fuss 5/2013

74

Upload: fuss

Post on 09-Feb-2016

240 views

Category:

Documents


0 download

DESCRIPTION

FUSS to internetowe pismo społeczno-kulturowe, jakiego jeszcze nie było. Znajdziesz tu niesztampowe podejście do: kultury, sportu, życia. Kontakt: [email protected] [email protected]

TRANSCRIPT

Page 1: FUSS 5/2013
Page 2: FUSS 5/2013

Dawid Malek — studiuje pro-jektowanie graficzne na ASP w Katowicach. Zajmuje się głównie ilustracją prasową i książkową.

Page 3: FUSS 5/2013

Tytuł tego numeru nie powstał bez przyczyny. Pier-wotnie miał w tym wydaniu znaleźć się tekst-ma-

nifest: wykrzyczenie niezgody, bulwersacji, wezwania do wspólnego działania przeciw ludzkiej chciwości. Nie ma jednak nic gorszego niż głośne słowa buntu przy braku reakcji otoczenia. Gdy zaczęłam się dzielić ze znajomymi moją historią, mówili: nareszcie przejrza-łaś na oczy, tak wygląda w Polsce „tworzenie kultury”.

Pokrótce historia wyglądała tak: trójka osób zmę-czonych kulturową stagnacją w mieście, postanowi-ła zrobić projekt – zachęcić młodych ludzi do dzia-łania, dać im przestrzeń do pokazania się i twórczej aktywności. Szukała środków na dofinansowanie przedsięwzięcia. Byli pełni zapału, przekonani, że nie o zarobek tu chodzi, ale o ideę. Poprosili zaprzyjaź-nioną fundację o możliwość działania pod ich szyl-dem – wszak istnieje ona na rzecz promocji takich inicjatyw, będzie mogła rękami i pracą innych osób zdobyć promocję i podpisać się pod działaniami, któ-re leżą w ich statusie. Żadnych kosztów, same zyski.

Schody zaczynają się na samym początku. Przed-stawiciel Fundacji nakazuje, by część pieniędzy trafiła do niej prywatnie, a on wykreuje fikcyjne umowy na jej pokrycie. Ale jak to? A młodzi artyści? A projekt? W rezultacie – mimo mojego głośnego sprzeciwu – pieniądze trafią do Fundacji tak czy siak. A projekt zo-staje zrealizowany jako ledwo odsetek tego, co można było zaoferować młodym ludziom za takie pieniądze.

Ten tekst nie ma być załamaniem rąk nad tym, jak mnie oszukano, relacją z przepychanek o pieniądze czy

pamfletem na konkretną Fundację. Ma być o tym, jak osoba wspierająca całym sercem głośną akcję sprzed kilku lat: „Teatr nie jest produktem / widz nie jest klien-tem” , zaczyna powątpiewać w publiczne finansowanie kultury. No właśnie – bo czy kij nie ma dwóch końców?

W połowie listopada Krystyna Janda na antenie ra-dia TOK FM udzieliła dość głośnego wywiadu, przy-znając, że ciężko jest utrzymać teatr bez dotacji. Uznała, że poprzez ich przyznawanie „promuje się nieudaczni-ków, tych którzy źle pracują i którzy nie grają”. Jest to, oczywiście, nadrzędna generalizacja, a rok temu była-bym święcie oburzona taką wypowiedzią. Dziś nadal sądzę, że kultura wyższa nie może istnieć bez wsparcia państwa, ale z całą stanowczością przyznam również, że dofinansowania zmuszają do roszczeniowości, lenistwa i co tu dużo mówić – malwersacji.

Fakt, że teatr – zwłaszcza mniejszy, nie działający na podobnych zasadach, jak np. narodowa instytucja z premierą co miesiąc – otrzymuje wsparcie państwa; nieraz jest to jego jedyna szansa na istnienie. Ma wów-czas możliwość realizować ambitne sztuki, tematy, które nieraz znajdują się na marginesie coraz bardziej pauperyzowanej sztuki. Z drugiej strony – teatr, który dostaje takie pieniądze jest pewien, że nie rozliczają go z działań artystycznych, a z faktur. Reżyser nie skupia się na kwestiach artystycznych – kombinuje, gdzie jesz-cze można dołożyć fikcyjną umowę. Aktor nie uczy się wersów, lecz kombinacji. W projekcie, który realizowa-łam, stawka za każde działanie była czterokrotnie wyż-sza niż normalnie.

Pieniądze, głupcze!

33

Zamiast wstępniaka o braku umiaru słów kilka

Page 4: FUSS 5/2013

44

Z drugiej strony, pracowałam także przy projekcie dofinansowanym z Ministerstwa Kultury, który nie zaistniałby bez takiego wsparcia. Uczciwie pracująca reżyserka, zrealizowała kawał znakomitego materiału, rozwijając temat i dziedzinę kultury, o której dotych-czas nie mówiło się zbyt wiele. Projekt kontynuuje po dziś dzień, z dużym społecznym oddźwiękiem. No właśnie, są też przykłady pozytywne, zachęcające do myślenia o aktywności kulturalnej, jakie zawsze było mi bliskie. Jaka jest różnica pomiędzy dwoma projek-tami, które opisuję? Na tym drugim reżyserka zbytnio nie zarobiła.

Kongres Kultury Polskiej poszukiwał odpowie-dzi na pytanie, jak powinna wyglądać polska sztuka w dwadzieścia lat po transformacji. Mówiono o zmia-nach pokoleniowych, myślano w głównej mierze o sprawach ideowych, mimo że jedną z ważniej-szych dla niego postaci był ekonomista. Przyszedł chyba czas, by coraz głośniej i wyraźniej mówić także o sprawach finansowych. Nie tylko o plusach dofi-nansowań, ale i ich minusach. Akcja „Teatr nie jest produktem / widz nie jest klientem” była wyrazem bojkotu wobec wprowadzania menedżerów do tea-trów, spychania na margines ludzi kultury, ekonomi-zacji sztuki. Słuszne cele. Ale nikt nie postawił pytania i nie zasiał wątpliwości, czy odrzucając to wszystko, sami nie przemieniamy artystów w menedżerów. Teatru lub galerii w firmę. Nie poprzez prywatyza-cję kultury, ale także przez wymogi dofinansowa-nia, formę jego rozliczeń, konkursy, strukturę teatru.

Nie wiem, czy jest jakieś dobre lub jedynie słusz-ne rozwiązanie takiej sytuacji. Zamiast presji śro-dowiskowa domagającego się czystości działania, słyszymy ciągłe awantury i wojenki o personalne przesunięcia, umowy, dyrektury. Oczywiście tego by nie było, gdyby na polską kulturę zostały prze-znaczane większe pieniądze (na co z całą pewnoś-cią zasługuje). Ale kto zagwarantuje, że wtedy, przy względnym dobrobycie, dyrektorzy, aktorzy i ludzie kultury, rzeczywiście skupią się na kwestiach arty-stycznych? Że apetyt nie rośnie w miarę jedzenia?

W piątym numerze FUSSa m.in. o takiej formie-polityki kulturalnej rozmawiamy z Teatrem Próg. Pi-szemy także o braku zahamowań: w piciu, w przyjem-nościach (nawet tych kulturalnych, jakimi są seriale), w seksie, w rodzinnych relacjach. I choć piszemy o nieumiarkowaniu, by przywołać wartości pozytywne, wciąż myślimy szeroko, głęboko, daleko. Bez umiaru.

MAGDALENA URBAŃSKAredaktorka naczelna

REDAKCJA:redaktorka naczelna - Magdalena Urbańska zastępczyni redaktorki naczelnej - Klaudyna Schubert ilustracja na okładce - Michał Adamieckorekta: Sylwia Kępawebmaster - Artur Gacek wydawca: CelEdu Anna Katarzyna Machacz ul. Cegielniania 13/30 30-404 Kraków

www.fuss.com.pl // [email protected]

Page 5: FUSS 5/2013

SMAK HIPOKRYZJIDaria Antonatus // Magdalena Marcinkowska

W NUMERZE:

FUNERABILIA Agnieszka Bukowczan-Rzeszut // MARIA DAGMARA SKIBA

„NIKT NIE RODZI SIĘ Z UPRZEDZE-NIAMI” – PARĘ SŁÓW O RASIZMIENatalia Rusin // Dżina Jelizarowa

„MOŻE TO GRYPA, A MOŻE AIDS”,CZEKAJĄC NA MIŁOŚĆ WE WSPÓŁ-CZESNYCH INDIACHSzymon Jarosławski // Katarzyna Krutak

NA PROGU TEATRUZ zespołem Teatru Próg rozmawia Daria Kubisiak

UPIĆ SIĘ JAK KONSULBartosz Kliszczyk // Katarzyna Domżalska

#ARTHOUSEMarta Stańczyk // Katarzyna Urbaniak

6.

F**CK ME, I'M ERASMUSSonia Kaczmarczyk // Monika Źródłowska

54.

18.

22.

26.

32.

40.

45.

NIEUMIARKOWANIE W SIEDZE-NIU I GNICIU, CZYLI O ŁAKOM-STWIE SERIALOWYMPrzemysław Zańko // Julian Zielonka

50.

DZIKI BAROKMaja Starakiewicz

58.

JESIEŃ NIE JEST WINNAMartyna Orlik // małgorzata maciejewska

63.

Felieton wizualnyMonika WIlk

66.

BYĆ FACETEM SEKSBLOGRKINatalia Grubizna // Karolina Kościelniak

69.

Page 6: FUSS 5/2013

6

IRENA

Krystyna. Hermenegilda. Hanna. Właściwie nikt nie wie, jak ma naprawdę na imię. Na dyplomach za najład-niejszy ogródek działkowy za każdym razem widnieje inne. Ona sama lubi, jak się mówi do niej Irena. Uro-dziła się… dawno. Gdzieś na wsi. Wygląda jak typowa babcia: pomarszczona, z okularami wielkimi i grubymi jak denka od słoików. Ale w przeciwieństwie do wielu babć, lubi nosić spodnie. Niewiele mówi o dzieciń-stwie. Ale teraz chciałaby mieszkać za miastem, mieć świnie i krowy. Zamiast tego ma swoją działkę. Męża też poznała na wsi. Lucjana. To on ją z niej wyciągnął.

Miał takie przenośne radyjko i przyjeżdżał taksówką – znaczy się, bogaty był. Jak dla dziewczyny ze wsi.

Wzięli ślub i przenieśli się do miasta. Miasto jak miasto. Dużo samochodów. Starówka. Kościół. Szko-ła. Ona pracowała na kolei. On zresztą też. Potem były dzieci: najpierw dziewczynka, 3 lata później chłopiec. A potem był rozwód. W tamtych czasach rozwód był godny potępienia. Ale jej nie zależało na tym, co ludzie powiedzą. Przynajmniej wtedy. On zdradził ją. Albo odwrotnie, zależy kogo o to spytać. Irena postanowiła nie wpuszczać Lucjana do domu, nie chciała, żeby miał jakikolwiek kontakt z dziećmi. Dzieci płakały bardzo. Irena chyba nie radziła sobie z obowiązkami wycho-wawczymi. To znaczy, nie chodziło o czystość. O, co to, to nie! Mieszkanie zawsze było wypucowane, wyglan-cowane, dzieci nie mogły być gorsze. Wykrochmalone spódniczki, spodenki, które wbijały się w tyłek przy każdym gwałtowniejszym ruchu. Chodzi raczej o wy-chowanie psychiczne. Dla niej coś takiego nie istniało.

Dziecko ma słuchać matki. Matka ma zawsze rację – to było jej motto życiowe. Nieważne, jaka jest i co robi, zresztą ojciec też – tylko nie ten własny, ten był najgor-szy), „to so ojce” i koniec.

Pewnego dnia kazała posprzątać małemu (4-let-niemu) Wiktorkowi zabawki. Wiktor, jak to dziecko, nie przejął się zbytnio żądaniami mamy i dalej bawił się w najlepsze. Reakcja Ireny z pewnością nie zachwy-ciłaby Superniani ani nawet Najgorszej Matki Świata.

No jak to, co zrobiłam?! Spaliłam mu misia w piecu. Zmieścić się nie chciał, ale dopchałam go nogą. Co z tego, że jego ulubionego? No płakał, ale jak nie słuchał matki, to teraz ma, o!

Starsza siostra Wiktora, Katarzyna, również nie mo-gła odczuć matczynego ciepła. Nie rób, nie dotykaj, nie odzywaj się – słowa te były nadużywane w domu Ireny. Kiedy Kasia obcięła sobie grzywkę w czasie, gdy jej mama robiła siku, Irena dostała szału. W końcu Katarzyna zo-stała bez włosów.

A potem w sercu Ireny pojawił się Hans. Brat Lu-cjana. Wszystko zostało w rodzinie. Irena promieniała. Nawet była miła. Potem, poza dziećmi, komenderowała Hansem.

Jakie komenderowała?! Gdyby przynosił pieniendze do domu, nie musiałabym na niego wrzeszczeć. Ale jak tyl-ko dostawał wypłatę, od razu leciał do baru. Pierwszeg o zawsze wysyłałam dzieci na budowę, żeby go odebrały i przyniosły pieniendze. Zawsze powtarzał, że sam potrafi przyjść do domu. Srali muchy, będzie wiosna. Nic nie umiał!

tekst: Daria Antonatusilustracja: Magdalena Marcinkowska

SMAK HIPOKRYZJI

tekst zdobył I nagrodę w konkursie Nowy Wymiar Kultury w kategorii tekst publicystyczny

Page 7: FUSS 5/2013

7

Chociaż budować to on umiał. E tam, i tak był lepszy od tego tam…

I tak zaczęły się lata, kiedy Irena pracowała na kolei, krzyczała na dzieci i konkubenta, sprzątała, gotowała w ilościach, których nikt nie był w stanie przerobić (bo „przecież chłop nie będzie robił w domu”), zała-twiała dzieciom maturę i wyprawiała je w dorosłość.

Jakież było zdziwienie Ireny, kiedy po latach dowie-działa się, że Hans potrafi ugotować jajko na miękko.

Działka, moja miłość

Największą pociechą Ireny była działka. No i wnuki. Chociaż te ostatnie to tylko pod pewnymi warunkami. Ale o tym zaraz. Ogródek działkowy mieścił się na ulicy

Malinowej w mieście zamieszkałym przez Irenę. Po przejściu na emeryturę, kazała wybudować Hansowi do-mek, w którym będą mogli mieszkać przynajmniej w se-zonie letnim. Bo przecież złodzieje grasują, trzeba pilno-wać mienia. W zimie Irena nie martwiła się złodziejami.

A po coś ty chcesz taki wielki domek budować? Skróć go o połowę, kto będzie w takim wielkim domu sprzątał? No ja nie! – mówiła.

Hans, który po tylu latach miał serdecznie dosyć narzekań swojej konkubiny, zrobił jak chcia-ła. I schody się nie zmieściły. A domek był piętrowy. Hans dobudował wąską drabinę, imitującą schody.

No i jak my teraz będziemy schodzić w nocy po ciemku? Pozabijamy się. Mogłeś większy zbudować. A tam, chciałam

Page 8: FUSS 5/2013

8

mniejszy… Nie chciałam! Skąd mogłam wiedzieć, że to bę-dzie taki mały, ty jesteś budowlańcem – krzyczała.

Szczęśliwie nie wymyśliła rozpoczynania budowy od nowa i zadowoliła się tym, co ma. W dolnej części do-mku urządziła kuchnię, do której wstawiła też kanapę i stół, żeby ludzie nie mówili, że salonu nie ma („bo są-siad obok to i saunę ma!”), a ona co, salonu ma nie mieć? Znalazło się także miejsce na łazienkę. Łazienka miała je-den defekt. Dokonując codziennych ablucji, wystawiało się na ogólny widok osoby (zazwyczaj Hansa), która aku-rat wykonywała prace stolarskie naprzeciwko łazienki, w miejscu zwanym przez Irenę „zachowankiem”. Pomię-dzy jednym pomieszczeniem a drugim znajdowała się dziura, przez którą przeprowadzona była rura z wodą. A jako, że rura była znacznie węższa od dziury, widok z niej był doskonały. Na górze Irena i Hans spali. Był też balkon.

Na cholerę on ten balkon robił. W ogrodzie można se po-siedzieć, a nie na balkonie.

Po kilku latach kazała zabudować balkon i zrobiła tam kolejne miejsce do spania. Dla wnuków. Albo in-nych gości, jeśli zmieszczą się w tej dusznej klitce.

Kiedy indziej trzeba było wymienić rury kanali-zacyjne. Jednak Irena nie zamierzała wydawać na nie pieniędzy. A przynajmniej nie tyle, ile kosztowały te naj-lepsze. Kazała Hansowi kupić te najtańsze. Hans nie był zadowolony, ale cóż – baba każe, chłop robi. Kupił naj-tańsze. Po dwóch miesiącach rury pękły. Trzeba było wy-mieniać. Tym sposobem Irena wydała dwa razy więcej pieniędzy.

Nie moja wina, że gówno robio. Zrobiliby lepsze rury, to nie musiałabym wymieniać.

Jednak najważniejsze były grządki. Buraki, truskawki, ogórki. I róże. Piękne. Czerwone. Rosły przy alejce. Były jej chlubą. Do czasu, aż jej wnuczka, Dorota, wywróci-ła się i połamała kwiaty podczas jazdy na hulajnodze. Krew się polała. Z ręki, nie róż. Do dzisiaj została blizna.

Po co ta cholera po ciemku jeździła? Do dzisiaj nie mogę tych róż odżałować. Od tej pory zajmuję drugie miejsce

w konkursie na najpiękniejszą działkę. To przez nią wszystko.

Irena lubiła też urządzać przyjęcia ogrodowe. Goto-wać dla gości. Usługiwać im. Czasem porozmawiać. To był jej żywioł.

Ale wie pan, panie Stasiu, pana brat jest fajniejszy od pana. I pogada i pośmieje się. A pan to taki mruk.

Takt nie był jej mocną stroną. Ale sąsiedzi z działki ją lubili. Dobrze jeść dawała.

Brat

Zgodnie z zasadą „to so ojce”, w rodzinie Ireny uwiel-biony był jej brat, Ryszard. Irena często ubolewała nad tym, że była odsuwana przez rodziców na rzecz brata. Jednak po latach sama uważała, że chłop w domu jest najważniejszy i wychwalała Ryszarda pod niebiosa.

Wojskowy, pełen klasy, dobrze wychowany. Taki był mój brat. A jak sobie żonę ustawił! Zawsze pierw-szy musiał dostać talerz. Potem dzieci, a na końcu żona. Ja też tak robię. Najpierw mężczyźni powinni jeść.

Na pytanie czy ona sama nie ustawiała Hansa, sta-nowczo zaprzeczyła i wyszła zrobić kawę. Po powrocie kazała mi szybko wypić i sobie iść.

TAKT NIE BYŁ JEJ MOCNĄ STRONĄ.

ALE SĄSIEDZI Z DZIAŁKI JĄ

LUBILI. DOBRZE JEŚĆ DAWAŁA.

Page 9: FUSS 5/2013

9

Synowa

Obwinianie i narzekanie – zaraz po działce i gotowa-niu, ulubione zajęcia Ireny. Najlepiej było narzekać na synową. O wszystko.

Ona kompletnie nie nadawała się na żonę dla Wiktora. Dzieci głodziła. Mleka im nie dawała. A przecież mleko trzeba dawać. To dlatego takie mizerne. Nie to, co Pawełek (syn Katarzyny). On taki pulchny, zdrowy. Suknie ślubną też miała brzydko.

Niemniej jednak nie ucieszyła się, kiedy Wiktor roz-wodził się z żoną. Bała się, że zarówno on, jak i Irena, nie będą mogli spotykać się z dziećmi. Tak, jak ona zrobiła dawno temu. Zdziwiła się, kiedy Wiktor powiedział, że jest w związku ze swoją daleką kuzynką. Mówiła, że tej kurwy nigdy do domu nie wpuści. Miesiąc później za-praszała ją na obiad.

Przecież nie mogłam utracić kontaktów z synem. Jaki by on nie był, to jednak mój syn. Ale synowa mogłaby cza-sem zadzwonić, pogadać. Przecież ja tak bardzo tęsknię.

Kontakt z jedną wnuczką straciła. Dorota nigdy nie czuła się kochana przez babcię. Wkurzało ją też, że Ire-na bez przerwy narzeka na jej mamę. Druga wnuczka, którą Irena faworyzowała („Ona taka malutka”) do bab-ci przyjeżdża do dziś, przy okazji spotkań z Wiktorem. Irena co dzień płacze. Nie może przeżyć, że jej synowa i wnuczka odwróciły się od niej. Nie uważa jednak, żeby miała w tym swój udział. Twierdzi, że Dorota wyrosła na gówno śmierdzące jak jej matka. O synowej nie chciała się więcej wypowiadać.

Pozostałe wnuki

Wszystkie uczucia, jakie Irena ma w sobie, wkłada w dwójkę swoich wnuków: Pawła, syna Katarzyny i Sabi-nę, córkę Wiktora. Ponieważ Irena uważała, że najwięk-szym dowodem miłości jest nakarmić swoje wnuki, Pa-wełek już w wieku 3 lat ważył 30 kilogramów. Po 10 na każdy rok. Kiedy miał lat 15, Katarzyna doszła do wnio-sku, że jej syn musi się odchudzić. Postawiła mu waru-nek – jak w tydzień schudnie 5 kilo, to dostanie pizzę – a babci zabroniła podsuwać mu jakiekolwiek łakocie. Szczególnie czekoladę, na którą Paweł jest uczulony.

