grymasie, jakby poraził
go prąd.
-Wybacz mojemu bratu - rzekł. - Jako osobowość
sceniczna jest do niczego,
kompletnie brak mu wyczucia stylu.
-Rozumiem. - Percy powstrzymał się od komentarza na
temat hawajskiej koszuli. Ale
jeśli chodzi o naszego przyjaciela...
-A, o tego. - Efialtes zaśmiał się kpiąco. - Mieliśmy
pozwolić mu umrzeć na
scenie, ale stracił wartość rozrywkową. Przez wiele dni
spał skulony w tej kadzi. Marny
widok. Otisie, przewróć kadź.
Otis poczłapał do podium, zatrzymując się co jakiś czas,
by wykonać baletowy
półprzysiad. Przewrócił kadź, pokrywa odpadła i ze
środka wypadł Nico di Angelo. Na
widok jego śmiertelnie bladej twarzy i ogólnego
wychudzenia w Percym zamarło serce.
Trudno było ocenić, czy Nico jest żywy, czy martwy.
Percy chciał do niego podbiec i to
sprawdzić, ale Efialtes zagradzał mu drogę.
-Musimy się pospieszyć - powiedział Wielki Ef. - Mamy
wszystko dokładnie
wyreżyserowane. W hypogeum wszystko już zrobione!
Percy był gotów przeciąć go mieczem na pół i szybko się
stąd wydostać, ale Otis stał
nad Nikiem. Gdyby doszło do walki, Nico nie byłby w
stanie się obronić. Trzeba mu dać
trochę czasu na odzyskanie przytomności.
Jason uniósł swój złoty gladius.
-Nie weźmiemy udziału w żadnym spektaklu. I co to jest
to hypo... i tak dalej?
-Hypogeum! Przecież jesteś rzymskim półbogiem, nie?
Powinieneś wiedzieć! Och,
ale tak sobie myślę, że jeśli dobrze odwalimy naszą
robotę, tu, w podziemnej
maszynowni, nie będziesz nawet wiedział, że hypogeum
istnieje.
-Znam to słowo - odezwała się Piper. - To pomieszczenie
pod areną, z całą
maszynerią do efektów specjalnych.
Efialtes zaklaskał entuzjastycznie.
-Dokładnie! Jesteś studentką teatrologii, dziewczyno?
-Ee... mój ojciec jest aktorem.
-Cudownie! - Efialtes zwrócił się do swojego brata. - Otis,
słyszałeś?
-Aktor - mruknął Otis. - Każdy jest aktorem. Tylko nikt
nie potrafi tańczyć.
-Bądź miły! - zrugał go Efialtes. - W każdym razie, moja
panienko, masz
absolutną rację, ale taka maszynownia pod areną cyrku to
nic w porównaniu z tym
hypogeum. Pewnie słyszałaś, że dawno temu część
gigantów uwięziono pod ziemią i to
oni od czasu do czasu wywołują trzęsienia ziemi, kiedy
próbują się uwolnić? No, a my
dwaj mieliśmy o wiele lepszy pomysł! Od wielu tysiącleci
jesteśmy uwięzieni tu, pod
Rzymem, ale przez ten czas zdążyliśmy zbudować własne
hypogeum. I teraz jesteśmy
gotowi pokazać najwspanialszy, największy spektakl, jaki
Rzym kiedykolwiek widział. I
ostatni!
Leżący u stóp Otisa Nico zadrżał. Percy poczuł się tak,
jakby w jego klatce piersiowej
ponownie ruszyło koło napędzane przez piekielne psy. A
więc Nico żyje! Teraz muszą
tylko pokonać gigantów, najlepiej nie niszcząc przy tym
Rzymu, i wydostać się stąd, by
odnaleźć przyjaciół.
-A więc — powiedział z nadzieją, że skupi na sobie
uwagę giganta - macie
wszystko dobrze wyreżyserowane, tak?
-Tak! Oczywiście wiem, że aby otrzymać nagrodę, należy
zachować ciebie i
Annabeth przy życiu, o ile to możliwe. Ale szczerze
mówiąc, już po dziewczynie, więc
mam nadzieję, że nie będziesz zawiedziony, jeśli
zmienimy plany.
Percy poczuł w ustach smak zatrutej wody z nimfeum.
-Już po dziewczynie? Chyba nie chcesz powiedzieć, że...
-Że umarła? Nie. Jeszcze nie. Ale nie martw się! Bo
widzisz, mamy tu pod
kluczem innych twoich przyjaciół.
Z ust Piper wyrwał się zdławiony okrzyk.
-Leo? Hazel i Frank?
-Tak, to oni - potwierdził Efialtes. - No więc możemy ich
złożyć w ofierze.
Możemy pozwolić, by córka Ateny umarła, co zadowoli
Jej Wielkopańskość. A was troje
możemy wykorzystać w naszym widowisku! Gaja będzie
trochę zawiedziona, ale to
naprawdę uczciwy kompromis. Wasza śmierć będzie o
wiele bardziej widowiskowa.
-Chcesz widowiska? - warknął Jason. - Zaraz ci
zorganizuję widowisko.
Piper zrobiła kilka kroków do przodu. Udało się jej nawet
słodko uśmiechnąć.
-Mam lepszy pomysł. A gdybyście tak pozwolili nam
odejść? To dopiero byłby
numer. Niewiarygodnie nowatorski pomysł sceniczny, no
i pokazalibyście całemu
światu, jacy jesteście wspaniali.
Nico poruszył się. Otis spojrzał na niego. Z jego
wężowych stóp wystrzeliły języczki
w stronę głowy Nica.
-To nie wszystko! - dodała szybko Piper. - Moglibyśmy
uciekać tanecznym
krokiem. Prawdziwy numer baletowy!
Otis zapomniał o Nicu. Poczłapał do brata i wycelował w
niego palec.
-Widzisz? Właśnie o tym ci mówiłem! To by dopiero był
numer!
Przez chwilę Percy myślał, że Piper się udało. Otis
wpatrywał się w brata błagalnym
wzrokiem. Efialtes gładził podbródek, jakby rozważał ten
pomysł.
W końcu potrząsnął głową.
-Nie... nie. Nie mogę się na to zgodzić. Bo widzisz,
dziewczyno, jestem anty-
Dionizosem. Muszę dbać o reputację. Dionizos uważa, że
zna się na organizacji imprez?
Myli się! Jego hulanki to zabawy dla grzecznych dzieci w
porównaniu z tym, na co mnie
stać. Na przykład ten stary numer, jaki odwaliliśmy,
piętrząc góry jedną na drugą, żeby
dosięgnąć Olimpu...
-Mówiłem ci, że to nie przejdzie - mruknął Otis.
-A ten numer, kiedy mój brat owinął się mięsem i
przebiegł przez tor przeszkód
smoków...
-Przyrzekałeś, że Hefajstos-TV pokaże to w porze
największej oglądalności przerwał
mu Otis. -1 co? I nikt mnie nie zobaczył.
-No, ale ten spektakl będzie jeszcze lepszy - obiecał
Efialtes. — Rzymianie zawsze
chcieli chleba i igrzysk, żarcia i rozrywki! Gdy
zniszczymy ich miasto, damy im jedno i
drugie. Proszę, oto próbka!
Coś spadło z sufitu i wylądowało u stóp Percy'ego:
bochenek chleba kanapkowego w
białym plastikowym opakowaniu w czerwone i żółte
kropki.
Percy podniósł to.
-Cudowny Chleb?
-Wspaniały, nie? - Oczy Efialtesa zatańczyły z
podniecenia. -Możesz go
zatrzymać. Zamierzam rozdać rzymianom miliony takich
chlebków, kiedy będę ich
unicestwiał.
-Cudowny Chleb jest dobry - przyznał Otis. - Ale
rzymianie powinni zatańczyć,
żeby go dostać.
Percy zerknął na Nica, który zaczął się już poruszać.
Dobrze by było, żeby odzyskał
przytomność i chociaż odpełzł na bok, nim rozpocznie się
walka. No i trzeba wyciągnąć z
gigantów więcej informacji o Annabeth i o miejscu
uwięzienia pozostałych przyjaciół.
-Może powinniście ściągnąć tu naszych przyjaciół -
powiedział. -No wiecie, takie
spektakularne śmierci... im więcej, tym weselej, prawda?
-Hmm. - Efialtes zaczął się bawić guzikiem swojej
hawajskiej koszuli. - Nie. Już
za późno, żeby zmieniać choreografię. Ale nie martw się.
To dopiero będzie cyrk! Ach...
i to nie jakiś nowoczesny cyrk, w którym wygłupiają się
klowni. Nie znoszę klownów.
-Nikt nie znosi klownów - powiedział Otis. - Nawet sami
klowni ich nie cierpią.
-Dokładnie — zgodził się jego brat. - Ale my mamy w
planie o wiele lepsze
popisy. Wy troje zginiecie w męce, tam, na górze, gdzie
będą to mogli oglądać wszyscy
bogowie i śmiertelnicy. A to będzie tylko uroczyste
otwarcie widowiska! Za dawnych
czasów igrzyska ciągnęły się całymi dniami lub nawet
tygodniami. Nasze widowisko...
zniszczenie Rzymu... będzie trwało cały miesiąc, póki
Gaja się nie obudzi.
-Zaraz - odezwał się Jason. - Miesiąc... i Gaja się obudzi?
Efialtes machnął ręką.
-Tak, tak. Gdzieś około pierwszego sierpnia to najlepsza
data na zniszczenie
ludzkości. Nieważne! Matka Ziemia, w swojej
nieskończonej mądrości, zgodziła się, by
najpierw zniszczyć Rzym, powoli i widowiskowo. I to
nam pasuje!
-Więc... - Percy nie mógł uwierzyć, że rozmawia o końcu
świata z bochenkiem
Cudownego Chleba w ręku. - Więc wasz show to tylko
rozgrzewka dla Gai?
Efialtes spochmurniał.
-To nie jest żadna rozgrzewka, półbogu! Wypuścimy na
ulice dzikie zwierzęta i
potwory. Nasza sekcja efektów specjalnych wywoła
pożary i trzęsienia ziemi. Z ziemi
będą nagle wyrastać wulkany, pootwierają się leje! Będą
szaleć duchy!
-Ten numer z duchami nie zadziała - powiedział Otis. -
Nasze grupy dyskusyjne
twierdzą, że nie podniesie wskaźnika oglądalności.
-Niedowiarki! Z takim hypogeum wszystko zadziała!
Efialtes podszedł do wielkiego stołu przykrytego płachtą.
Ściągnął ją, ujawniając całą
kolekcję dźwigni, klawiszy i pokręteł, prawie tak
skomplikowaną jak panel kontrolny
Leona na „Argo II".
-Ten klawisz? Wyrzuca tuzin rozwścieczonych wilków na
Forum. A ten
wypuszcza automatycznych gladiatorów na turystów przy
Fontannie di Trevi. Ten
sprawi, że Tyber wystąpi z brzegów, tak żebyśmy mogli
odtworzyć bitwę morską na
Piazza Navona! Percy Jacksonie, ty, jako syn Posejdona,
powinieneś to docenić!
-No... ale wciąż uważam, że wypuszczenie nas jest
lepszym pomysłem.
-On ma rację - spróbowała ponownie Piper. - Bo inaczej
nie unikniemy
konfrontacji. Będziemy walczyć. Wasze plany legną w
gruzach. Ostatnio pokonaliśmy
mnóstwo potworów. Nie cierpię, gdy sprawy wymykają
się spod kontroli.
Efialtes pokiwał głową w zadumie.
-Masz rację.
Piper zamrugała.
-Tak?
-Nie możemy pozwolić, by sprawy wymknęły się spod
kontroli. Wszystko musi
działać jak w zegarku. Ale nie martw się. Opracowałem
choreografię waszej śmierci.
Będziecie zachwyceni.
Nico zaczął się odczołgiwać, jęcząc głośno. Percy
wolałby, żeby Nico poruszał się
szybciej, a jęczał ciszej. Zastanawiał się, czy nie cisnąć w
niego Cudownym Chlebem.
Jason przerzucił miecz do drugiej ręki.
-A jeśli nie zgodzimy się wystąpić w waszym widowisku?
-No cóż, nie możecie nas zabić. - Efialtes roześmiał się,
jakby sama myśl o tym
była bardzo zabawna. - Nie pomagają wam żadni
bogowie, a tylko pod takim warunkiem
moglibyście mieć nadzieję na zwycięstwo. Więc
naprawdę o wiele rozsądniej byłoby
umrzeć w mękach. Przykro mi, ale przedstawienie musi
trwać!
Percy zrozumiał, że ten gigant jest gorszy nawet od boga
morza Forkisa. Właściwie
to nie był anty-Dionizosem. Był oszalałym Dionizosem
na sterydach. To prawda,
Dionizos był bogiem hulanek i wymykających się spod
kontroli imprez. Ale Efialtesa
bawiły tylko krwawe zamieszki i totalne zniszczenie.
Spojrzał na przyjaciół.
-Ta jego koszula zaczyna mnie wnerwiać.
-Czas na walkę? - Piper chwyciła za róg obfitości.
-Nie cierpię Cudownego Chleba - powiedział Jason.
I wszyscy troje natarli na gigantów.
XLVI
PERCY
I natychmiast wszystko poszło nie tak. Giganci zniknęli w
bliźniaczych obłoczkach
dymu, by pojawić się o wiele dalej, każdy w innym
miejscu. Percy pobiegł ku
Efialtesowi, ale pod jego stopami rozwarły się szczeliny i
po obu stronach wystrzeliły
metalowe ściany, oddzielając go od przyjaciół.
Te ściany zaczęły się do niego przybliżać jak szczęki
olbrzymiego imadła.
Podskoczył i uchwycił się dna klatki z hydrą. Spostrzegł
Piper przeskakującą nad
ognistymi dziurami jak podczas gry w klasy. Zmierzała w
stronę oszołomionego i
bezbronnego Nica, ku któremu biegła już para lampartów.
Tymczasem Jason zaatakował Otisa, który ściągnął
oszczep z pleców i westchnął
ciężko, jakby wolał raczej zatańczyć partię solową z
Jeziora łabędziego, niż zabić jeszcze
jednego półboga.
Percy dostrzegł to wszystko w ułamku sekundy, ale nie
był w stanie im pomóc. Hydra
rzuciła się na jego ręce, kłapiąc zębami. Zakołysał się i
spadł, lądując w zagajniku drzew
z pomalowanej sklejki, który wyskoczył znikąd. Drzewa
zmieniały pozycje, Percy gdy
próbował między nimi przebiec, więc musiał ściąć
Orkanem cały lasek.
— Wspaniale! - krzyknął Efialtes. Stał przy panelu
kontrolnym, niecałe dwadzieścia
metrów na lewo od Percyego. - Możemy to uznać za
próbę kostiumową. Mam teraz
wypuścić hydrę na Schody Hiszpańskie?
Pociągnął za jakąś dźwignię i Percy zerknął przez ramię.
Klatka, z której przed
chwilą zwisał, unosiła się ku zapadni w suficie. Za trzy
sekundy zniknie. Jeśli teraz
zaatakuje giganta, hydra zacznie siać spustoszenie w
mieście.
Zaklął i rzucił Orkanem jak bumerangiem. Miecz'to
wprawdzie nie broń miotana, ale
niebiański spiż przeciął łańcuchy, na których wisiała
klatka. Zachybotała się, drzwiczki
się otworzyły i potwór wyskoczył, lądując tuż przed
Percym.
-Och, ale łobuz z ciebie, Jackson! - zawołał Efialtes. -
Świetnie. Walcz z nią tutaj,
jeśli musisz, ale twoja śmierć nie będzie już tak
widowiskowa bez oklaskujących tłumów.
Percy zrobił krok ku potworowi - i zdał sobie sprawę, że
nie ma w ręku broni. Trochę
źle to zaplanował.
Przetoczył się na bok, kiedy wszystkich osiem głów
hydry zionęło jadem,
zamieniając posadzkę, na której przed chwilą stał, w
dymiący krater stopionego
kamienia. Naprawdę nienawidził hydr. Może i dobrze się
stało, że utracił miecz, bo w
pierwszym odruchu zacząłby ścinać te głowy, a na ich
miejscu natychmiast wyrastałyby
nowe.
Ostatnim razem przed atakującą hydrą ocalił go pewien
okręt wojenny: salwa ze
spiżowych armat roztrzaskała hydrę na kawałki. Taki
manewr raczej nie mógł mu teraz
pomóc... A może jednak?
Hydra rzuciła się na niego. Dał nurka za klatkę z wielkim
kołem i przebiegł
wzrokiem salę, szukając tych pudeł, które widział we
śnie. Pamiętał, że miały coś
wspólnego z wyrzutniami rakiet.
Na podium Piper stała nad Nikiem, broniąc go przed
lampartami. Wycelowała
kornukopię i strzeliła nad ich głowami porcją duszonego
mięsa i jarzyn. Musiało dobrze
pachnieć, bo lamparty pobiegły za nim.
Po prawej stronie, jakieś trzydzieści metrów od Piper,
Jason walczył z Otisem: miecz
przeciw oszczepowi. Otis zgubił swoją diamentową tiarę i
trochę go to rozzłościło.
Pewnie przebiłby już Jasona kilka razy, gdyby się nie
uparł za każdym razem robić
piruet, co go spowalniało.
Tymczasem Efialtes ryczał ze śmiechu, wciskając
klawisze na panelu kontrolnym,
przyspieszając bieg taśmociągów i otwierając różne klatki
ze zwierzętami.
