08 - jacek piekara - ja, inkwizytor - bicz boży

238

Upload: piotr-kruk

Post on 23-Oct-2015

541 views

Category:

Documents


8 download

TRANSCRIPT

Ilustracje

Dominik Broniek

COPYRIGHT © BY Jacek Piekara

COPYRIGHT © BY Fabryka Słów sp. z o.o., LUBLIN 2011

WYDANIE I

ISBN 978-83-7574-515-3

Wszelkie prawa zastrzeżone

All rights reserved

Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana

ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie,

fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana

w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.

PROJEKT I ADIUSTACJA AUTORSKA WYDANIA Eryk Górski, Robert Łakuta

PROJEKT ORAZ GRAFIKA NA OKŁADCE Piotr Cieśliński

ILUSTRACJE Dominik Broniek

REDAKCJA Karolina Kacprzak

KOREKTA Bogusław Byrski

SKŁAD ORAZ OPRACOWANIE OKŁADKI Dariusz Nowakowski

WYDAWCA Fabryka Słów sp. z o.o.

20-834 Lublin, ul. Irysowa 25a

tel.: 81 524 08 88, faks: 81 524 08 91

www.fabrykaslow.com.pl

e-mail: [email protected]

Konwersja do formatu EPUB: Virtualo Sp. z o.o.

virtualo.eu

O autorze

5 tomów opowiadań o Mordimerze Madderdinie (Sługa Boży, Młot na czarownice, Miecz

Aniołów, Łowcy dusz, Płomień i krzyż t.1) uczyniło z niego jednego z najpopularniejszych pisarzy

w Polsce. Obok tej serii z Fabryką Słów wydał także horror fantasy Necrosis.

Przebudzenie, zbiory opowiadań Świat jest pełen chętnych suk oraz Mój przyjaciel Kaligula, a

także obrazoburczą antyutopię Przenajświętsza Rzeczpospolita. Powieścią Alicjaudowodnił, że w

błyskotliwy sposób można połączyć fantastykę z historią obyczajową. Burzliwe dzieje

Rzeczpospolitej XVII-wiecznej to sceneria kolejnej powieści Jacka pt. Charakternik. W tym

samym roku powrócił do pisania o inkwizytorze Madderdinie - efektem były zbiory opowiadań

prequeli: Ja, inkwizytor. Wieże do nieba i Ja, inkwizytor. Dotyk zła. Najnowszy Ja, inkwizytor.

Bicz Boży to pierwsza powieść w historii w cyklu.

O MORDIMERZE MADDERDINIE 1. Płomień i krzyż - tom 1

2. Ja, inkwizytor. Wieże do nieba

3. Ja, inkwizytor. Dotyk zła

4. Ja, inkwizytor. Bicz Boży

5. Sługa Boży

6. Młot na czarownice

7. Miecz Aniołów

8. Łowcy dusz

Spis treści

Dedykacje i podziękowania

Rozdział I Stos

Rozdział II Pałac

Rozdział III Misja

Rozdział IV Klasztor

Rozdział V Informator

Rozdział VI Świadek

Rozdział VII Łapówka

Rozdział VIII Szturm

Rozdział IX Cmentarz

Rozdział X Przynęta

Rozdział XI Pułapka

Rozdział XII Oferta

Rozdział XIII Sekretarz

Rozdział XIV Odpłata

Rozdział XV Gość

Rozdział XVI Hez-hezron

Rozdział XVII Propozycja

Dedykacje i podziękowania

Chciałbym zadedykować tę powieść wszystkim osobom, które od kilku lat towarzyszą mnie

i mojemu bohaterowi, komentują nasze poczynania, zastanawiają się nad przyszłością i

przeszłością Mordimera, snują domysły, chwalą oraz krytykują. Proszę mi wierzyć, że wiele

Państwu zawdzięczam!

Szczególnie gorąco chciałbym podziękować panu Radosławowi Bieniowi, autorowi pracy

doktorskiej (celująco obronionej!) „Zmienić przeszłość - alternate history w perspektywie

genologiczno-komparatystycznej (Jacek Piekara i Orson Scott Card)”. Bardzo się cieszę, że

zechciał poświęcić swój czas na tak ciekawą i niezwykle pieczołowicie przygotowaną analizę

mojej twórczości.

Serdecznie dziękuję również panu Bartoszowi Brzozowskiemu, który stworzył i prowadzi

Nieoficjalny Serwis o Jacku Piekarze (pod adresem jpiekara.cba.pl).

Rozdział I

Stos

I daj nam siłę, byśmy nie przebaczali naszym

winowajcom... – modlił się Andreas Voerter tępo wpatrzony w ogień trawiący stojącego

pośrodku stosu mężczyznę. Ja również przyglądałem się uważnie, gdyż płonący na stosie biskup

to niezwyczajny widok i zapewniam was, mili moi, że obraz skwierczącego w płomieniach

dostojnika każdemu zapadłby w pamięć. Hierarcha był odziany w fioletową sutannę, haftowaną

złotem infułę i mucet obficie wyszywany szlachetnymi kamieniami. W prawej dłoni dzierżył

pastorał, a jak się później przekonaliśmy, przywiązano mu go do palców sznurem, by nie upadł

za wcześnie na ziemię. Wszystko to płonęło już na Jego Ekscelencji i pomyślałem sobie, że tak

zapewne wyglądałby Mojżesz, gdyby jego konwersacja z ognistym krzewem potoczyła się mniej

udanie niż w rzeczywistości.

– Wody! Wody! – ryknął Hugon Hoffman i rozejrzał się bezradnie wokół. Potem zerknął

w niebo, jakby spodziewał się, że Bóg odpowie na jego prośby i co najmniej ześle rzęsistą ulewę.

Ale dobremu Panu niespieszno było do gaszenia ciała świątobliwego pasterza i nawet lamenty

inkwizytora nie mogły niczego zdziałać.

Nie ukrywam, iż ja przede wszystkim z żalem spoglądałem na dobra, które się

marnowały, gdyż wartość biskupich szat z całą pewnością przewyższała wartość kilku wiosek.

Poza tym biskup i tak już nie żył, więc nie miało znaczenia, czy wyjmiemy ze stosu jedynie jego

podwędzonego w dymie trupa, czy też na wpół spopielony kadłub.

– Na gwoździe i ciernie! Na straszliwy gniew Pana! – wyjąkał zduszonym głosem

Andreas Voerter. – Co się tutaj wyprawia? – Potoczył po nas takim wzrokiem, jakbyśmy mogli

odpowiedzieć na jego pytanie. – Co się wyprawia? – powtórzył już żałosnym tonem.

Uniosłem wzrok i spojrzałem w granatowe niebo zasnute szarymi strzępami chmur.

Gdzieś daleko zobaczyłem cieniutkie pasemko błyskawicy.

– Burza idzie – powiedziałem.

***

Wszystko zaczęło się trzy dni wcześniej, kiedy do siedziby Inkwizytorium w Bielstadt,

gdzie miałem zaszczyt służyć, nadszedł tajemniczy list. Oznajmiał on, że jeśli chcemy ujrzeć

zbrodnicze skutki działalności sekty obmierzłych heretyków, powinniśmy pojawić się pod

Szubieniczną Górą, w okolicach Lowenbergu, w sobotę po południu. Rzecz jasna, podobnych

doniesień nie należy lekceważyć, lecz nikt przy zdrowych zmysłach nie wysłałby czterech

inkwizytorów tylko z powodu jednego świstka papieru wrzuconego przez okno. Jednak list

oprócz zdawkowej informacji zawierał również fragment, który podziałał na nas niczym

uderzenie bata na leniwą chabetę. Otóż autor zapisał cytat z Ewangelii brzmiący: Oto już siekiera

do korzenia drzew jest przyłożona, mieszając słowa łacińskie z greckimi i hebrajskimi. Niestety,

rozpoznałem zaledwie grekę oraz łacinę, lecz przełożony naszego oddziału Inkwizytorium,

Gregor Vogelbrandt, znał hebrajski na tyle, by przeczytać najprostsze słowa. A że w tym języku

zapisano jedynie słowo „drzewo”, więc sprawa była prosta i nawet bez znajomości hebrajskiego

rozpoznalibyśmy fragment Biblii. Cóż autor pisma chciał nam przez to powiedzieć?

Niewątpliwie pragnął, byśmy wiedzieli, że jest człowiekiem znakomicie wykształconym. A jeśli

tak, istnieją duże szanse, że pochodząca od niego informacja nie jest wymysłem półgłówka lub

byle żartownisia. Zresztą, zapewniam was, mili moi, niewiele na świecie spotkaliśmy osób, które

miałyby ochotę pożartować ze Świętego Officjum. Tak jakoś sprawy się ułożyły, że kiedy ludzie

słyszeli „inkwizytor” lub „Inkwizytorium”, największym dowcipnisiom uśmiech umierał na

ustach. W dodatku list napisano na kosztownym, spokojnie można rzec: wielce wykwintnym

papierze, takim samym, na którym bogacze wymieniają miłosne wyznania z kochankami. A styl

pisma autora wydawał się wskazywać człowieka świetnie znającego sztukę kaligrafii.

– Przypatrzcie się dobrze – poinstruował nas Gregor Vogelbrandt. – I zwróćcie uwagę na

literę „t”, która wbija się w kartę niczym miecz. Tak pisać może jedynie człowiek dumny i

pewny siebie. A spójrzcie na to drapieżne „s” stawiane, jakby miało być błyskawicą. Tak pisze

jedynie człowiek zdecydowany i odważny. Z kolei inne symptomy, które tu wyraźnie rozpoznaję,

mogą świadczyć, iż autora listu cechują bezwzględność oraz okrucieństwo.

Wszyscy

pokiwaliśmy mądrze głowami, chociaż przyznam, że obserwacje Gregora dotyczące stylu pisma

ludzi, z którymi to obserwacjami miał okazję zapoznawać nas już wcześniej, wywierały na mnie

niespecjalne wrażenie. Nie sądziłem, by po tym, w jaki sposób kto stawia litery, można wysnuć

wnioski dotyczące charakteru, postępowania czy przeszłości lub przyszłości piszącego.

Uważałem raczej, że podobna nauka jest w równym stopniu przydatna co wróżenie z gwiazd,

wnętrzności zwierząt lub linii dłoni. Zresztą do wyciągnięcia wniosków takich, jakie wyciągnął

Vogelbrandt, nie trzeba stosować kaligraficznych czarów-marów. Bo niby kto mógł wysłać

podobnie bezczelne pismo do Inkwizytorium? Miał to być człowiek słaby, lękliwy i łagodny

niczym owieczka? Wolne żarty! Gregor jednak traktował swoje spostrzeżenia oraz wynikające z

nich wnioski nadzwyczaj poważnie. Tak samo jak i potraktował całą sprawę listu. Zdecydował

się wysłać w okolice Szubienicznej Góry nie tylko nas, jego podwładnych, ale mimo że ostatnio

doskwierały mu naprawdę poważne zdrowotne kłopoty, postanowił ruszyć wraz z nami. W

siedzibie Inkwizytorium w Bielstadt pozostawił jedynie dwóch naszych towarzyszy, którzy mieli

zajmować się codziennymi obowiązkami. Na pewno do podjęcia podobnej decyzji przyczynił się

fakt, że właśnie zakończyliśmy wielkie, trwające niemal rok

śledztwo, w czasie którego wykryliśmy rozgałęziony i potężny kult czcicieli demonów. By

wyobrazić sobie ogrom śledczej roboty, wystarczy powiedzieć, że na śmierć przez całopalenie

skazano prawie czterysta osób płci obojga, a pomniejsze kary więzienia, okaleczenia oraz pokuty

zadano co najmniej dwóm tysiącom. A ileż tomów zapisaliśmy zeznaniami świadków! Ileż

znalazło się tam rozpaczliwych wyznań, ileż ujawniono obrzydliwych tajemnic, lecz również ileż

w trakcie przesłuchań padło grzesznych przechwałek, a nawet bluźnierczych naigrywań ze

świętej wiary! Poza tym skonfiskowaliśmy liczne czarnoksięskie księgi, demoniczne receptury,

tajemne mikstury i trucizny we wszelkich możliwych postaciach, jak to maści, płynów lub

kremów. Oczywiście nie dalibyśmy rady poprowadzić w sześciu tak przeogromnego dzieła, lecz

to właśnie Gregor Vogelbrandt i my, jego podwładni, graliśmy w nim pierwsze skrzypce, jako ci,

którzy pierwsi natknęli się na ślady zbrodni. Teraz prowincja wydawała się spokojna, bogobojna

i przepełniona prawdziwie chrześcijańskim bojaźliwym dygotem. W związku z tym mogliśmy

wybrać się w kilkudniową podróż (a na tyle, nie dłużej, ona się zapowiadała), nie trapiąc się

poczuciem zaniedbywania obowiązków. Przyznam, że ten rok intensywnego śledztwa i walki o

sprawę Bożą wiele mnie nauczył, a praca w Bielstadt znacznie różniła się od bezmyślnej

wegetacji w Kaiserbadzie, gdzie miałem okazję (bo nie powiem: zaszczyt) poprzednio służyć.

Tak to już często się składało, że młodzi inkwizytorzy byli posyłani w wiele rejonów naszego

wspaniałego Cesarstwa, nie tylko by poznawać obyczaje, lecz by pasować się z siłą nieczystą w

różnych okolicznościach i różnych miejscach. Skrupulatnie zbierano też o nich wszelkie

informacje, które miały następnie posłużyć do wydania oceny na temat przydatności konkretnego

inkwizytora. I tak jedni lądowali potem w jakimś zapyziałym, spokojnym miasteczku, gdzie

głównie leżeli do góry brzuchami, a inni byli rozpatrywani jako kandydaci do służby w

Akwizgranie, Engelstadt lub nawet, nawet, Hez-hezronie. No ale ci z Hez-hezronu to już elita

elit, gdyż inkwizytorzy ci teoretycznie mieli prawo wydawać rozkazy każdemu

funkcjonariuszowi Świętego Officjum na świecie, choćby był on przełożonym wielkiego

oddziału czy dzierżył starszeństwo podług wieku, zasług oraz stażu. Słyszałem jednak, że

niektórzy inkwizytorzy odmawiali zaszczytu służenia w Hezie, gdyż wiele się mówiło o

nieprzywidywalności zachowań oraz decyzji naszego nominalnego zwierzchnika, biskupa

Hez-hezronu, którego humory potrafiły dać się we znaki nawet najbardziej zasłużonym spośród

funkcjonariuszy. Podobno właśnie Gregor Vogelbrandt był jednym z tych, którzy odmówili

zaszczytu zostania, jak złośliwie się nazywało inkwizytorów z Hezu, „biskupim pieskiem”. Nie

wiedziałem, jak wyglądała prawda, i, szczerze mówiąc, nieszczególnie mnie to interesowało.

