aby rozpocząć lekturę, kliknij na taki przycisk , który da ...biblioteka.kijowski.pl/koziol...
TRANSCRIPT
Aby rozpocząć lekturę,
kliknij na taki przycisk ,
który da ci pełny dostęp do spisu treści książki.
Jeśli chcesz połączyć się z Portem WydawniczymLITERATURA.NET.PL
kliknij na logo poniżej.
1
Urszula Kozioł
STANY NIEOCZYWISTOŚCIKOLEKCJA POEZJI POLSKIEJ XX WIEKU
2
Gumowe klocki(1957)
3
LEGENDA GOŁĘBIA
A to była tylko legendaże gołębnik w jego jest krajusternik zwabił pablowego gołębiai utopił w modrym Dunaju.
Prawdę świadczy skrwawiona ziemia.Na sternika straszną padł plamąszamoczący się cień gołębianim utonął w modrym Dunaju.
Komu dzisiaj cisza i błękitkiedy wolny krzyk grzęźnie w krtani.Pablo, nie ma twego gołębia.Jest Dunajem sternik zbryzgany.
jesień 1956
4
TYSIĄC I JEDNA NOC
Wiemy że to się stanieUkładamy gumowe klockiśliczne kłamstwa drobne błahostki
wiemy że to się stanie
baloniki nieważne słowapiętrząpysznią się kolorowo
wiemy ─
Szeherezada zmyślaniemchciała o dzień przedłużyć życie.
5
ŚLADY NA PIASKU
Ocalały na piasku mokry ślad twojej stopychciałam kiedyś odcisnąć wierszem, by w nim pozostał.Ale burzą wezbrane poszarpały go wody,więc w tym wierszu już tylko piasku szorstki mam osad.
Przetoczyła się chmurna burza ziemią i niebem,nieobeschłe z ulewy drżą nadbrzeżne wikliny.Piasek z ręki do ręki przesypuję i nie wiem,czemu woda nie śpiewa, kiedy słucham jej z innym?
Chciałam ci się przypomnieć tuberozy gałązką,ale te Turgieniewa krzewy tutaj nie kwitną.Tylko liście jesienne w mroku dyszą tak gorzkojak ten czas, co bez ciebie na czekaniu przeminął.
Dziś już ciebie nie czekam. Nic od ciebie już nie chcę.Jeszcze tylko mi trzeba takiej burzy i słoty,by na zawsze z pamięci twoich oczu blask zetrzeći twój głos pieszczotliwy. I twych rąk ciepły dotyk.
6
* * *
Stuk, stuk, stuk bucikamikrzywymi obcasikamio brukw szarym szaliku głowacaław niemodnym łaszkuprzeszła Wenus przez miastonikt jej nie poznał.
7
CIENIE
Odgarniamy cień z czołaodgarniamy cień z oczua on spada pomiędzy naswielokątnym murem.
Przypatrz się jak ten muroplata bluszcz przemilczaniazobacz
jak po nim pełzarak wyobraźni.
8
PODRÓŻ
Człowiektragarz własnego cieniaupadł na drodze.Wierny bagażz człowiekiem miejsce zamieniastają przechodnie.Wścibscy i obcykto kogo dźwigachcieliby dociec.Szarpie się w słońcuniewprawny tragarz.Byle do nocy ─
9
SŁONECZNIK
Słonecznik górujący nad całym ogrodemsłońcu w oczy zagląda twarzą krągłą, tłustąjakby czekał rozkazów, był gotów do usługwięc syty i pogodny.
Cóż, ma olej w głowie.
10
MACIEJKA
Z nazwy, wyglądu bardzo pospolita.Gdzie jej do róży, ba, do lilii dwornej.Gardzi nią złota dalia zalotnicai narcyz jej się nie kłania wytworny.
Za to wieczorem...
Skromna maciejka, ten kopciuszek grządkizakrzykiwany przez jaskrawe kwiatki,taką wydziela z siebie słodycz woni,że cały ogród ma łez pełne płatki.
Każdy ma swoją porę...
11
BIAŁY MOTYL
Gdy się zjawił biały motyl w ogrodziezapłonęły goździki namiętnenenufary przejrzały się w wodziebo się zlękły, że nie są dość piękne,tulipany przeginały szyje(któż się oprze egzotycznym ich ustom?)ale motyl wybrał kapustę.Musi utrzymać rodzinę.
12
WIATRAKI
Patrzcie jak Don Kichot półgłówekZ kijem rusza przeciw wiatrakowiNie słuchajcie tego co mówiDajcie umyć ręce Piłatowi
Ciało Abla jak ziarno jest złoteJego włosy pszeniczne takieZatrzymajcie Don Kichota idiotęBo zepsuje kainowe wiatraki
A nam mąki trzeba więcej i więcejKain Abla wiatrakiem zmielePiłat właśnie umywa ręceI te ręce mąką wybieli
Niech turkocze wiatrak KainaZwiążcie-no Don Kichota szaleńcaMąci spokój prętem wiklinyA tymczasem Piłat chce ręce ─
13
W rytmie korzeni(1963)
14
PRZEPIS NA DANIE MIĘSNE
Trzeba mieć tylko nóżtrzeba mieć gładki kamieńostrzem wypieścić głaz aż głaz się odwzajemninóż ma być bezszelestny a jego połysk giętkima wchłonąć twardą czułość i unerwienie rąkWszystko co potem prostePień deska Szczypta soliZieleń do smaku oczomI listek laurowyWszystko co potem zwykłeBo cała rzecz w przyprawach(Pamiętaj też o misie i zestawieniu barw)O ogień dzisiaj łatwo dzięki Prometejowi.Byle był nóż i kamień.Oraz uległy kark.
1956
15
NAJCISZEJ
szuszuszutak osuwa się tynkz milczeniatak osuwa się liśćz zieleni
najciszejspada włos z głowy człowieka
16
POWROTY
tędy to przeszlitu wnętrzności domui odsłonięta tablica kominaw śniegu jak w wapnie zaprawionym farbką
tędy to przeszlinie zaparte kołkiemwrota wozowni powolne są wiatromale zatknięte na belkę powałykoła zmurszałe drabiniaste dyszledalej żłobione przez osad uprzężyi w zamarzniętej ziemi jeszcze tętentuprowadzonych koni się powtarza
tędy to przeszlinie wykopuj butemspod śniegu progów porowatej misymak nie dotarty w niej cierpliwie czekapowrotu kobietniech skorupy naczyńzewrą się w nieckach ich skrzętnych podołkówa ty na drodze stań i w tamtą stronępatrznim odgarniesz śnieg z wklęsłości domu.
17
UCIECZKA Z EGIPTU
Jest oknonie ma drzewa za oknem są gruzygdyby pień gdyby gałąź gdyby liścia kroplaz pustyni prochu wapna i rozmiału cegiełgarbaty wielbłąd muru umiera z pragnienia
Jest szklista obojętność szybfatamorganazłudzenie rześkich źródeł z doniczkową palmątutaj wielbłąd skruszony co rano umierana pastwę sępa gruzów dzikiej gołębicy
Gdyby liść gdyby chwastu jaskier pojedynczygdyby mleczu ulotność poruszona wiatremgdyby trawy korzonekmiękkiego mchu zamysł ─
Jest ochrypłość kamieni chropowata miazgamoje okno bez liścia za oknem bez cieniabez powietrza oddechubez kropli zieleniosypują się pylne tynki miałkich cegiełod wabiącego krzyku dzikiej gołębicy
A gdzie jest mój osiołek wiemy gdzie ucieczkaoto jest oswojony grzbiet połać perkalumożna okno zawiesić można zamknąć oczymożna uciec na frędzlach zasłon z tego krajuale nie ma ucieczki
Nawet jeśli gałąźwielolistnej akacji na przekór zasadząz katakumb starych piwnic wyjdzie mój dromaderw każdym oknie umierać śmiercią wielokrotnąale nie ma ucieczki Jest okno bez światłaz okien tamtego domu którego już nie majest miałka pustka pustyń opuszczonych progówgarb spalonego chłoduoczy pełne piasku
18
STOPNIOWANIE DRZEWA
Na krzyżu rozkraczonym na podwójnym iksieobła ryba bezgłowa w łusce śliskiej szronemzgrzyta piła zębata i w śnieg udeptanysypie się krucha ruda krew zarżniętej sosny.
Domowe miejsce straceń. Tu w zaciszu szopyjest ćwiartowanie linii papilarnych drzewa.Choć wspólność słojów rydza pnia krępego kciukanajdogodniej pniak godny do ścięcia koguta.
Przepołowione w poprzek okrąglaki śnięterydze solone szronem odrąbane kciukizawsze się was przerobi na stół albo świątkaalbo na studzieninę snówna zupę z kołka.
Bo to jest tylko drzewo ─
(to tylko Dżdżownica na przynętę dla karpito Pasztet z Zającai Kolekcja MotyliFutro Sobolowei okrągłe Mydełko z piegowatej Ryfki).
19
APOKALIPSA PRZEDŚWIĘTOJAŃSKA
Ale najdłuższy będzie dzień ostatnichoć niekoniecznie będzie dniem czerwcowym.Przepaska z bylic nie ocali bioderi nie oczyści ciał żywiczny ogień.
Spękane pięty obalonych lasówzbyt późno zdradzą sens kwiatu paproci.Przez lud zgładzone zmartwychwstaną płazyzwielogłowiałe w grzybach ciężkiej wody.Tak dzień ostatni będzie trwał najdłużejchoćby to trwanie było chwili mgnieniem.Zostanie w oczach błysk czerwonej różya to się ery cofną w swej podróżydo wnętrza ziemi.
A jeśli nawet będzie dzień następnywoda odmówi człowiekowi wodyziemia odmówi człowiekowi ziemisól soliludzkość się z ludzi wyzbędzie.Słów trupi podmuch zmiecie przyszłe słowaa krzyk skażony sam nic nie wykrzyczyi ocaleni rozpadną się w ciszyzakneblowani złomem własnej mowy.
20
SPRZED WIOSNY
Pękają lodyPstrąga zwodzi strumieńPrzeszyty pierwszą strzałą trzykroć krzyknął ptakSkąd wracajądokąd idą mężczyźni?Ach ręcepłaczek bijąc w kołatki z drewnazgadły blask.
Więc na północ odeszły moje białe renyW zmierzwionej ziemi kwiczy stratowany łośBodliwym rykiem byka broczą freski pieczari niebo zasznurował poplątany gąszcz.
Kłodo daj ogniaprzydaj nocy dniaKłodo ogniowi jasnego dnia daj.
Na ziemi udeptanej zwarł się z bratem bratrozjuszeniI pychą ognia śmierdzą Aleręce kobiet są czułe gdy ściszają blaskKrę zniosły faleDzioby łodzi szukają po omacku prąduOsiedlają się głazyw uniesieniu wież.
Niebo się wyzwoliło z niebieskich przesądówgdy rzut obłej maczugiugodził je w czerńWięc na północ odeszły moje białe renylecz refren rogówjątrzy się w gałęziach drzew.Dokąd pójdziemy?
Jesteśmy zatem iskrą skrzesaną kamieniemo narośl drzewapospolitą hubę?Jesteśmy dzięki światłu dzięki głazom drzewom?Dzięki ci ziemio.
Czy utuczy gablotę muzealny okazsmolnej hubyczy kamień sprasowanych miast.W którym miejscu jesteśmy w jakiej chwili lasu?
21
Już wędrownych koczowisk zaklepano szlakWycięci z rdzenia liścianawrotami strachucofamy się dziedzicznie w nierówny puls traw.Dokąd liście miniemy?
Późna faza widłaków garbuje słoje pnia.Wszystko co było wcześniejwraca w przedśpiewie.Któregoś dniabędziemy ─ byli jeszcze zeszłego roku ─Zaleś się lesie gęściej zakorzeń ziemiędo cna.Święć się twój mroku.
22
W RYTMIE KORZENI
Cokolwiek czynisz gdziekolwieknie jesteś sam
W świecie pozbawionym nawiasunie staniesz pozaw świecie bez obramowańnie staniesz obokgdziekolwiek stanieszbędziesz punktem centralnym na kuli
Twoja samotność nigdy tylko twojaprzenieś spojrzenie z siebie do miejsc w których jesteśdopóki jesteś
Hewel hawolim kuloj hewel1 ─ale oszczędzaj korzeni u źródełNiech skrzydło pliszki jak płatek popiołusamo przywarą czarnoziemu będziea cienia swojej ręki nie wypalajna liściu brzozyjemu zieleń słusznatak jak mieszkaniom słuszna zamieszkałość
Gdziekolwiek kiedykolwiekodtają szyfry naszych dni pod słońcemI choć tam nie o tobie także o tobie będzieI choć nie o mnie także o mnie będzie
Sprasowani z tłempozbawieni twarzy i swego „tak” „nie”jedną tylko zostawimy wklęsłośćśladu.
1 Marność i tylko marność.
23
INWOKACJA
Biłgorajupajdo krajuleśna ziemio stokorodnawąska Tanwiow śniętym Saniesannopłozokośna łąkoiły mułypiachylessymiedzołubinbosa groblosito sosny rozstrzelanejbezimiennych imion pełnestójcie przy mniebądźcie we mnienie odprawcie w świat mnie samejna błądzenie nadaremnew borykanie pylne rdzawemoje lite krajobrazymoje chude talizmany.
24
PEJZAŻ Z PAMIĘCI
W przewlekłość nieba odlatują wronyi piwne liście drzewa na odchodnymsą podwajane dotkliwie przez wodyW miedzianym pyle gniade kłęby kobyłstygną przy misach parujących źródełi czerstwym mlekiem napęczniały skopkiw sękatych rękach namaszczonych kobietWieczoru nie ma wieczór jeszcze przyjdziezwleka z nadejściem by spotkać się z nocąPraczki na kładkach drewnianych klęczącew strumieniu białe prześcieradła mocząZieleń się jeszcze z odejściem ociągaw mosiężne lasy pajęczyna dźwięczysklepione garnki wiszące na kołkachprzenika osad przelotnych paździerzyPrzez ptasie rdesty po rudych ścierniskachstąpają grząsko kobiety z ciężaremi ołowiane tace słonecznikaniosąc nad głową pozostają szareWe wrota wchodzą napojone konieżeby się jeszcze u studni napoići otrząsają z gniadej grzywy płomieńz gór naniesiony od samotnych ogniskJesieni nie ma Lato na odchodnymzwleka z odejściem by spotkać się z zimąKrajobraz zaszedł przewlekłością wspomnieńz lat nieprzelotnych Dzieciństwa już nie ma
25
ŁUSKANIE GROCHU
..muszę wziąć go całego (mruczała kobieta)z kolorem jego skóry i zapachem potutakże szyję, czerwony worek jego głosu,niczego nie wybiorę w nim kiedy go biorę.Tak mruczała kobieta przy łuskaniu grochu
(a w grochu się przebiera choć z jednego strąka).
Bo jeśli go wybrałam w nim przebrać nie mogęjak usta to i oddech i słowa z oddechemjego ręce też muszę choćby były nie teo jakie mi chodziło. Innych nie wybiorę.Nawet jeśli rąk nie ma jeśli są w domyślemiejsca w których powinny być i miejsca także.
A potem będę czekać czy przyjmie się we mnietak jak szczep się przyjmuje. Wtedy jestem glebą.A czasem jak odejście. Wtedy jestem ranąpowolnym odrywaniem oczu rąk słów gestówwewnętrzną amputacją łożyskiem bez rzekinie wyrzucę go z siebie jak grochu z łupiny.
(Wszedł pijany mężczyzna zwalił się za stołem.)
Jesteśmy urodzone ażeby ból znosićprzemienność chleba w ciało jest dla nas powszedniazatem chleba krąg dzieląc dzielimy i siebieżeby co podzielone znów nasycać chlebemKobiety ─ myślę o tych z piersiami po pępeko kobietach ja mówię co jak kangurzyceich ręce łuskające groch zachłanne ręcewygrażające niebu pazurami w ziemi.
Mężczyźni dzielą globy jak się chleb rozdzielajest jałowy ich podział a w krew się przemieniawięc porastając strachem chronią się w alkoholi wciąż są szczelni strachem ─ mruczała kobietałuszcząc groch ─ i to wszystko na tym można skończyć.
(Mężczyzna pięścią w stół i jeszcze o stół głową.)
Niczego nie wybiorę w nim skoro go bioręmuszę wziąć go całego. Śmiałość jego marzeńi strach jego na siebie wziąć muszę gdy nocązrywa się zlany potem z wizją krachu świata
26
i przejść ponad tym strachem jak się w bród przez rzekęwezbraną idzie w rękach wysoko unoszącpowszedniość ocalenia czyli chleb i ciało.Jego czułość i chamstwo także przyjąć muszębo silniejszy o miłość którą cofnąć gotówmiłością koczowniczą słabszy jest zarazembowiem trzeba mieć siłę ażeby ból znosićnie żeby go zadawać ─ myślała kobieta.
27
RZECZY ZGUBIONE
Jesteś stąd dotąd.Tu jesteś dopóki.Nie oglądaj się pełniew siebie.I za siebie.Naganiaczom sen jeszczespaja rzęsy. Ranektwój jest całyi może jest twoje południe.Nie oglądaj się pełnie.Nie całym obrotem.Oto wybieg przed tobą.Może i noc twoja.Popatrz chciwie na słońce.Napij się u źródła.Pozwól nogom na żyznejrozluźnić się trawie.Pozwól przyjść towarzyszomi pozwól im odejść.Pozwól chmurom niech będziedeszcz albo cokolwiekbo dobrze jest czuć ziemiępod leniwym łokciemzanim galop ostatnizamąci jej zarys.osuwa się kamyk.Jeszcze się nie oglądaj.Jeszcze się nie domyśl.A teraz pędź.
O terazbiegiem z całym stademchociaż ciebie tociebie
jedną tylko goniąantylopo wybranao wieczysta Niobeodwrócona brutalnieprzez swego geparda ─masz ją teraztę swojąodzyskaną sólmaszmasz wreszciezgubiony ─odzyskany kamień.
28
BIAŁY WIERSZ
Pamięci Krzysztofa Orzeszkowskiego
Śniegiem ściszone wykrzykniki drzewpróg widnokręgu przekroczony bielączyjeś się życie rozsypało w śniegbieli się biel
śnieg na śniegu.
Śnieżną układność nie wiadomo czyjtrop synkopami zaskoczył na przełajw kataleptyczne trwanie takich zimnieistniejące
zstępujew milczenie
1958
29
KONCENTRYCZNE KOŁA
Kamień w wodęna wodzie kręgiCzłowiek w wodęWidnokręgiwidnokręgi.
1958
30
DYSTANS
zbliżenie twarzy ma trzy pary oczuczerwień nie jest koloremjest zapachem różyzaś kolor pełznie w noc i z nocy spadazderzeniem oczu jak zderzeniem planet
a dystans to jest szyja kolumnowaukośna szyja pragnącej Nemezisa dystans to jest jej nienasyceniewzniesione ponad dotyk ponad czas
31
PSALM
uwolniony ode mnie ze mnie się nie wyzwoliszdopóki we mnie jesteś powtórzę ciebie dalej
już samym dostrzeganiem przywłaszcza się. A płacipozostawianiem siebiew przyswojonym niebacznie
wymiana dopełnienia:drzewo w nas a my w drzewieprzekazani na trwanieliść przez liście mnożeni
i podzieleni słowemi ciałem rozłączeniodnajdujemy „owo”samym oczu dojrzeniem
od ciebie oddaleniem żadnym się nie oddalędopóki jesteś we mnie
gdzie to miejsce ten obszarw którym ciebie nie znajdę
w ostatnim rozsypaniupodzielna przemnożonasię scalę
32
POZDROWIENIE RÓŻY
Feliksowi
Ponad swą nazwą przechodzisz i trwasztak wzoroważe geometria zazdrości poezjipojedynczego kształtu twoich płatkóworaz układu ich sumy w koronie.
Lękam się wypowiadać imię twoje różoa przecież co dzień mówię pory rokuchlebogieńdeszcz nazywamsólsłońce i wodę.
Widać powszednie tak nie powszedniejąsłowa. Zatem i ty mi różo bądź powszedniai moje stale nad tobą zdziwienie.
Chcę ciebie różo łaknąć wciąż i wzywaćjak wzywam chleba słońca wody soli.
33
W SAMO LATO
Jeszcze wino nie pite a już puste dzbanytrzeba sycić na nowo miód ziołami ─ pszczołykrążą nad ulem łase brzęczenia i miodu.W samo lato odeszli przyjaciele żadni.
Kto się chlebem przełamie kto solą przedzieliklepki beczek spaczonerozeschłe obręczewszystko próżne. Odeszli żadni przyjacielew słodką mieliznę plastrów na popas dla brzęczeń.
Jeszcze wino nie pite a już puste dzbanyjeszcze są puste dzbany ale nie ma stołunic tu nie ma. Ostatni dzban leży stłuczony.Jeszcze drzewo nie drzewem a już liście spadły
Wszystko co się w kłos wiąże rozwiązują kłosyrozsypane już ziarna spylone otrębyi wysiane są maki na wiatri nie dosyćchoć ręka z ręki w piasekpiach z ręki do ręki.
34
PEJZAŻ JESIENNY
w złudzeniujak drzewo w cień swójkryjemy się przed skwarem
gdy wszystko cieniem spróbuj cień odczytaćspadłych dłoni
jest człowiekjesieńjest gałąź opuszczona przez ptaki i zieleńlas wykarczowany z drzewi z echa
35
NASZA ZIEMIA
Ziarno w lichej łupiniejeśli powierzyć je ziemiwschodzi prętem i liściem
zwalone drzewojeśli je gleba pokryjew czarnej bryleutrwala paproć
niesyci złudzeńczy dlatego w ziemięufnie
schodzimyw łuskach sosny?
36
TKANINA
jak stroją swoje liście na moment przed zdradąprzebiegłe drzewajakże ufne są liście nie widząc w purpurzedna uniesieniagodzę się na spadanie liścidopóki jest gałąźz domyślną zielenią
chcę tylko tkaczem krajobrazu byćjego utkaniembyć tłem ziemi i mieć za tło ziemięjak liść przy opadaniu
37
LATO W PROFILU
W sytym kształcie gładkich owocówzamknięty obwód chwiliSłowiki nie pytają już o nicnie dlatego że znają odpowiedźale że minęła porazapytywań
38
KAMIEŃ
Czy wnętrze wody jest zełganiem barwykamień wyjęty z rzeki traci kolor
Jest wyrwa po nim łatwo zasklepialnai nie ma w tym zdziwienia dna i rzeki
A ja się dziwię gdy siebie oglądamw słowach ode mnie wyzwolonych dźwiękiem
39
LATO
Czy to moje południe czy może już zmierzchSłyszę pościg się zbliżabiją podkowy godzin
Chciałam przechylać dzieńjak gałąź cudzego sadua dzień pochylił mnie jak swoją własną gałąź
40
DO M.J.P.
Melodię nieskończoną zamelodia śpiewana innym brzegupowtarzasz się w nas Mariojak ogród na szybachgdy kwiaty w śniegu
41
MAŁŻE
Cień agrestowych skrzydeł ważkitańczy na liściach nenufarugdy w tatarakach rechot żab
Znów tęsknię do mulistych stawówodkąd ujrzałam w twoim domuskorupkę małży
42
KAKEMONOHelenie
Krokwie warkoczy kiedy wkoło głowyproszą jaskółkę o zdziwienie skrzydełGdy rozpuszczone mają powab deszczuW jednym i drugim są złotawym sidłemdla oczu z obok
Przypominaniem nieznanych portretów
Niemą namową
43
PESTKI DESZCZU
Otwórzmy oknozaprośmy pestki deszczuw słoneczną dynię twojego pokoju
*
To dotyk zmierzchu czy oczu twoichpłynny szmer wody zaniepokoiła może słowik?To słowik?
*
Jak ładnie umiesz milczećjak nie czyniszswego milczenia natrętnie wymownym
*
Płacz mój odejmij od swojego płaczuniech nawet nasze łzy będą osobno
*
...kiedyś wrócimy do kraju korzeni
44
Smuga i promień(1965)
45
PRÓBA WYJAŚNIENIA
Jak wypowiadać, skoro nie słowamipochłaniam życie.Wielomowny jest język wewnętrznyi równoległymi strumieniami płynie obszernieji w jednoczesności,źródła skojarzeń są przenośną klamrą,co spina w całość bliskie z oddalonym.
Bełkotliwy się zdaje być ów ciemny strumień,przecież pochwytny w migotliwej gamie,jest pojętny dla zmysłów zrównouprawnionych.Takim go wolę.
Zatem nie dla siebiepragnę słowami wymówić milczenie.Czy wypowiadać to wstrzymywać zwiewnedając mu pozór ruchu?Brać pojedyncze z wielości, wybieraćz pulsującego podłoża, z otoczkiprzysługującej czemuś wydłubywaćcoś i mozolnie zestawiać z czym innym,splatać trzy po trzy z potrzeby zdziwienia?Czy wiersz napisać to uśmiercać żywątkankę sposobnej chwili i być w zmowieze samym sobą, zaczajonym w sobiełowcą,co mierząc w las utrafi ptaka?
Okruch bursztynu dozwala przybliżyćmorze.Także słowo bywa okruchem treści. Jej ułamkiem.Który i jak mam okruch złożyć z którym,żeby przekazać zechciał całe morze,nie tylko z jego dnem, lecz i z nawierzchnią,z tym i co dzieje się pomiędzy nimi,i z owym ponad w poziomie i pionietakże, co więzi je w przestrzeni?
Szukając znaków, dlaczego ich szukam?Doznając pełniej, komu domysł kruszę?Coś w tym z obłędu jest lub może z pychy.Reszta z potrzeby przyjaźni. Udziałem.Gestem ku zewnątrz. Próbą poświadczenia.
...A tak myśliwy unosi zabitązwierzynę z lasu, aby zaświadczyła,
46
że niedaremno ćwiczył się w strzelaniui nie dlatego uchodził w samotność,żeby miał wrócić z pustymi rękami.
47
PESTKI DESZCZU II
*
Nienazwanemu zostawmy nienazwaniei niech się domysłstaje wciąż od nowa
*
Nasze oknoobsiadły złote mszyce śmiechu
*
...akacjociemność od zapachu taje
*
Tak twoje imię─ gdyś nie oglądany ─przeźroczyścieje we mnie.
48
ZANIM
Nim z tobą będę ─ już przedpamięć ciebiewe fiołkowisko wnoszę spodziewaniai nadpamiętam ów jeszcze nie ─ momentnaszych zobaczeń, lecz sam jego zamysł.
Między co było a między co będzie,jeśli się stało coś, to się odstanie.Więc wciąż inaczej jeszcze dopowiadamprzedpamięć ciebie ─ nim ją zaćmi pamięć.
Tak dowspominam cię i z przypomnianych,i z tych w domyśle gestów, co są prawie.─ Pamiętająca i zapamiętana.
Zanim nas zmoże czas i sobą splami,nim suma wieku pojedyncze twarzezepchnie w niepamięć.
49
ODRĘTWIENIE
Dwa zwięzłe drągi twego przedramieniapod głowę jeden na oczy daj drugidwa złote drągi jak ciszy dwie smugialbo jak krechy powstrzymane cienia
albo jak sagi odarte z korzeniagdy z ich pozornie oniemiałej fugizieleń podźwigną płytkie liścia pługii ponad sągiem jak brew są zdziwienia
daj mi na oczy i daj mi pod głowęobydwie cisze sobą potrącaneżeby się własnym dźwiękiem wyciszyły
i niech w przeciwną potoczą się stronępamięć ─ jak echo wołaniem ─ wezbranai las zawiły.
50
* * *
Jesteś za bliskoza naocznie jesteśżebym cię mogła zobaczyć raz wtóry.
Oto liść jeden przybyłw naszym drzewiea nie wiem ─ który.
Tak zacieramy się. Im bliżej siebiejesteśmy dalsi wciążod zobaczenia.
Zbyt odsłonięte mamy twarze. Przecieżcoś pozostało w nichdo odgadnienia.
Zatem jedź wyjedź i bądź mi z powrotembowiem gdzie oczy za blisko są oczombłogosławiony rozjazd ─ i powroty.
A tak się właśnie do obrazuwglądacofając kroki.
51
ULOTNE LATO
Jak ci pogodnie z niezabudką nieba(gdy złoty środek schyłkowego słońcazmienia postoje)
Jak ci przylężnie w jaskrozbiorze trawy(zieleń przenika lazurowe żółciezwrotnikiem barwy)
Jak w zadumaniu twoim ci niehożo(wrzos macierzanki eksploduje trzmielemw potoku ćwierka jednoskrzydły kamień
wszystko przychylne i odchylne wiatremnad ptakiem sączy się barwa powietrzawiruje pyłek statycznych motyli)
To są odcienie, drogi przyjacielu.W lesie jest zwłaszcza las, a w rzece woda,pasza na łące, między nami miłość.
To są odcienie; wędrowna przemienność.Smuga i promień to złotego środkazmienne postoje.
52
AKT PORANNY
Odeszli, którzy odejść mieli,dla przechodzących jest ten ranek,lecz któraś mną jest, wszystkich światełnie spiłaś jeszcze z naczyń swoich.
Tę noc otrząśnij, żałobna nie-wdowo,słyszę zwierzęta, jak do wodopojupo stoku góry brodzą niemo w ziołach.Źdźbło się podnosi przygięte racicąi zatopione są ślady odeszłych─ iżeś została, twą potrzebą pamięć.
Jakże niewinni ─ którzy w dniu narodzin,jakże i w dzień ten, który ledwo wstaje.
Potrzebą serca radość. Jeszcze promieńprzyjdzie cię dotknąć słońcem,lecz podwójna jego możliwość:życie śmierć oznacza.Jeszcze odejdziesz, nim wróci raz wtóry,dla przechodzących jest łaskawy ranek.
A właśnie pomiędzy nocą i dniem sąwstrzymane podziwem myśli i pomiędzy ─drgające światłem jest powietrze ─ciszę zwiastuje niebo. I w nagiej strukturzejawi się ziemia pod słońcem ugięta.
O, ziemio juczna słońcem,o, poranku zeszły na popas w dolinę,uchodzą cienie liliowe spiesznie,ich wilgotny ślad srebrzy trawę.
Bądź mi na nowo, przybłąkany żuku,i twe u nóg mych pulchne korytarze,niech święte krety z gruzłowatych kopułwejdą w poranek, co mnie zastał z wami.