Hydra ruszyła do ataku, okrążając klatkę z kołem. Percy
skoczył za kolumnę, chwycił
plastikowy worek pełny Cudownego Chleba i cisnął nim
w potwora. Hydra plunęła
jadem, co było jej błędem. Worek i plastikowe
opakowania rozpłynęły się w powietrzu.
Cudowny Chleb wchłonął jad jak piana z gaśnicy i
obryzgał hydrę, pokrywając ją kleistą,
dymiącą, wysokokaloryczną i trującą mazią.
Kiedy potwór zatoczył się, potrząsając głowami i
mrugając ślepiami, by pozbyć się z
nich Cudownego Jadu, Percy rozejrzał się rozpaczliwie po
sali. Nie dostrzegł nigdzie
skrzyń z wyrzutniami rakiet, ale pod ścianą stała jakaś
dziwna konstrukcja podobna do
sztalugi malarskiej ze sterczącymi z niej wyrzutniami
pocisków. Były tam bazuka,
granatnik, olbrzymia świeca rzymska i kilkanaście innych
groźnie wyglądających broni.
Na szczycie sztalugi wymalowano słowa: MIŁEGO
ZNISZCZENIA, RZYMIE!
Percy pobiegł ku sztaludze. Hydra zasyczała i rzuciła się
za nim.
-Już wiem! - zawołał radośnie Efialtes. - Zaczniemy od
eksplozji na Via Labicana!
Nie możemy pozwolić, by nasza widownia czekała tak
długo!
Percy wcisnął się za sztalugę i zwrócił ją w stronę
Efialtesa. Nie miał talentu Leona
do maszyn, ale wiedział, jak wycelować broń.
Hydra potoczyła się ku niemu, zasłaniając mu giganta.
Percy miał nadzieję, że to
urządzenie dysponuje dostateczną siłą ognia, by rozwalić
dwa cele naraz. Pociągnął za
dźwignię. Ani drgnęła.
Osiem głów hydry zawisło nad nim, gotowych zamienić
go w kałużę szlamu. Jeszcze
raz pociągnął za dźwignię. Tym razem sztaluga
zadygotała, a pociski zaczęły syczeć.
-Kryć się! - wrzasnął Percy, mając nadzieję, że
przyjaciele zrozumieją, o co mu
chodzi.
Uskoczył w bok, gdy sztaluga dała ognia. Huknęło, jakby
wyleciała w powietrze
fabryka prochu strzelniczego. Hydra zamieniła się w
obłok pyłu. Niestety, odrzut
przewrócił sztalugę na bok i pociski poszybowały po całej
sali. Kawał sufitu roztrzaskał
jedną z klatek z kołami. Więcej klatek pozrywało się z
łańcuchów i wypadły z nich dwie
zebry i stado hien. Granat eksplodował nad głową
Efialtesa, ale tylko zwalił go z nóg.
Panel kontrolny wyglądał na nienaruszony.
Wokół Piper i Nica spadały worki z piaskiem. Piper
starała się odciągnąć chłopca na
bok, ale jeden z worków trafił ją w ramię i przewrócił.
-Piper! - krzyknął Jason.
Popędził ku niej, całkowicie zapominając o Otisie, który
wycelował oszczepem w
jego plecy.
-Uważaj! - wrzasnął Percy.
Jason miał szybki refleks. Kiedy Otis cisnął oszczepem,
przetoczył się w bok i ostrze
przeleciało tuż nad nim. Strzepnął ręką, wzywając
podmuch wiatru. Oszczep nagle
skręcił, przemknął przez salę i wbił się Efialtesowi w bok
w momencie, w którym ten już
się podnosił.
-Otis! - ryknął Efialtes, zataczając się i ściskając oszczep
tkwiący mu w boku, gdy
już zaczął się rozpadać w pył. - Może byś przestał mnie
zabijać!
-To nie moja wina! - krzyknął Otis.
Zaledwie to wypowiedział, sztaluga strzeliła ostatnią kulą
rzymskich fajerwerków.
Ognista różowa kula (oczywiście musiała być różowa)
uderzyła w sufit nad Otisem i
wybuchła, wzniecając wspaniałą fontannę świateł.
Kolorowe iskierki zatańczyły w
piruetach wokół giganta. A potem trzymetrowy kawał
sufitu runął w dół, miażdżąc go na
placek.
Jason podbiegł do Piper. Krzyknęła, gdy dotknął jej
ramienia. Było nienaturalnie
wygięte.
-W porządku. Nic mi nie jest - mruknęła.
Obok niej siedział Nico, rozglądając się wokoło ze
zdumieniem, jakby dopiero teraz
zdał sobie sprawę, że ominęła go bitwa.
Niestety, nie był to koniec gigantów. Efialtes już się
odradzał: jego głowa i ramiona
wynurzały się z góry pyłu. Wyciągnął z niej ręce i łypnął
spode łba na Percy'ego.
W drugim końcu sali poruszył się stos gruzu i wychynął z
niego Otis. Głowę miał
trochę wklęśniętą. Wszystkie petardy w jego włosach
wybuchły i dredy mu dymiły.
Kostium baletnicy był w strzępach, co okazało się chyba
jedynym sposobem, by
wyglądał na nim jeszcze mniej atrakcyjnie.
-Percy! - krzyknął Jason. - Sterownia!
Percy otrząsnął się. Znowu znalazł w kieszeni Orkana,
dobył go i rzucił się ku
panelowi kontrolnemu. Chlasnął mieczem poziomo po
wierzchu, odcinając przełączniki
w deszczu spiżowych iskier.
-Nie! - jęknął Efialtes. - Zniszczyłeś mi cały spektakl!
Percy odwrócił się zbyt wolno. Efialtes zamachnął się
oszczepem jak wędką i drasnął
mu ostrzem pierś. Percy upadł na kolana, czując piekący
ból.
Jason podbiegł do niego, ale Otis już się za nim toczył.
Percy'emu udało się podnieść
i teraz stał ramię w ramię z Jasonem. Piper nadal leżała na
podium, Nico był na wpół
przytomny.
Giganci odzyskiwali siły. Trudno to było powiedzieć o
Percym.
Efialtes uśmiechnął się pobłażliwie.
-I co, troszkę się zmęczyłeś, Percy Jacksonie? Jak
powiedziałem, nie możecie nas
zabić, więc chyba jesteśmy w impasie. Och, zaraz... nie,
to nie impas! Przecież my
możemy was zabić!
-To pierwsze sensowne słowa, jakie dzisiaj
wypowiedziałeś, braciszku - burknął
Otis, podnosząc oszczep.
Giganci wycelowali oszczepy w Percyego i Jasona,
gotowi zamienić ich w szaszłyki
z półbogów.
-Nie poddamy się - warknął Jason. - Posiekamy was na
kawałki, jak Jupiter zrobił
z Saturnem.
-Zgadza się - powiedział Percy. - Obaj już jesteście
trupami. I guzik mnie
obchodzi, czy mamy po swojej stronie jakiegoś boga, czy
nie.
-A szkoda - powiedział jakiś nowy głos.
Na prawo od nich z sufitu opuściła się jeszcze jedna
platforma. Opierając się niedbale
na lasce zakończonej sosnową szyszką, stał na niej
mężczyzna w fioletowej obozowej
koszulce, w sandałach i białych skarpetkach. Uniósł swój
kapelusz z szerokim rondem, a
w jego oczach rozbłysły purpurowe ogniki.
-Nie zniósłbym myśli, że odbyłem tę specjalną wycieczkę
na próżno.
XLVII
PERCY
Percy nigdy nie uważał Pana D. za kogoś, kto wnosi
spokój w otoczenie, ale nagle
wszystko ucichło. Maszyny zatrzymały się. Dzikie
zwierzęta przestały warczeć.
Podeszły dwa lamparty - wciąż oblizując się po gulaszu
Piper - i otarły się przymilnie
głowami o nogi boga. Pan D. podrapał je po uszach.
-Doprawdy, Efialtesie - zakpił - zabijanie półbogów to
jedna sprawa, ale żeby
wykorzystywać w swoim spektaklu lamparty? To już
chyba przesada.
Gigant pisnął cicho.
-To... to niemożliwe. D-Dio...
-Aktualnie Bachus, drogi przyjacielu. I, oczywiście, to
jest możliwe. Ktoś mi
powiedział, że tu jest jakaś impreza.
Wyglądał podobnie jak w Kansas, ale Percy wciąż nie
mógł się nadziwić różnicom
między Bachusem a swoim nie-do-końca-przyjacielem
Panem D.
Bachus był twardszy i szczuplejszy, z mniejszym
brzuchem. Miał dłuższe włosy i
bardziej sprężysty krok, a w oczach więcej złości. Nawet
ta szyszka na końcu jego laski
budziła grozę.
Oszczep Efialtesa lekko zadrżał.
-Wy... wy, bogowie, jesteście skazani na zagładę! Idź
precz, w imię Gai!
-Hmm - mruknął lekceważąco Bachus.
Zaczął chodzić po sali, pośród potrzaskanych rusztowań,
platform i efektów
specjalnych.
-Tandeta. - Machnął ręką w stronę drewnianego
gladiatora, po czym zwrócił się ku
machinie, która wyglądała jak wielki wałek do ciasta
nabity nożami. - Tanie. Nudne. A
to... - Obejrzał urządzenie do wystrzeliwania różnych
pocisków, które wciąż dymiło. -
Tandeta, taniocha i nudziarstwo. Doprawdy, Efialtesie,
brak ci wyczucia stylu.
-STYLU?! - Gigant zaczerwienił się. - Mnie brak
wyczucia stylu? Mam go
nieograniczone zapasy! Ja... ja wyznaczam styl! Ja... ja...
-Mój brat ocieka stylem - odezwał się Otis.
-Dziękuję ci! - krzyknął Efialtes.
Bachus ruszył ku nim; obaj giganci cofnęli się
gwałtownie.
-Czyżbyście obaj zmaleli? - zapytał bóg.
-Och, kiepski dowcip - warknął Efialtes. - Jestem dość
wysoki, by cię zniszczyć,
Bachusie! Wy, bogowie, zawsze kryjecie się za plecami
śmiertelnych herosów,
powierzając losy Olimpu w ręce takich jak ci tutaj.
Spojrzał z szyderczym uśmiechem na Percyego.
Jason uniósł miecz.
-To co, Panie Bachusie, zabijemy tych olbrzymów?
-No cóż, mam taką nadzieję - odrzekł Bachus. - Proszę,
zaczynajcie.
Percy wytrzeszczył na niego oczy.
-Przecież chyba jesteś tu, żeby nam pomóc!
Bachus wzruszył ramionami.
-Och, doceniam tę ofiarę złożoną mi na morzu. Cały okręt
pełen dietetycznej coli.
Bardzo miły gest, chociaż wolałbym dietetyczną pepsi.
-1 sześć milionów w złocie i klejnotach - mruknął Percy.
-Zgoda, ale w wypadku przyjęć dla co najmniej pięciu
półbogów napiwki są
wliczone w cenę, więc to nie było konieczne.
-Co?
-Nieważne - rzekł Bachus. — W każdym razie
zwróciliście na siebie moją uwagę.
Jestem tutaj. Teraz muszę zobaczyć, czy wy jesteście
warci mojej pomocy. Do boju. Jeśli
zrobicie dobre wrażenie, wezmę udział w wielkim finale.
-Jednego przebiliśmy oszczepem - powiedział Percy. -
Drugiego zmiażdżyliśmy
sufitem. Co według ciebie robi wrażenie?
-Ach, dobre pytanie. - Bachus zastukał swoim tyrsem, a
potem uśmiechnął się w
sposób, który Percyego trochę przeraził. -Może
potrzebujecie trochę inspiracji? Ta scena
jest do kitu. I ty to nazywasz spektaklem, Efialtesie?
Zaraz ci pokażę, jak to się robi.
Rozpłynął się w obłok purpurowej mgły. Piper i Nico
znikli.
-Pipes! - krzyknął Jason. - Bachusie, gdzie...
Cała posadzka zadygotała i zaczęła się podnosić. W
sklepieniu pojawiło się
kilkanaście otworów, przez które wpadło światło słońca.
Powietrze zadrgało jak miraż, a
Percy usłyszał nad sobą ryk tłumu.
Hypogeum przebiło się przez las podniszczonych
kamiennych kolumn, zamieniając
się w arenę kolistego cyrku.
Serce Percy'ego wykonało salto. To nie był jakiś cyrk. To
było Koloseum.
Zbudowane przez gigantów machiny do tworzenia
efektów specjalnych położyły deski na
zrujnowanych belkach, tak że arena odzyskała właściwą
podłogę. Trybuny zaczęły się
same naprawiać, aż zalśniły bielą. Olbrzymi, czerwono-
złoty baldachim zawisł nad ich
głowami, ocieniając je przed popołudniowym słońcem.
Lożę cesarską udrapowały
jedwabne tkaniny, a po bokach wyrosły proporce i złote
orły. Ryk aplauzu pochodził z
gardeł tysięcy rozmigotanych fioletowych duchów, larów
Rzymu, ściągniętych tu na
powtórkę wielkich igrzysk.
W podłodze otworzyły się dysze, które obsypały arenę
piaskiem. Wyskoczyły
olbrzymie dekoracje - wielkie jak garaże gipsowe pagóry,
kamienne kolumny i (nie
wiadomo po co) plastikowe zwierzęta naturalnych
rozmiarów. Z jednej strony pojawiło
się małe jeziorko. Przez podłogę areny przebiegły zygzaki
rowów, na wypadek gdyby
ktoś zechciał się zabawić w wojnę okopową. Percy i
Jason stali ramię w ramię pośrodku
areny, mając przed sobą dwóch gigantów.
— To jest dopiero widowisko! - zagrzmiał głos Bachusa.
Zasiadł w loży cesarskiej, wystrojony w purpurową szatę
i zloty
wieniec laurowy. Po jego lewej stronie siedzieli Nico i
Piper, której ramię opatrywała
nimfa w stroju pielęgniarki. Po prawej stronie kulił się
satyr, podając Bachusowi czipsy i
winogrona. Bóg wzniósł puszkę dietetycznej pepsi, a tłum
ucichł z szacunkiem.
Percy spojrzał na niego ze złością.
— I co, masz zamiar tam siedzieć?
-Półbóg dobrze mówi! - ryknął Efialtes. - Walcz sam,
tchórzu! No... bez
półbogów.
Bachus uśmiechnął się leniwie.
-Junona twierdzi, że zgromadziła dzielną drużynę
herosów. Pokażcie, co
potraficie. Zabawcie mnie. Dajcie mi powód, bym zrobił
coś więcej. Bogowie mają
swoje przywileje.
Otworzył puszkę pepsi, a tłum ryknął aplauzem.
XLVIII
PERCY
Percy stoczył już wiele bojów. Walczył nawet na paru
arenach, ale tym razem było
zupełnie inaczej. W tym olbrzymim Koloseum, z
tysiącami wrzeszczących
entuzjastycznie duchów, z bogiem Bachusem patrzącym
na niego z góry i z dwoma
prawie czterometrowymi olbrzymami stojącymi nad nim,
czuł się mały i niepozorny jak
mucha. Czuł też wzbierającą wściekłość.
Walka z gigantami to jedno. Kiedy Bachus zamienia ją w
cyrkowe popisy, to
zupełnie inna sprawa.
Przypomniał sobie słowa Lukę'a Castellana,
wypowiedziane lata temu, kiedy Percy
powrócił ze swojej pierwszej misji: „Nie zdałeś sobie
sprawy, jak bez sensu jest to
wszystko? Całe to bohaterstwo -jesteśmy pionkami
bogów".
Był teraz niemal w tym samym wieku co wówczas Luke.
Zrozumiał, dlaczego Luke
stał się taki zgorzkniały. W ciągu ostatnich pięciu lat
Percy zbyt często bywał pionkiem.
Wyglądało na to, że mieszkańcy Olimpu po kolei
wykorzystywali go do swoich planów.
Może bogowie byli lepsi od tytanów albo gigantów czy
Gai, ale to nie czyniło ich
jeszcze dobrymi i mądrymi. Nie zachęcało Percyego do
tej idiotycznej walki na arenie.
Niestety, nie miał wyboru. Jeśli ma ocalić przyjaciół,
musi pokonać tych gigantów.
Musi przeżyć i odnaleźć Annabeth.
Efialtes i Otis ułatwili mu tę decyzję. Zaatakowali.
Unieśli gipsowy pagór, wielki jak
jego mieszkanie w Nowym Jorku, i cisnęli nim w
półbogów.
Percy i Jason uskoczyli, dając nurka do najbliższego
okopu. Pagór roztrzaskał się nad
nimi, obsypując ich odłamkami gipsu. Nie było to groźne,
ale okropnie piekło.
Z trybun dały się słyszeć gwizdy i wołanie o krew.
-Walczyć! Walczyć!
-Brać znów Otisa?! - zawołał Jason, przekrzykując
wrzawę. -A może teraz ty go
chcesz?
Percy starał się zebrać myśli. Podział wrogów był
naturalną sprawą - trzeba pokonać
gigantów w walce jeden na jednego - ale ostatnio niezbyt
dobrze im to wychodziło.
Zaświtało mu w głowie, że tym razem powinni obrać inną
taktykę.
Od początku wyprawy Percy czuł się odpowiedzialny za
przyjaciół i był pewny, że
Jason czuje to samo. Działali w małych grupkach, sądząc,
że tak będzie bezpieczniej.
Walczyli pojedynczo, każdy półbóg robił to, co potrafił
najlepiej. Ale Hera nie bez
powodu stworzyła drużynę. Parę razy kiedy Percy działał
wspólnie z Jasonem wzywając
burzę w Forcie Sumter, pomagając „Argo II" pokonać
Słupy Herkulesa, nawet
napełniając nimfeum - czuł się pewniej, łatwiej mu było
rozwiązywać problemy, jakby
przez całe życie był cyklopem i nagle się obudził, mając
dwoje oczu.