Jednak miałem pewność, że sam nie odmówiłbym, gdyby mi złożono podobną propozycję. I z

pokorą przyjąłbym na swe barki krzyż nawet tak uciążliwych obowiązków...

Po trzech dniach podróży zatrzymaliśmy się w solidnym zajeździe położonym przy

samym trakcie prowadzącym z Bielstadt do Luthoff, gdyż stamtąd najbliżej było do

Szubienicznej Góry. W najbliższej okolicy znajdowało się miasteczko Loowenberg należące do

wielce bogatego biskupa Augustyna Schaeffera, który w swej pobliskiej posiadłości odpoczywał

od wielkomiejskiego zgiełku i wielkomiejskich intryg. Gregor zarekwirował całe piętro karczmy

i kazał wyrzucić wszystkich gości zajmujących tam pokoje (śpiącym na parterze oraz w stajniach

pozwolił łaskawie zostać), a najbardziej niezadowolonego mężczyznę, który dawał temu

niezadowoleniu głośny upust, polecił publicznie wybatożyć na podwórzu przed zajazdem.

– Kto sprzeciwia się w małym i nie zostaje ukarany, ten nie odnajdzie w sobie lęku, by

nie sprzeciwić się w wielkim – oznajmił Gregor uroczystym tonem.

Jednak kara, choć dotkliwa (zwłaszcza że wybatożony mężczyzna zapewniał, iż jest

szlachcicem, a błękitnokrwiści ciężej przecież znoszą plagi niż zwykli ludzie), nie była

niebezpieczna dla życia czy zdrowia, bowiem w czasie jej egzekwowania pyskacz omdlał tylko

raz, a po zakończeniu egzekucji udało mu się odpełznąć na bok o własnych siłach. Nikt z nas nie

miał jednak za złe Gregorowi tej łagodności, gdyż wiedzieliśmy, że ścieżka nadmiernej

surowości rzadko kiedy wiedzie do niewymuszonego uczucia. A my, inkwizytorzy, dążyliśmy

przecież, by nas miłowano...

– Gdzież się podziały dawne, dobre czasy? – westchnął Vogelbrandt. – Czasy, kiedy

nikomu nie przyszłoby nawet do głowy kontestować poleceń inkwizytora, a co za tym idzie, nie

musielibyśmy nikogo skazywać na upokarzającą chłostę.

– Można więc powiedzieć, że karzemy ludzi nie w odwecie za popełnione przez nich

grzeszne czyny, lecz za głupotę, iż zdecydowali się je popełnić – podsumował

Hoffman napuszonym tonem. Tonem, który, nawiasem mówiąc, całkowicie nie pasował

do oczywistości wypowiadanego przez niego twierdzenia.

– Da Bóg, za dwie niedziele się wykuruje – pogodnie zauważył oberżysta.

Nie dziwiłem się tej wesołości, gdyż szlachcic, który miał opuścić zajazd następnego

poranka, będzie musiał pozostać w nim jeszcze kilkanaście dni, nabijając w ten sposób kabzę

właścicielowi gospody. Cóż, jak zwykle okazywało się, że to, co jest nieszczęściem dla jednych,

staje się fortunnym uśmiechem losu dla innych. Poza tym naszemu gospodarzowi nie

przeszkadzała wcale gościna inkwizytorów, gdyż jak wiadomo, Święte Officjum płaci za noclegi

i jedzenie swych funkcjonariuszy. A inkwizytorzy ani nie lubili wylewać za kołnierz, ani nie

przepadali za umartwiającymi postami. Chociaż akurat nasz przełożony nie należał do

szczególnych hulaków lub obżartuchów. Wręcz zauważyłem, iż ostatnimi czasy nic nie je, a

jedynie popija wodę. Nie dziwiłem się tej diecie, rozumiałem, że Vogelbrandt doszedł do

słusznego wniosku, iż jeśli nie będzie jadł, nie będzie również wydalał. A wydalanie w jego

wypadku wiązało się z ogromnym bólem. Z powodu tegoż oszczędnego trybu życia Gregor

ostatnio w coraz większym stopniu przypominał z wyglądu ascetę, zwłaszcza że w jego do

niedawna kruczoczarne włosy wdarły się grube pasma srebra, a jędrna, ogorzała twarz wyblakła i

została zryta zmarszczkami.

W każdym razie liczyłem, że Vogelbrandt nie będzie bronił swoim podwładnym solidnie

pojeść i w miarę popić, bo przecież każdy wiedział, że Bogu najlepiej służy ten, kto ma krzepę i

bystry umysł. A jak lepiej zyskać krzepę, niż jedząc zdrowo i obficie? A jak lepiej zyskać

bystrość, niż podlewając gardło trunkiem, który dodaje swady, wyostrza obraz oglądanych rzeczy

i pozwala zerknąć w serce bliźniego? Rzecz jasna, z owym podlewaniem należało uważać, gdyż

w wypadku niektórych ludzi trunki działały niczym alchemiczny eliksir młodości, sprowadzając

ich do czasu gaworzenia, bezsensownego płaczu, wesołości niewiadomego pochodzenia oraz

chwiejnych kroków. A w dodatku zazwyczaj następnego dnia okazywało się, iż stracili zęby... Na

szczęście tego typu kłopoty omijały waszego uniżonego sługę, gdyż alkohole lubiłem próbować

w sposób wielce umiarkowany, a ponad trunki przekładałem choćby toruńskie pierniczki z

gorącym mlekiem, które obficie osłodzono miodem. Czyż nie było to lepsze od kwaśnego piwska

lub cierpkiego wińska? Owszem, czasem człowiek mógł kwaśnością i cierpkością skatować

podniebienie, gardziel oraz żołądek, ale nie zdarzało mi się to częściej niż raz na kwartał.

Niestety, Gregor Vogelbrandt musiał zostać w zajeździe i wysłał nas samych na

Szubieniczną Górę, gdyż dolegliwości dręczące go od kilku tygodni nasiliły się tak bardzo, że nie

mógł nawet marzyć, by dosiąść konia. Zapewne do tego stanu rzeczy przyczyniła się niemal

trzydniowa podróż z Bielstadt, w którą Gregor tak pochopnie się udał, a którą teraz najwyraźniej

miał ciężko odchorować. Doskonale widzieliśmy, że dojmujący ból sprawiało mu nie tylko

chodzenie, krzywił się również wtedy, gdy nieruchomo siedział na miękkich poduszkach.

Natomiast moi towarzysze, Hugon Hoffman i Andreas Voerter, zdawali się być w jak najlepszej

dyspozycji. Obaj byli ludźmi znajdującymi się pomiędzy wiekiem późno młodzieńczym a

dojrzałym, lecz inkwizytorskie doświadczenie solidnie już zahartowało ich poprzez boje z siłami

piekielnych stronników. W tym towarzystwie to ja byłem najmłodszy i najmniej doświadczony i

chociaż wydawało mi się, że bystrością oraz lotnością umysłu góruję nad mymi kompanami,

jednak starałem się, by oni sami nie ujrzeli tego faktu nazbyt wyraźnie. Bo, niestety, nawet wśród

inkwizytorów zawiść oraz zazdrość nie stanowiły rzadkich przypadków. Zwłaszcza kiedy było

się tylko świnią mogącą bezradnie zadzierać ryj do góry i śledzić majestatyczny lot orła pod

nieboskłonem.

Prości ludzie wyobrażają sobie, czy też chcą sobie wyobrażać, starego i doświadczonego

inkwizytora jako surowego ascetę o wyblakłej twarzy i zgarbionych ramionach, natomiast

młodego jako człowieka o obliczu naznaczonym przez cierpienie i płonących fanatycznym

ogniem oczach. Niewiele w podobnym obrazie jest prawdy, a moi towarzysze zdawali się

właśnie o tym zaświadczać. Hugon Hoffman był bowiem krępym, płowowłosym osiłkiem z

głową jak piłka, która zdawała się umieszczona na szerokich ramionach z pominięciem szyi.

Poza tym miał niebieskie oczy i wąsy przypominające grubą, acz krótką szczotkę. Natomiast

chudy jak trzcina i wysoki Andreas Voerter miał ciemne, opadające aż za ramiona włosy,

delikatną twarz i oczy rozmarzonej dziewczyny. Odnosiłem wrażenie, że żaden z towarzyszy

inkwizytorów nie przepadał za mną, ale chyba tylko dlatego, iż mimo mych starań dostrzegali

umysłową przepaść, jaka dzieliła ich ode mnie. Cóż tu dużo mówić: obaj byli typami wiecznego

wykonawcy rozkazów, natomiast moje aspiracje znacznie taki stan rzeczy przerastały. Tylko tyle

i aż tyle.

Jednak biorąc pod uwagę wszystkie wady i zalety kolegów inkwizytorów, trzeba

stwierdzić, że Hugon i Andreas byli z gruntu poczciwymi chłopcami, a w profesjonalnych

działaniach radzili sobie całkiem dobrze, zwłaszcza gdy kierowała nimi dłoń umiejętnie

trzymająca cugle i wprawnie rozdająca kiedy trzeba razy bata, a kiedy trzeba słodkie jabłuszka.

Do niedawna Gregor Vogelbrandt był takim człowiekiem, lecz teraz przytłoczyła go przewlekła i

powodująca coraz więcej niedogodności choroba. W związku z tym nasz przełożony nader

szybko przechodził od stanu bezpodstawnej często wściekłości po stan ogłupiałego zobojętnienia,

a przede wszystkim zdawał się myśleć nie o Sprawie, lecz o swoim obolałym tyłku. I dlatego my,

podlegli mu inkwizytorzy, rozmawiając z Gregorem, coraz częściej gubiliśmy z myśli sedno

zadań, zadając sobie raczej pytanie, czy przełożonemu hemoroidy pozwalają jeszcze rozumieć

nasze słowa, czy też nabrzmiały w takim stopniu, że Vogelbrandt jest w stanie jedynie myśleć o

bólu. Jak łatwo odgadnąć, podobne rozważania nie sprzyjały ochocie do pracy.

***

Z Szubienicznej Góry wróciliśmy w niewesołych nastrojach. Co prawda inkwizytorzy

zazwyczaj nieszczególnie przejmują się losem wysokich rangą duchownych (raczej zgodni

byliśmy w osądzie, że im mniej tego tałatajstwa plącze się po świecie, tym lepiej dla wiary

Chrystusowej), ale wiedzieliśmy, że widowiskowa śmierć znanego w okolicy biskupa odbije się

głośnym echem. A władze kościelne będą wymagały od inkwizytorów niemal natychmiastowych

wyników przejawiających się w złapaniu i surowym ukaraniu winnych. W dodatku podróż

okazała się męcząca, gdyż nie mogliśmy przecież zostawić na wzgórzu trupa biskupa, lecz

musieliśmy wezwać okolicznych chłopów, uważać, by nieboszczyka zniesiono na dół wzgórza z

poszanowaniem zasad przyzwoitości, ułożyć go na zasłanej słomą furmance, no i oczywiście

poczłapać noga za nogą z chłopami do najbliższej wsi. Tam dopilnowaliśmy, by ciało dostojnika

rozebrano i obmyto, po czym powierzyliśmy je blademu z przejęcia i przerażenia młodemu

wikaremu. Wszystkie te zabiegi zajęły nam całą noc, po czym bez snu udaliśmy się z powrotem,

by jak najszybciej zdać ze wszystkiego relację Gregorowi. Przyjechaliśmy zmęczeni, głodni i

rozdrażnieni. A naszych humorów nie polepszyło spotkanie z Gregorem, ponieważ zamiast

kąpieli, wygodnego materaca, świeżego jedzenia i grzanego wina (koniecznie z goździkami lub

chociaż z cynamonem!) czekał na nas przełożony. Przyglądałem mu się dyskretnie, acz uważnie,

kiedy Voerter referował wydarzenia, których byliśmy świadkami. Twarz Gregora tężała z

każdym wypowiadanym przez Andreasa słowem. Vogelbrandt najwyraźniej był wściekły. A

kiedy Vogelbrandt był wściekły, jego oblicze zamieniało się w nieruchomą maskę i cedził słowa

przez zęby, jedno po drugim, takim tonem, jakby każde miało być komendą dla kata. W tym

nieszczęsnym położeniu mogliśmy pogratulować sobie tylko jednego: wydawało się, że tego dnia

hemoroidy trochę mniej dawały się Gregorowi we znaki, a co za tym idzie – nasz przełożony

będzie się zapewne chociaż w części kierował rozumem, nie samymi emocjami. Nie żeby

koniecznie musiało nam to pomóc...

Gdy Voerter skończył meldunek (a opisał całe wydarzenie z najdrobniejszymi detalami,

tak że nawet ja niewiele miałbym cennych uwag do dodania), Vogelbrandt milczał długą chwilę.

– Raport. Pisemny. Wieczorem – rozkazał w końcu.

Obrócił wzrok na mnie i Hugona Hoffmana.

– Chcecie coś dodać do opowieści Andreasa?

Grzecznie wyczekałem chwilę, a kiedy Hugon się nie odezwał, odchrząknąłem.

– Wydaje mi się... – zacząłem.

– Głośniej!

– Wydaje mi się – powtórzyłem pewniejszym tonem – że stos został ustawiony przez

kogoś znającego się na rzeczy...

Vogelbrandt zmrużył oczy.

– To znaczy?

– Bierwiona ułożono tak, by bis... by ofiara nie umarła szybko od zaczadzenia, jak

również by płomienie nie objęły natychmiast całej postaci. Podpalając stos, morderca wziął

również pod uwagę kierunek wiatru.

– Taaak – mruknął Gregor. – Co wy na to? – Spojrzał na Hoffmana oraz Voertera. –

Zgadzacie się z obserwacjami młodszego kolegi?

Wyraźnie słychać było, jak zaakcentował słowo „młodszego”, dając podwładnym w ten

sposób do zrozumienia, że jako bardziej doświadczeni wiekiem i stażem powinni wcześniej

sformułować podobny wniosek.