Ale najwyżej niech ptak,ale jego głos jeszcze ponad
─ mieć ptaka w trójnasób,bo jeszcze jego i cień pod stopami.
Bądź mi na nowo, światło, od tej chwili,
53
bądź mi i któryś mną jest ukochany,a żeś jest pełen słońca ─jesteś słońce.A żeś i ziemi pełen ─jesteś ziemia.
54
KONTEMPLACJA
─ Ukaż mi, drzewo, swoją rzekę,w czym bije źródło twych korzeni,żłobisz koryto swe w powietrzu,rzeko stojąca dęba,z pionuw dół spływasz falowaniem kory,powtarzasz suchy zarys rzeki.
─ Ukaż mi, rzeko, drzewo swoje,łuskę falistą pnia plennego,ścieląca się poziomo w glebie,komu umykasz swoją gałąź?Luźne masz liście ─ rybynieme,skłonne do wewnątrz od korzenia,twój korzeń w głazy uwikłany,a twa korona w oceanie.
─ Przymierz do prądu wiry sęków,komu się toczysz w rdzawych słojach?Z deltą korony,z rybą liścialuźno z korzeniem związanego,ujściem do nieba jesteś ptakom,łodzią do brzegu,dnem dla ognia.Skąd drzewa ─ rzeki znam krwi obieg,kto wzorem, a kto cieniem cienia?Ukaż mi swoje żyły, ziemio,zanim się z twoim dnem sprzymierzę.
55
ZNAKIEM WODY
A mnie porównaj z deltą.Mało wiem o morzu.Znam wędrówkę od źródła aż po jego ujście.Łączę ląd z oceanem i płynność ze stałym.Ani lądy znam, ani znam morskie otchłanie.
Płynne wody w podłożu drążą stały kamień,żłobią w gruncie zawiłe łożysko dla strugi,rwący nurt wiąże prądy,ja dając im upustodbieram pogłos lasu i szelesty trawy.
Dalej jest Niewiadome.Gdzie się to zaczyna?W którym miejscu strumienia urywa się wątek?Kryształ odlądnych źródeł kto solą przecina?W czym jest koniec wędrówki albo jej początek?
Ujściem jestem do morza czy od morza biegiem?Słodkie żwiry odwodzą mnie w słoneczne brzegi,ale gdy mnie potrąci słone skrzydło mewy,jednam się z mego morza ciemnym przeznaczeniem.
Czym jestem trwając płynnie w Pomiędzy niestałym?Moich brzegów ruchoma osuwa się lawa.─ Stała w ciągłym pragnieniu,prądom spodziewana,przemijalność swą czuję w cudzym przemijaniu.
56
ZNAKIEM OGNIA
Nie słowo, ale płomień daj mi, język ognia.Daniem ognia nie zdradzisz własnego plemienia.Wszelka obcość przy ognisku taje,a co wspólne,tutaj wyjaśnia się i cofa nas do swych początków.
Z wszystkich języków tenże ustanowiłrodzaj ludzki i miejsce jego w świecie,
odtądpłomyki świecy towarzysząi narodzinom naszym, i śmierci.
Nie słowo. Daj mi język płomienia. Zapalmyjednaką lampkę choince i grobom.Jest braterstwo w krążącej z ręki w rękę fajcei nie wygasła jasność wędrownego znicza.
Złym zamiarem nie spotwarz świętego płomienia,odkaź wonnym kadzidłem z niego wszelką skazę,niech płomień znaczy siebie
jak na swym początku.
Gdy blask ognia nas zjedna zaprzeszłym językiem,co zerwane od nowa może być wiążące.Gwiazda zaranna w zaświatach i ziemiatego samego zasięga u słońca.
57
ZNAKIEM KOŁA
Ni łanem mijasz mnie, ziemio, ni niwą,z obręczy w obręcz mnie pętlisz okrężnie,z półwidnokręgu napiętą cięciwąmierzonym strzałom umykasz mych wejrzeń.
─ Na co się przyda czyj wzrok przenikliwy,gdy dookolny zagrodzi go pierścień?Ni łanem mijasz mnie, ziemio, ni niwą,niczym nie mijasz. Okrążasz i więzisz.
Nieba i ziemi zaklęte podwojez potrzasku w potrzask mnie wiodą pod kloszem,aż wreszcie nie wiem: dochodzę czy stoję,
czy klosz ów z miejsca na miejsce przenoszę.Tak mnie ustawiasz, że w środku wciąż stoję,a ty urągasz, drwisz ─ że się panoszę.
58
SKAZY ZNAKÓW
Sabat ziemi ognia wody i powietrzarozpoczętych myśli sabat sabat we mniezgiń przeczucie ─ zażegnane jużeś słowemodstąp słowo odczynione przez zmilczenie.
Zawróć głosie poprzednika dla rozmowyspadnij furio nieprzekupna z twym pomiotemutajona w szumie wyłoń się melodioprzybądź pręgo ─ pierwsza krecho skalnej grotyi co było jest i będzie jeszcze potemsabat sabat odprawiajcie w czas pokoju.
Odkąd ktoś przyprószył głowępo wielokroć obracano w popiół ciałaalea iacta est.Odkąd bogom poucinano ręcelos mieszają nie palcem lecz protezą.Alea iacta est.Najpierw wydano pojedynczego człowiekapotem wydano plemięwydano miasta i narodywydano lądy.
Mamy roku cztery porycztery skóry są kolorymamy świata cztery stronycztery cztery są żywiołyjeden jest krzyżlos.Jeden jest żłóbglob.Jeden jest brzuch
głód.Alea iacta est.
Święć się ziemio ogniu wodo i powietrześwięć się dzieło i wszelkie poczęciez wszystkich świętych najbardziej czas świętya nad sam czas najświętsza jest Ziemia.
Raczej przyjąć popiół na swe głowyniżby glob nim został przysypanyraczej klątwą obrócić w proch boginiżby ziemią im składać ofiary.
59
Zgiń przeczucie ─ zażegnane jużeś słowemodstąp słowo odczynione przez zmilczeniesczeźnij strachu gardło klęski jamo głoduświęć się święć się syty brzuchu jadłaś pełen.
60
LARUM
Biada,o, biada,wieczne biada.Dozwólcie smucić się. Niech innestrzegą ogniska, niech weselem domowy blask je
[opłomienia,a mnie dozwólcie łzę.Ja płaczu strzec będę po nie opłakanych.
Niech z naręczami kwiatów idą dziewczęta kłonić się[pomyślnym
wiatrom. Weselne druhny czasu stromo niech wiodą się[i tłumnie,
a ponad głowę niech urodzaj uniosą w godnym powitaniu,a ja niech żegnam. Bowiem wielu dzielnych zginęło, także
[małych,lecz zawsze żądnych dnia. Tym właśniedzień uszedł, zanim zaszło słońce.
I nie przybyła Antygona nie pogrzebanych grzebać braci.Tę przemienioną w dymlub może w cień na kamieniu,tej zaledwie gest lub gotowość już w zaraniu dymcień zaskoczył. Więc otwarty pozostał nawias rąki zawisł nie dokonany czynu zamysł. Więc także ją, i opróczwielu nie rozpoznanych jest. Do działunie podzielone łzy zostały.
Po nie płakanych rynną płaczu trzeba by stał się ktoś.Bo nigdy nie dosyć żalu, nadto nigdy pamięci.Znały to pradawne.Włosy żałobnie wlokąc dołem lub wykręcając palce, larumrozpętywały i w kołatki klaszcząc czyniły swą powinność.A przecież w śmierci nic ─ jak dotąd ─w śmierci nic dotąd oprócz biada.
61
* * *
Co nam pisane, nigdzie zapisane nie jest.Zbyt nagle się to dzieje i nieprzewidzianie.Skalkulowani w masę dobrze obrachowanisprawdzamy się w statystyce cyfrą nie twarzami.
Pali się papierosa je się śpi się pijewita się żegna kocha przybywa na wadzeubywa komu zgony katastrofa sławadrzwi bez klamek kto katem dziś jutro co komu.
Przygotowano zamach i gotowa celatortur komora druty bomba szwank na honorzebłąkają się pociski zwiększona wywrotnośćpojazdów rośnie ilość samolotów spadekpożar lub zatonięcie powódź ocaleniewygrana wynalazek nagła krew zaraza ─
w przewidzianym wykresie jutra wypadkowastatystycznie się sprawdza cyfrą nie twarzami.
W bezsenną noc się zmawia możliwości. Rejestrcudzych niedawnych nieszczęść. Doświadcza się pamięć.
Lecz co nam jest pisane, nigdzie zapisanenie jest.
To nas zastaje nie przygotowanych.
62
PRZEDPOWITANIE
Uwolniony ze zgonu, nie zrodzony z łona,mesjaszu mózgów, konstruktorze świata,ani cię witam, ni nad tobą płaczę.Zgadując przyszłość, ciebie myślę czasem.
Jaki ty będziesz i co ze mnie w tobie,w ogóle co w tobie zostanie po ssakach?Już bezbolesność twojej egzystencjima w swym początku brak kontynuacji.
Co ty z Szekspira pojmiesz, co z Homerai czym ci będą dostojewskie mroki,człecze nadludzki?Z martwych tworów wież swoich jak spojrzysz wsteczna przodków prochy?
Czy będzie tobie obce przerażenie,ciemne wahadło cienia w blasku światłai czy ci światło nie wyda się cieniem,gdy tej jasności będziesz miał aż nadto?
W czym, jaką będziesz mógł wykazać dzielność?Albo ─ w tym świecie uporządkowanymjaką się tobie wyda nieśmiertelność,byt niezachwianie wyspekulowany?
A może będziesz dla siebie, mocarzu,kupował krople wody i powietrza,świata się zwierząt wyuczysz z obrazków,ziemi zagarniesz tyle, co podeszwą,dziedzictwo ciszy warkotem roztrwonisz,zgiełkiem roztrąbisz kosmiczne przestworza,góry rozryjesz i miasta zaorzesz,zaprzesz się lądu, zaprzepaścisz morza,prawa natury sprzeczną z nimi racjązdepczesz i zgwałcisz jak bezduszny potwór,i wyjałowisz glob cywilizacją,która go stoczy do cna jak nowotwór,pycha i obłęd twoją myśl wypaczą,będziesz swym losem igrał i materią,aż pył zostanie tylko i bakterie...
Jakkolwiek będzie, to będzie inaczej,a mnie nic po tym i nic mi do tego.
63
Oto mój drzewny świat w powolnej smudzezachodzi, czyniąc plac obiecanemu.Cokolwiek będzie potem, będzie cudze.Mnie dano spiekła grudę żyznej ziemi.
64
KOLĘDAdla Wojciecha Siemiona
Tak goły tak bezbronny że bez cudzej skórybez cudzych włókien łyka któż z nas byłby w stanieporównać się z żyrafą czy chociażby z płazem(znowu nam się narodził położyli go w sianie).
A widzieliście żółwia przemyślaną bryłętak współbrzmienną z epoką która ledwo wstajewidzieliście pasterze godną dyplomaty mądrość jego
[oblicza(położyli go w sianie).
W uroczysko kolędy wieczne węże zwołajmyowe świadki koronne grzesznego urodzaju(objawna znakiem Wenus solną pianą zawadzio świecznik ołowiany wieloramiennych sadów).
I jak tu o godności ─ nieodporne ciałowyczołgano z pieczary nieprzystosowanez wielopięter do piwnic w porę ołowianychwyprowadź ─ (się narodził położyli go w sianie).
A nam dęby wydęte blacha bęben muzykaalbo komie wypięta dynia dupy na płaska nam żłób i do żłoba kosmos raj i fizykaszable światła żałoba rach-ciach.
Uzbrojony krokodyl gotowy do strzałułypnął okiem na gwiazdę czy to aby ten blaskdrgnęły żółwi pancernych cylindryczne zadykopuł wpartych o skarpy nieforemnych łap.
A my z szopy do szopya my cośmy widzielitego w żłobie na sianotego w sośnie do ziemitego z nosem do gazuwybranego promieniem.
Chwala na wysokościach pokój na ziemi.
65
SUCHY LAS
Trzeba tu było przyjść o innej porzetu sionce teraz. Osmalone trawydo samej ziemi. Sypią się trocinyz rozprutych sosen. Żaden ptak nie śpiewa.Kłąb sierści w szramie kory. Pień draśnięty.Zdeptane piętra parasoli skrzypówwykwint konstrukcji. Tędy czuła mrówkazda się doglądać przelotnego śladu.On tu nie przyjdzie dzisiaj. On się zaszyłpewnie w bagnistych zaroślach. Tam żmijadołem przemknęła obok twego butagórą łasica biała. Nic nie słychać.
A więc to tu jest ta puszcza. Twój ojciectu jeszcze znalazł schronienie. Lecz terazlasy bezbronne są i wszystkie ścieżkizakarbowane. To już jest muzeum.Pnie powalone, ciosane olbrzymyspętane w sagi obłupane z szumuskarlała reszta z metalowym kubkiem u wymionbroczy opieszale smołą.
Trzeba tu było przyjść o innej porzew tym suchym lesie nieruchomym każdagałąź pod nogą strzałem czas odmierza.Lepiej stąd odejdźtu jesteś zbyteczny.
66
PIEŚŃ O PRAGNIENIU
Wędrowcem ─wielu by chciało wędrowaćlecz nie wszystkim strumień odkrywa źródło.Bowiem otwartym trzeba byći nieustannie gotowym na przyjęcie niespodziewanego.
To się zaczyna wszędzie.W każdym miejscu zaledwie staje się początek tegoco zowią źródłem.
Tam zwykliśmyczujne zwierzęta w ich nieporuszeniugdy podrzucają tylko łbem wysokowietrzączanim ku wodzie zniżą pysktam właśnie zastać u źródła także myśliwegozwykliśmy który z przeciwnego wiatru strzelbę sposobi.
Źródło zwykliśmy bowiem zbyt dosłowniewiedzieć.Smakować zwykliśmy je rzeźwoz czerpiącej dłonii pilnie spłukiwać w nim pył i pamięć.Ale to nie jest jeszcze to właściwechociaż tamto i w tym jest także.Bowiem onopoczątek bierze swój w miejscu dowolnymznikąd nie trzeba odejść by je zbliżyć.
Byle otwartym byćbyle początek uchwycić nawet w śmiercitakże odjąć z wszelkiego dziania piętno ostateczneczyli umiećwciąż się spodziewać niespodziewanego ─
znikąd nie trzeba odejść by je zbliżyć.
67
MIARY SZCZĘŚCIA
Rodzicom
Nie opisana jeszcze jesteś. Ziemio,ani nas przyziemnych kto zna ─a już z odległości nazbyt wysokiejujrzano twoją tarczę spowitą w tęczę kolorówi zniewalające było twoje piękno ─ jak mówią ─i nie do wypowiedzenia.
Więc ten, który ujrzał cię z wysoka,raz jeszcze pewnie chciałby tam powrócić,gdzie nad pułapem błękitu kłębi się czerń,a w doletęczami barw paruje odgadnione jajo.
Ale jeszcze nie czas,choć niejeden pragnąłby wzbijać się ponad,bowiem nieliczni i na krótko odrywają się od Ziemi,jednak i oni muszą tu powrócići w zdumieniuoglądają resztę dni swoich w dole.
Moi rodzice jednakże nie pragnąlotu.Dla nich grzęda ziemi i domek,także drzewo rodzące owoc zdałoby sięi dobre słowo u ludzi.
Na tym chcieliby poprzestać. I latami sposobią się,jednakże los ich oddala od osiągalnego.
─ Czym więc na małym jest poprzestawanie,skoro i tego nie ma.Człowiek utrudzony rad by odpocząć,lecz do odpocznienia wciąż nowe sobie miejsce upatruje.
Wszystkie marzenia, kiedy nie spełnione, są równe sobie,zwłaszcza że początek swój biorą w ziemi.Kto spulchnia skibę miejsca, zda się równy temu,co ją przemierza wzdłuż, w poprzek i ponad,tak bogactwa Ziemi, ich nadmiar ─ rzekłbyś ─są nie do objęcia.
Jeżeli światło sprawia barwę, ileżświateł się zbiega w głąb szarej skorupy.Tam do kamienia krystaliczny osad lgnie,
68
że ów kamień bywa równy kwiatom.Więc gdy jedni pułapdokołaziemski pragną przebić lotem,inni glob prują dogłębnie i w poprzek,zbrojni w narzędzia zgotowane z kruszcu.
Co utworzone jest z tego, co w Ziemi,przeciw niej działa i od niej odbiegajeszcze ponad nią.I co nad siebie chce na Ziemi człowiekzdziałać ─przeciwko ciszy musi działać, także przeciw powietrzu.
Moi rodzice nie pragną niczego bardziejniż ciszy.
Dla nich lekki powiew wiatru w dzień, kiedyspiekła gardziel nieba pulsuje bielą,dla nich szelest liścia w skwarze,gdy galon chmury spija rzekę,rzeźwe zapachy ziemi i powietrza,deszcz zwiastowany plakatem obłoku ─
tak chcielibypewnie spoczywać lub uprawiać grzędę,czynić dla grzędy z chęci odpocznienianie pragnąc bogactw ni przygodnej sławy─ lecz los ich pędzi od osiągalnego.
Każdy, kto pragnie, choć pragnie inaczej,tego samego szuka. Miejsca w świecie.
Ktoś zda się czekać wyruszenia w drogę,w podróż sposobi się w sobie, lecz nie wie,skąd ta gotowość. Już bywa gdzie indziej─ nawet najbardziej tu będąc ─ gdzie indziejbywa ─ bez tutaj i bez teraz ─ błądzi,zwodzi go w podróż atlas.
Tak z ogrodubotanicznego fiołkowe werbenyraz mnie powiodły. Ich cień delikatnympiórkiem rysował się na pniu łaciatym szerokolistnej katalpy,a obok ─japoński powój konstrukcję pagodyrzeźbił w powietrzu rubinowym kwiatem:smukła werbena srebrnie naga, prostatrzcina łodygi, swą fiołkową tacędźwignęła ponad moje oczy. Wyżejplamiste pyszczki kwitnącej katalpymnie za ocean uprowadzać chciały,lecz nadaremnie.
69
A także i w zooczasem żyrafa, ta dziewanna ssaków,zmawia się na mnie, jednak nigdy dotąd...
Skąd u człowieka taki głód podróży.Raz by tę ziemię obejść, choć raz przecieżdotknąć, zobaczyć.
Coś koczującegoprzywarło do nas mimo osiadłości.Co zobaczone, chce się po raz wtóry sprawdzić,co w domyśle ─chce przyrównywać się do domyślnego.I czasem się zdaje człowiek przybyszem nie stąd,tak się obcosprzeciwia miejscu raz oswojonemu.Śmiechem wyróżnia się wśród stworzeń. Tutajto osamotnia go. Więc świat wymijanie tyle mową i ręką, co śmiechem,jakby odeśmiać mógł zatarte śladyalbo odkupić chodem
pochodzenie.Moi rodzice, jak sądzę, nie pragnąjuż podróżować. Najwyżej odwiedzaćzwiedzono miejsca. Oswojoną połaćbławatnych równin i dostępne lasyzasobne w grzyby. Brać w ręce jagodęsprawdzoną smakiem doznanym raz kiedyś,a przede wszystkim spoczywać. Niech drogąbiegnie bezpieczny poryk bydła. Wrotazagrody skrzypią, okrzyk ptakaprzetnie powietrze i brzęczący owadniech się uwikła dokoła gałęzi.
To im potrzebne jest, bowiem już znane:kolisty nadmiar dalii ponad płotem,niżej nasturcja ─ świerszcz koloru. Zaspyzielnych zapachów. I w tym słońce. Prawienie imperatyw dnia, ale ornament.Tak odpoczywać pragną w przypomnianymnie z braku ciekawości dla nowego,lecz z braku wiary w możliwość spełnienia.
W tym powściągliwość gorzkiej rezygnacji:nic ponad spokój mieć, zachować tyle,ile przynajmniej ma się dotąd. Zapastego rozłożyć na resztę dni wszystkich,jeszcze podzielić to z kimś, aby nadmiar,domysł nadmiaru, nie stępił łaknienia.Cierpliwie patrzeć końca swojej sprawy...
70
Wszystko się dobrze kończy, bo się kończy.Ale zamierzyć coś tak, bez baczeniana wynik. Z samej chęci rozpoczęcia.Wszczynać z niezgody na niedoczekanie,byleby czynić ─
w tym źrenica życia,jego najczulsza substancja i młodość.
Człowiek się lęka utraty pewnegopułapu szczęścia, gdy zdobył go z trudem.Ostrożnie zmierza się z czym nowym. Nie wie,czy woli wybrać, czy ma rezygnować.Waha się. Wparty swym ciężarem w ziemiębada napięte powrozy muskułów,skupia się w sobie, zwiera aż do potu ─już prawie gotów jest, już świadom siłypragnie coś dźwignąć nie poznawszy wagiwydźwigniętego.
Upada zgniecionywłasnym oddechem. Ale oddal tchnienieza.
Oddał tchnienie, ale zyskał chwałę.Cokolwiek byś powziął, troszczyć się o w zamianwinieneś, bowiem nic bez w zamian. Darmonic prócz marzenia.─ Więc wybrać marzenie?Ono bez w zamian jest, więc nadaremne.
71
Lista obecności(1967)
72
PESTKI DESZCZU III
*Kwiat teraźniejszy znieść następnym kwiatemto sposób roślinby zostać czym były.
*
Jeszcze mi nie bądźjeszcze mi się zdawaj
*
Czy opuściłeś mnie dniuczy ja cię opuściłamżeśmy wzajemnie byli w sobie nieobecni?
73
PRZEDWIERSZE
Czy raczy powrócić ten którego czekamgłos.Czy mnie doleci znów─ już zasłyszany ─czy się powtórzy jeszczeile razy.
Czy głos ów był mi na zawsze przyznanyczy użyczony ledwo na wytchnienie.Mamże go płakać czy się go spodziewać.
Między wierszem a wierszem słucham zaczekanaw umartwieniu wsłuchuję sięotwarta wobecspiesznie zawartych przede mną podwoi.
Jawna w utracie swojej i bezwładzykomie doświadczam pozbawienia daru.Wydajne chmuryuchylają się od mego pragnieniażyzne powietrzezawiesza mnie w łasce oddechuwylewna ziemia nie umie zataićże obecnością swoją jej doskwieram.
74
* * *
Więc mnie opuszczasz?Więc cię opuściłam?Złączenijuż osobniejemy?
Nasze ciała przywołują się.Jeszcze nie wiedząże już prawie nie bywamy u siebie.
Ale coś przecież we mnie pozostałoz twego patrzeniacoś z mojego w tobie
czemu się jeszcze cofasz o słowo?Zostanę obok.
Więc tak pójdziemy─ nie serce w sercu ─lecz ramię w ramięnoga za nogą?
Pozostaniemy z sobąna pamięć?Pojąć nie mogę!
75
* * *
Nie mijaj rankuzatrzymaj swe ptakijeszcze się zdążysz naobracać w czasie
przystań mi wiosno w półobrocie światławahaj się chwilę w odcieniach zieleni.
Przedłuż mi zmierzchu swą wczesność do sytanie śpiesz się majutrwaj moja miłościo lata ─ kiedy się wami nacieszę.
Przemija życie jak noc: w okamgnieniu.Przemija ziemia w ułamku promieni.
76
PRZELOTNIE
To było Nicco weszło na chwilę pomiędzy nas
niewidzialne lecz rozedrgane weszłoi zaczaiło się.
Cóż to za Nic.Niby go nie ma a jesti jużod ramienia do ramienia urasta obwódi już płata nam coś korci i plącze.
Zerkam a tydorysowujesz mu skrzydło.Zerkasz ─to ja też mu skrzydło przyprawiam
a to ─ mig mig ─i odfrunęło.
Odfrunęło Nic z naszymi skrzydłamii zaraz nam czegoś zabrakło.
77
CIEŃ ODDECHU
Jakże łagodnie jest ubywać z wolnaniedostrzeżenie.
Nieruchome kaszaloty powietrzaopływają nam oddech wewnątrz i dokoła
oblężeni ziemią i niebemsnujemy tchnienie swego wiecznie razem ─
lecz ty drogi mój nie usłyszałeś głosu mego ptakaani ja twego
one kołują nad nami z osobnaone wzywają i coraz rychliwiej ─
jeszcze nie teraz. Przezroczysty jastrząbnie nas przeniknął osłoną swych skrzydeł
to było obok to nagłe i cicheże ani dojrzysz ani nie usłyszysz ─
nie wiedzmy o tym dopóki łagodniedane ubywać nam z wolna oddechem.
78
POWRÓT DO NIE WIEM
Pora powrócić do nie wiem.Z patrzącychznów zapadamy się w stan oglądanych.Milczmy.Zbyt wiele rzekliśmy.Słuchajmy.Wszyscy będziemy jeszcze przesłuchani.
Falują nasze przeźroczyste twarzew prądach powietrzawyzbyte dotyku.Wibrują liczby wyzbyte wymiaru.Trwają ciężary pozbawione wagi.
Co widzi słyszy nas kiedy nie wiemyco śni nas kiedy błądzimy na jawieco nas ogląda nakręca nagrywagdy nam się zdaje że jesteśmy sami?
Pora powrócić do nie wiem.Powtórzyćobwoływanie strąconych bałwanówkrnąbrne przestrzenieogień drzewo kamieństrukturę pyłurozpacz i nadzieję.
79
NADNAGOŚĆ
Miałam azyl swój w lesie─ już go wyrąbałeśW inne strony odeszłam─ już stały się twoje.Którędy bym nie biegłazabiegałeś drogęna przejściach czatowały uprzedzone domy.
Miał to być pojedyneklecz wdałeś się w zmowyteraz wszyscy jednego osaczają zwierzabez czasu ochronnegobez wyboru broni.
Nie masz kto by mógł dzisiaj dachu nie odmówićnie masz kto by nie wydać mógłnie wskazać na mnienie masz kto by nie tropił.I ubiegasz śladynim je zdążę odcisnąć w panicznym wybiegu.
Tyle mi pozostało co w zmilczanym słowie.Lecz tyś zdołał się wedrzeć w zatajone wnętrzei już nawet ze sobą nie mam dziś przymierza.Choć język zaniemówiłtrzewia mam stugębne.Wydają mnie gruczoły dech się mnie zapieraciśnienie krwi spiskuje z tętnem na mą zgubę. ─Tyłeś wziął. Wszakżeś jeszcze nie pojmał mnie całej.Chcesz mnie dostać ─ śmierć zabierz.W niej jeszcze mam azyl.
80
PRZESŁANIE
Nie wyręczysz mnie z bólu nie wyręczyszz radości szczęścia nie wyręczysz myślenia pamięcinarodzin śmierci tworzenianie wyręczysz z czasu chwili dnia
pojedynczo jesteśmyjesteśmy o tyle o ile odnajdujemy się w sobiepojedynczo wracamy w siebie zwracamy się ku sobiew bólu radości szczęściu w myśleniu pamięci śmierciw narodzinach miłości pojedynczo ─
każdy dzień istnieje o tyleo ile odnajdujemy w nim chwilę siebie.
Możesz za mnie wykonać tylko cudze.Wyręczamy się z cudzego z nie „my” z nie „ja”.Każde cudze przeszkadza nam i ciążyono jest do zwalenia na kogo innego.
Zepchnij je.Dźwignij siebie pomnażaj swój zasięgtyle masz świata ile go przyswoisztworzy ─ co pojedyncze.Reszta jest postronna.
81
PRÓBA OPISU CIAŁNIE ZIDENTYFIKOWANYCH
To jest ─no właśnie: jakie to jest?
Pewnie ciekłemoże giętkieśliskie płaskie żadne ─
krąży.
Tego nie ma dopókiw drzewie nie wklęśnie dziuplamałża nie zbędzie muszliziarno nie zgubi łuskiwąż skórymiąższ skorupydopóki cudza forma(jej wnętrze)nie ostygnie z dawnej obecności.
Wtedy to jawi sięwpełzaprzymierza się─ pasuje jak ulał ─(zawsze pasuje jak ulał)więc się ogłasza.
A my zdumieni przystajemybo któż to taki właściwie─ drzewo nie drzeworyba nie rybakamień nie kamień ─biegle mówi i rzeczenie swoim głosem.
82
KWESTIE OTWARTE
*w morzuodkrywać z a t r z ę s i e n i e wody
*
Jakiej maści ten pejzażktórego obszarymorze robi bokami
*
Jak strony świata stronimy od siebie
83
ULGA NA WIOSNĘ
Jak dobrze wiosno że sobie radzisz beze mniecóż to za szczęście że znasz chwilę liściachwilę źdźbła zboża szarości ziemi i nieba─ wszystko odbywa się tak jak być powinnoi bez mojego bogudzięki udziału.
Drzewa sobie się lęgną i sobie owadyświatło sobie i cienie sposobią się sobiejak mądre zwierzę że przyzywa zwierzai nie zawraca mi głowy o zgodę.
Jakże cieszę się ziemio zuchelku wszechświataże tak sobie obiegasz oklepane osienie dbając o to by mnie zadziwić czym nowym─ a to dopiero byłaby parada!
Mam więc z głowy przyloty ptaków i pór rokuwzdęcia wód i powietrza wklęsanie mam z głowycóż za ulga: świat może obejść się beze mniemoże się obejść beze mnieczłowieka.
84
«NOC BIAŁA NAD RANEM»
Niedosłowione rozpostarcie niebama się ku wodom. I zbyt głośnocieniom ─
powstrzymaj słowo
Przewidywane jest w przedrozpostarciu
Zamilkło światło przeciągłej przestrzenima się ku głębiom. I zbyt ciemnogłosom ─
powstrzymaj słowo
Sny z odbiegłymi skrzydłami─ w niedosłowione ─zstępują chromo z ranami na plecach ─
Na rozparciu─ od słowa do słowa ─ziemiazaległa między planetami.
85
* * *
Odniepamiętniona snemtak luźnaże już prawie nie jabywam gdzie mnie nie byłobiegnę wznoszę się i ─
zawsze jakieś owantodopada mnieprzeszywaspadam.
Biję sercem o wgłębne moreny pamięcischludnie zasłaneprzez pilny namul żyznej strony życia.
86
KARTKA Z PODRÓŻY
Nasze drzewa są policzone
popędliwe dniwyszarpują nam z obieguszprychy światła.
Załatwiamy swój sen─ na poczekaniu ─pod niebem wyzutym z błękitu.
87
TROPY CIENIA
Ze zgiełku w bełkotod bełkotu w zgiełkwali się staczajazgot nieodparty.