-Zaatakujemy razem - powiedział. - Najpierw Otisa, bo
jest słabszy. Wykończymy
go i zajmiemy się Efialtesem. Uderzymy razem spiżem i
złotem, może nie będą się tak
szybko odradzać.
Jason uśmiechnął się krzywo, jakby zrozumiał, że ma
umrzeć w dość żałosny sposób.
-Dlaczego nie? - zgodził się. - Ale Efialtes nie będzie stał
bezczynnie, czekając, aż
zabijemy jego brata. Chyba że...
-Mamy dziś dobry wiatr, a pod areną biegnie rurociąg.
Jason natychmiast zrozumiał, o co mu chodzi. Roześmiał
się, a Percy poczuł
przeskakującą między nimi iskrę przyjaźni. Facet o wielu
sprawach myśli podobnie jak
on.
-Na trzy? - zapytał Jason.
-A po co czekać?
Wyskoczyli z okopu. Jak można było się spodziewać,
bliźniacy unieśli drugi gipsowy
pagór i czekali na nich, trzymając go nad głowami. Percy
sprawił, że pod ich stopami
pękła rura wodna, wstrząsając podłogą. Jason skierował
gwałtowny podmuch wiatru
prosto w pierś Efialtesa. Purpurowowłosy olbrzym runął
do tyłu, a Otis puścił pagór,
który spadł na jego brata. Wystawały spod niego tylko
wężowe stopy, obracające szybko
głowami, jakby się dziwiły, co się stało z resztą ciała.
Tłum ryknął z zachwytu, ale Percy podejrzewał, że
Efialtes jest tylko ogłuszony. W
najlepszym razie zyskali kilka sekund.
-Hej, Otisie! - krzyknął. - Dziadek do orzechów gryzie!
-Aghhhhh!
Otis chwycił oszczep i cisnął nim, ale był zbyt
rozwścieczony, by dobrze wycelować.
Jason odbił go mieczem nad głową Percy ego. Oszczep
wpadł do jeziorka.
Półbogowie wycofali się w stronę wody, wykrzykując
obelgi na temat baletu, co nie
było zbyt łatwe, bo Percy nie bardzo się na nim znał.
Otis potoczył się ku nim bez broni, zanim uświadomił
sobie, że: a) nie ma broni, b)
walka w wodzie z synem Posejdona to nie najlepszy
pomysł.
Zbyt późno usiłował się zatrzymać. Półbogowie uskoczyli
przed nim w różne strony,
a Jason wezwał wiatr, wykorzystując impet giganta, by
wepchnąć go do wody. Kiedy
Otis z trudem się podnosił, Percy i Jason zaatakowali go
razem. Wskoczyli na niego i
cięli mieczami w głowę.
Biedny gigant nie zdążył już nawet zrobić piruetu.
Rozpadł się w obłok pyłu i rozlał
na powierzchni jeziorka jak wielka plama mleczno-
owocowego napoju.
Percy wzbudził w jeziorku wodny wir. Esencja Otisa
próbowała się przyoblec w
nowe ciało, ale kiedy jego głowa wynurzyła się z wody,
Jason wezwał grom, którego
uderzenie ponownie zamieniło olbrzyma w pył.
Jak dotąd nowa taktyka skutkowała, ale nie mogli
powstrzymywać Otisa bezustannie.
Percy już był wyczerpany walką pod ziemią. Wnętrzności
wciąż go bolały od ciosu
oszczepem. Czuł, że siły go opuszczają, a przecież
musieli jeszcze pokonać drugiego
giganta.
Jakby na zawołanie eksplodował za nimi gipsowy pagór.
Efialtes powstał, rycząc z
wściekłości.
Percy i Jason stali ramię w ramię, gdy ruszył ku nim z
oszczepem w dłoni.
Najwidoczniej miażdżące uderzenie gipsowej góry tylko
go rozjuszyło. W oczach
tańczyły mu mordercze błyski. Popołudniowe słońce
połyskiwało na monetach
wplecionych w dredy. Rozzłościły się nawet jego wężowe
stopy, obnażając kły i sycząc.
Jason wezwał nowy grom, ale Efialtes odbił go
oszczepem i stopił plastikową krowę
naturalnej wielkości.
Percy nadal wzburzał wodę w jeziorku, starając się
utrzymać w nim Otisa, ale gdy
Efialtes był już o parę metrów od nich, musiał się skupić
na drugim przeciwniku.
Obaj stawili czoło gigantowi. Miotali się wokół niego,
dźgając i tnąc w rozbłyskach
złota i spiżu, ale Efialtes odbijał każdy cios.
- Nie ustąpię! — ryknął. - Udało wam się zniszczyć mój
spektakl, ale Gaja zniszczy
wasz świat!
Percy zrobił wypad, przecinając oszczep giganta na pół.
Efialtes nawet się nie
speszył. Zamachnął się nisko tępym końcem oszczepu i
zwalił Percy'ego z nóg. Percy
upadł na prawą rękę i wypuścił miecz z dłoni.
Jason próbował wykorzystać tę sytuację. Podskoczył
bliżej i dźgnął olbrzyma w
pierś, ale ten zdołał w ostatniej chwili odparować cios.
Smagnięty końcem oszczepu od
gardła po brzuch, z rozdartą koszulką, Jason zachwiał się
i spojrzał na cienką krwawą
linię biegnącą po jego piersi w dół. Efialtes kopnął go,
odrzucając na plecy.
Z cesarskiej loży dał się słyszeć krzyk Piper, ale wnet
utonął w ryku tłumu. Bachus
uśmiechał się lekko, grzebiąc w torbie z czipsami.
Efialtes stanął nad Percym i Jasonem; obie połówki jego
oszczepu zawisły nad ich
głowami. Percy'emu zdrętwiało całe ramię. Gladius
Jasona smyrgnął przez arenę. Ich
plan zawiódł.
Percy spojrzał na Bachusa, zastanawiając się, jaką
ostatnią obelgą obrzucić
bezczynnego boga, kiedy zobaczył jakiś ciemny kształt
nad Koloseum - opadający
szybko wielki czarny owal.
Wyłaniający się z jeziorka Otis chciał ostrzec brata, ale z
jego jeszcze nie do końca
uformowanej twarzy wydobył się tylko okrzyk:
-Uch-um-muuuu!
-Nie martw się, bracie! - odkrzyknął Efialtes, nie
spuszczając wzroku z półbogów.
- Zaraz trochę pocierpią!
„Argo II" zwrócił się w powietrzu lewą burtą do areny i z
bali-sty buchnął zielony
ogień.
-Na twoim miejscu - powiedział Percy - spojrzałbym za
siebie.
Obaj odtoczyli się błyskawicznie, gdy Efialtes odwrócił
się i ryknął z
niedowierzaniem.
Percy wpadł do okopu w tym samym momencie, w
którym wybuch wstrząsnął
Koloseum.
Kiedy z niego wylazł, „Argo II" już był gotów do
lądowania. Jason wyglądał zza
plastikowego konia. Efialtes leżał zwęglony, jęcząc cicho,
a piasek wokół niego stopił się
na szkło od żaru greckiego ognia. Otis miotał się w
jeziorku, próbując się odrodzić, ale
od ramion w dół wyglądał jak kałuża przypalonej
owsianki.
Percy powlókł się do Jasona i klepnął go po ramieniu.
Widownia duchów nagrodziła
ich owacją na stojąco, podczas gdy „Argo II" osiadł na
arenie. Leo stał przy sterze, Hazel
i Frank szczerzyli zęby u jego boków. Trener Hedge
tańczył wokół platformy z balistą z
uniesioną pięścią i wrzeszczał:
-Właśnie o to mi chodziło!
Percy zwrócił się do loży cesarskiej.
-No i co?! - krzyknął do Bachusa. - Zabawiliśmy cię, ty
mały, cuchnący winem...
-Daruj sobie. - Nagle bóg znalazł się na arenie tuż obok
niego. Strzepnął okruszki
czipsów ze swojej purpurowej szaty. - Uznałem was za
godnych partnerów w tej walce.
-Partnerów? - warknął Jason. - Nie kiwnąłeś palcem!
Bachus podszedł na skraj jeziorka. Woda natychmiast
wyschła,
pozostawiając na dnie górę papki z głową Otisa na
szczycie. Bóg zszedł na dno i
ogarnął spojrzeniem widownię. Wzniósł swój tyrs.
Tłum ryknął, rozległy się gwizdy, wszyscy wskazywali
kciukami w dół. Percy nigdy
nie wiedział, czy ten gest oznacza „życie", czy „śmierć".
Różnie mówiono.
Bachus wybrał bardziej widowiskową opcję. Zdzielił
głowę Otisa swoją laską z
szyszką, a wielka kupa otisowsianki rozpadła się
kompletnie.
Tłum oszalał. Bachus wyszedł z jeziorka i dostojnym
krokiem podszedł do Efialtesa,
który wciąż leżał rozciągnięty na szklistym piasku,
przypalony i dymiący.
Bachus ponownie wzniósł tyrs.
-ZRÓB TO! - ryknął tłum.
-NIE RÓB TEGO! - jęknął Efialtes.
Bachus stuknął go laską w nos i gigant rozsypał się w
popiół.
Duchy wiwatowały i rzucały widmowe konfetti, gdy
Bachus obchodził arenę z
uniesionymi triumfalnie ramionami, napawając się
oddawaną mu czcią. Uśmiechnął się
do półbogów.
-To, moi przyjaciele, jest prawdziwe widowisko! I,
oczywiście, coś jednak
zrobiłem. Zabiłem dwóch gigantów!
Kiedy przyjaciele Percyego zeszli z pokładu, tłum
duchów zamigotał i znikł. Piper i
Nico opuścili lożę cesarską, gdy magiczna odnowa
Koloseum zaczęła się zamieniać w
mgłę. Podłoga areny przetrwała, ale po chwili cały
rzymski cyrk wyglądał tak, jakby od
tysiącleci nie oglądano na nim dobrej walki z gigantami.
-No cóż - powiedział Bachus - było zabawnie. Macie
moje pozwolenie na
kontynuowanie waszej podróży.
-Twoje pozwolenie} — warknął Percy.
-Tak. - Bachus uniósł brew. - Chociaż twoja podróż może
się okazać trochę
trudniejsza, niż się spodziewasz, synu Neptuna.
-Posejdona - poprawił go automatycznie Percy. - Co masz
na myśli, mówiąc o
mojej podróży?
-Możecie spróbować na parkingu za Pałacem Emanuela -
rzekł bóg. - To najlepsze
miejsce, by przebić się do środka. A teraz żegnajcie, moi
przyjaciele. I... och, życzę
powodzenia w tej innej drobnej sprawie.
Bachus zamienił się w obłok mgły, lekko pachnący
sokiem z winogron. Jason
pobiegł, by spotkać się z Piper i Nikiem.
Trener Hedge przykłusował do Percyego, a Hazel, Frank i
Leo za nim.
-To był Dionizos? - zapytał Hedge. - Uwielbiam tego
faceta!
-Żyjecie! - zawołał Percy. - Giganci powiedzieli, że
trafiliście do niewoli. Co się
stało?
Leo wzruszył ramionami.
-Och, to tylko jeszcze jeden wspaniały pomysł Leona
Valdeza. Nie uwierzysz, co
można zdziałać, mając kulę Archimedesa,
dziewczynę, która wywęszy wszystko w podziemiach, i
łasiczkę.
-To ja byłem łasiczką — burknął Frank.
-Przede wszystkim - mówił Leo - uruchomiłem
hydrauliczną turbinę tym
ustrojstwem Archimedesa, które, nawiasem mówiąc,
będzie niesamowite, kiedy je
zainstaluję na okręcie. Hazel wyniuchała najprostszą
drogę, żeby przebić się na
powierzchnię. Wydrążyliśmy tunel na tyle szeroki, by
przecisnęła się przez niego
łasiczka, a Frank wylazł na górę z prostym nadajnikiem,
który złożyłem na poczekaniu.
A potem wystarczyło tylko włamać się do ulubionych
kanałów satelitarnych Hedgea i
powiedzieć mu, żeby przytargał okręt i nas uwolnił. Gdy
to zrobił, to was było już łatwo
odnaleźć dzięki tej łunie boskiego światła nad Koloseum.
Percy zrozumiał tylko dziesięć procent z opowieści
Leona, ale uznał, że to mu
wystarczy, bo dręczył go inny problem.
-Gdzie jest Annabeth?
Leo skrzywił się.
-No tak, ona... chyba wciąż jest w tarapatach. Może jest
ranna, może ma złamaną
nogę... w każdym razie coś takiego pokazała nam Gaja.
Ocalenie jej to nasz następny
przystanek.
Dwie sekundy wcześniej Percy był bliski omdlenia. Teraz
nowy strumień adrenaliny
przebiegł mu przez żyły. Chciał dusić Leona i żądać
odpowiedzi, dlaczego „Argo II" nie
ruszył najpierw na pomoc Annabeth, ale pomyślał, że
wyglądałoby to na niewdzięczność.
-Powiedz mi o tej wizji. Opowiedz mi wszystko.
Podłoga zadygotała. Deski zaczęły zanikać, piasek sypał
się przez dziury do
hypogeum pod spodem.
-Porozmawiamy na pokładzie — powiedziała Hazel. -
Lepiej się stąd wynośmy,
póki możemy.
Odlecieli z Koloseum i poszybowali na południe nad
dachami Rzymu.
Ruch uliczny wokół Piazza del Colosseo zamarł.
Zgromadził się tam tłum
śmiertelników, prawdopodobnie zaintrygowanych
dziwnymi światłami i odgłosami
dochodzącymi z ruin. Percy nie dostrzegł żadnych śladów
świadczących o powodzeniu
spektakularnych planów gigantów. Miasto wyglądało tak
samo jak wcześniej. I
najwyraźniej nikt nie zwracał uwagi na wielką grecką
triremę wznoszącą się w niebo.
Półbogowie zebrali się wokół sterowni. Jason bandażował
zwichnięte ramię Piper, a
Hazel siedziała na rufie, karmiąc Nica ambrozją. Syn
Hadesa ledwo mógł unieść głowę.
Miał tak słaby głos, że musiała się nachylić, by go
usłyszeć.
Frank i Leo opowiedzieli, co się stało w komnacie z
kulami Archimedesa i o wizji,
którą ukazała im Gaja w spiżowym zwierciadle. Wszyscy
szybko uznali, że aby odnaleźć
Annabeth, muszą posłużyć się zagadkową wskazówką
Bachusa: Pałac Emanuela, choć
nie mieli pojęcia, gdzie i co to jest. Frank pochylił się nad
klawiaturą komputera
pokładowego, a Leo pstrykał zawzięcie przełącznikami na
panelu sterowania, mrucząc
pod nosem: „Pałac Emanuela. Pałac Emanuela". Trener
Hedge starał się pomóc, walcząc
z rozłożonym do góry nogami planem Rzymu.
Percy ukląkł przy Jasonie i Piper.
-Co z ramieniem?
Piper uśmiechnęła się.
-Wyleczy się. Obaj dzielnie się spisaliście.
Jason trącił Percy'ego łokciem.
-Niezła z nas drużynka, co?
-Lepiej nam poszło niż wtedy na polu kukurydzianym w
Kansas - zgodził się
Percy.
-Jest! — krzyknął Leo, wskazując na monitor. - Frank,
jesteś niesamowity! Już
ustalam kurs.
Frank zwiesił ramiona.
-Ja tylko odczytałem nazwę na ekranie. Jakiś chiński
turysta zaznaczył ją na planie
w Googlach.
Leo wyszczerzył zęby.
-On czyta po chińsku.
-Troszkę - przyznał Frank.
-To musi być ekstra, nie?
-Chłopcy - przerwała im Hazel - nie chcę wam psuć sesji
wzajemnej adoracji, ale
powinniście tego posłuchać.
Pomogła Nicowi wstać. Zawsze był blady, ale teraz jego
skóra miała barwę mleka w
proszku. Jego ciemne, zapadnięte oczy przypominały
Percy'emu zdjęcia uwolnionych
jeńców wojennych - właściwie Nico się do nich zaliczał.
-Dzięki - wychrypiał, obrzucając ich wystraszonym
spojrzeniem. -Już straciłem
nadzieję.
Jeszcze tydzień temu Percy'emu chodziły po głowie
najróżniejsze zjadliwe uwagi,
którymi zamierzał obrzucić Nica, kiedy znów się
spotkają. Teraz syn Hadesa wyglądał
tak żałośnie, że Percy nie był w stanie wzbudzić w sobie
dawnej złości.
-Od dawna wiedziałeś o dwóch obozach - powiedział. -
Powinieneś być ze mną
szczery pierwszego dnia, kiedy przybyłem do Obozu
Jupiter, a nie byłeś.
Nico oparł się ciężko o sterownię.
-Percy, wybacz mi. Odkryłem Obóz Jupiter w zeszłym
roku. Zaprowadził mnie
tam mój ojciec, chociaż wtedy nie wiedziałem dlaczego.
Mówił, że bogowie przed
wiekami rozdzielili oba obozy i że nie mogę tego zdradzić
nikomu. Jeszcze nie czas. Ale
dodał, że ja koniecznie muszę to wiedzieć... - Urwał,
zginając się wpół w ataku kaszlu.
Hazel podtrzymała go za ramiona, dopóki znowu się nie
wyprostował.