Dziecko musi jeść. Ja lubię, jak jest grube, takie zdro-we. A czekolada jeszcze nikomu nie zaszkodziła. Da-wałam mu ją pod stołem, jak Kasia nie widziała. Albo wsadzałam mu kotlety do kieszeni. Niech dziecko sobie pojje. Pani zobaczy, jak teraz wygląda! Okaz zdrowia!

Dziś Pawełek, karmiony babciną miłością, ma 20 lat i waży 120 kilogramów. Ma problemy z tarczycą, choruje na cukrzycę i nadciśnienie.

Sabinę, na szczęście, wielka porcja miłości Ireny do-tykała tylko w wakacje i czasami w ferie zimowe. Dzięki temu nie przytyła. Paweł miał mniej szczęścia – babcia go wychowywała. Jednak tak, jak Pawełek był ukocha-nym wnukiem, bo jedynym, a poza tym lubił zjeść, tak Sabina była najukochańszą wnuczką. Bo najmłodszą. I garnęła się do pomocy na działce.

Oj, gdybym ja mogła mieć ją u siebie. Albo żeby chociaż Wiktor ją wziął. Może na studia przyjedzie do Olsztyna. Teraz Sabinka będzie miała osiemnastkę. Wie pani, jak

OBWINIANIE I NARZEKANIE – ZARAZ PO DZIAŁCE I GOTOWANIU,

ULUBIONE ZAJĘCIA IRENY.

Page 10: FUSS 5/2013

10

do nasz przyjeżdżała, to rosół już na śniadanie jadła. Serce się radowało, jak patrzyło się na to jedzące dziecko. A jak podlewała dżonkile! I pieliła! A jak tańcowała wie-czorami z babko! Zupełnie inna dziewczyna niż Dorota.

HANS

Jak doszło do tego, że związał się pan z byłą żoną brata? Tak naprawdę to było mi żal dzieci. Ale może od początku. Mieszkaliśmy wszyscy razem. Moja matka, Irena, dzieci, Lucjan i ja. Najpierw zazdrościłem Lucjanowi żony, bo ja też nie byłem już młody, a jakoś nie złożyło się spotkać tej jedynej. Coś między nami iskrzyło. Potem Irena pogoniła Lucka, ale ja z matką zostaliśmy. Wszyscy myśleli, że to prze-ze mnie. Matka umarła, a ja sam nie chciałem zostawiać kobiety z dziećmi. Wtedy Irena była bardzo miła. Często się uśmiechała. Poza tym nie mogę mieć dzieci. A że Irena go-spodarna, gotować umiała, dzieci do mnie nawet podobne , to było to dla mnie idealne wyjście z kawalerskiego stanu.

Brat miał do pana żal?Na początku trochę tak, zwłaszcza, że matka cały czas powtarzała: „Ja wiedziałam, że to tak się skończy”. Lucek myślał, że zdradziłem go z Ireną, a Irena jego ze mną, ale to nie było tak. Może między nami była, jak to się teraz mówi, chemia, ale nie zdradziłbym brata. Irena już od dawna chciała rozwieść się z Lucjanem, mówiła, że to babiarz. Ja z nim dobrego kontaktu nie miałem, mimo że mieszkaliśmy razem. Ja chodziłem do pracy, on też, wracaliśmy zmęcze-ni. A że Lucek babiarz, to było od zawsze wiadomo, ale czy zdradzał… Nie wiem. Od 20. lat rozmawiamy ze sobą normalnie. On wyjechał do Niemiec, nawet byłem u niego.

A Irena?Obraziła się na mnie! Przez dwa miesiące się do mnie nie odzywała. Dla niej temat Lucka nie istnieje. Zresztą na Wiktora też się obraziła, jak pojechał do Lucka już

Page 11: FUSS 5/2013

11

Page 12: FUSS 5/2013

12

jako dorosły chłopak. Nie przyjechała na roczek Sa-biny. Ja też nie pojechałem, żeby mi nie gadała potem.

Jak dzieci przeżywały rozstanie?Małe były, to szybko zapomniały. Ale był czas, kiedy za nim płakały. Zwłaszcza, jak przychodził w odwiedziny, a Irena go do domu nie wpuszczała.

Nie oponował pan?Nie miałem prawa, to nie moje dzieci. A nawet jakbym pró-bował, to Irena by jeszcze na mnie nawrzeszczała. Potem Kasia i Wiktor zaczęli mówić do mnie „tato”, chociaż dzi-siaj mówią „stryj”. Nie mam im tego za złe. Wiedzą, że ja je wychowałem. Kiedyś nawet Kasia powiedziała, że wzię-łaby mnie z ulicy, gdybym był pijany, brudny, dziadowaty, a matki to by kijem nie tknęła. Smutne to, ale prawdziwe.

Jak wyglądało pana życie z konkubiną? Nie chcieli-ście wziąć ślubu?Mnie ślub do niczego nie był potrzebny. Irena też o tym nie myślała. Chyba chciała mieć furtkę. Życie z nią nie było ła-twe. Cały czas mną dyrygowała. Nawet, że się tak wyrażę, wysikać się nie mogłem bez jej gadania. Ciągle miała do mnie pretensje. Ciągle jej coś nie pasowało. A to za późno wracam z pracy, a to za wcześnie, a to za mało pieniędzy, a to za duży dom chcę budować. W końcu zacząłem pić. Zresztą wie pani, jak to jest, kiedy pracuje się na budowie. Kumple wyciągają na kielicha po robocie. A piwo też najle-piej gasi pragnienie podczas pracy na powietrzu. No i Irena miała pretensje. A mnie było coraz bardziej wszystko jedno.

A czym pan się interesuje?Po tylu latach małżeństwa (oczywiście w cudzysłowie), nie ma się czasu na zainteresowania. Kiedyś lubiłem historię. Czytałem różne książki o huzarach, rewolucjach, II Woj-nie Światowej. Ale u Ireny w domu zawsze trzeba było coś robić. Czytanie książek czy oglądanie filmów dokumental-nych było dla Irki leniuchowaniem. A na działce zawsze jest coś do roboty. A to trzeba wodę ze studni przynieść albo

huśtawkę zrobić dla wnuków. Ostatnio musiałem zabudo-wać taras przed domkiem, żeby można było na nim siedzieć nawet w deszcz. I tak można było na nim siedzieć, ale Irena wie lepiej. Ja już nie chcę się z nią kłócić. Za stary jestem.

Po tylu latach jednak musicie mieć wolny czas. Co wtedy robicie?Kasia przynosi nam te romanse, to czytam je Irenie, bo ona na jedno oko nie widzi, a na drugie ma -12. Słuchamy też radia regionalnego. A czasem ja idę do sąsiada na kie-licha. Irena też ma przyjaciółki. Chociaż z jej przyjaciół-kami to jest tak, że jednego dnia je ma, a drugiego są na siebie śmiertelnie obrażone. Za babami nie nadążysz.

Jak by opisał pan Irenę?A nie powie pani tego nikomu? Irena to dobra kobieta… Ale głupia.

KATARZYNA

Wiek: 51 latStan cywilny: mężatka + syn PawełWygląd zewnętrzny: Łudząco podobna do matki. Nawet układ zmarszczek będzie się zgadzał za 20 lat.

Z Kasią spotykam się w cichej, przyciemnionej ka-wiarni. Nie chce, żeby jakaś sąsiadka dowiedziała się i wygadała Irenie, że rozmawia z dziennikarką. A przynajmniej z osobą podobną do dziennikarki.

Wszystko, co mam do powiedzenia na temat mamy, to to, że jest tylko kulą u nogi. Jeżeli nie zadzwonię do niej każ-dego dnia, od razu obraża się i muszę iść ją przepraszać z kwiatami. Mieszkamy 200 metrów od siebie. No chyba, że mama jest na działce, ale i tak muszę ją odwiedzać kilka razy w tygodniu. Paweł zresztą też. No tak, mama wycho-wała go, bo ja z mężem musieliśmy pracować, ale Pawe-łek jest już duży i ważniejsi są dla niego koledzy od babci. Poza tym ona zawsze go futruje słodyczami, makaronami

JA JUŻ NIE CHCĘ SIĘ Z NIĄ KŁÓCIĆ.ZA STARY JESTEM.

Page 13: FUSS 5/2013

13

i ziemniakami. To przez nią on teraz taki gruby jest. Wysy-łałam go na obozy odchudzające, ale po powrocie wracał do starej wagi. Nie, no nie powiem, pomogła nam, oczywiście. Ale dlaczego teraz ja muszę za to pokutować? Wiktor się spakował, jak miał 20 lat i pojechał nad morze. Założył tam rodzinę. Dopiero teraz wrócił. Podoba mi się ta jego nowa narzeczona. Paznokcie mi robi. I rzęsy przedłuża. Ale przez ponad 20 lat sama musiałam się mamą zajmować. Kupowa-łam jej wodę 10-litrową, zanosiłam. W ogóle robiłam jej za-kupy, jeździłam po lekarzach. Nie mogę tego bratu darować. Oczywiście, że brałam za to pieniądze. Przecież za swoje nie będę kupować! Matka ma pieniądze. Zawsze miała, ale całe życie twierdziła, że pieniądze muszą być w portfelu albo schowane. Wydawać ich nie wolno. Teraz mój mąż mówi, że ja wydaję za dużo. No nie powiem, jak zobaczę coś ładnego w sklepie, to muszę to kupić. Ile razy jestem w sklepie? Co najmniej trzy razy dziennie! Przecież zawsze się coś przyda.

Co sądzę o Dorocie? Głupia jest, że zerwała kontakt z mamą. Przecież to rodzina. Ze mną też nie rozmawia. Ale ona zawsze była dziwna. Dobrze, że chociaż Sabina przyjeżdża do nas. To moja chrześniaczka. Szwagierka nie była zadowolona z wyboru mnie na chrzestną. Doro-ta mi powiedziała, jak Sabinka się urodziła. Ale Wiktor nalegał, a ja tak uwielbiam dzieci. Teraz mam Pawełka i Sabinkę. A mama zawsze będzie moją matką. Jakakol-wiek by nie była i czego bym o niej nie mówiła. Tak, pa-miętam, co kiedyś powiedziałam stryjowi. I co z tego?! Mogę myśleć jedno, a robić drugie. To moja moralność.

WIKTOR

Wiek: 48 latStan cywilny: rozwodnik + dwoje dzieci + narzeczona z dziećmiWygląd zewnętrzny: Chudsza i młodsza wersja Hansa: czarne włosy, piwne oczy, łysiejący. Niezbyt wysoki.

Wiktor zaprosił mnie do domu swojego przyszłego teścia. Meble nie pasują do tapet i dywanów. Mówi, że dopiero się urządzają.

Mama zawsze nas uczyła, że nie można źle mówić na matkę. I że matka ma zawsze rację. Dlatego, jak się z nią nie zgadzałem, to i tak jej przytakiwałem. A potem robiłem inaczej. Albo próbowałem przekonać sam siebie (i przy oka-zji swoją żonę), że mama ma rację. Spaliła mi misia, moje świadectwa ze szkoły. Nawet dyplomy i nagrody z regat. Dlaczego? Raz jej spadły na głowę. Poza tym, kiedy przy stole za dużo gadałem, mama opowiadała, że każdy czło-wiek ma określoną liczbę słów do wypowiedzenia i kiedy już je wszystkie powie, to umrze. Dziś jestem małomówny. I w ogóle denerwuję się, jak ludzie za dużo gadają i się śmieją. Ale mama była też dobra. Poszła załatwić mi dodatkowy termin egzaminu maturalnego, bo nie poszedłem zdawać, bo

miałem regaty. Ale drugi raz też nie poszedłem. Dlaczego? Nie wiem, młody byłem. Dogadywała mi też, kiedy nie pa-miętałem, gdzie jest jakaś ulica w moim rodzinnym mieście. A jak po ponad 20 latach mam pamiętać? I mama i Ka-tarzyna miały do mnie pretensje, że wyjechałem. Przecież końcu wróciłem. Dlaczego? Bo to moje miasto. Tutejsi lu-dzie mi odpowiadają. Tu zawsze czułem się sobą. Była żona zawsze mi przygadywała, że kiedy jechaliśmy do mamy, ja się zmieniałem nie do poznania. Dlaczego zwią-załem się z kuzynką? Po pierwsze to moja daleka kuzynka. A związałem się z nią, bo mnie podziwia. Jest na każ-de moje zawołanie. No i ładna jest. Jak moja była żona.

Wracając do mamy, to już stara kobieta, trzeba jej pomagać. Poza tym jest wesoła. Lubi się śmiać. Czasem śmieje się z kawałów, wcale ich nie rozumiejąc. A Doro-ta powinna w końcu do mnie przyjechać. I do babci. Jest zła, że odszedłem od jej matki, ale już jest pozamiata-ne. Powinna przyjechać, pogodzić się z babcią. Ale zmu-szać jej nie będę. A matka… Nie jest zbyt inteligentna, ale nie będę jej karał za głupotę. To w końcu moja matka.

MAMA ZAWSZE BĘDZIE MOJĄ MATKĄ. JAKAKOLWIEK BY NIE BYŁA.

Page 14: FUSS 5/2013
Page 15: FUSS 5/2013
Page 16: FUSS 5/2013

16

DOROTA

Dorota wysłała maila z odpowiedzią na pytanie, dla-czego zerwała kontakt z babcią. Oto, co napisała:

Babcia nigdy mnie nie kochała. Może jeszcze, kiedy nie było Pawła i Sabiny, to żywiła do mnie jakieś uczucia. Tak samo ciotka. Ale kiedy pojawił się na świecie Paweł, a potem Sabina, widziały we mnie same najgorsze rzeczy. Rodzice wysyłali mnie do babci na wakacje. W dziewiątym roku ży-cia się zbuntowałam. Babcia nazwała mnie gównem śmier-dzącym, tylko dlatego, że nie smakowały mi jej kopytka. Poza tym obwiniała mnie o to, że skręciłam sobie kostkę, kiedy ona chciała iść „mnie pokazać” swojej przyjaciółce. Babcia nie szczędziła też ostrych słów mojej mamie. Nawet powiedziała, że to mamy wina, że tata odszedł. Przecież to niczyja wina. Ale babcia zawsze musiała wszystkich obwi-niać. Przykro to przyznać, ale babcią rządzi hipokryzja – dzisiejsza choroba cywilizacyjna. Jak można jednocześnie twierdzić, że matka jest najważniejsza i opowiadać o czy-jejś matce, że jest nic nie warta? Inny przykład: „U nasz w domu nigdy wódki nie było” – mówiła babcia i zaraz potem stawiała butelkę na stół. Faktycznie, nie było, bo od razu dziadek wypijał. A jak już on, tata i cała reszta była pijana, babcia była zła i mówiła: „Ja lubię jak wódka stoi na stole. Ale nienawidzę, jak ją wypiją”. Wtedy obrażała się na wszystkich, twierdziła, że śmierdzą i szła sprzątać.

Na jej dzieciach też się odbiła ta hipokryzja. Tata na przykład jest pozornie odpowiedzialny. Szybko uciekł z domu, aż nad morze, bo po pierwsze lubił żeglować, a po drugie chciał się znaleźć jak najdalej od domu. Założył ro-dzinę. Imponował mamie. Był taki zaradny. Potem się oka-zało, że przez lata narobił masę długów. Wolał kupić nowe, najdroższe kino domowe, zamiast zapłacić rachunki. Potem powielił przykład dawany przez babcię. Znalazł sobie ko-chankę w rodzinnym mieście i wrócił. Poza tym teraz babcia jest najmądrzejsza i najlepsza. Nawet mnie to mówi. Wcześ-niej często powtarzał, że „stara jest głupia”, ale jak miał jej wytknąć błąd, to wolał siedzieć cicho albo wręcz jej przytak-nąć, bo „to jest matka”. A mamie za powód rozwodu podał: „bo ty książki czytałaś”. Oczywiście, przed ślubem i jeszcze długo po nim imponowało mu, że mama jest inteligentna, oczytana. Jednak potem zaczął słuchać babci i odszedł od mamy do kobiety, która książki z pewnością na oczy nie wi-działa. I, co babci z pewnością by się nie spodobało, obiadów

też nie robi. Tata trafił z deszczu pod rynnę. A babcia z jed-nej strony jest zadowolona, że tata wrócił do niej, do miasta, a z drugiej płacze, że w sumie ta synowa to taka zła nie była.

Katarzyna z kolei łapie 10 srok za ogon i nic nie koń-czy. I jest bardzo podatna na sugestie innych. Nie ma swo-jego zdania. Pewnego razu, kiedy w gościach była kuzynka męża Kasi, która jest wegetarianką, Kasia powiedziała: „ja też bym nie jadła mięsa. Tylko muszę gotować, bo mąż żre”, jednocześnie pochłaniając wielką kiełbasę z grilla.

Mogłabym przytoczyć całe 20 lat mojego świadomego życia z babcią, ale nie będę zanudzać. Miałam dość ciągłe-go poniżania mnie i mojej mamy. Miałam dość tej ciągłej hipokryzji i… co tu dużo mówić, głupoty. Bo istnieje różni-ca pomiędzy głupotą wynikającą z niedouczenia a głupotą z natury. Nikomu nie życzę takiej babci. Mam wrażenie, że to właśnie przez nią jest, jak jest. Na szczęście w przyrodzie panuje równowaga i drugą babcię miałam cudowną

Daria Antonatus — z zawodu kulturoznawczyni i przyszła absolwentka latynoamerykanistyki na Uniwersytecie War-szawskim. Wielbicielka twórczości Fridy Kahlo, polskiego reportażu literackiego i historii zwykłych niezwykłych ludzi.

Magdalena Marcinkowska — absolwentka ASP w Krako-wie, studiowała również w Portugalii, zajmuje się ilustracją, komiksem, malarstwem i filmem animowanym.

Page 17: FUSS 5/2013

I nagroda w konkursie Nowy Wymiar Kultury w kategorii plakat

Page 18: FUSS 5/2013

18

tekst: Sonia Kaczmarczykilustracja: Monika Źródłowska

Na stypendium programu Erasmus wyjeż-dża rocznie ćwierć miliona studentów1.

Z samej Polski w świat jedzie 15 tysięcy młodych ludzi, którzy mogą wybierać z szerokiego wachla-rza krajów partycypujących w programie między-uczelnianej wymiany. Z okazji rocznicy 25-lecia istnienia Erasmusa, Komisja Europejska wypuś-ciła serię filmów obrazujących benefity płynące z uczestnictwa w programie. Filmy inspirujące,

górnolotne, ale w niewielkim stopniu oddające re-alia erasmusowego życia. Jednakże każdy student w swojej aplikacji kwalifikacyjnej powiela kalki tych haseł, które stały w pierwotnym założeniu za stworzeniem współpracy międzyuczelnianej. Roz-wijanie znajomości języka obcego. Osiągniecie samodzielności. Zdobywanie nowych doświad-czeń, przydatnych w przyszłej pracy zawodowej. Poznawanie odmiennych kultur i nawiązywanie

F*CK ME,

I’M ERASMUS

Erasmus, raczkujący jeszcze dekadę temu, w przeciągu kilku lat wyrósł na niegrzeczne dziecko Unii Europejskiej, która niczym pobłażliwy rodzic, przymyka oko na przewinienia swojej pociechy. A tych trochę się zebrało.

1 Dane z raportów z oficjalnej strony programu Erasmus www.erasmus.org.pl.

Page 19: FUSS 5/2013

19

zagranicznych kontaktów. Brzmi profesjonalnie i ambitne, ale któż nie słyszał wymownego okre-ślenia „Erasmus-orgasmus”, które w opinii pub-licznej funkcjonuje już od jakiegoś czasu. Skąd b i e r z e się rozbieżność między oczekiwa-

niami inwestorów, a stereo-typem Erasmusa i czy

rzeczywiście „Era-s m u s - o r g a s m u s ” opisuje typowego

studenta na wymia-nie zagranicznej?

Do obcego kra-ju w jednym cza-

sie zjeżdża masa studentów z róż-

nych zakątków Europy o bardzo podobnych do-

świadczeniach i oczekiwaniach. W związku z tym, że prawie każdy przyjeżdża sam, z niewielką wiedzą na temat lokalnych obyczajów, bardzo szybko i łatwo nawiązuje się kontakty z innymi studentami Erasmusa. Wie-lokrotnie znajomości te zaczynają się jeszcze w dormitoriach hotelowych, by rozwijać się w trakcie wspólnego szukania mieszkania czy na kursie językowym. Na tym etapie integracji naj-lepszą wspólną aktywnością jest mocno zakra-piana libacja. Nic tak nie zbliża jak alkohol, któ-ry rozluźnia, rozwiązuje języki, ułatwia rozmowy w obcym języku i stwarza bazę wspólnych wspo-mnień dla przyszłych znajomych. W krajach, w których Erasmus trzyma się mocno (prym wie-dzie Hiszpania) istnieje cały przemysł zajmujący się organizacją imprez skierowanych na przyjezd-nych studentów. Firmy (StudyCool, ErasMusic2), które współpracują z klubami w przeciągu całego roku akademickiego, kuszą zagraniczną młodzież niskim cenami, imprezami tematycznymi i prze-de wszystkim możliwością prawie codziennego wyjścia „w miasto”. Nawet jeśli nie ma się ocho-ty korzystać z gotowej oferty, można umówić się na głównym medium wyjazdowym, czyli oczy-wiście Facebooku. Idąc powyższym tropem nie

trudno zauważyć, że człowiek zostaje wciągnięty w specyficzny tryb życia, którego podstawowym celem jest socjalizacja z resztą studentów Era-smusa. Cel ten zresztą wcale nie dziwi, bo po-zwala uporać się z samotnością w obcym kraju i uniknąć szoku kulturowego. Rzadko bowiem zdarza się, że miejscowi angażują się w przyjaźnie z przyjezdnymi. Taka znajomość wymaga od lo-kalnych zaangażowania i poświecenia, czyli dość wysokich kosztów, których zagraniczny przyja-ciel nie zwróci, bo przecież w przeciągu semestru, maksymalnie dwóch, wyjedzie. Stąd w każdym akademickim mieście istnieje swoista erasmu-sowa bańka, która rządzi się własnymi prawami.