Cisza zamiera w pojedynczym Jai Pojedynczeginie w Ja umarłym.
A co tam niskoprzesypane w piach?A co nade mnązaciemnione w śniegach?
Oto nasypzaspa
osypiskonawis powietrza nad ziemią.
Północ zalega.
88
MOMENT PRZED BURZĄ
Zagapiłam się iziemia struchlała w kamień
zagapiłam się iwyparował ocean
zachłanny liść karczujenie uprawiany asfaltzagapiłam się iwszystek ślad nasz zarasta.
Teraz śpię z otwartymi oczamiczujnym uchem przywieram do ziemiteraz włosy jeżę na zapas
teraz wiem.Teraz w porę utrafiamwpełzam w jamy w muł się rozpłaszczamnie chcę ulec w pozycji pionowej
a już bąble powietrza wysysarudy pomruk chmury gradowej.
89
CO DOJRZEWA
Krachkrach
─ znowu coś pęka
(Ziarno nie mieści nasieniawłókno nie mieści naczyńsłoje nie mieszczą drzewaniecka nie mieści rzekidom nie mieści mieszkańłyżka nie mieści brzuchówserce nie mieści człowiekamyślom brak tchu)
ląd ogarniają prądyziemia przebija pułap kopuły
Krachkrach
─ znowu coś pęka.
(Język nie mieści słównadciśnienie w rurach metalutłoki tłoczą na spust─ obłok za obłokoko za oko ─)ząb o ząbkrach
krachI o włos
wszystko przerośnie swój wymiar.
90
Z PRZYRODY
Przystosuj się pogódź ani chwilido stracenia anipiędzi ziemi anikropli dachu. Ptakzaklepuje powietrze─ zajęte.─ Wody czyje─ zajęte.─ Światło? kamień?
Przystosuj się zamień wywińani chwili do stracenia. Anibutli tchu do nabrania.Ani ─
Co pienne wspięło się. Wijnejuż wywinęło się. Osad ─już cię osadził czasu poganiacz.
Lecz to co trwałeczym jest uzasadnione?
91
CZATY
Co tak pulsuje ─słuch.
Czyje ucho pulsuje słuchaniemkomu to jestco pulsuje i słuchakomu jestto łapczywe słuchanie.
Ucho niebaprzy uchu zieminasłuch kosmicznyzastawia ciszę.
Co tak plasnęło ─dech.Co to dyszy w powietrzu mlaskaniemco to dyszy mlaszcze i czekakomu jestto łapczywe czekanie.
O nie mów do mnie nic.Na żersuma słuchu wyszła i łowio, ojak bezlik scala sięw chłonną paszczę jednego głodu.
92
* * *
Gdzie to tak spiesznoi po co ten galop?Całe powietrze od pędu jest mętnepo rzekach dotąd w korytach się kurzykropla tchukiedy z tego się ostoi.
Glina zdyszanazmęczone metaleszkło dogorywa przy padlinie drzewa
(od twojej suszy kamienieją trawypowietrze pęka od mego pragnienia).
Któż tak tratuje wzajem stratowanyprzez nieustanny jazgot galopady
Dalejże!Są gdzie niedościgłe sprawy?
Dalejże!Pogoń nie jestże dozgonna?
Nadczynność myśli gonitwazapędygalop zerwany w pół taktuzawały─ ─ ─ ─ ─ ─ ─ ─ ─ ─ ─ ─ ─ ─ ─ ─ ─ ─ ─ ─ ─ ─ ─ ─ ─ ─ ─ ─ ─ ─ ─ ─ ─ ─ ─ ─ ─ ─ ── ─ ─ ─ ─ ─ ─ ─ ─ ─ ─ ─ ─ ─ ─ ─ ─ ─ ─ ─ ─ ─ ─ ─ ─ ─ ─ ─ ─ ─ ─ ─ ─ ─ ─ ─ ─ ─ ─przystańmy.Wkrótce nas tu nie zastaną.
93
FORMY NIEKOLOROWE
Jesteśmy z tegoco wklęsłe i wypukłemokre i suche.Nie wymyślimy nic prostszego.Nasz rodzaj z innymi rodzajamiwiąże ten sam wzórna wywód życia.Tą zasadą można uprościć świat.Co wklęsłe i wypukłemokre i suchezastało nasi pozostanie po wszystkim.Reszta to nadmiardosadność natury
bóstwa chtoniczne splątały nasz pył.
94
ZIEMIA POJMANA DO DNA
Jesteśmy z tegoRzeki ─nałożnice morzarzeki ─chody oceanu wzdłuż brzegu tajemnicrzeki ─donosicielki głębinoczy i uszy królewskietropicielki prądówwybiegi języków wielorakichwylizują cios ziemimają glebę za nicmają glebę za koryto oceanuniecnymi nieckaminawzniecają życiarzeki ─zdradliwe mamki osiadłegow nakołysanenaprowadzą falezmyją drzewazachwieją równowagę domówzerwą układy brzegówznoszą mostywypierają się tamyspowijają nas kapryśną siecią więzów i związkówrzeki ─sezonowe najmitki czasuzmywają ślady utoczone w ziemiwygładzają kanty ochrypłej obronyosłupiałe źrenice powlekają mułempo wszystkimścielą się w łożyskach na pojmanej ziemigaszą płomieńgaszą zapał gotowość sprzeciwugaszą pragnienie.
95
OPIS ROŚLINY PNĄCEJ
Pienne pędy (głosy rośliny)pojedynczo pną sięspiralnieprężnym świdrem pną sięwyżej kołującepojedynczeszukają pionu wciąż ponad.
Ich szczyt wytrwaleprzedziera się przez próżnię szukaoparcia wyżejtrzonuosadzonego w glebę pionowowzniosłego zaczepienia.
Samotne pędy kołującezderzają się nad poziomemjeden zaczepia o drugijeden po drugim się wspinapnące na pnącym się wspiera
ale brakuje im pionu.
Podaj im pień swój drzewoskało użycz im ścianyptaku dźwignij je w niebonim wiotkieruną na dno zmurszałe.
Tam je zbędą polotutam je czołgać przyuczątam się z nimi uwinątam je łaską zagładząpłaskie płazygady gadulstwazimnokrwiste pęta przyziemnego.
96
Ptaki dla myśli(1971)
97
GLOSA: Z WYCIECZKI
W tym labirynciegdzie na każdym zakręcie innainny zachwala kłębek z niciącoraz to innąwabiąc barwą
nabyłamigłę z naparstkiem i motek na próbęodwijamczy starczy bodajna scerowanie dziury na pięcie herosabodaj na owinięcie wokół palcabodaj na ─
nie starczyło
i oto znalazłam się pośród wasw labirynciegdzie wszystkie nici są za krótkie próczprócz nici firmy Alfa prócznici firmy Beta prócznici z niciktórych chwilowo zabrakło
odwijamczy bodaj na ściegznak koślawy że tędy mnie wiedli
nie starczyło
i oto znalazłam się pośródw labirynciegdzie już inna Ariadna inny zachwala kłębek lubnamiastkę kłębka lubcokolwiek zamiast ─niechże więc będzie to zamiastdla wszystkich to samo zamiast
nie starczyło
i oto znalazłam was pośród wasw labirynciea tamta ściana to nie żadna ścianato ściana ścianya ta ścieżka to nie żadna ścieżka
98
to ścieżka ścieżkia ten znak wydrapany na murzeto donikąd znakto znak samego znaku
jak tu cuchnieod potu czekania od potu spoceniajak tu dudniod przebierania nogami w miejscu i w miejscu
teraz weźmy się razem za ręcetrzymajmy się mocno
teraz wychylmy się wszyscy za ─zawsze za tamtą ścianęza ─jeszcze o jedną dalejza ─zawsze w to OBOK
nie ma się czego baćw każdym raziew tym labiryncie nie ma labiryntuinnego
nie ma się czego baćw każdym razieto nie w tym tutaj jest tamten drugito ten jest w tamtym.
1969
99
GLOSA: POD OKIEM NIEBA
Noc, noc przeszła, noc, o przyjaciele moi; noc, jeszczenoc, noc przeszła znowu, bracia moi; siostry moje; noc,przeszła, przeszła noc, jakże krótko noc, o ukochany mój,popatrz, noc ta minęła.
I ta nam minęła noc ─Matko, ojcze, noc; czemu znowu noc, czemu noc nas
minęła, czemu i dokąd noc ─Bądź ze mną w tę noc, o ukochany mój ─Rzeka ciemna dokąd odpływać może w noc, dokądże,
dokąd w taką noc ubywasz, ubywamy, czemu i ta ─ o jakżebiała nad ranem ─ noc nam minęła.
I ta nam minęła noc, popatrz; i ta nam minęła.
Jednookie niebo nad nami w noc i w dzień.Cyklop nieba nad nami w noc i w dzień. I w dzień.W noc i w dzień szponem światła ─ ale ku czemu! ─
wlecze nas ─ ale dokądże; powiedz! ─ ten szpon; w noci w dzień. I w dzień ─
Nie rozłączajmy się jeszcze, o przyjaciele moi.Jednookie niebo nad nami w dzień ─I w dzień, siostry moje, niebo minęło; bracia moi;
i w dzień znowu minęło niebo.O ukochany mój, czy nie tu, nasze niebo nie tu, powiedz
sam, czy nie nasze jeszcze tu było niebo ─Matko i ojcze, znów, jeszcze jedno minęło; niebo; dokąd
minęło; niebo.Matko i ojcze, znów, czemu niebo minęło ─Czarne i białe;co jako czarne jawiło się i jako białe; co dwudzielnie
jawiło się, omyliło nas.czarne i białe objęło się za naszymi plecami; jest
jednym.Co było białe za dnia, nie jest już białe, i nie jest czarne,
co takim chce się wydawać;czarne i białe zmówiło się za naszymi plecami; jest
jednym.Z żalnika słów poodfruwały barwy.Białą laską na mlecznej drodze wymacałam mrowisko
myśli, ich rozjuszone światło kąsa mnie dotąd.
Złóżmy dłonie; dachy stromo składajmy, dachy z dłoniskładajmy, dachy dla ptaka myśli, dachy przed szponemświatła, dachy przed niebem ─
Poróżowiały nam palce, o przyjaciele moi, łamie siękontur strzelisty, kto, piórkiem jakiego szronu w liść,
100
przerysowuje w liść, czemu przerysowuje w liść żyłęserdeczną ─
Czy nie tu był ten dach, nie tam jeszcze dach, czy niewczoraj pod jakimś dachem światło w liściu minęło;
i znów światło minęło; znowu minęło, minęło ─Z kim odchodzę, z kim; znowu odchodzę; z kim; na
drugą stronę; czyje; na drugą stronę; oczy znów mniezabrały; oczy; w czyich odchodzę; dokąd ─ w czyichodchodzę; oczy; dokąd odchodzę; z kim ─
O, ukochany, podaj mi rękę. O, ukochany mój, podaj mirękę; podaj mi rękę.
Czy nie idę omylnie?Ptak mi z lewego ramienia przefrunął na ramię prawe
i znów przefrunął; przefruwa.Ptak z prawego ramienia sfrunął na ramię lewe i znów
przefrunął; przefruwa.Ptaki przefruwają nad moją głową;pomieszane są skrzydła i dzioby.Ptaki kołują nad moją głową. Moja głowa kołuje.Lewe i prawe zamieniło się miejscami, lewe i prawe
zmawia się nad mą głową.Czy nie idę omylnie, idąc i idąc przed siebie w łopocie
blasku, w piórach promieni ─Pierzaste strzały światła mistrzowsko obrysowują mój
kontur, gdy wchodzę w ich żarłoczny wrzask.
Nie rozłączajmy się jeszcze, o, przyjaciele moi, jedno-okie niebo nad nami w noc i w dzień. Cyklop nieba nadnami w noc i w dzień.
I w dzień.Mleczną przędzą ziemi i nieba w kokon, spowici w ko-
kon, zanurzamy się w cieniu ─
Czy kiedykolwiek jeszcze słowo; czy jakiekolwiek kiedysłowo; czy słowo; raz choćby słowo. Tak, tak, odpowiedz:słowo. Powiem ci, powiedz: słowo. Raz jeszcze słowo ─
Zanurzamy się w cieniu.
1969
101
W rytmie słońca(1974)
102
ELEGIE
pamięci Zbyszka
IPogrążasz się w morzu niepamięcibracie mój
Z tutejszego brzegurzucam ci słowolinęsłowokoło
rzucam ci słowo-wyspęzrysowaną solą naszego płaczu
rzucam ci słowokręlodowatą kruchą
do niej przywieraszty i rozdygotana pamięć o tobie ─rozbitek.
3
Trawy i kłosy które umiłowałpodnoszą nieobecność tędo obecności.
Byłe nieważne zwyczajnezmienia sens i szuka innego dla siebie imienia.
W prądach powietrza na wiosennym polunie istniejąca postać drogautraconego brataprzezroczyście płynie ze mną ramię w ramię.
Dzikie hiacynty chmurprzywlokły zza widnokręgu zgrzebne strzępy naszego
[dzieciństwai płatamize słońca posypał się tynkw jego wiek męski wiek klęski ─
tłukę czołem o głuche światło nieba
103
wszystko jestniemewszystko jestślepewszystko jestnicdajcie mi płakać płakaćdajcie mi brata płakać mojegopłacz siostry niech krąży nad nimnieumilkłym ptakiem.
4
...ile musiał nam ująć życiażeby wyprzedzić nas w śmierci
5
Ten sopel słońcaktóry szlifował koronę gwiazdy twego narodzeniajak on cię szukajak ty go szukałeśjakeście szli ku sobie!
Ucho twoje od dawna łowiło z wibrujących pustekjego wysoki tonale przed nami zataiłeś to imię.
Czy tłoczyliśmy sięczy ─ nie wiedząc ─ tłoczyliśmy się w poczekalni twojego
[sercaw tej surowejnajwyższej godziniei czy byliśmy opłakiwanigdy bezwiednie przyszło nam w tobie umierać ─
ten sopel słońcaktóry strącił koronę gwieździe twego narodzeniasopel słońca który cię wabił przez próżnięco on ci śpiewał ─
wargi twoje wyznały mu winęwargi twoje wyznały mu kłamstwowargi twoje przyjęły go z pokorą jak najświętszą komunię.
Wypuszczone z klatek w dowolnym ordynkusłowalatami spisywaneprzez nikogo nie przeczytane a już zaniemówionesłowa twoje spopielonymi skrzydłami
104
nie zaciągną warty wokół twego milczenianie osłonią blizny po twojej gwieździenie ułożą ci dla imienia koronynie zawrócą twojego głosu odbiegającego za falęobcego światła.
6
W niszę pustki po tobie zewsząd zbiegają się tęczeżycie przelśniewa się przez śmierć wzmożonymi barwamikwiat pierwszy z brzegudźwiękcokolwiekwszystkonapełnia mnie bolesnym wzruszeniemjak gdybym to widziała słyszała raz pierwszyi zaraz miała utracić.
Wszystkie zmysły gwałtownie otwartejakby podmuch tej pustki pozrywał z nich plombychciałyby białym głosem wielbić cud istnienia.
Śpiewam i piję winouciekam
uciekamz podwyższonym oddechem próbuję przeczyć losowimówię gwiazdom ─ pomyliłyście mnie z kim innymnigdy nie miałam bratanigdy nie byłam siostrąnie straciłam nikogo.
Wystarczy przecież najdrobniejszy denżeby rozsadzić pamięć─ jak ów rówieśny profil za okularamimłody śmiechszałwi gałązka ─by znów stanęła dęba dotąd nie oswojonata twoja dumna szorstkata twoja groźnaśmierćz pożyczonymi oczami.
7
Z tej jednejchoćby z tej tylko łzyco wybieliła źrenicę naszej matki
stoczę ciz pochyłości naszego wieku aż po następne wzniesienie
105
dudniącą bryłę
w niej zakrzepie skrzydło twojego bólui milczeniem trawiony krzykniech idących mimoosadzi jak krzyk jastrzębiaktóry napiętymi do granic skrzydłamipodtrzymuje kopułę niebaby nie całe runęłow ten podstępnie powszedniejący nambełkot.
8
Trzydziestopięcioletnijuż wieczniemłodymleczną chmurą krąży między namigłos instrumentów sprowadza go do nasżywimy go naszym oddechempoimy naszym widzeniemzamieszkujemy z nim na chwilęw słowie.
Dawniej wchodząc wiódł pod rękę zańzuchwałą kpinęi ─ jak kuglarz ─z mierzwy takich maluczkich sprawże zazwyczaj nie mieliśmy o nich pojęciawyławiał diamentową zdobyczktóre; trzeba było natychmiastdać własne imię.
Dziś wszystkie swoje twarze aż po ostatnią twarzniepoznaną (a czy tamte były znane)spiesznie zbiera spomiędzy sprzętów książek i szparjakby chciał z rozproszonychjedną poskładać twarzi z tą jedną przez okno wypłynąć ─
i postać swąjak obraz zdejmuje ze ścianzdejmie jedną to druga się jawii poskładane twarzerozpierzchają się z ramstroją miny za jego plecami ─
więc śmieje się i zżyma i rozkłada ręcei wśród zaklętych błąka się zwierciadełco chce odejść
106
to przybywa go więcej i więceji nie może się całkiem oddalić ─
Trzydziestopięcioletnijuż wieczniemłodymleczną chmurą krąży między namiz pokruszonych tymianków przypływa w nasz seni odpływa w bardzo dziwnym przebraniu ─
i powraca okrężnymi myślami.
9
W łódce z papieru w chwiejnej łódce słowaspuszczam na wiry pustek twoją postać i imię
w podwójnej ciemności twojego słońcaw podwójnym świetle twojej nocykołysz się jeszcze kołyszżeglujący przed nami cieniu
zdawaj się jeszczebyć.
październik 72 ─ wrzesień 73
107
W RYTMIE SŁOŃCA 1968
Przez chwilętylko przez chwilę zobaczyłam ten lazurlaur raju twojego Caprilaur zamienny na luksus i nadmiarz laski kaprysu naturygdzie równy bogom przez chwilę bez cierniaziemi winieneś odpocząć ─niestetypiesjak wdrożono go przed blokiem latstał na straży u wrót twojego jabłkauwiązany w kamień z lawy wulkanuskręcony w ciągłym ujadaniu wściekływ palącym skręcie pies Pompeisłyszę jak ─plama piekła wybuchłego z trzewi ziemirozlewa się iszczeka ten piesgłosu własnego nie słyszę iwybucha słońce dzisiaj dymysnują się w kosmicznym obwodzie plamynie słyszę własnego głosu ─teraz nie mieszaj myśli przed snemzmówmy litanię nocyspać trzeba spać dobranoc.
*
Popatrz aniołku na tę gwiazdętak wyglądała przed milionem lat.Myślisz że jest tama jej nie mapozostał po niej blasku śladczuwa nad twymi życzeniaminazwij je ─i nie zawracaj nam głowynie mamy czasu na głupstwakoniec zabawy.
*
Chciałam zaśpiewać o plonieo płodach ziemi żyznej lufachpod słońcem cętkowanym jak jaguaro głazach gdzie plamiste jaszczurki
108
ołowieją w słońcu i ─ale najpierw o plonie:Plon niesiemy plon.
─ Kto da więcej?
*
Wybujały nam łodygi długonogie wielowłosekwiaty nazbyt wcześnie wzrosłewiotkoaż zakolebał się glob.Ich cierpki kwiat gorzkie owoce warga przy gwiazdach.Pójdź dziecię ja cię uczyć każęi basta.
*
Wyleć z gniazda ptaku ale nie biały: białawy.Leć pod chmury ale nie chyżo: chyżawo.Gdy napotkasz Ikara pod słońcem złotawymto mu się nie kłaniaj. Nie kłaniaj.
Dedalu ty śniłeś Ikara sokołem.Dedalu ni jastrząb twój syn ani gołąbni pawiem papugą marzanną wioskowąlot jego w twych palcach już zwiotczałzanim wzięła go woda.
Woda głębokawaw powietrzu czystawymbądź śmiaławy aniołku tylko śmiaławydam ci wstążkę i chleb łaskawy
─ a teraz nie zawracaj nam głowy.
*
─ Jedz!─ Nie chcę tego banana─ mówię ci jedz!─ Pluję na twego banana─ no to żryjgranat.
*
Na falach modregoWietnamupanie panowiekarnawał.Para za parąpara za parą
109
Powtarzam: na falachta di rapara w lewo para w praworrr – autśmierć.
Kto da więcej!
*
Weź moje serce dam za to serce─ serce raz!─ nie słyszę.─ Serce dwa!─ nie słyszę.─ Kto da więcej?─ nie słyszę.Zamykamy.
*
Dosyć tych psot równaj krokbuzia w ciup grzeczny skłonna prawoo ─ belfryna lewoo ─ togia na wprost biretyszlify i pufybębny i wieżamirra i fajansBabel.Szary bury kary siwy luli lakary skory niepokorny po ten kwiatPlon niesiemy plon ─
Kto da więcej!
Łup łuphołubceniech siędziejeco tam chce.
W latającetalerzekto chcewierzyćniech wierzy.
110
Jedenprawio palmiedrugifurt onapalmie.
Kto da więcej!
W tym tu sęka w sęku dziurahura hurahura hura
Czy powiesz takczy powiesz niema się tak dziaćjak ja chcę
Kto da więcej!*
Do potu skrońdo ziemi karkdo brawa dłońdo znoju barkhossa i bessa i hossastartu stopy cierńu ramion mars
tempo i tempo i tempo razoczy spuść zaciśnij paskto widział dnokto pułap znakto splątał rytm naszego dnia
cień człowieka na kamieniukamień promień człowiekw cieniu
presja stresu komputerypocisk guzik zdalne steryczego w myślach szukasz na dniety masz bronią władać składnie
Kto da więcej!
*
111
Chciałam śpiewać twoje ─ wody o jasne ─ ziemionie mogłamz toni święte krowy Indii wyszły i spiekłe grudy głodównie mogłam ─ jeszcze i w dalszym obszarze ─Słońce wypaliło nas ─ ziemio ─ suszawielka żywych pochodni strawiła niemobełkot nieba pod jakim ─ powiedz ─ Biafra znów ─
[powiedz ─gaśnie pod piórem oniemiałym i jaki głos ─
Kto miał spłonąć na placu spłonął.Plamy na bruku na słońcu na murzezlizuje owad
wygładza się falapył mlecznej drogi srebrzy nam źrenicę ─W morzu oliwnym nie oczekuj głosuw oddalach słowa nie szukaj nie zwlekaj ─
u nas też ─ przeszło sto lat temu ─ choćbymłody Levittoux w samotnej celipół roku tortur i spłonął bez świadków.Samotnie płonął a nad nim nie niebonie słońce nie wiatr nie powiew nie echocegła przy cegle z wydrapanym krzykiemkask Cytadeli ochryple przyległynikt żaden przy tym i nawet nie bańkaszybkozapalnej cieczy i nie zwyczaj
świeca i siennikzapałka i pryczacela i wola ─ ot, cała tradycja.
W tak prymitywnych warunkach jak bardzogłowić się musiał młody Levittouxżeby wypełnić zamiar Levittouxmusiał chcieć bardzo ─myśmy zapomnieli.
Chciał więc dokonał. Zbyt wiele by byłodo pamiętania. Ale dzisiaj cinie chcą umierać nie mogą już ─ pomyśl ─grobów wykopać ─ pomyśl ─ opuszczają
coś ich opuszcza nie pamiętam cogłód nie opuszcza to jedno jest pewne
przypomnij głody przypomnij te wszystkiekażdy z nich kąsa i każdy jak piesskręcony w bólu uwięziony w kamieńzastygły w lawę szczeka poprzez wiekspróbuj oszukać na chwilę na chwilę
112
głód spróbuj mówię oszukać na chwilę.
Nie mieszaj myśli przed nocą przed snempomyśl sobie o czym innym na dobranocBia-fra. Ale o czym pogodnym na dobranoc ─fra-
Angelico na przykład, braciszekten to dopiero był dusza nie człowiekwidziałam w Rzymie, nie; w albumie, nie,pewnie w Florencji na piazza San jakiśświęty ─
w klasztorze gdzie w podwórcu cedrpnąca róża szkarłatna i cedr i krużganki ─róża wężem na cedrze wiła się plamiścieokno w okno z tym właśnie błękitną paletąFra Angelico gładził Sądy Ostateczne...
Zwłaszcza piekło pamiętam bo rajcóż, jak raj; trudno tu coś nowego wymyślać; ogrody ─raj;ogrody i łączka; dwie skrzydlate paniewiodą przybyszów za ręce w kółeczko─ wszystko nam znane prawie od przedszkola ─grzeczne zabawy pod opieką stróżaanioła wszystko od wieków toż same
Koło młyńskieza cztery reńskiekoło nam się połamałocztery reńskie kosztowałoa my wszyscy bęc.
Żadnych z kółeczka osobnych wyłamańrączka za rączkę chórem ─ jak to w raju ─pod pieczą stróża anioła w kółeczko
a my wszyscyniezmienna w tle makieta raju ─
bęc!Natomiast w piekle
diabli mozolą się wielce jak by tuzadziwić rzeszę przybyszów i jeszczeczym poprzestraszać ─ bardzo się frasująkrzywią kosmate mordy w straszny grymasskaczą przez widły obręcze ogniste─ istne kuglarstwo ─nikt z tego nie spłonął─ diabelska sztuczka ─nikt z tego nie umarłgawiedź w kociołkach zasiadła jak w lożywytrzeszcza oczy piekłu się cuduje...Nad wszystkim oko dobrotliwe bada
113
lazur błękitu pod słońcem spokojnym.
Słońce spokojne więc spokojnej nocypatrz jak szczęśliwie minęło nas centrumroku szczęśliwie jak dotąd bo jeszczenic ─ popatrz ─ jeszcze wielkiego nic ─ plamyda się wywabić to w słońcu spłowiałeono też chce się wyszumieć daj spokójprzez tyle tyle lat przyświecać ziemioby do wiosny; idź spać jakoś będzieidź spać spać ─
słyszę dobranoc już gaszęgłód gaszę zaśnij pragnienie dobranocgaszę dobranoc wiem ktoś już tak pisałzbyt wiele ─ gaszę ─ słów gaszę noc ciemnablednie
co jutro ─oddech swobodnawy
twój słyszę jak się poprzez sny przedzieralawiną.
27/28 sierpnia 1968 we Wrocławiu
114
* * *
Czas buntu gaśnie, wybucha i gaśniew przerwach odnajdujemy siebie pośród niezmienionych
[rzeczyco tu było gubione, gdzieśmy stąd odbiegli ─
Znowu dajemy sobie cierpliwie tłumaczyćże słońce nazywa się słońcedeszcz nazywa się deszcza tu jest nasze życieoprawione w bardzo kruche ramki ─
Moje ramię prześpiewuje się do twego ramieniacałujemy się z ustami pełnymi poziomekkochamy się pod gołym niebem ─
Wyzłocona blaskiem zachodzących latnasza po trzykroć nie wygrana młodośćze swego ciernia wyzwolić chcepromień.
115
* * *
W pokoju zbudowanym na lochumyśli są chore na reumatyzm
w pokoju bez klamek bez okienczarny pająk przegryza korzeń życiai mrówki łapczywymi żuchwamipolerują szkielety po źródłach.
Ja chcę mieć pokój dźwigniętyz rozbłysku światłocienia.
Ja chcę mieć taki pokój gdziena centralnej ścianieKopernik z odkrytym czołemWyświetlisłoneczną herezję.
116
* * *
Pod każdąkażdą kopułą gdygończe palce zaczną się skradać do gardełstań na prowizorycznie zbitym rusztowaniuujmij słowo w miejscu jego wahadłaroz-huśtaj jeroz-wahajwybij
poza otokpoza średnicępoza ramię
ażgruchniedzwon.
117
PIERWSZY ŚNIEG
Pierwszy śnieg nie zakrywa niczego. Stawia czas otworemspod białych zasp wytrząsa nasze podobiznyz lat tak odległych że aż nieprawdziwych.
W uchu nam dzwonią niegdysiejsze sankii kolorowy pompon szalika lub czapkiz refleksem łyżwy spada w kuli śniegu.
Biel zaskakuje nas. Stajemy cisii wstępujemy w siebie jak do domuodzyskanego po długiej podróży
gdzie ktoś nam zwraca z wielkim opóźnieniemrzeczy tak dawno od nas pożyczoneże już nie wiemy czemu mają służyć.
118
PESTKI DESZCZU IV
*
Przeszedł dzieńa pozostał dalej niewiadomyjak gdyby jeszcze w ogóle się nie zdarzył
*
wargi mnie bolą z niepocałowania
*
i najtrudniej jest zachować chłodne okogdy świat w rozmigotaniuprześpiewuje się przez nas na przestrzał
*
nie dać mi nawet powodu do wiersza!
119
* * *
Zamykając oczy otwieramy ciemnośći zagarnia nas bezkształt
po nitceuczepionej ściany oddechuwspinamy siędo możliwości kłębkanie wiedząc czy był nam dany
palce opukująpalce ranią się o dźwiękipalce cofają się poparzone nazbyt bliskim sygnałem
przerażająca figuraktórej środek wszędzie a obwód nigdzietakże w nas mieszka.
120
* * *
Nieme słowa osypują się po zboczach pulsurozmijają się z oddechemsą wytarte do sucha z nalotu paryjakby przeszły bokiemmimo ust.
Porozumiewamy się na migiźrenic.
Palce więcej mają nam do powiedzenia.
121
* * *
Celanowi
Między pustką i pustką(tam gdzie mieszkasz, tam gdzie mieszkamy)gwiezdna chusta
gwiezdna chusta upuszczona przez nikogogwiezdna chusta i supełnikomu zawiązanysupełz którym się teraz borykasz.
Jaki nikt szedł nie szedł tędyo czym chciał nie chciał pamiętaćco ci mógł nie mógł przekazać.
Tam gdzie mieszkasz, tam gdzie mieszkamygwiezdna chusta i supełz którym się teraz borykaszsupeł zawiązany nikomu.
Nie możesz go rozplataćnie możesz go przeciąćnie możesz go zgubićnie możesz go zapomnieć
nie możesz w nim się ocalićchoć kiedyś pewnie i tywpełzniesz do jego środkaby obciążyć go swoim znamieniem.
122
SAMOOBMOWA
10. Moje słowo nie wypowiada, nie nazywa, moje słowostraciło równowagę. Sadzam je, ześlizguje się z miejsca;stawiam ─ przewraca się; daję mu szklankę z wodą ─ a jużwoda rozlana i rozbite szkło.