-Ja... ja myślałem, że ojcu chodzi o Hazel - ciągnął Nico. -
Żebym znalazł jej jakieś
bezpieczne miejsce. Ale teraz... myślę, że powiedział mi o
dwóch obozach, żebym
zrozumiał, jak ważna jest wasza misja, żebym odszukał
Wrota Śmierci.
Powietrze przesyciło się elektrycznością - dosłownie, bo z
Jasona zaczęły się sypać
iskry.
-1 odnalazłeś te wrota? - zapytał Percy.
Nico kiwnął głową.
-Byłem głupi. Myślałem, że mogę sobie wędrować po
Podziemiu, gdzie zechcę,
ale wpadłem prosto w zastawioną przez Gaję pułapkę bez
wyjścia. Równie dobrze
mógłbym próbować wydostać się z czarnej dziury.
-Yyy... - Frank przygryzł wargi. - O jakiej czarnej dziurze
mówisz?
Nico zaczął wyjaśniać, ale urwał, jakby to, co chciał
powiedzieć, było zbyt
przerażające. Zwrócił się do Hazel.
Położyła' mu rękę na ramieniu.
-Nico powiedział mi, że Wrota Śmierci mają dwie strony,
jedną w świecie
śmiertelników, drugą w Podziemiu. Ta śmiertelna strona
jest w Grecji. Jest pilnie
strzeżona przez sługi Gai. Właśnie tamtędy przenieśli
Nica z powrotem do górnego
świata, a potem przetransportowali do Rzymu.
Piper musiała się zdenerwować, bo jej kornukopia
wypluła cheeseburgera.
-Gdzie dokładnie są te wrota w Grecji?
Nico westchnął głośno.
-W Domu Hadesa. To podziemna świątynia w Epirze.
Mogę pokazać to miejsce na
mapie, ale... ale ta śmiertelna strona portalu to nie
problem. W Podziemiu Wrota Śmierci
są w... w...
Zimny dreszcz przebiegł Percy'emu po plecach.
Czarna dziura. Niedostępna część Podziemia, do której
nawet Nico di Angelo nie
miał wstępu. Dlaczego wcześniej o tym nie pomyślał?
Przecież był na samym skraju tego
miejsca. Wciąż widywał je w koszmarnych snach.
-W Tartarze - powiedział. - W najgłębszej części
Podziemia.
Nico pokiwał głową.
-Percy, wciągnęli mnie do tej dziury. To, co tam
zobaczyłem...
Hazel zacisnęła usta.
-Żaden ze śmiertelników jeszcze nigdy nie był w-Tartarze
-wyjaśniła. - A w
każdym razie nikt nigdy nie wyszedł stamtąd żywy. To
najpilniej strzeżone więzienie
Hadesa, w którym trzyma tytanów i innych nieprzyjaciół
bogów. Właśnie tam trafiają
wszystkie potwory, kiedy umrą tu, na ziemi. To... no...
nikt nie wie, jak tam właściwie
jest.
Spojrzała na brata. Nie musiała kończyć myśli: Nikt
oprócz Nica.
Hazel wręczyła mu jego czarny miecz.
Nico wsparł się na nim jak na lasce.
-Teraz rozumiem, dlaczego Hades nie mógł zamknąć tych
wrót. Nawet bogowie
nie wchodzą do Tartaru. Nawet bóg śmierci, sam Tanatos,
nie zbliża się do tego miejsca.
Leo spojrzał na nich zza koła sterowego.
-No więc niech zgadnę. Musimy tam wejść.
Nico potrząsnął głową.
-To niemożliwe. Jestem synem Hadesa, a ledwo ocalałem.
Sługi Gai natychmiast
mnie pochwyciły. Są tam tak potężni... że żaden półbóg
nie ma z nimi szans. Ja prawie
oszalałem.
Jego oczy wyglądały jak potrzaskane szklane soczewki.
Percy zastanawiał się, czy
coś w nim nie zostało potrzaskane na zawsze.
-Więc pożeglujmy do Epiru - powiedział Percy. -
Zamknijmy wrota z tej strony.
-Chciałbym, żeby to było takie łatwe - odrzekł Nico. -
Wrota muszą być
kontrolowane z obu stron, żeby je zamknąć. To coś w
rodzaju podwójnego zamka.
Może... tylko może... was siedmioro razem mogłoby
pokonać siły Gai po śmiertelnej
stronie, w Domu Hadesa, ale póki nie będziecie mieć
jakiejś drużyny walczącej
jednocześnie po stronie Tartaru, drużyny na tyle silnej, by
pokonać legion potworów na
ich terytorium...
-Musi być jakiś sposób - powiedział Jason.
Nikt się nie zgłosił z żadnym wspaniałym pomysłem.
Percy pomyślał, że opada mu żołądek. Potem uświadomił
sobie, że to cały okręt
opada ku wielkiej budowli podobnej do pałacu.
Annabeth. To, co powiedział Nico, było tak straszne, że
Percy na chwilę zapomniał,
że jego dziewczyna wciąż jest w niebezpieczeństwie.
Poczuł okropne wyrzuty sumienia.
-Później będziemy się zastanawiać, jak ten problem
rozwiązać - powiedział. - Czy
to jest Pałac Emanuela?
Leo kiwnął głową.
-Bachus mówił coś o parkingu? No, to jest parking. Co
teraz?
Percy przypomniał sobie swój sen o ciemnej komorze,
jadowity głos potwora
nazywanego Jej Wielkopańskością. Przypomniał sobie,
jaka Annabeth była wstrząśnięta,
kiedy wróciła z Fortu Sumter po spotkaniu z pająkami.
Zaczął podejrzewać, co może być
pod tą świątynią... Matka wszystkich pająków. Jeśli miał
rację i Annabeth jest tam
uwięziona, sam na sam z tym potworem, ze złamaną
nogą, od wielu godzin... Już
przestało się liczyć, czy miała to być jej samotna misja,
czy nie.
-Musimy ją stamtąd wyciągnąć - powiedział.
-No tak - zgodził się Leo. — Ale...
Wyglądał, jakby chciał powiedzieć: „Ale jeśli
przybywamy za późno?"
Mądrze zrobił, zmieniając temat.
-Parking pod nami.
Percy spojrzał na trenera Hedge'a.
-Bachus mówił coś o przebiciu się do środka. Trenerze,
masz jeszcze amunicję do
tych balist?
Satyr wyszczerzył zęby jak dziki kozioł.
-Już myślałem, że o to nie zapytasz.
XLIX
ANNABETH
Annabeth przekroczyła granicę przerażenia.
Została zaatakowana przez szowinistyczne duchy.
Złamała nogę w kostce. Uciekała
nad przepaścią przed armią pająków. Teraz, zwijając się z
bólu, z nogą unieruchomioną
dwiema deseczkami i owiniętą bąbelkową folią, ze
sztyletem jako jedyną bronią, stała
przed Arachne - potworną pajęczycą, która chciała ją
zabić i utrwalić to wydarzenie na
pamiątkowym gobelinie.
W ciągu paru ostatnich godzin Annabeth dygotała, pociła
się, łkała, pojękiwała i
przełknęła tyle łez, że jej ciało po prostu przestało się już
bać, a umysł złożył mniej
więcej takie oświadczenie: „No dobra, wybacz. Już
bardziej nie mogę być przerażony".
Więc zaczęła myśleć.
Arachne schodziła ze szczytu pokrytego pajęczyną
posągu. Lazła powoli od jednej
nitki do drugiej, posykując radośnie, a jej czworo oczu
połyskiwało w ciemności. Albo
się nie spieszyła, albo była powolna z natury.
Annabeth miała nadzieję, że pajęczyca jest powolna z
natury.
Oczywiście nie miało to większego znaczenia. Nie była w
stanie uciec, nie miała też
szans w walce z tym potworem. Arachne ważyła pewnie
ponad sto kilogramów. Jej
kolczaste nogi były stworzone do chwytania i zabijania
ofiar. Prócz tego prawdopodobnie
dysponowała jakąś inną straszliwą bronią - paraliżującym
jadem albo błyskawicznie
miotaną pajęczyną, jak jakiś starożytny grecki Spider-
Man.
Nie. Walka nie wchodziła w rachubę.
Trzeba ruszyć głową, coś wymyślić. Jakiś podstęp.
W dawnych mitach Arachne wpadła w tarapaty z powodu
swojej pychy.
Przechwalała się, że jej tkaniny są lepsze od tkanin Ateny,
co doprowadziło do
pierwszego na Olimpie reality show pod hasłem: Jak one
tkają. Arachne przegrała w
wielkim stylu.
Annabeth wiedziała co nieco o pysze. To był i jej słaby
punkt. Często musiała sobie
przypominać, że nie wszystko może zrobić sama. Nie
zawsze była najlepszą osobą do
wykonania każdego zadania. Czasami miała klapki na
oczach i zapominała o potrzebach
innych ludzi, nawet Percy ego. I łatwo się
zagalopowywała, mówiąc o swoich ulubionych
projektach.
Ale czy mogłaby wykorzystać tę słabość w walce z
pająkiem? Może zyskałaby trochę
na czasie... tylko co by jej to dało? Przyjaciele i tak by się
tu nie dostali, nawet gdyby
wiedzieli, gdzie jest. Odsiecz się nie pojawi. Ale i tak
zyskiwanie czasu jest lepsze od
rychłej śmierci.
Starała się zachować spokojną minę, co nie jest takie
łatwe, kiedy się ma złamaną
kostkę. Pokuśtykała do najbliższego gobelinu - panoramy
starożytnego Rzymu.
-Cudowne - powiedziała. - Opowiedz mi o tej tkaninie.
Wargi Arachne zaokrągliły się wokół potężnych szczęk.
-A po co ci to? Zaraz umrzesz.
-No niby tak, ale sposób, w jaki uchwyciłaś światło, jest
zdumiewający. Użyłaś
prawdziwej złotej przędzy, tkając te promienie słońca?
Oczywiście nie miało to większego znaczenia. Nie była w
stanie uciec, nie miała też
szans w walce z tym potworem. Arachne ważyła pewnie
ponad sto kilogramów. Jej
kolczaste nogi były stworzone do chwytania i zabijania
ofiar. Prócz tego prawdopodobnie
dysponowała jakąś inną straszliwą bronią - paraliżującym
jadem albo błyskawicznie
miotaną pajęczyną, jak jakiś starożytny grecki Spider-
Man.
Nie. Walka nie wchodziła w rachubę.
Trzeba ruszyć głową, coś wymyślić. Jakiś podstęp.
W dawnych mitach Arachne wpadła w tarapaty z powodu
swojej pychy.
Przechwalała się, że jej tkaniny są lepsze od tkanin Ateny,
co doprowadziło do
pierwszego na Olimpie reality show pod hasłem: Jak one
tkają. Arachne przegrała w
wielkim stylu.
Annabeth wiedziała co nieco o pysze. To był i jej słaby
punkt. Często musiała sobie
przypominać, że nie wszystko może zrobić sama. Nie
zawsze była najlepszą osobą do
wykonania każdego zadania. Czasami miała klapki na
oczach i zapominała o potrzebach
innych ludzi, nawet Percy'ego. I łatwo się
zagalopowywała, mówiąc o swoich ulubionych
projektach.
Ale czy mogłaby wykorzystać tę słabość w walce z
pająkiem? Może zyskałaby trochę
na czasie... tylko co by jej to dało? Przyjaciele i tak by się
tu nie dostali, nawet gdyby
wiedzieli, gdzie jest. Odsiecz się nie pojawi. Ale i tak
zyskiwanie czasu jest lepsze od
rychłej śmierci.
Starała się zachować spokojną minę, co nie jest takie
łatwe, kiedy się ma złamaną
kostkę. Pokuśtykała do najbliższego gobelinu - panoramy
starożytnego Rzymu.
-Cudowne - powiedziała. — Opowiedz mi o tej tkaninie.
Wargi Arachne zaokrągliły się wokół potężnych szczęk.
-A po co ci to? Zaraz umrzesz.
-No niby tak, ale sposób, w jaki uchwyciłaś światło, jest
zdumiewający. Użyłaś
prawdziwej złotej przędzy, tkając te promienie słońca?
Tkanina była naprawdę olśniewająca. Annabeth nie
musiała udawać, że jest pod
wrażeniem.
Arachne pozwoliła sobie na pełen samozadowolenia
uśmiech.
-Nie, dziecinko. Nie złotej. Zmieszałam kolory,
wykorzystując kontrast między
jaskrawą żółcią a ciemniejszymi barwami. To daje efekt
trójwymiarowości.
-Cudowne.
Umysł Annabeth jednocześnie pracował na dwóch
poziomach: nad
podtrzymywaniem rozmowy i gorączkowym
poszukiwaniem możliwości ocalenia. Nic
nie przychodziło jej do głowy. Arachne została pokonana
tylko raz - przez samą Atenę.
Wymagało to jednak boskiej magii i
nieprawdopodobnego talentu do tkactwa.
-Więc... widziałaś tę scenę na własne oczy?
Arachne zasyczała, a z jej ust wytoczyła się niezbyt
przyjemna piana.
-Próbujesz opóźnić swoją śmierć. Nic z tego.
-Nie, nie. Tak tylko sobie myślę... to wielka szkoda, że
tych tkanin nie-mogą
zobaczyć wszyscy. Powinny wisieć w jakimś muzeum
albo...
-Albo co?
Zupełnie zwariowany, ale w pełni uformowany pomysł
wyskoczył z mózgu Annabeth
jak jej matka z głowy Zeusa.
-Nic. - Westchnęła z żalem. - To tylko taka głupia myśl.
Szkoda.
Arachne spełzła w dół po posągu i usadowiła się na
szczycie tarczy bogini. Nawet z
tej odległości Annabeth czuła jej odór, jakby cały sklep
garmażeryjny pełen pasztecików
pozostawiono zamknięty na miesiąc.
-No co? - nalegała pajęczyca. - Co to za głupia myśl?
Annabeth z trudem zmusiła się do pozostania na miejscu.
Co tam złamana noga, w tej
chwili każdy jej nerw pulsował strachem i nakazywał
ucieczkę przed tym olbrzymim
wiszącym nad nią pająkiem.
-Och... chodzi tylko o to, że poproszono mnie, żebym
zmieniła wystrój Olimpu.
No wiesz, po wojnie tytanów. Ukończyłam większość
prac, ale potrzeba jeszcze sporo
dobrych dzieł do ozdoby poszczególnych pomieszczeń.
Na przykład sala tronowa...
Pomyślałam, że twoje prace idealnie by tam pasowały.
Olimpijczycy przekonaliby się
wreszcie, jaka jesteś utalentowana. Ale to tylko taka
głupia myśl...
Włochaty odwłok Arachne zadrgał. Jej czworo oczu
rozbłysło, jakby za każdym
czaiła się inna myśl, a pajęczyca próbowała je spleść w
jedną spójną sieć.
-Zmieniasz wystrój Olimpu - powiedziała powoli. - Moje
prace... w sali tronowej.
-No, również w innych miejscach. W głównym pawilonie
mogłoby zawisnąć kilka
z nich. O, ta, z greckim krajobrazem... dziewięć muz
byłoby nią zachwyconych. I jestem
pewna, że inni bogowie też biliby się o twoje prace.
Każdy chciałby mieć twoje gobeliny
w swoim pałacu. Pewnie prócz Ateny żaden z bogów
jeszcze nie widział twoich dzieł?
Arachne kłapnęła szczękami.
-Żaden. Moje gobeliny ukazują bogów w raczej
niepochlebny sposób. Twojej
matce to się nie podobało.
-To chyba przejaw hipokryzji - powiedziała Annabeth -
bo przecież bogowie
wciąż się z siebie nawzajem naśmiewają. Myślę, że
sztuczka polegałaby na tym, żeby
napuścić jednego boga na drugiego. Aresowi, na
przykład, bardzo by się spodobał
gobelin wyśmiewający moją matkę. Zawsze żywił do niej
urazę.
Arachne przechyliła się pod nienaturalnym kątem.
-Działałabyś przeciw własnej matce?
-Ja tylko mówię, jaki jest Ares. A Zeus byłby
zachwycony czymś, co ośmiesza
Posejdona. Och, jestem pewna, że gdyby Olimpijczycy
zobaczyli twoje prace, zdaliby
sobie sprawę, jaka jesteś niesamowita, a ja musiałabym
pośredniczyć w ostrej licytacji. A
jeśli chodzi o działanie przeciw matce, to czemu nie?
Wysłała mnie tu na pewną śmierć,
prawda? Kiedy się po raz ostatni spotkałyśmy w Nowym
Jorku, po prostu się mnie
wyrzekła.
Opowiedziała Arachne o tym spotkaniu. Podzieliła się z
nią swoją goryczą i
smutkiem, co musiało zabrzmieć bardzo szczerze.
Pajęczyca wysłuchała tego uważnie.
-Atena już ma taką naturę - zasyczała. - Odrzuciła własną
córkę. Nigdy by nie
pozwoliła, by moje tkaniny zawisły w pałacach bogów.
Zawsze była o mnie zazdrosna.
-Ale wyobraź sobie, że w końcu możesz się na niej
zemścić.
-Zabić ciebie!
-Może. - Annabeth podrapała się po głowie. - Albo...
pozwolić mi być swoim
agentem. Mogłabym zanieść twoje dzieła na Olimp.
Mogłabym zorganizować pokaz tych
gobelinów dla innych bogów. Kiedy moja matka by się o
tym dowiedziała, byłoby już za
późno. Olimpijczycy w końcu przekonaliby się na własne
oczy, że twoje prace są lepsze.
-A więc przyznajesz to?! - krzyknęła Arachne. - Córka
Ateny przyznaje, że jestem
lepsza! Och, jak miło to słyszeć.
