rodziewiczówna maria - byli i będą

140
MARIA RODZIEWICZOWNA BYLI I BĘDĄ WYDANIE PIERWSZE: WARSZAWA 1908 GEBETHNER I WOLFF WYDANIE V: POZNAŃ [1928] WYDAWNICTWO POLSKIE („PISMAT. 21)

Upload: grazka1957

Post on 16-Dec-2015

25 views

Category:

Documents


8 download

DESCRIPTION

Obraz społeczeństwa polskiego po powstaniu styczniowym. Poznajemy równe środowiska: arystokrację, młodzież, życiowych rozbitków, ziemiaństwo kresowe oraz zagrodową szlachtę krośniańską, prześladowaną nie tylko za patriotyzm, ale i za religię, gwałtem zmuszoną do przyjęcia prawosławia.

TRANSCRIPT

  • MARIA RODZIEWICZOWNA

    BYLI I BD

    WYDANIE PIERWSZE: WARSZAWA 1908 GEBETHNER I WOLFF WYDANIE V: POZNA [1928] WYDAWNICTWO POLSKIE (PISMA T. 21)

  • I.

    Wielkie bory, co pokryway prawie ca okolic, przernite byy szerokim szlakiem pocztowego gocica. Na drodze i w borze bya wielka cisza. ciek przydron, pod cieniem starych sosen, sza szara posta ebraczki. Chust okryta, sakwami obwieszona, kijem si podpierajc, sza szybko, cicho, ledwie, zda si, bosymi stopami tykajc ziemi. Spod chusty wygldaa twarz brunatna od skwaru, sucha, ostra, z czarnymi, bystro patrzcymi oczami. Krok miaa tak chyy, e moga sprosta koskiemu truchtowi, a ruchy ywe i mode. Nie ustawaa, dopki br j otacza, ale oto sosny poczy si miesza z wierkami, droga pochyla si lekko, agodnie, drzewa jakby si rozstpowa i oto gociniec wpyn na szeroki szmat pl, k obejmujcy, jak okiem sign, yzn, ludn, zbon rwnin.

    Na granicy borw i pl, jakby warta lasu, sta stary db, a po drugiej stronie drogi kapliczka drewniana, daszek na czterech rzebionych supkach okrywajcy niezdarn drewnian figur witego Kazimierza.

    Tutaj zatrzymaa si ebraczka i ja si bystro po okolicy rozglda, jakby rozwaajc, dokd po chleb i nocleg skierowa si miaa.

    Na widnokrgu dwr czernia duy, szeroko rozsiady, czc si z gocicem dwoma rzdami topoli; wprost dug lini cigna si wie, a na lewo, jak bukiety, rozrzuconych byo kilkanacie osad, otaczajcych drewniany niepozorny kociek; het, na widnokrgu znowu bory obejmoway kraj w ciemn ram i ku nim chylio si soce, znaczc odwieczerz* sierpniowego dnia. Po polach, jak mrwki, uwijali si ludzie.

    Szelest rozchylanych gazi przerwa cisz boru. ebraczka dosyszaa i w okamgnieniu skurczya si, zmalaa, do ziemi, zda si, przypada miaa pozr stuletniej baby obejrzaa si.

    Z lasu wyszed na drog drab w mieszczaskiej kapocie, rosy, barczysty, patrzcy spode ba. Przyjrza si starej, potem zerkn mimochodem na db i spyta:

    Ty co tu robisz, starucha? Z daleka id, po probie. Nu, to id, czeg stoisz. Tak sobie, przystanam, by spocz. Wy tutejszy? Tobie co do tego? Chciaam spyta, czy dwr bogaty? Warto wstpi? Ten tam? Kozary? Tam pusto. Jak to? A tak to. Pana Hrehorowicza rozstrzelali, a pani z dzieckiem kdy u krewnych. We

    dworze stoj jenisiejcy. I nic im z tylu dostatkw nie zostao? Komu? Hrehorowiczom? A c miao si zosta? Moe te Grele, gdzie stara siedzi,

    jego matka. A ty ich znasz? Byam kiedy przed laty w tych stronach, tak sobie przypomniaam. Cay kraj znam. To nie warto byo w te strony wraca. Ot, do kocioa pjd. Ksidz opatrzy. Ale, opatrzy, spodziewaj si. Ju go dawno nie ma. Koci zamknity. Wic kt jest? Pustka. Wszdzie, het. W Kozarach, w Kronie, w miasteczku, po wsiach, po dworach.

    Ot, do kroniaskiej szlachty id. Ci jeszcze siedz! Baba stkna gucho, na kiju wsparta powioda oczami wkoo. Zatrzymaa je na kapliczce. Figura si te zwalia? szepna. * o d w i e c z e r z czas przed kolacj.

  • Co si miaa wali. Toby odnowili! Bawili si gocie, krzye wszystkie powalili, nie widzisz to?

    Wskaza na db, na lece potrzaskane drzewo Boej Mki i doda ze miechem: U nas teraz porzdnie i cicho. W borze nawet dzicio nie kuje. Ruszaj, gdzie chcesz,

    nic ci zego nie spotka, bo stara i nieurodziwa. Baba podreptaa naprzd i skrcia na poln droyn ku kronieskim sadybom; drab

    przepad w gstwinie. Teraz widok szeroki zgin z oczu ebraczki, widziaa tylko poletka rnobarwnej cierni, owsiane pkopki, zielon na kartofli po zagonach. Wesza w szachownic pl szlachty kroniaskiej zmierzaa ku obejciom gospodarskim. Po drodze ludzie pracujcy nie podnosili prawie oczu na ni. Mczyni adowali owies na fury, kobiety wyryway len. Strojem si tylko rnili od chopw, zreszt pracowali ciko, wygldali ubogo. Kobieta zaczepia wreszcie mod dziewczyn wic len w snopy i tak zajt i zamylon, e drgna syszc ludzk mow.

    Pochwalony. Czy u was przygarnicie na noc dostan? Z daleka id! Ustaam! aonie przemwia stara.

    Idcie miao. Ot, pierwsza nasza zagroda. Matka was przyjmie. Psw si lkam, ju raczej pomog, to razem pjdziemy. Dziewczyna w milczeniu

    przystaa. Stara pocza powrso rozciela i gada. To u was po okolicy jak mr przeszed. Dziewczyna poruszya brwiami. Dwr przepad, ksidz przepad, koci zamknity. Jakocie cudem ostali biadaa

    dalej stara. Mae ludzie my, nieznaczne. A u was, u szlachty spokj? Byli pewnie chopcy w partii*, nie wzili kogo? Nie. Wszyscy doma. Ale nie wiadomo co bdzie. Kto nas zgubi chce. Wy od miasta

    idziecie? Od miasta. Na dbie, co u boru stoi, naprzeciw kapliczki, nicecie nie widzieli? Nie. Co miao by? Wisielec. Widziaam, po naszym kraju chodzc, duo wisielcw. Dwch kto powiesi jenisiejcw, bro Boe trzeci, tomy przepadli. Za tamtych siekli

    gospodarzy. Waszych? Dlaczego? Bo db na naszych gruntach. Teraz co nocy chopcy wartuj tam, eby dopilnowa.

    Jakbymy zapali, kto to czyni, dostawiliby do naczelnika. Tak si to boicie! Oj, wida, e wam jeszcze aden palec nie obiera, tak si boicie! Dobrze wam mwi, te sakwy majc i nikogo swego i chleba proszc. A to mylicie, e od urodzenia tak sama byam i z sakwami na wiat przyszam, na

    drodze. Oj, byo wszystko, a pki byo, by lk i al straci, i troska, by uchowa. To tak tylko do pierwszego kucia, do pierwszego ognia, do pierwszego rozgrzania. Jak elazo czowiek jest. Wy si jeszcze wszystkiego boicie, bo wasze dobro i dostatki wszystkiego si boj. Zodzieja i ognia, i prawa, i siy.

    Dziewczyna przestaa wiza snopy; patrzaa na star. Napatrzyli my si, napatrzyli. Ot, w Kozarach pan Hrehorowicz nic si nie ba i nie ma

    go. A nasz ksidz te nic si nie ba i ot, ni ksidza nie ma, ni kocioa. Jak si nie lka! Jak na was przyjdzie, to si nauczycie. Czego si nauczymy? Co to jest.

    * p a r t i a w powstaniu 1863 roku: oddzia partyzancki

  • Wyprostowaa si i rzucia rk het szeroko wkoo siebie, a potem stana z oczami podniesionymi w niebo, bez dwikw poruszajc ustami. Dziewczyna zrazu zdumiona, zaciekawiona, zrozumiaa wreszcie, e to obkana i obejrzaa si, jak by jej si pozby lub uciec.

    Na szczcie wz si ukaza na drodze, powoli si wlokc. A stara z szeptu przesza w wyran mow. Bo ziemia jaowieje, gdy elazem jej nie rusz, bronami nie poszarpi, potem krwawym

    i zami nie zlej. A cep ziarno wyuskuje, co pod ziemi ky puszcza i, lodami skute, czeka wiosny!

    Wz nadjecha. Bokiem siedzc, z nogami midzy szczeblami drabiny, powozi nim szlachcic.

    Panie Wincenty, moe bycie mj len po drodze podwieli poprosia dziewczyna. Radem usuy pannie Marcelce. Pan z miasteczka? Paszczyzn odrabiaem teraniejsz. A do Uhlan pdzili po mk i kasz! Nawet

    zapacili. Podnis czapk i pokaza czerwon szram. Potem, noszc wraz z dziewczyn snopy na

    wz, mwi krotochwilnie*. Powiedzia starszy: na tiebie, stupaj!* Ja czapk przykry, eby nie zgubi, i pojecha.

    Pan ojciec wasz ju wsta? Ley cay siny. A pan Kalasanty to nie wytrzyma, ju i mow straci. No, nie dziw. Siedemdziesit lat to ju nie pora w skr bra. Spotkaem waszego

    Wiktora pod miasteczkiem, mylaem, e pojecha na zapowiedzi dawa. Nie do wesela nam teraz! szepna dziewczyna. Wszystko swoim porzdkiem. Sysz, na przyszy tydzie z miasteczka gocie wyjd i

    spokj wrci. Co to za stara? Niemowa? ebraczka siedziaa na skraju drogi, bez ruchu patrzc w jeden punkt. Dziewczyna

    szepna par sw i szlachcic rzek z politowaniem: Chodzc po naszych drogach teraz, to dur atwo napa moe. No, gotowe, wstpi do

    pastwa za jednym zachodem chorego kuma odwiedzi. Hej, matka, jak chcecie wieczerzy i noclegu, to idcie za nami.

    Ale stara zdawaa si nie sysze. Tak j zostawili. Wieczr zachodzi; po polach rozlegy si nawoywania do powrotu do osady. Nad

    dworkiem zakwity dymy z kominw, od pastwisk cigno bydo. Jak zwykle, jak co roku, co wieczr, od setek lat. Tylko nigdzie nie sycha byo piewu, miechu, wesoego pokrzykiwania modziey, pastuszej fujarki, kocielnego dzwonka na Anio Paski. Kraj umilk, ludzie oniemieli!

    ebraczka podniosa si z zagona na turkot nadjedajcego wozu. Ten by wysany kilimkiem, zaprzony w par koni i siedzia na nim mody chopak w szarym samodziaowym surducie i kraciastych spodniach.

    Stara zatrzymaa go jkliw prob: Gospodarzu mody. Podwiecie mi, zanocujcie. Nogi nie suchaj, godnam, psw si

    boj! Zawaha si chwil, wreszcie konia wstrzyma. Siadaj. Niewesoy bdzie u mnie nocleg. Przysiada na somie z przodu, ruszyli. Przyjrzaa mu si nieznacznie. Mia zacite usta, oczy siwe, twarz such, wyraz uporu i

    siy w caej gowie i postaci. Z daleka idziecie? zagadn.

    * k r o t o c h w i l n i e artobliwie.

    * n a t e b e , s t u p a j ! (ros.) masz i ruszaj!

  • Oj, a zza Bugu. W Ostrej Bramie byam; wdruj po proszonym. Pacierze umiem, pieni wszelkie, troch na lekach si znam. Ot yj.

    Spotkali dwch ludzi naprzeciw idcych. Zamienili pozdrowienie. Dziad yje? spyta chopak. yje, ale podobno kiepsko z nim. A ty ksidza nie zastae? Pojecha do Grel spowiada tam kogo i chowa. Czekaem, nie doczekaem si, moe

    go wzili. Do Grel straszno jecha. Kadego zapisuj, kto tam si pokae. A wy na wart idziecie do dbu?

    Aha. Nie syszae czego w miasteczku. Nie. pieszyem. Minli si. Stara si odezwaa: To dziadek wasz saby? Onegdaj na rynku dziesiciu naszych, samych najwaniejszych gospodarzy, karanych

    byo. Tamci modsi, wytrzymali. Jego na wozie przywiozem. Stary bardzo? Siedemdziesit lat sobie rachuje, ale nie pozna byo. Wojskowy czowiek. Z

    nieboszczykiem Hrehorowiczem, ojcem tego, co dopiero rozstrzelali, to jeszcze w polskim wojsku suy. Taki, sdzone byo, e z choroby nie umrze.

    A ojciec wasz doma? Pomarli z matk na choler. My z dziadem tylko na gospodarce. Babk pochowali w

    pocie. Wjechali midzy osady, co niedaleko siebie, na wzr wsi rozrzucone leay, sadkami

    przedzielone. W domach ju wieciy ognie, gumna byy pene zboa, po sadach owoc dojrzay wonia. Stanli wreszcie u jednych wrt i skrcili na podwrze. Chopak j wawo konie

    wyprzga, stara wesza do chaty, do izby, gdzie si wiecio. W izbie bielonej, wyszej i strojniejszej od chopskich, lea w kcie na ku stary, ysy czowiek. Oczy mia przymknite i dysza. Koo niego na stokach siedziay dwie kobiety ssiadki i dziewczyna, ktr ebraczka widziaa w polu. Obejrzay si na skrzyp drzwi, dziewczyna co szepna jednej z kobiet, ta wstaa.

    A kto tam? ozwa si nagle chory. Uboga, na nocleg, jeli aska. Nocuj. Wdrowa i ja tak kiedy. Nakarmijcie, niech spocznie! Stara usiada na awie u progu, zdja sakwy. A wtem mody wszed do izby, przystpi do

    oa, popatrza. Stary go pozna oczu nie otwierajc. A co? Znowu konie zgoni darmo. Nie ma ksidza? Do Grel pojecha, a tam nie puszczaj. Warta stoi. Co miaem robi! Nic. Nie twj kopot. Ju ja si przy apelu wiem jak wytumaczy, em przyszed bez

    pomazania. Oj, Boe mj, dziadku, nie mwcie tak szepn aonie mody. Dure jeste! rzek stary rozwierajc oczy. aujesz to mi takiej mierci.