Voerter wzruszył ramionami, a Hoffman wymamrotał coś pod nosem.

– Co takiego, Hugonie? – syknął Vogelbrandt. – Mówiłeś coś?

– To mógł być przypadek – powtórzył głośniej Hoffman.

– Oczywiście, że to mógł być przypadek – nadspodziewanie łagodnie zgodził się z nim

nasz przełożony. – Zamordowanie biskupa to też przypadek. Po prostu jakiś chłop chciał spalić

trochę trawy, a tu, patrzcie państwo, biskup napatoczył mu się na sam szczyt ogniska! Mam rację,

Hugonie?

Hoffman znowu coś bąknął, lecz tym razem Vogelbrandt nie zwrócił już na niego uwagi.

– A więc kat albo pomocnik katowski – powiedział bardziej chyba do siebie niż do nas. –

Albo... – zawiesił głos.

– Inkwizytor – dopowiedział głucho Voerter.

– Od razu inkwizytor – skrzywił się Vogelbrandt. – Pomyśl trochę, Andreasie. To nie

musiał być inkwizytor, lecz ktoś, kto niegdyś uczył się w Akademii Inkwizytorium, lecz nie

zakończył nauki. Taaak... W Hezie mają spis takich ludzi, ale głowę dam, że prędzej wyślą nam

tu nowego dowódcę niż tę listę.

Gregor miał do pewnego stopnia rację. W Inkwizytorium pilnie strzeżono listy osób,

które wpierw studiowały w Akademii, potem jednak za zgodą przełożonych wybrały inną drogę

życiową. Tego spisu nie udostępniano pochopnie, a w kancelariach Hez-hezronu słowa

„rozważnie” czy „po zastanowieniu” w rzeczywistości czasami oznaczały „bardzo długo”,

czasami wręcz „nigdy”.

Święte Officjum wspierało niedoszłych absolwentów Akademii, oni natomiast wspierali

Święte Officjum. Tak to już jest, podrap mnie po plecach, ja podrapię ciebie po plecach... A że

wśród tych niespełnionych inkwizytorów trafiało się wielu ludzi sławnych, bogatych lub

uczonych, więc tym pilniej strzeżono sekretu.

– Morderców musiało być co najmniej dwóch – oznajmił Hoffman. – Zauważcie bowiem,

że stos zapłonął, kiedy już dojechaliśmy do podnóża wzniesienia. Pierwszy zbrodniarz wypatrzył

nas i dał znak drugiemu, skrytemu za bierwionami. Ten podpalił stos i uciekł stromym zboczem

wśród krzaków.

– Nie sądzę – powiedziałem.

– A czemuż to nie sądzisz? – odezwał się Vogelbrandt.

– Całe wzgórze porośnięte jest krzewami. Strome zbocze, o którym mówił Hugon,

zarastają wysokie krzaki jeżyn. Czy któryś z was próbował kiedyś biegać przez jeżyny?

Gregor uśmiechnął się, najwyraźniej do własnych dawnych wspomnień. Od pewnego

czasu odnosiłem wrażenie, że czuje się chyba lepiej, niż wygląda. Albo też, co niewykluczone,

nauczył się doskonale panować nad bólem...

– Nieważne którędy – wycofał się szybko Hoffman. – Którędyś jednak uciekł.

– Morderca był jeden – zawyrokował Vogelbrandt. – Zobaczył was ze szczytu wzgórza,

podpalił stos, później zanurkował w krzaki i zaczekał, aż odjedziecie. Mieliście go cały czas koło

siebie!

Słowo „głupcy” jakoś nie przeszło mu przez usta, jednak założyłbym się, że się na nie

cisnęło.

– Ze szczytu wzgórza nie widać dróżki, którą przyjechaliśmy – ośmieliłem się odezwać. –

A na pewno nic nie było widać o tej godzinie. Było już niemal ciemno, Gregorze – dodałem bez

mała przepraszającym tonem.

Przełożony spojrzał w stronę moich kolegów inkwizytorów, by potwierdzili moje słowa

lub im zaprzeczyli. Po chwili obaj dość niechętnie, lecz skinęli głowami.

– Za ciemno – mruknął Voerter. – Zdecydowanie za ciemno.

– Jutro sprawdzę to... – Vogelbrandt przerwał w połowie zdania.

I on, i my wiedzieliśmy, że niczego nie sprawdzi i nigdzie nie pojedzie. Bo spróbujcie

kłusować lub galopować z nabrzmiałymi hemoroidami! Ba, spróbujcie nawet truchtać stępem w

takim pożałowania godnym stanie! Teraz Gregor siedział na krześle okrytym miękką wyściółką,

a i tak właśnie ujrzałem grymas przebiegający mu przez twarz. Oho, więc nie nauczył się jeszcze

panować nad bólem!

– Skoro nie mógł was widzieć, pewnie i wy nie zobaczylibyście, jak uciekał.

– Usłyszelibyśmy – odparłem. – Nie da się przedrzeć przez taką gęstwę bezszelestnie.

– Buzujący ogień mógł zagłuszyć każdy odgłos – nie zgodził się ze mną Hoffman. – Poza

tym jakoś tak, szczerze mówiąc, bardziej niż rozglądanie się po krzakach i nasłuchiwanie to... –

urwał.

– Poza tym jakoś, szczerze mówiąc, tak żeś darł mordę, że nie usłyszelibyśmy stada

galopujących wołów – warknął Voerter.

Hoffman poczerwieniał i wściekły obrócił się w jego stronę, ale nim zdążył coś

powiedzieć, Gregor uniósł dłoń.

– Macie współdziałać, nie kłócić się – rzekł zmęczonym głosem i znowu zauważyłem

skurcz, który zniekształcił na moment jego twarz. – Od samego świtu zaczniecie pracę.

– Jeśli jeszcze mogę...

– Mów, Mordimerze.

– Biskup był odziany w uroczyste szaty liturgiczne. Czy nikogo po drodze nie zdziwiło,

że jedzie konno tak wystrojony? A czy nie zdumiało to jego domowników, kiedy wyjeżdżał? A

jeśli jechał w stroju codziennym, to czemu zabrał ze sobą szaty, by się w nie przebrać na

Szubienicznej Górze? A może ktoś mu je na to wzgórze przywiózł?

– Trafna uwaga i ciekawe pytania – zgodził się Vogelbrandt. – A skoro popisałeś się już

celnymi obserwacjami, to właśnie tobie przypadnie zadanie przesłuchania dworzan biskupa.

Wszystkich. Jednego po drugim. U nas.

– Jak sobie życzysz, Gregorze – odparłem, starając się ukryć zdziwienie. – Chociaż z

uwagi na szybkość i precyzję działania pozwoliłbym sobie zająć jedną z komnat w biskupim

pałacu i tam przeprowadzić przesłuchania.

Moja propozycja wynikała nie tylko z faktu, że dzięki temu uniknę zbędnych

proceduralnych korowodów, ale złożyłem ją również dlatego, że dom świątobliwego pasterza,

świeć Panie nad jego duszą, słynął ze wspaniałej kuchni oraz iście książęcych wygód. Ponieważ

przesłuchania musiały zająć co najmniej tydzień, dzięki przenosinom do pałacu miałem nadzieję,

że również biedny

Mordimer Madderdin zakosztuje nieco możnowładczego luksusu. My, inkwizytorzy,

potrafimy bowiem obywać się kromeczką suchego chleba i garnuszkiem stęchłej wody, lecz nie

poznałem jeszcze nikogo w naszym gronie, kto z radością kontentowałby się podobną dietą.

Istotnie jednak prócz wygody dla mnie miałoby to poskutkować wygodą dla śledztwa. Aż dziw

brał, że Vogelbrandt mógł zaproponować tak mało ekonomiczny model prowadzenia

przesłuchań. Tłumaczyła go jedynie choroba, a na tym przykładzie poznaliśmy, że dolegliwości

hemoroidowe potrafiły ogłupić do cna każdego, każąc mu pamiętać i myśleć jedynie o bólu, czy

raczej o jego ustaniu, i nie pozwalając na zajęcie umysłu czymkolwiek innym.

– Weź do pomocy ludzi. Ilu chcesz.

Oczywiście Gregor nie miał na myśli inkwizytorów, gdyż tych było, wliczając w to mnie,

zaledwie czterech i zapowiadało się, że każdy będzie miał pełne ręce roboty. Mogłem jednak

skorzystać z pomocy żołnierzy miejscowego garnizonu, drabów z miejskiej straży lub dworskiej

milicji biskupa. Oczywiście z tych ostatnich dopiero wtedy, kiedy stwierdzę, że żaden z nich nie

maczał palców w morderstwie. Zważywszy na fakt, że na terenie posiadłości trzeba będzie

zaprowadzić i utrzymać dyscyplinę, pomoc taka mogła okazać się konieczna. Cóż, szykował się

całkiem miły tydzień! Dla mnie o wiele milszy niż choćby dla Andreasa Voertera, któremu

Gregor zlecił przesłuchiwanie nie tylko ludzi mieszkających w okolicach Szubienicznej Góry,

lecz również wszystkich, którzy mogli się tam znaleźć, a więc kupców, pielgrzymów

zmierzających do grobu świętego Hilarego, a nawet poczet okolicznego barona, który to baron

polował w okolicy. Krótko mówiąc, Voerter otrzymał zadanie gorsze od odszukania szpilki w

stogu siana, gdyż jemu na dodatek miano co chwila stogi tegoż siana przerzucać z miejsca na

miejsce, tak by nie mógł wiedzieć, co zostało sprawdzone, a co nie. Hugon Hoffman miał

pozostać z Gregorem i służyć pomocą na miejscu. Nie wiedziałem co prawda, jak dobru śledztwa

przysłuży się dwóch inkwizytorów siedzących w karczmie, lecz domyślałem się, że Vogelbrandt

zdecydował się trzymać Hugona przy sobie jako ostatnią deskę ratunku. Hoffman bowiem

stanowił nietypowy przypadek w naszym fachu. Odszedł z Inkwizytorium zaledwie po roku

służby, ukończył studia medyczne, po czym po kilku latach praktyki w roli armijnego chirurga

wybłagał ponowne przyjęcie w poczet funkcjonariuszy Świętego Officjum. Jak powiadano,

chirurgiem był znamienitym. A Vogelbrandt najwyraźniej przypuszczał, że pomoc chirurga może

mu się przydać.

– Czy powiadomisz Hez, Gregorze? – ośmielił się zapytać Hoffman.

Vogelbrandt zapatrzył się w płomień świecy i nie odzywał tak długo, że zastanawiałem

się, czy w ogóle zechce odpowiedzieć na pytanie.

– Na razie nie – zdecydował w końcu.

W Hez-hezronie, drugim co do świetności mieście naszego przesławnego Cesarstwa,

znajdowała się główna siedziba Świętego Officjum. Tam też urzędował biskup, który był

nominalnym zwierzchnikiem wszystkich inkwizytorów na świecie. Na miejscu Vogelbrandta nie

wahałbym się przed zawiadomieniem kancelarii Jego Ekscelencji, iż ktoś właśnie spalił na stosie

biskupa. Co prawda emerytowanego i pozostającego bez diecezji, ale zawsze biskupa. W dodatku

człowieka niezwykle bogatego i, jak mówiono, świetnie ustosunkowanego. Jednak Gregor

Vogelbrandt był naszym przełożonym i on miał zaszczyt podejmowania decyzji oraz obowiązek

wzięcia odpowiedzialności za ich skutki. Skoro uznał, że nie należy niepokoić heskiej kancelarii

naszymi kłopotami, widać miał w tym jakiś cel.

Rozdział II

Pałac

Pałac biskupi. Ha, cóż to był za budynek! W jakiż

wyrafinowany sposób łączył prostotę i wygodę z elegancją kształtu (o ile oczywiście na tak

hermetyczny temat mógł wypowiadać się prostak podobny do mnie). Po pałacu i jego otoczeniu

łatwo było poznać, że biskup dorobił się albo ogromnego majątku, albo też ogromnych długów

(jedno zresztą nie wykluczało drugiego). Na mnie szczególne wrażenie zrobił prezentowany w

westybulu cykl fresków, który przedstawiał wszystkie etapy zarówno Męki Pańskiej, jak i

Zstąpienia. Później przekonałem się, że freski miały swą kontynuację, gdyż na sklepieniu

biskupiej kaplicy wyobrażono ogromne malowidło obrazujące zdobycie Rzymu przez armię

Jezusa. Zwłaszcza ciekawa wydała mi się perspektywa, z której autor ujął te wydarzenia. Zwykle

bowiem przedstawiano na pierwszym planie Jezusa i Apostołów, tutaj natomiast przez otwarte

bramy wlewało się wojsko Chrystusa, a gdzieś na uboczu stał Jezus pogrążony w rozmowie z

człowiekiem ubranym w senatorską togę. Dałbym sobie głowę obciąć, że był to nikt inny jak

Marek Kwintyliusz, pierwszy ze znaczących Rzymian, którzy otworzyli serca i umysły przed

Jezusem, a który w nagrodę otrzymał zadanie stworzenia Świętego Officjum, instytucji mającej

stać na straży wiary oraz wiernych. Tak, tak, to Marek Kwintyliusz był tym, który położył

solidne fundamenty pod późniejszą chwałę Inkwizytorium, on stworzył zasady, jakimi

kierowaliśmy się aż do dzisiaj. Przyglądałem się dłuższą chwilę temu obrazowi i zauważyłem, że

malarz ukazał wyraźnie oblicze Jezusa, natomiast Marek Kwintyliusz stał obrócony profilem, a

cień padający od drzewa zasłaniał mu częściowo twarz. Jak widać, artysta zręcznie wybrnął z

kłopotu, jakim był fakt, iż nie zachowało się do współczesnych czasów żadne wiarygodne

świadectwo mówiące o wyglądzie naszego fundatora. Ani dokładny opis, ani rycina, ani

płaskorzeźba, ani pomnik, ani tym bardziej obraz. O Marku Kwintyliuszu mówiono jako o

człowieku wysokim i dobrze zbudowanym. To wszystko, co o nim wiedzieliśmy, gdyż istniały

nawet spory co do tego, czy miał jasne, czy ciemne włosy, cerę bladą, czy też spaloną słońcem.