-1 wynikłoby z tego dużo dobra. Jeśli teraz umrę,
będziesz nadal żyła tutaj w
ciemności. Gaja zniszczy bogów i już nigdy nie
przekonają się, że jesteś lepszą tkaczką.
Pajęczyca zasyczała.
Annabeth bała się, że nagle pojawi się jej matka i
przeklnie ją, zsyłając jakieś
okropne schorzenie. Każde dziecko Ateny miało wbijane
do głowy od najmłodszych lat:
mama jest najlepsza we wszystkim i nie wolno nigdy,
przenigdy, sugerować, że jest
inaczej.
Ale nic takiego się nie wydarzyło. Może Atena rozumiała,
że Annabeth mówi to
wszystko tylko po to, by ocalić życie. A może była w tak
podłym stanie, rozdarta między
swoimi dwiema osobowościami, grecką i rzymską, że w
ogóle jej to nie obchodziło.
-To nic nie da - burknęła Arachne. - Nie mogę na to
pozwolić.
-No cóż...
Annabeth poruszyła się, przenosząc ciężar ciała na
zdrową nogę. Gdy nagle w
posadzce pojawiła się nowa szczelina, cofnęła się
niezdarnie.
-Uważaj! - warknęła Arachne. - W ciągu tylu wieków
fundamenty tej świątyni
całkowicie zmurszały!
Serce Annabeth na chwilę przestało bić.
-Zmurszały?
-Nie masz pojęcia, ile nienawiści kipi pod nami. Mściwe
myśli tylu potworów,
które próbowały dotrzeć do Ateny Partenos i zniszczyć
posąg. Tylko moje pajęczyny
podtrzymują jeszcze tę salę, dziewczyno! Jeden fałszywy
ruch i spadniesz do samego
Tartaru, a wierz mi, to nie Wrota Śmierci, to by była
podróż w jedną stronę i bardzo
twarde lądowanie. Nie pozwolę ci umrzeć, zanim nie
opowiesz mi o swoim planie.
Annabeth miała w ustach smak rdzy. „Spadniesz do
samego Tartaru"? Próbowała się
skupić, ale nie było to łatwe, gdy wciąż słyszała trzaski
pękającej posadzki i rumor
spadającego w otchłań gruzu.
-Słusznie, plan. E... jak już powiedziałam, bardzo bym
chciała zabrać twoje
gobeliny na Olimp i wszędzie je pozawieszać. Mogłabyś
utrzeć Atenie nosa swoim
mistrzowskim rzemiosłem. Na całą wieczność. Ale
mogłabym to zrobić tylko w taki
sposób, że... Nie. To za trudne. Równie dobrze mogłabyś
od razu mnie zabić.
-Nie! - krzyknęła Arachne. — To nie do przyjęcia.
Rozważanie tego nie sprawia
mi już żadnej przyjemności. Moje prace muszą zawisnąć
na Olimpie! Co mam zrobić?
Annabeth potrząsnęła głową.
-Wybacz mi, nie powinnam była tego mówić. Po prostu
mnie zabij albo zepchnij
do Tartaru.
-Odmawiam!
-Nie bądź śmieszna. Zabij mnie.
-Nie rozkazuj mi! Powiedz mi, co mam zrobić! Albo...
albo...
-No cóż...
Annabeth poruszyła się, przenosząc ciężar ciała na
zdrową nogę. Gdy nagle w
posadzce pojawiła się nowa szczelina, cofnęła się
niezdarnie.
-Uważaj! - warknęła Arachne. - W ciągu tylu wieków
fundamenty tej świątyni
całkowicie zmurszały!
Serce Annabeth na chwilę przestało bić.
-Zmurszały?
-Nie masz pojęcia, ile nienawiści kipi pod nami. Mściwe
myśli tylu potworów,
które próbowały dotrzeć do Ateny Partenos i zniszczyć
posąg. Tylko moje pajęczyny
podtrzymują jeszcze tę salę, dziewczyno! Jeden fałszywy
ruch i spadniesz do samego
Tar-taru, a wierz mi, to nie Wrota Śmierci, to by była
podróż w jedną stronę i bardzo
twarde lądowanie. Nie pozwolę ci umrzeć, zanim nie
opowiesz mi o swoim planie.
Annabeth miała w ustach smak rdzy. „Spadniesz do
samego Tar-taru"? Próbowała się
skupić, ale nie było to łatwe, gdy wciąż słyszała trzaski
pękającej posadzki i rumor
spadającego w otchłań gruzu.
-Słusznie, plan. E... jak już powiedziałam, bardzo bym
chciała zabrać twoje
gobeliny na Olimp i wszędzie je pozawieszać. Mogłabyś
utrzeć Atenie nosa swoim
mistrzowskim rzemiosłem. Na całą wieczność. Ale
mogłabym to zrobić tylko w taki
sposób, że... Nie. To za trudne. Równie dobrze mogłabyś
od razu mnie zabić.
-Nie! - krzyknęła Arachne. - To nie do przyjęcia.
Rozważanie tego nie sprawia mi
już żadnej przyjemności. Moje prace muszą zawisnąć na
Olimpie! Co mam zrobić?
Annabeth potrząsnęła głową.
-Wybacz mi, nie powinnam była tego mówić. Po prostu
mnie zabij albo zepchnij
do Tartaru.
-Odmawiam!
-Nie bądź śmieszna. Zabij mnie.
-Nie rozkazuj mi! Powiedz mi, co mam zrobić! Albo...
albo...
-Albo mnie zabijesz?
-Tak! Nie! - Pajęczyca przycisnęła przednie nogi do
głowy. -Muszę pokazać moje
dzieła na Olimpie.
Annabeth starała się ukryć podniecenie. Jej plan mógłby
się powieść... ale wciąż
musiała przekonać Arachne, by zrobiła coś niemożliwego.
Przypomniała sobie pewną
dobrą radę, której jej udzielił Frank Zhang: „Nie
komplikuj".
-Może mogłabym coś utkać - powiedziała.
-Ja jestem w tym najlepsza! Jestem pająkiem!
-No tak, ale żeby pokazać twoje prace na Olimpie, trzeba
będzie przejść przez
rutynowe eliminacje. Musiałabym przedstawić sam
pomysł, opracować konkretne
propozycje, pokazać twoje portfolio. Hmm... masz jakieś
swoje zdjęcia?
-Zdjęcia?
-Błyszczące, czarno-białe... Ach, to nieistotne. Eliminacje
są najważniejsze. Te
gobeliny są wspaniałe, ale bogowie muszą zobaczyć coś
naprawdę wyjątkowego, coś, co
ukaże twój talent z najlepszej strony.
Arachne warknęła.
-Sugerujesz, że to nie są moje najlepsze prace? Chcesz ze
mną konkurować?
-Och, nie! - Annabeth roześmiała się. - Ja z tobą? Skądże!
Jesteś o wiele za dobra.
Chodzi raczej o to, żebyś współzawodniczyła z samą
sobą, żebyś udowodniła, że
naprawdę masz to, czego potrzeba, aby pokazać twoje
prace na Olimpie.
-No pewnie, że mam!
-Ja też tak uważam. Ale te eliminacje... no wiesz, to
niezbędna formalność.
Obawiam się, że będzie bardzo trudno. Jesteś pewna, że
nie wolisz mnie po prostu zabić?
-Przestań o tym mówić! - zaskrzeczała Arachne. - Co
mam zrobić?
-Pokażę ci.
Annabeth zdjęła plecak. Wyjęła laptop Dedala i otworzyła
go. W mroku zalśniło logo
- znak delty.
-Co to jest? — zapytała Arachne. - Jakieś krosno?
-Można tak powiedzieć. Tka się na nim pomysły.
Pokazuje wzór dzieła, które
masz stworzyć.
Palce jej drżały, gdy przebiegała nimi po klawiaturze.
Arachne zniżyła się, żeby
widzieć ekran nad jej ramionami. Annabeth nie mogła się
pozbyć myśli, że te ostre jak
igły zęby mogą w każdej chwili z łatwością wbić się w jej
kark.
Otworzyła program trójwymiarowej wizualizacji. Był tam
wciąż jej ostatni wzór klucz
do jej planu, zainspirowany przez najmniej spodziewaną
muzę: Franka Zhanga.
Wykonała parę szybkich obliczeń. Powiększyła model, a
potem pokazała Arachne, co
trzeba zrobić - nici spleść w pasma, a z nich utkać długi
cylinder.
Twarz pajęczycy rozjaśniła złota poświata z ekranu.
-Mam to utkać? Przecież to łatwizna! Coś tak małego i
prostego!
-Rzeczywiste rozmiary będą o wiele większe - ostrzegła
ją Annabeth. - Widzisz te
podziałki? To musi być na tyle duże, żeby zrobić
odpowiednie wrażenie na bogach.
Może się wydawać proste, ale ta struktura ma
niewiarygodne właściwości. Twoja
pajęczyna będzie idealnym tworzywem, jest taka miękka i
elastyczna, a jednocześnie
mocna jak stal.
-Rozumiem... - Arachne zmarszczyła czoło. - Ale to
przecież nie jest gobelin.
-Właśnie dlatego będzie takim wyzwaniem. To coś, do
czego nie przywykłaś.
Czegoś takiego... takiej rzeźby abstrakcyjnej... oczekują
bogowie. Stałaby przy wejściu
do sali tronowej, żeby mógł ją zobaczyć każdy, kto do
niej wchodzi. Zdobyłabyś wieczną
sławę!
W gardle Arachne narodził się cichy, buczący warkot.
Annabeth przeraziła się, że
pajęczyca jednak odrzuci jej propozycję. Oblała się
zimnym potem.
-To by wymagało bardzo dużej ilości pajęczyny -
powiedziała Arachne. - Więcej,
niż zdołałabym wysnuć przez rok.
Annabeth miała taką nadzieję. Właśnie tak skalkulowała
masę i rozmiary.
-Możesz wykorzystać pajęczynę z posągu.
Arachne skrzywiła się, ale Annabeth lekceważąco
machnęła ręką w stronę Ateny
Partenos.
-Co jest ważniejsze: oplatanie pajęczyną tego starego
posągu czy udowodnienie,
że jesteś najlepszą tkaczką? Oczywiście musiałabyś być
bardzo ostrożna i pozostawić
dość pajęczyny, by nie dopuścić do zawalenia się sali. Ale
skoro uważasz, że to jest zbyt
trudne...
-Tego nie powiedziałam!
-W porządku. Chodzi tylko o to... Atena powiedziała, że
utkanie czegoś takiego
jest po prostu niemożliwe, że żadna tkaczka, nawet ona
sama, nie potrafiłaby tego zrobić.
Więc jeśli uważasz, że...
-Atena tak powiedziała?
-No tak.
-To śmieszne! Ja potrafię to zrobić!
-Wspaniale! Ale musisz zacząć zaraz, zanim
Olimpijczycy wybiorą jakiegoś
innego artystę do stworzenia tej instalacji.
Arachne warknęła.
-Jeśli to jakiś podstęp, dziewczyno...
-Przecież jestem twoją zakładniczką - przypomniała jej
Annabeth. - Nie mogę stąd
wyjść. I myślę, że kiedy skończysz tę rzeźbę, przyznasz,
że to najwspanialsze dzieło,
jakie kiedykolwiek stworzyłaś. Jeśli nie, możesz mnie
zabić.
Arachne zawahała się. Jej kolczaste nogi były tak blisko,
że mogłaby nimi przebić
Annabeth jednym szybkim ruchem.
-Dobrze - powiedziała w końcu. - Jeszcze jedno, ostatnie
wyzwanie. Ja przeciw
sobie!
Wspięła się po swojej pajęczynie oplatającej Atenę
Partenos i zaczęła ją pruć.
Annabeth straciła poczucie czasu.
Czuła, że zjedzona wcześniej ambrozja zaczyna
uzdrawiać jej nogę, ale ból nie mijał,
promieniując przez kręgosłup aż do karku. Po ścianach
pomykały małe pająki, jakby
czekały na rozkazy swojej pani. Tysiące ich mrowiły się
za gobelinami, sprawiając, że
utkane na nich sceny poruszały się jak na wietrze.
Usiadła na kruszącej się posadzce, starając się oszczędzać
siły. Kiedy Arachne nie
patrzyła, próbowała złapać zasięg na laptopie Dedala, by
skontaktować się z
przyjaciółmi, ale oczywiście nic z tego nie wyszło. Mogła
tylko ze zdumieniem i
przerażeniem obserwować Arachne, której osiem nóg
poruszało się z hipnotyzującą
prędkością, powoli prując pajęczynę oplatającą posąg.
W swojej złotej szacie, ze świetlistą twarzą z kości
słoniowej, Atena Partenos
wyglądała jeszcze bardziej przerażająco niż Arachne.
Spoglądała groźnie w dół, jakby
chciała powiedzieć: „Przynieście mi jakieś smaczne
przekąski, bo jeśli nie..." Annabeth
wyobraziła sobie, że jest starożytną Greczynką, która
wchodzi do Partenonu i widzi tę
potężną boginię, z jej tarczą, włócznią, pytonem,
trzymającą w dłoni Nike, uskrzydloną
boginię zwycięstwa. Na ten widok każdy śmiertelnik
zadrżałby ze strachu pod swoim
chitonem.
Co więcej, posąg promieniował mocą. Wraz ze
stopniowym odsłanianiem bogini
ogrzewało się powietrze. Jej skóra zajaśniała życiem. W
całej sali mniejsze pająki
wyraźnie się zaniepokoiły i zaczęły się chować po kątach.
Annabeth podejrzewała, że sieć Arachne w jakiś sposób
stłumiła magiczną moc
posągu. Teraz gdy się z niej uwalniała, Atena Partenos
wypełniła komnatę magiczną
energią. Przez całe stulecia śmiertelnicy wznosili do niej
modły i spalali przed nią ofiary.
Ta podziemna komnata była przesycona mocą bogini.
Arachne jakby tego nie zauważała. Wciąż mruczała do
siebie, mierząc metry
jedwabnej nici i rachując liczbę splotów niezbędnych do
utkania wielkiego cylindra. Przy
każdym jej zawahaniu Annabeth wykrzykiwała do niej
słowa zachęty i przypominała, jak
wspaniale będą wyglądać jej tkaniny na Olimpie.
Posąg tak się rozgrzał i rozjaśnił, że Annabeth mogła
dostrzec więcej szczegółów tej
świątyni - rzymską kamieniarkę, prawdopodobnie kiedyś
połyskującą bielą, poczerniałe
kości dawnych ofiar Arachne uwięzione w splotach
pajęczyny, grube sznury jedwabistej
sieci łączące podłogę z sufitem. Spostrzegła, jak kruche są
płytki posadzki pod jej
stopami. Pokrywała je gruba warstwa pajęczyny, jak
siatka utrzymująca razem
potrzaskane zwierciadło. Za każdym razem gdy Atena
Partenos poruszyła się lekko,
pojawiało się i poszerzało coraz więcej szczelin.
Gdzieniegdzie ziały już dziury wielkie
jak pokrywy studzienek kanalizacyjnych. Annabeth
prawie żałowała, że zrobiło się tak
jasno. Nawet jeśli jej plan się powiedzie, nawet jeśli
pokona Arachne, wciąż nie miała
pojęcia, jak wyjść z tej komnaty.
- Tyle nici - mruknęła Arachne. - Mogłabym utkać
dwadzieścia gobelinów...
-Nie przerywaj! — zawołała Annabeth. - Wspaniale sobie
radzisz!
Pajęczyca nadal pruła swoją sieć. Czas wlókł się
niemiłosiernie, aż wreszcie u stóp
posągu nagromadziła się góra błyszczących nici. Ściany
sali nadal pokrywały pajęczyny.
Nienaruszone były grube sznury spinające ją i
powstrzymujące od zawalenia. Ale Atena
Partenos była już wolna.
„Błagam, przebudź się" - modliła się Annabeth do
posągu. -„Matko, pomóż mi".
Nic się nie wydarzyło, tylko szczeliny zaczęły szybciej
rozwierać się w posadzce.
Według Arachne złośliwe myśli potworów skruszyły w
ciągu wieków fundamenty
świątyni. Gdyby tak rzeczywiście było, teraz gdy Atena
Partenos została już uwolniona,
uwięzione w Tartarze potwory mogłyby się nią bardziej
zainteresować.
-Wzór - powiedziała Annabeth. - Powinnaś się
pospieszyć.
Uniosła otwarty laptop, żeby Arachne mogła spojrzeć na
ekran, ale pajęczyca
warknęła:
-Zapamiętałam wszystko, dziecinko. Mam oko do
szczegółów. Jestem artystką.
-Oczywiście. Ale musimy się pospieszyć.
-Dlaczego?
-No... żeby pokazać twoje dzieło światu!
-Hmm. No dobrze.
Arachne zaczęła tkać. Robiła to powoli, splatając nici w
długie pasma tkaniny.
Komnata dygotała i dudniła. Szczeliny u stóp Annabeth
coraz bardziej się poszerzały.
Arachne albo tego nie zauważyła, albo się tym nie
przejmowała. Annabeth rozważała
pomysł zepchnięcia pajęczycy do jakiejś dziury, ale
uznała go za niewykonalny. Tak
wielkiej dziury nie było, a poza tym gdyby nawet
posadzka się rozwarła, Arachne pewnie
by zawisła na swojej nici i uciekła, a Annabeth i Atena
Partenos spadłyby do Tartaru.
Arachne powoli kończyła splatanie nici w pasma.
Pracowała bezbłędnie i płynnie.
Annabeth mimo woli czuła podziw dla jej zręczności.