Następnym, naturalnym etapem wymiany jest korzystanie z dobrodziejstw, jakie niesie za sobą obecność w państwie oddalonym od swojego sta-łego miejsca zamieszkania o setki czy tysiące ki-lometrów. Seks, który w większości społeczeństw jest nadal tematem tabu, na Erasmusie zyskuje spe-cjalny status. Z dala od osądzających komentarzy znajomych i rodziny, można pozwolić sobie na roz-luźnienie obyczajów. Wielu ludzi, bez rozróżnienia na płeć, traktuje wyjazd na wymianę jako swoistą arenę do treningu własnych umiejętności seksu-alnych. Multikulturowość Erasmusa, daje dostęp do ogromnej różnorodności partnerów, którzy w domowych warunkach są nieosiągalni. A że „wszyscy to robią”, nie ma lęku przed negatywna oceną społeczną. Kobiety nie muszą obawiać się slut-shamingu (otwartość seksualna jest u nich wręcz wskazana), poranny spacer we wczorajszym ubraniu nie robi na nikim wrażenia, zaś ukradko-we uśmiechy mają charakter bardziej przyzwole-nia niż nagany. Nic tak nie pozwala na zdobywanie łóżkowych doświadczeń jak grupa rówieśników, dla której wysoka liczba kontaktów seksualnych jest absolutną normą, nawet jeśli tylko na pół roku. Bo właśnie to ograniczenie czasowe pozwala rzucić się w wir przyjemności. Świadomość nie-uchronnego powrotu do kraju macierzystego daje poczucie braku zobowiązań, stąd ludzie chętniej decydują się na całą gamę różnych modeli relacji na wyjeździe: one night stand, friends with benefits,

F*CK ME,

I’M ERASMUS

2 Przykładowe nazwy firm z Malagi w Hiszpanii.

Page 20: FUSS 5/2013

20

związki otwarte jak również klasyczne romanse. Istnieje milcząca zgoda co do trwałości erasmu-sowych relacji, niezależnie od tego jak płomien-ne mogły się wydawać. W momencie rozjazdu do domów, kochankom zostaje garść miłych wspomnień i kilka tęsknych SMS-ów. O tym, czy o romansie kiedy-kolwiek ktoś się dowie, decydują sami zainteresowani.

Nawet osoby będące przed wyjazdem w związ-ku muszą się jakoś zaadaptować do wszechobec-ności tematyki seksualnej. Począwszy od imprez o wymownych nazwach: „F*CK me, I’m Erasmus”, „Love Party”, „It’s not me, it’s tequila”, przez ogó-lne oczekiwanie rozwiązłości, aż do otwartych propozycji wspólnego spędzenia nocy. Alkohol, który jest szarą eminencją Erasmusa, dodatko-wo znosi granice językowe i podnosi poziom li-bido. W takiej atmosferze trudno o zachowanie wierności. W pierwszej połowie roku 2013 prze-prowadzono internetową sondę na temat zmian, które nastąpiły w związkach studentów przeby-wających na wymianie w Hiszpanii i Portugalii3. Badanie nie stanowiło części żadnego oficjalne-go raportu, miało charakter bardziej wewnętrzny i eksploracyjny, ale warto przytoczyć jego wy-niki. Otóż ze 172 osób, które wyjechały na Era-smusa mając stałego partnera, tylko 55% prze-trwało tę próbę i pozostało razem. Z drugiej strony potoczne przekonanie o częstości zdrad trzeba nieco zweryfikować, bo za granicą do skoku w bok przyznało się jedynie 20% ankietowanych. Z perspektywy partnerów procent zapewne wy-soki, ale porównywalny z odsetkiem uzyskanym w raporcie na temat zdrad Polaków przeprowadzo-nym przez Centrum Badania Opinii Społecznej4.

Czym w takim razie jest Erasmus? Hedoni-styczną studencką przygodą za pieniądze z fundu-szów unijnych, czy szansą na ciekawszą przyszłość i lepszą pracę? Otóż jednym i drugim. Erasmus otwiera oczy i pozwala rozwijać się na różnych płaszczyznach, w tym na płaszczyźnie seksualnej. Rzeczywiście uczy samodzielność, a nawet jeśli nie pozostawia konkretnej wiedzy naukowej czy zaawansowanej znajomości obcego języka, rozwi-ja te cechy, które ułatwiają pracę zawodową, czyli działanie w grupie, sztukę kompromisu, kreatyw-

ność i otwartość na nowe doświadczenia. Wielką stratą byłoby ograniczenie młodym ludziom moż-liwości takiego osobistego rozwoju, niezależnie od tego, czy wszyscy z niej skorzystają, czy zagu-bią się w erasmusowych przyjemnościach.

3 Miesięczna ankieta objęła ponad 300 studentów na Erasmusie w Madrycie, Barcelonie, Saragossie,

Maladze, Granadzie, Salamance i Lizbonie.

4 Warszawa, lipiec 2011. Deklaracje respondentów przyznających się do zdrady 14%, po poprawce

metodologicznej 25%.

Sonia Kaczmarczyk — studentka ostatnich lat psychologii, zainteresowana w szczególnośći seksuaologią, zapalona miłośniczka podróży i srebrnego ekranu.

Monika Źródłowska— studentka Grafiki. Wychodzi z zało-żenia że człowiek nic nie musi, ale wszystko może. W wol-nych chwilach śmieje się z głupich i starych jak świat ka-wałów.

Page 21: FUSS 5/2013
Page 22: FUSS 5/2013
Page 23: FUSS 5/2013

Jane Elliot i jej eksperyment dotyczący rasizmu bez dwóch zdań przydałby się

Polsce. Zacznijmy jednak od samego początku.

Jane Elliot przyznaje w jednym z wywiadów, że na pomysł przeprowadzenia eksperymentu wpadła po zabójstwie Martina Luthera Kinga oraz po lekturze książek o nazistach i Holocau-ście. Była wtedy nauczycielką w jednej ze szkół podstawowych i bardzo chciała wytłumaczyć dzieciom, dlaczego Martin Luther King zgi-nął. Tak jak Hitler podzieliła ludzi, ze względu na cechę fizyczną, na którą nie mają żadnego wpływu. Postanowiła, że będzie to kolor oczu.

Tak więc parę dni po zabójstwie Martina Luthera Kinga, Elliot zaproponowała swo-im uczniom zabawę. Podzieliła klasę na dwie grupy: niebieskookich i brązowookich. Był to

wyznacznik do wybrania w danym dniu gru-py uprzywilejowanej oraz dyskryminowanej. Dzieci mogły z sobą rozmawiać i bawić się tylko w obrębie swojej grupy. W jednym dniu niebieskoocy byli grupą uprzywilejowaną, na-stępnego dnia sytuacja się odwracała. Każ-de dziecko w grupie „gorszych” musiało no-sić na szyi granatowy kołnierz, aby z daleka było widać, do której grupy należy. Dzieci z grupy dyskryminowanej mogły pić jedynie z jednorazowych kubków, nie mogły korzystać z tej samej toalety, co dzieci z grupy uprzywi-lejowanej itp. Elliott powiedziała dzieciom, że te, które noszą kołnierze w dany dzień są gorsze od innych, nie są tak mądre i bystre; zaznaczyła jednak, że jest to jedynie zabawa i wraz z końcem lekcji dobiega ona końca. Dzieci to rozumiały, w przeciwieństwie do ro-dziców i innych nauczycieli, którzy nie potrafili

tekst: Natalia Rusinilustracja: Dżina Jelizarowa

„NIKT NIE RODZI SIĘ Z UPRZEDZENIAMI” –

PARĘ SŁÓW O RASIZMIE

23

Miałem sen, iż pewnego dnia ten naród powstanie, aby żyć wedle prawdziwego znaczenia swego credo: „Uważamy za prawdę oczywistą, że wszyscy ludzie zo-stali stworzeni równymi”.Miałem sen, iż pewnego dnia moich czworo dzieci będzie żyło wśród narodu, w którym ludzi nie osądza się na podstawie koloru ich skóry, ale na podstawie tego, jacy są.

Martin Luther King

Page 24: FUSS 5/2013

24

połączyć współczucia dla białych dzieci, biorących w tym udział przez jeden dzień, z tym, czego kolorowe dzieci doświadczają przez całe swoje życie i na dodatek, czego biali są sprawcami.

Po pewnym czasie eksperyment stał się głośny za sprawą transmisji filmu dokumentalnego pt. Oko burzy na jednej ze stacji telewizyjnych. Od tego mo-mentu Jane Elliott była atakowana za swoją działal-ność. Rodzice dzieci, które miały uczyć się w szko-le, w której pracowała, dzwonili i mówili: „Nie chcę, aby moje dziecko uczyła ta obrończyni murzynów”.

Jednakże nie tylko Elliott ucierpiała za swoje przekona-nia, ponieważ wszyscy atako-wali nie tylko ją, ale także ro-dziców kobiety, dzieci i męża. Jej rodzice prowadzili restau-rację, jednak gdy sprawa stała się głośna – to był koniec ich interesu. Dzieci nauczycielki często wracały ze szkoły po-bite i zapłakane. Dokuczali im nie tylko rówieśnicy, ale także ich rodzice i nauczyciele.

Najważniejsze jest to, że pomimo wszystkiego, co się działo, Elliott nie zaprze-stała swojej działalności i po latach przeprowadziła swój eksperyment nie z dziećmi, ale z ludźmi dorosłymi. Ce-lem tego eksperymentu było to, aby ludzie biali poczuli się przez jeden dzień tak, jak osoby kolorowe. Na pod-stawie koloru oczu Elliott przypisała im wszystkie ne-gatywne cechy. Wybrała kolor oczu, ponieważ decyduje o nim ta sama substancja, co o kolorze skóry – melanina. Tak więc, jeżeli w skórze, oczach i włosach jest mało me-laniny, mamy jasną skórę, oczy i włosy, jeżeli natomiast melaniny jest dużo mamy ciemną skórę, oczy i włosy.

Przez ponad 2,5 godziny ludzie o jasnym kolorze oczu są dyskryminowani, tak samo, jak przez całe życie dyskryminowani są ludzie o ciemnej skórze. Jane Elliot

stworzyła dla ludzi biorących udział w eksperymencie nową rzeczywistość. Na początku rozdała „jasnookim” test inteligencji Dove’a, który mieli rozwiązać. Nie wspo-mniała jednak celowo, że test ten stworzył czarnoskóry mężczyzna, po to, aby pokazać białym, jak to jest, kiedy rozwiązuje się zadania, o których nie ma się żadnego poję-cia i na tej podstawie uzyskuje się ocenę iloraz inteligencji.

Z zajęć, które przeprowadziła wtedy Jane Elliott po-wstał film dokumentalny pt. Niebieskoocy. Dziś możemy go zobaczyć np. na youtubie – jest on nie tylko dobitny, ale i druzgocący. Warto poświęcić chwilę wolnego czasu

i obejrzeć dokument z zajęć Jane Elliott oraz przemyśleć sobie swoją postawę wobec wszel-kich przejawów nietolerancji.

Na początku stwierdziłam, że taki eksperyment przydał-by się w Polsce, ponieważ nasz kraj nie jest tolerancyjny. Naj-gorsze jest jednak to, że ludzie, którzy są świadkami takiego zajścia, po prostu nie reagują. W tym momencie należy nawią-zać do eksperymentu Jane Elliott i przytoczyć bardzo ważne słowa: To jest podstawą rasizmu, homofo-

bii, seksizmu i ageismu. Jeśli nic się nie robi, to tak naprawdę, współpracuje się z oprawcą. W momencie, w którym widzimy przejawy nietolerancji wobec innych osób, a nie reagujemy na nie, stajemy się współodpowiedzialni. Warto przytoczyć tutaj kolejny cytat wypowiedzi Jane Elliot: Kiedy pod koniec drugiej wojny światowej, nazi-ści zrobili czystkę w obozach koncentracyjnych, pastor Martin Niemoller powiedział: Kiedy zabierali Żydów, nie protestowałem, bo nie byłem Żydem. Kiedy przy-szli po homoseksualistów, nie protestowałem, bo nie by-łem przecież homoseksualistom. Kiedy zabierali Cyga-nów, nie protestowałem, bo nie byłem Cyganem. A kiedy przyszli po mnie, nie miał, kto protestować. Jeśli nie bę-dziemy reagowali na krzywdę innych ludzi, to kiedyś przyjdzie czas, w którym nam też nikt nie pomoże.

W MOMENCIE, W KTÓRYM WIDZIMY

PRZEJAWY NIETOLERANCJI, A NIE REAGUJEMY

NA NIE, STAJEMY SIĘ WSPÓŁODPOWIEDZIALNI

Page 25: FUSS 5/2013

Minęło ponad sześćdziesiąt lat od zakończenia II wojny światowej, a odnoszę wrażenie, że nasza men-talność pod względem tolerancji stanęła w miejscu. Ni-czego nas nie nauczyła przerażająca i tragiczna lekcja historii. Jedyną zmianą jest, że nie mamy już obozów za-głady, obozów koncentracyjnych i nie mordujemy ludzi w komorach gazowych. Ale w zamian za to stwarzamy dla ludzi „odmiennych” tutaj na ziemi prawdziwe piekło, co tylko potwierdza, że istnieją czasami rzeczy o wiele gorsze niż śmierć.

Nikt nie rodzi się z uprzedzeniami – to fakt, któ-ry daje nam wiele do myślenia. Skoro nie rodzimy się z uprzedzeniami w stosunku do osób o odmiennym ko-lorze skóry, niepełnosprawnych, ludzi o innej orienta-cji seksualnej to dlaczego i po co nabieramy uprzedzeń z biegiem lat?

Jeżeli chodzi stricte o kwestie rasizmu, zastanówmy się. Jeżeli ocenianie ludzi na podstawie ilości melaniny w skórze jest rozsądne, to tak samo rozsądne jest ocenianie ludzi na postawie koloru oczu.

Natalia Rusin — studentka filologii polskiej na UŚ w Ka-towicach. Polonistka z powołania. Artystka z przymusu (pisarka, poetka, malarka). Psycholog z zamiłowania. Inte-resuje się profilowaniem kryminalnym. Niczym Sherlock Holmes uwielbia zagadki. Posiada duszę Matki Teresy z Kalkuty, jednakże stanowczo reaguje i sprzeciwia się każ-dej niesprawiedliwości.

Dżina Jelizarowa — po trzech latach studiów na Uniwersy-tecie Pedagogicznym w Rosji przeprowadziła się do Polski, gdzie ukonczyła licencjat na ASP we Wrocławiu na kierunku Mediacji Sztuki. Obecne kontynuuje edukacje na studiach magisterskich. Na codzień karykaturzystka.

25

Page 26: FUSS 5/2013

26

Ze względu na swoją szaloną kontrastowość, Indie to kraj gdzie zjawiska społeczne wi-

doczne są niezwykle wyraźne. Co więcej, nieco baśniowy styl narracji sprawia, że usłyszane tutaj historie często zawierają w sobie pewne przesłanie o wymiarze uniwersalnym – dlatego przemawiają one do nas niezależnie od tego, z jakiego kręgu kulturowego pochodzimy.

Ośmiomilionowy Bangalur to dla wielu Indu-sów chluba rozwoju ekonomicznego ich kraju, Nowe Indie, wzorzec na przyszłość. Przedstawiam tu historie gejów z tego miasta, opowiedziane ich własnymi słowami. Ilustrują one ludzki wymiar ogromych przemian społeczno-ekonomicz -nych, zachodzących obecnie w miejskich re-jonach kraju. Czy geje z Bangaluru to postę-powi ideowcy, moder-nizujący mentalność swojego społeczeństwa, czy tylko wesołkowie korzystający z rozkwitu gospodarczego? Czy może jedno i drugie to tylko gry wymyślone przez nich w poczekalni na miłość?

Jeśli chodzi o ekonomię, to miejskie rejony Indii stały się obszarem ogromnych możliwości. Wszyst-ko jest możliwe, jeśli ma się własny kapitał na start – twierdzi Roger, który przez wiele lat pracował w zdelokalizowanym biurze amerykańskiej agencji reklamowej w Bangalurze. Podczas gdy dla więk-szości Indusów praca dla zachodnich koncernów

jest marzeniem, on porzucił to zajęcie, by poświę-cić się pasji. – Nie odpowiadał mi ciągły brak czasu dla siebie, ciągłe nieplanowane spotkania oraz atmo-sfera wyścigu szczurów w bangalurskim biurze. Każ-dą wolną chwilę wykorzystywałem na taniec i ukoń-czyłem kilka kursów. W pewnym momencie poczułem, że chcę założyć własną szkołę tańca. Początkowo, gdy interes się dopiero rozkręcał, wciąż chodziłem do biura, a zajęcia prowadziłem tylko w weekendy. Choć mija siedem miesięcy, odkąd odszedłem z biura, wciąż muszę wspomagać się oszczędnościami, ale wiem, że za kilka lat będzie to przynosiło dobry dochód. Przyznam natomiast, że co do postępu w sferze oby-czajów w Indiach, to żywię mniej optymizmu. Jestem

gejem koło czterdziestki i od dłuższego czasu pró-buję stworzyć związek. Ale u nas geje widocznie nie są na to jeszcze goto-wi, bo nie widzę wokoło długotrwałych relacji. Chyba, że z kimś z Za-chodu, kto wierzy, że to możliwe. Dlatego obecnie rozkręcenie mojego stu-

dia to główny obszar mojego życia, w którym mogę się spełniać.

Roshan pracuje dla jednego z największych banków inwestycyjnych na świecie, gdzie jest jednym z naj bar-dziej zasłużonych pracowników. Ostatnio jednak wziął na pół roku bezpłatny urlop, aby zająć się pracą dobroczyn-ną z biednymi dziećmi z sąsiedztwa. Pomogłem im zebrać fundusze na wyposażenie sali informatycznej i prowadziłem darmowe korepetycje, żeby mogły się dostać do college’u.

„MOŻE TO GRYPA, A MOŻE AIDS”,CZEKAJĄC NA MIŁOŚĆ WE WSPÓŁ CZESNYCH INDIACH

tekst: Szymon Jarosławskiilustracje: Katarzyna Krutak

MÓJ OJCIEC RAZ POWIEDZIAŁ MI, ŻE JEDYNE CZEGO ŻAŁUJE,

TO, ŻE NIE BĘDĘ MÓGŁ BYĆ Z KOCHANĄ OSOBĄ DO KOŃCA

ŻYCIA JAK ON Z MATKĄ.

Page 27: FUSS 5/2013

Jakie ma się wykształcenie w Indiach, zależy od tego, ile się ma pieniędzy. Kończąc państwową podstawówkę, nie ma szansy na dalszą edukację. Poziom jest opłakany. Dodat-kowo dzieci wysyła się do pracy, a prywatne szkoły kosztują. W rezultacie tylko 15% uczniów w kraju kończy jakąkolwiek szkołę średnią. Praca z nimi przez ten okres nadawała mo-jemu życiu sens. Może nawet głębszy niż praca w korporacji. Jak wróciłem do biura po urlopie, to czułem się na powrót jak niewolnik. Chyba nie potrafię nakreślić tej granicy pomiędzy pracą a życiem prywatnym, i jest to chyba problem wielu ambitnych pracowników korporacji w Indiach. Zwłaszcza, że pieniądze, jakie nam płacą w międzynarodowych fir-mach, nie mogą się równać żadnym innym zarobkom w tym kraju. Ustępują może tylko show-biznesowi i sumom, które regularnie defraudują nasi skorumpowani politycy i urzęd-nicy. W biurze nikt nie wie, że jestem gejem, bo czy pracow-

nik roku mógłby być zboczkiem? Ja chyba sam sobie tego nie wyobrażam. Ale rodzicom powiedziałem tak szybko, jak byłem tego sam pewien. Jestem z nimi bardzo blisko i dzie-limy wszystko. Oboje są profesorami na uniwersytecie. Dość szybko zaakceptowali moją orientację, lecz mój ojciec raz powiedział mi, że jedyne czego żałuje, tego, że nie będę mógł być z kochaną osobą do końca życia, jak on z matką. Ma ta-kie wyobrażenie o gejach, iż miłość między dwoma facetami nie jest możliwa, że może chodzić tylko o seks. Bo przecież skoro on nigdy takiej miłości nie widział, a pojęcie małżeń-stwa jednopłciowego nie istnieje, to w sumie takiej miłości nie ma. Mam nadzieję, że jak przydarzy mi się zakochać, to zmieni zdanie. Wierzę, że taka miłość istnieje bez definicji.