Moje słowo odmawia stania w szeregu. Zawsze wy-skakuje poza wiersz, wyłamuje się.
Kiedy odsyłam je do słów, podważa słowa; kiedy zamy-kam je w szufladzie, obala mi na głowę sufit.
Trzeba to słowo trzymać krótko, trzeba je uczyć stać,trzeba je uczyć chodzić, trzeba je uczyć znaczyć, trzeba jeleczyć.
123
Wybór wierszy(1976)
124
PIOSENKA
Już głos piewikacieniem błękitnymtańczy w upale
i wartki karmindzikiej firletkiśmiga przez trawy
a ja w podróżya ja bez parydzisiaj niczyja
w listku na wodziew płytkim obłokusobie przemijam.
125
PRZED SNEM
W dowolnym słowieotworzyć nawias
nie ustanawiać w nim początku końca ani sensuzostawić go bez wypełnienia
uwolnić gwiazdyzamknięte aż dotąd w źrenicy
milowym kamieniemprzywalić wzrost milczenia
tamgdzie najciemniej pod słońcemraz jeszcze dać do siebie przystęp przeźroczystej muzycealbo ciszy
oko w okozmierzyć się z wszechnieobecnością
zejść w naturalny senpoza wszelkimi światłami.
126
* * *
Marcowa chmura niesie w dziobie zielony liśćniewiadomego drzewa.Gwiazdy zasiewają w nas niepokójgwiazdy łączą i rozdzielają nas bez pytania o zgodę.
Sprowadzamy dotyk naszych osobnych melodii do[poufałego tonu
pożyczamy sobie nawzajem światłozażegnujemy ciemność zaklęciem zmyślonym na
[poczekaniunasze myśli wciąż jeszcze przecinają się ze sobą pod
[wszelkimi kątami.
Ze skąpej barwy przedwiośnia próbujemy wróżyćczy śpiewający ptak nie wywinie się z oplotu naszych
[ramion.
Na przekór snom─ w których nie należymy do siebiei którym obcy jest obrządek jakiegokolwiek ciągu ─dzień przekazuje dniowi nadal opowieść o nas.
127
* * *
Od pewnego czasuwędruje do mnie na garbach chmurstara pani.
Rzucani przez ramię grzebień żeby zatrzymały ją lasyrzucam przez ramię lusterko żeby zatrzymały ją wodyale jest coraz bliżeji już nawet ją widuję we śnie.
Kłaniamy się z dalekaona chłodno patrzy mi w oczyjesteśmy sobie obce.
Podskórniewciąż jeszcze czuję w sobie obecność młodej dziewczyny ─(rwałyśmy razem fiołki i kaczeńceniejeden księżycprzecałowałyśmy z chłopcemniejeden przetańczyłyśmy świt)ona ociąga się z odejściemszuka pretekstów żeby nadal we mnie pomieszkać ─
dlategopalce moje wciąż jeszcze wstrzymują oddech w pobliżu
[palców mężczyznyi od czyjegoś spojrzeniawzbija się ku mnie nagle ptasi trzepot.
128
* * *
W słowach zamieszkałych przez miłośćkryje się nieskończona możliwość przeżywaniamiłości takiej samej.
Coraz to inni chłopcybędą więc parzyć sobie usta o zmięty zamsz rękawiczek
[Mariiktóra właśnie wychodzi za mąż
coraz inna kobietakiedy nagle i gibko wspina się na palceby nakłaniać do siebie ukochanegotwardą sutką wpisze w jego naskórekdowolny werset z Pieśni nad pieśniami.
I choćby wszystkie słowa dawnych i nowych poetówzostały zapomnianezakochani będą umieli nadalw swoim ciemnym narzeczu porozumiewać się na
[odległośći przekład tego narzeczalub jego inną wersjęsporządzi ten komu miłość rozkaże.
I znów go nazwiemy poetą.
129
Z ROZMÓW O DESZCZU
Ta zwykłata mała kropla deszczuna twojej otwartej dłoni
nie z tej godziny i nie z tego niebanie z tej rzekinie z tamtego światłanie chmurę ma za sobą ale Odyseję.
Ilu beczkom obręczom pazurkomilu kurzym łapkom czasuwywinęła sięz ilu oddechóww istnym salto mortale uskoczyła w ostatnim momencie
[do lustraile przewędrowała światów od korzenia po chmuręod komina po kamieńw jakie z czym wchodziła związkirozłąkipodawana z ust do ustileż to wyrokówwymazywało ją już nieodwołalnie z powierzchniw jakich przeistoczeniachmimo to ocalała cudownie z niejednego morza katastrof.
Wieczny tułacz jest od niej młodszy o miliardy lat.Syzyf zwilżał nią wargi.Wraz z potem Prometeusza zbiegła ze skały.Tułała się z Odysem.Była wieprzem u Kirke i kwiatem Molly.Nie zna swojej Itaki.Nie zna Penelopy.Być może zna anonimową łzę jakiegoś dzieckabyć może wyruszyła na pustynię po wodę dla niegoale ją zabito.W ogóle rozstrzeliwano ją kilkaset razyto tu to tam.Trudno jej wszystko spamiętać.
Mogła być kroplą która przebrała miarę.Niewykluczone że od niej jednej zależało kiedyśczy ilość przejdzie w jakość.Może to właśnie ją przelewano z pustego w próżne.
Wiele razy uratowała ─nie uratowała nikogo.
130
Wiele razy dobiegła ─nie dobiegła do tych czy tamtych wargdo tych czy tamtych korzeni.Ugasiła ─nie ugasiła niczego.A może to nie była ona.Może była wtedy zaledwie motylem lub jaskółkąrybą czy chrabąszczemlub zalążkiem jeszcze innego pragnienia wschodziła na
[kratyczyjegoś uwięzienia.
Ta mała zwykła kropla deszczutak czy owak zasłużyła na marmurowy sarkofagna swoją piramidęlub przynajmniej na osobną gablotę w pierwszym muzeum
[świata.
Ważysz ją w rękukładziesz jej wielką niczyjość na swoje wargijak świętą pieczęć.
Pod jej obronęuciekniesz się w godzinę suszy.
131
Z ROZMÓW O GWIEŹDZIE
Nasz organizm przyswaja z powietrza nicośćona wypiera z nas światłoona z tego światła wiąże nam gwiazdę nad głowąona przeciąga tę gwiazdę na swoją stronę.
Oddalasz się moja gwiazdo ode mniew stronę czerwieninikniesz w dalekości czerwienitylko twój śpiew coraz bardziej obcydobiega mnie w pogłosie światła.
Szczelnie zwarci z drobiną liścia z kroplą kamieniazatamowani sobą wryciw zaspę godziny tchuchciwie patrzymy w niebo.
Tyle miejscatyle miejsca tam w górze nad namicały ogrom nieba niczyj─ a więc może i do nas należy ─w ten ogrom niebamozolniewypromieniowujemy z siebie swój blask.
Tam w górzecząsteczki życia i śmierci szybują w przestrzeniachświecązamieniają się miejscamiświecątam w górzeświaty rzeczywiste i fikcyjnesąjedne i drugiewidoczne jak na dłonisąoprócz tej jednej gwiazdywłaśnie tejktóra teraz dopiero dryfuje w pustkęna przestrzał mojego serca.
Oddalasz się moja gwiazdo ode mniew stronę czerwieninikniesz w dalekości czerwienitylko twój śpiew coraz bardziej obcy
dobiega mnie w pogłosie światła.
132
ETRUSKOWIE
Żyć przeźroczyście i zwiewniejakby to życie snem było co nie zna kresukonnym zaprzęgiemzbiec poza lity ornament w ramę z powietrzei tak jak onina drugą stronę przejść─ jakby ledwo na chwilę ─nie rozłączając się z ulubionym naczyniemz winną gałązkąi dźwiękiem fletu.
Umieć jak onitak na ręku się wesprzećotwierać wiecznośćzamyślonym spojrzeniemi z uniesioną głowąwejśćw hieratyczną przestrzeńjakby ta nie po drugiej już otwierała się stronie.
133
Z MUZEUM
Swoim szczęściem nie poruszę kamienianie wyciszę łzą śpiewu słowikana drzewie życialiście nawzajem są sobie obcei kropla rosy jest odrębnym światem.Luca Signorelli to wiedział:Śmierć Boga nie przeszkadza dojrzewać poziomcecierpienie Magdaleny pod krzyżemnie wstrzymuje lotu motyla.
134
* * *
Tugdzie trawy są ciemnegóry widnea drogi zdają się jednako otwarte dla nas dwojga
oko z ufnością przekracza niebieski biegunspodziewa się ciebie w siedmiu kręgach światіa
jednak pył gwiezdny kłębi się osobnonad liniami naszego życia
nie śnimy się sobie w tej samej godzinie.
135
NAGI WIERSZ
Słońce już prawie pogrążyło się w mrokuale zdążyłam je zawrócić ku wschodowiniech ten dzień albo nie mijaalbo niech się staje od nowa
radość z niczegobez wyraźnego powoduspadła na mnie za sprawą myszołowaktóry lot swój nade mną zatrzymał
wyniesiona falą wewnętrznej muzykiaż poza twoją nieobecnośćjestem tak przeźroczystatak otwarta na przepływ świateł i cieniże przegląda się we mnie niebo
i nagle czuję wiemjesteś tak bliskojak gdybym się znalazła na linii twoich źrenic
zeszłej nocy w uchylony twój senwbiegłam bez pukaniana chwilęzastałam cię w czarnym śniegupośród różowych pawi
lecz gdy przez trójkąt cienisty do ciebie się przelśniłamusłyszałam jak ci serce zabiłospojrzałeśi nieruchome gwiazdy w nagłym rozbieguzamieniły się ze sobą miejscami
całe moje ciało jest dzisiaj ustamiktóre głośno krzyczą twoje imię
pod moją skórąna wysokość taliizłoty rumianek słońca rozjarza się unerwionymi
[promieniamikiedy się do mnie przybliżasz
deszcz biały w liliach a w róży czerwonynaglącym dźwiękiem całą mnie z zasłon obmywa
niech nie mija ten dzień
136
nie chcę nocy bez ciebie
wszystko we mnie bezgłośnym śpiewemwabi cię i przyzywa
zdjęłam swą suknię jakże ją znów wdzieję.
137
Żalnik(1989)
138
NIESPOJRZYMY PRAWDZIE W OCZY
prawda nie ma oczunie ma twarzynie ma języka
prawda nie ma skrzydełwcale nie mieszkaza siedmioma morzami lasami górami
myślę że prawdato jest raczej ta dokuczliwa naroślktóra uwiera cię w środku
myślę że to jest właśnie toco lepkiezwinięte w kłębek gdzieś tam pod twoją skórąnieprzyjazne wygodzienagle nabrzmiewadaje ci rozpaczliwe znakiciemnejak migowy szyfr głuchoniemych
to bolito dławi cięnie możesz już dłużej milczeć
krzyczysz.
1976
139
W NIEPRZEŹROCZYSTYM ŚWIETLE
jest mi lekkoa może jest mi ciężko
wzbijam sięa może spadam
chwytamchoć może to ja raczej jestem przyłapana
obracam się w próżniskąd mogę wiedzieć co mi się wydarza
szaralepkazimnamrocznata ściana mgływrogoz tej to z tamtej strony zabiega mi drogę
podajmy sobie ręce przyjacielenim bezgłośnie roztrzaskamy czoło o mur
czoło o murutajony w gęstymzbyt gęstym powietrzu.
1976
140
O SOBIE SAMEJ DO POTOMNOŚCI
Przyszłam na świat w dzikim skansenienie rejestrowanym do dziśw żadnym biurze podróży.Magiczny krąg jak wianekspleciony nad mą kołyską z nutek, ziela orazzwietrzałych zaklęć nie zapobiegających już niczemurozerwała historia.Zostało po nim źdźbłoi niekiedy nadal łechcze mi nozdrza.Wtedy kicham do rymui ─ o dziwo ─czasem wychodzi mi to na zdrowie.
Wojna wciągnęła moje kuse lata do gry w chowanegobył tam jeszcze goniony, a jakże, podchodyzdobywanie sprawności niezupełnie przydatnych na
[potemdość że minana której w czterdziestym czwartym postawiłam nogęzgodziła się odwlec swój wybuchale nie znam terminu w którym mamy się spotkaćprzy innej zapewne okazji─ Jak to dzisiaj bywa ─a zatem niekoniecznie od wielkiego dzwonu.
Przy dźwiękach donośnego marszakiszekco słyszalny był pono aż za siedmioma góramiodbierałam też wtedy defilady insektów(te zawsze się włączają do biegu wydarzeń)pobierały mi próbki krwi ─ całkowicie niedojrzałej ─a więc krwi do niczegoodmierzanej kropelkami za ─a więc za nic.
Tak oto kształcąc się wstępnie w tajnej i mroczne;wiedzy parazytologicznejwcześnie nawiązywałam intymne kontakty z naturąpod patronatem dziejówpoznawanych od własnej podszewki.(Stąd pewnie bardziej jestem wyczulona na zmysł horroruniż na zmysł humoruchoć patrząc na światczęsto nawet i mnie na śmiech się zbierapotężny.)
141
Zanim nauczyłam się przypinać stosowne łatkimej biednej postrzelonej babce Europiektóra najwyraźniej spadła z bykachoć wolałaby o tym zapomniećodwiedzałam ją w domu obłąkanychnie pasowała do własnych starych fotografiiktóre przeglądałyśmy razem w rodzinnym albumiedziwiłyśmy się sobieona zapominała języka w gębiealbo wypierała się pokrewieństwabyło mi jej żalrozstawałyśmy się w gniewiemimo to muszę ją odwiedzać nadalw końcu jej chora krewobłąkańczoi w moich żyłach dziedzicznym bluźnierstwem się pleni.
Wczesną młodość spędziłam na skrzyżowaniupastuszek i boogie-woogie.Zależnie od miejsca i okolicznościwdziewałam melonik lub fufajkęjednak w miejscach widocznych ćwiczyłam wiązanie
[krawatachoć tak naprawdęczekałam głównie na miłośćktóra grając na zwłokęzdążała ku mnie zbyt okrężnymi drogami.
Studiowałam, a jakże, jak dzielić każdy włosna bazę i nadbudowę.Akademię klaskania ukończyłam w terminielecz bez specjalnych wyróżnieńmimo że całkiem nieźlepotrafiłam milczeć pod dyktando.Jednak po uzyskaniu dyplomumiałam jeszcze przez lata wciąż te same klasy powtarzaćchoć w każdej z nich na swój sposóbbyłam zapewne prymusem.
Nigdy nie byłam damąnoszę się byle jakoklnę jak szewcchętnie piszę grubym głosemniczym woźnicaza kołnierz nie wylewambyleby w dobrej kompaniico o sławie w niesławie─ jak z nut ─umie kawał historii prześpiewać.
142
A zaraz potem przywdziewam kilkudniową żałobęi opłakuję legiony świeżo zmarłychszarych komórekwznosząc po chwili namysłu toast za narodziny nowychażeby ten świat któryjak oszalały się kręcinie przyłapał na przestojach mej głowyco od przyjętych regułbyłoby już doprawdy niewybaczalnym odstępstwem.
Dziwnym zbiegiem okoliczności na przekór własnej epocenieledwie cudemzaznałam więcej zła od losu niż od ludzinawet gdy ci mienili się moimi wrogami.Stąd rada jestem swym wrogomczuwają nad każdym mym krokiemz oddaniem o wiele większymniżby to nawet mogli czynić przyjacielepozaprzątani znacznie poważniejszymi kłopotami.
Z przyjaciółmi się (w)spieram w potrzebiei ponad potrzebęmyśl że ich posiadam tak wielujuż mi oddech wyrównała nie raz. I nie jeden.
Natomiast z własnym imieniemosobnymi chadzamy drogami.Ono mi czasem lubi zawieruszyć się bez wieściale kiedy ja myślę że tym razem na dobre przepadłowraca nagle wychudzone jak pies─ twarda (szt)Uka ─długo wylizuje się z ran nie wiadomo przez kogo
[zadanychi ledwo wydobrzejeznów ode mnie odtruwa jak ptaki zarazem jak nie ptak, bo w nieznanei ciągle tam czegoś (sz)Uka i (sz)Uka ─
Sparzyłam się na gorącym. Odtąd dmucham na zimneco nie przychodzi mi łatwobom w gorącej wodzie kąpana.Tresowana od kołyski by rzucać w twarz „czarnemu
[ludowi:”że się go wcale nie boję i biec mu naprzeciwwyrywam się często jak filip z konopibiegnę i krzyczęlecz poza granicami Arkadii nie laur zyskuje się na tymale kłopoty.
Gdy mam zmartwienie
143
wtedy za radą mądrego rabinawprowadzam do domu kozę.W jej chłonną sierśćjak w bibułę z pokratkowanej kartki atramentwsiąkają spocone plamy nazbyt zdyszanej rzeczywistości.Wystarczy potem pozbyć się z domu tej kozyby ─ chociaż na czas pewien ─powrócił spokój.
Ojczyznę zawsze noszę przy sobie i okazuję na żądanie.Nie wyobrażam sobie żadnej z nią rozłąki.Czasami wyprowadzam ją na spacer, niech się przewietrzyzwłaszcza że zmiana klimatu także i jejrobi dobrze.
Podróże kształcą.Zawsze mamy sobie nawzajem mnóstwo do powiedzeniaco nie znaczy że we wszystkim się ze sobą zgadzamy.Ale krew moja na wyrywki zna jej cały alfabetaż do najmniejszej dziejów zgłoskii każde źdźbło jej mownej wniebogłośnie łąkinie tylko mi faluje w oczachale i w czubkach palców.Kiedyś szukałam rzeczy wielkich i sądziłamże są daleko ode mnielub powyżej niż niebo.
To się zmieniło.Dziś nauczyłam się znajdować i w tym coś dech
[zapierającegoże wolno mi jeszcze wysłuchać paru taktów muzykiwczytać się w kolejną frazę czy wybrany wersetspojrzeć na rzeźbę (kraj)obrazspotkać się z przyjaciółmia swoje „tak” ─ „nie” wyrzekaćw zgodzie li tylko z pulsem własnego przeświadczenia.
Tak już niewiele mi trzeba. Choć dla mnie to bardzo[wiele.
Piszę te słowa w coraz rzadszej chwiliurlopowego wytchnienia.Łakome cmokanie wiewiórki w kępie leszczynyprzepowiada kres tego lata.Kania woła o deszcz, który na zawołanie przybywa.Nocą zapewne usłyszę znowu człapanie jeżaktóry tu przyjdzie po jabłko położone dla niego przy
[studni.
Trwa jeszcze pokój.Jeszcze w tej chwili żyję
144
i mniejsza, że już jedynie wierzę w doskonałośćliczb doskonałycha z wszystkich drogich kamieninajdroższy jest mi zwykły polny kamieńktóry oby mi sobą służył w pozadoczesności.
Trwa jeszcze pokój.Jeszcze przez chwilę jestemchoć się ciężarem lat już niebezpiecznie przechylamw stronęktórą mnie bliskie jutro strąci do przeszłości.
Osola, VIII / IX 78
145
PESTKI DESZCZU V
Z TU-FU
Przelotny ptak, biel na błękicie rzekiw zieleni dolin, kwiaty dopalają sięznowu upływa wiosnaa pora mego powrotu nadal nie wybiła?
*
Jaskółka spuściła z tonubędzie deszcz
uciekaj muszko uciekaj!
146
* * *
Brniesz przez ruchome piaskisłowa bez oparcia
jałowy obłoknie niesie obietnicy deszczuniczyj głosnie zapowiada zmiany pogody
czujesz uchwyt na łokciuznowu przytrzymujący cię w miejscu
zawsze ten anioł stróżu bokuktóry ci nie pozwala być sobą
zawsze jakaś zaporaodcinająca ci wejście
matowa szybazacierająca kształt szukanej rzeczy.
Przesypiasz swoje życieprzetrwaniaszprzetrącasz
nie dowiesz się nigdydo czego byłeś zdolny.
(81/82)
147
SOBIE NA URODZINY
Kto jeszcze pamięta w majowym gąszczu akacji na[cmentarzu Bujwida
śpiew kosa poty nieprzerwanypóki zbyt długa trumna poety RWw przykrótki nie wbiła się grób
kto po nas o nas zaśpiewakto pojmiejak mierzwa zdarzeń zamulała nam ustaw bezterminowej apatii
połóż różę na naszym wczorajpołóż różęna twoim jutrze beze mnie
niech nikt mi dzisiaj nie umieraani też niech mi nie ślezłych wiadomości
chyłkiem jak złodziejnie dotrzymawszy przyrzeczeńuchodzi moja młodość w żółtym wieńcu złudnych
[kwiatówciętych z papieruchusta pamięci wiąże w zbędny węzełjej skąpe łaski
nie byłambyłamwnetbędę „nikim w nigdzie”
poprzeczna źrenica losu przepatrzyła mnie na wylot.
VI 79
148
* * *
Ból po stracie najbliższych z czasem oddala sięjakby już nie był twójlecz należał do kogoś innego
jednak trwa obok nie tracąc cię z oczu.
Zmarli niekiedy otrzymują ze swego świata przepustkęna widzenie się z tobą tuż przy bramie snu
jej mglisty blask zaciera kontury wydarzeńktóre zaszły istotnie lub się wydawały
wślizgujesz się ostrożnie w swą młodszą godzinęz zapartym tchem podbiegasz do granicy cieniaskąd życie jawi ci się jako przywidzenie
ciche doznanie szczęścia sprawia tyleż bóluco krzyk po przebudzeniu.
149
POŻEGNANIE PRZYJACIELA
Zbyszkowi KubikowskiemuPrzyjacielu
umierasz nie w poręśpieszę się do dentysty nie zdążę na balwłaśnie zaczynam urlopjest mi nie po drodzei dzień się nie nadaje do takich pożegnań.
Przyjacieluumierasz nie w porę
dopiero co wróciłam z pilnego pogrzebuto zbyt naglezbyt wcześniezresztą pada deszcza w wannie czeka namoczone pranie.
Jeszcze wczoraj upierałeś się ze śmiechemże mam za ciężką torbęwziąłeś mi ją z rąkchoć był w niej ledwo puszek do pudrukredkai szczupły portfelik
a dziś mnie tu bez słowa zostawiasz na drodzez kufrem pamięci o podwójnych dnach.
Jak mam go unieść sama w ten niepewny czaskomu dalej go podam.
VIII 84
150
JESIEŃ 1981
Typowa polska jesieńspokój ─ jak polski złoty ─ pod chmurnym nawisem
[inflacjipatrioci odlatują do ciepłych krajów
czas na zimę gromadzić zapasysiłczas podkuć mapyjeśli kraj ma stanąć na nogi
młodociane wiersze zwrotkami meldują się na zbiórcechcą na wysokich obcasach politykiwgramolić się na transparent by się pohuśtać nad ulicą
każda chwila ma wielkie oczy
niepozorny rachmistrz wciąga do rejestru linie[papilarne
słów rzucanych na wiatr
życie pragnie wziąć cię na funduszwątpię czy zdążysz na wykopkiżelaznych posad i mniemań
przekręcacz zdarzeń pędzlem niegdysiejszych śniegówgotów machnąć ci tłumik w dopływie oddechu
pomyśl o sobiezaszyj się w jamę obok przeoczonej bulwyalbo stań na rozstajach i rozkładaj ręcejak mylący drogowskaz lub bezradny ptasznikz protezą skrzydeł co chrypi w przeciągu.
VIII 81
151
LEKCJA Z POLSKIEGO
(Do młodego człowieka)
Pomiędzy „wiem” i „nie wiem”jest obszar możliwości usiany bezpiecznymi znakamizwątpienia i zapytaniaowych „klap bezpieczeństwa” albo drzwi zapasowychktóre możesz wyważyć w razie katastrofy
ich ptasio wypukły grzbiet doradza odmowęstawiania ostatecznych kropeki przytwierdzania szpilką do miejscaulotnych motyli
naucz się mówić „nie wiem”naucz się mówić „nie znam” „nie pamiętam”naucz się nie mówić
ćwicz pamięć w ułomnościwiesz że masz prawo być istotą omylnąlub niemową
upieraj się przy szumie w uszach na skutek wiatru historiii zmiany ciśnieniaktóra zdarzenia życia zmienia w przywidzenia.
XI 82
152
POWRÓT DO PIERWSZYCH LĄDÓW
Zew ledwo pamiętanej pradawnej melodiizew rzeki Tanwizew zblakłej pamięcisprawiłże niczym marnotrawna córkapo półwieczu wróciłam w niskie trawy życia.
Wczoraj i dzisiajwtedy i terazprzypadły do siebie w gwałtownym uściskunie bacząc na przepaście tegoco pomiędzyzdarzyło sięco było i już upłynęło.
Jak gdyby z księgi życia ktoś wyszarpnął środekzostawiając jedynie tytuł z zakończeniem.
Przez odmienioną wioskę─ sama odmieniona ─szłam wolno, wolniusieńko prowadząc za ręcemoich starych rodziców co przybyli ze mnąby sprawdzić zostawioną tu po sobie pamięć.
Byłam przez okamgnienie maleńką dziewczynkąuczepioną kurczowo ich wiedzących dłoni.Wystarczyło się schylićby odnaleźć piłkę rzuconą przed półwieczem w liliektóre wciąż tu trwały.
Przez krótką chwilę oni też się stali młodzi.Zbiegli się ich uczniowie dawniz pobrużdżoną twarzą.O jakież naszym rysom dziwaczne przebranieczas narzuciłjakbyśmy szli na maskaradędawnych siebie ścigając przez gęste zawojena łubinowym piachu wśród gryczanych miodów.
Męskie głosy jak ongiśgromko gruchnęły: Na dunaj.Trzy rybołowy zgłosiły gotowośćprzyjścia z pomocą w niespodzianej biedziektóra w pobliżu rzeki i tej pieśniznów mi do zażegnania wydała się łatwa.
153
Ptak niegdyś wystrugany przez Antkaprzyfrunąłi zrobił wielkie oczy na mój widoka jego stwórcadziś po sześćdziesiątcena powitanie wyrzekł do mnie: pani.
Jaka tam ze mnie pani.Rosę życia z tej samej przecież rzeki piliśmy pospołu.Przyszłam po nią ze dwoma wiadereńkoma.Zaczerepnęłam.
I jak tyjak wy wszyscyi ja też nie ugasiłam pragnienia.
(Rakówka-Łukowa, maj 83)
154
W KAWIARNI
Ledwo siadłam nad pucharkiem lodówweszła ta żmijkaz niewinną minką gąski
jej czujny pyszczekłasy informacji na wynosjuż-już się zakolebał w moją stronę
gdy w samą poręudało mi się przekręcić czarodziejski pierścień
i sama przemieniłam się w sopel.
(82)
155
ZNIECIERPLIWIENIE
Dni upływają mi pod dobrą datąmimo że nazbyt długo już siedzę pod wozemgdzie grubo- i drobnoustroje zadają mi bobu(o czym długo by pisać na wołowej skórze).
Moje tutaj zajęcia są nad wyraz prostewywabiam kropki znad „i”odmawiam wystrzegania się własnego cieniawywijam się jak piskorz spod pantofla zdarzeńumieram z ciekawości kto mi szyje buty.
W cienisty stres zagłębiam się ciekawieniczym w las z bajki braci Grimm co to z fury strachutaką wytną pociechę że choć boki zrywać.Dziurki po etykietkach na trefnym nazwiskuceruję nitką wiodącą do kłębka.
Wiersze składają donos na dłoń co je płodzi.Chwilo ─ nie snuj się za mną z wydłużoną minąwszak dwoję się i trojębiję się z myślami jak tu zgagę przerobić na wisielczy
[humor.
We śnie zażywam tęgi niuch powietrza z odległych krain.O mój śnie skubany
widząc że cienko śpiewam chcesz mnie brać na plewy.
Koło fortuny ─ nudzisz mnie śmiertelniezamiast się toczyć ─ śpisz w złoconych ramkachz tą swoją gapowato rozdziawioną piastą.
VI 84
156
IMPAS
Ani wiesz to co wieszani nie wiesz czego nie wiesz.
Ciche chwile stają się tak kosztowneże chciałbyś zamykać je w sejfach.
Kolejny dzień znów strzela do ciebie z grubej rury.Świat stał się czarno-biały jak oproszona śniegiem rolaw dobie przesileń dwu skrajnych sezonów.Giętka myśl nie znajduje miejsca ni sposobuby zrzucić z siebie ciasnawą wylinę.
W tłumie niebieskoniebiesko jak makiem siał.Poturbowany zgiełk zwala ci na barkimordercze tempo kolejnej stagnacji.Myśli gramolą się niemrawo na wygaszonych światłachprzez mgłęprzez mgłę.
Trawa ugina się i prostujemowa prostuje się i ugina.
Nasłuchujesz nadejścia czołowej sylabyktóra objaśni twój los.
VI 84
157
ABSZMAK
Wschodnie dywany zachodnie trunki lament po polsku.Znowu ten przemarsz historycznych dramatów biografii
[pojedynczych osób.
Twój wściekły przeciwnik z wczoraj jawi się w roli[wściekłego sojusznika
to ci psuje apetyt do wspólnych ekscytacji psychoz[i tak dalej.
Biało-czerwony gniew z wolna szarzeje w ple-ple[kolejnych butelek
nad szklanką bzyczy trywialny dylematczy pogrążyć się całkiem i wydać na łup.Między plasterkami kiełbasy rośnie niepotrzebniezbytnio ograny już lasgdzie D. wziął i zginął. Ty żyjesz i rzygasz.
Nazajutrzgdy z kwadratową głową siadasz za biurkiem z literacką
[pocztądajesz sobie zalepiać usta papierowym szlamem.Niedookreślona ponadpowiatowość wierszykiepskiego poetyścina cię z nóg w tym samym stopniuco miałka elokwencja uroczystych fraz.
Smętny czcicielu niemodnych niuansównie uda ci się przebić za bohomaz zdarzeń.
III-VI 84
158
NOSTALGIA
Czemu o mil tysiące oddaliłam się od ciebiemaleńka traszko z płytkiej kałuży.Twój pstry ogonek który umiałaś tracić zbyt pochopniei odzyskiwać bez większych zachodówteraz czasami nęka mój senprzytrzaśnięty na trwałe w betonowej skrzyni martwego
[pokoju.