Tak jak nie znaliśmy wyglądu najsłynniejszego i najbardziej pobożnego z Rzymian, tak nie

wiedzieliśmy, co się z nim stało w tym smutnym czasie, kiedy Jezus opuścił swój lud. Czy nasz

Pan zabrał ze sobą Marka Kwintyliusza, by ten cieszył się wieczną łaską w Bożej chwale? Tak

przynajmniej twierdziły oficjalne pisma, lecz jak było naprawdę, nikt nie umiał powiedzieć...

Na nasze żądanie już wcześniej żołnierze biskupa otoczyli główny budynek oraz budynki

gospodarcze, nie pozwalając nikomu do nich wejść ani nikomu z nich wyjść bez specjalnej

przepustki. Przynajmniej dzięki temu mieliśmy pewność, że służący oraz dworzanie nie

rozbiegną się na cztery strony świata, jak to często bywało, kiedy umierał arystokrata. No i kiedy

w dodatku umierał w tak straszny sposób jak Jego Ekscelencja, mogło to spowodować dające się

wytłumaczyć przerażenie u wszystkich mu bliskich ludzi, począwszy od ogrodników i stajennych

aż po ulubionych paziów.

A skoro o paziach mowa, to z tego, co się dowiedziałem i co nie było dla nikogo w

okolicy żadną tajemnicą, biskup przedkładał towarzystwo złotowłosych efebów nie tylko nad

towarzystwo dam, lecz nawet nad towarzystwo świętych ksiąg czy świętych mężów. Ponoć

młodzieniec, by zyskać względy biskupa, musiał być delikatnej urody, wiotkiej sylwetki,

łagodnych obyczajów oraz kląskać słodko niczym słowik. A czy taki człowiek byłby zdolny do

przeprowadzenia śmiałej akcji porwania i spalenia swego suzerena? Raczej nie. Za to, kto wie,

może ojciec lub starszy brat jednego z biskupich ulubieńców uznał, że pała Jego Ekscelencji

dodana do herbu nie przynosi wcale rodowi sławy, i postanowił wziąć sprawy w swoje ręce? Ale

niby dlaczego miałby wtedy palić biskupa i w dodatku powiadamiać o wszystkim

Inkwizytorium? Nie prościej byłoby nasłać zbójów albo sprowokować wypadek na polowaniu,

zwłaszcza że biskup wręcz przepadał za konną jazdą i tropieniem zwierzyny? Wiadomo przecież,

że nie jeden, nie dwóch i nie dziesięciu feudałów zginęło w naszym przesławnym Cesarstwie w

czasie polowań. Bo a to koń się potknął w galopie (wcześniej dziwnym trafem nie dociągnięto

popręgów), a to nagły poryw wiatru odmienił lot strzały i zamiast w bok jelenia trafiała ona w

plecy nieszczęśnika, a to spragniony gonitwą myśliwy przyjmował bukłaczek wina od któregoś z

towarzyszy i, nie wiedzieć czemu, chwilę potem konał w boleściach. I tak dalej, i tak dalej.

Krótko mówiąc, polowania w naszym chwalebnym Cesarstwie miały to do siebie, że nie do

końca było wiadomo, kto w nich jest myśliwym, a kto zwierzyną, i myśliwi często przeżywali w

związku z tym bolesne rozczarowanie. Jednak w tym wypadku zabójca zdecydował się na

przeprowadzenie operacji nie tylko skomplikowanej, lecz również jakże widowiskowej! A

przecież musiał wiedzieć, że tak ostentacyjne zamordowanie kościelnego dostojnika rozwścieczy

zarówno duchownych, jak i inkwizytorów, którzy poświęcą wiele starań i sił, by wyśledzić

grzesznika. Najwyraźniej morderca był więc człowiekiem zuchwale pewnym siebie, co mogło

oznaczać, że albo ogarnęło go szaleństwo, albo działał na polecenie kogoś niezwykle wysoko

postawionego, albo niespecjalnie zależało mu na życiu. Zabawne, że Gregor Vogelbrandt w dość

dobry sposób opisał tego człowieka na podstawie jego charakteru pisma. Oczywiście uznawałem

to jedynie za zbieg okoliczności, wyraźnie ukazujący, iż w pracy inkwizytora należy odrzucać

nawet dowody prowadzące do prawidłowych rozwiązań, jeśli zostały wysnute na podstawie

wyimaginowanych przesłanek.

Zająłem osobiste apartamenty biskupa, bynajmniej nie z uwagi na panującą w nich

wygodę, lecz uznałem, że powaga śledztwa wymaga, bym przesłuchiwał dworzan w miejscu,

które kojarzy im się z majestatem władzy. Człowiek mniej oddany swemu zajęciu mógłby

zapewne przy okazji rozkoszować się przestrzenią, pięknymi przedmiotami oraz wygodnymi

sprzętami, mnie jednak zbyt pochłaniało samo śledztwo, bym miał czerpać przyjemność z

korzystania z biskupich luksusów.

Rozpocząłem od wezwania efebów usługujących Jego Ekscelencji, lecz nie udało mi się

niczego dowiedzieć poza tym, że stwierdziłem, iż wszyscy są głupi oraz zestrachani. No ale

świętej pamięci biskup nie mądrości w nich szukał, a bojaźń przed inkwizytorskim śledztwem

łatwo można pojąć. Przez pięć dni, godzina po godzinie, kwadrans po kwadransie i minuta po

minucie, przesłuchiwałem wszystkich dworzan biskupa. Zyskałem nieoczekiwaną pomoc, gdyż

Gregor wyjawił mi, że jeden z oficerów studiował dawnymi czasy w prześwietnej Akademii

Inkwizytorium. Oczywiście z tego faktu nikt na biskupim dworze nie zdawał sobie sprawy.

Oficer nazywał się Konrad Peiper i był szpakowatym, zasuszonym mężczyzną o pobrużdżonej

zmarszczkami twarzy i haczykowatym nosie. Wezwałem go zaraz po przesłuchaniu biskupiego

haremu.

– Mam nadzieję, że będziecie mogli mi pomóc – rzekłem, ściskając dłoń Peipera.

– Nie sądzę – odparł. – Jednak zrobię, co w mojej mocy.

Zaprosiłem, by usiadł, i postawiłem przed nim kielich wina.

– Dlaczego nie sądzicie?

– Bo nie wiem nic o nikim, kto mógłby źle życzyć Jego Ekscelencji.

– Coś podobnego! A z tego, co ja wiem, biskup prowadził tak bujne życie, że dziwnym

się wydaje, iż zabito go dopiero teraz.

– To nie tak – rzekł pewnym tonem oficer. – Rzecz jasna, wiecie, że Schaeffer nie tylko

nie przepuścił żadnemu chłopakowi o jędrnych pośladkach, ale też golił poddanych podatkami.

Tylko zastanówcie się, mistrzu Madderdin, jak wielu znacie wielkich panów, którzy nie

zdzieraliby skóry z włościan i mieszczan? A cudzołożenie czy sodomia? Toż świat nie widział

większych zbereźników nad starych biskupów lub kardynałów. A to otaczają się chłopcami, a to

sprzedajnymi dziewkami. Zwykła rzecz w naszym Cesarstwie. A w Italii rzecz ma się jeszcze

gorzej. Po cóż by zabijać, skoro to zwyczajna sprawa?

– Trudno wam w pewnej mierze nie przyznać racji – zgodziłem się. – Przynajmniej w

tym, że trudno o większą świnię niż leciwy biskup. Jednak... – zawiesiłem głos – musicie sami

dobrze wiedzieć, że nigdy nie wiadomo, kiedy ktoś posunie się o krok za daleko. Nigdy nie

wiadomo również, co zrobią krewni takich chłopaczków. Może ojcom, wujom lub starszym

braciom nie podobało się, że Jego Ekscelencja kręci swym wiertłem w tyłkach ich krewniaków?

Może to ludzie nie tak nowocześnie patrzący na świat jak wy tutaj, na biskupim dworze? Może

nie uznawali sodomii za, jak to żeście rzekli...? „zwyczajną sprawę”?

Peiper wzruszył ramionami. Najwyraźniej w ogóle nie przejął się moją ironią.

– Ekscelencja zawsze hojnie obdarzał rodziny tych dupodajów, tak żeśmy ich tu zwali, za

waszym przeproszeniem. A to puścił wioskę w dzierżawę, a to podarował konika z rzędem, nie

uskarżali się. A nikogo też siłą na figle nie ciągnął. To pamiętajcie. – Peiper uniósł wskazujący

palec. – Nikogo.

– Wzór cnót z tego biskupa – zadrwiłem, a policzki oficera pokryły się ceglastym

rumieńcem.

– Ja go nie bronię. Tylko mówię prawdę, by wasze śledztwo nie zeszło na manowce.

– Wielce wam jestem wdzięczny – powiedziałem. Rumieniec Peipera nabrał barw. –

Wyjawcie mi, z łaski swojej, czy w ciągu ostatnich kilku miesięcy któryś ze sług nie targnął się

na własne życie? Nikt tu się nie utopił, nie powiesił, nie poderżnął sobie żył?

Oficer potrząsnął głową.

– Jeden stajenny zginął, będzie dwa miesiące. Konik go kopnął w skroń. Czaszkę mu

rozłupał kopytem, jak nie przymierzając orzech młotem.

– Młody? Urodziwy?

Peiper prychnął.

– Jeśli lubicie siwobrodych starców, którzy nie kąpali się od ostatniej krucjaty, pewnie

wydałby się wam powabny.

– Cieszę się, że humor wam dopisuje – życzliwie skwitowałem te słowa, z rozbawieniem

zauważając, że wygasający już rumieniec na policzkach mojego rozmówcy znowu ściemniał. –

Zacznijmy od innej strony – zaproponowałem. – Opowiedzcie mi o dniu, w którym zginął

biskup. Droga na wzgórze, na którym go spalono, na tę, jak ją nazywają, Szubieniczną Górę,

zajmie spokojnie jadącemu konnemu co najmniej cztery godziny. Kiedy widzieliście Schaeffera

po raz ostatni?

– Ja widziałem go rano, ale wiem, o co wam chodzi. Jego Ekscelencja opuścił pałac w

południe. Kazał osiodłać konika i odjechał.

– Sam?

– Ano sam.

– Często udawał się na takie samotne wycieczki?

– A wiecie co...? – Peiper spojrzał na mnie uważnie. – Jak tak pomyślę, to nigdy.

– Zawsze ktoś mu towarzyszył?

– Zawsze – z wyraźnym zdumieniem odparł oficer. – Czasami nawet ja, ale częściej albo

sekretarz, albo któryś z tych tam... chłoptasiów.

– A tym razem nikt... – zawiesiłem głos. – Dziwne, prawda?

– Taaak. – Skinął wolno głową. – Wypytajcie stajennych i odźwiernego. Skoro wyjechał

sam, właśnie oni musieli go widzieć jako ostatni.

– Nie omieszkam usłuchać waszej rady. Jego Ekscelencja, płonąc na stosie, odziany był w

liturgiczne szaty. Nikogo nie zdziwiło, że wyjeżdża z pałacu w tak uroczystym stroju?

– Srogi Boże, macie rację! – Peiper plasnął się dłonią w czoło. – Ale ja nic o tym nie

wiem! Sądzę, że by mi doniesiono o czymś takim. – Wzruszył ramionami. – Wybaczcie,

naprawdę musicie wypytać służących.

– A powiedzcie jeszcze, jak układało się biskupowi z sekretarzem? Bo wielu znałem

ludzi, którzy potrafili nieźle dać popalić swoim pomagierom... Tak im życie obrzydzali, że

wydawało się, iż śmierć milsza od ich towarzystwa. A w podobnym nastroju łatwo o popełnienie

głupstwa.

– Nic z tych rzeczy – zaprzeczył Peiper. – Teobald Krankl jest człowiekiem uczonym. A

w dodatku delikatnym i miłych obyczajów, a sami pewnie wiecie, że prędzej świnię się nauczy

fruwać, niż zmusi jednego z tych uniwersyteckich mędrków do godnego zachowania. – Chciał

splunąć, ale zdał sobie sprawę, gdzie jest, i powstrzymał się w ostatniej chwili. – Jeżeli Schaeffer

miał szacunek dla kogokolwiek, to właśnie dla sekretarza – dokończył.

– A może był zazdrosny?

– Myślicie, że on ten tego tam z Jego Ekscelencją? – Oficer roześmiał się głośno. – Nie,

nie, zapewniam was. Przy całej swej uczoności Teobald to chłop na schwał. Wszystkie już tu

służki wymłócił, nawet co szpetniejsze. Biskup wiedział o tym i żartował sobie, że niby taki z

niego ogier.

– Nawet najśmieszniejszy żarcik może się z czasem przejeść – zauważyłem.

Peiper pokręcił głową z poważną miną.

– Wasza sprawa, mistrzu inkwizytorze, w którą stronę obrócicie swe podejrzenia – rzekł

niemal uroczyście. – Jednak jak dla mnie, a przecież jestem tu domownikiem od wielu lat, to oni

byli serdecznymi przyjaciółmi. Zresztą od pewnego czasu Krankl mniej interesował się

dziewkami, więc nie było powodów do takich żartów.

Uśmiechnąłem się jedynie w myślach, gdyż miałem swoje zdanie na temat serdecznych

przyjaciół i ich zachowań. Któż skuteczniej naciągnie cię na wielkie sumy, jak nie serdeczny

przyjaciel? Któż w czasie twej nieobecności lepiej się zajmie twoją żonką, jak nie ukochany

kamrat? Któż chętniej sprzeda twoje tajemnice, jak nie ten, który je wcześniej poznał, a więc

ulubiony druh? Ha!

Tegoż, jak powiadał Peiper, serdecznego przyjaciela biskupa miałem okazję poznać

wcześniej, gdyż nie tylko oprowadził mnie po pałacu, lecz również przygotował listę osób do

przesłuchania. Widziałem, że bardzo stara się być pomocny, co obudziło moje natychmiastowe

podejrzenia, ponieważ mogło znaczyć, że spolegliwym posłuszeństwem stara się zatrzeć winy, o

których jeszcze nie wiem. Pomyślałem jednak, że nie przesłucham go ani jako pierwszego

świadka, ani jako dziesiątego. Jeżeli miał coś wspólnego ze śmiercią Jego Ekscelencji, niech

teraz bije się z myślami, niech dręczą go obawa, niepewność lub wyrzuty sumienia, niech

zastanawia się, czemu inkwizytor nie wzywa go na przesłuchanie albo czy ktoś wcześniej badany

nie dostarczył temuż inkwizytorowi obciążających dowodów. Krótko mówiąc: niech gryzie się

ile wlezie. A gdy już skruszeje od tego gryzienia, wtedy dopiero wezwę go na rozmowę. Z

doświadczenia i opowieści wiedziałem, że nie raz i nie dwa zdarzało się, iż taki przetrzymany w

niepewności oskarżony całkowicie się załamywał po pierwszych pytaniach. Okazywało się

bowiem, że nieznośna chęć zrzucenia balastu z sumienia była silniejsza niż strach przed karą lub

pragnienie ukrycia zbrodni.