Samuel organizuje co weekend imprezy dla gejów w droższych hotelach w Bangalurze. Jest jednym z trzech organizatorów takich wydarzeń w mieście. Zaprasza DJ-ów z całego kraju i czasem z zagranicy, organizuje efekty świetlne. Właściwie w Bangalurze gejowskie impre-zy nie mają konkurencji. Dlatego przychodzą na nie cza-sem także heteroseksualiści. Utrzymujemy cenę za wstęp nie wyżej niż 300-400 rupii, żeby nawet studenci mogli sobie na to pozwolić. Zacząłem się tym zajmować poprzez moje zamiłowanie do organizowania ludziom zabawy. Mam 40 lat i w moim wieku typowy Indus poświęca się utrzymywaniu rodziny, co wymaga w naszym kraju bar-dzo ciężkiej pracy. Ja mieszkam sam, ale często zapraszam

przyjaciół i znajomych na domowe imprezy, na których go-tuję. Moje ulubione danie to wołowina w czerwonym chilli – mogę jeść mięso, bo pochodzę z rodziny chrześcijańskiej. Zresztą staram się chodzić do kościoła co niedzielę i lubię tę odświętną atmosferę. W weekendy także lubię sypiać z pięknymi facetami. Moi rodzice mieszkają w naszym ro-dzinnym stanie, a ja żyję tutaj z moimi przyjaciółmi jak z przybraną rodziną. Bardzo nowocześnie, ale może przy-pomina to model licznej tradycyjnej rodziny indyjskiej.

Bangalur od dekad znany był z bogatego życia to-warzyskiego, które odżywiała populacja studentów z rozlicznych uczelni znajdujących się w mieście; wielu

z

nich to osoby przyjezdne. Nic dziwnego, iż dla większo-ści Indusów okres od rozpoczęcia college’u do zawarcia małżeństwa to jedyny czas, kiedy mogą sobie pozwolić na nieskrępowaną zabawę.

Na przekór temu zjawisku stanowa policja zakaza-ła tańczenia w miejscach publicznych oraz sprzedaży alkoholu po 23.00. W stanie Karnataka polityka jest zdominowana przez Indyjską Partię Ludową, znaną ze swojej konserwatywnej i nacjonalistycznej ideo-logii silnie powiązanej z hinduizmem. Większość ba-rów i klubów w mieście pilnie tego zakazu przestrzega.

Organizatorzy imprez dla gejów umawiają się jed-nak z policją, że ta zezwoli na tańczenie w klubie po 23.00, nawet do 3.00. Nieoficjalnie mówi się, że poli-cjanci przyjmują łapówkę za zgodę na tańczenie oraz sprzedaż alkoholu w nocy. Wozy policyjne ustawione przed klubem zdają się pilnować porządku, a policjan-ci są obojętni na widok całujących się na ulicy par męż-czyzn. Ci sami policjanci mogą w jednej chwili zamienić się w ich prześladowców, zauważa Vikas, który pracuje

27

Nieoficjalnie mówi się, że policjanci przyjmują łapówkę za

zgodę na tańczenie oraz

sprzedaż alkoholu w nocy.

***

Page 28: FUSS 5/2013
Page 29: FUSS 5/2013

w międzynarodowym koncernie informatycznym. Nad-używając artykułu 377, policja może zamknąć homoseksu-alistę w areszcie i żądać łapówki za uwolnienie.

Artykuł 377 Indyjskiego Kodeksu Karnego wprowadzo-nego przez brytyjskie władze kolonialne w 1860 roku kryminalizuje kontakty seksualne ,,niezgodne z naturą”. Krokiem w stronę dekryminalizacji była decyzja delhij-skiego sądu najwyższego z 2009 r., który orzekł, że ar-tykuł 377 jest niezgodny z równouprawnieniem wszyst-kich obywateli gwarantowanym przez konstytucję.

Faktem pozostaje, że interpretacja artykułu 377 pozostaje dowolna i nie ma aktów prawnych przeciw-działających dyskryminacji takich osób. Filmy jak „I am” oraz „Mój brat Nikhil” ukazują historycz-ne i współczesne problemy gejów – kontynuuje Vi-kas. – Wiele innych powstaje niszowo, a zobaczyć je można głównie na festiwalach filmowych LGBT w Bangalurze i innych metropoliach w kraju. W pra-cy sam założyłem stowarzyszenie LGBT, na co do-staję pieniądze z amerykańskiej centrali, w ramach programu wspomagania mniejszości – wyjaśnia Vikas . – Na paradzie maszerujemy grupą w kor-poracyjnych koszulkach, wraz z kolegami z podob-nych stowarzyszeń z innych zachodnich korporacji w mieście. Oczywiście nie wszyscy LGBT dołączają do stowarzyszenia, ale jest to ważne dla zwiększe-nia naszej widoczności oraz chroni przed dyskrymi-nacją, prześmiewaniem czy zastraszaniem w pracy, czego nie gwarantuje państwowy kodeks pracy. Taki „coming out” w pracy to może być początek dla „co-ming outu” w życiu prywatnym, a zwiększenie wi-doczności przyzwyczaja resztę pracowników do na-szej obecności w społeczeństwie. Można to nazwać kolonizacją kulturalną z zachodu, ale tak samo można nazwać równouprawnienie kobiet, które w Indiach jest równie kulejące jak status ludzi LGBT.

Dhruv opowiada o tym, jak czuł się zaszczuty w pracy po ujawnieniu swojej orientacji. To, że musiałem wrócić do Indii po 10 latach przepracowanych w Niem-czech uważam za największą próbę, na jaką wystawił mnie los. Z powodu kryzysu, nie mogłem tam znaleźć już pracy. W Bangalurze znalazłem pracę w amerykańskiej firmie, więc liczyłem, że pewne zachodnie standardy będą utrzymane. Niestety, oddział firmy był mały, nastawiony na wyzysk

pracowników przy minimalnym koszcie. Oczywiście jedyną zaletą delokalizacji do Indii jest właśnie niski koszt, więc przekłada się to na presję ze strony indyjskich menadżerów.

Ale co gorsza, panowały tam prawdziwie indyjskie obyczaje. Każdą chwilę wolną od pracy poświęcało się na plotki i wę-szenie w życiu prywatnym. Począwszy od kolegów z biura, a skończywszy na szefowej. W końcu doszło do zdarzenia, które zadecydowało o mojej dymisji. Była zima, przeziębi-łem się, i wziąłem kilka dni zwolnienia. Wiedząc, że jestem gejem, szefowa zaczęła naciskać, że ciągle jestem chory i że być może to AIDS, więc wysłała mnie na badania, których wyniki chciała zobaczyć osobiście. Okazało się, że to rzeczy-wiście zwykła grypa. Ale narosło przy tym tyle negatywnych emocji, że dawano mi do zrozumienia, iż muszę odejść. Co z lekkim sercem uczyniłem. Kilka miesięcy później znala-złem w innym mieście pracę, z której jestem zadowolony. Nikt nie wie tam, że jestem gejem i lepiej żeby tak pozo-stało. Jednak staram się przebywać w grupie z innymi ge-jami. Obaj z Vikasem uczestniczymy od kilku lat w Gay Parade organizowanej w Bangalurze Maszerujemy grupą w korporacyjnych koszulkach, wraz z kolegami z podobnychstowarzyszeń z innych zachodnich korporacji w mieście. Ostatnio także w cotygodniowej grupie wsparcia prowadzo-nej przez organizację pozarządową Good As You (GAY). Daje mi to wsparcie psychiczne.

Generalnie, myślę, że w naszym merkantylnym społe-czeństwie małżeństwa aranżowane to raczej akt powinności rodzinnej niż miłości. Jak na to patrzę, to jestem zadowo-lony z tego, że jestem gejem. Wręcz to właśnie my jesteśmy nadzieją na normalność. Tutaj małżeństwo sprowadzone jest do transakcji zawieranej na podstawie dopasowania

29

Wiedząc, że jestem gejem,

szefowa zaczęła naciskać, że

ciągle jestem chory i że być

może to AIDS, więc wysłała

mnie na badania, których

wyniki chciała zobaczyć

osobiście.

Page 30: FUSS 5/2013

majątkowego, kastowego i etnicznego, a dla gejów nie liczy się z jakieś jesteś kasty ani ile masz na koncie Dla geja waż-ne jest tylko to, czy go facet kręci czy nie. Prosto i uczciwie. Jesteśmy ponad tą przestarzałą i bezduszną tradycją. Nie-stety znam wielu gejów, którzy ożenili się i dalej uprawiają seks z przygodnymi partnerami, niekiedy za przyzwoleniem ich żon. To nie ich mam na myśli – mówi Zane.

Małżeństwo w tym kraju to nonsens – twierdzi Ravi, który szuka nowej pracy w outsourcingu. – Od 4 lat spła-cam kredyt, który wziąłem, aby zapłacić posag dla mojej siostry. Musiałem go wziąć, bo mój ojciec nie żyje i jestem

jedynym mężczyzną. Cała rodzina aktywnie szukała kan-dydata na męża, który zapewni siostrze byt. Rodzina tego, którego ostatecznie wybrali, zażądała 2 tysięcy euro w po-sagu. Ten skurwysyn zaczął bić moją siostrę i po 2 latach ostatecznie zdecydowała się na wniesienie rozprawy o roz-wód. W dodatku jego matka była okropna dla mojej siostry, gdy ta chorowała. Miałem wrażenie, że życzy jej śmierci, bo

nie mogla zajść w ciążę z mężem. Nie dość więc, że straci-liśmy tyle pieniędzy, to jeszcze moja siostra została sama i jej szanse na znalezienie nowego partnera są już dużo mniejsze. A ja przez ten kredyt musiałem od razu pójść do pracy, więc nie mogłem pójść na studia. Ale gdy spłacę dług, wezmę następny kredyt i pójdę do college’u. W Indiach by-cie kobietą jest ciężkie, bo nie ma się wiele do powiedzenia. Ale ja odczuwam, że bycie facetem jest jeszcze cięższe, gdyż spoczywa na tobie dodatkowa odpowiedzialność za mat-kę i siostry. Z moim życiem muszę sobie radzić na drugim planie. Zmagając się z finansami, nie mam głowy do zako-chiwania się. Od życia chcę po prostu trochę przyjemności.

Zayed przechodzi obecnie przez skomplikowany rozwód, w którym – jak mówi – stawką jest szczęście jego córki. Pomimo, że jako nastolatek czułem pociąg do mężczyzn, ożeniłem się mając 26 lat. Było to małżeństwo z miłości, ale po dość krótkim okresie narzeczeństwa, gdyż nalegała na to moja przyszła żona. Wkrótce potem mie-liśmy córeczkę, lecz w naszym związku zaczęło się psuć.

30

Page 31: FUSS 5/2013

Szymon Jarosławski — od kilku lat mieszka w Indiach, gdzie prowadzi badania o społecznych aspektach funkcjo-nowania ochrony zdrowia oraz zajęcia terapii jogą, ruchem i masażem tajskim. Łączy przy tym zamiłowanie do humani-zmu oraz racjonalizm ukształtowany podczas pracy nauko-wej w dziedzinie biologii molekularnej.

Jej ciągłe wahania nastrojów i demoniczne wybuchy złości spowodowały, że zechciałem od niej odejść. Na pożegnanie kazała mi spierdalać. W odwecie postanowiłem przespać się z mężczyzną i powiedziałem jej o tym. Wkrótce wyje-chałem do dobrze płatnej pracy biurowej na Bliski Wschód. W tamtych krajach łatwo o okazję na seks z facetami i mia-łem coraz więcej takich kontaktów. Raz zdarzyło mi się pie-przyć na lotnisku z celnikami – wzięli mnie do kabiny, aby sprawdzić mój bagaż. Ale poznałem tam też europejskich gejów, którzy mieli stałych partnerów i dzięki nim postano-wiłem zaakceptować swoją seksualność. Zarazem zacząłem mieć szaloną potrzebę bycia kochanym przez faceta, potrze-bę bycia zauważonym, wielbionym. Wielokrotnie straciłem głowę dla nieodpowiednich facetów. Powiedziałem żonie, że jestem gejem i poprosiłem o rozwód. Ona nagłe odmieniła się i zaczęła zabiegać o to, bym do niej wrócił aby odbudować nasze małżeństwo. Wróciłem do kraju, ale nie dla małżeń-stwa tylko dla mojej córki. Żona chciała, żebyśmy na powrót byli razem, kochali się, jednak straciłem kompletnie do niej serce. Chciałem ją dalej utrzymywać, wynająłem i umeblo-wałem jej mieszkanie, znalazłem pracę. Na nic się nie zgo-dziła. Namawiałem ją, żeby przestała chodzić zakwefiona i znalazła sobie nowoczesnego faceta. Bezskutecznie. W isla-mie kobieta ma zakaz pracy zarobkowej, więc zależy finan-sowo od męża, a rozwódka nie ma szans na dobrego kandy-data. Czasem czuję jakbym zmarnował żonie życie. Ona nie potrafi się wyzwolić od swojej rodziny i społeczności. Ostat-nio powiedziałem obu naszym rodzinom, że jestem gejem i że chcę rozwodu, co było chyba najtrudniejszą decyzją w życiu. Teraz cała poszerzona rodzina, społeczność i imamo-wie prowadzą na mnie nagonkę, żądając coraz to większych alimentów i przepisania na żonę mojej ziemi. Moja matka jest jedyną, która trzyma moją stronę. Ale to nie majątek, lecz los córki martwi mnie najbardziej. Jeśli obie wrócą w ro-dzinne strony, to zostanie ona wychowana w posłuszeństwie dla tradycyjnej społeczności, w poczuciu braku posiadania własnej woli, wiecznie spragniona bycia kochaną lub przyna-leżności do kogoś. Nie wykształci w sobie, tak jak to się stało ze mną, wiary w siebie i swoją wartość. Więc zamiast znów wyjechać na Zachód, szukać wolności i szczęścia w miłości z partnerem, wolę zostać przy niej i być dla niej oparciem, skałą, która pozwoli jej się stać wolną i niezależną osobą, która nie obawia się podejmować samodzielnych wyborów.

Czy mogę wejść z Panem na górę? – pyta mnie kierow-ca autorykszy odwożący mnie późnym wieczorem do domu. – Jutro jest mój ślub, więc dziś w nocy mam ostat-nią szansę się zabawić. Moja rodzina wybrała żonę, wczo-raj ją widziałem. Mam późny ślub, po trzydziestce, bo mój młodszy brat poszedł do college’u więc rodzina czekała z jego ożenkiem, aż znalazł sobie dobrze płatną pracę. Rok temu była jego kolej, teraz przyszedł czas na mnie. Ju-tro zabawa się skończy. Czy mogę wejść z Panem na górę? Tylko na godzinę. Nie musi Pan płacić za kurs. Niech mi Pan tylko wskaże w którym budynku Pan mieszka.

31

Katarzyna Krutak — ilustratorka, malarka, leśna wiedźma, studiowała w Cieszynie na Wydziale Grafiki.

MAŁŻEŃSTWA ARANŻOWANE

TO RACZEJ AKT POWINNOŚCI

RODZINNEJ NIŻ MIŁOŚCI. JAK

NA TO PATRZĘ, TO JESTEM

ZADOWOLONY Z TEGO, ŻE JESTEM

GEJEM. WRĘCZ TO WŁAŚNIE

MY JESTEŚMY NADZIEJĄ NA

NORMALNOŚĆ

Imiona bohaterów zostały zmienione.

Page 32: FUSS 5/2013

NA PROGU TEATRU

Page 33: FUSS 5/2013

Jaka jest historia Teatru PRÓG? Jesteście dość młodym zespołem, bo działacie od 2005 roku – po drodze mocno ewoluowaliście. Co było przyczyną zawiązania tej grupy?

Natalia Tomska: Powstaliśmy jako grupa niefor-malna. Początkowo było to jedno z kół zaintere-sowań działających przy Wadowickim Centrum Kultury (WCK). W skład naszego zespołu wcho-dziły osoby, które potrzebowały czegoś więcej niż zajęcia szkolne. Byli to ludzie poszukujący swo-jego miejsca, pasji, możliwości rozwoju i kreacji. Po kilku latach takiej „młodzieżowej” działalności – tworzenia spektakli, zdobywania festiwalowych nagród, podróży, warsztatów, nasz zapał rósł. W związku z tym w 2011 roku założyliśmy sto-warzyszenie, które dało nam samodzielność i for-malną możliwość pozyskiwania funduszy. Jednocześnie nadal pozostajemy w ścisłej współpracy z WCK i nie ukrywamy, że bez tej placówki byłoby nam bardzo ciężko, choćby dlatego, że umożliwia nam dostęp do sal i cały czas wspiera nasze działania.

Poza działaniami stricte teatralnymi i artystycznymi posiadacie również roz-budowany program edukacyjny. Czego można się od was nauczyć?

Michał Brańka: Przez lata wspólnej pracy zajmowaliśmy się wieloma rzecza-mi, poznając bardzo dużo różnorodnych technik, związanych z teatrem w nieko-niecznie oczywisty sposób: sztuka cyr-kowa, fireshow, akrobatyka, śpiew, pla-

styka, tworzenie muzyki, praca z rytmem i wiele innych. Warsztaty, które prowadzimy są wypad-kową doświadczenia zgromadzonego przez lata.

Bartosz Nowakowski: Nasze warsztaty łączą się z samą ideą teatru, jaki chcemy tworzyć i propo-nować ludziom. Nie skupia się on na wydarzeniu, produkcji spektaklu, ale swoją działalność wpisuje w ruchy czy też zdarzenia społeczne i edukacyjne. Proponowana oferta wynika z różnorodności osób w naszym zespole, jak również z wyjątkowości spotkań z różnymi grupami docelowymi. To składa się na naszą oryginalność. W tym momencie pro-wadzimy w Wadowicach zajęcia teatralne dla nie-mal wszystkich grup wiekowych – od sześciolat-ków, przez gimnazjalistów, licealistów, studentów, aż po seniorów. Staramy się kreować przestrzeń do

Rozpoczęli niewinnie, w małym miasteczku, piwnicy, na antypodach teatru. Łączyła ich miłość do życia wyrażanego w sztuce i nieustanna potrzeba własnego rozwoju. Tak w ogromnym skrócie można opi-sać działalność Tadeusza Kantora i Jerzego Grotowskiego. Czystą profanacją byłoby porównać te teatry z działalnością Teatru PRÓG. Pewne podobieństwa zostały jednak wychwycone przez jury na rzeszow-skim festiwalu „Źródła pamięci”. Co łączy wadowicki zespół z najważniejszymi twórcami polskiego teatru?

33

Z Bartoszem Nowakowskim, Natalią Tomską i Michałem Brańką rozmawia Daria Kubisiak

zdjęcia: Klaudyna Schubert

Page 34: FUSS 5/2013

34

twórczości, ale i odbioru sztuki teatralnej. Współorga-nizujemy wydarzenia związane z szeroko rozumianą sztuką (festiwale plenerowe, prezentacje teatralne), ale też szukamy sposobu na spotkanie z tymi, którzy na co dzień nie mają do czynienia z takimi działaniami. Mam tu na myśli na przykład warsztaty dla koła go-spodyń wiejskich czy zajęcia dla osadzonych w wa-dowickim zakładzie karnym, kolędowanie w szpi-talu czy ośrodku dla ludzi starszych. To przykłady skrajne, ale dobrze opisujące spektrum naszych działań, w których teatr nie jest tylko „pudełkowym” spekta-klem, ale relacją nawiązywaną z drugim człowiekiem.

Edukujecie innych, ale sami też się rozwijacie. Jak wyglądał wasz proces kształcenia?

N. T.: Od samego początku naszej działalności, oprócz stałej pracy, braliśmy udział w niezliczo-nej liczbie warsztatów organizowanych przez Bar-tosza, który zapraszał znajomych artystów z wie-lu dziedzin teatru i sztuki. Były to zajęcia wokalne, aktorskie, taneczne, gra na bębnach, robienie masek, makijaż sceniczny, team building, żonglerka … Dłu-go można by wymieniać, ale na pewno rozbudziły one w nas głód poszukiwań oraz chęć ciągłego rozwoju.

M. B.: Początkowo cały zespół uczestniczył we wspól-nych warsztatach, czasem też razem wyjeżdżaliśmy. Stopniowo jednak odkrywaliśmy swoją indywidualność, każdy z nas próbował dokształcać się samodzielnie i roz-wijać w obszarze, który najbardziej go interesował. To spowodowało, że staliśmy się zbiorem indywidualności.

B. N.: I tak od kilku lat… Dzięki różnorodności nasze-go zespołu udało nam się wypracować własny rodzaj wspólnego treningu, lecz ciągłe dokształcanie się jest indywidualnym zadaniem aktora. Warsztaty, które pro-wadzimy zawsze powinny zawierać element edukacji zwrotnej. Jeśli już pozwalamy sobie na uczenie innych, powinniśmy pozwolić sobie samym na naukę od nich.

Jak więc powstał wasz spektakl? Co było dla was punktem wyjścia? Jak to było w przedstawieniu 90-120-90?

M.B.: Kiedy powstaje spektakl, sala prób staje się dla nas miejscem, gdzie wspólnie dzielimy się własnym

doświadczeniem. Jest to rodzaj fizycznej, muzycznej, wokalnej burzy mózgów. W pewnych momentach te różnorodności się krzyżują i powstaje z nich nowa war-tość, z której rodzi się konkretny element spektaklu.

N. T.: Spektakl 90-120-90 powstawał prawie dwa lata. Sam temat bardzo mocno ewoluował, natomiast praca techniczna rozpoczęła się od muzyki, której poświęciliśmy bardzo dużo uwagi, więcej niż kiedykolwiek wcześniej.

B. N.: Temat, który wzięliśmy na warsztat, to ludzkie ciało. Jak w warsztacie samochodowym. Zaczęliśmy się jemu przyglądać: jak ono działa, jaka jest relacja między dwoma ciałami. Od tych rozważań wyszliśmy, a one rozwinęły się i przerodziły w spektakl. Te poszu-kiwania wciąż trwają i myślę, że kryje się w nich nie-skończoność. To fascynacja i fiksacja obnażająca nie tylko to, co powierzchowne, ale też bezkres poszukiwań tego, co w środku. W tym „warsztacie silnikowym” na-trafiliśmy na coś nieuchwytnego, co wydaje się istotą odkrywania. Na dziwną duchowość codzienności.