Próżno połykam białą pszczołę.Barwy których pozbywałam się z rozrzutnością podobną
[twojejnie chcą odrastać.Jakże byłam szalona nie wiedzącże doświadczałam szczęścia właśnie wtedygdy było dane mi wpatrywać się bez przeszkódw troisty kolor twojego welonupodczas gdy w trawach grały świerszczei śmiesznie sterczący obok pyszczek żabynawiązywał skwapliwie rozmowę.
Nie zgadniesz na czym upłynęły mi wiekispędzone z dala od twych drobnych światów:próbowałam być patyczakiem na gałęzi dnianie udało się.
Próbowałam udawać szaleństwoorałam piasek zasiewałam sólporobiłam się tyle że ledwo starczy mi na wodę do kaszyopuszczonej z wyschniętychpokruszonych pojęćVI 84
159
LATO W MIEŚCIE
Król na polowaniu; królowa przy nadziei;lepiej być nie może ─ jak pisał Goethew dzienniku podróży do Włoch(też byś odbyła ją tej wiosnygdyby nie to fatalne pyśmo od hetmana).
Nareszcie nastał lipiec, szczyt urlopów. Szturmyna zaśmiecony graj dół na łonie przyrody.Krewni, znajomi już się rozjechalimam nadzieję.Znów się we własnym domu poczujesz u siebie.
Czy także doświadczałaś od zeszłego rokuistnej nawały niespodzianych wizyt?Pawie ogony elokwencji rozkładane z furkotemna twoich stołkach, eksplozjewynurzeń zamykających ci usta.Czy i tobie przy tymnie udawało się przedrzeć własnym słowemprzez mury monologów?Czy od harmidru głosów nie biegłaś się schronićbodaj pod piramidę brudnych naczyń w zlewie?
Co też ja plotę.Ty nie pojmiesz tego
by ktoś gościnnym byłdo upadłego.
*
Utknęłaś na mieliźnie pod znakiem rakaczy nie mogłabyś się jeszcze wycofać
gdzie są jaskółki z dziecinnych latgdzie są kukułki z dziecinnych latgdzie są pustułki z dziecinnych latgdzie są jarmułki ─ ─
tu w betonowym domużaden do nógani rak ci przyczłapie ani żółw(jak ongiś tamten w zatoce Ha-longcosze zląk)
160
ani teraz przed oczy samo się nie przytoczycoś równie doskonałego jak jajko(powiedzmy to znad madonny Pierau Brery)
jakże zszarzał ci światjakże ci zszarzał tu świat od wtedy.
Utknęłaś na mieliźnie w bezbarwnej otchłaniszara bura pianaszara bura pianaa pod nią miałki piach
idzie raknieborakjak uszczypnie będzie znak
moja panii na spód, na sam spód pójdziesz za nim.
Utknęłaś na mieliźnie w znaku rakaczy nie mogłabyś się jeszcze wycofać
gdzie są dzięcioły z dziecinnych latgdzie są kwiczoły z dziecinnych latgdzie są gągoły z dziecinnych latgdzie są anioły ─ ─
wycofaj się rakiem póki czasbo zły omenjakiś omen w tym tkwii od spodu ci ślesekretne znaki.Utknęłaś na mieliźniecicho siedź
cicho siedźsama wpadłaś w tę siećuwikłaną w przędzy zodiaku
i wybierasz z popiołuniczym śmieszny kocmołuchrozproszone ziarenkamaku
które znów się mieszają z popiołem.
Gdzie są kulony z dziecinnych latgdzie są gawrony z dziecinnych latgdzie są ikony ─ ─
*
161
Żar bije z betonowych ścian.Mimo zabiegów
doszczętnie pożółkł na balkonie powój.A rumowiska w dolenie ima się taki korzeńktóry by oczom z piętra dać mógł wiązkę cienia.Pleni się ledwo mniszekpsi rumian, podbiał, lebioda i wrotycz.Badyl łopianu wygląda jak olbrzymwśród lilipucich wysepek powoju
a gdy spojrzysz z górytasznik oraz koszyczki skarlałych biedrzeńcówsą jak liszaje. Jedynym wytwornymzielem
jest tu błękitny kwiat dzikiej cykorii.
*
O rzeko mego dzieciństwao żabylarwy kijankistawy i sadzawkimdlący powiewie od kopiatych floksów przy płocielipcu rześki w śpiewie wilgii miodny w lipach grykach i łubinacho moje sosny klony i jesionyprzyjdźcie popatrzeć w jakim to ogrodziemoje oko i oddech nurzają się co dzień.
(Stąd pewno pan Gadamer tą wzmianką cię urzekłże mu za oknem sarny objadają róże.)
*
W. ci odczytał przy kolacjisame klejnoty słów
sądząc na okow istocie ─ zręczne imitacjetaki tam sobie literacki jablonexw który słuch gładziej wchodzi niż w masło.─ Ano potknij się
potknij choć raz ─rzeki mu T.─ A widzisz, nie potrafisz.Myślisz, że własną stopą wydrążasz osobiste paslecz na tej cudzej dróżcecały w bezkolizyjnych pląsach i piruetachw materiiktóra tobie już dziś nie stawia oporu
162
drżyszmiędzy spontanicznością a rygoremzapożyczonym blaskiemi walcujesz, walcujesz nachalniena tej sztucznie i z głupia frantprzypiętej nóżce ─
Bóg z nim.Skoro z irlandzka
oraz po latynosku chce zadawać szykuudając przy tym Greka.
Ja uprzedzam lojalnie:teraz nic nie piszę.
Jedyne na co mnie staćto wstępne próbki przekładów
i pastisze.
*
Tak czy owak jest lipiec.Mam nadzieję
że wszyscy wyjechali i nikt nie zadzwoni.Nareszcie można chodzić w bieliźniepo nagrzanym domurozwiązywać zabawne zdanka (przy pomocy słownika)z przewrotnych opowiastek Gianni Rodariegolub potrząsając dzidą odkurzaczapodśpiewywać tę melodię Guillaume'a de Machaultz którą niegdyś ochoczoszło się pewno na krucjatę.(Albo nocą gdy wreszcie runiesz w łoże plackiemkrzyżować przed snem strofy Benna ze Słowackimi
*
Dzisiaj kupiłaś znowu siedem gazetotwieraszw każdej ten sam programjednokanałowej TV.Która to godzina?Trzynasta.Która to godzina?Trzynasta.Niby patrzyszniby słuchasz
ale nic do ciebie nie dociera.
*
163
Nie śmiej się, proszę.W tym stanie umysłu
nie jestem zdolna robić nic innego.Bo pomyśl:
ledwo po powrocie z pracyz kolejki w sklepiez nagłych dziwnych zajęćpodyktowanych duchem chwili
która także ciebiewciągała w pole własnej grawitacjiledwo więc łukiem okrężnym do domudobrnęłaśjuż cię podrywał telefon─ lub gorzej ─bez żadnych ceregieli wprost dzwonek u drzwi.I już z kosmykiem włosów zlepionych pośpiechemtrzeba było myszkować w zakamarkach kuchniby sklecić słynne w kryzysowej dobiehors-d'oeuvre z niczegoktóre spijały do cna całą twą inwencję.
Czcza gadanina przy wódziei utyskiwanie.Nie sposób umówić się z kimkolwiek w domu.Sprawdzacze żądni wrażeńsprawdzają na zmianęczy aby tu nie wstąpił ktoś dla nich ciekawy.
Jedni wychodzą drudzy przychodząkażdy mówi o sobiei we wspólnej rozmowie z miejsca kopie dołekpod wybujały monolog.
Zrzędzą smędzą lamencąi w świat ruszają.Wracają giędzą lamencąznów jadą dalej.
Jedni wychodzą drudzy przychodzą.Przynoszą owinięte w gazetę porannąwłasne ego(też zresztą ranne)i wykładają z triumfem na stole.Chcą aby je delikatnie opukać palcamichcą aby mu osłuchać język obolałya zwłaszcza na gruczołach smakowychten obcy
metaliczny nalot.Ci zaś z którymi chciałoby się gadaćdają dyla od progu widząc co się święci.
164
Ślad zacierająchyłkiem zmykajączmychają.
Ty nie masz dokąd.(Wiem
co innego gnębi cię i złości.Że winnych nie dosięgniesz
z furią gromisz gości.)
*
Ludziom śnią się dzisiaj słoneczne upałya tobie deszcztwoim niebieskim migdałemktóry roisz w betonowym pokojujest w rozwianej przestrzeni coś równie małe;i zwyczajnegojak mysz, albo świerszcz, albo jeż.W doniczce wykluwa się twoje trofeumz jakże dawnej podróży─ pestka owocu avocado.Odwracasz oczy od upałuna reprodukcję Pisanellatuw wymyślonym przez niego owadzim rajużyje pewien motylnieśmiertelnyi fruwają nieśmiertelne ćmy ─
ale teraz o barwanie powinnaś chyba śnićbo za oknem rośnie, rośnie, rośniewielka i biała
jakże złowroga larwa.
*
Zgodnie z dzisiejszą modąkiedy różne mydłki
oraz fizdypoetom lubią skubać łydki
przyplątała się do mnie wyszczekana sukawabi się nieźle. Goliat,ale z zajadłego tonu i przykrej woni sądzącjest najwyraźniej urodzona w ślazach.
Już się zlękłamże mi potarga falbanę spódnicyale czy to dlategoże źle ułożona przez swego szczwaczaczy z racji nerwicy
(bo podobno, jak słyszę
165
sama nie ma pewności, czy psem jest czy wydrą)dość że na hasło: huzia! skoczyła z jazgotemale ledwo zdołała obsiusiać mi obcas.Dziw
że kłapiąc paszczęką(była bez kagańca)
przeoczyłaże dajmy na to
jestem pociotkiem Rojtszwańca.
*
Ach, ach, achte gazety dzisiaj. Ci naczelnissacze
plam w życiorysach i namolnych bredni.Ten czerpie zysk z nierządu
(bo na plecach kurewo których pisze ─ nakład winduje)ów kulturębrudnym łapskiem publicznie za tyłek obłapiai wśród gromkich frazesówi dymnych świec huku
maluczkoa ideał zdoła sięgnąć bruku.
*
Jakże się nie unosić?Ba! Nawet zając ma po uszyzajęczych kręgów takich przyjaciół
w których przytomnościbyle chmyz byle kundelbez żadnych przykrości stąd dla siebiebezkarnie ogon mu tarmosi.
*
Na szczęście nastał lipiec.Tego upału w czterech ścianachnikt poza tobą chyba tu nie wytrzyma.
Król na polowaniukrólowa przy nadziei
reszta nad wodą wielką i czystąraźno rżnie w brydża.
*
Nadrabiasz minąa lata płyną
166
imię jak kłodęlos pcha pod wodę.Dziesięć lat w lodzieleży na spodziekomu to szkodziże czas je schłodzi.
Czas ─ głaz u szyiwoda rozmyjeślad wiatr rozwiejetakie są dziejei nie pomożeci święty Boże.
Na niebie gwiazd rójwisielczy nastrójnadrabiasz minąa lata płynąwisielczy nastrójkolejny zastój
i znowu zastój.
Tak się to dziejea lata giną.
*
Pytasz, jakie ploteczki.Otóż nasza Pipi
(nie ─ pipistrela, gacek, nietoperz czy lelek,choć i ta równieżw zmyślnej choreografiiskrywa zachłanne gardziołko
woalami zmierzchulecz Pipi, Pipi, znasz ją przecież dobrze!)Więc Pipi właśnie
jak owe kokietkico mierząc kapelusze stroją wdzięczne pozytak właśnie ona z coraz innych krainbadaczy jej do twarzy z nostalgią za nami.(Wybacz tę czkawkę po niedoszłych RzymachKrymach na wiosnę.
Dźgnęło mnie to bardziejniżbym chciała okazać.
Różne ma się fobie.Ja najwyraźniej mam klaustrofobię.)
*
167
A ty czym żyjesz terazczym się trudzisz.
Czy kiedy się wspinasz do swoich zamkówtakże krok w krok za tobąwlecze się twój orszak wiernych pomniejszyciewymazujących gumką każdy floresjakim zaznaczasz przebytą już drogę?Czy równie są skwapliwi do płatania ci psotjak owi pomocnicy pana geometry?
(Skąd ten ton u mnie?Może też byś go miała gdyby wczoraj─ niczym hrabia Julowi ─znowu pan Iks truł ciże w twoich pismach jest za mało żółci.)
*
Jestem wypompowana.Zbyt długie napięcie
obciążenie nerwowej sieci─ i pstryk!
nagłe spięcierobi się
gasnęcała raźność ze mnie ściekaw jakieś podskórne nurty.
Ale nie mam sił dociekaćco to za rzeka. I czy jest to rzeka.
(Jednak nie tyle zmęczeniai biedy się obawiam ─ co zobojętnienia.)
*
Czasem już bowiem nie pragnę niczego prócz klitkiza grubym murem.Bez prasy, ksiąg, bez kartki nawet czy ołówka.
Niechby ktoś przez drzwipodawał mi w milczeniu skromną miskę jadłabyleby nic nie mówiłni chciał coś ode mnie.
Mogłoby tam być oknobyle za nim drzewo.Mogłaby mnie odwiedzać myszz paciorkami oczuz którą z nawykumogłabym dzielić swój okruszek.
168
Śni mi się wielki bezruch jako wyspa szczęściawszechnieobecnośćpustkaco mi uzupełni dzisiejszy oddechnazbyt prędki, płytki ─
aż samym myśleniem stanę sięsamym wspominaniemwodą z pra-wody
Bo prawdę mówiąc coraz mniej spraw mnie obchodzicoraz mniej z nich mnie grzejecoraz więcej chłodzi.
*
Jednak co robię teraz? Tutaj?Ot, chcę dojść do ładunie tylko z własnym mieszkaniem.Wykładam samą siebie na trzepaki wybijam z głowywszystko toczym uprzednio ją sobie nabiłamcały kurz co mnie wkurzył
te niemądre zdaniazbędne iluzje, projekty.
Także wytrząsamnadwyżki alkoholu, misy makaronuzbyt poręczne dla stołówzaimprowizowanych.
Wyrzucam z zakamarków koślawe koturnyniby-wierszy(przez zaniedbanie w kątach utraciły formę)w ich miejsce wkładam(dla celów terapii)toporne klocki o miałkościach dnia.
O szarym mówię szarea o miałkim miałkiei nie widzę powodu by mówić inaczej.
Jeżeli usnę grzeczniedzik z Foret de Paimpontda mi z pewnością potrzymaćswój zaczarowany grzebień.(Co jeszcze robię?
Wpycham na spód babstwo.
169
To właśnie babstwo, które w bałaganiena sam wierzch wypłynęło mi tu niespodzianie.)
*
Ach wiemty byś tak tego nie pisała.
Cenisz takt i dyskrecjędystans.
Przecież słyszęprzez ściany kilometrów twój stłumiony chichotjakim kwitujesz te lub tamte strofy.Na przykład teraz
gdy owijasz się połą szlafrokazakręcasz w płaskie kółka włosy
i przyszpilasz szpilkąwłaśnie teraz
gdy głowę omotujesz siatkąznów parskniesz śmiechem(choć się nieco przy tym zżymasz)wiem
zgaduję:w powadze
dłużej nie wytrzymasz.
*
A ja?Cóż ja. Jutro lub pojutrze
dojdę do siebie.Może znów rozsmakuję się w passato remotood fare lub andarealbo usmażę konfiturę z wiśniprzełknę scenkę Strindbergaukiszę ogórkialbo też w Albo-albo zapuszczę żurawia.Byleby nikt nie dzwonił i nie zagadywałdojdę do siebie.
Już dość na dzisiaj.Czarodziejski grzebieńdzik ze snu gotów innej dać do potrzymaniawkrótce już nawet we śnie będziesz stałasama z pustymi rękamibo ci każdą błyskotkę z nich zwinnie przechwycisroczka
i nie stanieszsię Wielką Siostrąktóra trzyma w fartuchu kluczdo nakręcania krążków dnia
170
i która siewcew jej chyżym locie podniebnym rzuca złote prosolub z głębi wody wyprowadza obłokaby swym cieniem nasączał doliny ─
Święci pańscyskąd do mnie te gawędy ─ nie dojdę przyczynywięc baj, baj!(Albo jak mówią w Poznańskiem:paciorek pulu i nyny.)
(z listu pisanego w początkach lipca 83)
171
* * *
Mrocznenagłenie do nazwaniadławi cię za gardło.
Panicznieprzedzierasz się na oślep, cofaszaż do kredowych pokładów mowy.
A─aa ─aaa ─
tysiąc i jedna spiralagrozyzwija się w trąbkę tej jednejtej najpierwszej głoski
od której rozpoczął się świat.
IV 88
172
* * *
Żyjesz samymi brzegamichwiejnym konturem
nagła ciemnośćścina ci krewlodem
paszcza świata z czarnym podniebieniemjuż bierze cię na kieł ─sierpobojętnego blasku
umrzeszumrzesz z wierszem na ustachz wierszem na ustach wyrzeczonym znówdo nikogo.
173
* * *
Z palcem na ustachz rozszerzoną źrenicą
filcowe stąpanie nieoddychanieskrywane przed światłem dnia
ściany mają uszyszare ściany mają szare uszy
szare betonowe ściany mają głuchypogłosbetonowy szlifociężałą myśl ołowianoszarą
spopielasz się spalasz wysychasz
pierzcha barwaliść cofa obiecaną już kiedyś zieleńdo rdzenia gałęzi
żadnego szumu animru-mru
czyjś szeptwplątany w rury kanalizacyjnedaje ci cynk
ziemistyołowiany sen ─żołnierzyk
punktualnie wykonuje zdalny rozkaz.
IV 88
174
* * *
Szarościanprostopadłościan
─ już na zawsze?
W betonowym pudlezapudłowali cię
stąddają ci słowa rzucać jedynie pod wiatrby z powrotemwpychać ci je do gardła
tu możesz jeszcze do woli nagadać sięze sobą
nadal wolno ci przecież mówićdo ścianydo obrazu.
Boleśnie jaskraweprzeczuwane światyza siódmą rzekądryfująw przeciwną stronę.
175
SPOZA BARWY
Szybko rozpraszająca się szarośćjakby ten tutaj cieńchciał co prędzej przylgnąć do tamtegodrugiego cienia
to nic nie znaczy że ten dzień podobny jesttylu innymniechże cię to nie zmyli
stoisz jak wryta w niemejrozpaczytwój kolejny szarowiersz umiera śmierciąnienaturalnąjego zeszklony sens o słonawym posmakuniedostrzegalniewnika pod powłokę następnego słowawsiewa się weń twardącoraz twardszą pestkąpołyskliwie szarąjakby ją Terborch malował
cichojuż nic nicmoże tak trzeba
może kiedyś ty takżeprzekażesz komuś tę utoczoną ze zranionego wnętrzaswą własną perłę.
176
* * *cicheledwo słyszalne słane w niebogłosy-rozbitkiodtrącone
bezszelestniezapadają pod ziemięw podziemie
próżno jaskółko w nagłym popłochuzarzucasz kotwicę skrzydełto tuto tamto tu
w końcu i takspoza skąpej kępy łopianu na wybrzuszeniachniegdysiejszego trawnika
wypełznie wciąż taki samsen
taki sam sen z zajęczą wargą
177
* * *
Twa ojczyznakrzak jeżyn
słono sobie każe płacićkrwiąza rześki owocktóry w czas posuchy przywraca dedo życia.
178
* * *Twój chmurny aniołjuż ci przytroczył do barkówdwa długie strąkiw których dojrzewaodlot
spuszczona ze złotego łańcuchaciemnośćmilkliwiejuż ci skacze do gardła.
179
REPETYCJE
Ten szary człowiek z przyciężkim spojrzeniem
szarobury żaden bezznaków szczególnych bezdystynkcjiw każdym znaczeniu tego słowa
oczywisty prostakskrywający w mściwym móżdżkuhurmę mrocznych zachceń i palących ambicji
jakże się krząta nad swym bezbarwnymimieniem-istnieniemjakże mu pilno być od zarazstać się kimśznaczyć
wślizguje się ─ mniejsza o sposób ─do przybytków sztukipali książkiwdziera się do muzeum
na odlewtnie płótno Pieraobraz Dürera oblewa kwasemkaleczy rzeźbę Michała Anioła
podcina Boże nogi na fresku Leonardaw chwilę potemzrzuca bombę na ten sam fresk
pod osłoną gąsienic i wyrzutni naglerozpiera się w dziurce od kluczana twej klatce schodowejnatrętnym wiertłem drętwego językawierci ci dziurę w brzuchuwypuszcza ci powietrze z oponmózgowychpuszcza twym śladem ujadanie sfory
wrażliwą tkankę wierszama za bydlęcą skórę
wali na niej swą obskurną pieczęć
na jej żywym organizmie
180
wypala haniebne piętno
uzurpator
ponury pomiot Herostratesajego obmierzła kopia któraś z rzędu
gdy chcesz wadzić się z Bogiempodstawia w jego miejsce ten swój płaski pyskodrażającybo pozbawiony wszelkiego wyrazu
to nie donie donnn nnnbełkoczesz w osłupieniu
tracisz mowętracisz rozumrzucasz się przez sen
Boże, Boże
IV 88
181
* * *
Przyszła no popatrznie gdzieś nie kiedyś ale tuteraz dopiero cojeszcze za mej pamięci co ssę zgrozypobladła jak chusta.
Przyszłanie w ósmy dzień tygodnia i nie o północyw tuzinkowej minucie zwykłych kalendarzyna moich-twoich oczach.
Przyszła na światpopatrz obestia
nie dwugłowanie zrośnięta plecaminie szkarada szpotawa ślepa płetworękaz psim pyskiem
ale takajaką bestie chyba powinny być.
Co najwyżej ma wiele imion.Jak na bestię przystało.
Ma imion bezlikpiąte przez dziesiąte i jeszcze od gromama ich raz po raz i do kroćsetże aż się w oczach troi.
Jest przez to równocześnie tu i tuchoć łudzisz się że tylko jest tam.
przyszłaprzyszła na świat bestia oodtądżółta gwiazda wrzepiła ci się w mózgodtądlodowe igły dalekiej północyutkwiły ci w gardlemiędzy oczy ugodził cię słup dymuod złowrogich piecówa ciemna plama śmiertelnego potuudręczonychprzepaliła ci serce.
182
Ludu białyludu żółty czarny i białyludu czerwonykażdy
umęczony tu teraz tam zawszegdziekolwiek kiedykolwiektyty i ty
czarna grudka twojej bolesnej krwiprzepala mi serce.
Przesłoń muszko swym skrzydłem ich osłupiałą źrenicęrozgość się skrzętna trawow sponiewieranych kościach
chmuro ciężka i ciepłakłęby piekących dymówwypłucz z porażonej pamięci
nas od nas samych ocal.
IV 88
183
LARGO
W Rzymieprzy largo Argentina na przystankuz którego jedzie się na piazza San Piętro
przybłęda w nieokreślonym wiekudziewczynkalub może kobieta z zaawansowaną niedowagąprzybyła najpewniej z Azji(twarz zasłoniętapałające oko zdradza pilny apetyt)z proszalnymtekturowym kubkiem po coca-colibrudnym i zmiętym jak onanatrętnie wywija pokracznymi członkamiprzed nosem sytego świata.
Powiekawłaśnie nagabniętej przez nią tutejszej dziewczyny(która wyraźnie potrafidotrzymać kroku najnowszym trendomw zakresie odżywiania się i stroju)nie tai odrazy
też pulchna ladytypowa turystka z dalekich wysp czy fiordówjak również tamta drugakościstazamorska za-można cała we fiokach
i starszy pan kuśtykający o lasce wy-tworny wy-soki wy-bredny wiel-możny przy niej także i onkażdy─ bez wspomożenia ─strąca żebraczkę wzrokiemjak ze swej drogi strącać się zwykło czubkiem butaowada zgniecionego przez pojazd.
Papapapa ─
na upartego dałoby się słyszeć klaskanie rąk
184
z piazza San Pietrow zapierającej dech godziniewspólnego posłuchania pod gołym niebemw scenerii wypukłych kopułi jasnych kolumnalenic to nie zmienia tutajna węzłach tras w supłachwielorakiej komunikacji.
Autobusy hamująlecz prawie nie zabierają nikogo
już ze Stazione Terminiznówwiozą właśnie grupę pielgrzymów którzywkrótce ze czciąaż do połysku scałują wielki palec u nogi posąguświętego Piotra w bazylice
a ta wycieczka─ sądząc po pamiątkach ─wraca prosto z Asyżu.
Ciasnoza ciasno.
Jeszcze nie jedźstójnie uciekaj w bok oczamitwój wolny czasniechże się nie roztrwania tak gładkow ustalonej z góry pogodziewiecznego miastawśród budujących pamiątek
ludnoza ludnoskądzatem poczucie zupełnego bezludzia tu gdziespójrznikt swego płaszczanie zarzuci na ramiona zziębniętychnikt z głodnym nie przełamie się chlebemnie napoi spragnionychnie obmyje pyłu ze stóp nędzarzy.
Ho famenon ho argentijak przed chwilą podsunięto ci na kartce
185
o parę ulic stąd.
Zmięty kubek po coca-colinieodmiennie pustyi palące spojrzenie znad brudnych zwojówskrywających twarz tej nędzarkiprzybyłej w niewiadomy sposób
i nie wiadomo po coaż tuze stron które w tym świetlewydają się najodleglejszym zakątkiemleżącym poza jakimkolwiek zakamarkiemczyjegokolwiek serca
jej całkowita obcośćstawia pod znakiem zapytaniazdrowe zmysły nieczułego świata.
Duszo zanieś się płaczemocknij się głoskogłucha sylabo słyszmartwa litero powiadam ci wstań
niech wreszcie zacznie dziać się słowo.
wiosną 87
186
MOJE MILCZENIE
II. CO DOLEGA
Dolegają mi nadwyżki milczenia.
Moje milczenie nie redukuje nie spalaono gromadzi.
Nie mając szans przez dziesięcioleciażeby się wreszcie w pełni rozładowaćmilczy z rozpędu i milczy na zapas.
Moje milczenie cierpi na stały przyrost tkankiktórej oczka wypełnia mulista materia.
Słowo nie może się przedrzeć przez tak zagraconą[przestrzeń
na powierzchnięco rusz potyka się o jakieś przeszkodyod zewnątrz i od spoduplącze się w siecizarówno zakazów jak i gęstych niedomówieńz których się złuszczył odsyłaczi kontekst zewnętrzny.
Słowo nie może się przebić bez uszczerbku dla sensuprzez spiekłe złogi zaległego muługrzęźnie po drodze w oczkach wyznaczonych ścianką
[tkanek
ich rzesza migiem przybywa niczym oczka wełnyw robótce fachowo dzierganej na drutach.Chwytne milczenie przyszpila je sobie od spodui starannie zaciera mu pierwotny sens.
Moje milczenie wraz ze mną staje się coraz bardziejwypukłesłowo ześlizguje się z jego wypukłościniczym głaz z góryzdobywanej przez Syzyfa z wiadomym rezultatem.
Nie wyrzucone w porę słowozamienia się w zakrzepgrozi zatkaniem myślowych przewodów.Dopuszczone do głosuchce wrzeszczeć bez ładu w pięciu kanałach narazto krztusi się i jąka jak jakiś imbecyl.
187
Wypukłe milczenie deformuje jepsuje mu linię i szyki.
Jeśli to słowo zaraz nie wytryśniegotowe zaczopować samo siebie.
Obawiam sięże z wolna traci szansę na wyrażenie czegośco w tej chwili właśnie widoczne jest na przestrzał─ z jeszcze innej perspektywy ─między rozchylonymi sensami.
V 88
188
TO I OWO
(fragmenty)10
dobranoc nogo bardzo dzielnie stałaśdobranoc ręko co się nadźwigałaśdzień dobry głowo a więc wolisz znowuz myślami bić się niźli ulec snowidobranoc słowo kto znów gwałt ci czyniłucisz się łokciu to nie z twojej winynie tłucz się serce bo nogę obudziszktóra znów jutro staniem się utrudzi
dobranoc życie losie nie wygranyczasie nie w czasie wniwecz obracanyprzyjdźcie anieli i z białej pościelisypnijcie śniegiem co mi sen wybieli
12
Zamykut-otwirut pamiętasz dziecinne zabawyw niebiańskim zakolu Tanwi jak w zakreślonym kredą kolerysowanie palcem w powietrzu bram które nie istniałygdy z przepuszczaniem przez most pierwszych siedmiu konina tę drugą lepszą zapewne stronępodczas gdy po tej gorszejósme pechowe konie zawsze zostawałynasze znaki magiczne i sekretne zaklęciaamulety z guzika i zajęcze lusterkadziś M. od trzecich uszu odcina się ścianą muzykiJ. kiedy go odwiedzasz wyłącza z gniazdka telefonZ. z tarczy aparatu podciąga zero do góryi przekręconą tak tarczę utwierdza zatkniętym
[ołówkiem ─i jak dzieci się pusząi drżą przy tym z przejęciaże tak chytrym sposobem ustrzegą się nieszczęścia
18
Tej wiosny nie chodzimy na spacerodwiedzamy w szpitalu chorych na sytuacjęalbo odprowadzamy na spoczynek rówieśnikówktórzy już dłużej nie mogli wytrzymać─ czy ten świat wart by go brać nadto do serca ─dostajemy od nieznajomych paczki z Niemiecpróżno moja pamięci robisz okrągłe oczykwestia niemiecka w coraz to innej formie
189
punktualnie wyskakuje u nas jak kukułka z zegarai rwie twej opowieści raz oswojony wątekinny dyktując jej koniec niż to zamierzał początekpik-pik koło historii z drwiącym piskiemna przestrzał serca zazwyczaj się toczyprzeto wolniej serduszko wolniej migać się staraj ─dostajemy więc paczki rozdajemy paczkirozpakowujemy je zapakowujemy jezrywamy nici wiążemy niciwywiązujemy się zobowiązujemy sięzasupłujemy się w podawany z rąk do rąk węzełktóry grubieje z miesiąca na miesiąców woli go rozplatać a tamten znów przeciąćtrzeba by się porozumieć ale jaknie mam ruchu nie masz ruchu znowu stanął dzień
[w bezruchutracę czas tracisz czas tracę czas
XII 81-VI 82
190
Postoje słowa(1994)
191
* * *
Krucha uroda chińskiej filiżankiktórą właśnie podnosisz do ustkrucha uroda twojego profilu
jedno i drugie przez moment swą ramkąowiewa delikatny aromat herbaty.