Zgodnie z sugestiami Peipera wcześniej kazałem wezwać wszystkich, którzy jako ostatni

widzieli żywego biskupa, a więc stajennych, ogrodnika i odźwiernego. Już po wymianie kilku

zdań z każdym z nich wywnioskowałem, że to ludzie o lotności wbitych w ziemię i omszałych

głazów. Nie była to informacja zła, gdyż nie wyobrażałem sobie, by którykolwiek nawet nie

uknuł intrygę mającą na celu pozbawienie życia biskupa, lecz chociażby w niej uczestniczył. Nie

mogłem jednak wymagać od podobnych kreatur, by w czymkolwiek mi pomogli. Chociaż nie

powiem: olśnieni inkwizytorską powagą pomóc się starali. Wyjawili jednak jedną niezwykle

istotną rzecz: biskup nie wyjechał za bramy pałacowe w stroju liturgicznym. Stajenni, ogrodnik i

odźwierny nie do końca mogli się zgodzić, opisując strój Schaeffera, lecz jedno było pewne: nie

był ubrany w sutannę, infułę oraz mucet. W dłoniach nie trzymał pastorału, aczkolwiek

odźwierny wyjawił, że widział przy końskim boku jakiś długi, owinięty płótnem pakunek.

Wszystko wskazywało więc, że Jego Ekscelencja zabrał ze sobą uroczysty ubiór, by przebrać się

i wejść w nim na stos. Było to co najmniej dziwne, choć my, inkwizytorzy, widzieliśmy już tak

wiele szatańskich sprawek, że niewiele rzeczy na tym nie najweselszym ze światów jest w stanie

nas zdumieć.

Wezwany wreszcie przeze mnie Teobald Krankl zawiódł oczekiwania na całej linii.

Wydawał się szczerze zasmucony śmiercią biskupa, ale ani nie przestraszony, ani nie

roztrzęsiony.

– Jego Ekscelencja żył, jak żył – odpowiedział na pytanie, czy biskup miał wrogów, a

jeśli tak, to kogo. – W takim wypadku o nieprzyjaciół nietrudno.

– Macie na myśli fakt, iż był... – chciałem powiedzieć „sodomitą”, ale uznałem, że być

może zręczniej będzie użyć nieco bardziej delikatnego sformułowania – iż przedkładał szorstką

męską przyjaźń nad niewieście wdzięki?

Krankl zerknął na mnie z zaskoczeniem, którego nie udało mu się ukryć.

– Tak. To właśnie miałem na myśli – odparł wyraźnie zdumiony, iż nie użyłem bardziej

dosadnego sformułowania, opisując nieszczęsne zwyrodnienie, któremu ulegał Schaeffer.

– Kogo biskup mógł darzyć tak wielkim zaufaniem, by wyjechać samotnie w

kilkugodzinną podróż na spotkanie z nim? Może jakaś nowa miłość? Wiecie coś na ten temat?

Krankl rozłożył ramiona.

– Mówiąc szczerze, inkwizytorze, starałem się trzymać z dala od prywatnego życia Jego

Ekscelencji. Wiedziałem pewne rzeczy, bo każdy je wiedział, ale ani ja się nie dopytywałem, ani

Augustyn mi się nie zwierzał. Tak, tak: Augustyn – powtórzył, dostrzegając moje spojrzenie. –

Znaliśmy się od dwudziestu pięciu lat i zezwolił mi zwracać się do niego w konfidencjonalnej

formie.

– Wszystko bardzo pięknie – powiedziałem. – Ale, na gniew Jezusa! musiała być jakaś

przyczyna, że biskup zachował się tamtego dnia nietypowo oraz niezgodnie z zawsze

przestrzeganymi obyczajami. Wyjechał samotnie i nikomu nie mówiąc w jakim celu. W dodatku

podróż w obie strony miała potrwać co najmniej osiem godzin. Co się stało, panie Krankl? Co się

wcześniej wydarzyło, że biskup powziął tak dziwny zamiar? W jakim celu zabrał ze sobą strój

liturgiczny?

Sekretarz Schaeffera pokręcił głową, potem rozłożył ręce. Na jego twarzy odmalowała się

nieudawana konsternacja.

– Nie wiem. Bogu przysięgam, że nawet najmniejsze podejrzenie nie świta mi w głowie.

Tamtego dnia nie zdziwiłem się, że wyjechał, bo zwykle podejmował decyzje szybko i nie

zwierzał mi się z nich. Dopiero potem... kiedy dowiedziałem się, że wyjechał sam, to trochę zbiło

mnie z tropu. Ale szczerze mówiąc, pomyślałem jak i wy, że wybrał się gdzieś niedaleko poigrać

z jakimś chłopaczkiem.

– Lubił tak sobie poigrać, czy w lesie, czy na łące?

– A to musielibyście jego spytać – odparł Krankl niemal obrażonym tonem.

– Panie Krankl, jesteście szlachcicem, prawda?

– Tttak. – Nagły obrót rozmowy najwyraźniej go zaskoczył.

– Bogatym? Ustosunkowanym na dworze? Należycie może do grona bliskich przyjaciół

cesarza lub papieża?

– Trzy razy nie. – Uśmiechnął się blado. – Chociaż mój dziad był bogaczem, a majątek

miał tak ogromny, że nawet ufundował dzielnicę dla biedoty w Koblencji.

Teraz przypomniałem sobie już, skąd znane mi jest nazwisko Krankla. Rzeczywiście na

kilku czynszowych kamienicach w Koblencji znajdowały się napisy ku czci Tybalda Krankla.

– Skoro nie jesteście ani ustosunkowani, ani bogaci, nie utrudniajcie mi śledztwa, bardzo

was proszę, i odpowiadajcie na zadane wam pytania. Bo torturować i spalić możemy każdego

człowieka w Cesarstwie, ale za kimś, kto nie jest bogaczem ani przyjacielem dostojników, nie

ujmie się nawet pies z kulawą nogą. Rozumiecie, co mam na myśli?

Milczał przez chwilę, lecz po jego minie widziałem, że nieszczególnie przestraszył się

tych gróźb. Wreszcie ku mojemu zaskoczeniu uśmiechnął się.

– Wyłuszczyliście wszystko tak jasno, że tylko głupiec by nie pojął – rzekł, a ja nie

usłyszałem w jego głosie ani zdenerwowania, ani urazy. – Więc odpowiem wam, że Jego

Ekscelencja wolał raczej miękkie materace i puchowe kołdry niż mrówki żrące w tyłek i wiatr

gwiżdżący w jajach.

– O, widzicie! Jak chcecie, to potraficie – pochwaliłem go. – Opisaliście upodobania Jego

Ekscelencji nie dość, że obrazowo, to jeszcze dokładnie.

Podziękował mi oszczędnym skinieniem głowy, najwyraźniej niepewny, czy mówię serio,

czy też kpię sobie z niego.

– A teraz zastanówcie się, drogi panie sekretarzu, jako człowiek znający biskupa od tak

wielu lat: czym można by go skusić do podobnego samotnego wyjazdu? Kto i jakich mógłby

użyć argumentów, by wywabić Schaeffera z pałacu?

Myślał dłuższy czas, potem ze zdenerwowaniem potarł pięścią szczękę.

– Życzyłbym sobie, byście nie potraktowali moich słów jako obstrukcji śledztwa –

odezwał się w końcu. – Przysięgam wam jednak, że nie mam najmniejszego pojęcia. Ja... ja...

Naprawdę w głowie mi się to nie mieści...

– Samotne polowanie? – poddałem pomysł.

– Nigdy w życiu! Zawsze brał łowczego.

– Sekretna rozmowa? Może z czyimś wysłannikiem zabiegającym o dyskrecję?

– Nie wiem... Niby czemu miałby nie wezwać mnie...

– A jeśli ktoś przedstawił się jako, no chociażby, poseł od papieża i poprosił o spotkanie

w cztery oczy, jak wtedy zareagowałby Schaeffer?

– Natychmiast by mi o tym powiedział – odparł bardzo zdecydowanym tonem Krankl.

W tym wypadku był tak pewien siebie, że i ja nabrałem pewności, iż albo znajdował się w

bardzo bliskiej konfidencji ze swym pryncypałem, albo przynajmniej o takowej konfidencji był

święcie przekonany.

Zadałem jeszcze kilka pytań, które nie wniosły niczego do sprawy, po czym

podziękowałem mu i poleciłem zajmować się wszystkimi kwestiami administracyjnymi oraz

informować mnie, jeśli tylko zdarzyłoby się coś niespodziewanego lub niepokojącego.

– Jeszcze jedno – rzekłem, gdy sekretarz kierował się do drzwi. – Mówią, że podobno

niezły z was ogier. To prawda?

– Lubię towarzystwo kobiet – odparł niespeszony.

– Podobno ostatnio jakby mniej...

– Nie wiem, dlaczego to, z kim sypiam i jak często to robię, zajmuje czcigodnego mistrza

Inkwizytorium, ale zapewniam was, że wszystkiego możecie się dowiedzieć od mojego lekarza –

powiedział z uprzedzającą grzecznością – który wyłuszczy wam dokładnie, czemu od pewnego

czasu i, niestety, jeszcze przez pewien czas będę zmuszony pędzić żywot ascety. Co, możecie mi

wierzyć na słowo, bardzo mi nie odpowiada.

– Dziękuję wam, panie Krankl. – Skinąłem głową.

– Naprawdę dobrze wam życzę. – Krankl odwrócił się, kiedy już stał w progu. –

Augustyna śmiało mogłem nazywać przyjacielem, więc szczerze pragnę, by ktoś, kto go

zamordował w tak okrutny i hańbiący sposób, poniósł stosowną karę.

– I tak się stanie – odparłem poważnie. – Wierzcie mi, że tak się stanie.

Tego samego dnia przeprowadziłem jeszcze wiele rozmów na wiele tematów.

Odwiedziłem kuchnię oraz pralnię, gdyż zwykle są to dwa miejsca, w których nietrudno

zapoznać się z interesującymi ploteczkami, nietrudno też usłyszeć człowieka, któremu żartem, w

gniewie lub ze zwykłej próżności wypsnie się jedno lub kilka słówek za dużo.

Kiedy następnego dnia na wezwanie Gregora opuszczałem posiadłość biskupa, ku

mojemu zdziwieniu dostrzegłem starca przycupniętego w pełnym kolorowych kwiatów ogrodzie.

Ku zdziwieniu, gdyż nie przypominałem sobie, nie tylko bym przesłuchiwał tego mężczyznę, ale

bym go nawet kiedykolwiek widział.

– Hej, ty! – krzyknąłem. – Chodź no tu!

Powtórzyłem wezwanie jeszcze dwa razy, aż wreszcie, chcąc nie chcąc, zsiadłem z siodła

i skierowałem się w stronę starca. Uznałem, że widocznie wraz z wiekiem dopadła go głuchota i

nie słyszał moich nawoływań. Zdążyłem tylko zejść ze ścieżki, by szybciej przedostać się w

pobliże mężczyzny, kiedy...

– Złaź stąd! – zawołał. – Ale już, huncwocie jeden! Po ścieżce masz iść, a nie kwiaty

będziesz deptał!

Pogroził mi sękatym, zarośniętym brudem palcem.

– Jesteście ogrodnikiem? – zapytałem, posłusznie wchodząc tam, gdzie mi nakazał.

– Nie, chłopcze. Podczaszym koronnym. Nie widać? – Pokręcił głową z politowaniem,

jakby dziwiąc się mojemu brakowi rozumu. – Nie jestem ogrodnikiem – rzekł już rzeczowo. –

Lecz przełożonym wszystkich biskupich ogrodników. Mistrzem sztuki ogrodniczej.

Wyprostował się, jakby chciał urosnąć pod wpływem przed chwilą wypowiedzianych

słów. Już na kilka kroków przed sobą roztaczał intensywny zapach, czy raczej lepiej powiedzieć:

smród surowej cebuli. No cóż, z dwojga złego wolałem jednak surową cebulę niż odór gnijącego

ścierwa, którym to odorem część mieszkańców naszego błogosławionego Cesarstwa chodziła

otulona niczym całunem.

– A dlaczego was nie widziałem wcześniej?

– Łatwiej mi będzie odpowiedzieć na to pytanie, jeśli się dowiem, kim jesteś, chłopcze.

– Mordimer Madderdin, inkwizytor – odrzekłem.

– Ach tak... Słyszałem, słyszałem. – Obrócił na mnie spojrzenie, nie dostrzegłem jednak,

by skonfundował się tym, iż przed chwilą nazywał mnie chłopcem. – Nie widzieliście mnie,

mistrzu inkwizytorze, gdyż zaledwie dzisiaj rano wróciłem z Luthoff, gdzie gościłem u mojej

najmłodszej córuni, za wiedzą i pozwoleniem Jego Ekscelencji, świeć Panie nad jego duszą.

– Rzeczywiście. – Pstryknąłem palcami, gdyż przypomniałem sobie w tym momencie, iż

Peiper mówił mi o nieobecności głównego ogrodnika oraz o powodach tej nieobecności.

– Urodziła szczęśliwie?

– Z łaską Bożą.

– Jakim imieniem ochrzczono dziecko?

– Anna Zofia.

– Bardzo ładnie.

– I ja tak sądzę, mistrzu inkwizytorze.

– A kto jest ojcem?

– Beniamin Straub, mistrz cechu bławatników. Człowiek wielce szanowany i w Luthoff, i

w szerokiej okolicy.

Pokiwałem głową, jakbym zgadzał się z rozmówcą, chociaż oczywiście pierwszy raz w

życiu słyszałem o Beniaminie Straubie, a jeśli chodzi o cech bławatników, to nawet nie

wiedziałem, że istnieje w Luthoff.

– No cóż, pomożecie mi w czymś? Wiecie o czymś, czym chcielibyście się podzielić z

inkwizytorem?