Pomyślała o swojej matce i znowu
ogarnęły ją wątpliwości. A jeśli Arachne naprawdę była
lepszą tkaczką od Ateny?
Ale przecież nie w tym rzecz. Arachne została ukarana za
pychę i arogancję. Można
być w czymś mistrzem, ale nie wolno obrażać bogów.
Mieszkańcy Olimpu przypominają
samym swoim istnieniem, że zawsze jest ktoś lepszy od
nas, więc nie ma co się puszyć i
wywyższać. A jednak... przemiana w potwornego
nieśmiertelnego pająka jest chyba
trochę zbyt srogą karą za przechwałki.
Arachne pracowała teraz szybciej, łącząc ze sobą pasma
tkaniny. Wkrótce skończyła.
U stóp posągu leżał cylinder utkany z pajęczyny. Miał
półtora metra średnicy i ze trzy
metry długości. Choć jego powierzchnia błyszczała jak
muszla uchowca, w Annabeth nie
budził zachwytu. Dla niej był tylko pułapką. Zachwyci się
nim, jeśli zadziała zgodnie z
jej planem.
Arachne uśmiechnęła się do niej łakomie.
-Gotowe! A teraz moja nagroda! Udowodnij mi, że
potrafisz spełniać obietnice.
Annabeth przyglądała się pułapce. Obeszła ją dookoła,
marszcząc czoło, badając
każdy splot pod różnymi kątami. Potem ostrożnie, by nie
urazić złamanej kostki,
wczołgała się na czworakach do środka. Kalkulacji
dokonywała w głowie. Gdyby się
pomyliła, jej plan by się nie powiódł. Pajęczyna była
lepka, ale udało jej się przepełznąć
przez tunel, nie dotykając jego ścian. Wyczołgała się z
drugiego końca cylindra i
pokręciła głową.
-Jest błąd - powiedziała.
-Co?! - zawołała Arachne. - To niemożliwe!
Postępowałam zgodnie z twoimi
instrukcjami...
-Wewnątrz. Wejdź tam i sama się przekonaj. Pośrodku.
Tam jest skaza w osnowie.
Na wargach Arachne pojawiła się piana. Annabeth
przestraszyła się, że przesadziła,
że pajęczyca zaraz się na nią rzuci, a wtedy... wtedy
zostaną po niej tylko kości omotane
pajęczyną.
Ale Arachne tylko tupnęła swoimi ośmioma nogami.
-Ja nie popełniam błędów.
-Och, to tylko drobna skaza. Na pewno to naprawisz.
Chciałabym pokazać bogom,
że jesteś niezrównaną mistrzynią. Wejdź do środka i sama
zobacz. Naprawisz to i
pokażemy twoją rzeźbę Olimpijczykom. Zostaniesz
najsłynniejszą artystką wszech
czasów. Myślę, że zwolnią dziewięć muz i zatrudnią
ciebie, żebyś nadzorowała wszystkie
rodzaje sztuki. Bogini Arachne... tak, wcale bym się nie
dziwiła.
-Bogini... - Arachne oddychała szybko. - Tak, tak. Zaraz
to naprawię.
Wetknęła głowę do tunelu.
-Gdzie to jest?
-W samym środku. Wejdź. Tobie może być tam trochę
ciasno.
-Dam sobie radę! - warknęła Arachne i wcisnęła się do
cylindra.
Zgodnie z obliczeniami Annabeth odwłok pajęczycy
zmieścił się w cylindrze, choć z
trudem. Kiedy wciskała się dalej, utkane pasma pajęczyny
rozciągały się pod jej
naporem. Wcisnęła tułów aż po kądziołki.
-Nie widzę żadnej skazy!
-Naprawdę? To dziwne. Wyjdź, a ja jeszcze raz sprawdzę.
Chwila prawdy. Arachne zaczęła się wiercić i zwijać,
próbując
się wycofać. Utkany tunel skurczył się wokół niej i
trzymał mocno. Spróbowała
posunąć się do przodu, ale pajęczyna już się przy-kleiła
do jej brzucha. Nie mogła się
ruszyć ani w tył, ani w przód. Annabeth bała się, że
kolczaste nogi Arachne mogą przebić
tkaninę, ale były tak mocno przyciśnięte do tułowia, że
pajęczyca nie mogła nimi
poruszyć.
-Co... co to znaczy?! - krzyknęła. - Ugrzęzłam!
-Ach. Zapomniałam ci powiedzieć. Ta instalacja
artystyczna nosi nazwę chińskiej
pułapki. W każdym razie to taka większa wariacja na
temat. Ja to nazywam chińską
pułapką na pająka.
-To podstęp! - Arachne miotała się, zwijała i kurczyła, ale
pułapka nie puszczała.
-To raczej kwestia przeżycia - poprawiła ją Annabeth. -
Zamierzałaś mnie zabić
bez względu na to, czy ci pomogę, czy nie, tak?
-Oczywiście! Jesteś dzieckiem Ateny! - Cylinder
znieruchomiał. — To znaczy...
nie, ależ skąd! Dotrzymuję obietnic.
-Aha, jasne. - Annabeth cofnęła się, gdy cylinder znowu
zaczął się gwałtownie
poruszać. - Takie pułapki zwykle tka się z włókien
bambusowych, ale pajęczyna jest
chyba jeszcze lepsza. Trzyma dobrze i jest tak mocna, że
nie można jej przerwać. Nawet
ty tego nie dokonasz.
-Gahhhh! - Arachne wiła się i miotała, cylinder potoczył
się po posadzce, ale
Annabeth zdążyła się usunąć na bok. Nawet ze złamaną
nogą zdołała się bronić przed
olbrzymią jedwabną pułapką na palce.
-Zniszczę cię! — krzyknęła Arachne. — To znaczy... nie,
będę dla ciebie bardzo
miła, jeśli mnie wypuścisz.
-Na twoim miejscu oszczędzałabym siły. - Annabeth
odetchnęła głęboko,
rozluźniając się po raz pierwszy od kilku godzin. -
Zamierzam wezwać moich przyjaciół.
-Wezwiesz ich, żeby... żeby mogli zobaczyć moje dzieło?
- zapytała Arachne z
nadzieją w głosie.
Annabeth rozejrzała się. Musi być jakiś sposób wysłania
Iris-wiadomości na „Argo
II". W butelce miała jeszcze trochę wody, ale skąd wziąć
dość światła i mgły, żeby w
ciemnej komorze stworzyć tęczę?
Cylinder z pajęczyny znowu zaczął się toczyć po
posadzce.
-Chcesz wezwać swoich przyjaciół, żeby mnie zabili! -
krzyknęła. - Ale ja nie
umrę! Nie w ten sposób!
-Uspokój się. Nie zabijemy cię. Chcemy tylko zabrać ten
posąg.
-Posąg?
-Tak. - Annabeth powinna na tym skończyć, ale teraz jej
strach ustąpił miejsca
złości i urazie. - Wiesz, jakie dzieło sztuki wystawię w
najlepszym miejscu na Olimpie?
Nie twoje. Tam jest miejsce dla Ateny Partenos. W
ogrodzie bogów.
-Nie! Nie, to by było straszne!
-Och, nie od razu. Najpierw zabierzemy posąg do Grecji.
Przepowiednia mówi, że
jego moc pomoże nam pokonać .gigantów. A potem... no,
nie możemy go ustawić z
powrotem w Partenonie. Stworzyłoby to zbyt wiele
problemów. Będzie bezpieczniejszy
na Olimpie. Zjednoczy dzieci Ateny i przyniesie pokój
między Rzymianami a Grekami.
Dzięki ci za to, że chroniłaś go przez tyle wieków.
Oddałaś Atenie wielką przysługę.
Arachne wrzasnęła i rzuciła się gwałtownie. Z jej
kądziołków wystrzeliła nić, która
przyczepiła się do jednego z gobelinów. Pajęczyca
skurczyła odwłok i zaczęła na oślep
rozrywać tkaninę. Toczyła się dalej, strzelając tu i tam
pajęczyną, przewracając kosze z
magicznym światłem i wyrywając płyty z posadzki.
Komnata zadygotała. Gobeliny
zaczęły płonąć.
-Przestań! - Annabeth z trudem uskakiwała przed
miotanymi przez pajęczycę
nićmi. - Rozwalisz całą świątynię i obie zginiemy pod
gruzami!
-Wolę to od oglądania twojego zwycięstwa! Moje dzieci!
Pomóżcie mi!
No, cudownie. Annabeth miała nadzieję, że magiczna
aura posągu wystraszy
mniejsze pająki, ale Arachne wciąż głośno wzywała ich
pomocy. Może zabić ją
sztyletem, żeby przestała krzyczeć? Teraz nie byłoby to
trudne. Annabeth czuła jednak
opór przed zabijaniem bezbronnych potworów, nawet
jeśli to była Arachne. A zresztą
gdyby zaczęła ją dźgać sztyletem poprzez pajęczynę,
utkany cylinder mógłby się
rozerwać. Arachne mogłaby zdążyć uwolnić się z pułapki.
Wszystkie te myśli przyszły za późno. Pająki zaczęły
wpełzać do komnaty. Posąg
Ateny zapłonął silniejszym światłem. Pająki najwyraźniej
bały się do niego zbliżyć, ale
podpełzały co chwilę do przodu, jakby zbierały w sobie
odwagę. Ich matka wciąż
wzywała pomocy. W końcu zaroją się wszędzie i oblepią
Annabeth.
- Arachne, przestań! - krzyknęła. - Ja...
Arachne jakoś udało się obrócić w pułapce. Skierowała
odwłok w stronę jej głosu.
Gruba nić ugodziła dziewczynę w pierś jak rękawica
boksera wagi ciężkiej.
Annabeth upadła, czując straszliwy ból w nodze.
Rozpaczliwie zamachnęła się
sztyletem, bo Arachne już ją ciągnęła ku swoim
kłapiącym kądziołkom. Przecięła nić i
odczołgała się w bok, ale małe pająki już ją otaczały.
Zrozumiała, że to już koniec. Nie wydostanie się stąd.
Dzieci Arachne zabiją ją u stóp
posągu jej matki.
„Percy" - pomyślała. - „Wybacz mi".
W tym momencie komnata jęknęła i sklepienie rozerwało
się w wybuchu
oślepiającego ognia.
Annabeth widywała już różne dziwne rzeczy, ale jeszcze
nigdy nie widziała deszczu
samochodów.
Kiedy sklepienie komory się zawaliło, oślepiło ją słońce.
Uchwyciła wzrokiem
unoszący się nad nią „Argo II". Okręt musiał wystrzelić z
balisty, żeby przebić taką
dziurę przez grubą warstwę ziemi.
Z góry runęły bryły asfaltu wielkie jak garażowe drzwi, a
także z sześć lub siedem
włoskich samochodów. Jeden roztrzaskałby Atenę
Partenos, ale jaśniejąca aura posągu
działała jak pole energii i auto odbiło się od niej niczym
od niewidzialnej ściany.
Niestety, poleciało prosto na Annabeth.
Odskoczyła w bok na złamanej nodze. Ból był tak
straszny, że o mało nie zemdlała,
ale zdążyła upaść na plecy. Zobaczyła, jak
jaskrawoczerwony fiat 500 uderzył w utkany z
pajęczyny cylinder, rozwalił posadzkę i zniknął pod nią
razem z chińską pułapką na
pająka.
Spadając w otchłań, Arachne zawyła jak lokomotywa,
której maszynista zorientował
się, że grozi mu kolizja, ale ten krzyk szybko zamarł.
Wokół Annabeth wciąż waliły w
posadzkę bryły gruzu, wybijając w niej czarne dziury.
Atena Partenos nie ucierpiała, ale marmurowy podest
posągu poznaczony był
rozbiegającymi się szczelinami. Annabeth oblepiały
pajęczyny. Z jej ramion i nóg
zwisały grube nici, jak sznurki marionetki, ale - co było
zdumiewające - nie trafił w nią
żaden kawał gruzu. Chciała wierzyć, że ochronił ją posąg,
ale podejrzewała, że po prostu
jej się poszczęściło.
Armia pająków znikła. Albo umknęły w ciemne czeluści,
ale spadły w przepaść.
Kiedy światło dzienne wypełniło komorę, ku rozpaczy
Annabeth gobeliny Arachne
rozsypały się w pył. Było jej żal zwłaszcza tego z nią i
Percym.
Ale i tak wszystko to przestało się liczyć, gdy usłyszała
dobiegający z góry głos
Percy'ego:
-Annabeth!
-Tutaj! - załkała.
Nagle opadło z niej całe przerażenie. Kiedy „Argo II"
zaczął się opuszczać, zobaczyła
Percy'ego wychylającego się znad relingu. Jego uśmiech
był lepszy od każdego gobelinu,
jaki w życiu widziała.
Komnata wciąż się trzęsła, ale Annabeth jakoś udało się
wstać. Posadzka pod jej
stopami na chwilę znieruchomiała. Zniknął jej plecak,
razem z laptopem Dedala, a także
spiżowy sztylet, który dostała, gdy miała siedem lat —
prawdopodobnie spadły do
otchłani. Ale nie przejmowała się tym. Żyła.
Pokuśtykała do wielkiej dziury wyrąbanej przez fiata 500.
Najeżone ostrymi
występami skalne ściany ginęły w ciemności. Tu i tam ze
ścian wystawały wąskie półki,
ale nie dostrzegła na nich niczego prócz pasm pajęczyny
zwieszających się po bokach jak
łańcuchy na bożonarodzeniowej choince.
Czy Arachne powiedziała prawdę o tej otchłani? Czy
spadła do samego Tartaru?
Gdyby tak było, Annabeth powinna poczuć satysfakcję,
ale jakoś zrobiło jej się przykro.
Arachne potrafiła tak cudownie tkać. Tak już się
nacierpiała przez wiele tysiącleci. A
teraz jej gobeliny się rozpadły. Upadek do Tartaru to
chyba zbyt okrutny koniec.
Uświadomiła sobie mgliście, że „Argo II" zawisł jakieś
dwanaście metrów nad
posadzką. Opadła z niego drabinka sznurowa, ale
Annabeth wciąż stała oszołomiona,
wpatrując się w ciemną otchłań. I nagle stanął obok niej
Percy, splatając palce z jej
palcami.
Odwróciła się powoli od czarnej dziury i uniosła ręce,
otaczając się jego ramionami.
Wtuliła twarz w jego pierś i wybuchła płaczem.
-Już w porządku — powiedział. - Jesteśmy razem.
Nie powiedział: „Nic ci się nie stało" albo „Żyjemy". Po
tym wszystkim, co przeszli
w ciągu ostatniego roku, najważniejsze było, że są razem.
Kochała go za to.
Otoczyli ich przyjaciele. Zobaczyła wśród nich Nica di
Ange-lo, ale wciąż była tak
oszołomiona, że wcale jej to nie zaskoczyło. Wydało jej
się to całkiem normalne.
-Twoja noga. - Piper uklękła przy niej i obejrzała owinięte
bąbelkową folią łupki. -
Och, Annabeth, co się stało?
Zaczęła opowiadać. Z początku mówienie sprawiało jej
trudność, która jednak
stopniowo ustępowała. Przez cały czas trzymała Percyego
za rękę, co dodawało jej
pewności siebie. Kiedy skończyła, wszyscy patrzyli na
nią w osłupieniu.
-Na bogów Olimpu - powiedział Jason. - I tego
wszystkiego dokonałaś sama. Ze
złamaną nogą.
-No... części tego ze złamaną nogą.
Percy uśmiechnął się.
-Skłoniłaś Arachne, żeby utkała pułapkę na samą siebie?
Wiedziałem, że jesteś
niesamowita, ale... na świętą Herę, Annabeth, dokonałaś
tego. Pokolenia dzieci Ateny
próbowały i nie dały rady. Odnalazłaś Atenę Partenos!
Wszyscy spojrzeli na posąg.
-1 co my z nią zrobimy? - zapytał Frank. - Jest ogromna.
-Będziemy musieli zabrać ją ze sobą do Grecji -
powiedziała Annabeth. - Ten
posąg ma potężną moc. Pomoże nam powstrzymać
gigantów.
-Blednie olbrzymów zmora ozłocona - zacytowała Hazel.
- Z utkanego więzienia
w bólu uwolniona. - Spojrzała z podziwem na Annabeth. -
To było więzienie Arachne.
Nakłoniłaś ją podstępem, żeby je sobie sama utkała.
„Kosztowało mnie to wiele bólu" - pomyślała Annabeth.
Leo uniósł ręce. Zrobił ramkę z palców, jakby oceniał
wymiary posągu.
-Może trzeba będzie coś przeorganizować, ale myślę, że
wejdzie przez luk do
stajni. Jeśli będzie trochę wystawać, możemy owinąć ją
jakąś flagą albo czymś takim.
Annabeth wzdrygnęła się. Wyobraziła sobie Atenę
Partenos wystającą z ich triremy i
owiniętą płachtą z napisem: SZEROKI ŁADUNEK.
A potem pomyślała o innym zdaniu z przepowiedni: Już
węszą mdły oddech anioła
bliźnięta, pod którego strażą wiecznej śmierci pęta.
-A co się działo z wami? - zapytała. - Co z gigantami?
Percy opowiedział jej o uwolnieniu Nica, o pojawieniu się
Bachusa i o walce z
bliźniakami w Koloseum. Nico niewiele mówił. Biedak
wyglądał tak, jakby błąkał się po
jakimś pustkowiu przez sześć tygodni. Percy wyjaśnił, co
Nico odkrył o Wrotach
Śmierci: że muszą zostać zamknięte z obu stron. Choć
przez rozwalone sklepienie
spływało do komnaty światło słońca, Annabeth wydało
się, że po jego słowach znowu
zrobiło się ciemniej.