    Nieboszczyk kapitan do koca aowa, e na polu nie zosta. Bodajby tym cierwom cholera kiszki pokrcia za moj ao po was! Cicho, cicho! upomniaa jedna z kobiet pogldajc na ebraczk. Dure jeste! powtrzy stary. Chciae, bym ci cigle niaczy. Ju ci pora

    swoim rozumem y. Suchaje teraz i by wszystko speni. Z wielkim wysikiem sign pod poduszk i wydoby kluczyk. Na, masz. To od skrzynki, co w wironku* stoi za drzewem. Tam znajdziesz mj

    przyodziewek, co go na Zmartwychwstanie trza na sobie mie. Uchowaem go, cay * w i r o n e k na Litwie pomieszczenie do przechowywania ziarna, ubra i kosztownoci.

  • onierski rynsztunek. Obleczesz mnie we, krzyyk do piersi przypniesz, a on szmat chorgwi, co tam na spodzie ley, to mi pod gow do trumny dasz. A pochowasz mnie cho i bez ksidza, ale na naszym cmentarzu, do miasteczka nie wie!

    Panie Kalasanty, to zgubicie chopca. To nie wolno jkna jedna z kobiet. Wynosi si, baby! To nie kdziel ani kurza grzda. Tu ani mamek, ani nianiek nie

    trzeba. Poszli! Tak podnis gos, e kobiety cofny si pod cian i stao si cicho, tylko sycha byo

    pochlipywanie dziewczyny. Kto tam beczy? To Marcelka odpar mody. Owca, za innymi beczy, a takem uczy i uczy. Ja te nie ze strachu pacz, ino z aoci. esz. Straszno ci. Ale niech no mu w poprzek powiesz temu, co uczyni przykazuj,

    popamitasz. Przyjd, zobaczysz, e przyjd, spod ziemi, z tamtego wiata. Ja umiem wdrowa! Wiktor, suchasz ty, wiesz, dlaczego ciebie tak ochrzcili? Pan Hrehorowicz, mj kapitan, tak wybra, e to znaczy zwycizca. Rozumiesz?

    Wszystko, co dziad kae, speni! rzek chopak spokojnie. Niechby no nie speni. To tak! A pochowawszy mnie, pjdziesz do Grel, do starej

    pani, z raportem, e stary Kalasanty zmar nie na adn sabo. I jakby jakie polecenie miaa, albo posyk, to ty su. Rozumiesz, akuratnie odraportuj.

    Sucham, dziadku! No, to jakby i wszystko. Dobro i wszystko, co jest, twoje. Trzymaj w garci i pilnuj, ano

    si w dostatku nie kochaj. Jedno zdechnie, drugie si spali, nie trza si o to turbowa. Ale ziemi to nie pu, pazurami, zbami dzier. Ziemia si nazywa grunt, w niej wszelkie korzenie tkwi, i trawy, i drzewa, i czowieka. Pucisz ziemi, bdzie ci wiatr nosi po wiecie, such omak! A uchowasz ziemi to choby ci sto razy od niej oderwali, to wrcisz i zakorzenisz si znowu.

    Oj, wite sowa, wite! rzeka przecigle jedna z kobiet. A niby to rozumiecie. Jake, o jakiej ja ziemi to gadam? O jakieje, o naszej. Co to? Naszej? Ot, o tych zagonkach, co je od wieku trzymamy. Durne wy. Nasze i pod Krakowem, i pod Smoleskiem. Oj, zgupia nard, zgupia.

    Bodajby was znowu do szkoy nie wzili, bycie sobie przypomnieli! Leycie teraz jak yto z plew, co i ziarna nie wida. Bodajby was na taki wicher nie pucili, co odczyci ziarno od mikiszy. Panw teraz mynkuje, moe i na nas przyj.

    Zaguba wieczysta! jkna kobieta. Uchowa moe Bg, a jak by przyszo, to nie zaguba i nie wieczysta. Gupie wy,

    mylicie, e ot, ten nasz koci zamknity nie yje, ojoj, jak on yje, mylicie, e mody pan Hrehorowicz zabity nie yje, trzy ludzkie pokolenia przeyje. A mylicie, e ot, ja jutro cakiem umr? Jeszcze Wiktora dzieci wychowam! Wybauszacie oczy, zrozumiecie kiedy, a nie wy, to dzieci wasze.

    Zmczy si, wyczerpa, chwil lea bez ruchu. Ciao jego byo jedn miazg, inny by jcza z blu lub osab, stary onierz nawet skrzywienie za dyshonor sobie mia.

    Marcelka! ozwa si po chwili. Dziewczyna zbliya si. Poklknijcie z Wiktorem. Na lubie waszym nie bd, teraz pobogosawi. Uczyem

    was, powiadaem jako i, by nie bka si, ycia ni zgonu si nie ba. Nie zrbcie mi wstydu, pamitajcie. Nie ma nic strasznego, tylko wstyd! Nic si nie bjcie, pki Bogu i ludziom oko w oko moecie stan bez sromu! Daje wam Bg do zgonu takie wiate oczy!

  • Pooy rk na ich gowach, gboko odsapn. To i wszystko. Skoczyem. Mwcie kto pacierze. Kobiety poruszyy si, gdy nagle z kta rozleg si wyrany, uroczysty gos ebraczki:

    Bogurodzica, Dziewica, Bogiem sawiona Maria! Twego Syna, Gospodzina, Matko zwolena, Maria, Zici nam, spuci nam. Kirie elejson.

    Pan Kalasanty oczy szeroko rozwar. Kto mwi? spyta. Uboga! szepna Marcelka. Niech mwi, niech mwi, oj Boe! I po zapadych, zmienionych rysach poczy mu biec zy.

  • II.

    U wjazdu do miasteczka mia swj dworek, ogrd i kawa pola mieszczanin Ignacy Bohuszewicz. Oprcz roli zajmowa si biciem wieprzy i konowalstwem. Sawny by z olbrzymiej siy i zuchwaoci. Przed rokiem oeni si z crk zakrystiana, dziewczyn nadzwyczaj urodziw, w ktrej si na umr rozmiowa, i gdy powstanie ogarno kraj, Bohuszewiczowa karmia synka.

    Bohuszewicz trzyma si od ruchawki z dala, raczej by jej przeciwny, nazywa zgub i zatrat. Miasteczko w ogle cae, zoone przewanie z ydw, byo lojalne i gdy pewnego dnia zostao zalane wojskiem upojonym rozbiciem partii w lasach, przyjo to najcie jako koniec zastoju w handlu i niepokojw.

    Rozpoczy si krwawe widowiska, sdy, egzekucje, zwoenie i wywoenie podejrzanych. ydzi zoyli wojennemu naczelnikowi gruby haracz, byli wic osonici przed rozbojem i swawol onierstwa, i handlowali, robic wietne interesy na upach dworw zrabowanych i obdartych powstacw. Zrobi wtedy i Bohuszewicz dobry interes. Po mierci Hrehorowicza i zakopaniu trupa w rowie ydowskiego cmentarza, w nocy zjawi si do stary czowiek i ofiarowa mu sto rubli za pomoc w wykopaniu i przeniesieniu trupa na wygon do podwody.

    Zakomi si yk. Gdy dobrze ciemnio si, poszli ze starym. Kirkut graniczy z polem Bohuszewicza, znaleziono mogi, zaczli kopa.

    Pora bya wybrana dobrze, bo teje nocy obchodzono w miasteczku prazdnik*, i cay ruch i ycie wrzao na rynku i po szynkach.

    Gdy dokopali si zwok, stary na nie upad z jkiem. Trup by do naga prawie obdarty, w pacht okrcony, umazany krwi i ziemi.

    Nu co! Nie wskrzenie od lamentu. Byo cicho w domu siedzie, panowaby dotychczas burkn Bohuszewicz. Nie zwleka, na wygon daleko, a juci nie ty, stary, go doniesiesz. Ustp!

    Siacz wydwign zwoki na wierzch i wtedy zauway, e palec prawej rki by ucity. O, piercie by pewnie. Onegdaj mogem kupi moe ten, tanio, za rubla. Siwy kamie by z herbem. Jelibycie dostali, dam wam dziesi rubli. Pewnie ju ydy maj. No, ruszajmy. Zarzuci d i zarwna, potem, owinwszy zwoki w przyniesiony przez starego paszcz,

    poszli, kdy prowadzi Bohuszewicz. W miasteczku wrzao od pieni i zabawy. Na wygon byo wiorst par przez grzskie ki. Stary rycho usta i Bohuszewicz sam nis,

    a zmczony pocz burcze: Potrzebna mi taka robota, a panom takie wojowanie. Co im brako, ot temu. Takie

    Kozary, tyle bogactwa, eby licho wie po co na taki koniec doj. ona, dziecko sieroty, ebraki, i kady si jeszcze natrzsa.

    Co nam sdzi! Wida takie przykazanie byo szepn stary. Przystpio co do gowy i tyle. Co to z motyk na soce si porywa. Ja od pocztku

    wiedzia, czym si to skoczy, i w adne gupstwo nie laz. Nu, a gdzie ma by ta podwoda? Tam, przy olszynie. Istotnie ujrza tam Bohuszewicz wz chopski zaprzony w par wow, a na nim kup

    siana. Dwch ludzi w witkach* czekao na nich. Nic nie mwic usunli siano, odkryli prost sosnow trumn, woyli w ni zwoki i

    znowu okrywszy sianem, ruszyli ku lasom. Stary pody za nimi, a Bohuszewicz zawrci do domu, ju si nie ukrywajc.

    * p r a z d n i k (ros.) wito.

    * w i t k a wierzchnia odzie wieniakw lub drobnej szlachty; sukmana.

  • Wstpi do izby. ona i dziecko ju spali, a e mu byo gorco, wic ino kapot zabrudzon ukry w alkierzu, a sam poszed spa do odryny*. Obudzi go jaki haas, targanie za rami, przeckn si, sta przed nim ssiad.

    Ignacy, rany Paskie! Jacy ludzie ci on wywlekli! Porwa si, ju lecia ku chacie. Jak, co? bekota bez tchu ze zgrozy. Dopad, okno byo wybite, drzwi rozwarte, w

    izbie niead, lady szamotania, nikogo w pocieli, dziecko zanosio si od paczu. Co to? Jak to? Kto by? Gdzie Kasia? To mwi. Posyszeli my krzyk, jeden, ale straszny, potem cicho, a znowu oskot.

    Wyskoczyem, patrz, trzech co biaego niesie, i przez pot, tam w ozy nad rzek. Myl, co ukradli, tak lec was budzi i ot co zastaem.

    Bohuszewicz zarycza, porwa lec w kcie siekier i wypad. Ludzie przeraeni, co bdzie, pochowali si po domach, nikt nie mia mu pomc ani pisn. Jaka kobieta zabraa dziecko i zamkna drzwi.

    Peni nikczemnego lku o siebie wyczekiwali katastrofy, mordu, sdu, egzekucji, ale godziny mijay, Bohuszewicz nie wraca.

    Okoo poudnia najmielsi odwayli si pj w ozy. Bya tam nieprzebyta gstwina; szukali, woali, wreszcie znaleli.

    Kobieta leaa w bielinie, sina na twarzy, uduszona, nad ni siedzia Bohuszewicz. Ludzie wszczli alarm, p miasteczka si zbiego, ale nikt nie mia oskara, po sprawiedliwo i, nazwa mordercw. Zabrano trupa, poszed za innymi Bohuszewicz, wezwano ksidza, zajto si pogrzebem wszystko szeptem, trwonie, popiesznie.

    Wrd tych obrzdkw Bohuszewicz zachowa spokj drewna, milczenie kamienia. By na cmentarzu, by w kociele, wrci do pustego domu. Nazajutrz kupi koz, zabra dziecko i trzyma w izbie wraz z karmicielk. Przez tydzie nie pokazywa si nigdzie. Potem wyszed do roboty i pocz z ludmi gada, jakby nic nie zaszo, zajmowa si swymi sprawami, chodzi na rynek, zarabia swym rzemiosem.

    Troch pniej odnis dziecko do teciw, a ludzie, widzc go tak z losem pogodzonego, ju go zaczli swata, ale Bohuszewicz oznajmi, e zanim aoby po onie nie skoczy, drugiej lubowa nie bdzie. Nawet sucej nie wzi, sam sobie je warzy i nikogo do domu nie wpuszcza. Wieczorem nigdy si u niego nie wiecio i kumoszki posdzay, e al i zgryzot zapija po szynkach.

    W owym czasie zgin bez ladu jenisiejec. e za znaleziono w rzece jego czapk, sdzono, e si po pijanemu utopi, i sprawa przesza bez wielkiej uwagi. Ale w par tygodni potem przepad drugi, tego ju znaleziono. Uduszony, wisia na dbie naprzeciw kapliczki witego Kazimierza. Zarzdzono ostre ledztwo, ale oprcz poaresztowania kilku przejezdnych nikogo nie znaleziono, nawet podejrzanego.

    I znowu po kilkunastu dniach zgin trzeci w nocy, spord innych picych, przepad bez ladu, a w dwa dni potem znaleziono trupa na dbie.

    Wtedy wzito pod pletni* starszyzn z Krosna i zapowiedziano zniszczenie i zagad kompletn zaciankom, jeliby si mord jeszcze powtrzy. Wrd mieszczan poszed tajemniczy szept, e to Bohuszewicz za on pomst bierze. Ale tego nikt nie mia gono rzec i nie byo na najmniejszego pozoru. Na ludzkich oczach cigle by, chyba noc. Ludzie truchleli na myl podobnego zuchwalstwa i zaczli si lka Bohuszewicza, by si z nim nie wplta w bied, jeli odkryj.

    Lkali si wiedzie co o nim, eby si potem na ledztwie nie wygada, obchodzili jego dom jak zapowietrzony, schodzili mu z drogi, ledwie witali. On zdawa si tego nie spostrzega, mozoln letni prac zajty. Mia za dwoje do roboty.

    * o d r y n a budynek przeznaczony do skadania siana na zim; szopa.

    * p l e t n i a bicz, dyscyplina

  • Pewnego dnia, gdy zbiera owies na swym plku podle kirkuta, zbliy si do stary niepozorny czowieczek. Spojrzeli na siebie i poznali si, i nie zamienili powitania, tylko nieznacznie si obejrzeli, czy ich kto nie widzi.