– Wybaczcie, lecz niewielką uwagę zwracam na ludzi – rzekł z uśmiechem. – Patrzę

raczej w ziemię niż ponad nią.

– I cóż w niej widzicie interesującego?

– Życie – odparł. – I walkę o to życie.

Roześmiałem się.

– A któż tak zawzięcie walczy?

– A dla przykładu pożyteczne rośliny z chwastami. I na tym polega zadanie ogrodnika, by

im pomóc, chociażby przez pielenie.

– Pielenie. No tak. – Skinąłem ogrodnikowi głową. – Bywajcie – rzekłem – i opiekujcie

się tymi swoimi kwiatkami.

– Pielenie, mistrzu inkwizytorze, nie wiecie nawet, jakże to trudne i odpowiedzialne

zajęcie.

– Czyżby? – spytałem grzecznie, lecz stałem już plecami do mężczyzny.

– Oczywiście! Trzebaż by wam tłumaczyć, jak wielkie znaczenie dla jarzyn, ziół i

ozdobnych roślin ma to, by nie przeszkadzały im chwasty, by nie wyciągały z ziemi sił

życiowych, by nie zasłaniały im słońca, nie wypijały wody? Można rzec, że wy i ja trudnimy się

tym samym. Ja usuwam z ogrodu chwasty, by chronić pożyteczne rośliny, tak jak wy usuwacie

ludzkie chwasty z ziemskiego ogrodu, by poprzez to działanie ocalić niewinne stworzenia boże.

– Słyszę sporo racji w tym, co mówicie – stwierdziłem i obróciłem się w jego stronę,

gdyż musiałem przyznać, że człowiek ten znacząco odbiegał lotnością umysłu od swych

pomocników i całkiem interesująco się z nim gawędziło. Wyciągnął z kieszeni fartucha dorodną,

pozbawioną łupiny cebulę i wgryzł się w nią łapczywie, jakby była jabłkiem. Sok spłynął mu po

ustach i brodzie. Aż mnie oczy zapiekły, kiedy na to patrzyłem. Tymczasem ogrodnik zmiażdżył

odgryziony kęs w zębach i przełknął. Chuchnął z zadowoleniem, a mnie owiał cebulowy wiatr.

– Pielenie – odezwał się takim tonem, jakby było to jedno ze świętych słów. – Nie

wyobrażacie sobie nawet, ilu ludzi staje bezradnych w obliczu zabiegu pielenia.

– A czemuż to?

– Bowiem nie patrzą w głąb. – Pokiwał surowo wskazującym palcem. – A jedynie na

zewnętrzną powłokę. Wydaje im się, że wszystko jest dobrze, kiedy oczyszczą ziemię z

wyrastających ponad nią traw, perzów czy ostów.

– A to nie wystarcza? – na pół stwierdziłem, na pół spytałem, gdyż kwestiom związanym

z ogrodnictwem nie poświęciłem w życiu na tyle dużo czasu, bym się mógł uważać za człowieka

biegłego w owej sztuce.

– Oczywiście, że nie wystarcza! – wykrzyknął oburzony. – Jak mogliście sądzić, że

wystarcza? – Spojrzał na mnie rozżalonym wzrokiem.

– Wybaczcie. – Rozłożyłem dłonie.

– Trzeba sięgnąć głębiej, pod ziemię, wyrwać korzeń po korzeniu, tak by chwast już nie

ożył. Samo wyrastające ponad ziemię zielsko, mistrzu inkwizytorze, to jedynie sygnał dla

ogrodnika, że musi zanurzyć dłonie pod ziemię i poszukać korzeni. Ci, którzy zapominają lub nie

chcą pamiętać o korzeniach, rychło stracą cały ogród, zwłaszcza że chwasty najsilniej się plenią i

są najbardziej żywotne oraz odporne. Można je wyrywać, palić, a one i tak prędzej czy później

znowu się pojawią. Dlatego też praca pielącego nigdy nie ma końca.

– Coś takiego – powiedziałem. – Wasze zajęcie rzeczywiście coraz bardziej przypomina

moje. Widzę tylko jedną różnicę.

– A mianowicie?

– Chwast staje się chwastem przez sam fakt swego narodzenia. To znaczy

wykiełkowania, czy co one tam robią – poprawiłem się. – Tymczasem człowiek zawsze ma

wybór, a do zostania ludzkim chwastem nie przymusza go nikt poza jego grzeszną wolą.

– Dobrze powiedziane! – Klasnął w dłonie ubrudzone tłustą, czarną ziemią. – W pełni się

z wami zgadzam, mistrzu inkwizytorze. Zdajecie się całkiem rozsądnym młodym człowiekiem.

W innych ustach takie słowa

mogłyby zabrzmieć protekcjonalnie, wręcz obraźliwie, lecz starzec wypowiedział zdanie z

prawdziwym przekonaniem i niedającą się ukryć życzliwością.

– Pokornie wam dziękuję – odparłem z uśmiechem, gdyż zawsze lubiłem ludzi

potrafiących szczerze wyrażać swe poglądy.

Otrzepał dłonie jedną o drugą, a potem o uda i westchnął, jak sądziłem, na poły ze

zmęczenia, a na poły z zadowolenia. Może z wykonywanej pracy, a może z mądrości, którymi

mnie przed chwilą raczył.

– Jedźcie z Bogiem – rzekł. – I odnajdźcie prawdę.

Pokiwałem mu ręką, podszedłem do mego wierzchowca, lecz zdecydowałem się jeszcze

nie wyjeżdżać za bramę. Cofnąłem się do pałacu, gdzie znalazłem Peipera i zamieniłem z nim

kilka słów. A potem już mocno pogoniłem konia, gdyż Gregor Vogelbrandt nie lubił, kiedy jego

podwładni spóźniali się na wyznaczone spotkania.

Rozdział III

Misja

Zebraliśmy się w dużej izbie zajmowanej przez

Gregora. Przełożony nie poprosił nas, byśmy usiedli, więc staliśmy na środku pomieszczenia

niczym służba wezwana, by wydać jej rozkazy. No i prawda jest taka, że byliśmy służbą. Szkoda

tylko, że Gregor zapominał, iż byliśmy sługami Boga, nie żadnego człowieka. Pomyślałem, że

kto wie, może nadejdzie czas, gdy arogancki Gregor zapłaci za swój brak taktu oraz

wyrozumiałości. – A więc nic – zimnym tonem podsumował nasze relacje Vogelbrandt.

I generalnie miał rację, gdyż, niestety, niewiele mieliśmy do zameldowania. Najpierw

Voerter rozwlekle opowiadał o tym, czego się dowiedział, penetrując okolicę, w której

popełniono zbrodnię, lecz wszystkie jego wywody można było podsumować słowami: nic

niezwykłego, nic ciekawego. Owszem, kilku chłopów widziało jadącego stępa biskupa, a jeden

podobno nawet podbiegł w pobliże dostojnika, czapkował mu i pokornie wyłuszczał jakąś

prośbę, nie doczekał się jednak ani odpowiedzi, ani nawet by zwrócono na niego uwagę. Biskup

po prostu jechał przed siebie i zdawał się pogrążony w rozmyślaniach lub modlitwie.

– Albo przydrzemał – zauważył Hoffman. – Jak zdarzyć się może każdemu staremu

próchnu, kiedy pogrzeje się na słoneczku.

– Stajenni, ogrodnik oraz odźwierny mówili mi to samo – wtrąciłem. – Opowiadali, że

biskup jechał z przymkniętymi oczami i zdawał się nie zwracać uwagi na nic ani na nikogo.

– Czasami tak się zdarza, gdy człowiek pogrążony jest w głębokim strapieniu – odezwał

się niepewnie Hoffman.

– Czy było to inne zachowanie niż zazwyczaj? – spytał Vogelbrandt, ignorując słowa

Hugona.

– Otóż to, Gregorze, otóż to! Schaeffer niemal zawsze zagadywał do służących, a

przynajmniej odpowiadał skinieniem głowy lub chociażby uśmiechem na ukłony – wyjaśniłem. –

Zdumiewające, lecz przy wszystkich swych wadach i słabościach był to człowiek więcej niż

uprzejmy. Odniosłem wrażenie, że lubił, kiedy dworzanie mówili o nim jako o dobrym, ludzkim

panisku.

– A był taki naprawdę?

– I tak, i nie, Gregorze. Kilka razy ponoć zbyt prędko podpisał jakieś wyroki, jednakowoż

mówiono, że potem szczerze żałował popędliwości i modlił się za dusze niesłusznie skazanych...

– Pomogło im to pewnie jak kotu kadzidło – zarechotał Hoffman.

– Mówi się: jak umarłemu kadzidło. – Vogelbrandt obrócił nieprzychylne spojrzenie na

naszego towarzysza. – A poza tym milcz, jeśli nie masz nic istotnego do powiedzenia.

Hoffman poczerwieniał, opuścił głowę i bąknął tylko coś, co chyba miało brzmieć jak:

„Oczywiście, Gregorze”.

– Co to byli za ludzie? Ci skazani? – przełożony znów zwrócił się do mnie.

– Nikt istotny. Poza tym ostatnia taka sprawa miała miejsce kilka lat temu. Natomiast

teraz mówiono, że Schaeffer jakby złagodniał, zdobroduszniał. Jedyne, co się nie zmieniło, to że

bezwzględnie ściągał podatki, cła, myta, w ogóle wszystkie należne mu trybuty.

– Gdyby za takie sprawki miano zabijać, nie mielibyśmy już szlachty – uśmiechnął się

Vogelbrandt.

Potem zrelacjonowałem dokładnie rozmowy z dworzanami biskupa, a szczególną uwagę

poświęciłem Konradowi Peiperowi oraz Teobaldowi Kranklowi.

– Sądzisz, że któryś z nich? Obaj razem? W zmowie?

– Raczej nie, Gregorze. Cóż by im przyszło ze śmierci chlebodawcy?

– A jeśli Krankl zdefraudował pieniądze? – poddał myśl Vogelbrandt. – Mówiłeś

przecież, że zajmował się finansami biskupa. Wyobraźmy sobie więc, że Schaeffer trafia na trop

oszustwa. Jego sekretarzowi grozi nie tylko kompromitacja, ale proces, bieda, może i śmierć.

Przekupuje Peipera i razem doprowadzają do zgonu biskupa.

– Czemu nie pozorują wypadku? Choroby? Dlaczego szykują tak niezwykłe widowisko?

– By skierować nasze podejrzenia w złą stronę.

– Nie przekonuje mnie twoja koncepcja, Gregorze.

Vogelbrandt westchnął.

– Nie martw się, Mordimerze. Mnie też nie przekonuje. Za dużo zachodu, za dużo

niebezpieczeństw po drodze, za dużo ryzyka, że wszystko w pewnym momencie się posypie. O

wiele łatwiej byłoby przeprowadzić inną intrygę.

– Na przykład zwalić winę na któregoś z kochanków biskupa.

– Właśnie tak, Mordimerze, właśnie tak. Zarżnąć Schaeffera w łóżku i zaraz potem usiec

jego chłoptasia, niby przyłapanego na gorącym uczynku albo ucieczce.

Milczeliśmy wszyscy przez chwilę.

– Czy doszedłeś, którego ze służących nie było tego dnia na terenie pałacu?

– Oczywiście, Gregorze. Wypytywałem niezwykle szczegółowo. Każdy przesłuchiwany

musiał mi opowiedzieć, kogo widział po południu w pałacu, a czyja nieobecność rzuciła mu się,

być może, w oczy.

– I czyja?

– No i właśnie niczyja. – Wzruszyłem ramionami. – Owszem, kilku służących nie było na

terenie posiadłości, jednak wysłano ich z konkretnymi poleceniami. Kazałem sprawdzić

wszystkich i wszyscy mają dobre wytłumaczenie. Choć czy te tłumaczenia są we wszystkich

wypadkach prawdziwe, wymagać jeszcze będzie ustalenia. Sprawdzenie tych detali zleciłem

Peiperowi, lecz wątpię, byśmy doczekali się jakichś rewelacji.

– A miejsce? – zapytał Gregor. – Czy któryś z was wypytał o historię tego miejsca?

Wzgórza, na którym spalono Schaeffera?

Spojrzeliśmy z Andreasem i Hugonem po sobie i zgodnie zaprzeczyliśmy.

– Tyle, co wiedzieliśmy na początku – odrzekłem za nas trzech. – Na szczycie stała

niegdyś murowana szubienica. Solidna. Duża. I ośmiu chłopa dało się na niej naraz powiesić.

– Na takim odludziu stała szubienica – powtórzył Vogelbrandt. – Nie zastanowiło was,

orły wy moje, czemu zbudowano szubienicę tak daleko od jakiejkolwiek wsi? Nie mówiąc już o

mieście.

– To chyba stara historia – mruknął Voerter. – Może kiedyś pod wzgórzem było miasto

albo chociaż wioski, czy ja wiem...

– Może! Chyba! Czy ja wiem! Kto wie! Tak ostatnio wyglądają raporty inkwizytorów? –

Jeszcze nigdy nie widziałem Gregora tak wściekłego.

Opuściłem głowę i kątem oka dostrzegłem, że moi koledzy uczynili podobnie. Kiedy

Vogelbrandt się pieklił, można było zrobić tylko jedno: schować uszy po sobie i próbować

przeczekać burzę.

– To aż cztery godziny drogi od biskupiego pałacu – odezwał się po dłuższej chwili

Vogelbrandt już spokojniej. – Czemu morderca zadał sobie tyle trudu?

– Jakiż trud, skoro biskup sam przyjechał – nie zgodził się Hoffman.

– To odludna okolica. Zbrodniarz mógł więc wszystko przyszykować bez zwracania na

siebie uwagi – dodał Voerter.

– Ułożenie podobnego stosu, jaki widzieliśmy, stanowi niełatwe zadanie – wtrąciłem. –

Ale zgadzam się, że na tym odludziu istniała spora szansa, by wszystko przygotować w

tajemnicy.

– W okolicy jest kilka podobnych wzniesień. Czemu morderca wybrał akurat to, nie inne?

– Vogelbrandt wrócił do znaczenia wzgórza w całej historii.

– Sądzisz więc, że Szubieniczna Góra może odgrywać szczególną rolę? Hmmm... –

Voerter podrapał się po nosie. – Wybadam natychmiast całą rzecz. Jeśli karczmarz nie będzie

wiedział, popytam na dworze barona. To do niego należy wzgórze. Wiesz, o kogo mi chodzi,

prawda? Mówię o tym baronie, który polował nieopodal w czasie tego nieszczęsnego zdarzenia.