192
* * *
śnił mi się lasten lasmiał źródłosłów iglastycały ponawlekany był na samego siebiei głęboko w siebiezaszyty
193
ADORACJA PRZEDWIOŚNIA
Wielka Matka pra-matka matek
Ma Amma wy-mamrotana w wodach NiluMammamma Ma
Magna Prima Ma-teria Prima A-nima
biała w mlecznej przędzy niebiosczarna w czarnym padole
mmm
w mgnieniu oddaleń żółtaże aż czerwona
naglepośród lodowych tchnieńspada
w samym środku zamieci mościtkliwą niszę
naprowadza strwożone oko przepiórkina wątle źdźbłowykrzesane z ośrodki zmarzniętej grudyosłania przed wiatrem główkę przebiśniegu
już ani słowa więcejten zachwyt chce być jedynie pomyślanychce być bez słów splatany wityi dowijany wciąż nową ptasią nutą.
194
* * *
Nie tylko jaale i ty masz mieć teraz oczyotwarte za dwoje
mój środek ciężkości─ statyczne jądro ─już nie jest dłużej we mnie
jest w tobie.
195
Wielka pauza(1996)
196
Z PYŁU W NIC
że nie z gliny powstałeś leczz pyłu gwiazdy
przez siebie w głąbniebawemprzejdziesz na wylot
ty
dzisiaj jeszcze zachłannawargo
ty
promienna ciżbomyśleń i chceń
a jutroczarny tunel w niczym
ty
w nigdzie nic.
197
ROZMOWA Z RIMBAUDEM
Jak trafnie postąpiłeś wyjeżdżając stądpanie R.bo czyż nie lepiej istotniewejść w czytelny układchoćby z przemysłem tekstylnymna tym statku pijanymzaładowanym bawełnąalbo sprzedawać strzelby i tak dalej
niż bez wyraźnej przyczyny gapić sięjak światło samo-mnoży się i samo-szerzy wzdłuż linii, kątów i figurlub dociekaćczy forma formasissimada się z punktu przez liniędoprowadzić do bytu na płaszczyźnie stów
czyli do końca swych dnizaplątać się w snucie zagadkowej niciprowadzącej często donikądktórej w dodatku nikt tutaj─ w świecie interesów ─poważnie nie wygląda od ciebie
i uwikłać się w nieprzewidziane pierwej supłydomniemanego kłębkapodczas gdy jasny żagielraz tylko darowanej chwiliniepostrzeżenie uchodzi w mrokktóry się kłębi tuż za zwodniczą linią widnokręgugdzie przez szczeliny bytu prześwituje nicośćlub ─ jak kto woli ─gdzie się czai krociogłowy smok(a łbów jego nikt nigdy do końca nie zetnie).
Więc słusznie postąpiłeśrzucając w diabły to zdradliwe miejsceniepojmowalnych światówwdając się w interesy na statku załadowanym bawełnązdatną w sam raz do owijania słówz tą ich krnąbrną naturąi do tłumienia w nichnadto pulsujących znaczeń.
198
Takw samą porę zdołałeś ujść całostąd do mierzalnych stref oczywistościw których sens egzystencjiktoś na upartegozdoła palcem wystukać na prostych liczydłach.
III 1995
199
W LIZBONIE
dla Fernanda Pessoi
Wiem jaki masz dziś kapelusz lecz mi powiedzktóre z imion dziś nosisz
te twoje imiona, przebraniaheteronimy, maski, zmienne „ja”na co ci się zdałykiedy to obce, dziwne siadło w nogach łóżkamówiąc ci niedorzeczne zdaniaw które choć wierzyć nie sposób uwierzyć się musi ─
te twoje maski, przebraniatyleż się w tych imionach skrywasz co uwielokrotniaszbo każde z nich ci rzuca własną wiązkę cienia do stóppo cieniach tych cię rozpoznałamgdy tylko uchyliłeś kapeluszasiedząc przed swą kafejką w wysokiej uliczce
nisko w dolebielało w pozłocie blaskutwe miasto bardziej stromo na wzgórzach rozpięteod Rzymuw wąskich liściach eukaliptusatlił się gorzkawy aromat zmierzchu i bliskiego morzaktórego słoną bryzę wciąż czułam na wargach
siadłam obokpręgi wielocienia w krąg nas obrysowałylub może tylko je odgadł mój wewnętrzny fiolet
─ więc powiadasz że w księdze wszechświata ledwo fraząjesteśmy, sylabą w ruch puszczoną trybami możliwościnależnymi wariacjom, przemianiewięc życie jest niczym więcej jak życiemi nawet miłość nie pomoże zapomnieć o bóluże się wie o chwiliw której to obce, dziwne siądzie w nogach łóżkaz tym słowem niepojętym co zapiera dech ─
więc powiadasz, że nie pozostaje nam już nic innegojak znowu podjąć przerwane milczeniei że ─ ─XI 1994
200
201
ODYSEUSZ DO KIRKE
Nie czyń mi tego, Kirkejuż mi więcej przyjaciół nie zamieniaj w wieprzeniech cię zadowoli chrumkająca trzodaktórąś mi wzięła dotąd. Wzrok odwracamtak jej widok ─ wcale nie śmieszny! ─ hydzi mnie
[i wstydzi.
Zostaw mi bodaj dwu-trzech starych druhówbym miał z kim przy kielichu wspominaćczas nazbyt szybko zbiegły nie wiadomo na czymniech mi przy tym nie psuje skupienia ten szczegółże komuś wyrósł ryj czy ogon nieprzystojny zgoła.
Mówisz, że łatwo znajdę druhów młodychco chętnie ucho skłonią na bieg moich przygód?Sama nie wierzysz w to. Raz ─ że różnica pokoleń(oni tam zwykli stadnie wokół samych siebieten huczek wszczynać i pić sobie z dzióbków)na cóż im taki jak ja zrzęda, dziwakco nie umie do swego domu trafić (i tak dalej)a dwa ─ zbytnio leniwym by się przyzwyczajaćdo czyich nowych przywar
tu już zgadywać nie muszędość, że polegać w jakimś stopniu na nich mogęznając na pamięć ich miaręi w tym co górne i w tym co ułomne.
Ale spójrz, Kirke ─ zanim sen jaki rodem z Kapadocjilub jeśli wolisz, z projekcji Gaudiegopchnie nas wahadłem aż się zachłyśniemywisząc pomiędzy dwiema otchłaniamiistnego bytu i domniemanegowraz ze mną w chwili tej ─ tak nierzeczywistej! ─między zmierzchem a nocą ─ tak irracjonalnej! ─spójrz na pobłękitniały teraz asfalt drogigdy tu i tam światełko nagle się zapalaw pojazdach mknących
żółto się zapalaniczym ta skąpa lampka w chatce dawnych wiosekktóra do mnie mrugała bym na popas stanąłi do ptaków, ażeby poniechały lotui do gwiazdy ─ a gwiazda jej odmrugiwała ─ ─
a mnie za świat caływystarczał wtedy listek przyklejony
202
kroplą deszczu do szyby, co imitowałabezmiar pustek ─ ─
Ten co życia godziny zwykł dzisiaj tasowaćciżbą obrazków wideo, w rozbłyskach dyskotekczy zdoła pojąć to co czuję jawidząc światełko żółte w niebieskawym zmroku?Ten widząc mnie czy krzyknie
─ a pamiętasz rakiktóreśmy wypatrzyli w tamtym stawiepośród sterczących w mule skorup małży?
Jest milion innych stawów a mnie tylko tenprzez sny przyzywa
ja com obiegł światyja com morza opłynął zakosztował cudówdziwów doznał i przygód ─ chciałbym jeszcze razten choćby raz jedyny pobiec tamtą miedzączy ścieżką za ogrodem dziadkawzdłuż drzewek czarnej wiśni obok gąszczu malini dobiec do torfowej grobli gdzie mnie żółtobrzeżekczeka pewno i traszka wśród płowych szuwarówa ważka się gotowi mój grzech niewyznany,dziecinny zważyć pilnie na swych skrzydeł szali ─
Ale nie o tym chciałem. Słuchasz mnie?Biegnąc po kole czasu właśnie dziś dojrzałemwłasne plecy przed sobą i na wskrośprzeniknął mnie przepastny, lodowaty ziąb.Nim się ze sobą minę pozwól więc pogadaćze starym przyjacielem czy on czuje teżten wiew znikąd donikąd co stropił mnie wielce ─
Słuchaj-no, Kirke─ jeżeli z tobą tu gadam, a nie z jakąśna poły opróżnioną flachą czy kielichem ─już mi więcej przyjaciół nie zamieniaj w wieprzezostaw bodaj jednego
korci mnie, by wiedziećco on na takie dictum które zbija z tropuzagarniając nas raptem w swój bezkresny przeciąg.
XI 1994
203
SKARGA SAFONY
Czyniłam cię wymowną, boska liro, po wielokroćwięc czy się teraz godzi jąkać tak szkaradnie
czemu myślipierwej tak chyże jak u jelonka kolananie dopadają już w porę słów należnych sobierozmijają się z nimi i plączą znaczeniaszpecąc znienacka mowę bełkotem idioty ─
O, moje przyjaciółki, nie próbujcie przeczyćja, która tak wspaniały otrzymałam darja, którą muzy sławną uczyniłydarząc mnie sztuką układania pieśnisama najlepiej z tego zdaję sobie sprawęwięc nawet jeśli wiem, że nie dotknę nieba ramionamiprzecież ─ ─
O, moje przyjaciółki, wprawdzie od pewnego czasumylę wasze imiona
nadal jesteście mi bliskie wy, którewiecie na czym zbiegały mi dnipatrzcie co mi niewdzięczne teraz
wyrządzają słowaledwo zbliżę się do nichpierzchają niczym dzikie kozygdy je potrąci cień orła kołujący wyżejchoć zda się mam je na końcu językato rozbiegają się w popłochuto znów tłocząi przewracają jedno przez drugieże nie sposób pochwycić wątku ─ ─
I gdzież są owe dni gdy naprzeciw mniezwykł siadywać mężczyznaby moje słowa przyjmować z zachwytema one niczym śmigłe jaskółki o zmierzchuutrafiały w fiołkowy ton wzajemnych westchnieńwiążąc się migotliwie w misterne strukturybliskie chmuromi wirom fal na tafli morza
a dzisiaj z trudemgramolą się niewprawnie na pobladłe wargimyląc znaczenia, tracąc wszelką barwęże od tego już samej mi ciemnieje w oczach
204
i w uszach narasta szum przejmujący który ustać nie chcejakbym w skale tunelem rytym szła i szłamrocznym tunelem który zwielokrotniapogłos kroków co w dzikim mijają mnie pędzie.
Ja, która pierwej zwykłam ledwo dotykając ziemibiec ścieżką wśród wysokich traw lub złotych zbóżz których co rusz skowronek wystrzelał spod nógpodniebnym trelem równym mojej pieśniteraz mrocznym tunelem brnę w huku żywiołówi w miejsce dawnych pieśni jeno słyszęten nieprzestanny szumpogłos łoskotówjakby muszla mórz wszystkichwszystkich oceanówprzywarła do mych uszu już nierozerwalniei jakby szum chciał w muszlę przerzeźbić mą twarzo wiele bielszą niż jajo ─ ─
Skoro nie dotknę nieba ramionamimoże czołemzmącę odbicie jego w morskiej toniby w muszli mórz na zawsze zgubić obrys znaczeńzdradliwych i zatartych nie do odgadnienia.
O, przyjaciółko moja czy też córko,może siostro, której imię znowupróżno zgadnąć próbuję ─ spójrz.
We śnie szpulę pamięci wypuściłam z rąkgdym schylała się po nią
nagła fala Letywezbranej niespodzianie dosięgła mych wargi tak ─ nader przedwcześnie! ─przyszło mi oto doznać smaku niepamięci.Jeszczem tu
po tej tutaj bytująca stronienie doświadczając przecież Styksuktórego zarys nawet nie majaczy mgliście przede mnądoznałam przedwcześniesmaku nieprzebłaganej i podstępnej Lety
─ jaktóra niegdyś tak wspaniały otrzymałam dar ─ ─
Skoro nie dotknę nieba ramionamiczołem zmącę odbicie jego w skalistym dnie morza
wspomną mnie kiedyś ci co przyjdą po mniegdy do ucha przyłożą muszlę wyrzuconą z głębinby łowić z niej szmer pieśni mojeji zaniemówienia.
1994/IV 1995
205
I MÓWI SAFO
od teraz już przestaję się o dębiebaćjuż mi więcej─ matko ─nie umrzesz
206
DWAJ PANOWIE Z WIEDNIA
Feliksowi
Razumowskigasse z tej a zaraz z tamtej stronyParkgassetu Musila nieco dalej Wittgenstein.
Ciekawena ile ci panowie się znaliczy ta sama─ w pół drogi między nimi dwoma ─była tu wtedy pocztagdzie zapewne słali listy kupowali znaczki
bo z pewnością ta sama na rogu nadal jest aptekaz podcieniem(w podominikańskim budynku)mogła ich przywieść w jej progi chwilowa bezsennośćkatar, chrypkalub tylko lekki zawrót głowy.
Czy uchylali kapelusza mijając sięa piesczy któryś z nich tędy wyprowadzał psa?
To samo metro dla obu(jeżeli już tu wtedy było)w każdym razie z pewnością kościół(zniszczona w 1721 roku przez Turków fasadaodbudowana wnet)
ale czy zachodzili do kościołai czy w ogóle przebywali tu w tym samym czasie?
Inny filolog by opukiwał grzbiety katalogówtonąłby w wirach faksóww zwojach ich skłębionej strugizwłaszcza ubiegałby się pilnie o stypendianurzał się w kłębach domysłówrozdłubywał temat ─
Wiedeń, nieprawdaż, miasto czarującewarto mnożyć przyczynkipomarudzić, zwlekaćbyle przedłużyć pobyto dzień choćby, dwa
207
a ty szast-prasti już nas tu nie ma.
Dobrze choć, że pogoda nam dziś dopisałai że też tak od razu trafiliśmy tu!
Wiedeń II 1995
208
MONOLOG KIRKE
Skoro raczej ociągasz się niż spieszyszze swym powrotem
skoro tak okrężnymi drogamizdążasz podobno w progi domuchoć w istocie oddalasz sięi oddalasz
a ona ani nie potrafiłazatrzymać cię aniteraz przynaglaćbyś ku niej pospieszał
czy aby na pewno─ tak prując szyjąc i prując ─ona pragnie mężczyzny
czy nie woli zwodzićfrygida(bo leciwa zbytby ją zwać nimfetką ─)
jakże mi dziwnata przysłowiowa wierność jejczy też przebiegłośćtak szyć i pruć by znóww ręcznej robótce się schronićprzed pieszczotą mężczyzny
przedkładać chłód czystego płótnanad zmiętą pościel lepkąod jakże słodkich soków miłosnych uniesień
lecz i ty zali nie jesteśtakże dziwny
takiś niby zmyślnyprzebiegłya kiedyodsłoniłam prawdziwe obliczetwych druhów
ich utajony pod maską obłudyryj pospolityczemuż
209
nie czarodziejkę swoją we mniewidzisza jakąś wiedźmę bez mała
nie kobietę płonącą z żaru uczućtylko ─
kto tu złośliwszy niecnykto
gdybym istotnie była wiedźmą przecieżjuż byś się stał ─
ale ty nie słuchaszszukasz wybiegów wymówekwciąż te parole parole parole
wreszcie przejrzałam cięha, nie próbuj przeczyćjakże tobie wygodnie z tą Penelopą w tlektóra szyje i prujei rzekomo czeka ─ ─
tak tak takjakże wygodnie
odgrywać rolę wiernego małżonkaktóry się głowi poza tymjak by tu nie być z nią razemczym by się odgrodzić
gotów nawet wszcząć wojnę byle czmychnąćz łoża
ach te parole parole paroledoprawdy
ładna z was paradobranaale jużem przejrzała cięnie próbuj przeczyćty nie potrafisz kochać
co najwyżejumiesz zatracać się w czczej gadaninie
piękne słówka o tak takw tym jesteś mocny
Bogowieczy ta noc się już nigdy nie skończymam się tu sama do świtu
210
z boku na bok przewracaćbez zmrużenia powiekpodczas gdy ciemność dyszyod spazmów słowikai oszałamia bezlik ziół swą woniąte cząbry mięta szalej i duszne goździki ─ ─
Już z przewróconej burty nocyciekną zorzez ich pozłotą się mieni róż i seledynya ja tu nadal sama z palącą udręką
gdybym swymi ustami dziś dotknęła skałpewno by trysło z nich źródło
z błysku źreniczdobią byłabym skrzesać jasny grom
tylko jednego głazu poruszyć nie zdołamtego w twej piersi
ależ nie nie dlaczegoależ skąd
nikt cię gwałtem nie trzyma tutajcudzoziemczejedź proszę wracaj do swojej Itakiskoro taka twa wola
to coś wziął za mą łzę jest rosą z różywitając ranekwtuliłam twarz w jej płatki dla ochłody
ale spójrz jak się miota morzejak zrywa się wiatr
trzeba ci będzie podróż odłożyć do jutra.
X 95/II 96
211
STRASZNA BAJKA
Ja córa kanibalaja siostra wilkołakaprzed lustrem się przystrajam
niosę wino w koszykuniosę ser i krakersymam kapturek czerwony
znam swą kwestię na pamięć
a teraz zjedz mnie wilkuproszępołknij mnie całą.
W ciemny las się zagłębiamsnem spowita jak szalemja nieodrodna córamrocznego kanibala
wypatruję cię wilkuw czerni ciernia na krzakachja córa kanibalaja siostra wilkołakaja wietrznicazmiennicaja wieczna Meluzynado ciebie się podkradamw pościeli się przeginam
wilczy głód we mnie wyjei miauczy kot marcowykiedy w chwili sekretnejwyprawiam się na łowy
o chwilo, jakżeś miławreszciem cię wypatrzyła ─
obrysuję cię w kolekrechą kredą zaklęciemjuż mi wilku nie ujdzieszbędziesz moimnieszczęściem
będziesz moim na wieczność.
212
Oczy me w głąb zapadłylica wklęsłypobladłyjamka ust lodowata
cóż to za niedorzeczność
zamiast hożej dzieweczkiw łożu szpetne widziadłomasz mój mężu kosmaty
jeszcze okruszek serastrzęp wstążki i czepeczkai gdzieniegdzie kosteczkiha!czyjeż to kosteczki ─ ─
Co to byłoo Bożejakie zimne to łoże
ni wilkani kapturkaz rąbka nocy sen ściurka
a za oknem po dworzepierzcha w las jednorożec.
XII 95/I 96
213
INACZEJ MÓWIĄC
moja wolność to jest słowo które zmilczęalbo zapiszę na skrawku papierużeby przekazać je tobie
moja wolność to przygodny pisakpatyk albo długopis wzięty do rękiżeby od niechcenia gryzmolić na piaskuczy na odwrocie zużytego biletuesy-floresy
albo żeby posuwać nim do przodu literyjakbym chciała przeliterować światchcąc go uczynić czytelniejszym bodaj trochęi bodaj trochę tym sposobem także go popchnąć do przodu
moja wolność to jest język w jakim zwracam się do ciebiejęzyk w którym przyjmę twoją odpowiedźaby się z tobą spotkać bądź rozminąć
ale moja wolność to przede wszystkim ta chwilaw której nachylam ku sobie słowapod bardzo szczególnym kątem chociażby po tożeby przestały tak odskakiwać od siebie jak oparzonechwila w której na trwałe zespalam je ze sobąnieomal węzłem małżeńskimspokrewniam je sensami w klany grupy i strofy
i uładzam je uładzamwciąż je uładzamżeby wreszcie przestały się pożerać wzajem połykać─ jak to mają w zwyczaju ─a więc wyprowadzam je ze stanu dzikiego kanibalizmuboczenia się na siebie
ja dawcaja sprawca planety wiersza gestem królewskimuwalniam gowypuszczam na wolnośćtchnąć weń na koniec cząstkę własnej duszy
(nawet gdyby to wszystko miało się okazać katastrofąmój wiersz i takbędzie niczym czarna skrzynka
w każdym razie to w nim
214
w jego strofieskrywa się dowód na istnienie chwiliktórej poza tym w ogóle już nigdzie nie mai której może nigdy zresztą nie byłodla nikogo więcej prócz mniemnie samej
i to jest moja wolnośćże właśnie mogę taką oto chwilęzdjąć sobie z półki bezkresnego czasuuformować jązatrzasnąć w podłużnej skrzynce czarne) strofyi zatrzymaćprzytrzymać
─ ale czy na zawsze?powiedz
─ na zawsze?)I 1996
215
W POLU WIELORAKICH FIGUR
W polu z jasnym kwadratem przy bocznej krawędzi─ zbłąkany jeździec ─roztrącasz białe pionki owiec
niebo z epoki Merowingówz brył nieforemnych obłokówpróżno buduje obwarowanie przed blaskiem
w upaleczas nie upływaw upale czas rozmazuje się jak zegarki Dalegoi przelewa poza swój własny kontur
z drobnych odprysków skałwyłuskujesz ziarnka mitówrozsianych szczodrze w tej glebie
i w mroku lasów Bretanii
tropisz ślady menhirów które uszły ku morzuby sterczeć nad brzegiem jak wierszco w pół słowa zamarł na końcu języka
i już czujesz obecność wielkich figurktóre tamują ci ruchyjakbyś znalazła się także w ich zaklętym kręgu
żadna stąd wieża strofynie spieszy aby trwać przy tobie w potrzebie
ni laufer zdalnych znaczeńnie sforsuje tych zatrzaśniętych bram
podjęta niegdyś partia ze światem i czasempozostaje więc nadalnie rozegrana.
Chateau Pruniers 1993
216
Z BRETANII
Badasz profile niebamiędzy menhiramiosadymocno już dziś zwietrzałychwzniosłości
ciemność słana z góryciągnie ku tobie z prędkościąwiększą od światła
niespodziewaną tarczą przeciw niejstaje się oko dzikiego powojuktóre z kamiennych szczelinotwiera się ku gwieździez ufnością.
217
* * *
Ta różaktóra właśnie zakwitła w ogrodzienie zna żadnych o sobie sonetówani tej ody Ronsarda
(mignonne, allons voir si la rosequi ce matin avoit desclosesa robe de pourpre...)ani wie kim on był
nie dba o rym wpisany do kunsztownej strofyale wieże jest różą.
Zrazu duka niewprawnie swój pąkdygaduka znówdyga
a potem coraz płynniejodgina płatek za płatkiemodgina zapachi oblewa się pąsemskładając raptem coś na kształt:
mignonne...
Teraz już wyraziściesadowi się w podwojonym kwadraciea-bb-a a-bb-a
dookreśla swoisty trójkąt(koronę)z łuku cdc(wraz z jego lustrzanym odbiciem)
napina ten luk
napina
wypuszcza strzałę ─i utrafia w samo sedno tej chwili.
218
Z CZERWCA 1991
czerwcowy ogród wy-fiołkowany irysamikipiod pełni blasków odpełni różupiwonii
i pełnia życiawłaśnie mi się przechylaprzez krawędź tegoco jeszcze widzialne
poza mnąsześć stopni wtajemniczeniapracowitych dziesięcioleci
już ─ biorąc z grubsza ─rozumiem gwiazdęgrudkę ziemiziarnko soli oceanu
jednakże kto wymyślił kolibra─ jako jego samegoi jako nosiciela pyłkuz oszołomień kwiatów?
219
* * *
Taki upałże aż zaparowało mowę
spółgłoskizwłaszcza te dryblasie jak szczapywolą bawić się w chowanego
dźwięcznabezdźwięcznai dźwięczna znówzależnie od okoliczności
sensy plączą sięw nazbyt obszernych fałdachniespodziewanych zdarzeń
po co tu mówićo czymlepiej mamrotać prychaćmruczećjak kot.
latem 1991
220
* * *
Właściwie nie ma tu nicdo dodanianicdo zrobienianicdo napisaniapozostawieniapo sobie
wnetcisnę w diabły to swoje „ja”─ jak stary sweterz ponaciąganymi łokciami z
bez wyraźnych znaków szczególnychdo rozpoznania.
1991 (przy urodzinowym kielichu)
221
BOSKI DYLEMAT
Najwyższy czas żeby coś się stałoale czas nie istnieje skoro nie ma zdarzeń
ktoś ─ gdyby był ─ winien krzyknąć stań się!jednak nie ma nikogowięc i głosu nie ma.
Czym tu się głowić skoro nie ma głowyw co by tu wejrzeć skoro oka brakjak tu się stworzyćz czego w co wywinąćco z czym zespolić albo z czym rozdzielić
przecież nie sposób przez wieczność być w kropcetylko z powodu braku czegokolwiek!
Jak by tu zacząć skoro brak początkui na czym skończyć gdy rzecz końca nie ma ─ ─
o słowosłowosylabowygłoskomój słaby punkciewidmowa powłoko
wypłyń na falach prawdopodobieństwaw mglistych przeszeptach faktów i przypuszczeństając się ciałemi mnie dozwólstać się
1991
222
IMPRESJA Z LATA
Wody i wodorostyłuski barwyłuski światła i zapachu
latem w ogrodzie botanicznymtłoczą się RenoiryManety Monety i Sisleye
Kobieta z parasolką patrzy w lewokobieta z parasolką patrzy w prawo
plamy słońca ─ jak złoty bilon ─spadają przez liście tak sypkoże niemal słychać jak toczą się z brzękiem
żadnej czerni dla Monetaczerń nie jest kolorempowiedział czy napisał mniejsza z tym kto
znów woda i wodorostyjakby świat dało się trzymać w ryzachna uwięzi z tataraku
Kobieta z parasolką patrzy w lewokobieta z parasolką patrzy w prawo
całkowita nieobecność drapieżnych kwestiinacisku tych czy innych kręgów politycznychwerbujących cię pilnie do kolejnych misji dziejowych
tu chciałoby się najwyżejmieć takie długie długie włosyi w zamyśleniu powtarzać w kółkotylko ten jeden wyraz
nenufar
1990
223
JADĄC W STRONĘ ZAMOŚCIA
Chmur koleina niebo przeginawloką oddalę zielone szalemienią się w oczach paski Roztocza.
Kocie pagórki rude pazurkii pręgi bure pną się pod chmurępylna drożyna łuk swój napinakonik na niebie już łeb kolebie.
Rudawe oko mierzy wysokokurczy się chatka na kurzych łapkachizbica krzywa jak Żyd się kiwa.
Doły wyboje bieguny moje
Z pustek wyrasta zwarty tors miastajawi się z nagła Padwa nie-Padwa
Na sentymentach i ornamentachwyciska piętno RINASCIMENTO.
wiosna 1991
224
* * *
granatowa chmura pod wieczórz mlecznym otokiem na brzegachjakby dym ją spowijał od wewnętrznych żarówdołem ukośnie słońce
nagle ptaki i liście z kępyjaskrawo kolorowych drzew na stoku wzgórza(żółcie, brązy i czerwień karminowych krzewów)pospołu wymiecione zrywem wiatru w górę
przez chwilę ptak i liście są nie do odróżnieniażaden liść ani myśli żeby spaść na ziemię
wstrzymuję oddechchciałabym na zawsze zamieszkać w tym okniew którym w tej chwili wypatruję burzy
niech wreszcie gruchnie piorunserce
łaknie odrobiny trwogiby stłumić zachwyt
jego nadmiar rozsadza mi brzegi oddechu
Iowa 1991
225
W JEDNEJ CHWILI
Nieznany ptak śle mi z ukrycia porozumiewawcze tonypsiak ściga skosem trawnika szarą wiewiórkęaż do utraty jej z pola widzenia
zbliżam się do pojemnego sercaklonuktóry zdawał się przywoływać mnie tu od dawna.
Od strony rzeki dobiega raźne pokrzykiwanie wioślarzypracowite terkotanie świerszczy gęstą siecią głosówpróbuje li tylko sobie zagarnąć cały blaskpóźnego wrześniaktóry właśnie rozzłaca od środka mnie, rzekę i siebie.
Wszystko jest jakby miało trwać wieczniewszystko jest jakby miało już takim pozostać na zawsze.
Iowa 1991
226
PESTKI DESZCZU VI
*
zapach skoszonych traww nicnierobieniuw gapieniu się na światjakże długie to życie
*
moja dusza chętnie tutaj sprzymierza się z drzewemz głosem ptaka i świerszczai z milczeniem mrówki
*
w moim pokoju ─ zapewne spłoszony wichurązagościł drobny żuczek z zamaszystym wąsemmusiałam wyprosić go za okno:„nie mogę z panem dzielić ni stołu ni łoża”
*
brzózkozłoto-biała smużkow polu jesieni
gdziena zew cykadciszę przechodzą ciarki
CZERWIEC 1994
Znieruchomiały nawet róże.Bardziej kwitnąćjuż niepodobna.
DESZCZ
jaskółka pojęła w lotże muszka już wieo deszczu
*
lgnę do ciebiejak przywierają do skał omułkichłostane lodowatym wiatrem
227
ZNIKOPIS
wiersze mi się porozpra-szały w proch spro-szyły mi się szer-sze mi się popro-
W ALPACH
Vôtre Majestè─ góry.Zapiera mi dech.
Vôtre Majestè─ słońce.Jestem olśniona.
*
Nie tylko ty, lichy robaczkuchwytasz się łapkami za głowęw niemym pytaniu
patrzsłońce też przemierza obszaryrozgląda się po niebie
wypatruje iwypatruje wciążBoga.
*
budzisz iobjaśniasz mimoje „ja”
*
czy już staję się łoskotem twojej krwijak tymojej
228
ZE ZMIENNYM CIENIEM
Jakot, muszlaczy kosmos
jednako zwinięci w kłębekna tej samej drodzemlecznej
i zagłębieni w problematyczną czerńfirmamentu
jednocześnie chłoniemy chciwiestały blaskwtaczany na sam szczyt swego istnieniaze zmiennym cieniem.
229
Z PRZECHADZKI
Mówię do ciebie: spójrz ─czy ten kamień, albo skrzydło owadanie układa się w taki deseńjakby głównym celem naturymiał być ornament?Zmierza ku niemu rybagwiazda na firmamenciei kolecchoćby na tej giętkiej gałązce jeżyny.A ty zaprzątnięty własnymi myślamimruczysz: ─ to tylko fasada
─ i słowo „fasada” w odniesieniu do tegoo czym myślę japrzejmuje mnie nagłym chłodem.