-Więc ta śmiertelna strona znajduje się w Epirze -
powiedziała. - Tam
przynajmniej możemy dotrzeć.
Nico skrzywił się.
-Ale problemem jest ta druga strona. To Tartar.
To słowo zdawało się toczyć echem po komnacie. Z
dziury za ich plecami zionął
lodowaty powiew. Annabeth nie miała już wątpliwości.
Ta otchłań naprawdę prowadziła
prosto do Podziemia.
Percy też musiał to odczuć. Odprowadził ją kawałek dalej
od skraju dziury. Idąc,
wlokła za sobą pajęczynę jak ślubny welon. Żałowała, że
nie ma swojego sztyletu, by ją
poodcinać. Już chciała poprosić Percyego, by zrobił to
Orkanem, gdy powiedział:
-Bachus wspomniał coś o tym, że moja podróż będzie
trudniejsza, niż się
spodziewam. Nie bardzo wiem dlaczego...
Komnata jęknęła. Atena Partenos przechyliła się na bok.
Jej głowa zawisła na jednym
z grubych sznurów utkanych przez Arachne, ale
marmurowy podest pod piedestałem
zaczął się kruszyć.
Annabeth poczuła mdłości. Jeśli posąg spadnie w otchłań,
wszystkie jej wysiłki okażą
się daremne. Misja zakończy się porażką.
-Zabezpieczyć posąg! - krzyknęła.
Jej przyjaciele natychmiast zrozumieli, o co chodzi.
-Zhang! - zawołał Leo. - Przenieś mnie do sterowni,
szybko! Trener jest tam sam.
Frank zamienił się w wielkiego orła i obaj poszybowali
ku okrętowi.
Jason objął Piper. Zwrócił się do Percyego.
-Zaraz wrócę.
Wezwał wiatr i oboje wystrzelili w powietrze.
-Ta posadzka długo nie wytrzyma! - zawołała Hazel. - Na
drabinkę!
Z dziur w posadzce wydobywały się kłęby pyłu i
pajęczyn. Grube sznury
podtrzymujące Atenę drżały jak struny gitary i już zaczęły
pękać. Hazel rzuciła się do
drabinki i machnęła ręką do Ni-ca, by zrobił to samo, ale
chłopak nie był w stanie pobiec
szybko.
Percy mocniej ścisnął dłoń Annabeth.
-Nie bój się, będzie dobrze - mruknął.
Spojrzała w górę i zobaczyła liny abordażowe
wystrzelające z „Argo II" i oplatające
posąg. Jedna owinęła się wokół szyi Ateny jak stryczek.
Leo wykrzykiwał komendy ze
sterowni, a Frank miotał się od liny do liny, starając się je
zabezpieczyć.
Nico już dotarł do drabinki, gdy Annabeth poczuła
straszliwy ból w złamanej nodze.
Krzyknęła cicho i zatoczyła się.
-Co jest? - zapytał Percy.
Spróbowała pokuśtykać ku drabince. Ale... dlaczego się
cofa? Nogi się pod nią ugięły
i upadła na twarz.
-Jej kostka! - krzyknęła Hazel z drabinki. - Odetnijcie ją!
Odetnijcie!
Annabeth mąciło się z bólu w głowie. Odciąć jej kostkę?
Percy najwidoczniej też nie zrozumiał, o co chodzi Hazel.
Nagle coś szarpnęło
Annabeth do tyłu i zaczęło ciągnąć ku czarnej dziurze.
Percy doskoczył i złapał ją za
ramię, ale siła rozpędu pociągnęła i jego.
-Pomóż im! — krzyknęła Hazel.
Annabeth zobaczyła Nica idącego ku nim chwiejnym
krokiem, Hazel próbującą
wyplątać swój kawaleryjski miecz z pętli drabinki. Inni
nadal byli skupieni na posągu, a
głos Hazel zginął w ogólnym tumulcie i grzmocie
rozpadającej się komory.
Annabeth załkała, gdy mocno uderzyła o krawędź dziury.
Zbyt późno zdała sobie
sprawę z tego, co się stało: była zaplątana w pajęczynę.
Powinna była odciąć ją
natychmiast. Myślała, że to tylko luźna lina, a ponieważ
posadzkę pokrywały pajęczyny,
nie zauważyła, że jedno z pasm owinęło się wokół jej
stopy, a jego drugi koniec wpadał
prosto do dziury. Musiał być przywiązany do czegoś
ciężkiego tam, w ciemności, czegoś,
co ciągnęło ją w otchłań.
-Nie - wycedził Percy przez zęby, a w jego oczach
rozbłysło światło. - Mój
miecz...
Nie mógł jednak wyciągnąć Orkana, nie puszczając
ramienia Annabeth, a ona opadła
już z sił. Ześliznęła się poza krawędź dziury, pociągając
go za sobą.
Uderzyła w coś całym ciałem. Pociemniało jej w oczach z
bólu. Kiedy odzyskała
wzrok, zdała sobie sprawę, że zawisła w powietrzu nad
czarną otchłanią. Percy emu
udało się złapać jakiejś półki skalnej z pięć metrów
poniżej krawędzi. Trzymał się jej
jedną ręką, a drugą ściskał przegub Annabeth, ale gruba
pajęczyna nadal ciągnęła ją w
dół.
-Nie ma ratunku - powiedział głos z ciemności w dole. -
Trafię do Tartaru, ale i ty
się tam znajdziesz.
Annabeth nie była pewna, czy naprawdę usłyszała głos
Arachne, czy tylko własną
myśl w głowie.
Rozpadlina zadygotała. Annabeth nie spadała tylko
dlatego, że trzymał ją Percy, a on
sam z trudem chwytał się skalnego występu, wąskiego jak
półka na książki.
Nico wychylił się zza krawędzi dziury i wyciągnął rękę,
ale był o wiele za daleko,
żeby im pomóc. Hazel wołała na innych, ale nawet jeśliby
ją usłyszeli, i tak nie zdążyliby
na czas.
Annabeth poczuła się tak, jakby jej odrywano nogę od
tułowia. Ból skąpał wszystko
w czerwieni. Moc Podziemia ściągała ją w dół jak jakaś
mroczna siła grawitacyjna. Już
się poddała. Zrozumiała, że jest zbyt głęboko, by ktoś ją
ocalił.
-Percy, puść mnie - wychrypiała. - Nie zdołasz mnie
podciągnąć.
Twarz miał białą z wysiłku. Poznała po jego oczach, że i
on
zrozumiał, że to beznadziejne.
-Nigdy - powiedział i spojrzał w górę na Nica. - Nico, ta
druga strona! Tam się
spotkamy. Rozumiesz?
Nico wytrzeszczył oczy.
-Ale...
-Doprowadź ich tam! Przyrzeknij!
-Ja... przyrzekam.
Pod nimi roześmiał się głos.
-Ofiary. Cudowne ofiary, by przebudzić boginię.
Percy zacisnął mocniej rękę na przegubie Annabeth.
Twarz miał wychudłą,
podrapaną i zakrwawioną, włosy pokryte pajęczyną, ale
kiedy ich spojrzenia się spotkały,
pomyślała, że jeszcze nigdy nie wyglądał tak pięknie.
-Nigdy się nie rozstaniemy - powiedział. - Nie opuścisz
mnie. Już nigdy.
Dopiero teraz zrozumiała, co się stanie. „Pułapka bez
wyjścia". „Bardzo twardy
upadek".
-Dopóki będziemy razem - powiedziała.
Usłyszała głosy Nica i Hazel wołających o pomoc.
Wysoko, bardzo wysoko
dostrzegła światło słońca - może po raz ostatni w życiu.
A potem Percy puścił wąski występ skalny i razem,
trzymając się za ręce, spadli w
bezdenną ciemność.
LEO
Leo wciąż był w szoku.
Wszystko wydarzyło się tak szybko. Umocnili liny
abordażowe wokół Ateny
Partenos, gdy nagle posadzka się zapadła i pękły
wszystkie podtrzymujące ją sznury
pajęczyn. Jason i Frank zanurkowali w dół, by pomóc
innym, ale znaleźli tylko Nica i
Hazel wiszących na drabince sznurowej. Percy i
Annabeth zniknęli. Szyb do Tartaru był
zawalony tonami gruzu. Leo zdążył podnieść „Argo II" w
ostatniej chwili, zanim cała
podziemna świątynia zawaliła się razem z parkingiem.
Okręt wylądował na wzgórzu nad miastem. Jason, Hazel i
Frank udali się na miejsce
katastrofy, mając nadzieję, że przekopią się przez
gruzowisko i odnajdą Percyego i
Annabeth, ale powrócili z niczym. Podziemna komora po
prostu przestała istnieć. Na
miejscu było pełno policjantów i ratowników. Nie
ucierpiał żaden śmiertelnik, ale jeszcze
przez wiele miesięcy Włosi zachodzili w głowę, jakim
cudem nagle w samym środku
parkingu rozwarła się olbrzymia dziura, w którą wpadło z
tuzin samochodów w idealnym
stanie.
Oszołomieni, pogrążeni w rozpaczy półbogowie ostrożnie
załadowali Atenę Partenos
do luku pod pokładem za pomocą okrętowych wyciągarek
hydraulicznych i przy pomocy
Franka Zhan-ga, który zamienił się w słonia. Posąg się
zmieścił, chociaż Leo nie miał
pojęcia, co z nim teraz zrobią.
Trener Hedge był w zbyt opłakanym stanie, by im pomóc.
Wciąż ze łzami w oczach
krążył po pokładzie, szarpiąc się za koźlą bródkę, tłukąc
pięściami po głowie i mrucząc
pod nosem: „Powinienem ich uratować! Powinienem
walić z balisty i z kusz!"
W końcu Leo powiedział mu, żeby zszedł pod pokład i
przygotował wszystko do
odlotu. Nie polepszy sytuacji, waląc głową w ścianę.
Sześcioro półbogów zebrało się na pokładzie rufowym i
patrzyło na daleką kolumnę
pyłu wciąż wiszącą nad miejscem katastrofy.
Leo położył rękę na kuli Archimedesa, która teraz leżała
na rufie gotowa do
zainstalowania. Powinien być podekscytowany. To było
największe odkrycie w jego
życiu - większe nawet od Bunkra Dziewiątego. Gdyby
zdołał odczytać zwoje
Archimedesa, mógłby dokonać niesamowitych rzeczy.
Miał nawet nadzieję, że udałoby
mu się zbudować nowy dysk kontrolny dla pewnego
smoka, który był jego przyjacielem.
Ale cena była zbyt wysoka.
Prawie słyszał śmiech Nemezis i jej kpiące słowa:
„Powiedziałam ci, że zdołamy tego
dokonać, Leonie Valdezie".
Rozłamał ciasteczko z wróżbą. Zdobył kod do kuli, ocalił
Franka i Hazel. Ale kto za
to zapłacił? Percy i Annabeth. Był tego pewny.
-To moja wina - powiedział żałosnym głosem.
Inni wybałuszyli na niego oczy. Tylko Hazel go
zrozumiała. Była z nim na Wielkim
Jeziorze Słonym.
-Nie - powiedziała stanowczo. - Nie, to wina Gai. Ty nie
masz z tym nic
wspólnego.
Leo chciałby w to uwierzyć, ale nie potrafił. Na samym
początku wyprawy nawalił,
bombardując Nowy Rzym. A skończyli w Rzymie, po
tym jak przełamał ciasteczko i
komuś przyszło zapłacić za to straszną cenę.
-Leo, posłuchaj. - Hazel złapała go za rękę. - Nie pozwolę
ci wziąć całej winy na
siebie. Nie mogłabym tego znieść po... po tym jak
Sammy...
Urwała, ale Leo dobrze wiedział, co miała na myśli. Jego
bisa-buelo obwiniał się o
zniknięcie Hazel. Sammy był dobrym człowiekiem, ale
poszedł do grobu przekonany, że
sprzedając przeklęty diament, wydał wyrok na
dziewczynę, którą kochał.
Leo nie chciał wciąż sprawiać Hazel przykrości, ale tym
razem było inaczej.
„Prawdziwy sukces wymaga ofiar". Przełamał ciasteczko.
Percy i Annabeth spadli do
Tartaru. To nie mógł być przypadek.
Podszedł do niego Nico di Angelo, podpierając się swoim
czarnym mieczem.
-Leo, oni nie umarli. Wyczułbym to, gdyby tak się stało.
-Skąd ta pewność? Jeśli ta dziura prowadzi do... no
wiesz... jak możesz to wyczuć
z tak daleka?
Nico i Hazel wymienili spojrzenia; może porównywali
dane na swoim Hadesowo-
Plutonowym radarze śmierci. Leo poczuł dreszcz
przebiegający mu po plecach. Nigdy
nie myślał o Hazel jako o dziecięciu Podziemia, ale Nico
di Angelo... tak, ten facet
przyprawiał go o gęsią skórkę.
-Nie mamy stuprocentowej pewności - powiedziała Hazel
-ale myślę, że Nico ma
rację. Percy i Annabeth wciąż żyją... przynajmniej do tej
pory.
Jason uderzył pięścią w reling.
-Nie zwracałem uwagi na to, co się dzieje. Mogłem
zlecieć na dół i ich uratować.
-Ja też - jęknął Frank, który wyglądał, jakby się
powstrzymywał od płaczu.
Piper położyła rękę na ramieniu Jasona.
-To nie twoja wina. Ani twoja, Frank. Próbowaliście
ratować posąg.
-Piper ma rację - odezwał się Nico. - Nawet gdyby ta
dziura się nie zawaliła, to
Tartar i tak ściągnąłby was w dół. Tylko ja tam byłem.
Trudno opisać, jaką moc ma to
miejsce. Wystarczy się zbliżyć, a wsysa do środka. Byłem
bez szans.
Frank pociągnął nosem.
-Więc Percy i Annabeth też są bez szans?
Nico obracał swój pierścień ze srebrną czaszką.
-Percy jest najpotężniejszym półbogiem, jakiego w życiu
spotkałem. Bez obrazy,
ale taka jest prawda. Jeśli ktokolwiek zdoła tam przeżyć,
to właśnie on, zwłaszcza z
Annabeth u boku. Odnajdą drogę przez Tartar.
-Do Wrót Śmierci, tak? - zwrócił się do niego Jason. - Ale
przecież mówiłeś, że
strzegą ich najsilniejsze wojska Gai. Jak dwoje półbogów
mogłoby...
-Nie widm. Ale Percy powiedział mi, żebym zaprowadził
was do Epiru, do
śmiertelnej strony wrót. Chciał, żebyśmy się tam z nim
spotkali. Jeśli uda nam się
przeżyć w Domu Hadesa, przebić przez siły Gai, to może
uda nam się też współdziałać z
Percym i Annabeth i zamknąć Wrota Śmierci z obu stron.
-1 pomóc im się stamtąd wydostać? - zapytał Leo.
-Może.
Leonowi nie spodobał się ton, jakim Nico to powiedział,
jakby nie chciał się z nimi
podzielić wszystkimi wątpliwościami. Leo znał się na
zamkach i drzwiach. Jeśli Wrota
Śmierci mają być zamknięte z obu stron, jak mogliby to
zrobić, skoro tych dwoje będzie
tam nadal uwięzionych?
Nico wziął głęboki oddech.
-Nie wiem, jak tego dokonają, ale Percy i Annabeth
znajdą jakiś sposób.
Przewędrują przez Tartar i odnajdą Wrota Śmierci. A
kiedy to zrobią, musimy być
gotowi z drugiej strony.
-To nie będzie łatwe - zauważyła Hazel. - Gaja zrobi
wszystko co w jej mocy, by
nam przeszkodzić w dotarciu do Epiru.
-To dla nas nic nowego - westchnął Jason.
Piper pokiwała głową.
-Nie mamy wyboru. Musimy zamknąć Wrota Śmierci,
zanim powstrzymamy
gigantów przed obudzeniem Gai. Bo inaczej jej potwory
nigdy nie umrą. I musimy się
pospieszyć. Rzymianie są w Nowym Jorku. Wkrótce
pomaszerują na Obóz Herosów.
-W najlepszym razie mamy na to miesiąc - dodał Jason. -
Efialtes powiedział, że
Gaja przebudzi się równo za miesiąc.
Leo wyprostował się.
-Zrobimy to.
Wszyscy na niego spojrzeli.
-Ulepszę okręt za pomocą kuli Archimedesa - powiedział,
mając nadzieję, że się
nie myli. - Zamierzam zbadać te zwoje, które zdobyliśmy.
Muszą kryć wiele pomysłów
na nową broń, którą mogę wyprodukować. I uderzymy na
siły Gai z całym nowym
arsenałem.
Na dziobie okrętu Festus otworzył pysk i wyzywająco
zionął ogniem.
Jason zdobył się na uśmiech. Poklepał Leona po ramieniu.
-No to mamy plan, admirale. Chcesz ustawić kurs?
Często z niego kpili, nazywając go admirałem, ale tym
razem zgodził się na ten tytuł.
To był jego okręt. Nie po to dotarł tak daleko, żeby teraz
się zatrzymać.
Odnajdą ten Dom Hadesa. Opanują Wrota Śmierci. I, na
bogów, jeśli będzie musiał
wymyślić i stworzyć wysięgnik na tyle długi, by
wyciągnąć Percy ego i Annabeth z
Tartaru, zrobi to.
Nemezis chciała, żeby zemścił się na Gai? Leo z radością
to uczyni. Gaja jeszcze
pożałuje, że zadarła z Leonem Valdezem.