    Czekaem na was, panie Siemaszko rzek Bohuszewicz mylaem, e przyjdziecie po sygnet.

    Dostalicie? Dostaem. Nosz go przy sobie, dla was. Wydoby z cholewy gaganek, by w nim piercie i sturublowa asygnata. I to sobie zabierzcie, t zapat za tamto. Dlaczego? Zatrzymajcie. Naraalicie ycie. To byo przedtem. Pamitacie, mwiem, e on licho wie za co zgin, licho wie, za co

    laz z motyk na soce. Mylaem, trup to nic, chciaem zarobi na gupich panach, teraz ja wiem co trup wart! Wiecie, syszelicie, co u mnie byo?

    Wiem, straszne! No, to ja za tamt usug pienidzy nie wezm, ani za ten sygnet, mnie u kogo innego

    zapat trzeba wzi, i wezm. Pokocie si waszej pani od Bohuszewicza, ktremu on udusili. Idcie, kto nadchodzi.

    Stary przypad do potu i znikn. Poza miasteczkiem dosta si do ydowskiego chlewu, gdzie w kcie sta prosty wz i ko.

    Pooy si na wozie i udawa sen. O zmroku przyszed do yd, poszeptali co z sob, stary konia zaoy i wyjecha na drk poln wiodc ku lasom. Zrazu jecha wolno, potem, gdy zmierzch sta si ciemnoci, ko ruszy ostro, a stary zna widocznie dobrze lasy, bo nigdzie si w kierunku nie waha, cho wci jecha ledwie widocznymi droynami. Byo po pnocy, gdy stan wreszcie, konia do drzewa uwiza i poszed pieszo ku jakim czerniejcym budynkom.

    By to dwr w Kozarach, a raczej stodoy. Stary dosta si pod sam cian i pocz rkami czego szuka, posuwajc si powoli. Wreszcie przypad do ziemi i grzebic, jak pies, otwr pod cian, wlizn si do wntrza. Trzy razy wydostawa si i wynosi z sob jakie skrzynki i worki. Na gumnie rozlegay si gwizdawki strw, kroki, nawoywania chopskich wart. Wtedy stary nieruchomia. Gdy wynis worek, chwil odpoczywa, rkawem otar pot i obadowany czci zdobyczy, ruszy do wozu.

    Gdy wszystko znis, wit poczyna szarze. Wtedy si przeegna, odsapn i w las si wnurzy. Ujechawszy dobr mil stan i cay swj adunek ukry w bagienku opodal od drogi. Wtedy skrci i wydosta si na szeroki gociniec.

    Ko by zmachany, stary znuony, musia zasn. Obudzio go pozdrowienie. Rozejrza si i konia zatrzyma.

    Jak si macie, panie Wiktorze. Jake dziad? Pomar tamtej nocy. Ja do was id. A po co? Przyka da do starej pani. No, to siadajcie ze mn, podwioz. U was we dworze wojsko? Nie, chopy. Z koami stoj, wszdzie wa, szpieguj, donosz. A to pani bya dla nich jak matka? To wanie. Inaczej gad nie paci. Ja mwiem, e le bdzie, tak si z nimi cackaa,

    wszystko wybaczya, na wszystko pozwalaa. To u nas i nie zasiano wiosn, a yto tomy zebrali dworsk czeladzi, rola ugoruje. Nie chc nic i za pienidze robi. Teraz to i byda nie ma, ot u nas jak na doni, policytowali wszystko za kontrybucj*. Moje dwie krowy zostay i ta kobya.

    * k o n t r y b u c j a danina karna.

  • To jake bdzie? Stary ramionami ruszy. Albo ja wiem. Dzieci nam zwo i trupy! I pani tak sama w tym dworze? Jest pan Ksawery, pani brat. A dzieci jakie? Z Kozar? Nie, tam jeden chopczyk by, to go moda pani z sob zabraa do Warszawy, do

    rodzicw. Nam przywieli dwoje pastwa Juriewiczw, po crce pani. To i pana Juriewicza nie ma? A jak i ywi, to ju ich nie ma i nie bdzie. Dziewczynka trzylatka ostaa i chopak

    troch starszy. Pan Ksawery przywiz. A do kogo to ksidz onegdaj do was jedzi? Nie wiem, ja ju trzy dni w drodze. Moe stara Monika si spowiadaa. Mwi, e u was z partii s ranni, gdziecie schowali! szepn mody szlachcic. Gada, kto nie wie! mrukn Siemaszko ogldajc si. To chamy struj, a

    powiadaj, e przed chopem nic si nie ukryje. Na jego suchej, ogorzaej, szczeciniastym zarostem pokrytej twarzy przemkn nieznaczny

    umiech. My dziada pochowali, jak kaza, przy zabranym kociele, a niech kto znajdzie mogi!

    rzek Wiktor. Bdzie go nasza pani szkodowa. Sami nie wiecie, jaki on ryzykant by, czego on nie

    wiedzia. To pan teraz na gospodarce sam osta. Dobra fortunka, mona y. To si i oenicie rycho.

    Tak mylimy, ju w t niedziel na zapowiedzi da. Dziad przykaza. A nahodujecie duo chopakw, miast tych, co ubyli po lasach. Namarnowao si narodu, strach! westchn mody. Ja i sam nie wiem, jakim my

    cudem zostali. Urodzaj to Bg da, jakiego nie pamitamy, ale czego radoci nijak czu, ni z tego dostatku, ni z tego, e moe jako si wykrcimy. Patrzysz cho w niebo, to jako w oczach chmurno.

    Jakecie to chat zostawili bez dozoru? Chyba ju wasza panna Marcelka naglda. I jej doma nie ma. Posa j ojciec do wuja Deremera, na stra, po jakie sado, bo

    mocno potuczony, ledwie si rusza. U mnie to si jaka uboga wprosia. Cudza, ale dziad przed mierci z ni gada i przykaza, by spocza, pki zechce. Myl, e jutro wrc, jeli mnie co nie spotka.

    C by? Ano powiadaj, e kto do Grel zajdzie, to go api. Jak si boicie, po co idziecie? To si nie boj, kiedy id! hardo odpar Wiktor. Dobra w was krew! My ju od p roku ssiada ni gocia nie widzieli. Wszyscy si Grel

    lkaj, jakby cholerycznych. Jechali cigle lasami, ale gociniec dawno zostawili na boku. Czasem musieli przedziera

    si wrd drzew, aby omin zway szerokich, wieo pocitych, a nie sprztnitych tryb*. W jednym miejscu Siemaszko si przeegna i czapki uchyli. Tu kozarskiego pana wzito, pod t sosn! Nie byo mnie albo dziada, ja bym wyprowadzi. Mu z dziadem bili tu guszce i

    cietrzewie, i tak te lasy znam, lepiej od stranikw rzdowych. Zaraz tu i wasze grelskie bory si poczynaj.

    Nasze poletka niedugo te lasem porosn. Nie bdzie mi nad czym ekonomowa. Ot, czasy nastay! eby cho tyle zasia, co na chleb dla dworu. Dobrze, e my bezdzietni.

    A jake pani? * t r y b a przecinka, dukt.

  • Co, nasza pani? Wiadomo, wita. Nie widzia ja nigdy jej ez ni bojani, ni desperacji. Tylko biaa si zrobia, biaa jak nieg, i jak przyjd z jak now bied czy potrzeb, to chwil pomilczy, pomyli i odpowie tak mdrze, e czowiek jakby z prorokiem mwi.

    Wyjechali z lasw na ugory porose bujnie perzem, nie tknite od wiosny pugiem; przecinay te pola ki, olszyny, bagienka, strugi. Na grobli przy rzeczce minli may myn wodny stojcy bezczynnie. Na brzegu zatoczki na belce siedzia czowiek ubrany w szar czamark* i dugie buty, i owi ma siatk ryby. Wye mu towarzyszy i powita przejedajcych szczekaniem. Siemaszko stan, a rybak podszed ku niemu. Obadwa ukonili mu si z uszanowaniem, bo by to pan Ksawery Siewruk, brat pani.

    Szczupy, suchy, redniego wzrostu, z twarz pen ycia i ruchliwoci pomimo siwych wsw i mnstwa zmarszczek. Wiktor go zna, bo myliwy by zawzity, niestrudzony i gdy tylko odwiedza Grele, polowa ze starym Kalasantym na guszce. Zreszt byli ze starymi kolegami z wojska w trzydziestym roku.

    C, udao si? spyta Siemaszki. Co si nam nie uda? umiechn si ekonom. On ci pomaga? wskaza Wiktora. Nie. Sam zrobiem. On do pani pan Kalasanty pomar! Z chwa jak na polu, syszaem, co byo. Moe pan przysiadzie? A bodajcie! Wozem, t szkap! Nie! Ju jak nie na koskim grzbiecie, to wol pieszo.

    Zreszt okunie si bior! Na ryby mi zeszo. To pan nie poluje? zdziwi si Wiktor. Dubeltwka stygnie w ziemi, tymczasem. Jeszcze zapolujemy, oho! Czy to pierwszy

    raz naszej broni milcze do czasu. Odszed gwidc: Jak to na wojence adnie Wzek potoczy si dalej, a Wiktor rzek: Pan Siewruk to nigdy rezonu nie traci. Ot, te ludzie wojskowe to jak stalowe. Minli grobl, olszynk i stan przed nimi dwr szary, stary, polem otoczony, o bory

    oparty. Byy to Grele, folwark wydarty spod lasu, niegdy leniczwka, ktr starzy Hrehorowiczowie zostawiali zwykle jako cichy kt dla swych wdw, gdy synowie dziedziczyli Kozary.

    Dom mieszkalny, drewniany, niski i dugi mia w rodku ganek opleciony fasol i powojami, po bokach grzdki kwiatw, z przodu trawnik z wielk lip w rodku.

    Za domem stary sad obrzeony szpalerami leszczyny, gstw chmielw, bzw, krzeww przernych, spod ktrych strzelay gste woskie topole.

    Na dziedzicu bya oficyna, dalej folwarczne budynki, z boku od wjazdu starowiecki spichlerz z drewnian kolumnad w rodku, z murowan piwnic i zamczystymi przybudwkami.

    Siemaszko zajecha wprost pod stajni, odda klacz chopakowi, poszli na boczny ganek dworu, na kurytarz i weszli do tak zwanej kancelarii.

    Kto tam? spyta powany gos z dalszych pokojw. Siemaszko i wnuk pana Kalasantego z Kroni. Na progu stana kobieta. Bya wysoka, szczupa, caa w czerni. Od tego kiru szat odbijaa jakby blaskiem twarz blada, spokojna, o bardzo cienkich,

    jeszcze piknych rysach, otoczona srebrnymi bujnymi wosami. Bya to pani Michaowa Hrehorowiczowa, ktr stary i may, obywatel, chop, yd, wszyscy nie nazywali inaczej jak pani marszakow z Grel. Panna cudnej urody niegdy, potem szczliwa ona ukochanego i kochajcego czowieka, szczliwa matka dwojga dzieci, bogata pani otoczona czci,

    * c z a m a r a wierzchnie okrycie mskie, podbite futrem, z przodu zwykle szamerowane, noszone w

    Polsce w XVIXIX w.

  • mioci, dostatkiem, teraz wdowa, sierota, ndzarka samotna na zgliszczach i grobach. Podesza ywo do Wiktora i rzeka:

    Nie ma pana Kalasantego? Pochowalim onegdaj, wpodle pana marszaka. Sami? Tak kaza. Pewnie ciganina bdzie. Kaza mi tu z raportem i na usugi by. Ju roboty nie ma. Sprawa przegrana. Teraz kto zosta, trwa powinien i dobrze

    pamita, na dugie lata nie zapomnie. Dziad uczy, wiem. Ale moe bym usuy cho rkami przy gospodarce. Dzikuj, chopcze. Myl, e w tym roku ju si nic nie da dwign. Moe potem

    ludzie si opamitaj, chopi, i zbierzemy si na inwentarze. Zawsze trza cho cepem ziarna omci troch i w ziemi rzuci! rzek Siemaszko. To si ostan do pomocy cho na kilka dni. Na zbou areszt wczoraj pooono, a si odsypie okradziony magazyn wiejski. Stodoa

    opiecztowana. Ja schowaem troch zboa na siew, zwiozem po nocy do szopki przy mynie!

    owiadczy tryumfujco Siemaszko. To go mcie i co rychlej wysiejcie, bo jest jeszcze rozkaz pacenia trzystu rubli za

    stra. Moe by lada dzie za to areszt na cokolwiek. Ciekawo ju na co! ruszy ramionami ekonom. Jak te to mona wytrzyma! rzek Wiktor. To! O mj chopcze, jakeby lekko i swobodnie, eby tylko to. Pani marszakowa

    spojrzaa przez otwarte okno na dwoje dzieci zajtych kopaniem doka w murawie. Dzieci byy, jak ona, czarno ubrane.

    Jutro musz by u wojennego naczelnika, moe mi si uda zboe oswobodzi. Niech aresztuj wykupn sum. A w kadym razie bd gotw, Siemaszko, e jeszcze do licytacji za utrzymanie sotnikw czego szuka bd.

    Niech szukaj! przez zby mrukn stary. My pjdziemy z cepami, panie Wiktorze.

    Posilili si naprdce i poszli do myna. Po drodze Siemaszko tumaczy: Bo to u nas tak. T ziemi, co posza na wykup dla chopw, oszacowali po dwanacie

    rubli za morg. Mwi pan Ksawery, e dostaniemy sze tysicy trzysta, a tymczasem, co ja wiem, to za rne kontrybucje i naogi poszo cztery tysice. A reszt potrci sobie bank i zostanie mydo. Magazyn pewnie te same ratniki* pomogli okra, a teraz i magazyn odsypuj, i za tych strw pa. eby to kto w ksice opisa, toby powiedzieli: ot e. A to wszystko przeby musisz.

    Chyba nie wytrzyma! rzek Wiktor. Iii, plewa odleci, ziarno zostanie. Jak pocznie pan Ksawery rozpowiada, ile tu i jakich

    goci bywao, to i wierzy si nie chce, jakim cudem jestemy. Grele zostan, pani nie wypuci. Ja po prawdzie nie wiem jakim sposobem, ale pani tak powiedziaa. Musi wiedzie.