Page 35: FUSS 5/2013

Jaki jest efekt tego procesu? W co przerodziły się wasze poszukiwania, czyli o czym de facto opowiada wasz spektakl?

B.N.: W tym kontekście, polemizujemy także z tech-niką teatralną i własną estetyką, poszukując nowych dla nas rozwiązań. Korelujemy elektronikę, kable, naszpikowane „inteligentnymi” podzespołami instru-menty muzyczne z naturalnym głosem żywego aktora. Prezentujemy rodzaj ruchu, który ciężko poddać klasyfi-kacji – nie jest to ani ruch wzajemności, ani taniec współ-czesny. Członkowie zespołu są na scenie jednocześnie aktorami , muzykami, tancerzami, nieustannie zmieniają role. Przestrzeń spektaklu jest duża, ale nie wypełnia jej scenografia. To kontrasty i ciągły przepływ energii akto-rów, dramaturgia muzyki i dźwięku buduje 90-120-90.

Bartosz, jesteś odpowiedzialny za reżyserię i to ty musisz podjąć decyzję, kiedy zakończyć dany proces i zamknąć go w gotowy spektakl…

B. N.: Jestem trzecim okiem w spektaklu – muszę za-kończyć improwizację i wskazać kierunek dalszej drogi. Czasem aktorzy mówią mi, że grozi to dyktaturą. Jed-nak nie jest tak, że całkowicie zamykam dany proces i nie słucham już wątpliwości zespołu. Zawsze staram się konfrontować swoje doświadczenie jako reżysera i jako widza z tym, co czują aktorzy w działaniu. Często te od-czucia nie są tożsame. Staje się to problematyczne przy pracy nad przedstawieniem w finalnej fazie, jednak dzia-łamy wspólnie, pracując nad naszym przyszłym spekta-klem. Nigdy nie traktuję aktorów jak małp, które wyko-nywałyby moje polecenia, bo taki teatr nas nie interesuje.

W jakiej sytuacji teraz jesteście? Jesteście stowarzy-szeniem, funkcjonujecie dzięki wsparciu centrum kultury i działacie jako teatr półprofesjonalny, lecz po obejrzeniu Waszego spektaklu wielu będzie go-towych nazwać Was zawodowcami. Gdzie i jak mo-żecie znaleźć swoje miejsce w światku teatralnym?

N. T.: To jest bardzo trudne pytanie, bo i sytuacja jest skomplikowana. Treść Twojego pytania stanowi istotę naszego problematycznego położenia – jak teatr nasze-go pokroju może podjąć próbę przebicia się przez ma-instreamowe środowisko. Jakieś dwa miesiące temu na-pisałam do moich znajomych teatrologów, animatorów: „Potrzebna pomoc! Dajcie radę, pomysł, podsuńcie

miejsca, organizacje, wydarzenia, drzwi, do których te-atr taki jak nasz mógłby zapukać?” Odzew był niewielki (nie licząc kilku wyjątków, które na szczęście istnieją), bo życie kulturalne w Polsce nie jest dynamiczne. Trzy-mane w kilku parach rąk nie jest wspólnym dobrem, nie tworzy się spontanicznie i często prawdziwa wartość musi ustąpić przed większym, silniejszym. Prawda jest taka, że jesteśmy z małego ośrodka. Może jeśli osiem lat temu zaczynalibyśmy w Krakowie, to dziś nasza sytuacja wyglądałaby inaczej, ale może też byśmy już nie istnieli.B. N.: To jest też bardzo niebezpieczne pytanie, bo jeśli chcielibyśmy sobie szczerze porozmawiać, to z jednej strony trzeba przyznać, że ogrom ludzi chwa-li młode teatry i nawołuje do wspierania ich. Z dru-giej jednak, najczęściej nic konkretnego z tego nie wynika. W pewnym momencie grupa amatorów w procesie rozwoju nabiera znamion profesjonalizmu. W ten sposób staje się konkurencją na rynku. Zaczy-nają zdobywać nagrody, dobre notowania. Pojawia się więc pytanie: „Co dalej?” I jest to pytanie skierowane do teatrologów i do dyrektorów teatrów oraz do ludzi

Page 36: FUSS 5/2013

36

Page 37: FUSS 5/2013

37

pracujących przy centrach kultury. Może też do polityków czy urzędników zarządzających finansami na kulturę.

Właśnie to nie jest tak, że jesteście niedoceniani - bo jesteście! Wygrywacie liczne festiwale, ostatnio dostaliście nagrodę w Rzeszowie „Źródła pamięci. Szajna – Grotowski – Kantor.”. Bartosz powtórzę Twoje pytanie: „Co dalej?” Czy myśleliście o tym, jak się dalej rozwijać? To jest też tak naprawdę pyta-nie o teatr offowy w Polsce.

M. B.: Jestem zdania, że nazywanie teatru „offowym” czy „alternatywnym” stało się już tylko frazesem. Przy tak dużej różnorodności prezentowanych form po-dział teatrów na „alternatywne” oraz „nie-alternatyw-ne” jest zwyczajnie mało rzetelne i tworzy sztuczne podziały. Być może jakimś rozwiązaniem byłoby to, aby zacząć otwarcie mówić – jak w przypadku kina – o teatrze autorskim. Istnieje też szereg konkursów skie-rowanych do teatrów „alternatywnych”, które w prak-tyce najczęściej okazują się być zwykłą grą pozorów. W konsekwencji teatry „alternatywne” prześcigają się w tym, kto jest bardziej „alternatywny”… Jeśli jednak chce się szukać możliwości konfrontowania swojej twórczości, to możliwości zazwyczaj szybko się kończą.

N. T.: To jest nasz główny problem. Nie mamy szans na to, żeby zagrać w Krakowie na tzw. „dużej scenie”. Dla-tego zastanawiamy się, jak przekonać ludzi ze świata sztuki, żeby przyjechali do małej miejscowości i zoba-czyli nasz spektakl w Wadowickim Centrum Kultury. Stygmat małego miasteczka ich najwyraźniej odstrasza. B. N.: Myślę, że cały ruch teatrów takiego typu jest traktowany w Polsce niezbyt poważnie. Wspomniana granica nie do przejścia dla potencjalnych widzów, to w naszym przypadku 50 km i godzina drogi samocho-dem. A jak bez tego przekonać branżowych decydentów o istocie czegoś, czego nawet nie widzieli? Paradoksal-nie, tę samą drogę część moich aktorów pokonuje trzy razy w tygodniu, aby dotrzeć na próby. Wiem, że takie zmagania nie są obce także ludziom z większym od naszego doświadczeniem i dorobkiem. Nie chciałbym

tu kontestować systemu prawno-politycznego w Polsce, skoro nawet w branży, światku, czy jakkolwiek tę naszą teatralną rzeczywistość nazwiemy, nie ma współpra-cy. Próbowałem zwrócić się o pomoc do teatrów, któ-re zaczynały podobnie do nas.. Do tych, którzy kiedyś byli szlachetną inspiracją. Ale za słowami, uprzejmymi zapewnieniami pomocy, pozorną aprobatą nic się nie kryje. Trudno się dziwić, gnają za projektami, gran-tami, sponsorami, ale chyba o czymś zapomnieli, coś umknęło z własnej przeszłości, z meritum istnienia.

Mam też poczucie, że specyfika waszego zespołu wy-myka się systemom grantowym i wszelkiego rodzaju dofinansowywanym projektom. Opisywaliście ro-dzaj waszej pracy jako „działanie w procesie”, więc z góry pokazujecie, że nie jesteście w stanie na po-czątku drogi jasno sprecyzować do czego dojdziecie.

N. T.: Dodatkowo granty na stworzenie spektaklu czy jakiegoś wydarzenia artystycznego, są przez organizato-rów pomyślane tak wysokobudżetowo, że znajdują się poza naszym zasięgiem. Dedykowane są wielkim, zna-nym ośrodkom z zapleczem, przede wszystkim finanso-wym. Natomiast mniejsze granty skupiają się głównie na działalności społecznej i edukacyjnej. Wymagają od grantobiorców edukowania miejscowej społeczno-ści i wciągania ich w działanie, ale jest to sfera, która nas rozwija jedynie jako organizację, a nie jako teatr.

M. B.: Animacja kultury jest dla nas bardzo ważna. Ten wymiar kultury interesuje nas i staramy się go realizować. Ale jesteśmy teatrem, więc musimy się rozwijać – tworzyć spektakle, a nie tylko organizować projekty edukacyjne.

Mimo wszystko nie poddajecie się i staracie się wal-czyć o wasz teatr…

B. N.: Lada chwila będziemy obchodzić dziesię-ciolecie powstania. Cały czas działamy, współtwo-rzymy teatr, pomimo że większość z nas nawet nie mieszka w Wadowicach. Tym bardziej więc szkoda, że tylko dlatego, iż jesteśmy z małego miasteczka i nie mamy znanych nazwisk, ani nie występujemy

Page 38: FUSS 5/2013

występujemy w serialach (śmiech), nie możemy się przebić.

Powracając jeszcze do nazwy festiwalu na którym zdobyliście nagrodę czyli „Źródła pamięci. Szajna – Grotowski – Kantor.” Na ile te nazwiska mają na was wpływ i co was z nimi wiążę?

B. N.: Robiąc teatr nie da się nie „zachorować” w pew-nym momencie na Kantora czy Grotowskiego. W tej fascynacji nie ma nic złego. Nie wiem czemu, ale często w Polsce jest tak, że jeżeli ktoś wychodzi od tych ikon to, albo je dokładnie cytuje, albo całkowicie przekreśla i udaje, że ich nie zna. Jeżeli istniał dobry teatr, to czemu z niego nie czerpać i nie kontynuować jego dokonań oraz praktyk? Człowiek w teatrze – jeżeli jest otwarty – będzie samodzielnie kombinował i w duchu wielkich poszuki-wał swoich własnych środków wyrazu. Podążając tropem wspomnianych nazwisk, uważam, że teatr to spotkanie z drugim człowiekiem. Ale my natrafiamy na ludzi już in-nych niż nasi poprzednicy, więc i efekt tego zdarzenia jest odmienny. Jesteśmy przedstawicielami współczesności, więc do niej się odnosimy i w niej osadzamy nasz teatr.

Nie bez powodu padają te nazwiska, bo spoglądając na to, jak funkcjonowały te teatry, to wasza sytuacja jest podobna. Nie należycie do mainstreamu, nie

działacie w repertuarowych teatrach. Tylko w małej miejscowości staracie się robić swoje.

N. T. : Nie staramy się na siłę być do nich podobni. Łączy nas z nimi próba przebicia się przez środowisko i rodzaj działania na uboczu, za sprawą własnych poszu-kiwań i wytrwałej pracy.

B. N.: Najbardziej boli, że polski teatr oparty na projek-tach powoli staje się pewną hochsztaplerką, czymś tym-czasowym i przechodnim. My walczymy o przetrwanie, ale także o pewną stałość – zarówno dla siebie, jak i dla sztuki, którą uprawiamy. Stałość oznacza jednak cią-głe poszukiwanie, eksplorowanie tego, co nowe. Więc pytanie do ludzi ze światka teatralnego... Co dalej?

TEATR PRÓG POWSTAŁ W 2005 ROKU W WADOWICKIM CENTRUM KULTURY JAKO

JEDNA Z GRUP ZAINTERESOWAŃ POD WODZĄ BARTOSZA NOWAKOWSKIEGO. NA SWOIM KONCIE MA LICZNE NAGRODY NA

PRESTIŻOWYCH FESTIWALACH W KRAJU I ZA GRANICĄ. CZŁONKOWIE TO ABSOLWENCI

I STUDENCI PERFORMATYKI, WIEDZY O TEATRZE, ANIMACJI KULTURY,

INSTRUMENTALISTYKI I INNYCH KIERUNKÓW ARTYSTYCZNYCH I HUMANISTYCZNYCH.

Page 39: FUSS 5/2013
Page 40: FUSS 5/2013

Upić się jak konsul

Page 41: FUSS 5/2013

tekst: Bartosz Kliszczykilustracje: Katarzyna Domżalska

41

Święto zmarłych, 2 listopada 1938 roku na zawsze wpisało się w pijacko-literacki etos. Tego dnia bo-

hater stworzony przez Malcolma Lowry’ego, Geoffrey Firmin w doskonałym literackim stylu zapił się na śmierć. Tu trzeba wyjaśnić, że z pracy konsula był już zwolniony, a zginął spadając pijany po zboczu wąwozu. Nie upił się jednak kurtuazyjnie na bankiecie, butel-ką Moët&Chandon rocznik 1911, tylko pił naprawdę mocno, na miarę radzieckiego towarzysza.

Gdy poznajemy konsula, jest już w zaawansowanym stadium alkoholizmu. Lubi pić w samotności, szcze-gólnie mocne trunki. Jego nałóg jest w takim stadium, że na trzeźwo ma problem z utrzymaniem butelki czy szklanki w ręku. Dopiero jak się napije, wraca do sta-nu używalności. Dla przykładu, dopiero po dwóch szklankach whisky jest w stanie wziąć długopis do ręki i się podpisać. Poranny zestaw śniadaniowy, podawa-ny mu na tacy przez służącą, składa się z butelki whi-sky napełnionej do połowy, syfonu z wodą sodową, dzbanku z lodem oraz z drugiej butelki napełnionej do połowy tajemniczym mętnoczerwonym płynem,

przypominającym płyn na kaszel lub podłe wino. Po takim śniadaniu można dalej pić. Praca czy przyjazd żony nie są w stanie go zatrzymać. Odwiedza podłe meksykańskie bary, ale też pociąga z flaszki ukradkiem w ogrodzie. Jak na prawdziwego alkoholika przystało, nie gardzi nawet płynem na porost włosów, który mu smakuje. W dniu swojej śmierci sięga po alkohol ponad trzydzieści razy. Robi to tak często, że nie sposób do-kładnie policzyć jak dużo. Oprócz wspomnianego po-wyżej płynu, pije whisky, tequlię, mescal oraz – niewin-nie wyglądające w tym towarzystwie – piwo i koktajle.

Firmin paradoksalnie traktuje swoje picie jako terapię na stan, do którego doprowadziło go wcześ-niejsze, długoletnie picie. Tym samym nigdy nie trzeźwieje. W pewnym momencie konsul robi sobie swoisty rachunek sumienia. Podlicza alkohol wypi-ty w życiu, wszystkie szklanki i butelki aguardiente, anyżówki, sherry, porto, wina, absyntu, whisky, wód-ki, tequli, mescalu… Trunki z każdego miejsca na ziemi, które odwiedził. Jak widzicie, pojęcie brytyj-skiego alkoturysty to nie wymysł dzisiejszych czasów.

Dyplomata kojarzy nam się z grzecznym panem w garniturze, który mówi „naokoło” o trudnych sprawach. Przekraczanie granic w wypadku takiej osoby to co najwyżej efektywne wykorzystanie paszportu dyplo-matycznego. Jednak Geoffrey Firmin, brytyjski konsul w Meksyku, przeszedł do historii jako człowiek

przekraczający granice alkoholizmu.

Upić się jak konsul

Page 42: FUSS 5/2013

42

Jeśli lubicie przekraczać granice, zwiedzać kra-je nie tylko pod względem kultury i plażowania, ale także alkoholi, to dla zainteresowanych zamiesz-czam poradnik, jak zostać zawodowym konsulem--nałogowcem. W końcu żyjemy w czasach, w któ-rych pasję można zamieniać w zawód. Trzeba sobie uczciwie powiedzieć, że dużo łatwiej osiągnąć ten cel będąc Brytyjczykiem. W tym jednak wypadku wrodzona słowiańska odporność na alkohol może w znaczący sposób przyczynić się do wydłużenia ka-riery. Resztę nadrobimy ciężką pracą i kreatywnością.

Konsul jako małe dziecko przebywa z rodzicami w Kaszmirze. Niestety jego ojciec rusza w Himalaje i znika. Macocha, pod opieką której zostaje chłopiec, wkrótce umiera i mały Geoffrey z młodszym, przy-rodnim bratem zostają odesłani z Indii do Anglii. Tam bohater trafia do kuzynów, rodziny Taskersonów. Wuj Abraham, pisarz i głowa rodziny, pije cały czas – jest to wyraz jego rozpaczy po śmierci ukochanego syna. Jego żona też jest wprawnym pijakiem i dotrzymuje dziar-sko towarzystwa trójce ich synów. Ci, jak na młodych, angielskich gentlemanów przystoi, potrafią w czasie ośmiokilometrowego marszu odwiedzić pięć pubów, w każdym wypijając ponad litr piwa. Najmłodszy z nich, piętnastolatek bez problemu pochłania sześć ku-fli w ciągu jednego popołudnia. Spiżarnia Taskersonów pełna jest piwa, po które może sięgać każdy domow-nik, kiedy tylko nadejdzie go ochota. Nikogo nie dzi-wi obraz rodziny odsypiającej na podłodze wieczorną pijatykę. Młody Geoffrey ma dobrą szkołę picia już od dziecka. Nie wiemy dokładnie, co przyszły konsul robi przez kolejnych kilka lat. Spotykamy go w trakcie I woj-ny światowej jako oficera okrętu o przewrotnej, jak się okazało, nazwie Samarytanin. Zadaniem tej jednostki było zakamuflowane polowanie na niemieckie statki. W czasie jednego z rejsów spalono żywcem w piecu

frachtowca niemieckich oficerów. Oskarżono o to pa-laczy, ale obwiniano też Firmina. Jak przyznał się wie-le lat później swojemu przyjacielowi – sam spalił jeń-ców w piecu. Wyrzuty sumienia i ciągnąca się za nim opinia nie pomagały w karierze, a potęgowały picie. Geoffrey chciał wstąpić do służby cywilnej w Indiach, za którymi od dzieciństwa tęsknił, jednak rozpoczął pracę w służbie dyplomatycznej. Tak został konsulem. Być może ze względu na aferę z czasów wojny, a może na wzmagający się problem alkoholowy był spychany na coraz gorsze placówki dyplomatyczne, żeby swo-im zachowaniem nie przysparzał wstydu Imperium. W końcu wylądował w Meksyku, w mieście o wdzięcznej nazwie Quauhnahuac, pod tytułowymi dwoma wulka-nami. Tutaj już nikogo nie interesowało jego pijaństwo. I to właśnie w tym miejscu został zwolniony z pracy.

Nie patrzmy na konsula jak na prostego pijaka. Był człowiekiem wykształconym i oczytanym. Znał się na sztuce. Gdy nie był w stanie upojenia alkoholowego zachowywał i ubierał się jak rasowy gentleman. Intere-sował się ezoteryką oraz symboliką. Jego żona Yvonne była aktorką rozwijającą karierę w Hollywood. Nie ma-jąc nadziei na przerwanie nałogu męża, mimo miłości do niego, najpierw wdała się w romans, a potem odeszła od konsula.

Miejsce akcji jest jednocześnie piekłem i rajem. To zawieszenie między dobrem a złem cały czas nurtowało Geoffreya. Jego świątyniami były meksykańskie bary zwane cantynami. Jak sam mawiał, znaczyły dla niego tyle co sanktuarium, raj jego niezrozumiałej rozpaczy. Miejsce bezpieczne, gdzie spokojnie może się napić i nikt od niego nic nie chce. Nie wiemy, dlaczego Lowry umieścił Firmina akurat w meksykańskiej scenerii. Czy równie dobrze nie mógłby on pić w Nowym Jorku, Paryżu czy Londynie? Lowry był alkoholikiem, znał

Page 43: FUSS 5/2013
Page 44: FUSS 5/2013

dobrze Meksyk, bo sam w nim mieszkał. Jednak dlacze-go uznał go za dobre miejsce, gdzie przenika się piekło z niebem? Filozofię Firmina w skrócie, dobrze obrazują cytaty z filmów Pasikowskiego jednoznacznie określa-jąc książkę jako przykład konstrukcji męskiego świata. Franz Maurer: ,,Będę w piekle, co?… Tu jest tak dużo lepiej?” czy Alex (Reich): ,,Nie ma żadnego piekła poza tym tu i że właśnie w nim jesteśmy, i że będziemy drę-czeni aż do śmierci, i że sami musimy ją sobie zadać”.

Jeśli interesuje was tematyka alkoholowego prze-kraczania granic, to polecam wyruszyć w podróż przez kartki pijackich historii. Na naszym polskim podwórku zaczynamy od Pętli Marka Hłaski i baru „Pod Orłem” poprzez historię Marka Marka z Dom dzienny, dom noc-ny Olgi Tokarczuk, aż po quasi-dziennik Jurusia z Pod mocnym Aniołem Jerzego Pilcha i Tequilę Krzysztofa Vargi. Jeśli wolicie przekraczać granice w Ameryce, to Bukowski czy przygody bohaterów Huntera Thomsona powinny zadowolić was niczym butelka waszego ulu-bionego trunku znaleziona przypadkiem w barku.

Znany rytuał picia tequili wraz z solą i limonką powinien wam kojarzyć się z powieścią Lowry’ego. Wielką popu-larność tej czynności i samego trunku przyniósł nakręco-ny na podstawie książki film Pod wulkanem z 1984 roku w reżyserii Johna Hustona.

Mescal – meksykańska wódka powstająca z destylatu rdzenia zielonej agawy. Czasem dodaje się do niej larwy żerujących na roślinie owadów.

Tequlia – odmiana mescalu destylowana z soku niebie-skiej agawy.