230
NAD STAWEM, PRZED NOCĄ
DeszczSitowiei czasem odgłosy żab
jest jakby wielka ciszaprzesiewała się do tej małeji jakby małanabierała głębokiego wdechuby móc odskoczyć znówdo tamtej wielkiej
opodalna drutach telegraficznych─ jak na pięciolinii ─czarne nutkiprzeskakują to tu to tamzarysowując w ptasim locie począteknaszej wspólnej melodii
dzień posłusznie połyka ostatnią kapsułkęświatła
już wkrótce sengranatową gąbką zetrze tablicę dniaz seledynowych zdarzeń.
VI 1995
231
DZIESIĘĆ LAT PRZED KOŃCEM
Wiek dwudziesty się skończyłzanim się skończyłchociaż dokładnie nie wiadomo kiedy.
Mógł odejść w tym dniu w którymzmarł Salvador Dalijak gdyby los epoki ważył sięna szali tak absurdalnych wąsówjak te jegoobmyślanych starannie co do włoskaby mogły dawać odpór grozie skrywanej pod krechąśrodkowych dziesięciolecia przy tym ciasno zwiniętych jak grypsktórego jednak nie ma komu podać.
Wiek dwudziesty przeminął zanim skończył bieg.Musiała go zawczasu wziąć z sobą do grobuskrzętna kolekcjonerka z WenecjiPeggy Guggenheimprzyszpiliwszy wpierw wiele z .ducha tego czasuw swej prywatnej galeriipod drzewkiem Calderagdzie dotąd jeszcze mruczy kot Paula Kleeprzy zamilkłej gitarze Braque'a i Picassa.
Bez Bette Davis bez boskiejGrety Garboo czym tu mówić to już koniec koniecwkrótce przyjdzie pożegnać ten ostatni mitnogi Marleny Dietrich─ daj im Boże zdrowie ─bo choćbyś umiał stworzyć milion równie pięknychten wiek nigdy nie uzna drugiej pary nógnad te które─ kiedy był jeszcze w szampańskim humorze ─raczył raz wykreować.
Gasną mity symbole gwiazdyi ulubieńcy na miarę stulecia.Wśród niezliczonych kroci szarychnierozpoznanych bytówtym głośniej musiał umieraćnawet cichy Beckettzwłaszcza że nikt podobny mu już w tym wiekuraczej się nie objawi.
232
Na przełomie roku 1989 i 1990pękła wreszcie nazbyt napięta od półwiecza strunaustrojuktóry mienił się być rajem(choć miał być nim główniedla przyszłych pokoleń).
Ten ustrój ─ rzecz ciekawa ─stworzony do absolutnie wyższych celówniż cele najprostszejakie zwykły zaprzątać zwyczajnego człowiekado życia się nie nadawałw końcunie tyle nawet w starciach ulicznychi nie w walce poległco raczej się zepsułjak krwisty befsztyk stale odkładanyna jeszcze inną okazjęi wiecznie na potem
lub może skisł jak zupa właśniecóż że zrazu zawiesistaskoro w poręnie było komu jej postawić w chłodzie.
Przyszło więc obejść się smakiem(a zwłaszcza abszmakiem).
Gdy by ż rewolucje zaczynałyi kończyły się na triumfalnym salucie
niestety
one lubią się jeszcze toczyća tocząc się pluskać chlupać i bulgotaćpóki nie stoczą się w bełkot
lubią też dreptać w kółko.
Równie niefotogenicznie jak rodzinę carówna wstępie pomordowanotakże na odjezdnympodle i po zbójecku rumuńskich małżonkówsprzątnięto─ przez zbędny pośpiech ─katów zmieniając w ofiary.
Wejście w sfery kosmosu właściwieprawie nic nie zmieniło w wymiarze tuziemskim
233
wszystko w zasadzie zostaje ─ jak dawniej ─do rozwiązania w przyszłościzmiana perspektywwzajemnych odniesieńnadal nie zdaje się wchodzić w rachubęi ciągle jeszcze na przejściach granicznychlud po staremu wodzi się za łby
z kątów powyłaziły zamierzchłe upioryz tępą pałkąi znowu patrzą kogo bićchoć sądzono że taka rzeczjuż się nie powtórzy.
U nas z kolei dziś wyszło na jawże przeciętny Polakchoć dotąd umiał głównie być poetąi komiwojażerem palących ideiza które zwykł kłaść głowę z przedziwną ochotąteraz chce gwałtem dobrać się do mioduprzygranicznych handelków w nie najlepszym guścietraci twarz i tak dalejszczęściem ożywia się islam w sąsiedztwiestąd Polsce powtórnie się kroirola przedmurza chrześcijaństwa ─ ─
to stary naszdobrze już wysłużony konikszachowy (choć od biedy zdatny jeszcze na odsiecz)może na nim z odmienioną miną Polak wskoczywreszcie przez próg Europyktóra ─ chcąc nie chcąc ─ przecież uchyli mu drzwi.
Litwa zbyt szybko zdarła ─ jakże twarzowe! ─ maskipolitykom zarówno wielkich mocarstwjak i małychktóre bywają mocne w czczej gestykulacjiczy wzniosłym słowieale nie w wyciąganiu konsekwencjize składanych oświadczeń
zanim zdążyliśmy się nacieszyćnadziejąpo szumnej gadaninie pozostał namcierń wbity tak głęboko w piętę że o sobie znakprzy każdym daje krokua nie ma sposobu by go wyjąćnim się otorbi z czasem ropąktóra ból przytłumi.
234
Niewykluczone że wraz ze śmiercią Sacharowawraz z jego tchnieniem przez sen─ tym ostatnim ─wyparowało w powietrze sumienieufundowane w tym zakątku ziemima je od dziś zastąpić właśnie kac i czkawka.
Wiatr historiiw nadto wartkich porywach odsłoniłgłośne choć tajne groby przeważnie masowe
sławiony wczoraj w pieśniach wódzaż nadto okazał się ludobójcą którym był wprawdzie od
[zawszeale dopiero teraz stał się nim formalnie
siedemnaście milionów zgładzonych jego wyrokiem[wczoraj
pewno znównie powstrzyma ręki kolejnego gorliwego poetyprzed zrymowaniem jutro następnej kantatyku jego chwale lub przeciwko niej.Nie ma komu pocieszyć Boga.
Tutto fa schifo / non scriveró piu2.
wiosna 1990
2 Cesare Pavese.
235
WIELKA PAUZA
Najpierw myśliszże to rozłupany na pół orzechnaszego świata
jedna polowa przeżutadruga
choć się otwiera na wielość znaczeńnadal zakrytarzekłbyś ─ twardy z niej orzechdo zgryzienia ─
tymczasem cykl się obracai nagle wszystko jest zupełnie inneniż kiedykolwiek dotąd
i nawet już nie to ważneże kończy się tysiąclecie jedno czy drugiealbo że nowe się zaczyna
to coś więcejo wiele więcej inaczej niż nam się zdaje
oto wciąga nas w wirw swój lej
wielka pauza.
Czy nie sądzisz że dzieje się takjakby wyłupywała się z nasnowa eraniepodobna do niczego co było dotąd ─Tracę głowę.Czy ktoś mógłby mi pomócczy mogę komuś pomóc
zagarnia nas w lej swój wielka pauza
dokąd to zaprowadzi ─
Może trzeba się uchwycić tegoco dobrze znane ukochane lub odrzuconeale znane ─
Przeszyci na wskroś bolesnym kolcemnaszej urzekającej epokirwącej
236
jak koń co zerwał wszelkie wędzidłamyrażeni zachwytem i grozą rzeczywistościtej co faktycznie jestczasem
─ a nie li tylko obrazem czasuświatem
─ a nie li tylko jego obrazemdoznający wielorakich smaków
─ a nie samych przekazów o nich
na palcach na paluszkachobchodzimy te przedziwne istoty─ swoich następców ─istnych przybyszów z innej cywilizacjiwgapiających się w pozórw mamiące odbicia rzeczy tego świata.
Czy nie sądzisz że dzieje się takjakby z naszej starej planetyodrywała się innajuż nie zasiedlona przez podobnych namtych od tysiącleci podobnychdo mnie do ciebietakich samych jak myi jak my niepodobnych zarazem do tychzrodzonych dopiero coterazprzybyszów innej cywilizacji ─
Popatrz na te maleństwa zawczasu pojmanew sieci niewidzialnych lecz istniejących promieniwplątane w elektroniczne sieciw impulsy ekstatycznych wibracji
czyż nie sąjakby zdalnie sterowani stosownym pilotem ─
włącznik wyłączniki jeszcze na to zagłuszająca wszelką „mojość”fala złowieszcza tonówwbijanych przez ucho pod mózgową korę ─
Nie muzyka lecz zgiełk.
(Nawet jeżeli przejaskrawiamżeby coś uzmysłowić mnie i tobie ─dokąd to zaprowadzi, powiedz.)
Kim oni są ci nowi
237
kimże sąmylący jakże często bramymiędzy jawą a snemmiędzy snem na przeciąg nocya snem na zawszeobywający się bez rozróżnieniaco jest fikcją co faktemco bólem bólua bólem do pomyślenia(wzrost okrucieństwa nieletnichczyż nie przemawiałby za tym?).
Tracę głowęzagarnia mnie w wir swój wielka pauzaw przerwanej zbyt gwałtownie sztafecie pokoleń
no i ten rozziew świadomościrysabardziej przepastna niż Rów Mariańskiw głębiach oceanu
także rodzaj ich zniewoleniawielorakich uzależnień
co myślisz o tymo nas o nich i w ogóle.
Muszę uchwycić się czegoś co dobrze mi znaneco urzekało mnie i nadawało sensodchodzącemu właśnie temu mojemu czasowi.
Czy ktoś mógłby mi pomóc czy mogękomukolwiek pomócgdy w swój lej mnie zagarnia wielka pauza.
20/21 X 1995
238
Wiersze niektóre(1997)
239
W PŁYNNYM STANIE
Wody mojego ciała kryją w pęcherzykach snuróżowe ukwiały
wody mojego ciała kiedy nie widzęwabią trytona o wypukłych oczachjakby zbiegłego z płócien Paula Klee
by go utulićutulić ─
wody mojego ciałakryją brunatne i czerwone algi.
Kiedy śnię ─Saccorrhiza bulbosa podnosi mi włosyże aż stają dębakiedy śnię ─
Macrocystis piriferakrocionoga i długa jak jamnikmnoży mi ciarki na grzbieciei przechodzi mnie mrowiempodczas gdy Ciaudea elegansjest różową nutąa raczej kluczem do niebiańskich melodii(zresztą sam zobaczPetit Larousse en couleurstrona 26).Wody mojego ciała tęsknią za morzemkołyszą się, kołyszą, wkołysowują do wewnątrzziarenka piaskui już z prochu w prochsypią mi piaskiem w oczypodczas gdy pod pokładem wierszaprzywarte niby muszla do spodu słówz łoskotem kołacze sięosłupiałe jużi pobielałe mojeja.
240
DWIE PORY ROKU
Wiosną widzisz jak kolor staje się koloremjak wygłasza się rozgwar ptasich nuti świetliścieje blask
te nasze barwne doznania tespieszne przechwytywania czegoś w bieguna podobieństwo jaskółki łowiącej w lociewysokolotne owady
ale gdzie się podziewa to główne─ nie wiadomo co ─które sprawiaże nieruchomość zostaje wprawiona w ruch
i zimagdzie zima wtedy zimujegdzie mieszka zima?
Zima mieszka wtedy w wysokich górachwiosną wcale nie idzie do morzaspławia krę nurtem potokówa sama uchodzi w górypnie się hen na ich szczytylub gnieździ się w rozpadlinachtężeje tam lodowaciejeaż nagle wyłania się swą najszerszą fraząwidnieje szronem na polachbielą szronu przyzywa obłokiby od nowa usiały świat bielą
─ A kolorgdzie wtedy zimuje kolor?
Kolor wtedy zimuje w kamieniukolor kwitnie w kamieniu pod ziemią.
241
* * *
Dzisiaj nie czytam gazet
nęci mnie gałązka za oknemobciążona ruchomą plamką.
O moja śliczna gąsieniczkopartykułokoloru podarowanej mi teraz chwili
jutro przenikniesz mnie na wylotskrzydłamidomniemanego motyla
podczas gdy czas rozpada sięna nierówne cząstki
jakże różne dla mnie i dla ciebiei kiedy światrozpada się na cząstki
jednakie nam obu
stajesz się oto kruchym mostemwiszącym nad czeluściąktóra rozdziela mnie i światwiążesz krawędzie od ty ─do ja
i cóż mi po gazetach dzisiaj. Ty─ śliczna gąsieniczko ─zawładnęłaś moimi myślami.
Wszystko co poza tym ─jakże znikome.
17.08.1996
242
W płynnym stanie(1998)
243
NAWROTY
Najpierw łuska powiekijak piasek uwiera źrenicę
zwierasz się, wwiercasz w siebiejużeś cały w skorupie
głucho ─niemo spadasz jak sondaciśnięty bielą o bielsamego dna kości
i jużnie tylko trylobitynie tylko glony
sny iście sylurycznewysiewają sięjakiś liśćryboliśćrafa wstępnych pamięciich zdobny koralktóry rozpierzcha się tuż-tużprzed otwarciem oczu
lub przeistacza się w kolecświatła.
244
WODNE MOTYWY
Już rozdzielone są głoska od głoskisylaba od sylaby jużpojedyncze literyna niewymierną odległośćodbiegają od siebie
świat słowa (a więc twój świat)rozprasza się rzednie
jednak spróbuj, takwłaśnie zrób to jeszcze razspróbuj na nowo zespolić jezwiązać ─ ─
To co dryfuje to copodmienia tekst podstawialiterę w miejsce literysens na miejsce sensu
to co sprawia całe to przemieszaniezamętco rozwadnia zapisa z nim ciebie przeistaczaw aquaw tę jakąś kolorową plamędośrodkowo spiralnąjak wirco przeistacza ci bytw swoistą akwarelę istnościw cały ten zamęt
czyżby było owym wyższym porządkiem?
245
NON FINITO I
Feliksowi(zasada non finito, o której piszesz,
najlepiej wywiązuje się w obrazach snu)
przez wolno płynące wody snu płożą się glonyzaczątki obrazów
nowiki cienkie jak turecki księżycigrają wokół tańczącej euglenyi nastawiając narząd światła pod kątem moich źrenicświecą ciemno odbitym blaskiemprzenikającym mnie do trzewi
co przędą te wirujące miniwrzecionaco wijąktóre co tu jest mną
wysupłuję się z macek, rzęsek, obuwikówpo mrocznej stronie niedocieczonych wątkówstrącona w przepastną kwadraturęniepojętego akwarium
na jego kruche szybki wpełzają paprocieistne glosopterydy rodem z permokarbonu
tuż obok moje usta nieme, otwartew zbliżeniu wyolbrzymionezachodzą parą i szronem i rozmazująmetodycznie wymazują siebie i mnie z cieczy czasów
246
TY I TWÓJ ŚWIAT. A JA?
Tamte wzgórza na widnokręgustają się i wciążtrwają
nadeszła chwila kiedyty stajesz się tyja staję się jaa wszystkozdaje się piętrzyć i piąćwraz z nami i tym co wokół
lecz w nagłej zmianie światełpatrztwe imię i moje zmienia się w smugępo imieniujakby ktoś mściwiewymazywał je brudną gumkąpod osłoną ciemności
tak taknadchodzi chwilakiedy wszystko rozsypuje sięrozpada albo staje jak wrytewobec niepojętości tegoco poza nami ─ ─
góry kruszą się ale trwająpodczas gdy ja gdy ty
próżno szukamy w gwiazdachocalającego kamienialub wypatrujemy sprzymierzeńcaw zodiakalnych znakach ─ ─
i jużty wysypujesz się z tyja wysypuję się z jaa światchoć wysypuje nam się z rąktrwa nadal nieporuszony ─ ─
tymczasem nasze uchochoć jeszcze słucha nie słyszypatrzące oko nie widzia słowo które zwija się w kłębek
247
zgruźla się w istny węzełnieprzenikliwezasklepia się w sobieczyż może znaczyć coś więcejniż znaczyło wczoraj?
Czy także słyszysz pod stopąkiedy tak rozmawiając
idziemy łąką na ukossuchy klekot torebek
niegdysiejszych kwiatówz których uszło ostatnie ziarenko życia –podczas gdy twoja─ dla mnie niepokojąca ─ obecnośći być może nadal niepokojąca dla ciebieobecność mojaulatnia się w lekkicho, jakże lekkich powiewachtego bezwietrznego poza tympopołudnia.
248
PÓŹNA WIOSNA
Struna nocy napięta i chrapliwajak glos Armstronga śpiewającego Ramonę
tej nocy mam czarną skórętej nocy w moje stare ciałowstępuje młoda dziewczynajaką kiedyś ja także byłami wybijając takt nogągnie się w palących rytmach
jakże znajome są mi dzisiajnietrwały jaśmin i różaa nawet ekstatyczny szlochskryty w gardle słowika
co było zapomnianeprzypomina się w nagłymjaskrawym błysku
noc sierpem księżyca dobywa na jawrzeczy zdawałoby się dawno straconei spowijając je drżącą mgiełkąspiesznie układa z powrotemna dno kuferka pamięciskąd przed chwilą zbiegłyprzez szparę zacinającego sięwiekaktóre zwykło się zatrzaskiwaćjakby sobie samemu na przekór.
249
W DESZCZU
siódmego lipca o siódmej po południuzaczynam umierać
─ nie przerywaj sobieto jeszcze potrwa czas jakiś
w deszczowe popołudniepory roku krzyżują się ze sobągdyby nie gazeta z dzisiejszą datąnie zgadłbyś: wiosna to czy jesień
deszcz na parapecie wystukuje staccatoupływających godzin
─ nie, nie przerywaj sobie
szary kolor gołębi w zupełności mi dogadzaw szare popołudnie pomieszanych pór rokuw godzinie kiedy zaczynam umierać
tak, tak, to się właśnie zaczęłoale naturalnie potrwa czas jakiśmoże całe lata
więc nie przerywaj sobie
powiedz: o czym właściwie mówimyku czemu zwracamy się z tą zamazującą świat nitką
[deszczujak kapką u nosa czy w oku łząz powodu których─ wszystkich razem wziętych ─głowa szuka kryjówki bodaj w tych słowach wierszajak w postawionym na sztorcszorstkim kołnierzu.
250
MOTTO 2
może ten wierszjest kaprysem Bogaktóry ukrył swój sekretpod nietrwałym nalotem barwna skrzydle motyla
wiem, że moja ojczysta mowaprzetrwa jeszcze ledwo parę pokoleń
potem słowa moje wrócą do łupinyalbo wsiąkną od spoduw zwycięskie słoje tej mowyktóra przebije się na powierzchnię
kiedyśjakiś łowca osobliwościwychwyci je siatką na chwilę
cóż to za kaprys ─ powie ─wsączyć tyle migotliwych pyłówznaczeńw coś równie nietrwałegojak ten dziwaczny zapis.
251
Z ALBUMU
Kobieta i mężczyzna idą brzegiem morzafale głośnym Plaśnięciem o plażę zaklepują na wyścigiswoje jestemmewy na próżno usiłują skwapliwymi dzióbkamiprzytwierdzać ich ruchome grzywy do stabilnych brzegów
na mokrym piaskukażdy żółty kamyk chce uchodzić za bursztynkobieta schyla się prostuje i schylamężczyzna wcisnął ręce w kieszeńi spoglądając przed siebie cały zamienia się w słuch
rytmiczne plaśnięcia fal i łoskot morzabrzmią jak aparatura USGczy nie tak właśnie, nie w ten sposóbtłukło się o kruche ścianki życia jego własne serce
kobieta schyla się po małe podarunki morzachoć myślami wyraźnie krąży dalekonagle odwraca się do mężczyzny i ujmuje go za rękęjakby ten był małym chłopcemktórego trzeba natychmiast wyprowadzić z ciemnego lasuw jasność polany
zmienia się konfiguracja chmurkrzyk łabędzi krzyk mew i monotonny łoskot morzazdają się teraz budować wspólnie strop dla ciszyw którą bezsłownie wchodzą kobieta i mężczyznajuż poza kadrem.
Kołobrzeg 97/98
252
RULETA
Wargi tylekroć całowane już nie są wargamisą szczątkiem szczątków
zgasła źrenica nie wdaje się z tobą w wymianę spojrzeńnie potrafi słać ci porozumiewawczych błyskównie rejestruje niczegoniezdolna pełnić żadnych funkcjijest szczątkiem szczątków
dokąd uleciało to cośco poruszało figlarnie rzęsęi grzywkę na czoleco wprawiało w falowanie piersii sprowadzało rumieniec na twarza twoje myśli wybłyskiwały pod chmury i wyżej?
Les jeux sont faitsrien ne va plus!
Te palce które widzisz już nie są palcamiani im w głowieprzebiec po klawiaturzealbo łobuzersko dać komuś sójkę w boki nazbyt trudno wyobrazić sobieich pieszczotylub bodaj niecierpliwy gestz jakim odgarną niesforny lok z czołaich linie papilarne stają się teraz martwą literąbliżej są prawa niż życiowych sprawtrumna do szczątków pasuje jak ulałzresztą sama wygląda jak jakiś paragraf
les jeux sont faitsrien ne va plus!
253
SKORUPKA
Proszę o chwilkę cierpliwościzaraz zwolnię zajmowane miejscei ustąpię je pierwszemu z brzegu.
Proszę się nie pchaćjuż za chwilę zacznę znów z powietrzapobierać dwutlenek węgla a wydalać tlenktóry o wiele bardziej przyda się innemu.
Wrócę skąd przyszłam.
Garstką prochubiaławym osademcałą sobą dźwigać będę skałęu samych fundamentów świata
japotencjalna skorupkaistoty dziwnej nad wyrazktóra podobno pierwej tutaj była
(według świadectwa gwiazdy zgasłejprzed milionem lat).
254
POŻEGNANIE
Niemal wszystko już uprzątniętezrolowanewystawione za próg
słychać klekot kolejno zatrzaskiwanych drzwiw tym jakże lichym i kruchym mieszkaniuduszy(które jednak było mi drogie)
próżno geny, chromosomypróżno rozliczne komórkiwodzą za mną swym spłoszonym okiem
zatrzaskuję kolejne przejściawygaszam światłaprzecinam przewodyłączące mnie z kim i czymkolwiek.
Żadnego continuumżadnych przeobrażeń i przeistoczenia
dalszych ciągów nie będziekoniec dyskusji
it won't be continued.
255
PUCH OSTÓW
nic mnie nie dźwigana niczym nie wesprę rękiże to a to jest moje
żaden żukżadne źdźbło trawynie nosi mego imienia
pył który przylgnie do mych żebernie zgadnie że jato ja
z niczym tu przyszłami odejdę z niczymi wkrótce będzie jakby mnie nie było
jednakże jeszcze dziś─ czy tylko dziś? ─rozpoznaję jako moje te strofyktóre wystukuje w ostach za oknemszczygieł
i ostrożnie wnoszę w pamięćkroplę deszczujak najcenniejsze nasionkotrwałego słowa.
256
* * *
Zlodowaciałe w perspektywie wspomnieniazastygłedo niedawna jeszcze żyweobrysowane zapachem, koloremdziejącej się ongiś chwililub dojmujące przeżytym bólem
nagle obcewystudzonejakby to komuś a nie mnie się zdarzyłoi jakby zostało mi opowiedzianeprzez kogoś
takie tam zdawkowewspomnienia nie-wspomnieniaktóre ważą tyleco zeszłoroczny śnieg
─ więc to jest starość?
257
NICZYM ODYS
Nie krzyw się zbędnym floresommoich niektórych wierszy
w ich gęstym runieukrywani nagie i bezbronne „ja”kiedy niczym Odysowi, co pod brzuchem owiecuchodził z mrocznej jaskiniprzyjdzie uchodzić i mniez jaskini bytu strzeżonej teraz i wtedyprzez nieubłaganego Cyklopa
w jakże niepewną─ bo któż o niej co wie?przestrzeń po tamtej stronie doczesności.
258
* * *
Język bada ostrożnie wypukłości literwnika w szczeliny pomiędzy zgłoskami
niektóre laski zapisanych słówsą jak pnie baobabu
tu można mieszkaćw tym się można skryćw upatrzonej niszy w szparcepod korą znaków upychaćniewidzialne gołym okiemzłote pierścienie
słojeuchodzącego czasu.
259
W ODWROCIE
Coraz więcej przestaje mi sięzdarzać
to i to w każdym raziejuż mi się nie zdarzy
to i to już nie będzie doznaneodczute zapamiętane
coraz częściej w lukę po tym co niebyłewślizguje się natarczywe
─ pamiętasz?A czy jeszcze pamiętasz —
Kto jakże mi drogiwłaśnie odpływa na statku w nieznanepodczas gdy jana tym brzegu pozostałapodnoszę chusteczkę do oczu.
1996
260
* * *
Na początku nie było słowana początku był najwyżej jego początek
jaka głoskaliteraktóra święta sylaba ─
Co poprzedza słowo cociebie poprzedzaekstaza namysłgestciemne narzecze pod naskórkiem mowy ─
Po takiej kresce jakakreskapo takim słowie jakie słowoproch jaki po takim prochu ─
zbliża się wschodzi od nowachwila tamta pierwszagdy magma świata musi ulec w końcuprzemocy słowai kiedy nicmusi się stać jako coś ─
(powiedzmy:świat jako tylub jako ja teraztutaj).
1996
261
PRZED
Nadchodzi purpurowa chwila abdykacjisłońca
już nie dzieńjeszcze nie noc
ale nikt nie próbuje brać otwarcie strony światłai tego co jasne
złotawe interregnum spopiela sięniebieściejeseledynowieje
teraz pilnie wpatruj się w otwierający się na chwilę tekstnocywczytuj się weń scalajzłoty alfabet kapryśnie rozrzucony po firmamencie
nakłaniaj ku sobie jego cząstkipolażeby zmierzał do sensu
wreszcie już możesz byćwreszcie możesz przepętlać się przez elipsy kolejnych ciszw tamten ogromi wchłaniać w siebie bodaj jakąś jego część.
262
* * *
Przede mną i przede mną uskrzydlona stopajej złoty ślad naumyślnie zostawiony w chmurachprzywabia mnie wciąż od nowa
potykam się dźwigampadamznów dźwigam się wzlatamwzlatam
podążam za złotym ślademskrytym w kolejnym domyśle
zanikającym znów za chmurąw coraz to innym obłoku.
263
POCHWAŁA ZESZYTU W KRATKĘ
Zeszyty w linie, wierz mi, diabła warte.Myśl nimi jak po szynach mknie ku katastrofiezaraz za rogiem kartki na krawędzi stołu.Natomiast otwierając zeszyt w kratkęnie sposób nie pomyśleć z miejsca na przykład o kolemieszczącym w sobie nieskończoną ilośćprostokątów (które zawsze równe między sobą)lub nie obstawać przy tymże jeśli istnieje trójkątmusi być dana przyczyna dlaczego istniejea jeśli nie istniejeto musi być racja co jego istnienie obala.
Wszystko to nie wyczerpuje zalet zeszytu w kratkę.Tak czy owak ─ skoro nie ma próżniwszystkie rzeczy do siebie powinny przylegaćniczym tu kratka do kratki.
Najlepiej też się milczy nad zeszytem w kratkę.Ilekroć go otwieram czuję się jak filozofktóry chciał nieskończoność usiać kwadratamiżmudnie nanoszonymi na mniejsze płaszczyznyby tym sposobem wziąć ją we władanie myśli.
Jednak twierdzącże poszczególny kwadrat jest zdominowanypoprzez otaczające go inne kwadratynie spuszczał z oka tego co się skrywapomiędzy tym a tamtym (myślę o spoiwie)i tak kratka po kratce raczkował ku Bogupilnie oznakowując go ze stron wielu naraz ─
Ba, z siatką na motyle czaić się na Bogazdoła tylko filozof, dziecko i poeta.
Stąd jeśli chcesz co pisać, raczej zeszyt w kratkęotwórz na pustej kartce któraniczym dywan z tysiąca i jednej nocy zawsze skorado wzlotów, domysłów i mniemań(skrytych pod skórą figur geometrii).
264
TRÓJKĄT
Trójkąt wcale nie wygląda na figuręw stanie spoczynku. Stalezdaje się dokądś zmierzaćdążyćnakierowywać na coś
wydaje się, że zaczajony w swoichkątachlada chwila wyskoczyz czymś nieoczekiwanym
gotów przekraczać własny wymiarjest niespokojnym duchemgeometriiwysiewa z siebie możliwościstania się całkiem kimś innyma nawet bycia okiem opatrzności
(jednak nie wpuszczaj go za prógtwojego domuniechaj pod własnym kątemnie układa twojego życia).
265
POCZTÓWKA Z VISBY
dla Gunilli
Na skalistej wyspie odkrywa mi się kamieńz muszlą wtopioną do wewnątrz
fala morza sprzed nóg odpływaprzypływacoś się z toni wynurzazanurza
pamięć uzmysławia słowarzadko używanejak szkarłupnieczyli te wszystkie promieniste organizmyjak rozgwiazdyjeżówcefossiles
drobiny szkieletu morzaszkieletu świata
kość z kości mego początkumoje i twoje stąd dotąd.
266
* * *
Mały różowy robaczekubiegł mnie zagłębiając się w miąższdorodnej śliwkina którą i ja miałam apetyt
teraz nic po niej ni jemu ni mnie.
267
PLISZKA
Gotlandia jest krajem pliszkiz potakującym ogonkiem
Pliszka po szwedzku brzmi:sädesärla
po łacinie: Motacilla alba
Jak się te nazwy mająwzględem ptaka
jak względem siebie
Nie umiem dokończyć tego wiersza
dokończ go za mnie
1997
268
* * *
słońce odskakuje jak oparzoneod czarnej emaliiktórą powleczone są dziś moje słowa
269
ALTER EGO
Mój świetlisty sobowtór niewidzialny gołym okiemgotów z dobrą nowiną biegać na posyłkido wszystkich bliskich których mu polecam
umie z powietrza wyłapywać strzałysłane ku nim przez losalbo przez nieprzyjaciółi potrafi oddalać grom z jasnego niebaco zawisł nad ich głowąjak miecz Damoklesa.
I jakby tego było jeszcze małomachnie dla mnie w powietrzu wierszręką uzbrojoną w pióro nie z tej ziemi.