    Zaszli do szopki przy mynie. Byo tam w kcie szuwarem przykryte zboe. Zaczli je mci, coraz wyzierajc przez drzwi, czy kto nie nadchodzi. Machali cepami do pnego wieczora, potem, schowawszy ziarno, poszli do dworu. Po wieczerzy do stancji Siemaszkw w oficynie przysza stara Monika, ochmistrzyni, Drozdowski, pisarz prowentowy*, stary Kacper, kredencarz*, i zaczli gwarzy.

    Gadali, e pan w partii by, panie Drozdowski? rzek Wiktor. To czemu nie zapali! zamia si zagadnity i doda powanie: Brat i szwagier w

    partii byli, mnie pani nie pucia, stara matka by sama zostaa, a teraz i siostra z dziemi przy * r a t n i k (ros.) onierz.

    * p i s a r z p r o w e n t o w y urzdnik prywatny (oficjalista) obliczajcy dochody majtku ziemskiego.

    * k r e d e n c a r z suga majcy w swej pieczy kredens; podajcy do stou; podczaszy.

  • niej siedzi. Szwagier w bagnie pod Horyc zosta, brata wzili. Chciao mi si i, my z panem Ksawerym pod Horodem byli. Zdawao si wtedy: musi nasza by! Tyle narodu, i taki nard, i gdzie on!

    Na nasienie w ziemi poszed, a sia wzili i powieli, e to dobry rd! rzek gorzko Siemaszko.

    Dziad mi o Horodle opowiada i mieli i my pj, tylko com wtedy nog wywichn, a potem gadali, e nie dopuszcz, wszystkich poapi. A gdzie by nas podzieli. To narodu byo tysice i tysice. Juci od nas nie puszczali przez Bug, alemy si przekradli w nocy czenkiem. A potem i do miasteczka nie pucili, no, to my pole pokryli, het, jak zajrzysz, otarz pod niebem by, a od chorgwi na niebo una bia.

    A wy co? spyta Wiktor przejty. Poprzysigli razem y i bi si, i gin. Zdao si, dusza z ciaa wyjdzie, taka gorco

    obja. Wiele te dusz poszo z cia, na taki lichy koniec wszystko si obrcio mrukn

    Siemaszko. Chopom wolno wywojowali! dodaa Monika. A pieni pamita pan? spyta Wiktor. Cyt, ratniki pod oknami! szepn Kacper kredencarz. Co? Wy chcecie

    nieszczcie na dwr sprowadzi? Nie dosy Kozarw i modego pana? Nie ma mego hodowaca, nie ma! szepna stara Monika kiwajc gow.

    Niedawno, zda si wczoraj, srebrem chorgiew haftowali w garderobie. Aha, a potem szarpie skubali! rzeka Siemaszkowa. F ot koniec! gucho zakoczy Drozdowski i z cicha zanuci:

    Popalone sioa i zburzone miasta, A na polu sama zawodzi niewiasta!

    Kacper kredencarz do okna poszed i wyjrza. Wtem drzwi si otworzyy gwatownie, na progu, chust otulona, bez tchu staa kobieta. Zerwali si wszyscy, Wiktor pierwszy.

    Jezu! Marcelko! Co tobie? Czego? Dziewczyna apic oddech wybekotaa: Ju po nas! Lemy. Ale co? Uspokj si! Usid! To ci zatknie! Co si stao? rzucia si do niej stara

    Monika. Powiesili trzeciego! W dzie biay! Diabe chyba. Od wuja wracaam o poudniu,

    patrz, u dbu kupa chopw, wartuj, trup wisi. Lec do nas, ju wiedz, radz, desperuj. Taki zgiek, lament. Uradzili pana Saturnina do miasteczka sa, do yda Papirnego, eby to si wykupi. Zoyli mu piset rubli.

    Mieli te kogo wybra! Taki szachraj i pieniacz rzek Siemaszko. Bo to nikt i si nie way, taki nard zastraszony, e jak pijani chodz. Zajrzaam do

    Wiktora, myl, moe wrci, a tam ta stara uboga w wironku gospodarzy, odzie w worki pakuje. Co robicie? pytam. A to, mwi, jak zmierzchnie, powynosz, co si da, w dzwonnicy ukryj. A ty, powiada, le po niego, niech wraca, bo moe jutro bdzie za pno!

    Jak to? spyta Wiktor patrzc po wszystkich. At, plecie baba! Co si moe sta! To was w Kronie jest z p setki ludzi, co wam

    zrobi? Ot, obedr, sztraf* bdzie sony rzek Siemaszko. Moe wam w gocin, na jaki tydzie ze stu jenisiejcw dadz! doda Drozdowski. O Jezu! jkna Marcelka. Ja wam radz, zostacie tu dni par rzeka stara Monika. Nie wytrzymamy. Musim lecie! rzek Wiktor. * s z t r a f kara, zwykle pienina; grzywna.

  • To wiadomo, biedakom dusza zamiera! popara go Siemaszkowa. Ha no, to idcie, ino nie drog, ale pustkami i z lasu si nie wytykajcie na olep!

    radzi ekonom. Mnie si widzi, e pojad po waszym dobytku i zbou, ale zawsze i skry pilnujcie.

    Siemaszkowa prawie gwatem nakarmia Marcelk, a stara Monika rzeka: Zawsze ja pjd, pani powiem, co ona poradzi. Wysza, krtko zabawia. Pani mwi, bycie, bro Boe, do domu nie szli, w lesie si przyczaili, czekali, co si

    stanie. A co? I ja tak mwiam. Pani powiada: tamtych nie obroni, niech lepiej wszystko strac, a swobod uchowaj.

    Pani myli, e tamtych wezm! Jake? Wszystkich, to nie moe by! rzek Drozdowski.

    Stara Monika milczaa. Modzi, ogarnici groz, ni sw nie mieli, ni przytomnoci. Wyszli nikogo nie poegnawszy, wylecia za nimi Siemaszko, przeprowadzi do pierwszej cieki i szepta:

    Pamitajcie, w naszym mynie, od wody, deska si rusza, jest schowek, tyle co dwoje si skuli, ale i czart nie znajdzie. Pamitajcie, ozami mona si dobra i wsun. Bochen chleba znajdziecie.

    Oni pomknli. Wiktor naprzd, dziewczyna o par krokw za nim. Nie mwili do siebie sowa i szli, jak umieli i jak mogli najszybciej.

    Po godzinie przystanli, by odetchn. Stara miaa rozum ciebie przysa, a to bym par dni Siemaszce pomg. Pani widziae? Widziaem. Na ni popatrze, to jak na wit. Ile to jednakowo czowiek przetrzyma

    moe! A jak mylisz, co z nami bdzie? Pewnie kar nao i egzekucj postawi. No, trzeba biee. Szkoda mi ciebie,

    zmachana, ale spieszno! Z tego strachu to nie czuj adnego zmczenia. Ju mi teraz dobrze, em z tob.

    Macocha bdzie si swarzy, em poleciaa. Nie macoszyna ty, ale moja. Dziad nas pobogosawi. Na ze i dobre my swoi! Nie zmylisz ty w tych borach? Ani chybn. Za par godzin zabiegniem. Znowu szli milczc, jedno za drugim. Czasami przedziera si musieli przez gstwiny,

    czasami brodzi przez bagna. Oboje potem byli zlani, dyszeli, ale szli wytrwale. Wtem Marcelka podniosa gow, gdy mijali halizn*, i rzeka: Widzisz, jakie dziwne niebo. Jakby daleka una. Wiktor stan, pocz si wpatrywa. Bo i una. Kdy poar odpar. O Jezu! Moe u nas! Nie pozna za lasem. Ale jak ci si zda? Pokazuje na Kozary! mrukn i przypieszy kroku. Dziewczynie zaczy znowu

    zby szczka, podnosia cigle oczy w gr, ale w gstwinie nic nie byo wida. Co ci tak zby dzwoni! Nie bj e si, to my razem! zagada serdecznie. A jak to u nas gore? W twojej chacie nawet i papiery i odzie si spali. To mwia, e uboga wynosia, a zreszt, jak Boa wola. Co poradzisz. Jeszcze nie

    wiemy. Moe to Kozary. I znowu po chwili Marcelka zawoaa: Syszysz! Jaki jk. Gdzie, co ci si roi. Nastawi uszu. * h a l i z n a miejsce w lesie nie poronite drzewami.

  • To w dzwony bij. Ale gdzie? Chyba w cerkwi kozarskiej. U nas! W kociele. Ot gadasz. U nas pieczcie, nie wolno dzwoni. To suchaj! Po naszemu dzwoni. Nic wicej nie rzekli. Poczli biec ju na ten dwik, ktry rs i potnia. Nareszcie dopadli do skraju lasu, stanli i upadli nagle na ziemi. Przed nimi na rwninie z koca w koniec cay zacianek si pali. Gorzay chaty i gumna, stertki zboa i stogi siana, poty, urawie studzienne, drzewa w

    sadach. Stay w ogniu pszczelne ule i wielkie krzye drewniane strzegce zagrd, gorzaa ziemia i

    niebo nad ni, a w unie i dymie unosiy si sowy i gobie, i bi dzwon kocielny, i wyy psy, a ludzi ju nie byo. A wtem dzwon umilk, wtedy w borze, ju daleko, da si sysze par razy ryk byda, zreszt tylko hucza gucho poar, przerywany goniejszym trzaskiem walcego si dachu i wybuchem rozpryskujcych si agwi i skier.

    Jasno byo, wida byo dalekie pola i najdrobniejsze szczegy kocioa na wzgrku. Z dzwonnicy wysuna si obca ebraczka, usiada na progu kocioa, rkami obja kolana

    i patrzaa na poar. I zda si, e ze swych otworw w modrzewiowej odwiecznej dzwonnicy patrzay te

    dzwony, i jeszcze dray ich serca jakby zdyszane. Ilu pokoleniom dzwoniy na ycie i mier, ile wieci rozniosy: wojen i mordw,

    zwycistw i wesela. A teraz wydzwoniy ostatnie podzwonne, i dray ich spiowe serca, i jakby krwawe si zday w czerwieni poogi. I ju nie bd miay komu dzwoni, w Kronie ju nie byo nikogo. Nagle ebraczka si obejrzaa, kto si zblia, czajc si wrd zielsk porastajcych cmentarz. Nie zdziwia si ujrzawszy Wiktora.

    Gdzie ludzie? spyta szeptem. Poprowadzili ich do miasteczka. Jak to? Wszystkich? Kogo zastali. Jake to byo? Jak si to stao? Za co? Za to, ecie sabsi, a jeszczecie co mieli! Ja to niczego si nie boj, nic nie mam i

    wszystko. A gdzie dziewczyna twoja? Tam w lesie, bez ducha ley. Co nam robi? Ano, jak w siy dufacie. Chcecie z tamtymi na osiedlenie nowe i, to wam droga do

    miasteczka. A chcecie tu osta, to idcie w las, jako zwierz borowy yjcie. Ostawie mnie w chaupie, tom z niej tu cigna do dzwonnicy trzy wory, com znalaza, w nie napchaam, i jedn skrzynk z alkierza, com udwigaa, te przywlokam. Nie patrzaj na zgliszcza, noc krtka, zabierajmy, co uniesiemy, w las. Tam gdzie w ukryciu przykucniem, poradzim. Uchodmy tymczasem, bo tu moe chopstwo nadbiec. Ju to wszystko skoczone!

    Nic wicej nie mwili z sob. Po chwili wynurzyli si z dzwonnicy obadowani i poszli ku lasom. Wybiega naprzeciw nich Marcelka.

    O Jezu! Bylicie przy tym! Jake si to stao? A c, przyszli, porzdek swj zrobili i poszli. U nas tak samo kiedy byo. Ju i znaku

    teraz nie ma, gdzie nasza osada bya. A jakecie ostali? Jak wy! Uciekam. Szukali, trzli, ledzili. Troje nas uszo. M i ja z dzieckiem. Ju

    dawno, dziesi lat temu. To za wiar byo. A gdzie wasi? Pomarli. Dziecko nie wytrzymao godu i zimna, zaraz pierwszej zimy. Pochowalimy

    w lesie. A m si utopi. Wiosn ju przez rzek poszed do rybakw, ryby ukra, zaama

  • si i przepad. Ostaam jedna z osady, teraz caa ziemia moja. A takem si zmocowaa, e sto lat po niej chodzi bd.

    A nam co robi? jkna dziewczyna. Nie pjd im si zdawa jak zbiegy poddany rzek ponuro Wiktor. Jednaka

    zguba, to wol w lesie godem zamrze ni w lochu. Zostaniem! Niech szukaj! Macie gdzie si ukry? Trza wam zaraz i, dobr skrytk znale i przeby w niej jak

    najduej tymczasem. Choby i dwa tygodnie nigdzie si nie wytkn. Jake wytrzymamy bez jada? Zostawi wam, co mam w sakwach, i co kilka dni dam wiedzie co sycha. A tam ju nigdy nie bdziemy! aonie jka dziewczyna patrzc na pola un

    owietlone. Nie mamy ni dachu, ni ziemi, ju nic swojego. O Jezu, Mario Matko, co my zawinili, jake bdziemy!

    Stao si, jako dziad mwi. Ostaa nam ta wszystka ziemia. Bdziemy po niej si bka od Krakowa do Smoleska! rzek Wiktor.

    Dziesi lat ja j stopami mierz. Wola Boa dla nas, by dziedzice ebrakami si stali. Nie bjcie si. ebraczy kij lepszy od niewoli. Uchodmy std, na ranek si zbiera, a w dzie pewnie obaw uczyni! Uchodmy!

    eby stamtd cho ziemi szczypt wzi! Cho tego popiou troch! Nie czas! Do kryjwki szmat drogi! rzek Wiktor. Moe by do wuja Deremera do stray i! Do nikogo z ludzi! przerwaa stara. Chcecie si utai i osta, niech nikt, ni ojciec,

    ni matka o was nie wie. Obcy zdradzi ze strachu, swojego zgubi moecie. Jeden Bg wam osta.

    I wy! Ja, e nikogo nie mam i wszelkie mki przeszam, kademu mczonemu su.

    Ofiarowanie moje takie. Jeszcze raz chwil popatrzyli na swe spalone gniazda i poszli wsikajc w leny mrok.