CIEKAWOSTKI:

44

Bartosz Kliszczyk — wierzy, że wszystko jest komunikacją więc to jedyne co go interesuje. Oprócz tego wyraża się przez pisanie i fotografię. Dolnoślazak i miłośnik wina.

Katarzyna Domżalska — absolwentka kierunku Pro-jektowanie Graficzne na ASP we Wrocławiu (2012). Na co dzień zajmuję się projektowaniem graficz-nym, ilustracją oraz animacją. Laureatka licznych konkursów. Obecnie freelancer

Page 45: FUSS 5/2013

tekst: Marta Stańczykilustracje: Katarzyna Urbaniak

arthouse#

45

Kino nigdy nie było zjawiskiem, które dawałoby się waloryzować biegunowo. Wszelkie podziały na

kino artystyczne i komercyjne, elitarne i popularne czy ambitne i rozrywkowe są arbitralne i nie wyczerpują możliwości opisu. Gatunki filmowe nie muszą zaku-wać twórczości w kajdany, czego dowodem chociażby Alfred Hitchcock, Robert Aldrich czy Stanley Kubrick, a współcześnie np. adaptacje komiksów Alana Moore’a. Stają się one przestrzenią niespodziewanej wolności wy-razu i nie docierają wyłącznie do „zjadaczy popcornu”. W tym artykule przyjrzę się jednak przeciwnej tendencji: przekuwaniem kina artystycznego w nowe Hollywood.

Pomijając aspekt produkcyjno-dystrybucyjny, moż-na definiować je w sposób analogiczny do tego, jaki towarzyszy opisowi kinematografii hollywoodzkiej, czyli za pomocą określonych konwencji i wytyczo-nych modeli odbioru. Zabija się kino artystyczne przez wtłaczanie go w pseudointelektualne klisze, przez mie-rzenie go, dzielenie, ważenie i kategoryzowanie. Przez przypinanie łatek i ujednoliconych miar jak w Sèvres, które nie tylko ułatwiają interpretację i ocenę, ale tak-że kalkulowanie kolejnych „arcydzieł”. Panuje bowiem logika must-see, ale i do it yourself. Na niektóre filmy trzeba bowiem chodzić, czego dowodem jest niedaw-ny Festiwal Kina Rumuńskiego w świątyni małopol-skich miłośników filmu, czyli w Kinie pod Baranami. Sala była przepełniona, choć rumuńscy artyści to nie

czasoumilacze. Niektóre filmy wypada tworzyć. Papier-kiem lakmusowym stają się laury na wybranych festi-walach, zwłaszcza w Toronto czy Rotterdamie. Na tym ostatnim w ubiegłym roku nagrodzono histeryczny debiut Maji Milos, Klip, który opowiadał klasyczną hi-storię nastolatki z dysfunkcyjnej rodziny, ale przez uży-cie nagrań telefonem komórkowym zaklasyfikowany został jako „głos na temat ery post-fejsbukowej”. Inny zwycięzca z tamtej edycji festiwalu, film Od czwartku do niedzieli (Dominga Sotomayor Castillo), uciekał się do podstawowego chwytu współczesnego arthouse’u, czyli do wyciszenia, które spuściło zasłonę milczenia na konwencjonalną historię alienacji rodzinnej, przy-ozdobioną jeszcze bardziej oklepanym sztafażem kina drogi. By nie szukać jednak daleko, taką wykalkulo-waną skromnością środków w ostatnim czasie wzbo-gacił polskie kino Paweł Pawlikowski w Idzie (2013).

Artystyczna/artystowska poza — zarówno w przy-padku twórców, jak i odbiorców — to jak „odkry-wanie” dziewiczych terenów, gdy tymczasem śpi się w Sheratonie na obrzeżach dżungli, przemierzanej utartym szlakiem i na dodatek w rikszy. Kinofil już nie szarpie się po kinach studyjnych, nie miota po festiwa-lach, nie przeszukuje gorączkowo surrealmoviez.info i nie wertuje kolejnych rankingów magazynu „Sight and Sound”, ponieważ kino artystyczne zostało skutecz-nie „otagowane”. Żeby uniknąć „wpadek” filmowych

Page 46: FUSS 5/2013

46

czy żeby być „na bieżąco”, wystarczy opanować krótki przewodnik po najbardziej poszukiwanych wyznacz-nikach arthouse’u – obowiązujący w środowisku ki-nomanów oraz artystów wannabe, jak również selek-cjonerów festiwalowych, którzy zdają się używać tego katalogu jako probierza. Przy czym sama możliwość skatalogowania motywów filmowych uświadamia, jak kino artystyczne uległo hegemonii pseudointelektu-alnych klisz i przewidywalnych konwencji, przypomi-nając coraz częściej gotowy, wystudiowany produkt.

„Rośnie popyt na spokój…”

…te słowa Duńczyka z Vabanku (1981, Juliusz Ma-chulski) w końcu udowadniają, że Polska może być Mesjaszem narodów: jeśli nawet nikogo nie zbawi, to przejęła pałeczkę lakonicznych proroctw. Wystarczy spojrzeć: w ciągu ponad trzech dekad minimalizm filmowy metodycznie, choć dyskretnie, w ciszy kom-pletnej zdobywał kolejne flanki. A teraz same arcydzie-ła! Im dłuższe, wolniejsze i bardziej monotonne, tym lepiej, bardziej refleksyjnie i bogato. Wiadomo: język zdradziecki jest, epitety naiwne, dialogi fałszywe, więc np. Le quattro volte (2010) do opisu cykliczności życia i śmierci nie potrzebuje ani jednego słowa. Film

Michelangelo Frammartino jest dziełem jak najbardziej udanym, lecz jednocześnie tym lepiej służy za wzorzec dla mód czy tendencji. Nawet jeśli dialogi pojawiają się w kinie minimalistycznym, pełnią funkcję czysto fatyczną, ale nie tylko one podlegają redukcji: zwalnia rytm, rozluźniają się związki przyczynowo-skutkowe, panuje monotonia, wręcz martwy czas, eliminowane zostają interakcje bohaterów, a nawet zdarzenia, w czym widać odwrót od meandrycznych mindfu-cków narracyjnych Christophera Nolana czy Charliego Kaufmana. Przykładem jest Koń turyński (2011, Béla Tarr), gdzie o apokalipsie i dehumanizacji opowiada się za pomocą wydłużonych i powtarzających się scen: je-dzenia ziemniaków, nabierania wody w studni, zmaga-nia się z wiatrem. I tak w kółko – aż do ponurego końca.

Spokój otacza postaci filmowe, ale i widzów osnu-wa nieprzeniknioną mgiełką, chowając ich w wieży z kości słoniowej przed histeryczną codziennością. Wy-łączenie z biegu świata rzeczywistego może jednak być zgubne: poza ukołysaniem do snu grozi pogrzebaniem resztek umiejętności interpersonalnych oraz szokiem termicznym po opuszczeniu sali kinowej. Niema groza nie zmienia faktu, że wystawianie cierpliwości widza na próbę, które otaczane jest większą liczbą teorii niż zda-rzeń w filmie, stanowi prowadzący tłumy głos. Pardon, głosu jest niewiele. Do tego dochodzi jeszcze jeden istotny czynnik – metraż filmu. Bowiem do wyciszenia i zanurzenia się w filmach minimalistycznych potrzeb-ny jest czas, przez co takie filmy, jak np. Melancholia (2008, Lav Diaz; 450 minut), Szatańskie tango (1994, B. Tarr; 450 minut) czy Hitler – film z Niemiec (1977, Hans Jürgen Syberberg; 442 minuty), stają się obiek-tami kultowymi i budzą zachwyt. Niemy, oczywiście.

Sklep kolonialny

Artystyczne kino azjatyckie nierzadko okrasza mi-nimalizm egzotycznymi przyprawami. Czasami jest to dżungla, innym razem monsun szalejący na ulicach potwornej metropolii, koloryt lokalny lub obraz spo-tworniałych metropolii, a koloryt lokalny doprawio-ny zostaje szczyptą curry: wysmakowanymi scenami seksu (wystarczy przypomnieć fenomen japońskich

Page 47: FUSS 5/2013
Page 48: FUSS 5/2013

48

filmów erotycznych, które np. doczekały się swojej retrospektywy na Nowych Horyzontach oraz przetłu-maczonej na język polski antologii Jaspera Sharpa). Barwna obcość – nawet etniczna – przyciąga z nie-zrównaną siłą cepelii. Jak imperia kilka wieków temu podbijały kolejne prowincje w poszukiwaniu przy-praw korzennych, tak teraz grono dzielnych filmo-znawców, dyrektorów programowych festiwali czy po prostu filmowych zapaleńców zagarnia mackami Pan--Ek Ratanaruanga czy Apichatponga Weerasethakula.

Właśnie, im trudniejsze nazwisko, tym lepiej. Ciężko wymawia się również niektóre nazwiska z Eu-ropy Środkowej. Dzięki nim rumuńskie czy węgier-skie zabłocone drogi i podupadłe wioski urozmaici-ły filmowe pocztówki z Toskanii, Paryża i Nowego Jorku, które nie mogą już zaimponować kinofilom. Obraz przedstawianej z pietyzmem (oraz turpizmem) nędzy, wewnątrz której umiejscowić można aliena-cję, dehumanizację, samotność, abnegację, poniże-nie, atawizmy, upadek i multum innych przykrych wyznaczników kondycji ludzkiej, łechta poczucie własnej inteligencji, a może i porusza jakieś postko-lonialne sentymenty. I staje się kolejną pocztówką.

Vertigo

Zachłyśnięcie się Dogmą to rozdział zamknięty – na-wet jej najbardziej znany przedstawiciel, Lars von Trier, zastąpił drżącą kamerę z ręki precyzyjną rejestracją drgnień własnej skołatanej duszy. Jednak poetyka nie-dbałości weszła na stałe do rekwizytorni arthouse’owej jako ekwiwalent realistycznego, paradokumentalnego stylu, więc kiedy w głowie się kręci od potrząsań ka-merą, sceny są niedoświetlone, w planach dalekich nie jesteśmy w stanie rozróżnić (czy nawet zauważyć – jak w finale Ukrytego, z 2005 roku, w reżyserii Michaela Hanekego) postaci, a struktura dramaturgiczna zosta-je wyśmiana w seriach improwizowanych scen, można stwierdzić, że to dzieło co najmniej nietuzinkowe i od-ważne, a na pewno jak najdalsze od tego obmierzłego hollywoodzkiego cyzelowania. Problemy zaczynają się przy konieczności odróżnienia zamysłu artystycznego

od tworu nieudanego, od fanaberii czy od bezrefleksyj-nego naśladownictwa. Stałym elementem rekwizytorni kina grozy – by wymienić Blair Witch Project (1999) czy [Rec] (2007, Jaume Balagueró, Paco Plaza) – stały się sceny kręcone kamerą wideo, co jest mniej lub bardziej uzasadnione fabularnie (pierwszy z filmów jest imita-cją prywatnego nagrania, a bohaterką drugiego jest re-porterka telewizyjna). Jednak już w Królach lata (2013, Jordan Vogt-Roberts) kamera z ręki jest czystym or-namentem, w dodatku używanym w przypadkowych scenach, naprzemiennych ze skrajną estetyzacją.

Odwrócenie wektora również może wywołać za-wroty głowy. Jeśli światła błyskają z dużą częstotliwoś-cią, wywołując migotanie przedsionków i palpitacje wszystkich części ciała, a przy tym nie jesteśmy na techno party, prawdopodobnie oglądamy film Gaspa-ra Noé. Już w czołówkach swoich filmów – chociażby w Enter the Void (2002) – reżyser ten wykorzystu-je efekt stroboskopowy. Inwazyjność tej techniki ma być wyrazistym sznytem autorskim. Pulsujące światło jest jak puszczenie oczka do wytrawnych kinofilów. Zawrót głowy gwarantowany, ale kiedy jest za dużo tych mrugnięć, należy zacząć obawiać się epilepsji, choć, jak powszechnie wiadomo, ta choroba nale-ży do ekwipunku ludzi wybitnych, geniuszy i proro-ków. Idealnie dla spiskowców intelektualnej rozkoszy.

Z krwi i kości

Skoro o rozkoszy mowa… Kwestia cielesności powraca w kinie artystycznym z perwersyjną wręcz natarczywością. Oczywistym przykładem jest „wisce-ralny” David Cronenberg, by przytoczyć tylko Wide-odrom (1983), w którym ukazane zostało tworzenie się „nowego ciała”, połączenia człowieka z medium, eXistenZ (1999), gdzie broń stworzona była z kawał-ków mięsa i kości, czy Dreszcze (1975), którego boha-terowie, mieszkańcy podmiejskiego osiedla, tracą ro-zum przez atawistyczne pożądanie seksualne. Zresztą kino artystyczne bywa wręcz kojarzone z graficznym obrazowaniem seksu: filmowcy ściągają kołdry przy-krywające kochanków w kinie hollywoodzkim, nie za-dowalają się grą aktorską i symulowaniem orgazmów.

Page 49: FUSS 5/2013

49

Stąd takie dzieła jak 9 songs (2004, Michael Winterbot-tom) czy Intymność (2001, Patrice Cheréau) borykały się z oskarżeniami o niebezpieczne zbliżenie się do porno-grafii, które jawnie wykorzystane zostało w Kapryśnej chmurze (2005, Tsai Ming-Liang). Pierwsza scena tego filmu stała się już kultowa – przedstawia stosunek sek-sualny, wykorzystujący połówkę arbuza. Próżno szukać takiej kreatywności u zwykłych wyrobników porno.

Jednak namiętnie wizualizuje się nie tylko uniesie-nia erotyczne, ale i sceny przemocy. Wspomniany już Noé, zaliczany do ekstremizmu francuskiego, każe wi-dzowi przez kilka minut przyglądać się scenie gwałtu w Nieodwracalnym (2002). Z kolei Michael Haneke, chcąc uświadomić realność cierpienia i krwawe żą-dze odbiorców, zastępuje krew bohaterów krwią real-ną, poświęcając na planie zwierzęta. Krytyczka Moira Weigel oskarżała autora Funny Games (1997) i innych reprezentantów podobnej strategii o „sadomoderni-styczne” skłonności, przedkładające wykoncypowany efekt artystyczny nad życie czworonogów. Powinno jednak paść pytanie, dlaczego wyrafinowany widz bier-nie – ba! z rozdziawioną z zachwytu buzią – przyglą-da się składaniu na ołtarzach kolejnych kozłów ofiar-nych? A w dodatku potrafi ubrać je w zgrabny dyskurs teoretyczny. Niekoniecznie wegańsko-ekologiczny.

* * *

Ten krótki katalog powinien uświadomić, że

u podstaw ucieczki widza i twór-ców filmowych o artystycznych am-

bicjach od wstrętnego crowd-pleasingu leży nierzadko hipokryzja. Oczywiste oczy-

wistości blokują refleksję. W Apokaliptykach i dostosowanych Umberto Eco umieścił Cahiers de

doléances, w którym wyszczególnił zarzuty wobec kul-tury popularnej, symbolizowanej m.in. przez kino hollywoodzkie: zachęcanie do biernego i bezkrytycz-nego postrzegania świata oraz do naskórkowego od-bioru, nieustanne potwierdzanie tego, co myślimy, inflacja sensów, nieangażująca uwagi konwencjonali-zacja – i tak dalej. Ten opis nie oddaje stanu kina ar-tystycznego en bloc, lecz zwraca uwagę na dominację klisz filmowych – zarówno na etapie produkcji, jak i recepcji. Pozorowane odkrywanie białych miejsc na kinematograficznej mapie zamienia płaszczyznę eks-perymentów i kreatywności w nowe Hollywood.

Katarzyna Urbaniak — absolwentka Wydziału Artystycz-nego UMCS w Lublinie; maluje, ilustruje, zamuje się pro-jektowaniem graficznym i ciągle poszukuje...

Marta Stańczyk — studentka Uniwersytetu Jagielloń-skiego, filmo znawca wannabe. Trochę ogląda, trochę czyta i trochę słucha, ponieważ marzy o zostaniu kulturalnym krakusem.

Page 50: FUSS 5/2013

tekst: Natalia Grubizna / Nat Gruilustracje: Karolina Kościelniak

NIEUMIARKOWANIE W SIEDZENIU I GNICIU,

CZYLI O ŁAKOMSTWIE SERIALOWYM

Page 51: FUSS 5/2013

51

Dawno, dawno temu, kiedy jeszcze studio-wałem, okres wypoczynku po sesji był za-

wsze czasem serialowej orgii.

Sam wybór sposobu oglądania miał w sobie coś z uczty. Można było spożywać odcinki po kilka, jak pierogi z talerza, robiąc przerwy na trawienie lub wciągać całe sezony od razu jak długie nitki spaghetti. To doprawdy niewiarygodne, ile godzin oglądania telewizji pod rząd jest w stanie wchłonąć w siebie człowiek, który wie, że co najmniej przez kilka najbliższych dni ma święte prawo wylegiwać się brzuchem do góry – zdarzało się nieraz, że pięć sezonów poleconego i pożyczonego dobra połyka-łem w trzy dni. Doktor House, Sześć stóp pod zie-mią, Jak poznałem waszą matkę, Glee... Rzecz jas-na – przy takim tempie oglądania serialowy seans niewiele miał wspólnego z delektowaniem się zna-komicie przyrządzonym posiłkiem. Było to raczej weselne zapychanie żołądka: miłe, błogie, ponad miarę obfite i za każdym razem dziwnie męczące.

Wiem z opowieści znajomych, że nie byłem w tym odosobniony. Ba! Wielu z nich na co dzień oglądało znacznie więcej tasiemców niż ja w cza-sie posesyjnej laby. Rekordziści w okresach szczy-towej formy potrafili śledzić do pięćdziesięciu (!) seriali równocześnie. Niektórzy robią to do dziś. A jednocześnie pracują, studiują, mają (miewa-ją) życie towarzyskie. Poważnie rozważam zgło-szenie tych ludzi do Księgi rekordów Guinnessa.

Trzeba przyznać, że jest coś niezwykłego w fakcie, iż równolegle funkcjonują aż dwa „do-myślne” sposoby oglądania serialu: z przerwami po każdym odcinku lub całymi sezonami naraz. Zwolennicy tej pierwszej formy odbioru słusznie argumentują, że przy pochłanianiu seriali ciur-kiem, gubi się dramatyzm i rozmywa się on jakoś w jednolitej masie – genialna nieraz – konstrukcja poszczególnych odcinków. Ale fani sposobu dru-giego również mają rację, twierdząc, że serial to

w gruncie rzeczy obszerna całość, podzielona na części tylko dla wygody widza (i zarobku produ-centa), oraz że tylko oglądając w sposób ciągły, można właściwie ocenić budowę całej opowieści. Nie jest moją intencją roztrząsanie, kto w tym sporze powinien zwyciężyć – prawda, jak zwykle, leży pośrodku. Skoro foton może być zarazem czą-steczką i falą, niech i te dwa sposoby rozkoszowa-nia się serialem żyją sobie w najlepsze. Ale ciekawi mnie to, co z nich wynika.

Trudno oprzeć się wrażeniu, że w obu wypad-kach mamy do czynienia z pewnym szczególnym rodzajem łakomstwa. Pochłaniamy wszelkiej ma-ści opowieści w ilościach hurtowych i już nawet nas to nie dziwi. Głód fikcji to oczywiście nic złego – daleko mi do zatroskanego rodzica, który biadoli, że ze wszech miar przecudowny owoc jej/jego lędźwi spędza za dużo czasu w świecie ksią-żek, gier czy komiksów. Mam na myśli raczej to, że zdolność – i chęć! – do pochłaniania tylu fa-buł jednocześnie zadziwiłaby porządnie naszych przodków, którzy wychowali się w legendarnym świecie przed internetem.

Jaki jest najczęstszy zarzut, padający pod adre-sem sieci, gdy mowa o jej wpływie na młode umysły? Rozkojarzenie. Utrata zdolności do kon-centracji przez dłuższy czas na jednym temacie, problemie, zajęciu. Wszyscy to znamy. Ile okien przeglądarki masz otwartych w tym momencie? Ile programów uruchomionych na komputerze? Zdarzają się dni, gdy łapię się na tym, że w ja-kiś sposób „równocześnie” (czytaj: na przemian, żonglując priorytetami) piszę artykuł, czytam książkę, oglądam odcinek serialu, rozwieszam pranie i rozmawiam z trzema osobami na cza-cie. Gdyby zobaczyli to moi rodzice, uznaliby, że zwariowałem albo że wskutek prokrastynacji goni mnie tak wiele terminów, że po prostu nie mam innego wyjścia i muszę robić wszystko na-raz. A przecież dla mnie – dla nas – to norma.

tekst: Przemysław Zańkoilustracja: Julian Zielonka

Page 52: FUSS 5/2013

Tak się bowiem składa, że owo „rozkojarze-nie” to cena, jaką musimy zapłacić za niezbędną do przetrwania umiejętność, jaką jest dziś multi-tasking, czyli wielozadaniowość. Odkąd internet wkroczył nieproszony w nasze życie i przemode-lował je na swój obraz oraz podobieństwo, zale-wa nas codziennie gigantyczna wprost ilość in-formacji. Nasze biedne oczy i uszy, powstałe, by wypatrywać lwów w wysokiej trawie sawanny i na-słuchiwać zbliżającej się od gór burzy, bombardo-wane są obecnie ze wszystkich stron przez tysiące bodźców domagających się uwagi: „Kup mnie!”, ,,Nie, lepiej zakup mnie!”, „Uważaj!”, „Tędy!”, ,,Halo!”, ,,Słuchaj!”, ,,Zawróć!”, ,,Przepraszam!”, ,,Witaj!” ,,Powiększ penisa za darmo!”, ,,Obejrzyj kolejny odcinek!” Żeby nie oszaleć w tym chao-sie, nauczyliśmy się selekcjonować informacje i zarządzać wieloma zadaniami naraz – ale w za-mian straciliśmy zdolność doczytania stronicowe-go artykułu do końca bez zerknięcia na Facebooka przynajmniej trzy razy.