Czemu nie dopisuje mi wzrokby z obłokówściągnąć te strofy nim je wiatr rozwiejedrocząc się ze mną z okrucieństwem dziecka?
Choć tekst umocowany licznymi kropkamido chmurjuż mi je wyłapują w locie żarłoczne jaskółkimylące najwyraźniej kropkę z ziarnkiem makustąd bywa, że przekręcam rozsypany zapisi gubię się w domysłachwięc nie przestaję na pomoc go wzywaća on w tej sprawiei w innych przybywa.
270
ŚWIECENIE
Całe to nasze bycie jest świeceniem
tym świeceniem wspomagamy i swoje słowoi gwiazdęktóra czuwa nad ciemnym duktemjakim w noc przerażeniaprzedzieramy się wzajem ku sobie.
271
NORWID
Koło Hiszpańskich Schodówzblakły cień poety Cyprianakrąży za białawym cieniem istnej syrenyniedoszłej kochankiMarii Kalergis
powiernica ich dwojga, Trębickachwali jego fragmentowy wyrażania się sposóbjakim w siebie pochylonobdarzy hojnie przyszłe późne wnuki.
Wczorajszy dandysozdoba warszawskich salonów(bądź co bądź potomek rodziny królewskiej)a zaraz potem tutaj kloszard Europywzgardzony nędzarz
jak z kulą u nogiz kufrem gryzmołów częściowo spalonychnie wydanych, nie doczytanych wierszyrysunków, akwarelek(jak ów zblakły kwiatgałązka maku, prawdziwy rarytasdziś w zbiorach Biblioteki Narodowej)
ten to delikatny, a zarazem gromkokrzyczący, który znał walor milczeniajak nikt przed nim, żadenw pochmurne dni do dzisiaj składa mi wizyty.
Jego listek przyklejony do szyby deszczu kropelkąmam za pozostawiony mi przez niego bilet.
272
TRAKTACIK O MOŻENIU
Mogę, ile mogę. Nie mogę więcej, niż mogę. Chciałbymjeszcze móc. Gdybym mógł to i tamto, to by mi pomogłona wszystko. Trzeba chcieć móc. Móc, aby móc. Jedyniew możeniu kołacze się jeszcze iskierka nadziei. A zatemiskierka życia. Wymóc na sobie chęć możenia choćby poto, żeby cokolwiek móc. Jestem, póki mogę. Dopóki mogęcoś, nawet całkiem małego, jestem. A skoro jestem, więcmogę. Być! Móc!
Jak tu się przemóc, żeby coś móc? Choćby całkiemmałego, zwykłego, najdrobniejszego?
Oto jest pytanie. Pytanie o to, czy mogę. Czy mógłbymjeszcze. Mógłbym? Jak? Co zrobić, żeby móc? Ale co móc?
Trzeba wdrażać się od kołyski w możeniu. Przemagaćniemoc. Liczyć się ze swoimi siłami? Ależ tak. I liczyć sięze słowami. Przede wszystkim jednak pomagać samemusobie coś jeszcze móc. Wzmagać moc możenia. Wymóc tona sobie za wszelką cenę, żeby dopóki się tylko da ─ móc.
Jesteś o tyle tylko, o ile możesz. Czyż nie tak? Zatemmóż!
Dlaczego sądzisz, że nie możesz? Przecież skoro jesteś,możesz!
Tylko wtedy jedynie, gdyby nie było cię, nie mógłbyśnic, nie mógłbyś niczego.
Zatem bądź, móż!W możeniu tkwi najważniejszy sekret i imperatyw bycia.
273
ZAMIAST POSŁOWIA
WCIĄŻ O TYM SAMYM
Czym są nowe wybory wierszy raz już kiedyś opublikowanych? Czy jeszcze inny ich układ i dalsza(głębsza?)perspektywa uzyskana przez dopełnienie ich kolejno powstałymi wierszami nie ma w sobieczegoś podobnego na przykład do przestawienia w pokoju istniejących tam od dawna, wciąż tych samychmebli, które w uzyskanym teraz nieco innym kontekście (np. dokupionej ostatnio etażerki) nabierająnowego wyrazu, ba, nowych punktów odniesienia? Albo ─ czy nie przypomina to takiego ustawieniaświateł w już oswojonym pejzażu, które z tła wyłowią, ku naszemu zdumieniu, jeszcze inne, wcześniejnie zauważone konfiguracje elementów, przyłapanych nieco inaczej nakierowanym teraz snopem światła?
Zapewne jest z tym tak właśnie albo podobnie, czy może jeszcze inaczej. Myślę, że pewnymwyjaśnieniem (lub dopełnieniem) może być przywołanie dawniejszych wypowiedzi, zawartych wprzedmowie czy posłowiu do wcześniejszych wyborów wierszy, tych z lat 1967, 1969 i 1985, które tu wefragmentach przytoczę, uzupełniając je o notę zapisaną o wierszu całkiem niedawno, bo na przełomie1998 i 1999 roku.
Jeśli idzie o mnie, dostrzegam teraz w tych wierszach napisanych na przestrzeni kilkudziesiątków lat zarysowujące się (na kształt przerdzewiałych słojów w przekroju drzewa) kołatematyczne, które w coraz to innej perspektywie nawiązują promieniście do swego rdzenia i usiłująjeszcze inaczej mówić o tym samym, ujmowanym raz z tej, a raz z tamtej strony ─ choć to„wypowiadanie się” biegnie niekiedy nie tyle w samym tekście, co niejako w paśmie równoległymdo niego i może ─ na pierwszy rzut oka ─ niezauważalnym.
O wierszu nie da się chyba powiedzieć czegoś jednoznacznego. Nie da się go w pełnizracjonalizować. Wiersz jest rodzajem wieloaspektowego oglądu, zdaje się przy tym znajdować wciągłym ruchu, jakby mógł dostąpić swego spełnienia dopiero w momencie, gdy zogniskują się wnim zarówno wizja poety, jak i wizja odbiorcy.
SPOSOBEM DRZEWA
Kiedy piszę ─ wówczas to, co sobie zakładam, oraz to, czemu podlegam ─ miesza się ze sobąbezustannie i ─ choć z natury swej również jest niestabilne ─ zapewne decyduje o którejś stroniewiersza.
A przecież ani uświadomienie sobie własnych (nieposłusznych) założeń, ani owych sił, którym,żyjąc tu i teraz, podlegam (nieulegle) i przez które jestem kształtowana, nie mogąc ich sobie, jakwłasnych założeń, ani wybrać, ani zmienić w sposób zasadniczy ─ to uświadomienie sobie obu tychczynników, napierających z wewnątrz i z zewnątrz na powstający tekst, nie wyjaśnia mi do końcaani jego przyczyny, ani kształtu. [...]
Między mną a moim, owym jeszcze nie napisanym lub właśnie powstającym, tekstem toczy siębezustanna sprawa: dociekamy się i penetrujemy wzajemnie, uwikłani jednocześnie w obszarzmagającego się, udramatycznionego zewnątrz. [...]
Nigdy nie wiem z góry, jak postąpię z wierszem, który powstaje. Czasem ulegam mu, niekiedyon pozwala mi sobą powodować. Na wszelki wypadek u progu nowego posunięcia powiadamraczej: nie wiem.
Owo „nie wiem” w sztuce przestało być dzisiaj pokątne i wstydliwe. Znalazło się bowiem wwyborowym sąsiedztwie uprawomocnionego „nie wiem” z zakresu badań naukowych. W sytuacji,kiedy podczerwony promień notuje na kliszy obecność już nieobecnego, kiedy lada moment
274
udźwiękowią się głosy rozrzutnie przez nas zdane na łup tymczasowej ciszy, kiedy wyodrębnia sięmózg z ciała, serce z „ja” i kiedy fizyka ściga się z niewiadomym kwarkiem, a przestwór rozciągasię w jeszcze inne możliwości układów ─ jaką tamą mam zagradzać swój domysł?
Skoro nie wiem, zatem nie lekceważę.Nie lekceważę myśli ani uczuć, świadomości ani podświadomości; wiedzy ani magii, medycyny
ani znachorstwa; tradycji ani współczesności; pewności ani domysłu.Wszystko, co pełza, fruwa, płynie, drga, rośnie, wije się, oddycha, myśli, słowem: wszelkie
istnienie (a może i nieistnienie) powinno znaleźć się w polu widzenia, ponieważ jest częścią całości,którą wciąż na nowo usiłujemy poznać i scalić. Dopóki jednak to jest nie scalone i nie poznane ─nie mogę temu ufać. Zwłaszcza że nie istnieje nic, co byłoby jednoznaczne, co nie miałoby swegoprzeciwieństwa. Każde najprostsze działanie oscyluje między zyskiem a stratą, każdy medal madwie strony (czemu by nie trzy: skoro jest jeszcze otok?).
Starożytni Egipcjanie znali podwójność prawdy.Jakże jednak nie działać, skoro się istnieje? Skoro istnienie jest formą działania, a działanie chce
być zarazem oddziaływaniem na coś lub kogoś?W moim rozumieniu istnieć ─ to być obecnym. Chodzi mi o świadome uobecnienie świata
zewnętrznego w jednostkowym „ja” i uobecnienie jednostkowego „ja” w zewnętrznym świecie. Awięc ─ chodzi tu także o udział.
Stąd zwrócenie uwagi nie na człowieka w ogóle, ale na człowieka wobec cywilizacji, techniki,wobec przyrody (zwłaszcza zagrożonego stanu równowagi w niej samej i w relacji przyroda ─człowiek), wobec wojny, wobec drugiego człowieka, wobec pamięci, dziedzictwa, życia, miłości,śmierci, wobec własnego „ja”, wobec czasu wreszcie, w którym owemu „ja” wypadło żyć.
To założenie narzuca wierszom aktywność, czujność. Nie sposób nawoływać dowspółobecności, współudziału, współpamięci i współodpowiedzialności ─ i jednocześnie pisać „kupokrzepieniu serc”. [...]
Bo tworzyć to także narzucać światu własne widzenie i kształt. To być jednocześnie mediumrzeczywistości i jej hipnotyzerem. To utożsamiać się z tłem i jednocześnie się z niego wyodrębniać.Znieruchomieć w ruchu i nieruchomiejąc ─ poruszać. To ─ wytrącając siebie ─ zaistnieć. Nie jako„ja”, ale jako czas, myśl czasu, jako element jego formy.
Zatem otworzyć się dookolnie, być pryzmatem, w którym załamią się krzyżowe promienie,czułym sejsmografem, rejestrującym wszelkie drgania, trwać jednocześnie pomiędzy i wzbijać sięponad, na upatrzony punkt obserwacyjny, być jednocześnie aparatem nasłuchowym i nadawczym?
To są marzenia, nie założenia. Nieosiągalne „być tu i tam, teraz i zawsze”. Jednak bez tegomarzenia ─ potknięcia i błędy stałyby się dotkliwsze i trudniejsze do zniesienia. Bo przecież ─każdy żarliwszy wiersz poeta przypłaca częścią życia.
1967
* * *Do każdego wiersza uczę się od nowa i od nowa zapominam. Najchętniej wyczekuję chwili, wktórej wiersz sam mnie szuka. Poznaję go z daleka po głosie i wtedy dopiero w skupieniu zajmujęsię tym upragnionym gościem, który przebywa u mnie zwykle zbyt krótko. Cokolwiek jednakpowiedziałabym o tym, a dałoby się niejedno powiedzieć obawiam się, że nie potrafięjednoznacznie wyjaśnić, jak t(się dzieje, że powstaje wiersz. [...]
Tym, co mnie fascynuje przede wszystkim, jest współczesny człowiek wobec swojej epoki, któradoświadczyła go wojną, poczuciem klęski i zwycięstwa, a teraz zdaje się wahać, czy ma goprzytłumić zrywem cywilizacji i rewolucją pojęć, czy też pozwolić mu się rozpostrzeć ponad tymwszystkim ─ oddechem najszerszym. Tak więc interesuje mnie ─ jak chyba każdego z nas ─człowiek w planie etycznym i społecznym, który wprowadza się z odziedziczonym po przodkachbagażem pojęć i uczuć w chaos formującego się czasu, który zdaje się mieć tyle samo szans, żeby
275
urytmizować się w harmonię, co w zgrzyt. I interesuje mnie ziemia, na którą się to wszystkonakłada nową, nie tylko geologiczną warstwą. Jaką? Któż by nie chciał tego wiedzieć iwspółdecydować o tym?
Piszę, ponieważ mam zaufanie zarówno do swego czasu, jak i do ludzi żyjących teraz na tej tuplanecie. I z powodu nieufności. Zatem moje pisanie ─ albo wadzenie się o kształt ─ jest wpewnym stopniu uwarunkowane zarówno zaufaniem, jak i jego brakiem. Są to więc bezustanneperegrynacje w kierunku człowieka istotnego. [...]
Poddanie się rytmowi dźwięków słownych też nie jest celem samym w sobie, jest środkiem.Zatem muszę odwoływać się i do znaczenia mowy ─ a pominę już związany z tym osobny problemzaufania i nieufności ─ i do jej rytmu, i spajać to z rytmem swojego czasu osadzonego nawarstwach epok minionych, czyli ─ być odwrócona zarówno wstecz, jak i sposobić się do biegu wprzód. A jednocześnie ani na chwilę nie przestawać być tu i teraz.
Tak to w wielkim skrócie i uproszczeniu wyglądałoby. W każdym razie ─ w tej chwili tak o tympomyślałam. [...]
W świecie, w którym nie jest wyłączny ani mrok, ani światło, lecz właśnie smuga cienia naprzemian z promieniem kładzie się na każdy dzień i pojedynczy oddech, trzeba ─ jak myślę ─otworzyć się na przyjęcie tego, co w sobie niosą zarówno blask i mrok, oraz tego, co wspólne namjest od prapoczątków i od prapoczątków wciąż inaczej się powtarzające, jak: miłość i śmierć,rozpacz i nadzieja, radość, zaduma i pamięć, oraz bezustanność w ponawianiu zmagań w osiąganiunieosiągalnego. [...]
Wydaje mi się, że w chaosie osaczającego nas zgiełku sztuka może być ─ między innymi ─karkołomną szczeliną, która w niełatwy i nieprosty sposób wyprowadzić nas przecież może wobszar, na którym od prapoczątków dzieje się życie, czyli niepogodzenie z tym wszystkim, co chcenas pętać i ograniczać.
lipiec 1968
NAWET JEŚLI JEST TO WOŁANIEM NA PUSZCZY
„Myślę, że człowiek pod pustym niebem na pustej ziemi musi wysnuć ze swego wnętrzajakikolwiek obszar czegoś NIETYKALNEGO, że musi składać mu bezustanną ofiarę nakazaną litylko sobie przez samego siebie i że czynić tak musi na przekór pustemu niebu i na przekór pustejziemi [...], by mimo nich trwać krystalicznie na kształt mlecznej przędzy niebios, które choć sąpuste, są jednak wzniosłe... I ponieważ musi sprostać swoim życiem tej nieodpartej wzniosłości,którą może być sobie nawet bezmierna pustka, ale czyż wobec pustki wolno nam się ukorzyć, czywolno zgodzić się nam na upodlenie wobec czegokolwiek?” (Ptaki dla myśli; 1971)
Zamiast klasycznego wstępu do wyboru wierszy postanowiłam tu zająć się jednym tylko zaspektów, jaki przewija się w całej mojej twórczości, i uzupełnić zgromadzone w niniejszymwyborze wiersze wypowiedziami niejako równoległymi na obrany temat, które pomieściłam w swejprozie; są one rodzajem dopowiedzenia wprost tego, o co mi głównie szło i co na inny sposóbpróbuję wyrazić w wierszach.
Od blisko trzydziestu lat usiłuję wypowiedzieć się językiem wiersza bądź prozy o tym, o czymnie mogę już dłużej milczeć. Myślę, że większość zapisanych przeze mnie stron powstała z pilnejwewnętrznej potrzeby podzielenia się z kimś złymi przeczuciami, które mną owładnęły a któredotyczą losu ludzi i losu świata, oraz gorączkowego formułowania czegoś w rodzaju zaklęć, którepomogłyby rozproszyć nadciągające cienie; są też te zapisy próbą uprzytomnienia sobie i innymróżnorakich zagrożeń, są wołaniem o opamiętanie się, nawet jeśli miałoby ono pozostać jedyniewołaniem na puszczy; są wreszcie w jed nym ze swych planów (jak to sformułowałam wdebiutanckim tomiku Gumowe klocki w 1957 roku) samoobroną Szeherezady, która swoim„zmyślaniem chciała o dzień przedłużyć życie”.
276
Jak widzę swoją rolę (jako osoba pisząca, która w dzisiejszym skomercjalizowanym irozpolitykowanym świecie podlega różnorakim naciskom i manipulacjom)? Myślę, że dałam temuwyraz w tej choćby wypowiedzi Szymona z Ptaków dla myśli: „W jakiejś bowiem chwili przedarłsię ku niemu z głębi krzyk czy głos, którego znaczenia sam jeszcze nie był w stanie objąć, jakgdyby krzyk ten nie od niego samego pochodził, ale był krzykiem w imieniu krzyku w ogóle;napierającym wołaniem kogoś jeszcze bardziej niepozornego, jeszcze żałośniej znikomego, ktopozbawiony nawet własnego głosu, wtrącony w studnię milczenia, spazmatycznymi bąbelkamiwyrzucanego na powierzchnię bełkotu dawał mu porozumiewawcze znaki i żałośnie dopraszał sięocalenia bodaj szlochu, tego jedynego śladu, jaki sponiewierane istoty wloką na drugą stronę przezszlam swojego życia, by świadczył przeciwko winnym ich tutejszego skarlenia [...]. Zdawało musię, że nędza całego świata [...] oczekuje od jego bieglej ręki i widzącego oka wstawiennictwa,jakiegoś upomnienia się o powszechność prawa do wyprostowanego grzbietu na tej zbyt krótkiejtrasie wiodącej nas od narodzin do śmierci.”
Co jednak poza daniem świadectwa (czyli poza artystycznym zapisem) ma dzisiaj twórca dozaofiarowania ludziom złaknionym jakiejkolwiek otuchy, rady czy pocieszenia? On, który równiejak inni jest strapiony? Trudno doprawdy przy pogłębiającym się poczuciu własnej bezradności ibezsiły znaleźć na to gotową odpowiedź. Na użytek bohatera powieści, Szymona, wpisałam w tekstswoistą „filozofię możenia” („czynię, ile mogę, dopóki mogę”). Stąd Szymon, który sam wierzy wto, że życie jest nieustannym możeniem, pragnie również innym narzucić „swój imperatyw,apelację o świadomość, że się jest, a więc że jeszcze się może”. [...]
Mówiąc jednakże o tym, co dzisiejszy twórca chciałby przekazać swoim współczesnym, wartopamiętać o „cmentarzach zdławionych myśli”. Stąd w Ptakach... owo oprowadzanie „po nieistniejącym królestwie zdławionej myśli, która nie zdołała się uzewnętrznić”, oraz to „zapalanielampek na nie istniejących grobach umarłych pomysłów, zdławionych myśli tych, którymkiedykolwiek łapa milczenia ścisnęła krtań, wymazując na zawsze wznoszący się w nich zapis iwydzierając na powierzchnię jedynie psie skomlenie ich jelit, rzężenie krwi”.
Wydaje mi się, że główną zasadą organizującą całe moje pisanie ─ przy poczuciu narastającychzagrożeń, klęsk i dojmującym poczuciu przemijalności czasu oraz końca epoki ─ jest bezustanneponawianie pytań o to, jak mimo wszystko godnie żyć pod niebem, które może okazać się puste, jakprzeciwstawiać się bezwładowi, który nas zagarnia, narastającej apatii i rozpaczy; jak dodawaćsobie odwagi, jak uchronić przed zerwaniem więzi z innymi ludźmi, więzi z naturą i wspólnymdziedzictwem choćbyeuropejskiej kultury, czy wreszcie ─ z uniwersum. Stąd drążenie problemu ruchu, z wpisaną weńarchaiczną niemal wiarą w jego uzdrawiającą moc (mieści się w tym naturalnieidea „bycia w drodze”, ale nie tylko); stąd problem „aktywnej bezradności” czy też „ideisyzyfizmu” zarówno w niektórych wierszach, jak i w prozie (głównie w Ptakach dla myśli,pisanych w latach 1967-1970, oraz w opowiadaniu Noli me tangere, ukończonym na przełomieroku 1979/1980 i pomyślanym zrazu jako kontynuacja Ptaków...). [...] „Aktywną bezradnością” jestprzecież cała peregrynacja „w stronę własnej tożsamości i istotności, oraz od siebie ku zewnątrz”Szymona z Ptaków..., który wciąż na nowo, bez wiary w jakiekolwiek zwycięstwo czy spełnienie,forsuje kolejne bramy tarasujące mu przejście lub bodaj „przebiera nogami w miejscu i w miejscu”.Problem ten rozwija też Iza w Noli me tangere: „Myślała o chorobie króla, o letargu, w jakim dziśpogrążają się ci wszyscy, którzy w pełni uświadomili sobie własną, porażającą wprost, niemoc idaremność działań. (Nie, wcale nie zapomniała o idei syzyfizmu; jak to sformułowała SimoneWeil? «Uswiadomić sobie własną bezsilność, a mimo to wyczerpywać się w wysiłkachuznawanych za bezowocne w pokornym oczekiwaniu dnia, kiedy Moc, której błagać nie śmiemy,być może to zauważy...» Właśnie: syzyfizm jako antidotum na ów postępujący letarg; trzeba siętego kurczowo trzymać oburącz, trzeba się ruszać, żeby nie zastygnąć w jakiejś niegodnej,kataleptycznej pozie, ruszać się, żeby nie dać się zaskoczyć na bezwładzie, kiedy wybije ważnagodzina, żądająca od nas gotowości na wszystko. A przy tym ─ patrzeć sobie na palce!” (Noli me
277
tangere) [...]Równolegle niejako do spraw, o których tu mowa, z uporczywą wręcz determinacją staram się
podkreślać ważność więzi i związków zarówno z europejską kulturą, która ukształtowała i mnie, imoich przodków, jak i z własną tradycją narodową. Chodzi mi o problem zachowania własnejtożsamości ukształtowanej przez te właśnie kultury, o zachowanie ciągłości, która na skutekróżnorakich uwarunkowań historycznych i politycznych, jakim dzisiejszy świat podlega, wydajemi się zagrożona. [...]
Innym zagadnieniem, które zaprzątało moją uwagę, jest swoiste ubezbarwienie się na naszychoczach klasycznych podziałów na dobro i zło, na ─ że tak powiem ─ prawą i lewą stronę, na białe iczarne. W moim lamencie Pod okiem nieba (zamieszczonym pierwotnie w Ptakach...) tak tosformułowałam: „Co jako czarne jawiło się i jako białe; co dwudzielnie jawiło się, omyliło nas.Czarne i białe objęło się za naszymi plecami, jest jednym [...] Lewe i prawe zamieniło sięmiejscami; lewe i prawe zmawia się nad mą głową. Moja głowa kołuje.” Szukając jakichś miaretycznych, wskazówek, które w narastającym chaosie i zdziczeniu obyczajów mogłyby daćprzecież oparcie, wielokrotnie potykałam się o te właśnie rozmazane dziś granice między dobrem azłem, przez co samo dobro (że posłużę się tu myślą Kuzańczyka) nie mogło się wyraźniejuzewnętrznić.
W tym, co robię, to znaczy w swoim pisaniu, czuję się od dawna outsiderem. Na przełomie lat1955 i 1956 uświadomiłam sobie, że zostałam oszukana i wyprowadzona w pole nie tylko przezpolityków, ale i przez różne autorytety ze świata kultury i literatury. Należałam do pokoleniaodciętego praktycznie (do roku 1956) od dopływu informacji, od światowej literatury, jej prądów itendencji, pokolenia zdeformowanego psychicznie i intelektualnie uproszczonymi, schematycznymistudiami, pustą, ale dętą frazeologią tamtej epoki i ich kłamstwami. Odrabianie zaległości zabrałomi potem wiele czasu. Długo też trzymały mnie na uboczu od życia literackich środowisk dośćintensywne zajęcia zarobkowe (kilkanaście lat uczyłam w szkole). W poszukiwaniu jakiejśwspólnoty próbowałam ─ bez powodzenia ─ nawiązać przecież dialog z tymi, którzy podobnie jakja mieli „wzdęty mózg i wzdęty brzuch karmiony odpadkami ze śmietnika historii” (Ptaki...); którzytak jak i ja „doświadczali mechanizmów jakiejś idei na sobie w całym jej wypaczeniu, jakie ona wsposób nieunikniony przechodzi, spadając po szczeblach w dół; z pieca na łeb” ( Ptaki...); i którzypodobnie jak ja, po odtrąbieniu w 1957 roku końca dyskusji narodowej, uparli się trwać na uboczu,odwrócić się plecami od robienia jakichkolwiek karier („Żadnych przywilejów, żadnych siuchtów zkamarylą! Egzystencją sięgać nisko, jak najniżej w hierarchii społecznej; intelektualnie pchać sięnajwyżej, jak tylko się da”). Nic dziwnego, że choćby w tym punkcie rozminęłam się z tym gronemrówieśników, którzy zaczęli wtedy akurat dorabiać się stanowisk na placówkach dyplomatycznych,w redakcjach głównych, centralnych pism, w radio i telewizji, w której stali się stałymi gośćmi. Niedo nich mogły więc dotrzeć te słowa z Ptaków...:
„I nie wykłamiemy się z tego kłamstwa; nie będzie przegryzania wędzideł, niczego nie będzie.[...] Nasza epoka ma nerwicę, a my nie potrafimy nawet tego wyrazić przy pomocy słów ─ tychzblazowanych przez nasz modernizm słów! ─ nawet nie potrafimy tego wyrazić z powagą.Niczego nie potrafimy z powagą. Będziemy istnieć na niby; jesteśmy lustrzaną podobizną swojejepoki, tak jak logika jest lustrzaną podobizną świata; bo jesteśmy logiką swojego czasu; może tylkomy; nasze pokolenie; ale jesteśmy — ”[...] Także nie do nich docierały słowa: „Byliście bowiemrozbitkami [...] i dom ten był waszą tratwą, samotną wyspą pływającą, z którą wiązaliście nadziejena jakieś tam ocalenie [...]. I każdy z was miał w plecach starannie obandażowaną ranę od jakiegośtam noża lub raczej od skrzydła, które wyrwało się i pożeglowało w inną stronę [...], a wy, zatajającprzed sobą tę ranę, ten brak, udawaliście podfruwanie [...] i ściboliliście mozolnie i po omackujakąś wspólną protezę; bo choć brakowało wam tego skrzydła, wiedzieliście mniej więcej, jak onopowinno wyglądać, i ─ po omacku ─ konstruowaliście je z prowizorycznych kawałków, zdorywczego budulca, przemieniając się w Dedala i Ikara pospołu ─ i żenowało was najbardziejwłaśnie to, że stawaliście się zarazem jednym i drugim, i gdy jedno skrzydło biegle poddawało się
278
regułom rozsądku i paktowało ugodę, drugie szarpało się ku temu, co powyżej, wysoko [...]. Więcbyliście tymi rozbitkami niejako na raty, dopiero po wybiciu godziny fajrantu, kiedy mogliściezrzucić krótkie majtki, jakie zbyt długo kazano wam nosić, i kiedy wycofawszy się rakiem zkolejnego tunelu pozornie prostej budowli, mogliście znieruchomieć na swoim wyrze i odbiegaćmyślą w bok od tego, co bywa tu lub tam, co bywa teraz, ku temu, co jest zawsze i wszędzie.”Powinnam chyba dodać, że w momencie, kiedy skończyłam pisanie Ptaków dla myśli, przyszedłgrudzień siedemdziesiątego roku i całkiem inne sprawy zaprzątnęły uwagę wszystkich na parę lat,inne sprawy, inne racje i inne sytuacje.
1985
GLOSA
Powstający wiersz wytrąca niejako ten inny wiersz, wiersz możliwy do pomyślenia, który ustępujemiejsca tekstowi właśnie zapisywanemu. Tamten inny, drugi, unosi się nad powstałą linijką lub naobrzeżach strofy, daje o sobie znać, ale raczej jest już niemożliwy do pochwycenia. W każdymrazie nie w tym kształcie, w jakim przez moment zwodził myśli, podsuwając im przemglone frazy,które rozwiewały się błyskawicznie, gdy chciało się dookreślić je słowem. Jeśli mimo wszystko udasię go bodaj fragmentarycznie pochwycić, okaże się kolejną wersją zapisu już powstałego i wznacznej części jakoś tam zamkniętego. Zapis tego samego wiersza, który buduje się w sobie,znacznie różni się od pierwowzoru zamierzonego, w zależności od faktu, czy zapisany będzienatychmiast, czy po dłuższej chwili, albo dopiero kiedyś-potem, jakby jego ostateczny kształt nie wpełni zależał od przyzwolenia piszącego tekst, ale jeszcze od jakiegoś szczególnego nachyleniapromieni dobiegających ─ bo ja wiem? ─ od łuski kosmosu objawiającej się akurat w tym czyinnym pyłku rzeczywistości albo od odprysku jego fal?
Nie da się wyczerpująco powiedzieć, czym bywa wiersz. W największym skrócie można byrzec, że jest stale i wciąż zaskakującą formą transformacji jakiejś chwili i jakiejś rzeczywistościzderzonej z tą chwilą. W obu swoich postaciach: tej zapisanej i niezapisanej ─ jest także formąobecności tu i teraz, a zarazem stanem wielkiego skupienia, jego stężeniem, które udziela sięczytającemu. Obcując z wielką poezją, odnosi się wrażenie, że język powierza wierszowi swojenajgłębsze sekrety, choć właściwie powinno się powiedzieć odwrotnie, a mianowicie, że to właśniewiersz jest bezustannym dobieraniem się do sedna słowa, jako że jego tworzenie jest chybanajbardziej aktywnym stosunkiem do mowy, do języka. Jest stale ponawianą próbą pochwyceniaowych wibracji międzysłownych w procesie ich dziania się, kiedy słowo sprzężone z kolejnymsłowem zarówno znaczy, jak dźwięczy, dźwięczy i znaczy. Nad zapisaną frazą stale kłębi się jejniewysłowiona odwrotność albo jeszcze inna możliwość powiedzenia tego, co zostało wyrażone. Tadomyślna sfera również ma swój udział w odbiorze wiersza, który jest taki, choć mógłby być takżecałkiem, lub prawie, inny.
1998