    Wiktor prowadzi, kobiety szy za nim, Marcelka ledwie wlokc zesztywniae nogi, stara bystro si ogldajc. Tak zaszli w bagna porose marn sonin, brodzili wrd kp do pasa sigajcych, przedzierali si przez ozy. Nareszcie znaleli si na piaszczystym garbie, jakby wysepce wrd torfowisk. Jody porastay ten garb, zbite, gami do ziemi sigajce. Zaszyli si w t gstw i miertelnie znueni pokadli si na mchach i igliwiu. Byli na razie bezpieczni. Wiktor okry sw kapot Marcelk, ktr trzs dreszcz, cho miaa rozpalon twarz.

    eby j nie zmoga jaka gorczka! rzek frasobliwie do starej. Zgryzota j zmczya. Odejdzie! Ja, wtedy, tom przeleaa pod mostem trzy dni bez

    ducha. Schowanie dobre mi si zdaje. Pobd tu z wami do zmroku, potem pjd midzy ludzi.

    Wywiod was z tej matni. Nie trzeba. Ju dla mnie matni nie ma. Gdzie raz przejd, nie zbdz. Miaam ja

    praktyk dobr. Po ciemku wszdzie trafi. Teraz wam, jak zwierzciu borowemu, trzeba poerowa, wody wypi i przespa dzie. Woda w bagnie jest, moje sakwy pene! Wasz to chleb z Krony, jedzcie.

    Ostatni! szepn chopak patrzc na kromki chleba. Bg wie, my nie wiemy! Ostatni czy nie? Jedz! Chopak uksi chleba, ale ledwie jeden

    ks pokn, schowa kromk w zanadrze, wycign si na ziemi i lea tak bez ruchu ni sowa godziny. Wreszcie znuony fizycznym zmczeniem zasn, zapomnia o wszystkim.

    Obudzi si, gdy wschodzio soce drugiego dnia ich tuactwa. Zerwa si, rozejrza, wszystko przypomnia, pochyli si nad Marcelk. Spaa przykryta siermig ebraczki, jego kapot miaa pod gow. Stara odchodzc wszystkie zapasy zoya pod jod, by chleb,

  • sl, okrasa, troch cebuli, may garnczek gliniany, kilkanacie kartofli. Marcelka obudzia si o poudniu, oboje poczuli gd i pragnienie.

    Pierwszego dnia nie mieli rozpala ognia ani czym si zaj. Zjedli troch chleba, popili wod i siedzieli jeszcze jakby odurzeni, niezupenie przytomni. Ale w nocy przesza burza z deszczem i musieli myle o ochronie od przemoknicia, o wysuszeniu szmat.

    Wiktor mia szczciem noyk i krzesiwo. Rozpalili troch ognia, ugotowali kartofli, chopak naci gazi, zrobi w gszczu bud. Zaczli ju mwi o swym losie. Ratowaa ich od rozpaczy i zwtpienia twarda, nieubagana konieczno ycia, tego pierwotnego bytu zwierzcia. Trzeba je, mie schronienie i nie da si pojma ludziom.

    Na trzeci dzie pocz ich jednak trapi niepokj: co tam si dzieje. Tam, to jest u ludzi, u wadzy, u siy, u prawa. Pocza ich te nuy bezczynno, ich, zawsze, cigle pracujcych.

    Wiktor poszed w ozy, nadar yka, sporzdzi dla nich chopskie chodaki, obuwie schowali na zim. Ach, ta zima stawaa im groz w myli! Gdzie wtedy skry si od mrozu, od niegu, w co si odzia, jak nie zostawi po sobie tropu! Czwartego dnia nareszcie doczekali si ebraczki. Przysza o zmroku tak cicha, szara jak cie. Miaa znowu siermig na sobie, sakwy pene i cikie, bo je zrzucia z odetchniciem ulgi.

    Co, co si dzieje? Bylicie w miasteczku? Byam cay czas tam. Zowili ju dwch waszych, co si w t noc wyrwali! Widziaam,

    dwa chopaki. Siekli ich na rynku po trzysta nahajek! Tamtych ju pognali dalej. Wszystkich? Nie. Zmara kobieta, co w ow noc dziecko miaa. Ktra? Chyba Feliksowa! Dziecko pop ochrzci. yje! Feliks poszed. W szpitalu dwoje zostao: Nikodem i

    dziewczyna Romanowa ze zaman nog. No i owi dwaj chopcy zsieczeni te w szpitalu le.

    To si ju wicej nikt nie uratowa? Dwch nie ma, co konie na noclegu pali. To pan Wincenty by i Feliksw chopak przypomnia sobie Wiktor. Nie ma ani ich, ani koni. Szukaj wszdy. A bydo to wczoraj z licytacji sprzedali. Kto kupi? A kt by? ydy! No i pan Saturnin przepad. Nie by u yda Papirnego, pienidzy nie

    dawa. Ten nie zginie. Ma pienidze. A moi? Ojciec i chopcy? O Jezu! Jezu! jkna Marcelka. Potem siedzieli

    nieruchomi, milczcy, a wreszcie rzeka stara: Was ju szukaj. Syszaam w kuni, jak chopi gadali, e przyka po kancelariach

    dany, by, kto czowieka z kroniaskiej szlachty znajdzie, do naczelnika dostawi. Zapi nas szepna Marcelka. Niedoczekanie, by ywych dostali! ponuro rzek Wiktor. Ja, stara, si nie daam, wy modzi! Tu dobra schowka do zimy. A zim jak zajca wytropi. Trzeba, jak niedwied w jamie, w niegu lee. Zamrzemy z zimna i godu. Dusza twardo siedzi. Zrazu, zda si, pomylenia nie wytrzymasz, a potem to i sama

    rzecz znoliwa. Dwie zimy my tak przebyli, z moim! Jake was teraz nie pytaj o papiery? Bo je mam. A jake? W porzdku. Kupilicie?

  • Bg da. Tamtej jesieni na odpucie byam i jak si nard rozpez, i ja w drog poszam. Id, noc bya, w lesie potknam si o co, macam, czowiek ley nad rowem, kobieta, ju zimna. Taka jak ja, ebraczka, drogi dokonaa. Myl sobie: co j maj po mierci ciga, w naszym stanie bezdomnym gdzie kres, tam i mogia. Odsunam j w gszcza, pomodliam si nad ni noc, ogarek gromnicy zatliwszy. A potem nad ranem znalazam stare borsucze jamy, rozgrzebaam, i tam j w piasek schowaam. A papiery, co miaa w zanadrzu, sobie wziam. Nie moje, ale Bg mnie pozna, a tu takim jak ja, jak wy, nie ma imienia. Zapisani my w innych ksigach.

    Patrzeli na ni, a ona, jak to nachodziy na ni jakie zadumania, gdy prawie nieprzytomn si zdawaa, pocza co mrucze, a w piew powolny przesza:

    Ze skowronkami wstalimy do pracy I spa pjdziemy o wieczornej zorzy, Ale w grobowcach my jeszcze odacy

    I hufiec Boy.

    Marcelka pocza paka, Wiktor si przeegna, oboje drgajcymi usty poczli machinalnie za ni powtarza:

    Bo kto zaufa Chrystusowi Panu I szed na wite kraju werbowanie, Ten de profundis z czarnego kurhanu

    Na trb wstanie.

    I oto nagle odbiega ich trwoga, ucieka rozpacz, odleciaa zgroza i poczucie beznadziejnej niedoli nie czuli ziemi ni cia swych.

    Zapatrzeni gorejcymi oczami w niebo, powtarzali za ebraczk sowa, co si im ryy ogniem wieczystym w duszy:

    Nie straszny nam gd ni aden frasunek, Ani zhoduj adne wiata hody, Bo na Chrystusa my poszli werbunek,

    Na jego ody.

    I nie wiadomo, czym bya ta kobieta, za ktr powtarzali, czy ubog, bezdomn ebraczk, czy T z purpury, mienia, stolicy i sawy obdart Matk, ktra swe ostatnie dzieci po tych borach widziaa gince i liczya je, znaczya groby, krzepia rozbitki, o rd swj wieczycie pomna!

  • III.

    Nastaa zima i cicho osiada po caym kraju. Nie byo po miasteczkach wojska, bory stay puste i guche, po drogach mao kto si snu, wsie, upojone zrazu wolnoci, zaczy zapada w trosk o dalszy byt, o grosz na podatki i czynsze, dwory zrujnowane, wycieczone kontrybucjami ucichy, istniay jakim cudem lub opustoszae czekay licytacji czy nabywcy.

    Niewiele zreszt zostao, bo siedm ulego konfiskacie, a w trzech waciciele byli nieobecni, wyjechali w czas przed ruchawk za granic. W Kozarach osiad od niedawna nowy waciciel, genera Grozow.

    Miasteczko tylko jedno wygldao po ruchawce lepiej ni przed ni. Przybyo kilku urzdnikw, ydowskie kramy dostay szyldy, odmalowano cerkiew, zaoono now miejsk szko i pan Abram Papirny, najruchliwszy kupiec i faktor* wojennego naczelnika, zbudowa na rogu rynku nowy podwa dla sprzeday wdki.

    Naprzeciw jego posesji na drugim rogu sta dom stary, murowany, z gankiem na supach, otoczony ogrodem i przytykajcy do cerkiewnego probostwa, a nalecy z dawien dawna do Hrehorowiczw. Po konfiskacie Kozar chcia ojciec Afanasij, bahoczynny, posesj dosta dla cerkwi, ale okazao si, e stanowia wasno pani marszakowej z Grel, wic Abram Papirny otrzyma polecenie takow ziemi za niewielkie pienidze naby. Koci parafialny sta przy gwnej ulicy, murem od niej odgrodzony, niegdy zakonny, mia za sob opuszczony gmach klasztorny, gdzie mieszka proboszcz i suba kocielna, i dalej ogrody i pole sigajce do rzeki.

    Bya tedy zima i 23 grudzie, gdy do Abrama Papirnego przyjecha rano jego krewny, arendarz* z Kozar. ydzi pogadali co ywo z sob i Abram posa bachora, eby mu co rychlej naj mieszczanina z furmank.

    Mieszczanin by to Bohuszewicz. Mrz by, sanna doskonaa, ruszyli ywo ku borom. Za godzin zalecim do Kozar! rzek Abram. Tak wam pilno. Zabawim i par godzin, bo to dugie trzy mile. A z Kozar do Grel na bota niedaleko? A tocie nie mwili, e do Grel jedziemy. Nu, to co? To po drodze. To mi jeszcze rubla dooycie. Ojoj, zaraz rubla, za co? Jaki wy chciwy. Co to wam za fatyga, albo to roboczy czas!

    Dam wam na wita wdki. Ile dacie wdki? Nu, my stare znajome. Dam cay garniec. Bohuszewicz zgodzi si. Abram, z taniego

    targu rad, pocz gawdzi: Czy to prawda, e wy si bdziecie eni z t Tekl, co u was suy? Kto to gada? Ona sama. Ja by u bahoczynnego onegdaj i ona przysza do matuszki. Stali j aja, e

    u nich sub rzucia i do was posza, a ona mwi, ecie jej obiecali eni si. Na tak obiecank kada baba asa. Mona obieca! mrukn Bohuszewicz. A wasz synek hoduje si? Zdrw, dziki Bogu. Niechtny by widocznie do rozmowy, wic i yd umilk. Minli las, poczli zjeda w

    rwnin. Ot i nie ma ladu po Kronie! rzek yd. * f a k t o r porednik, penomocnik.

    * a r e n d a r z dzierawca, karczmarz.

  • Bohuszewicz spojrza w lewo. Na paszczynie sterczao jeszcze kilka popalonych szkieletw drzew i kociek.

    Komu ziemi oddadz, nie wiecie? Kazionna* bdzie. Kto w posesj* wemie. adny kawa pola i ka, e lepszej trudno. A koci zabior? Stary bardzo, pewnie tak pusty sta bdzie, a si sam zwali. Popatrza yd raz jeszcze

    w t stron i rzek: Ot i nie ma kroniaskiej szlachty. Aj, jaki to gupi by interes, jaki gupi. A tych picioro jednake umkno. Tych dwch i konie uratowali. Musieli im ydki

    pomc. Saturnin te lis, z pienidzmi drapn. ydki nasze kademu pomog! umiechn si Abram. Daleko ju oni, pewnie za granic. Nu, tamte, co nie uciekli, to pewnie jeszcze dalej! zaartowa yd. Bohuszewicz umilk. Poprawi na sobie kouch, jakby go zib ogarn, i popdzi konia.

    Tak dojechali do Kozar i zatrzymali si pokornie u bramy. yd poszed na boczny ganek i zameldowa si do generaa, Bohuszewicz da koniowi obroku i wczy si po podwrzu przygldajc si robotom.

    Mijay tak godziny i dobrze byo po poudniu, gdy Abram Papirny skoczy swj interes, snad bardzo pomylnie, bo zaproponowa Bohuszewiczowi poczstunek w karczmie. Tam zeszo si ju trzech ydw i zaczli zajadle gada, kred po stole pisa rachunki, kci si i godzi. Trwaoby to do nocy, gdyby Bohuszewicz nie zagrozi, e pasaera swego zostawi.

    Abram tedy znowu si na sanie wgramoli i ruszyli przez bota do Grel. Byy to torfowe sianocia, wrd rzdowych lasw, koszone zwykle przez okolicznych

    wocian za opat do skarbu. Teraz stay tam jeszcze stogi siana i wiy si droyny sann. Dobrze ju ciemniao, gdy w tej pustce spotkali dwoje pieszych. Szli od jednego ze stogw i na widok jadcych przystanli o parset krokw od gwnego szlaku. Zaledwie szarzeli w zmroku. Bohuszewicz konia wstrzyma.

    Ludzie! krzykn. Dobrze jad do Grel? Nie byo odpowiedzi. Postaci zaczy si oddala, male, gin w ozach. Szy bez

    szelestu, jak duchy. Nie zagabujcie ich! szepn Abram. To pewnie strzelcy, co na kozy si zakradaj.

    Jeszcze wystrzel. Ale, strzelcy. To jedna baba i nic w rkach nie maj. Ot i przepadli, jakby skro ziemi

    poszli. Wy poganiajcie konia! Niech ich diabli bior! To dobrze, e przepadli. Ruszyli, ale Bohuszewicz raz i drugi si obejrza. Jaka nieczysta sprawa mrukn. ciemniao zupenie, gdy dojechali do wodnego myna. Tam znowu spotkali pieszego, ale

    ten ich pozna i zatrzyma, i na sanki do Abrama przysiad. By to Siemaszko obadowany workiem ryb. Abram zacz mu pochlebia i rozpytywa, co w Grelach si dzieje.

    Dobrze si dzieje. Ot, szczupakw nabraem blisko puda*. Bdzie co je jutro wieczorem. Z miarki mynowej pierogi si bray. Godni nie bdziemy.