– Tak, tak, i który nic nie wie, i nic nie widział. – Gregor machnął ręką. – Więc do roboty,

Andreasie. Wyjaśnij sprawę. – Nie czekając, aż Voerter opuści pokój, znowu spojrzał na mnie. –

Nikt poza tym, Mordimerze, nie zwrócił twojej uwagi?

– Bardzo mi przykro, Gregorze. Wszyscy wydają się tak samo niewinni, czy może raczej

– skrzywiłem usta – tak samo winni.

– Zacznijmy kwalifikowane przesłuchania – zaproponował Hoffman. – Po kolei. Od

najprostszego stajennego czy kuchcika aż po oficerów i sekretarza. W końcu coś znajdziemy.

Vogelbrandt przymknął oczy.

– Ilu tam jest ludzi służby?

– Będzie setka – wyjaśniłem.

Nasz przełożony odemknął powieki i skupił spojrzenie na Hoffmanie.

– Chcesz więc, Hugonie, rozpocząć tortury stu osób. A nas, przypominam, jest czterech.

– Możemy prowadzić przesłuchania równolegle, ściągnąć oprawców z...

– Mordimerze?

– W ostateczności jest to jakiś pomysł – przyznałem niechętnie. – Chociaż nie wiem, czy

gra okazałaby się warta świeczki. Niby czemu mamy torturować ludzi, którzy znajdowali się

dwadzieścia mil od miejsca zbrodni? I to w dodatku stu!

Gregor skinął głową i skrzywił się z wyraźnym bólem. Jak widać, nawet tak niewielki

ruch (i to częścią ciała oddaloną przecież od siedliska boleści) sprawiał mu nieznośną mękę.

– Trudno nie przyznać ci racji, Mordimerze. Chociaż myśl Hugona nie jest tak całkowicie

pozbawiona rozsądku. Wiemy przecież, że gniazdo os najgłośniej brzęczy, kiedy nim gwałtownie

potrząsnąć...

Zadowolony Hoffman skwapliwie pokiwał głową.

–...jednak pomysł prowadzenia kwalifikowanych przesłuchań na setce ludzi przez

czterech inkwizytorów wydaje mi się niefortunny. – Uśmiech stężał Hoffmanowi na twarzy. – Co

nie znaczy, że nie mamy tymże pomysłem zagrozić. Mordimerze, zawiadomisz Konrada Peipera,

że Inkwizytorium poważnie rozważa koncepcję uwięzienia wszystkich dworzan biskupa,

poczynając od najmniej ważnych aż po najważniejszych. Oczywiście będą przesłuchiwani i jeśli

zajdzie taka konieczność, torturowani. Chyba że do tej pory znajdzie się właściwy sprawca...

Vogelbrandt znów przymknął oczy, a ja dostrzegłem, jak drżą mu dłonie, które opierał na

poręczy fotela. Aż zbielały mu kostki śródręcza.

– Miejmy nadzieję, że to coś da – dokończył słabym głosem.

– Gregorze, wybacz pytanie, czy w zaistniałej sytuacji nie powinniśmy jednak

zawiadomić Hezu. Sam przecież powiedziałeś, że jest nas tylko czterech... – ośmielił się

Hoffman, lecz w tym wypadku wydawało mi się, że ciężko odmówić racji jego sugestii.

– Tak. Tak. Już niedługo... – szepnął Vogelbrandt. – A teraz idźcie już. No idźcie!

Posłusznie opuściliśmy komnatę przełożonego.

– Dlaczego go nie operujesz, Hugonie? – spytałem, kiedy tylko drzwi się zamknęły.

Hoffman wzruszył ramionami.

– A proszę cię bardzo! Idź i namów Gregora, żeby dał się operować. – Machnął dłonią. –

Ile ja się go naprosiłem, nie masz pojęcia. Przecież widzę, jak cierpi.

– Boi się? – zdumiałem się, gdyż zawsze uważałem Vogelbrandta za człowieka z

kamienia i stali.

– Boi się, boi, każdy by się bał... W tym stanie nie wiem, czy operacja cokolwiek da. Jeśli

chciałbym wszystko usunąć – skrzywił się – wtedy powstanie jedna wielka rana, Mordimerze. A

nie ma nic prostszego, niż zakazić taką ranę.

– Chcesz powiedzieć, że Gregor umrze?

– Moim zdaniem: tak. – Hoffman obniżył głos do szeptu: – Ale bynajmniej nie z powodu

hemoroidów.

– Jak to? Nie rozumiem, co masz na myśli.

– A co tu rozumieć? Powiesi się albo poderżnie sobie żyły. Myślisz, że ile można

wytrzymać taki ból? I głowę dam, Mordimerze, że z tego powodu Gregor nie chce zawiadamiać

Hezu.

Przysiedliśmy na ławie na parterze gospody.

– Przyznam, że się gubię – powiedziałem. – I nie bardzo widzę związek między pomocą z

Hezu a obolałym tyłkiem Gregora.

– Mój Boże, czyś ty się zakochał, czy co, że w ogóle nie myślisz? – Hoffman pokręcił

głową i spojrzał z wyraźnym politowaniem. – Gregor uważa, że to może być jego ostatnia

sprawa. I chce ją rozwiązać sam, rozumiesz? Być tym, którego się zapamięta jako przenikliwego

i rozumnego śledczego. A nie jako podrzędnego inkwizytora z podrzędnego oddziału Świętego

Officjum, który musiał wezwać pomoc, kiedy tylko zetknął się z poważniejszą sprawą.

– Myślisz? – Byłem naprawdę zdziwiony, gdyż nigdy nie podejrzewałbym, że Gregorowi

tak bardzo zależy na opinii bliźnich. – Przecież to, co zrobiliśmy w zeszłym roku, to, jak

oczyściliśmy Bielstadt i okolice... Czyż tamte czyny nie wystarczą Gregorowi, by uznał, że

zostanie zapamiętany?

– Ludzie, których złapaliśmy i spaliliśmy w Bielstadt, lękali się Świętego Officjum. A ten

człowiek, ten morderca biskupa, rzucił nam bezczelne i zuchwałe wyzwanie. Czyż nie tak?

– Hm, trudno się z tobą nie zgodzić. Ale czy Gregor tak myśli? Nie wiem...

– Jestem tego pewien. – Hoffman podniósł się z miejsca. – Za to nie jestem pewien, co

my powinniśmy uczynić z tym kłopotem – mocno zaakcentował słowo „my”.

– Z hemoroidami Gregora? – spytałem niewinnie.

– Dobrze wiesz, o czym mówię.

Oczywiście, że wiedziałem. Hugon zastanawiał się, czy nie byłoby lepiej dla wszystkich,

gdybyśmy sami zawiadomili inkwizytorów z Hez-hezronu o nietypowej i zagadkowej sprawie.

Szkopuł tkwił jednak w tym, że nigdzie nie przepadano za inkwizytorami, którzy omijali drogę

służbową. Jeśli raz sprzeciwiłeś się przełożonemu, kto zagwarantuje, że nie zrobisz tego po raz

drugi? Jeżeli odmówiłeś wykonania polecenia, które okazało się niefortunne, kto zagwarantuje,

że nie odmówisz wykonania ważnego rozkazu tylko dlatego, iż wyda ci się niewłaściwy?

– Jesteś lekarzem – stwierdziłem na pozór bez związku z sytuacją, lecz Hoffman

natychmiast zrozumiał sugestię.

– Oczywiście – rzekł i uśmiechnął się szeroko. – Oczywiście. Masz rację. Jednak

poczekam jeszcze dzień lub dwa.

I w ten sposób wilk będzie syty, a owca mniej więcej cała, pomyślałem. Chodziło bowiem

o to, że Hugon jako wykwalifikowany medyk mógł zdecydować, iż choroba uniemożliwia

Gregorowi podejmowanie racjonalnych decyzji. A jako jego zastępca musiał w związku z tym

zawiadomić Hez-hezron. W ten sposób nie doczeka się opinii nielojalnego podwładnego, a wręcz

przeciwnie: zręczne wybrnięcie z trudnej sytuacji powinno zostać docenione przez

zwierzchników.

***

Z zadowoleniem przekonałem się, iż Gregor potrafi jeszcze wcale bystro rozumować,

pomimo iż był przyciśnięty bólem. Oczywiście jego pomysł, by zbadać historię Szubienicznej

Góry, nie był olśniewający lub genialny, gdyż każdy, kogo nie obarczono pracą nad miarę (tak

jak nie przymierzając mnie), prędzej czy później uznałby takie postępowanie za konieczne. Tak

czy inaczej, wyszło szydło z worka, ponieważ okazało się, że wzgórze, na którym spłonął biskup,

miało całkiem interesującą przeszłość.

– Miałem szczęście, gdyż syn miejscowego barona jest wielkim miłośnikiem historii. –

Voerter był wielce zadowolony z siebie. – Wie chyba o wszystkim, co zdarzyło się na tych

ziemiach od czasów Jezusa.

W słowach mojego kolegi istniała niewątpliwa przesada, gdyż po odejściu Chrystusa

nastały czasy zamętu i jeśli jeszcze można było ze źródeł wywiedzieć się dokładnie, co działo się

w Italii, Hiszpanii, Galii czy Małej Azji, to na pewno mogliśmy się tylko gubić w

przypuszczeniach na temat zdarzeń we wschodniej Germanii.

– Wyobraźcie sobie, że na tym wzgórzu – kontynuował Andreas – poganie urządzali

całopalne ofiary z ludzi, by przebłagać swych bogów...

– No! – klasnął w ręce Hoffman. – Więc to po prostu pogański spisek. Jesteśmy w domu!

Gregor spiorunował Hugona wzrokiem, lecz nie odezwał się do niego, tylko ponaglił

Voertera:

– Dalej, dalej...

– Potem jednak, kiedy nasz Kościół rozpostarł nad Germanią miłosierny płaszcz świętej

wiary, na Szubienicznej Górze spalono wszystkich pogańskich kapłanów. A później przez wiele

lat palono tych, których podejrzewano o sprzyjanie Starym Bogom.

– Demonom – poprawił go Hoffman z wyraźną naganą w głosie.

– Dla tych, których palono, nie były to żadne demony, tylko Starzy Bogowie – Voerter

nie przejął się uwagą.

– Jeśli miejsce zbrodni ma jakiekolwiek znaczenie dla mordercy, jeśli ten człowiek czy ci

ludzie chcą nam przez nie coś pokazać, to co to niby ma być? Że biskup był poganinem? Że

wyznawał Starych Bogów?

– Słyszałem dziwniejsze rzeczy – odezwał się wreszcie Vogelbrandt.

– To prawda – gorliwie przytaknął Andreas. – Biskupi są zwykle uczeni, a dobrze wiemy,

że rzadko kiedy wiara ma gorszego wroga niż człowiek uczony, gdyż zadawanie pytań i

stawianie hipotez tylko jeden maleńki kroczek oddziela od obmierzłej herezji.

– Dobrze, dobrze – mruknął Gregor. – Do rzeczy.

– Przeszukania w pałacu nie dały efektów – wtrąciłem. – A już tym bardziej nie

znalazłem żadnych śladów odprawiania pogańskich rytuałów. Inna rzecz – dodałem po

zastanowieniu – iż to ogromny budynek, a ja dysponowałem jedynie służbą biskupa. Mogli coś

ukryć przede mną, mogli również badać pałac bez stosownej sumienności.

– Jeśli połączymy treść listu z miejscem morderstwa, to jakie wnioski nasuwają się wtedy

na myśl? – zapytał Vogelbrandt.

Czekałem spokojnie, aż moi starsi koledzy się odezwą, ponieważ nie zdecydowali się

zabrać głosu, odparłem:

– Jeśli Kościół uznać za drzewo, hierarchowie będą jego korzeniami. Ktoś zabił biskupa,

gdyż nienawidzi Kościoła. Uważa, że biskupi są nie lepsi od pogańskich szamanów, więc stracił

go w miejscu, gdzie zabijano pogan.

– Naciągane – mruknął Gregor po chwili. – Chociaż niewykluczone. Czyli, podążając

zgodnie z twoim rozumowaniem, mielibyśmy przed sobą nie wroga naszej świętej wiary, lecz

wręcz jej obrońcę!

– Obrońcę we własnym mniemaniu – wtrącił szybko Hoffman.

– Oczywiście. We własnym mniemaniu – powtórzył Vogelbrandt. – Niemniej byłby to

człowiek uważający się, a może również uważany przez innych za pobożnego...

– Najpewniej właśnie tak.

– Pobożniejszego niż większość ludzi. Szlachetniejszego.

– Profesor teologii? – zaryzykował Voerter.

– Ale to przecież również człowiek czynu – zaprotestowałem, słysząc przypuszczenie

mego towarzysza. – Człowiek silny i zdecydowany. Mało takich znalazłoby się na uniwersytecie.

– Też prawda – zgodził się Hoffman. – Tam co drugi wykładowca to nieudacznik czy

sodomita. Bo tak już jest, że albo nigdzie go nie chcieli, więc poszedł uczyć żaków, by zarobić na

chleb, albo do pracy na uniwersytecie skusiły go jędrne chłopięce tyłeczki. – Wybuchnął

skrzeczącym śmiechem.

– Zastanawiam się, Hugonie, czy z dwojga złego wolę atak hemoroidowego bólu, czy

twoje żarty – rzekł Gregor, a Hoffman, słysząc te słowa, zalał się rumieńcem. Potem opuścił

głowę, lecz z tego, co zauważyłem, nie ze wstydu, lecz by ukryć grymas wściekłości, który

wykrzywił mu twarz. Vogelbrandt nie zwracał już jednak na niego uwagi. – Inkwizytor –

stwierdził. – Podejrzewam, że to jest inkwizytor. Usunięty z grona funkcjonariuszy Świętego

Officjum za nadmierną gorliwość lub odszedł sam, kiedy jego pomysły nie spotkały się ze

zrozumieniem kolegów albo przełożonych.

– Jakie na przykład pomysły? – zainteresował się Voerter.

– By wrócić do naszych, nomen omen, korzeni, kiedy serca inkwizytorów były równie

gorące jak pochodnie w ich dłoniach. I kiedy całe miasta obracały się w popiół od żaru naszej

wiary.