To jednak nie jedyna zmiana, jaka nastała, odkąd na tronie zasiadł jaśnie umiłowany Internet I Zdo-bywca. Jest jeszcze łakomstwo. Bo nieprzypadkowo zacząłem od seriali i tego, jak je pochłaniamy: w tej naszej ekranowej diecie kryje się moim zdaniem pewna ważna prawda na temat współczesności.

Okazuje się mianowicie, że wraz z utratą zdol-ności do skupienia się, straciliśmy też umiar w napychaniu głów fikcją. Odkąd przywykliśmy do myśli, iż kultury, czyli pożywki dla zmysłów, nie zabraknie, żremy ją jak szaleni. Nie umiemy się powstrzymać. Łykamy seriale, tak jak prze-glądając internet pochłaniamy tony informacji. Wielozadaniowo oglądamy po kilkanaście pro-dukcji naraz – jak weselnicy, którzy widzą przed sobą tak wiele pysznych potraw, że choć pękają z przejedzenia, po prostu muszą sięgać po ko-lejne półmiski. Bo znajomy polecił. Bo wszyscy o tym mówią. Bo ponoć to Breaking Bad takie fajne. Naszym rodzicom czy dziadkom, przyzwy-czajonym do pustych półek w sklepach, mogły wystarczać dwa kanały telewizji, a na nich nie-śmiertelny Colombo, Oddział Specjalny „Kobra” czy Klan – ale dla nas to za mało. Chcemy jeszcze.

Czy nasz apetyt na przedstawione w serialach cudze życie nigdy się nie nasyci? Być może jest jesz-cze nadzieja. Brytyjski antropolog Robin Dunbar zaproponował pewną wielkość, nazwaną od jego nazwiska liczbą Dunbara, na określenie maksymal-nej ilości ludzi, z którymi jednostka jest w stanie utrzymywać stałe relacje społeczne. Jak się okazu-je, gdzieś pomiędzy liczbami 100 a 230 przebiega granica pojemności naszego mózgu – jeśli zmu-szeni jesteśmy utrzymywać codzienne kontakty z bardziej liczebną grupą, „nadwyżkę” zaczynamy po prostu ignorować. To dlatego (między innymi) w ogromnych organizacjach takich jak rząd, kor-poracja czy firma najczęściej zawodzi współpraca między poszczególnymi działami: instynktownie czujemy, że tamte setki ludzi, z którymi stykamy się sporadycznie, nie należą do naszego „stada”.

Trudno powiedzieć, czy nasz mózg zarządza danymi na temat postaci fikcyjnych w taki sam sposób, jak obraca informacją na temat kolegów z firmy czy znajomych z klasy. Do dziś umiem

52

Page 53: FUSS 5/2013

rozrysować siatkę powiązań między bohatera-mi Zagubionych i pamiętam wszystkie sto pięć-dziesiąt imion oryginalnych Pokemonów, a ludzi czasem nie rozpoznaję na ulicy. Ale powiązanie wydaje mi się o tyle ciekawe, że oba wspomniane przeze mnie na początku tryby oglądania seriali – w kawałkach lub większymi całostkami – są w gruncie rzeczy dość podobne do utrzymywania relacji z ludźmi z krwi i kości. Życia naszych przy-jaciół i znajomych też przecież nie śledzimy dwa-dzieścia cztery godziny na dobę, ale we fragmen-tach. Z obserwowaniem wielu jednocześnie także nie mamy problemu. Urodziny, imieniny, spotka-nia przy kawie lub piwie, telefony w środku nocy, SMS-y, wpisy na Facebooku – są jak kolejne od-cinki wciągającego serialu, w którego perypetiach sami nieraz uczestniczymy. Kłótnie! Wyznania! Rozstania! Rozwody! Choroby, ciąże i powro-ty zza grobu! No, to ostatnie może ciut rzadziej.

A bliższe więzi? One z kolei przypominają połykanie całych sezonów ukochanego serialu: w natłoku zdarzeń gubią się detale, spiętrzona fala emocji czasem aż nas zalewa, ale przynajmniej ak-cja toczy się wartko, a wszelkie cliffhangery roz-wiązują się natychmiast. Czujemy się bezpieczniej i stabilniej. Inne fabuły schodzą na plan dalszy. Zanurzamy się głęboko w cudze życie. A gdy serial

dobiegnie końca lub zostanie zawieszony – czy to po rozstaniu, czy wyjeździe, czy śmierci – spoglą-damy wstecz, by objąć spojrzeniem tę opowieść jako całość. Tworzymy plebiscyty ulubionych bo-haterów i składanki najfajniejszych wspomnień. Wykłócamy się z przyjaciółmi o detale. Czasem ślemy w eter długie petycje z żądaniem, by serial wrócił na ekrany – i czasem rzeczywiście wraca.

Naciągane? Na wyrost? Być może. Żywy czło-wiek z krwi i kości to bez wątpienia nie to samo co serialowa postać. Ale spytajcie kiedyś chlipią-cego przed ekranem widza, czy do ekranowych bohaterów czuje się przywiązany mniej niż do prawdziwych w osób. Ciśnie w was pilotem.

53

SPYTAJCIE KIEDYŚ CHLIPIĄCEGO PRZED EKRANEM WIDZA, CZY DO EKRANOWYCH

BOHATERÓW CZUJE SIĘ PRZYWIĄZANY MNIEJ NIŻ DO PRAWDZIWYCH W OSÓB

Artur Nowrot — absolwent edytorstwa na UJ, obecnie stu-dent przekładoznawstwa. Redaguje, tłumaczy, chłonie pop-kulturę, zaś wrażeniami dzieli się na Pulpozaurze i na blogu wysznupane.blogspot.com. Mieszka z dwoma kotami.

Julian Zielonka — na co dzień specjalista od sprzedaży ziemniaków i marchewek, po nocach niespełniony z pasji rysownik. Meloman siedzenia w domu, podziwiania dino-zaurów i czytania komiksów. Tegoroczny maratończyk.

Page 54: FUSS 5/2013

Pisząc o śmierci bardzo lubię stosować zwrot Rudolfa Otto, którego używał w odniesieniu

do studiów nad doświadczaniem przez człowieka sacrum, mianowicie – „misterium tremendum et fascinans” – misterium grozy i fascynacji. Bli-skość śmierci wywołuje często krańcowe reakcje i postawy, podobnie zresztą jak obcowanie z mar-twym ciałem czy przebywanie w miejscach zwią-zanych ze śmiercią (cmentarze, kostnice, miejsca kaźni czy bitew). Mało tego – ze śmiercią i mar-twym ciałem wiążą się określone tabu. Niektóre z nich są typowe dla wierzeń chrześcijańskich, inne wywodzą się z kultury ludowej. Na to wszyst-ko nakładają się dodatkowo przemiany społeczne i obyczajowe, które na fali konsumpcjonizmu

próbują wtłoczyć w dotychczasowe ramy kultu-rowe powszechny, dla zachodnich społeczeństw, kult młodości, urody, zdrowia i długiego ży-cia, estetykę wyznaczaną przez sterylną czy-stość, wygodę oraz komfort, identyfikację po-przez posiadane przedmioty. Śmierć nie jest mile widziana we współczesnym świecie, pisanie o niej jest niemodne, a wszystko, co z nią zwią-zane – wstydliwe i spychane na margines życia publicznego. Tabuizacja śmierci w ponowoczes-nym społeczeństwie prowadzi nie tylko do tego, że o śmierci boimy się mówić, ale już nawet nie potrafimy. Nie potrafimy się również coraz częś-ciej wobec niej zachować.

Tu trzeba ostrożnie nogi stawiać, wie Pani… orła można pięknie wywinąć. Ja sam nie raz wywi-nąłem, a 40 lat grabarzem tu jestem.

(fragment rozmowy z grabarzem z miejscowości Trzemeśnia, gm. Myślenice)

tekst: Agnieszka Bukowczan-Rzeszutilustracja: Maria Dagmara Skiba

54

Page 55: FUSS 5/2013

Jestem antropologiem kultury, choć może et-nograf zabrzmi bardziej swojsko. To taka pani (może być też pan), która chodzi po wsi i pyta najstarszych mieszkańców, co pamiętają z daw-nych czasów. Większość współczesnych etnogra-fów bada społeczności miejskie, subkultury, imi-grantów, więźniów, mniej lub bardziej zamknięte enklawy i wspólnoty. Mnie fascynują funerabi-lia. To mój własny termin. Określam nim pamięć śmierci i to, co upamiętnia zmarłych. Funerabi-liami mogą być cmentarze albo pojedyncze epi-tafia nagrobne, biżuteria żałobna, zabytkowe karawany pogrzebowe, butelki na łzy z czasów amerykańskiej wojny secesyjnej lub stare, wiej-skie zdjęcia post-mortem wykonane w Polsce w czasach przedwojennych. To może być stary ró-żaniec, zdjęcie nieistniejącego już cmentarza woj-skowego, opis dawnych praktyk balsamacyjnych, wycinek z gazety z artykułem dotyczącym pogrze-bu jakiegoś dygnitarza. Wszystkie są niezwykle cenne, bo każde z nich opowiada historię – zaku-rzoną, zapomnianą, ale na pewno nie mniej przez to fascynującą. Podróżuję również po cmentarzach – tych dużych, miejskich oraz tych malutkich, za-gubionych po wsiach, gdzie staram się rozmawiać z ludźmi, spisać jak najwięcej epitafiów, które prof. Kolbuszewski nazywał „wierszami cmentar-nymi”, zrobić jak najwięcej zdjęć. Być może kie-dyś te inskrypcje zaginą, groby się zapadną, lu-dzie zapomną. Ja chcę je ocalić od zapomnienia.

Dla kogoś, kto nie interesuje się tym, jak dawniej umierano i chowano, może się to wydać szokiem, ale nie zawsze cmentarze wyglądały tak, jak obecnie. Daw-niej grzebano ludzi wyłącznie przy kościołach, a wiel-kość przykościelnego cmentarza wyznaczał najdłuższy cień bryły świątyni. Najlepiej było spocząć jak najbliżej kościoła, pod rynnami, tam gdzie ściekała uświęcona kontaktem z dachem kościoła woda. Taka lokalizacja była zarezerwowana dla najbardziej pobożnych parafian

Mimo tego, co jakiś czas groby przekopywano, by zrobić miejsce na nowe. Wyłącznie zasłużeni, szanowani włodarze o odpowiedniej pozycji mogli zapewnić sobie wieczny odpoczynek i trwałą pamięć poprzez pochówek w obrębie kościoła. Na to stać było bogatych ziemian oraz szlachtę, a także – rzecz oczywista – koronowane głowy.

Od XVIII wieku rozpoczęto budowę cmentarzy miej-skich, oddalonych od kościołów i siedzib ludzkich. Powo-dowane było to względami sanitarnymi i postępem nauk medycznych, a społeczny opór wobec zmian był ogrom-ny. Nowe cmentarze przejęły dotychczasową symbolikę– miejsce przecięcia dróg w centralnej części było szczegól-ne i wyjątkowe, zwano je „niebem” i stawiano tu kaplicę bądź krzyż. W tym miejscu chowano najznamienitszych obywateli. Z kolei lewy narożnik tradycyjnie zwano „piekłem” i (zwłaszcza na wsi) uważano za najgorsze miejsce na cmentarzu, przeznaczone do pochówku nie-ochrzczonych dzieci, samobójców, niewierzących oraz innowierców, osób tragicznie zmarłych, których status po śmierci był – delikatnie mówiąc – niepewny bądź nie-bezpieczny w sensie magiczno-religijnym. Takie groby zwykle pozostawały nieoznaczone, rzadko kto je odwie-dzał, a przy okazji świąt nie przechodziła tędy procesja.

Istotne przy zakładaniu cmentarza było również, aby kompozycja przestrzenna, architektoniczna i roślin-na nekropolii współgrała z jej symboliką. Np. księżna Izabela Czartoryska podkreślała, że cmentarze nale-ży koniecznie obsadzać topolami włoskimi, brzozami i wierzbami płaczącymi, gdyż gatunki te podkreśla-ją atmosferę miejsca. Nie bez znaczenia były również wierzenia ludowe, np. lipa uznawana za drzewo do-broci i spokoju, dąb, jako symbol mocy i trwałości na cmentarzach oznaczał nieśmiertelność czy wreszcie ży-wotnik – typowe drzewo cmentarne, symbol smutku i żałoby. Z kolei jesion miał zapewniać zmarłym spokój, a odwiedzającym bezpieczeństwo. Na cmentarzach sa-dzono również cierniste krzewy, jak głóg czy róże, które powinny zniechęcać dusze do powrotu w krainę ży-wych. Nawet bukszpan, który obecnie kojarzy nam się wyłącznie z koszyczkami wielkanocnymi, posiadał swoje znaczenie sepulkralne – od początków chrześcijaństwa jest zarówno symbolem śmierci, jak i nieśmiertelności.

55

CZYM SĄ FUNERAB I L IA?

CMENTARZE – H I STOR IA I SYMBOL IKA

Page 56: FUSS 5/2013

56

Page 57: FUSS 5/2013

57

Agnieszka Bukowczan-Rzeszut — autorka jest absol-wentką etnologii i antropologii kultury na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie, zawodowo pisze i tłumaczy, a hobbystycznie bloguje. Blog Funerabilia jest dostępny pod adresem: www.funerabilia.pl

Słowo „cmentarz” pochodzi z greki (κοιμητήριον) oraz łaciny (coemeterium) i oznacza dosłownie nie tyle miejsce spoczynku, co odpo-czynku, snu. Brzmi pięknie i niezwykle poetycko. Ale niestety rzeczywistość jest zupełnie inna. Czym są cmentarze? Dawniej były miejscem or-ganizującym życie społeczności, odnotowującym wszystkie ważne dla niej wydarzenia, świade-ctwem jej przeszłości i elementem tożsamości. Chodziło się tam często, chętnie; spędzano czas w atmosferze rodzinnej, jednocząc się ze społecz-nością. Na cmentarzach odbywały się spotkania, pikniki, spożywano posiłki, pito trunki (vide na-sze rodzime „dziady”), a obrzędy pogrzebowe uświetniano… tańcami. Obecnie cmentarz jest zapomnianym miejscem, które żywi odwiedzają z konieczności raz lub dwa razy do roku, miejscem smutnym i ponurym, obwarowanym szeregiem zakazów i nakazów. Przykład? Zgodnie z regula-minem jednego z krakowskich cmentarzy komu-nalnych, musimy mieć zezwolenie na zasadzenie przy grobie krzewu róży. Również w przypadku, gdy wnosimy dekorację z ewentualnym zamia-rem zabrania jej np. po uroczystości, potrzebu-jemy zgody. Ponadto zachowanie na cmenta-rzach obwarowane jest szeregiem współczesnych konwenansów, o czym miałam się okazję nie raz w mało przyjemny sposób przekonać. Nietrudno się dziwić, że ludzie na cmentarz przychodzą nie-chętnie i czują się w tym miejscu nieswojo. Moim marzeniem jest, aby w przyszłości cmentarze sta-ły się prawdziwymi parkami – ogrodami zarówno umarłych, jak i żywych, miejscami, gdzie można byłoby przyjść, pospacerować, posiedzieć na tra-wie w przyjaznej, radosnej atmosferze. Miejscami, o które żywi chcieliby (i mogliby) dbać bez wzglę-du na to, czy mają tam bliskich, czy nie. Elemen-tem naszej przestrzeni, z której moglibyśmy ak-tywnie korzystać, a nie jakiś ciemnym, smutnym fragmentem zepchniętym poza jej margines.

Cmentarz ma być z założenia miejscem prze-chowywania, jak również przywoływania pamię-

ci, będąc ściśle powiązanym z danym miejscem, regionem czy krajem; ich historią i tożsamością. Potrafię odczytywać cmentarze poprzez cały ze-spół elementów, symboli czy znaków jako prze-strzeń i tekst w jego kategoriach kulturowych, wyznaniowych, społecznych czy historycznych. A jednak zawsze przyglądam się pojedynczym grobom, które mają potwierdzać dwukierunkową relację żywi-umarli, miejsce ich współistnienia. Pamięć żywych jest elementem konstytuującym grób – dopóki żyje rodzina, dopóty żyje pamięć. Albo może – dopóki żyje ktokolwiek, kto ma ży-czenie się danym grobem opiekować. Dawniej chowano w grobach ziemnych, rodzina stawiała drewniany, rzadziej żeliwny krzyż. Krzyż się prze-wrócił, grób zarósł, znaczy to, że rodziny już nie ma. Współczesne nagrobki lastrykowe czy grani-towe są wyrazem „uniezależniania się” grobów nie tylko od fizycznego istnienia rodziny, ale przede wszystkim od jej pamięci o zmarłych. Co więcej, jeśli rodzina nie ma czasu (albo życzenia) zadbać o grób, może wynająć w tym celu osobę prywatną lub firmę. Gdy odwiedzam stare cmentarze i pa-trzę na kamienne pomniki lub groby, które niemal-że w całości pochłonęła już ziemia, zastanawiam się, jak będą wyglądać zapomniane, zaniedbane współczesne cmentarze za sto lat. Tysiące hek-tarów kolorowego lastryku, który natura uparcie próbuje odzyskać.

OGRODY ( JUŻ TYLKO) UMARŁYCH

Maria Dagmara Skiba — absolwentka komunikacji wi-zualnej w Accademia di Belle Arti di Napoli. Ilustratorka, rysowniczka , kulturoznawczyni.

Page 58: FUSS 5/2013

D Z I K I B A R O KProjekt Mai Starakiewicz

58

Page 59: FUSS 5/2013

59

Przyjmuje się, że barok wziął swoją nazwę od portu-galskiego określenia „pewnych pereł o kapryśnych

kształtach”. Zaczęło się zatem „od słowa, które oznacza-ło rzecz dziwną, niezwykłą, budzącą przez to niechęć i negatywną ocenę”1 . Zauważono podobieństwo między kuriozum natury i dziełami artystów, którzy tak wyginali swoje madonny, spiętrzali ludzkie kłębowiska, na prze-mian topili wszystko w ciemności i zalewali światłem.

Natura, prekursorka wszystkiego, co zostało i zosta-nie stworzone przez artystów, także nie zna powściągli-wości. Wykorzystuje wszystkie sposoby, by pomnażać i rozrastać się. Swoimi bujnymi palcami szuka nowych obszarów do zaanektowania (trzeba jednak przyznać, że potrafi być cierpliwa). Potrafi bombardować kolorami, dźwiękami i zapachami, które choć piękne, wywołują uczucie duszności. Wystarczy spojrzeć na kwitnące kwia-ty, by przekonać się, że kicz narodził się w przyrodzie.

Namiastkę tych wrażeń daje obejrzenie ilustracji Ernesta Haeckela. Zwłaszcza, gdy zostaną wyrwane z kontekstu encyklopedii i staną się kompozycjami, zbiorem barwnych plam na płaszczyźnie. Zwierzęta morskie, owady i kwiaty – nagromadzone i ściśnięte na prostokącie kartki, wijące się, jakby chciały odpłynąć czy wyrosnąć poza margines, we wszystkich kierunkach. Meduzy wyciągają swoje poskręcane macki. Pnącza two-rzą plecionki i labirynty. Mnożą się pąki. Życie pulsuje na powierzchni papieru. We wzrastaniu jest napięcie i nerwowość, pośpiech i gorączka. Układy rozkwitają z bezczelną bujnością w rytm tańca wybranej ze Święta Wiosny (po rosyjsku Świętej Wiosny, Весна священна,). Niewiele brakuje do granicy przesytu.

Powiedziałbym, że barok jest stylem, który świadomie wyczerpuje (czy pragnie wyczerpać) swoje możliwości i który graniczy ze swą własną karykaturą.

J.L.Borges, Powszechna historia nikczemności

1 J. Białostocki, Barok: styl, epoka, postawa, [w:] „Pięć wieków myśli o sztuce”, Warszawa 1976.

Page 60: FUSS 5/2013
Page 61: FUSS 5/2013

Dojrzały owoc granatu można uznać za symbol tego nadmiaru. Kolor – czerwień tak nasycona, że jed-no spojrzenie daje nam zapowiedź smaku – skoncen-trowanej cierpkiej słodyczy pomnożonej przez tysiąc ziaren, które tłoczą się w środku. Pęknięty granat jest nieprzyzwoity. Czerwień dźwięczy jeszcze bardziej w ramie z białej skórki. Napęczniały życiem, które wy-lewa się ze środka, jakby ten jeden owoc miał przepro-wadzić botaniczną ekspansję na cały świat. Granat jest piękny w swoim nadmiarze. Motyw jabłka granatu, tak ugruntowany w kulturze, powraca w twórczości An-dre Massona, który twierdził, że nie potrafi zwalczyć w sobie nawyku kojarzenia tego owocu z obrazem za-krwawionego ciała pewnego żołnierza, które zobaczył w Szampanii. Symboliczny związek tego owocu z życiem i śmiercią potwierdza mitologia – granatowiec miał wy-rosnąć z krwi rozszarpanego przez tytanów Dionizosa.