    To pan i mynarz, i rybak. Na wszystko jest czas! Aj, co za drogi czowiek. To tyle roboty, co ten myn i ryba. Innej nie ma. U nas na gumnie inwentarz wrble,

    koty i sowy, a zboe w stodole to ple po toku*. My, wiadomo, wolne ludzie, nic nie mamy. Jake tak si trzymacie? Trzeba, eby znowu dwr by. Aj, u was tyle bogactwa. * k a z i o n n a naleca do skarbu pastwa, rzdowa.

    * p o s e s j a posiadanie.

    * p u d tyle co 16,38 kg.

    * t o k (ros.) klepisko.

  • My nie narzekamy. Zmordowali si przez tamt zim i lato, pohulali, to teraz odpoczywamy.

    Oj, straszno byo. Cud, e i Grele nie przepady. Pani marszakowa dobre i sugi ma, i przyjaciele.

    Kto ma pobrzkacze, ma i posugacze! No, to my i w domu: Chodcie, panie Bohuszewicz, do mojej kwatery ogrza si i przeksi, konia w stajni postawim. Zanim Abram si nagada, to i pnoc bdzie. We dworze u nas go te jest osobliwy.

    Nu, kto? zaciekawi si yd. Siostrzeniec pani, pan Kamiski z Podola. Z tamtego wiata wrci. Jak to? A bo go byli chopi ukrzyowali. Za co? Jak to? Za nic. Siedzia spokojnie u siebie w majtku, przysza banda pijanych ratnikw,

    napada na niego: Ty Polak, buntowszczyk, trzeba ciebie ubi! Wzili na postronek, poprowadzili, do pl mierci tukli, a potem na krzy przydrony wcignli, przywizali i poszli. Kto drog jecha i zdj, ale wos mu zbiela w jeden moment i rozum si pomiesza. Jako go stamtd wywieli, dali zna do nas, pojecha pan Ksawery i onegdaj przywiz. Moe, da Bg,; odejdzie.

    I taki cakiem zwariowany? Nic nie mwi. Jeszcze i sowa nie wyrzek od trzech dni, co bawi. Pyta, woa, nie

    odpowiada, moe i guchy. No, zaprowadz was do pani. Po chwili Abram znalaz si w kancelarii. Pani marszakowa powitaa go ze zwyk sw

    spokojn dobrotliwoci. yd bystro jej si przyjrza, chcia odgadn, co myli, co zamierza, czy jest znkana, czy

    potrzebuje pienidzy, czy chce i musi zrobi jaki interes, ale nic nie odgad, tylko zauway, e czarna jej suknia bya wytarta, a na palcach nie miaa piercienia, ktry zna. Zaczli mwi o drodze, o zimie, spytaa o dalszych ssiadw. Koujc yd oznajmi, e genera z Kozar chce sprzeda meble.

    Moe janie pani marszakowa je kupi, ja mog wytargowa jak dla siebie. Pomylaa chwil: Dzikuj, panie Abram, nie kupi. Jeli janie pani o pienidze rnica, to ja je kupi, a porachujemy si kiedy przy

    interesie. Mam nadziej nie raz handlowa z janie pani. Ojoj, eby my tylko zdrowe byli, po tych gaganach to dwory jak po dumie, trzeba wszystko zaczyna od pocztku! Dziki Bogu, e ju ta gorczka przesza, e ju ten strach si skoczy. Panowie bd panami, wszystko si poreparuje.

    Tak, trzeba si dwiga! odpara spokojnie. Z wiosn myl inwentarz kupi na nowo i ludzi obcych do roboty sprowadzi, jeli swoi nie pjd.

    Janie pani moe teraz bardzo tanio inwentarz kupi. Ja nastrcz, jest sto sztuk, nie bdzie droej jak dwa tysice rubli, same woy i krowy, i grosza janie pani na to nie wyda. I siano mam na Wirach u tego ydka, co tamte bota trzyma, on odda za piset rubli, po rublu wypadnie fura.

    I moe take grosza na to nie wydam? spytaa z odrobin ironii w gosie. Na moje sumienie, zgada janie pani. Ja wiem, e teraz u pastwa o grosz trudno.

    Bardzo to nieszczcie kosztowao! Ja wiem, takie teraz interesy trzeba robi. C wic mam da za ten inwentarz i siano? Czy u janie pani mao bogactwa jest? Mao lasw, co starzej, mao ziemi, ojoj!

    Kawaeczek lasu janie pani mnie da, kawaeczek ziemi, i znaku nie bdzie. Ot, za Kozarami ten kawaeczek osobny soniny, midzy kazionnym lasem, jego i tak trudno teraz bdzie upilnowa, jak Kozary zginy, a ta ziemia spod lasu co warta, piach.

  • Przecie wam ziemi nie wolno kupowa? To co? Ja kogo podstawi. Uhm, wic chcecie t Horbani za bydo i siano. Za bydo. A za siano to janie pani mnie odda ten dworek przy rynku. On cakiem

    niepotrzebny. W dworku mieszka pani Mikucka z dziemi. Os to za intrata*? Co ona janie pani paci? Czy to jest procent od piciuset rubli? Pani Mikucka mi nic nie paci. A co? Ja zgad. Skd ona moe paci, ona dla ydwek suknie szyje, u niej czworo

    dzieci, ona janie pani nigdy nie zapaci. Czy pan Abram zna pana Mikuckiego? Nu, ja jego zna. Wun dzieci uczy, pki jemu nie zakazali. Wun piknie pisa umia,

    jego chcieli za pisarza do sdu wzi, wun nie zechcia. To bardzo porzdny czowiek by, ale on nie umia, jak y. Ze zgryzoty umar, tyle dzieci zostawi, co to za rozuni!

    Kady ma rozum dla siebie. On o dzieci by spokojny umierajc. Pohoduj si w moim dworku. Nie sprzedam tej posesji, panie Abram.

    Nu, niech janie pani sobie pomyli. Ja jest zawsze na to kupiec. A gdzie jest to bydo? Pol Siemaszk, eby je obejrza. Zapac za nie gotwk. Janie pani nie chce sprzeda tej Horbani? Las owszem, ziemi nie. Na co janie pani ten piach? Co z niego za intrata? Nie bd panu tumaczy tej intraty, bo bymy si zapewne nie zrozumieli. Raz na

    zawsze tylko zapowiadam, e ziemi u mnie niech pan Abram nie targuje. Nie sprzedam ani morga nikomu, nigdy, za adn cen.

    Ani gosu nie podniosa, ani zmienia tonu, ale yd jakby si stropi, poczu, e popeni wielki jaki bd. Patrza na ni i straci rezon, i umilk chrzkajc zakopotany.

    Gdzie jest to bydo? powtrzya pytanie. Ono jest w Duszni, u posesora*. W Duszni! Wic to bydo kroniaskiej szlachty! Teraz jej gos si zmieni.

    Zabrzmia jak dzwon. Nu, nu! wybekota yd przeraony. To wuno byo z Krony. Jego sprzedawali.

    Ten ydek z Duszni zapaci gotwk. P roku blisko u siebie trzyma, karmi. Panie Abramie, yjecie tak z dziada pradziada na tej ziemi, z nami. Teraz ja was pytam,

    gdzie wasza dusza, gdzie wasze sumienie, ebycie wy, nie przybysz, ale tutejszy, mieli proponowa mnie, matce Stefana Hrehorowicza, kupno dobytku zabranego gwatem ludziom wygnanym! W przyszy sdny dzie wasz, wspomniawszy Jeruzalem i wasze tuactwo, moe zrozumiecie, jakecie mnie dotknli.

    yd w kt, do drzwi si cofn, oczy spuci. Niech janie pani wybaczy, ja myla zacz. Ale pani marszakowej ju nie byo w pokoju i Abram co rychlej wyszed. W sieni natkn

    si na pana Ksawerego, ktry gwidc wraca z podwrza, niosc snop yta. Witam pana Abrama. C to, z Kozar jedziecie? Czy ju adiutant generaa? Dobry

    interes dla was to powstanie, co? Zoty geszeft! Nie ma jak z Polakami y! Min go i wchodzc do kredensu woa do starego lokaja: Lamentowae, e snopa do Wigilii nie ma. Masz, kupiem na wsi. nieg sypie, bdzie

    do jutra ponowa. Jeszcze i kota na pieczyste witeczne utuk. Abram ju do Siemaszki nie wstpi, wywoa przez okno Bohuszewicza i ruszyli do

    miasteczka z powrotem. nieg sypa gsty, milczeli obadwa, dopiero dojedajc Bohuszewicz rzek:

    * i n t r a t a dochd, zysk.

    * p o s e s o r dzierawca.

  • Wdk to jeszcze dzi zabior. Dokupi jeszcze dwa garnce. Tyle chcecie przepi? Trzeba hula! Lepiej bdzie rzek jakim zmienionym gosem mieszczanin. Wjedali do miasteczka, gdy minli onieonego czowieka. Usun si w zasp. By

    ubrany w kouch i chodaki z ozy, twarz ca zakrywa baszyk*. Gdzie ciebie czart nosi w tak por! zawoa do Bohuszewicz. Czowiek nic nie odpowiedzia, skrci ku rzece i brnc bez drogi ruszy w kierunku

    poklasztornych ogrodw. Przesadzi tam pot i dotar do furty. Psy go opady i wywabiy zakrystiana.

    Kto tam? Czego? Do ksidza mam interes. O tej porze? Bez drogi? Kto wy? Ja cudzy. W kazionnych lasach su. Po drodze do Grel wstpiem. Pani marszakowa

    list kazaa ksidzu do rk wasnych odda. Ano to chodcie! Poprowadzi go kurytarzami, po ciemku, i wreszcie jakie drzwi otworzy, i wpuszczajc

    gocia zawoa: Prosz ksidza, to z Grel jaki czowiek! I wicej si nie troszczc o przybysza, wrci do swej izby. Ksidz czyta przy wiecy u

    biurka, gow tylko podnis i spyta: A co tam w Grelach? Chory kto, bro Boe? Ja nie z Grel, ojcze duchowny. Ja tak rzekem, eby si tu dosta. Nie mogem prawdy

    rzec. Ja jestem z Krony, Wiktor Kroniaski. Mwi guchym szeptem. Ksidz wsta ywo, podszed do niego. Biedaku! yjesz? Co z tob? Sam jeste? Tutaj sam przyszedem. Ale my we dwoje, z Marcelk. Jakecie wytrzymali? Kto was przechowa? yjem. Przechowa Bg. No, ale jake bdzie? Co dalej mylicie robi? Nie straszno wam? Zima, gd! Nie straszno ju, nie zimno, nie godno! Przywyklimy. Z pocztku byo wszystko, i

    strach, i al, i desperacja. Jeszcze czowiek pamita, e co mia, czym by. Teraz to ju cakiem od tych dumek wolny.

    Ale jake ylicie, gdzie? Jesieni w borach, po ozach, w wierkach, jak zima nastaa, w stogach. Tam ciepo. Cecie jedli? Mona prawie nic nie je, tak lec w sianie. To ty pewnie godny. Czekaje, ka ci co da. Ksidz do drzwi si rzuci. Wiktor zatrzyma go. Uchowaj Boe, kto si dowie, pjdzie gadanie. Zginie ksidz. Nie trzeba, ja nie po jado

    tu przyszed. Mam inn prob. Co, co! Mwe. Ja przyszedem prosi ojca duchownego, eby nam lub da. Jak to! Aha! Tobie i Marcelce, jake to. To was prosto od otarza wezm, i mnie take.

    Metryki nie mog wyda. Za to i koci mog zamkn. Nie sposb. Wiktor sta spokojny. Twarz jego zmieniona, twarda, chuda, ciemna wygldaa jakby z

    kamienia wyciosana. W oczach pali si jakby ar roztopionej stali. My na to ju sdzeni, ni imienia, ni stanu, ni metryki nie mie. Ale my przecie ludzie,

    nie zwierzta, my chcemy przed Bogiem sobie lubowa, w Jego kociele, przed wami, ojcze. Miowalimy si w spokoju i dostatku, miujemy si jeszcze silniej teraz w takim boju. Nie

    * b a s z y k rodzaj kaptura z dugimi kocami do wizania.

  • odstpimy siebie do mierci, ale po mierci chcemy, by nas Bg za prawdziwych katolikw i maonkw przyj i nie rozdzieli.

    Ksidz zamylony pocz po pokoju chodzi, wreszcie stan i rzek: Co ja wam poradz! Dla was, dla parafii, dla siebie, nie mog lubu da wedle

    zwykego obrzdku. Tak uczynimy. Jutro pasterka. Zaraz po pnocy w kociele ciba, ciemnawo. Przyjdcie, zginiecie w toku. Poklknijcie obok siebie, za rce si trzymajc, i mdlcie si. Ja msz wit i wszystkie pacierze za was ofiaruj! To bdzie wasz lub, Bg wszystko wie!

    Wiktor do kolan mu si pochyli. Pod ambon bdziemy. Ojciec duchowny niech ku nam spojrzy. I ot, takie obrczki

    mam. Do powicenia przyniosem. Poda dwa z drutu misternie splecione kka. Znalazem drut na pogorzeli u nas. Uplotem. Nie sta nas na inne, uszanujemy by

    szczerozote. Ksidz pocz wici, wzruszony. Potem oddajc rzek: Dadz wam szczcie. Ufajcie! Wiar mamy i nijakiego lku. Pocaowa rk ksidzu i chcia odej. Czekaje. Tu co znajd przecie, by si poywi. Ot, jest w szafie chleb, wdka, maso,

    odpocznij, zjedz. Bg zapa. Jakebym jad bez niej. Pjd. A gdzie ona? W cegielni, het za cmentarzem. W nocy dzi przyszlimy i ukryli si. To wee, co tu jest, i zanie. To wy tak bez ciepej strawy yjecie? Jesieni w borach czasem niecilimy ogie. Teraz straszno, daleko dym i blask wida. Ksidz odda mu p bochenka chleba, troch masa i sera, wdki odmwi. Nie wypijemy ani kropli. Jeli aska, wezm troch soli i cukru poprosi. Wsun otrzymane zapasy w zanadrze, za swj wytarty kouch i raz jeszcze

    podzikowawszy wyszed. Ksidz go przeprowadzi do furty. nieg sypa bezustannie. Zbieg radowa si, bo zaciera lady.

    Wyszed na drog, dobrn cmentarza i ruszy w pole ku opuszczonej w zimie cegielni. Byo to dobre schronienie, bo nikt przy niej nie mieszka, a zapas cegy by wyprzedany.