- No dobra. - Po raz ostatni ogarnął spojrzeniem Rzym
czerwieniący się w blasku
zachodzącego słońca. - Festusie, stawiamy żagle. Mamy
do uratowania dwoje przyjaciół.
SŁOWNIK
A0E alfa, theta, epsilon. Grecki skrót oznaczający
„Ateńczyków" albo „dzieci Ateny"
Acheloos potamos, bóg rzeki
Afrodyta grecka bogini miłości i piękności. Poślubiona
Hefajstosowi, kochała jednak
Aresa, boga wojny. Rzymski odpowiednik: Wenus
Alkyoneus gigant, najstarszy syn Gai.
Jego przeznaczeniem była walka z Plutonem Amazonki
plemię wojowniczych kobiet
Arachne tkaczka, która ogłosiła, że tka lepiej od Ateny.
Rozgniewana bogini zniszczyła
jej krosno i tkaninę. Arachne powiesiła się, a Atena
przywróciła jej życie, zamieniając w
pająka Archimedes grecki matematyk, fizyk, inżynier,
wynalazca i astronom żyjący w
latach 287-212 p.n.e., uważany za jednego z
największych uczonych starożytności Ares
grecki bóg wojny, syn Zeusa i Hery, brat przyrodni
Ateny. Rzymski odpowiednik: Mars
argentum srebro „Argo II" fantastyczny pływający i
latający okręt zbudowany przez
Leona. Jego dziób zdobiła spiżowa głowa smoka Fe-
stusa. Pierwszy „Argo" był okrętem,
na którym Jazon i jego greccy towarzysze wyruszyli na
wyprawę po Złote Runo Atena
grecka bogini mądrości. Rzymski odpowiednik: Minerwa
Atena Partenos wielka figura
Ateny, najsłynniejszy grecki posąg, w starożytności
stojący w Partenonie w Atenach
augur wróżbita aurum złoto Bachus rzymski bóg wina i
ucztowania. Grecki odpowiednik:
Dionizos balista rzymska machina wojenna, z której
wystrzeliwano wielkie pociski na
dużą odległość (zob. także skorpion) Bellona rzymska
bogini wojny centaur mityczna
istota o ciele konia z torsem i głową człowieka centurion
oficer armii rzymskiej
Ceres rzymska bogini rolnictwa. Grecki odpowiednik:
Demeter cesarskie złoto rzadki
metal magiczny, skuteczny w walce z potworami,
poświęcany w Panteonie; jego istnienie
było pilnie strzeżoną tajemnicą rzymskich cesarzy chiton
grecki strój bez rękawów,
szeroki pas płótna lub wełny spięty na ramionach
broszami, związywany pasem Chrysaor
brat Pegaza, syn Posejdona i Meduzy, znany jako Złoty
Miecz cyklop olbrzym z jednym
okiem pośrodku czoła czaromowa zdolność wpływania na
innych za pomocą głosu;
Afrodyta obdarzała nią swoje dzieci Dedal w greckiej
mitologii inżynier i wynalazca,
który zbudował Labirynt na Krecie zamieszkiwany przez
Minotaura (człowieka o głowie
byka) Dejanira druga żona Heraklesa, który walczył o jej
rękę z Ache-loosem. Centaur
Nessos namówił ją podstępnie, by wymoczyła tunikę
Heraklesa w jego trującej krwi.
Heros zginął, kiedy nałożył zatrutą tunikę Demeter grecka
bogini rolnictwa, córka
tytanów Kronosa i Rei. Rzymski odpowiednik: Ceres
denar podstawowa moneta rzymska
Dionizos grecki bóg wina i ucztowania, syn Zeusa.
Rzymski odpowiednik: Bachus
Dom Hadesa podziemna świątynia w Epirze poświęcona
Hadesowi i Persefonie, znana
też jako nekromanteion, czyli „wyrocznia śmierci".
Starożytni Grecy uznawali ją za
wejście do Podziemia, więc przybywali do niej, by
porozumieć się ze zmarłymi
Dom Wilków zrujnowana willa w pobliżu Sonomy w
Kalifornii, pierwotnie
zaprojektowana dla Jacka Londona; wilczyca Lupa
szkoliła tam herosa Percy ego
Jacksona drachma srebrna moneta grecka Efialtes i Otis
giganci-bliźniacy, synowie Gai
ejdolon duch wcielający się w ludzi
Epir grecka kraina, obecnie część północno-zachodniej
Grecji granicząca z Albanią
Eurysteusz wnuk Posejdona. Dzięki Herze odziedziczył
królestwo Myken, obiecane
przez Zeusa Heraklesowi faun rzymski bożek leśny, pół
człowiek, pół kozioł. Grecki
odpowiednik: satyr Fontanna di Trevi słynna barokowa
fontanna w Rzymie Forkis w
greckiej mitologii pierwotny bóg morskich zagrożeń, syn
Gai, brat-mąż Keto Fortuna
rzymska bogini losu i powodzenia. Grecki odpowiednik:
Tyche
Forum Forum Romanum, centrum starożytnego Rzymu,
plac, na którym załatwiano
interesy, odbywano sądy i uroczystości religijne
Gaja grecka bogini ziemi, matka tytanów, gigantów,
cyklopów i innych potworów.
Rzymski odpowiednik: Terra gladius rzymski krótki
miecz
gorgony trzy siostry, potwory o włosach z jadowitych
wężów. Najsłynniejsza z nich,
Meduza, wzrokiem zamieniała w kamień każdego, kto na
nią spojrzał grecki ogień
bojowy środek zapalający (ropa naftowa), używany
zwłaszcza w bitwach morskich
Hades grecki bóg śmierci i bogactwa. Rzymski
odpowiednik: Pluton
Hadrian cesarz rzymski (117-138), zasłynął jako
budowniczy Muru Hadriana
oddzielającego rzymską Brytanię od Szkocji. Odbudował
Panteon i zbudował świątynię
Wenus w Rzymie
Hagno nimfa, która według legend arkadyjskich
wychowywała Zeusa. Na górze
Lykaion w Arkadii było poświęcone jej źródło harpia
skrzydlata żeńska istota
porywająca różne rzeczy Hebe bogini młodości, córka
Zeusa i Hery, małżonka
Heraklesa. Rzymski odpowiednik: Juwentus Herakles
grecki odpowiednik Herkulesa, syn
Zeusa i Alkmeny, najsilniejszy z herosów Herkules
rzymski odpowiednik Heraklesa, syn
Jupitera i Alkmeny, słynny siłacz i bohater hipokampy
pół konie, pół ryby, ciągnęły
rydwan Posejdona, tworząc pianę morską hypogeum
podziemia pod cyrkiem, w których
mieściły się maszynerie i dekoracje używane podczas
widowisk do efektów specjalnych
ichtiocentaur rybocentaur, mityczne stworzenie o głowie i
tułowiu człowieka,
przednich nogach konia i ogonie ryby Iris tęcza, grecka i
rzymska bogini będąca
posłanniczką bogów,
córka Taumasa i Elektry Junona rzymska bogini kobiet,
małżeństwa i płodności,
siostra i żona Jupitera, matka Marsa. Grecki odpowiednik:
Hera
Jupiter rzymski król bogów, zwany także Jupiter Optimus
Maximus (Jupiter
Najlepszy i Największy). Grecki odpowiednik: Zeus
Juwentus rzymski bóg młodości. Grecki odpowiednik:
Hebe
kalendy lipcowe pierwszy dzień lipca, święto Junony
karpoi duchy ziarna
Katoptris sztylet Piper, dawniej należący do Heleny
Trojańskiej. Katoptris oznacza
„zwierciadło" Keto grecka bogini potworów żyjących w
morzu i wielkich stworzeń
morskich, takich jak wieloryby i rekiny. Córka Gai i sio-
stra-żona Forkisa, boga
morskich zagrożeń Kirke grecka czarodziejka, która
zamieniła towarzyszy Ody-seusza w
świnie
Koloseum eliptyczny amfiteatr w centrum Rzymu,
mogący pomieścić 50 tysięcy
widzów. Odbywały się w nim walki gladiatorów i inne
widowiska publiczne, takie jak
egzekucje, inscenizacje słynnych bitew, sztuki teatralne
kornukopia róg obfitości, wielki
róg pełen wszelkich dóbr, stworzony z odciętego przez
Heraklesa (rzymski odpowiednik:
Herkules) rogu Acheloosa Kronos grecki bóg rolnictwa,
syn Uranosa i Gai, ojciec Zeusa.
Rzymski odpowiednik: Saturn Księgi Sybilli zbiór
greckich rymowanych
przepowiedni przypisywanych wieszczce Sybilli. Do
Rzymu przywiózł je król
Tarkwiniusz Pyszny; zaglądano do nich w czasach
wielkich zagrożeń
lar rzymski bożek domowy; czasem lary uznawano za
duchy przodków
Lupa święta wilczyca, która wykarmiła bliźniaków
Romulusa i Remusa
Mare Nostrum „Nasze Morze", rzymska nazwa Morza
Śródziemnego
Marek Agrypa rzymski mąż stanu i generał, wódz
naczelny w czasach cesarza
Oktawiana. Uczynił Panteon świątynią wszystkich bogów
Rzymu Mars rzymski bóg
wojny, Mars Ultor. Patron cesarstwa, boski
ojciec Romułusa i Remusa. Grecki odpowiednik: Ares
Mgła magiczna siła
ukrywająca przed śmiertelnikami bogów,
potwory i magiczne obiekty Minerwa rzymska bogini
mądrości. Grecki odpowiednik:
Atena
Minotaur potwór o ciele człowieka i głowie byka Mitra
pierwotnie perski bóg słońca,
później czczony przez rzymskich legionistów jako
strażnik broni i patron żołnierzy
muskeg zdradliwe bagno
Narcyz grecki myśliwy, młodzieniec obdarzony
niezwykłą urodą, gardzący miłością.
Nemezis zwabiła go do sadzawki, w której ujrzał swoje
odbicie i zakochał się w nim. Nie
mogąc oderwać się od piękna swego odbicia, Narcyz
umarł nad sadzawką Nemezis '
grecka bogini zemsty
Neptun rzymski bóg morza. Grecki odpowiednik:
Posejdon nereidy nimfy morskie,
patronki żeglarzy i rybaków Nessos sprytny centaur, który
podstępnie namówił Dejanirę,
by zabiła Heraklesa niebiański spiż magiczny metal;
wykutą z niego bronią można było
pokonać potwory Nike grecka bogini siły, szybkości i
zwycięstwa. Rzymski
odpowiednik: Wiktoria nimfy greckie i rzymskie
mityczne istoty, opiekunki różnych
form natury nimfeum świątynia nimf
Nowy Rzym miasto, siedziba wspólnoty półbogów przy
Obozie Jupiter. Jego
mieszkańcy wiedli spokojne życie, z dala od
śmiertelników i potworów
Obóz Herosów tajemny obóz na Long Island w Nowym
Jorku.
Szkolono w nim greckich półbogów Obóz Jupiter tajemny
obóz między wzgórzami
Oakland a Berkeley w Kalifornii, w którym szkolono
rzymskich półbogów Orkan miecz
Percy ego Jacksona (gr. Anaklysmos) Panteon budynek w
Rzymie ogłoszony przez
Marka Agrypę świątynią wszystkich rzymskich bogów,
odbudowany przez cesarza
Hadriana ok. 126 r. pater łac. „ojciec", również imię
rzymskiego boga Podziemia, później
Plutona
Pegaz w greckiej mitologii boski skrzydlaty koń, syn
Posejdona i gorgony Meduzy,
brat Chrysaora Persefona grecka królowa Podziemia,
żona Hadesa, córka Zeusa i
Demeter. Rzymski odpowiednik: Prozerpina Piazza
Navona plac we współczesnym
Rzymie, zbudowany na ruinach stadionu Domicjana,
gdzie odbywały się igrzyska Pluton
rzymski bóg śmierci i bogactwa. Grecki odpowiednik:
Hades Polybotes gigant, syn Gai
pomerium linia graniczna wokół Nowego Rzymu, w
starożytności linia graniczna
Rzymu Porfyrion w greckiej i rzymskiej mitologii król
gigantów Posejdon grecki bóg
morza, syn tytanów Kronosa i Rei, brat
Zeusa i Hadesa. Rzymski odpowiednik: Neptun pretor
wybierany urzędnik rzymski,
dowódca wojska Prozerpina rzymska królowa Podziemia.
Grecki odpowiednik:
Persefona
Rea Sylwia kapłanka, matka Romulusa i Remusa,
założycieli Rzymu
Romulus i Remus bliźniaczy synowie Marsa i kapłanki
Rei Sylwii, wrzuceni do
Tybru przez brata swojego dziadka Amuliusa,
Obóz Herosów tajemny obóz na Long Island w Nowym
Jorku.
Szkolono w nim greckich półbogów Obóz Jupiter tajemny
obóz między wzgórzami
Oakland a Berkeley w Kalifornii, w którym szkolono
rzymskich półbogów Orkan miecz
Percy ego Jacksona (gr. Anakłysmos) Panteon budynek w
Rzymie ogłoszony przez
Marka Agrypę świątynią wszystkich rzymskich bogów,
odbudowany przez cesarza
Hadriana ok. 126 r. pater łac. „ojciec", również imię
rzymskiego boga Podziemia, później
Plutona
Pegaz w greckiej mitologii boski skrzydlaty koń, syn
Posejdona i gorgony Meduzy,
brat Chrysaora Persefona grecka królowa Podziemia,
żona Hadesa, córka Zeusa i
Demeter. Rzymski odpowiednik: Prozerpina Piazza
Navona plac we współczesnym
Rzymie, zbudowany na ruinach stadionu Domicjana,
gdzie odbywały się igrzyska Pluton
rzymski bóg śmierci i bogactwa. Grecki odpowiednik:
Hades Polybotes gigant, syn Gai
pomerium linia graniczna wokół Nowego Rzymu, w
starożytności linia graniczna
Rzymu Porfyrion w greckiej i rzymskiej mitologii król
gigantów Posejdon grecki bóg
morza, syn tytanów Kronosa i Rei, brat
Zeusa i Hadesa. Rzymski odpowiednik: Neptun pretor
wybierany urzędnik rzymski,
dowódca wojska Prozerpina rzymska królowa Podziemia.
Grecki odpowiednik:
Persefona
Rea Sylwia kapłanka, matka Romulusa i Remusa,
założycieli Rzymu
Romulus i Remus bliźniaczy synowie Marsa i kapłanki
Rei Sylwii, wrzuceni do
Tybru przez brata swojego dziadka Amuliusa, uratowani i
wychowani przez wilczycę
Lupę. Po osiągnięciu pełnoletności założyli Rzym Saturn
rzymski bóg rolnictwa, syn
Urana i Gai, ojciec Jupitera. Grecki odpowiednik: Kronos
Senatus Populusque Romanus
(SPQR) „Senat i Lud Rzymu", oficjalny emblemat rządu
Republiki Rzymskiej, później
legionów cesarskich skolopendra w greckiej mitologii
olbrzymi potwór morski z
włochatymi nozdrzami, płaskim ogonem i rzędem
płetwiastych nóg po bokach skorpion
rzymska balista
stymfalijskie ptaki w mitologii greckiej ludożercze ptaki
ze spiżowymi dziobami i
ostrymi piórami, którymi zabijały ludzi jak strzałami z
łuku; poświęcone Aresowi, bogu
wojny Tanatos grecki bóg śmierci. Rzymski
odpowiednik: Letus Tartar małżonek Gai,
duch otchłani, ojciec gigantów telchiny demony morskie z
wysp Kos i Rodos, dzieci
Thalassy
i Pontosa; miały psie głowy i płetwy zamiast rąk
Terminus rzymski bóg granic i
kamieni milowych Terra rzymska bogini ziemi. Grecki
odpowiednik: Gaja trirema
starożytny okręt grecki z trzema rzędami wioseł w każdej
burcie
Tyber trzecia co do długości rzeka we Włoszech. Nad
jego brzegami został założony
Rzym. W starożytności uśmiercano w nim przestępców
Tyberiusz cesarz rzymski (1437),
jeden z największych rzymskich wodzów, zapamiętany
też jako ponury samotnik,
który tak naprawdę nie chciał być cesarzem Tyche grecka
bogini powodzenia, córka
Hermesa i Afrodyty.
Rzymski odpowiednik: Fortuna tyrs broń Bachusa, laska
zakończona szyszką sosny,
opleciona bluszczem
tytani rasa potężnych greckich bogów, potomków
Uranosa i Gai, którzy panowali w
Złotej Erze i zostali obaleni przez rasę młodszych bogów,
Olimpijczyków Via Labicana
starożytna droga w Italii wiodąca z Rzymu na południowy
wschód Via Principalis
główna ulica w rzymskim obozie lub forcie Wenus
rzymska bogini miłości i piękności,
małżonka Wulkana, zakochana w Marsie, bogu wojny.
Grecki odpowiednik: Afrodyta
westalki rzymskie kapłanki Westy, bogini ogniska
domowego. Westalki ślubowały
dziewictwo, by poświęcić się całkowicie studiowaniu i
odprawianiu rytuałów religijnych
Wiktoria rzymska bogini siły, szybkości i zwycięstwa.
Grecki odpowiednik: Nike Wrota
Śmierci ukryte przejście, którym dusze zmarłych mogły
się przedostać z Podziemia do
świata śmiertelników Wulkan rzymski bóg ognia i
rzemiosł, zwłaszcza kowalstwa, syn
Jupitera i Junony, małżonek Wenus. Grecki odpowiednik:
Hefajstos
Zeus grecki bóg nieba, król bogów. Rzymski
odpowiednik: Jupiter
top related