Nie tylko granatowiec jest rośliną niezwykle dioni-zyjską – cała rodzina nepenthes (dzbaneczników) rów-nież przywołuje na myśl gwałtowne obrazy. Przyroda stworzyła falliczne kształty tych roślin kreśląc kaligra-ficzną linię, która wyznacza granice plam przepysznych kolorów. Całość tworzy obraz niepokojący swoją zmy-słowością. Jednak te rośliny nie uwodzą bezinteresow-nie – są mięsożerne. W ich kształtach rzuca się w oczy pewne „nabrzmienie” (Hans Hoffman, szwajcarski hi-storyk sztuki zastosował to określenie do opisu cech wczesnego baroku). Dzbaneczniki są bardzo karnawa-łowe – nietrudno wyobrazić sobie je w formie zastawy na jakimś orgiastycznym stole. Należą do widowisko-

wych form i choć nie ruszają się (znikomość tropizmów i nastii zupełnie nie przystaje do wybujałego wyglądu tych roślin), to ich sylwetki są tak dynamiczne, że dają niemal iluzję ruchu. Gdy roślin jest dużo, razem tańczą shimmy nieprzerwanie drażniąc oczy patrzących na nie.

Spokój jest tylko w pejzażu – w przyrodzie widzia-nej z dystansu, bo na szkłach mikroskopów, w ziemi, na gałęziach drzew trwa walka o przetrwanie, przedłużenie gatunku, zdobycie pożywienia. Życie toczy się z całą in-tensywnością, w każdej chwili coś się rodzi, a coś innego umiera, zaś nawet martwa materia ma swoje nowe życie. Ogniwa łańcucha pokarmowego są przecież doskonale dopasowane. Ład przyrody, który wydaje się nam tak długi w porównaniu z chaosem cywilizacji, opiera się na przypadku. To porządek, który przewyższa swoją doskonałością chirurgiczną precyzję osiągnięć nauki.

Natura posiada wyobraźnię nieskończenie bogatszą niż wszyscy malarze abstrakcyjni świata. Artyści pozba-wiający się kontaktu z naturą są jak ci, którzy umiera-ją z pragnienia, znajdując się w pobliżu fontanny – pisał Balthus, choć miał na myśli raczej ogół widzialnego, świat istniejący materialnie (jako opozycję wobec nie--figuratywnego świata sztuki abstrakcyjnej). Jednak gdyby zawęzić to stwierdzenie do „przyrody” – na-biera nowego sensu. Zachwyt nad przyrodą wyklucza uczucie „artystycznego” pragnienia, o którym pisał Balthus. Nadmiar widzialnego, którym chełpi się natura , jest źródłem bez dna. Wystarczy zacząć czerpać.

61

Page 62: FUSS 5/2013

62

Maja Starakiewicz — studentka II roku grafiki na ASP w Krakowie. Interesuje się ilustracją, manieryzmem

i absurdem w różnych dziedzinach sztuki orazliteraturą. Lubi kolorowe rajstopy i haftowane koszule.

Page 63: FUSS 5/2013

tekst: Martyna Orlikilustracja: Małgorzata Maciejewska

63

Jest listopad i wszystko odpada. Od drzew odklejają się liście, od skaleczeń opatrunki, od samochodów

rejestracje – mózgi zaczynają chorować na miłosne choroby serc. Dziewczyny z rozdwojeniem jaźni i koń-cówek, zamiast palić w piecu, palą coraz więcej papie-rosów i zamiast palić je w milczeniu, grzeszą rozmową o romantycznych krainach, do których dociera się tyl-ko wyobraźnią. Wieczory są szybsze – trzeba uciekać rosnącej nocy, żeby przeżyć malejący dzień i wrócić z nim do domu jak z wypchaną reklamówką pełną ta-nich książek, które już od premiery sprzedaje się po niższej cenie. W tym roku w domach panoszą się naj-groźniejsze choroby – jeśli masz dużo przyjaciół, to pewnie nawet nie zauważysz, że kaszlesz. Kasłanie za-czniesz traktować jak trochę głębszy wydech, katar jak trochę słabszy węch. Gorączka przestanie być znakiem reakcji obronnej twojego organizmu na obecność ciał obcych w twoim otoczeniu, a zacznie być jej efektem ubocznym. Będziesz leżeć w łóżku bez syropów, tab-letek i okładów wierząc, że coś cię właśnie prześladuje

i że prawdopodobnie znowu jest to rzeczywistość.

Od września ruszają psychiczne przygotowania do jesieni. Żegnamy się z latem i zaczynamy podejrzewać, że nadchodzi najgorsza pora roku; pora, gdy apteki wysyłają kurierów z tabliczkami „Leki antydepresyjne – Zaopatrzenie”. Wszystkie brudy pozostałych miesię-cy zazwyczaj traktujemy wtedy wybielaczem, a potem pierzemy je w 60 ° C. Są jakby mniejsze i trochę mniej serio, a już na pewno przeżywało się je milej, kiedy świeciło słońce. Teraz słońca jest coraz mniej, więc ci, którzy żyją dzięki fotosyntezie, mają wreszcie uspra-wiedliwienie – jak nie ma słońca, to przynajmniej nikt im nie powie: „Taki piękny dzień, a ty tak marudzisz”. Dzień jest brzydki i możesz robić sobie wyścigi w ma-rudzeniu. Ciągle czegoś brakuje, ciągle czegoś jest mało. W listopadzie szuka się ciepła najpierw u ludzi – dopie-ro potem odkręca się grzejniki. Ale ci ludzie też cier-pią na brak, więc nie produkują wystarczającej ilości energii i zamiast się nią dzielić, zabierają resztki twojej.

Jesień nie jest winna

Listopad najczęściej siada na ławie oskarżonych i zawsze ginie pod kołami wyrzutów sumienia. Zamiast pła-cić składki na ubezpieczenie od nieszczęśliwych wypadków losowych, powinniśmy ubezpieczać się przed nieszczęśliwymi ludźmi, którzy zamiast wybrać się w podróż do psychiatry, wyruszają w podróż po mieście. Ten tekst jest o tym, że nikt z nich nie dowartościował jesieni, a jest to jedyny czas w roku, kiedy mogą mieć depresję legalnie. Ktoś powinien nam powiedzieć, że nie należy zamykać się w pokoju przed światem – na-leży zamknąć się w domu przed trującymi ludźmi, którzy ruszają w miasto z nowym sezonem Poison Break.

Page 64: FUSS 5/2013
Page 65: FUSS 5/2013

65

Pierwszy listopadowy błąd polega właśnie na tym, że szukamy pomocy u tych, którzy sami powinni dzwo-nić na pogotowie. Umawiam się na kawę z dawnym Mistrzem Emocjonalnego Konsensusu, a rozmawiam z Podróbką Kompromisu. Ludzie z reguły są nie-szczęśliwi, więc każde moje słowo jest interpretowane w kontekście zbiorowego nieszczęścia. Dzięki temu moje minidramaty zaczynam przeżywać w maksisty-lu i rozciągam to na wieczność, żeby było chujowo, ale stabilnie. Wyglądam potem jak uosobienie nędzy i rozpaczy, a na każdą klamkę patrzę tak, jakby zapadła. Ten błąd można usprawiedliwić, bo szukając natych-miastowej pomocy w obliczu bezdechu, wybieramy najbliższego, a nie najlepszego lekarza (zgodnie z zasa-dą, że każdy z nich potrafi przeprowadzić resuscytację).

Drugi błąd usprawiedliwić jest trochę trudniej. Za-czyna się wtedy, kiedy po wizycie u przyjaciela-lekarza wracasz do domu z rozerwaną klatką piersiową i wiesz, że przyłożyłeś do tego rękę. Bo zamiast bronić się przed nieszczęściami, stawiając mury ochronne, bronisz się przed stawianiem murów. Łatwo jest się w swoim nie-szczęściu rozpłynąć, a jeszcze łatwiej popłynąć z tym prądem, gdy ktoś ci potwierdzi, że tak, faktycznie, ty to naprawdę masz przerąbane. Co z tego, że podobno pisze się wtedy najlepsze teksty – tekst można napisać w trzy dni, nie zawsze potrzeba do tego trzech miesięcy.

Trzeci błąd (tym razem całoroczny) to ciągła preten-sja do życia, że nie jest takie, jakie powinno, choć właś-ciwie nikt nie wie, jakie powinno ani co zrobić z ma-rzeniami, gdy się spełniają. Przez okrągły rok jesteśmy od kogoś lub czegoś uzależnieni, ale dopiero na jesień łaskawie zaczynamy zdawać sobie z tego sprawę. Brawo.

Listopadowe statystyki pozwalają przeżyć jesień w kontekście depresji, a im więcej toksycznych ludzi wtedy spotkasz, tym trwalszych łat potem potrzebu-jesz. Depresja jest przenoszona z ust do ust, dlatego trzeba uważać, żeby się nie zarazić i żeby samemu nie roznosić chorób. Nie wmawiaj sobie, że potrzebujesz ludzi, kiedy potrzebujesz jedynie świętego spokoju i to-warzystwa przy fajce. Prawdopodobnie wszystko, cze-

go ci potrzeba, już kiedyś od kogoś usłyszałeś. Lepiej być samotną wyspą z dostępem do morza, niż statkiem, który tonie z przeludnienia. A w listopadzie przybywa ludzi. Magazynując w sobie ich życiowe reklamacje, stajesz się przechowalnią śmieci i zaczynasz wyglądać jak zepsuty sprzęt AGD. Podobno temperatura roś-nie razem z chaotycznym ruchem cząsteczek układu, więc większość czasu zastanawiasz się dlaczego, kur-wa, jest tu tak zimno. Ani się obejrzysz, a odmarzną ci dłonie, którymi trzymałeś kogoś przy sobie i zamiast go ocieplać jak styropian, będziesz chłodził jak stal.

Kraków to zadymiony pokój bez okien i klimaty-zacji i ludzie tutaj powinni chodzić w maskach, bo nawet jak nie palą papierosów, to i tak czarnieją im płuca. Maski przydadzą się również do tego, żeby za-krywać swoje wykrzywione od jesieni twarze i nie zarażać nimi innych przechodniów. Meteorologów najbardziej martwi, że nie jest to wina ani przemo-czonych butów, ani drzew w stroju Adama. Nieszczęś-cia zdarzają się, bo mogą, a ludzie się rozstają, bo z jakichś powodów przestali się kochać, a nie dlatego, że zmusiły ich do tego okoliczności pogodowe. Każda gra toczy się o zakończenie, więc rzucaj kostką z myślą, że nawet Król Lew kończy się dobrze, ale gdy rzuca twój przeciwnik pamiętaj, że w połowie ginie Mufasa.

Martyna Orlik — ukończyła polonistykę UJ, bo mogła. Pisze, bo może.

Małgorzata Maciejewska — absolwentka wiedzy o tea-trze UJ, obecnie studentka performatyki UJ i dramaturgii PWST. Pisze dramaty i opowiadania, jest miłośniczką cze-skiego kina. Poza zajęciami literackimi zajmuje się ilustra-cją, fotografią i projektowaniem.

Page 66: FUSS 5/2013
Page 67: FUSS 5/2013
Page 68: FUSS 5/2013

Monika Wilk — mieszka w Warszawie, studiuje Historię Sztuki na Uniwersytecie Warszawskim. Zajmuje się kola-żem, ilustracją oraz projektuje.

Page 69: FUSS 5/2013

69

Wiecie na jakie pytania najczęściej musi odpowia-dać seksblogerka? „Czy nie będzie ci głupio, jeśli

kiedyś twoje dzieci natrafią na te zapiski?” oraz: „A co na to twój facet?” – dopiero po nich pojawiają się pytania w stylu: „Jaki wibrator byłby najlepszy?”.

Sprawa z dziećmi jest prosta: póki co – nie planuję, ale już teraz wiem, że stawiałabym na otwartość w edukacji seksualnej i sprawa niechcianej ciąży nie byłaby moim największym zmartwieniem w przypadku nastoletniej latorośli. Bardziej martwiłabym się, czy latorośl nie robi nic wbrew swojej woli i czy ma fajny i bezpieczny seks. Skoro poprzez bloga potrafię rozmawiać o seksie

otwarcie z tysiącami ludzi, nie rozumiem, dlaczego nie miałabym tego samego robić z własnym dzieckiem.

Sprawa z facetem jest już trochę bardziej skom-plikowana. Grono przyjaciół mojego partnera jest raczej męskie i zdecydowanie uległo mitowi, iż dziewczyna pisząca o seksie to jak wygrana na lo-terii, bo w sypialni gwarantuje więcej wrażeń niż tajska prostytutka. I chociaż uważam się za najlep-szą polską seksblogerkę, na dodatek ze świętym przekonaniem, że nowe dziewczyny moich byłych kochanków powinny wysłać mi kwiaty w podzięce za uczynienie z nich ,,zadowalaczy”, czasami myślę

SEKSBLOGERKI

BYĆFACETEM

tekst: Natalia Grubizna / Nat Gruilustracje: Karolina Kościelniak

Page 70: FUSS 5/2013

70

sobie: to ja miałam znacznie więcej szczęścia. Tra-fiłam na wyrozumiałego człowieka, który cierpli-wie znosi to, iż raz na jakiś czas zachciewa mi się romansu „dla historii” oraz spóźniam się godzinę na spotkanie z jego znajomymi, bo akurat dopadła mnie pisarska wena. Pragnień o skoku w bok co prawda nie realizuję, ale związek ze mną jest pas-mem przygód – od wypróbowywania nowych ga-dżetów poprzez wizyty na różnych erotycznych wystawach, skończywszy na kompletnie irracjo-nalnych pomysłach typu: „Chodźmy się przeko-nać, co dzieje się na weekendowych warsztatach tantry!”. Gdy dodam do tego niekończące się wy-kładanie, jak niewiele kobiet szczytuje w wyniku samej penetracji, dochodzę do wniosku, że w su-mie sama siebie nie poprosiłabym o chodzenie.

Mój partner, Marian, został wyoutowany na blogu na własne życzenie. Nie pomagały żadne tłumaczenia, że nie piszę o nim, bo chcę chronić jego prywatność. Sama beknę za to, co napiszę o sobie i jak wiele podam do publicznej infor-macji, ale bardzo nie chciałam brać odpowie-dzialności za to, że ktoś właśnie przekazuje swój wizerunek w moje ręce. Żyjemy w irracjonalnych czasach: z jednej strony bezpardonowo wywalamy w mediach to, co najbardziej intymne (w końcu jest na to popyt), zaś z drugiej chcielibyśmy wie-rzyć, że ludzie, z którymi obcujemy, są bezcieleśni i obce im są sypialniane uciechy. Dlatego większość piszących o seksie chowa się za pseudonimami – zapewne ze strachu przed tym, co będzie, gdy szef/wykładowca/sąsiadka zza ściany się dowiedzą. Ja postawiłam na, może ryzykowną, szczerość – Proseksualna od początku miała twarz, a teraz ma nawet dwie: moją i mojego partnera. I nie publi-kuję na blogu nic, czego bez skrępowania nie po-wiedzielibyśmy w gronie naszych znajomych. Czy czytają mnie moi byli wykładowcy? Być może, kil-koro nawet zostało moimi fanami na Facebooku. Gdy się spotykamy, mamy nieco inne tematy do rozmowy niż sprawy łóżkowe, dacie wiarę? Bo na co dzień jestem całkiem normalna, przysięgam. Na pewnej blogerskiej imprezie usłyszałam nawet od jednego blogera i czytelnika, że poczuł ulgę,

poznając mnie, gdyż okazało się, że to ja nie re-choczę jak opętana, słysząc słowo „doszłaś”.

Moja jawność chyba także przyczyniła się do tego, że nie mam na blogu tak zwanego „po-spolitego hejterstwa” – oczywiście, pojawiły

się pojedyncze jednostki, ale celowały głównie w ideę kobiety piszącej o seksie, nie we mnie i nie w mojego partnera personalnie, więc my-ślę, że jest to sukces. Chociaż nigdy nie odżeg-nam się od poglądu, że ujawnianie się w interne-cie jest dla ludzi o twardych tyłkach. Znacznie częstszy jest feedback dotyczący tego, że czytanie Proseksualnej zmieniło czyjeś życie na lepsze.

Seksblogerki dzielą się na dwa gatunki: te, które wyobrażają sobie, że są jak Carrie Brads-haw (główna bohaterka Seksu w wielkim mieście) i te, które muszą z tym mitem walczyć. Nale-żę do tych drugich, ale oczywiście wyobrażenia czytelników na mój temat bywają całkiem za-bawne. Zwłaszcza gdy dostaję maila w stylu: „Chętnie obejrzałbym film erotyczny bazujący na twoim życiu” (zdarzyło się naprawdę!), a od-czytuję tę wiadomość, siedząc pośrodku barło-gu, który jednocześnie jest moim salonem, miej-scem pracy oraz sypialnią. Nie jestem też ubrana

SEKSBLOGERKI DZIELĄ SIĘ NA DWA GATUNKI:

TE, KTÓRE WYOBRAŻAJĄ SOBIE, ŻE SĄ JAK CARRIE BRADSHAW I TE, KTÓRE

MUSZĄ Z TYM MITEM WALCZYĆ

Page 71: FUSS 5/2013

w seksowny peniuarek i klapki z puszkiem, zaś konsul-tacja z partnerem pozwala mi skonstatować, że ten film byłby najmniej podniecającym erotykiem świata.

Idąc tym tropem – być facetem seksblogerki to również godzić się na wyobrażenia innych o tym, jak wygląda twoje życie. Dlatego z Marianem od początku grałam w otwarte karty, mówiąc czym zajmuję się „po godzinach”. W moim życiu nie byłoby miejsca dla tego, kto uważa, że pisanie i gadanie o seksie jest tylko dla ludzi, którym czegoś brakuje, albo że seks jest czymś, co się uprawia, a nie teoretyzuje na temat. Myślałam więc, że najbar-dziej niezręczną częścią bycia w związku z taką ekshibi-cjonistką online jest to, że cały pieprzony internet wie, co dzieje się w twojej sypialni. Marian wykazał bardzo dużą przytomność umysłu – wie, że blog jest w dużej mierze stylizacją, wydestylowaną esencją moich myśli i doświadczeń. Jak sam przyznał, dużo bardziej obawiał się twitterowego projektu #natLDR (o naszym byciu w związku na odległość), bo ten w dużo większym stop-niu dotyka tego, co dzieje się w warstwie emocjonalnej naszej relacji. Przyznaje jednak, że przede wszystkim jest dumny. Oświadczył:

Naprawdę, jest mi obojętne to, że blogujesz o sek-sie, ale cieszę się, że będąc twoim facetem mogę ci jakoś w tym pomagać. Totalnie ufam ci z tym, co publiku-

jesz online i w ogóle nie martwi mnie to, że cały świat jakoś uczestniczy w moim prywatnym życiu. Zresztą mam w związku z tym jakieś korzyści, na przykład jak przysyłają nam kolejne elementy wyposażenia sypialni.

Ale nie dajmy się zwieść jego męskiej skrom-ności i bycia szarą eminencją w bardzo ważnej misji. Mówiąc w towarzystwie, że jego dziew-czyna jest seksblogerką, trochę zyskuje na byciu intere-sującym. Wiecie, jaka była konkluzja jego wypowiedzi?

Dzięki tobie wszyscy myślą, że mam najlepsze życie sek-sualne ever.

Karolina Kościelniak — studentka zarządzania firmą na UJ, maluje odkąd pamięta.

Natalia Grubizna — pornolożka, teatrolożka i kolekcjonerka wrażeń. Właśnie wyruszyła w świat w poszukiwaniu miejsca, w którym mogłaby zapuścić korzenie. Od sierpnia 2012 blo-guje jako proseksualna.pl. Napisz do mnie: [email protected].

Page 72: FUSS 5/2013

WALL OF FAME

NATALIA [email protected]

SONIA [email protected]

AUTORZY

PRZEMYSŁAW ZAŃ[email protected]

www.pulpozaur.pl

AGNIESZKA [email protected]

www.funerabilia.pl

SZYMON JAROSŁ[email protected]

www.FindYourYoga.blogspot.com

DARIA [email protected]

BARTOSZ [email protected]

DARIA [email protected]

MARTYNA [email protected]

NATALIA [email protected]

MARTA STAŃ[email protected]

Page 73: FUSS 5/2013

WALL OF FAMEILUSTRATORZY

KATARZYNA [email protected]

www.facebook.com/pages/Katarzyna-Krutak

KATARZYNA DOMŻ[email protected]

www.katarzynadomzalska.blogspot.com

MAGDALENA [email protected]

www.marcinkowska.blogspot.com

MAJA STARAKIEWICZwww.cargocollective.com/starakiewicz

JULIAN [email protected]

www.slugozaur.deviantart.com

DŻINA JELIZAROWAwww.dzhinabutl.tumblr.com

DAWID MALEKwww.malekilu.blogspot.com

www.behance.net/DavidMalek

KAROLINA KOŚCIELNIAKwww.karolinakoscielniak.pl

www.karolinakoscielniak.blogspot.com

MARIA DAGMARA SKIBAwww.facebook.com/ MariaDagmaraSkiba

MONIKA [email protected]

www.moniwilk.tumblr.comwww.facebook.com/MonWilk

KATARZYNA URBANIAKkatarzynaurbaniak86@gmail.comkatarzynaurbaniak.blogspot.com

MAŁGORZATA MAJCIEJEWSKA

[email protected]

MONIKA ŹRÓDŁ[email protected]

www.zrodlowska.pl

JOANNA [email protected]

www.joannbas.wordpress.com

Page 74: FUSS 5/2013

DOŁĄCZ DO NAS!

www.fuss.com.plwww.facebook.com/fuss.magazyn

KONTAKT:[email protected] [email protected]