    Zaspy niegu utworzyy si wokoo i Wiktor po pas zapada, zanim si do pieca dosta. Usun jak desk i w czarnej czeluci przepad. nieg po chwili zasypa i lady jego, i otwr.

    Nad ranem nieg pada przesta, mrz by niewielki, ludzie zaczli si sposobi do tradycyjnej Wigilii.

    W Grelach pan Ksawery ruszy na zajce, pani marszakowa kazaa Siemaszce zaoy klacz do sanek, a starej Monice woy do koszyka buk i ryby.

    Gdzie si wybierasz? spyta brat. Odwiedz Horbaczewsk w wizieniu. Przecie j mieli wywie? Chora. Do dworku pozwolili si przenie. Ale wrcisz na wieczr? Wrc. Drozdowski dopilnuje tymczasem Stasia, a dzieci bd u Moniki. Ruszya z Siemaszk, ktry natychmiast pocz jej prawi o potrzebach gospodarskich. Krw dwadziecia i zboe ma na sprzeda Bohdanowicz z Krasek. Prosi, baga, eby

    zabra, bo on by chcia co rychlej wyjecha, a ydzi zrobili na zmow. Daj piset rubli, a on chce tysic, i warto. Chopi ju na robot chc chodzi, bo z nich pienidze dusz.

    Dlaczego Bohdanowicz rzuca dzieraw? Za syna go cigaj. Chopak gdzie si zawieruszy.

  • Moe zgin? yje. Za granic si wykrad. Horbaczewski zgin. Wiem, ale nie mw tego matce. Ona jeszcze myli, e ocala. Nie powiem. Po co! Kupi te krowy i zboe, ale pienidze otrzyma Bohdanowicz za miesic. On si zgodzi na pani sowo. Zabior zaraz po witach! Och, przecie znowu ycie

    bdzie. Bez roboty czowiek zgryzoty nie zmoe! Popdzi rano konia i rozpowiada o swych gospodarskich planach. Pani marszakowa

    milczaa, zatopiona w swych mylach, i tak zajechali przed dworek Hrehorowiczw w miasteczku. Wszystkie dzieci i wdowa po nauczycielu wylegli na ganek, rzucili si do rk swej dobrodziejki. Spytaa zaraz o zdrowie pani Horbaczewskiej i kazaa si do niej prowadzi.

    Bya to jej daleka krewna, matka powstaca. Leaa teraz w ku, ale nie miaa wygldu chorej.

    Jake ci? Bardzo saba? spytaa przybya. Nie. Nic mi nie jest, ale po co mam wstawa? Powioz do guberni i dalej. Wcale mi nie

    pilno. Nie syszaa czego o Adasiu? Ada by to jej jedynak. Zgin, wszyscy to wiedzieli, ale ona nie chciaa w to wierzy,

    bya pewn, e umkn, ukry si, e yje. Nie! Nic nie syszaam. Jake stoi sprawa Koszelewa? By to majtek Horbaczewskich. Kazano mi go sprzeda. Bardzo askawie. A ja odpowiedziaam, e nie sprzedam. Kto mnie zmusi? Sprzedadz bez ciebie. Niech sprzedaj. Ja nie. Wszystko, to wszystko! Ada mi przyzna suszno. Pani marszakowa milczaa. Ada mia dosy ziemi, w borze, pod sosn. Zaczy mwi ciszej, ku sobie pochylone, o rzeczach zrobionych i jeszcze do zrobienia, o

    papierach, o broni, o zbiegach, szeptay rne nazwiska, nazwy miejscowoci, terminy. Mczyni legli, siedzieli po wizieniach lub zbiegli, teraz los reszty pozostaych, fortun,

    istnienia, zatarcia ladw by w rkach kobiet. Po dugiej rozmowie wstaa Hrehorowiczowa. W milczeniu, bez ez, wybuchw rozpaczy,

    jaowego wspominania, ze stoicyzmemj Spartanek przeamay opatek nic nie yczc sobie. Musz by w domu. Dzieci dwoje, Sta, Ksawery rzeka] Hrehorowiczowa jakby

    tumaczc, e y musi. Tobie trzeba zosta. Bardzo potrzebna. Ja bd tu na Adasia czeka. Nie dam si

    wywie! Co mi zrobi! Chora jestem! ebym cho wiedziaa, e ju Ada bezpieczny! Nic mi ju nie grozi. I ja tak wierz! Da znak, doczekam si! Hrehorowiczowa wysza. Pomwia chwil ze sw lokatork i przynaglia Siemaszk do

    drogi. Krtki dzie dobiega. W miasteczku czu byo gorczkowy ruch przedwiteczny, w powietrzu unosia si wo oleju i wieego pieczywa, na rynku uwijay si tumy mieszczan i ydw.

    Siemaszko popiesza, ale ju zmierzchao, gdy dojechali do Grel. Babuniu, dziadzio zabi trzy zajce! oznajmiy jej dzieci ju w sieni, tulc si do niej.

    I obieca nam dzi niespodziank. Czy to co ywego niespodzianka? Wprowadziy j do jadalni. St by nakryty, snop ytni w kcie, siano pod obrusem.

    Spojrzaa po tych tradycyjnych oznakach Wigilii, przez oczy jej przesza chmura. Wolaaby sama w ciszy sypialni spdzi ten wieczr na modlitwie po tych, ktrzy j zostawili wdow i sierot, ale spojrzaa na dzieci, na sub krcc si radonie, na wchodzcego brata i zapanowaa nad sob.

  • Gdzie Sta? spytaa. Maryniu, pjd, przyprowad wuja! rzek pan Ksawery do dziewczynki. Dzieci byy ubrane czarno, co je postarzao. Dziewczynka miaa przy tym twarzyczk

    powan, oczka ciemne i mylce. Chopak by zuchowaty i szczebiotliwy. Po chwili, prowadzony za rk przez Maryni, wszed do jadalni czowiek mody, ale

    pochylony i ledwie suwajcy nogami, z gow nienobia. Rysy byy wyniszczone i jakby martwe. Doszed z trudem do fotela i usiad.

    Dziewczynka przytulia si do jego kolan, a on po gwce jej przesun doni, oczy przymkn. Stary lokaj wnis waz. Pani marszakowa drc rk wzia opatek. Chwil zmienia si jej twarz, skurczya, zdawao si, zapacze. Podniosa oczy na brata, przeamali w milczeniu, wtedy podesza do chorego, pochylia si przed nim, pocaowaa w gow.

    Wigilia, Stasiu. Oby pozdrowia prdko! szepna. Skin gow, oywiy si oczy. Wzi jej rk i pocaowa. Pani marszakowa zwrcia si ku drzwiom, przy ktrych ju wszyscy stali, jej wierni

    sudzy: Siemaszkowie, stara Monika, Drozdowski, Kacper. Dzielia si z nimi opatkiem, a oni do ng jej si chylili ez majc pene gardo. Nikt nie mwi nic, nie yczy, nie wspomina o adnej nadziei, pomylnoci.

    W kocu zwrcia si do dzieci: Kostusiu, Maryniu. Dzi jest wielkie wito. Powinnicie za rodzicw paciorek zmwi

    i obieca im, e bdziecie dobrzy, posuszni. Dzieci zwrciy si i podeszy do wielkiej kanapy, nad ktr wisiao kilka dagerotypw1. Wgramoliy si i poklky na kanapie, podniosy gwki ku tym ledwie widocznym

    podobiznom, zoyy rczta. Dziewczynka zacza, chopak za ni powtarza: Daj, Panie Boe, tatusiowi i mamie zdrowie i siy, eby z wygnania wrci mogli i

    ebymy sierotami nie zostali, i z nimi si tutaj na naszej ziemi znowu zobaczyli, i eby oni z nas mieli pociech, a ojczyzna chlub. Amen.

    Kto w kcie zaszlocha ciko. Obejrza si pan Ksawery, chory klcza, ku ziemi pochylony, i paka.

    Dziewczynka pomylaa chwil, przypomniaa swe dziecice pacierze i zaszczebiotaa znowu:

    Daj, Boe, zdrowie babuni i dziadzi, i wujowi Stasiowi, a tym, co polegli za Polsk, w niebie wieczne odpocznienie i wiato wiekuista niechaj im wieci. Amen.

    Nie umiaa wicej. Co dzie to odmawiaa.

    dagerotyp zdjcie fotograficzne wykonane systemem Louisa Daguerrea (17891851) na posrebrzonej pycie mosinej. Za dat wynalezienia fotografii uwaa si dzie 19 sierpnia 1839 roku.

    Wstali teraz z braciszkiem i wspinajc si na palce, wycigajc szyj, pocaowali dwa najniej wiszce dagerotypy.

    Wszyscy powstali z kolan. Pan Ksawery chcia dwign chorego, ale ten sam wsta i pierwszy raz wymwi:

    Maryniu, chod do mnie! Dziewczynka przybiega, wycign do niej ramiona, przygarn do piersi i ucaowa. Wujek zdrw! Wujek gada! pocza woa. Ale on wyczerpany upad w fotel. Dzieci, do stou. Nie mczy wuja! zakomenderowa pan Ksawery. Ani mrumru,

    bo nie dostaniecie niespodzianki. A moe by si pooy, Stasiu? Nie, nie! zaprzeczy chory. Z wami, z wami! Zasiedli wszyscy do stou.

    Wieczerza bya krtka, ale tylko dzieci jady i pan Ksawery, tamtych dwoje ledwie tknli, i

  • pani marszakowa zaraz po ostatnim daniu wysza do siebie. Za ni wysun si chory, a wtedy dzieci rzuciy si do dziadka z prob o niespodzianki.

    Zjawili si te Siemaszkowie, stara Monika, Drozdowski, a kade co dzieciom przynioso. Dostay gwiazd z kolorowego papieru, orzechw, rodzynkw, a wreszcie ukazay si prezenty i pana Ksawerego: para krlikw dla Maryni, uk i strzay dla Kostusia.

    Rozpocza si wielka uciecha. Suba, przyjaciele przygldali si powtarzajc: Sieroty, nieboraczki, panita takie, ot, czym si to raduje. Jak te pisklta porzucone! A dzieci, nacieszywszy si darami, przypady do pana Ksawerego. Dziadziu, zapiewaj, zapiewaj. Rozemia si Siemaszko. Ot, czego si to napiera. A co wam, bki, piewa: Aaa, kotki dwa? Nie, to co to: huha! zawoa chopak. I to, co to jaskka! dodaa Marynia. Pan Ksawery spojrza po obecnych. Syszycie! Ledwie si to na nogi zebrao, ledwie gada zaczyna, a czego chce? Wiadomo, krew! rzek Drozdowski. Straszno, jeszcze si wygadaj, dzieci! Kto podsucha, donos da! szepn wiecznie

    ostrony stary Kacper. A jak si nie naucz, co bd warci!! burkn pan Ksawery. Dzi chyba nikt nie

    szpieguje. Zamknite okiennice! Ja obejd dom! Zobacz! rzek Siemaszko. Jak by zbjca szed, ja go zastrzel! rzek Kostu uk nacigajc. No, to piewajcie ze mn:

    W krwawem polu srebrne ptasz, Poszy w boju chopcy nasze, Huha, krew gra, duch gra, huha! Niechaj matka zna, jakich synw ma!

    Dzieci suchay wpatrzone w dziadka. Stara Monika i Siemasz kowa otary oczy. Drozdowski piewa razem:

    Obok Ora znak Pogoni, Poszli nasi w bj bez broni. Huha, krew gra, duch gra, huha! Matko Polsko, yj, Jezus, Maria, bij!

    Na podwrzu zaszczekay psy i ucichy, skrzypny wchodw drzwi i rozleg si gos: Niech bdzie pochwalony Jezus Chrystus. Obejrzeli si wszyscy. W progu staa chust otulona, obwieszon sakwami ebraczka.

    Musiaa by znana, bo Siemaszkowa odpowiedziaa: Na wieki. Co si tak spnia? Wieczerz ju zjedli. Chleb w torbie mam. Wstpiam po drodze na dzieci poparze. Sysz takie piewanie,

    tak mi serce zabio, e na wielki ganek weszam. Dziki Bogu, wszyscy s i zdrowi! Wszyscy! Dosy chyba ubyo! rzek pan Ksawery. C, matko, bya, gdzie

    miaa by? Byam. Stamtd id, z miasta. Dajciee jej je! Zaraz, tylko dzieciom oddam, com przyniosa. Pamitaci mnie, dziatki, jesieni byam.

  • Baba, co nam bajki mwia. Babo, dobrze, e przysza. Bdziesz bajki gada? Bd, orlta, bd. Ot, macie medaliki. Schowajcie, nikomu cudzemu nie pokazujcie, a

    nie zgubcie! Po wieczerzy powiem wam o nich bajk. Dzieci poczy oglda dwie srebrne herbowe tarcze, a stary Kacper nie omieszka doda: Schowajcie, uchowaj Boe kto zobaczy! I nie mwcie nawet, e macie! Poprowadziy kobiety ebraczk do kredensu, dzieci za nimi pobiegy. Pan Ksawery

    poszed do siostry. Pisaa listy w swej kancelarii. Sta tu u mnie by dugo! rzeka. Wraca mu przytomno i mowa, pyta o

    Juriewiczw, o Stefana Odejdzie! Wiesz, przysza ta kobieta z Warszawy. To dobrze. Musiaa zaatwi. Chciaam z tob pomwi o interesach. Trzeba si zaj

    gospodarstwem, dwiga si, y dalej. Wiesz, co proponowa Abram? No, wiem. auj, em nie wiedzia, gdym go spotka. Bybym kolb fuzji zwali, ile

    wlezie. Po co? Ale odrzuciwszy jego propozycje, trzeba z innych rde zdoby pienidze. Ciekawym skd? Co wymylisz? Ju wymyliam, ale mam pewne skrupuy. Pani marszakowa wstaa, otworzya starowiecki kantorek i po chwili przyniosa

    szkatueczk. Trzeba to sprzeda. Szkatuka pena bya klejnotw. Pochylili si nad ni i przegldajc

    mwili: Kolia prababki, matczyne pery, turkusy jeszcze stonikowej*, tabakierka szambelana*,

    piercie od ksicia Jzefa, brylantowy markiz* babki, a ten szmaragd zarczynowy ojca, spinki koralowe od upana*

    Virtuti militari zostawi, reszt trzeba sprzeda. Szkoda! Do kroset! mrukn pan Ksawery. Trzeba zachowa ziemi, t troch, co uratowano. Mylisz, e Stefek tu wrci! Matka go zwichnie, spodli, zmarnuje. On dla nas stracony. Ale ja musz uchowa przede wszystkim ten klejnot, ktrego za pienidze nam nie

    dosta. Dla kogo, mniejsza, dla wiary i idei! Wszystko inne sprzedam, byle to byo! Rb swoje. Ja, wiesz, bi umiem, siec, gry. Potrafi teraz tylko kl i plwa

    szelmostwu w oczy! Ty rb swoje! Ale moe by lepiej sprzeda srebro kozarskie, ktre Siemaszko uratowa.

    Nie, to wszystko, co Stefkowi po ojcu zostao. Matka bogata wprawdzie, ale taka moda, wiatowa, moe jeszcze za m wyj. Bd to srebro dla niego chowa. Klejnoty moje. Zostawi trzy piercienie, order Jzefa, a reszt trzeba sprzeda. Juriewiczom trzeba do Tobolska wysa jaki grosz, tutaj inwentarze, ziarno, pasz kupi, Horbaczewskiej pomc, Stasiowi te da na dalsz kuracj.

    Kto to kupi tutaj? Musisz z tym do Warszawy pojecha. To i owszem. Dowiem si, jakie s horoskopy polityczne. Pani marszakowa umiechna si smutnie i zamkna szkatuk z klejnotami. Nieprdko o nas znowu bdzie mowa w europejskiej polityce. Jestemy jak zboe po

    gradzie, stratowane, zbite, zniszczone! * s t o l n i k w dawnej Polsce urzdnik nadworny majcy piecz nad stoem panujcego; pniej

    honorowy urzd ziemski, wyszy od podstolego, niszy od podczaszego i krajczego. (W. Kopaliski: Sownik mitw i tradycji kultury, PIW 1985).

    * s z a m b e l a n wysoki urzdnik na dworze krlewskim; z czasem godno tytularna.

    * m a r k i z (markiza) piercionek z owalnym zbkowanym oczkiem.

    * u p a n staropolski ubir mski w formie dugiej sukni zapinanej na haftki, guzy lub szamerowanej, ze

    stojcym konierzykiem i wskimi rkawami, noszony przez szlacht od XVI w. do ok. poowy XIX w. (Sownik wyrazw obcych PWN 1980).

  • Mog przyj takie komplikacje! zacz pan Ksawery, ale ona znaa te jego fantastyczne mrzonki, dzielenie Europy, wypowiadanie, wojen i urojone z tego korzyci.

    Wstaa wic i spojrzawszy na zegar rzeka: Dziesita. Dlaczego dzieci jeszcze nie pi? Dzieci sypiay obok jej pokoju. Zajrzaa, eczka byy puste. Posza tedy do tak zwanej

    garderoby i tam ujrzaa taki obraz. Na kominie pali si ogie i stara Monika gotowaa mleko na jutrzejsze niadanie. Na kufrze z pociel, przy kominie siedziaa ebraczka, a przy niej na stoeczkach dzieci. Zebraczka nie miaa na sobie sakw i wielkiej chusty, nie wygldaa na star bab.

    Spoza biaego rbka, co okrywa jej wosy, wygldaa twarz dziwnie pogodna i byszczay wyraziste czarne oczy.

    Sukmana siwa, gruba, nadawaa jej postaci jakie posgowe ksztaty; opowiadaa co dzieciom.

    Byli wszyscy tak zasuchani, e nikt nie zauway wejcia pani marszakowej. Stana w progu suchajc.

    Wic jak si ludzie dowiedzieli, e te dzieci od tej witej takie medaliki maj, zaczli przemyliwa, jak by je odebra i t moc, co w nich bya, sobie zdoby. Wic naprzd napadli na chopczyka i nu mu obiecywa, e dostanie pikne konie i zote zbroje, i paac, i bardzo smaczne potrawy, byle ten medalik da. I poakomi si, i odda. A na dziewczynk wpadli z kijami i rzgami, i powiedzieli, e jej oczy wykol, e j godem zamorz, e j w czarny loch wrzuc, i zlka si, i oddaa. A tu raptem wszystko im si przemienio, stracili si i zdrowie, i pami. Co chopcu z konia, kiedy nie umie na wsi, co z paacu, kiedy nie rozumie, e panuje, a smaczne potrawy je, jakby jad piasek czy drewno. Nie pamita, kto on taki, nie umie siebie nazwa i czego mu przecie straszno, i wszdzie mu nudno. A dziewczynka raptem stracia gos, ni piewa nie moe, ni mia si, cigle choruje i pacze, kdy pjdzie, bdzi, mao co widzi, nic nie syszy. A oboje co nocy czego si boj, a co dzie wygldaj czego zego, bo czuj, e le zrobili. A tu raz, gdy zeszli si z sob i gorzko pakali, przychodzi do nich taka stara, stara baba i pyta ich: Czyje wy dzieci? A oni mwi: My po Warcie sieroty. Jake wy Warty sieroty? A gdzie wasz dom? pyta. Zgubilim! powiadaj. A gdzie wasz znak? Odebrali ludzie, nie wiemy, gdzie schowali. My nic nie wiemy. I pacz, pacz. Tak stara powiada: Pjd ja do matki waszej do nieba i spytam, ona pewnie z nieba wszystko widzi, to wam poradzi. Posza, posza, nie ma jej, nie ma, a wraca. Tak, powiada, matka gniewna na was, ale e u Boga jest, to i miociwa, wic powiada, niech dzieci id Wis w d, do skay, co na niej zamek stoi, i t ska kuj a do gbi ziemi, a pod t ska medaliki znajd i moc, i rozum, i gos, i saw odzyszcz. A e sabe s i mae, tedy ja im dam pomocniki bardzo wielkie, a bdzie ich trzech: jeden si zowie Pan, a drugi Duch, a trzeci Krew

    Pani marszakowa wysza na rodek izby: Co wy im opowiadacie, kobieto! To one nic nie zrozumiej, a tylko im si w gwkach

    pomiesza. ebraczka wstaa, pokonia si nisko. To kilkoletnie dzieci. Za mae! Skd wy umiecie takie dzieje, takie bajki dla starych. Starym gada, maym sucha! Wielmona pani, suchaj, zapamitaj, jak czas

    przyjdzie, zrozumiej odpara, szorstk sw doni gadzc gowy dzieci. Moniko, zaprowad je spa. Babuniu, cho jeszcze chwileczk. Co si stao na kocu. Opowiem potem, ptaszyny, opowiem! Dzieci wyszy niechtnie, paczc. Grymasiy przy rozbieraniu, myliy si przy pacierzu.

    Ledwie wysza Monika, z eczka Maryni rozleg si szept: Kostu, schowae medalik?

  • Oho, nikt nie znajdzie. Nie trzeba nikomu mwi, e mamy. Wiesz? Wiem, nikomu. Bo jakby odebrali, strach! Strach. Strach!

    * * *

    ebraczka chwil rozmawiaa z pani marszakowa, jakby z czego zdawaa spraw. Gdy Monika wrcia do garderoby, z laza j zbierajc si do drogi.

    Co to? Nie zanocujecie? Bg zapa. Do miasteczka musz, na msz. Noc pogodna, nad ranem dojd! Zostacie

    z Bogiem. Poczekajciee. Torby wam naaduj, opatrz! Wstpcie nie bawic, pobdcie duej. Daj wam Boe wszystko dobre i waszej pani sto lat zdrowia. Wstpi na pisklta

    popatrze. I posza w t zimow noc sama, w pust drog. A noc bya pogodna, jasna, nie mrona, a

    taka cicha, e sycha byo spadanie nienej okici z drzew przydronych. ebraczka suna jak szare widmo i wreszcie, jakby tknita t cisz, zacza pgosem

    piewa pie koldow. Nagle w lesie, przy drodze rozlego si tu za ni: Matko! Stana. Zza drzew wynurzyy si i brny ku niej dwie postaci. Poznaa. Ju was szuka miaam! Mylelimy, e ju nigdy was nie ujrzymy! rozradowanym gosem wyszeptaa

    Marcelka. Skde wy? Z miasteczka, od lubu! rzek Wiktor. Jakie my, taki lub. Ksidz kaza na pasterce by, lubowalimy w tumie klczc, a on

    ku nam patrza bogosawic. Bg widzia i sysza. On wam wiadkiem i metryk napisze. Hej, wyronie rd wasz

    jako to ziarno zakopane, wyronie, ino nie wtpcie. Matko, dopki takiego ycia bdzie. Ot, zaraz p roku w borze, w stogu, w

    rozwalonej budzie, czasem tydzie bez ruchu, bez mowy, bez jada! Jak zamie, e wiata nie wida, e wilk nawet nie chodzi, wtedy moemy si ruszy, eby lad nasz zanioso. Dawno ju chleba nie ma, wasze suchary wyszy. Trzeba pod wsie podkrada si, ze stertek yta nauska, tak ziarno surowe jemy. Cud, e yjemy. Ale czy dugo wytrzymamy!

    Dopki bdzie trzeba. Ja wiem, co czowiek moe wytrzyma. Nie bjcie si. Bdzie wam mocy przybywa, a nic wam nie zaszkodzi. Czowiecze ciao dusza trzyma, a wy modzi. Ja was szukaam z dobr wieci. Pan Wincenty i Ada Feliksw umknli z komi. Ju bezpieczni.

    Jake to? Ano zemknli, ludzie pomogli, konie rozkupili, a ich z rk do rk, i wykradli za granic.

    A pan Saturnin a w guberni. Wzili? Wolno chodzi, moe i ktek ziemi w Kronie dostanie. Wiar zmieni. Jezu, Mario! A ona jego? Moe i on przez to mu wrc. Nie, ona do takiego nie wrci!

  • A tamci, reszta, wszyscy? spyta Wiktor. Het, daleko, kdy ino pacierz za nich dojdzie. A eby my ku tej granicy szli. Pocierpcie. Ja tam pjd, rozpytam, szlak wam przetr i wrc. A kiedy, matko? Juci chyba latem. Jak skoro licie puszcz, trzymajcie si owej pierwszej kryjwki.

    Tam was szuka bd. A teraz do wiosny niedaleko. Grel si trzymajcie. Tam o was wiedz, przyj nie mog, wiadomo, ale Siemaszko wie, e yjecie, i pani. Chleb znalelimy na mynie jeszcze jesieni.

    Pewnie i teraz znajdziecie, a ot moje sakwy wam wyprni. Prosiam soli, cebuli, okrasy, bo wiem, bez czego najciej, i m am was szuka. Bg sprowadzi.

    eby jaki papier urzdowy, jaki znak! westchn Wiktor. Albo eby sam by! szepna Marcelka. ebym sam by osta, tobym za tob poszed i za wszystkimi. Wstyd ci, dziewczyno, tak mwi! Miowanie wasze wasza moc. Niebo! Co si dziwi, e czasem stknie! rzek agodnie Wiktor. A przecie w

    najgorszej chwili jeszcze mnie pokrzepi! Wiadomo, kobieca sabo co mskich dziesi si przetrzyma! rzeka artobliwie

    ebraczka. Daleki odgos dzwonka dolecia ich uszu. Zbiegi instynktownie, ruchem zwierza uskoczyli

    pod drzewa. Matko, nie zapomnijcie o nas! zawoaa Marcelka. Pamitam! Ino nie wtpcie! Przyjd! odpowiedziaa, ju idc dalej. Po chwili napdziy j sanki. Jecha w nich policjant z on. Eh, baba, gdzie si wczysz po nocy? rozlego si woanie. Kto ty? Skd? Wy e skazay! Baba odpowiedziaa miejscowym narzeczem. Do miasteczka id. Wilki ci zjedz. To podwiecie! Patrzaj, jaka mdra. Nu, siadaj, stara wiedmo, jak na nas napadn, to ci im wyrzuc. Kiedy ja wiedma, to i na wilki sposb mam. To moe ty i znachorka, babo? spytaa kobieta. Co trzeba wiedzie, to wiem. To moe ty wiesz, gdzie mjateniki* si kryj? Wiadomo, po lasach. Tam ich peno. Co gadasz! Tych ju wybili albo zesali. Tylko musiao si par ukry. Znaleli chopi

    nory w stogach, dali zna, ogldaem, wida, e ludzie tam byli. W stogu to i ja nieraz nocuj, cho papiery mam w porzdku. Cyganie koniokrady

    czasem te si tam przyczaj. Jak zapamitam, stogi bywaj ponorzone. W lasach to widziaam Polakw.

    Kiedy? Nie dalej jak onegdaj. Jakich? Albo ja wiem. Pewnie te pobite chodz. Hospodi*! szepna egnajc si trzykrotnie kobieta. Jak to byo, powiadajcie. Piciu byo. Przy ogniu si grzali, ot, przy samej drodze do Kozar, gdzie ten db sta, co

    go cili za to, e na nim onierzy kto wiesza. Widz wiato, podchodz nagrza si, pozdrawiam milcz, patrz ogie bez drew na niegu si pali, a oni jak ten nieg biali, oczy patrz szklano, a krwi na nich czarnej, a ziemi, bota, kurzu!

    * m j a t e n i k (ros.) buntownik.

    * H o s p o d i ! Panie!

  • Ot, upia si w miasteczku, to ci si co roio. A ja pewny, e eby ja tam by, a pletni ktrego zdzieli

    Jake, jak mnie si roio, to bycie nikogo nie widzieli. Co im zreszt ju pletnia znaczy. Spod ziemi wyszli!

    I co? I co? trwonie pytaa kobieta. Zaczam pacierze mwi i odeszam. A tu patrz, wstaj i poszli jeden za drugim, na

    kroniaskie pola. Wiadomo, tacy zakopani jak zwierzta po lasach chodz, chodzi bd. Widziaam i kobiet, i dwoje dzieci. Kobieta czego szukaa pod drzewami, do ziemi przypada, znowu wstawaa i sza, jakby j wiatr nis. A dzieci siedziay pod cian tej spalonej stray na Horycy. Po lasach, w nocy wiele zobaczysz, ale ywych to ju tam nie ma.

    No, przecie z Krony czworo ucieko. To oni nie gupi blisko siedzie. Jak uciekli, to si nie opr, a za granic. Ale ich

    pewnie ju gdzie na Woyniu poapali. A ty, babo, skd? A zza Owrucza. Tekla mi na imi. Ojciec rymarzem by, m stolarz. Umar, dom

    spali si, poszam na ebry. Mwia tak czysto po rusisku, e nawet nie spytano, jakiego jest wyznania. Dniao, gdy wjechali do miasteczka. ebraczka wysiada u pierwszej chaupy i podreptaa

    w stron rynku. Ta