– Ha! – rzekł tylko Andreas i zamyślił się.

Sądziłem, że Gregor całkiem udanie podążył szlakiem, który mu wskazałem. Istotnie

część starych inkwizytorów z rozrzewnieniem wspominała czasy, kiedy zło tępiono również

wtedy, jeśli pochodziło z Rzymu lub jego agend. Można nawet powiedzieć: tym pilniej tępiono,

jeśli pochodziło z Rzymu.

– Kiedyś spaliliśmy nawet papieża – mruknął Hoffman.

– Nie papieża, tylko antypapieża. I zdarzyło się to nie raz, a kilka razy – sprostował

Voerter.

Nie odzywałem się, jednak z tego, co pamiętałem z lekcji udzielonych mi przez ojca

Anzelma, wykładowcy w przesławnej Akademii Inkwizytorium, inkwizytorzy tak naprawdę

spalili kilkunastu papieży. Prawdziwych, legalnie wybranych papieży, nie żadnych

samozwańców. Działo się to jednak w Ciemnych Wiekach, a to były czasy, o których nadal mało

wiedzieliśmy (zwłaszcza że zbyt dokładna wiedza mogła okazać się dla wielu bardzo

niewygodna). Średnia długość panowania papieży w tamtych czasach nie przekraczała podobno

roku. I liczni świadomi historii Świętego Officjum inkwizytorzy do dzisiaj wspominali ten fakt z

nieukrywaną nostalgią.

– Pytajcie o byłego inkwizytora – rozkazał Gregor. – Człowieka starego lub w sile wieku.

– Nawet jeśli ktoś taki mieszka w okolicy, nie sądzę, by chwalił się swoją przeszłością –

rzekł Andreas.

– Masz lepszy pomysł?

– Napisać do Hezu. Do Koblencji. Do Akwizgranu.

Vogelbrandt przymknął oczy.

– Jeszcze nie – odezwał się po chwili namysłu. – Jeszcze nie – powtórzył z większą

pewnością siebie.

– Jak sobie życzysz, Gregorze – uprzejmie odparł Andreas, choć wydawało mi się, że

odpowiedź przełożonego w najmniejszym stopniu go nie zadowoliła.

Cóż, zapewne nikogo z nas nie zadowalała, jednocześnie wiedzieliśmy, że zostało

zrobione wszystko, co powinno zostać zrobione. Czy inkwizytorzy zaproponowali przełożonemu

poinformowanie o niezwykłej sprawie biskupa Hez-hezronu? Zaproponowali. Czy prosili o

zwrócenie się o pomoc do innych oddziałów Inkwizytorium? Prosili. Czy ich sugestie zostały

odrzucone?

Zostały. Tak więc mogliśmy być pewni, że jesteśmy dobrze chronieni przed służbowymi

konsekwencjami (jeśli przyjdzie co do czego, cała odpowiedzialność spadnie na Gregora), co

jednak nie zmieniało faktu, iż potrzebowaliśmy energicznego, silnego i rozsądnie myślącego

zwierzchnika, by rozwiązać tę sprawę. Powątpiewałem, by w najbliższym czasie Yogelbrandt

mógł stać się taką osobą. Byłem pewien, że moi koledzy powątpiewają w to również. Pytanie

brzmiało tylko, czy coś z tym fantem zrobimy, a jeśli tak, to kiedy.

***

Ledwo zdążyliśmy odetchnąć po rozmowie u Gregora, kiedy usługujący mu chłopak

karczmarza obudził każdego z nas głośnym łomotaniem w drzwi. Nie byłem tym faktem

zachwycony, gdyż za okiennicami ledwo co przebłyskiwała szaro-różowa zapowiedź świtu.

Oczywiście inkwizytorzy mogą wstawać nawet równo z brzaskiem i klęcząc na zimnych,

twardych kamieniach, modlić się tak długo, aż omdleją z braku sił. Pytanie tylko brzmi: po co tak

czynić? Czy nie lepiej porządnie się wyspać, by wtedy w pełni sił lepiej móc działać na rzecz

chwały Bożej? Nam nie było dane się wyspać, lecz wszyscy pojawiliśmy się w pokoju Gregora,

maskując niezadowolenie i wywołując na twarze entuzjazm. Hoffmanowi udawało się to mniej

więcej w takim samym stopniu, jakby był koniem, któremu zdradzono, że galopuje w stronę

rzeźni. Voerter trzymał się lepiej, lecz nietrudno było zauważyć, iż tylko ja zdołałem się przez tę

krótką chwilę odświeżyć oraz nienagannie ubrać. Zresztą chyba niepotrzebnie, gdyż nasz

przełożony nie zadał sobie trudu odziewania się na nasze powitanie. Na ramiona miał tylko

narzucony wełniany szlafrok, spod którego wystawała poszarzała krawędź nocnej koszuli.

– Pojawił się następny interesujący liścik – oznajmił Vogelbrandt, kiedy tylko zebraliśmy

się wszyscy trzej.

Wysunął w naszą stronę kartę papieru, trzymając ją za róg i w dwóch palcach, tak jakby

pismo mogło go nieoczekiwanie ugryźć. Ponieważ ani Hoffman, ani Voerter nie kwapili się, by

wziąć dokument, zdecydowałem się wyciągnąć rękę. Rozpostarłem złożony na czworo papier.

Widniało na nim pięknie wykaligrafowane osiem słów. Tych samych co poprzednio.

– Bo już siekiera do korzeni drzew jest przyłożona – przeczytałem na głos.

Ale na samym dole karty widniał niewyraźny dopisek, literkami tak małymi, że na

pierwszy rzut oka wyglądały jak ślady po skąpanych w inkauście mrówczych nóżkach.

– „Zajrzyj do klasztoru adelanek i zapytaj o przeoryszę” – udało mi się odczytać i

podniosłem oczy na Gregora.

– Ano trzeba zapytać, skoro nasz przyjaciel pięknie prosi – rzekł Vogelbrandt. – Jest tylko

jeden klasztor adelanek w najbliższej okolicy. Znajduje się około dziesięciu mil na północ od

Luthoff. Pojechałbym sam, lecz nie dam rady. – Widziałem, jak ciężko było mu przyznać się do

własnej słabości. – Jedź ty, Mordimerze. – Odniosłem wrażenie, iż między słowami „ty” i

„Mordimerze” uczynił ledwo zauważalną pauzę, jakby nie był do końca przekonany, czy właśnie

mnie wysłać z, co tu dużo mówić, nad wyraz delikatną misją. – Bądź bardzo ostrożny –

kontynuował Gregor. – I uważaj, by nie narazić nas na konflikt, przynajmniej dopóki nie wiemy,

co się tak naprawdę stało.

– Oczywiście, Gregorze.

– Poproś o spotkanie z przeoryszą. Jeśli ci odmówią, a zakładam... – skrzywił się z bólu,

potem odetchnął głęboko, mrużąc oczy – że odmówią, wtedy zażądaj spotkania z kapłanem

zakonnic. Ten ksiądz nazywa się Bazyli Kornhacher i mieszka w wiosce Seinitz, tuż za granicami

miasta. W zależności od tego, co usłyszysz, podejmij następne kroki.

– Jak daleko mogę się posunąć?

Vogelbrandt nie odzywał się przez długą chwilę. Czułem, że Hoffman oraz Voerter

również w napięciu czekają na odpowiedź.

– Jak daleko uznasz za stosowne – odparł wreszcie nasz przełożony. – W ramach

podyktowanych przez prawo, obyczaj oraz rozsądek.

Miałem nieodparte wrażenie, iż wypowiedział te słowa, tak jakby miały w przyszłości

stanowić część jego zeznania, czy też część usprawiedliwienia względem zwierzchności.

– Ciasna to klatka – rzekłem, a Vogelbrandt spojrzał na mnie zdumiony. Nie przypuszczał

chyba, że posunę się do skomentowania jego poleceń.

– Co takiego?

– Czy mam prawo wejść na teren klasztoru, Gregorze? Nawet używając siły lub

podstępu? Czy mam prawo rozpocząć przesłuchania zakonnic, nawet jeśli sprzeciwialiby się

temu przeorysza lub biskup diecezjalny?

– Masz takie same prawa jak każdy inny inkwizytor – odparował ostrym tonem

Vogelbrandt. – I możesz z nich korzystać pod warunkiem, że kiedy wystawią ci rachunek,

będziesz w stanie za niego zapłacić.

Oczywiście, oczywiście. Tyle sam wiedziałem i nie trzeba mi było objaśniać spraw tak

podstawowych. Teoretycznie bowiem funkcjonariusz Świętego Officjum mógł zażądać, by

umożliwiono mu prowadzenie śledztwa w klasztorze, i wejść w każdej chwili na jego teren.

Jednak ilość lamentów, protestów i interwencji do najwyższych władz, jaka się w takim

momencie podnosiła, czyniła grę niewartą świeczki. Dlatego lepiej było posługiwać się

łagodnymi środkami. Uzyskać oficjalne zezwolenie biskupa, następnie odwiedzić klasztor w

obecności kapelana służącego od wielu lat zakonnicom w charakterze powiernika i spowiednika.

Oczywiście do tego dojdzie tylko wtedy, jeśli nie zostanę dopuszczony przed oblicze przeoryszy.

A przecież Vogelbrandt zakładał, że tak właśnie się stanie. Czy miał wiadomości z innego źródła,

którymi nie chciał się z nami podzielić, czy też jedynie wyraził swoje podejrzenia i domysły.

Interesujące...

– Bardzo się cieszę, Gregorze, że obdarzasz mnie tak dalece posuniętym, ośmielam się

wręcz powiedzieć: pełnym zaufaniem – rzekłem serdecznym, ciepłym tonem.

I też poczułem się, jakby wypowiedziane przed chwilą zdanie miało mi posłużyć w

charakterze usprawiedliwienia w czasie śledztwa, które odbędzie się w przyszłości, a które

dotyczyć będzie naszego postępowania. Czy to, co się ze mną działo, można było nazwać

zwykłymi urojeniami, czy też raczej przeczuciami? A może trzeźwym, rozsądnym oraz

ostrożnym oglądem rzeczywistości i antycypowaniem przyszłych wydarzeń?

Vogelbrandt skinął głową, przypatrując mi się uważnie. Byłem pewien, że doskonale

zdawał sobie sprawę, dlaczego tak, a nie inaczej sformułowałem wypowiedziane zdanie.

– Wy możecie już iść, ty, Mordimerze, zostań jeszcze przez chwilę – rozkazał.

Kiedy Hoffman i Voerter opuścili już komnatę, Gregor przez dłuższą chwilę mierzył mnie

wzrokiem.

– Mam nadzieję, że nie zawiedziesz mojego zaufania – rzekł w końcu – i naprawdę

będziesz ostrożny oraz rozważny.

– Czy jest coś, o czym powinienem wiedzieć? – spytałem ostrożnie.

– Klasztor adelanek ma złą sławę w okolicy i trudno, by echa tej złej sławy nie doszły do

moich uszu – rzekł. – Chociaż nie powiem ci, czy ta opinia wynika z prawdy, czy jedynie z

wrogich zmyśleń. W każdym razie przeorysza Konstancja, córka księcia Crescenzy, jest młoda,

piękna i ustosunkowana. Ma wielu przyjaciół, którzy nie omieszkają nam zaszkodzić, jeśli

popełnimy jakiś błąd.

– Rozumiem – odparłem.

– Dwadzieścia sześć lat to piękny wiek dla przeoryszy bogatego zgromadzenia, nie

sądzisz? A Konstancja została przeoryszą, jeśli pamięć mnie nie myli, ze cztery lata temu, więc

miała wtedy dwadzieścia dwa lata.

– Och, zdarzyło mi się słyszeć nawet o trzyletnich pułkownikach cesarskiej gwardii. –

Uśmiechnąłem się. – Ale jak rozumiem, posag musiał być w tym wypadku ogromny.

Vogelbrandt skinął głową.

– Bądź ostrożny – rzekł jeszcze raz. – I zachowaj zimną krew.

– Oczywiście, Gregorze – odparłem. – Nie zawiodę twojego zaufania.

– Zanim pojedziesz do Luthoff, wróć do pałacu Schaeffera i zabierz Peiperowi,

powiedzmy, ze trzech żołnierzy. Przyda ci się asysta.

– Oczywiście, Gregorze – powtórzyłem.

Nic już na to nie odpowiedział, więc opuściłem jego pokój i pomyślałem sobie, że nasz

przełożony wpakował mnie w niezłe tarapaty. No ale cóż, kogóż niby innego miał wysłać z

delikatną misją, wymagającą inteligencji, rozwagi oraz dobrych manier?

Rozdział IV

Klasztor

Peiper wybrał mi trzech zuchów służących w biskupiej milicji. Tych ludzi przesłuchano już

wcześniej i nic nie świadczyło, by mieli w jakikolwiek sposób uczestniczyć w zbrodni. Poza tym

od wielu lat służyli w charakterze najemników, a wiadomo, że najemni żołnierze z reguły

trzymają się z dala zarówno od skomplikowanych religijnych sporów, jak i herezji. Owszem,

nader często zdarzało się, że praktykowali coś na kształt prymitywnej magii. Chętnie kupowali

zaklęcia mające wzmocnić ich broń czy pancerze, obwieszali się talizmanami, o których bajali,

że chronią ich od strzały, ostrza lub złego uroku. I tak dalej, i tak dalej. Oczywiście prawdziwej

magii nie było w tym za grosz, a żołnierze, ludzie o umysłach prostych niczym klingi ich mieczy,

po prostu dawali się nabrać wszelakiej maści szarlatanom i szalbierzom. Moi podkomendni

nosili imiona Kuno, Bruno oraz Giuseppe Francisco i sprawiali wrażenie prostodusznych,

szczerych chłopaków, którzy bez pytania i bez szemrania poderżną gardło każdemu człowiekowi

wskazanemu przez dowódcę. Właśnie tego typu ludzi potrzebowałem. Można powiedzieć, że

tacy ludzie zawsze są potrzebni, gdyż od podwładnych oczekuje się szybkiego i ścisłego

wykonywania rozkazów, a nie że siądą sobie przy kominku z kielichem wina w garści i będą

leniwie debatować, które polecenia wykonać, których spełnienie odłożyć na później, a które w

ogóle zlekceważyć. Demokracja rządziła w Atenach, lecz po pierwsze, ten eksperyment zdarzył

się wiele wieków temu, a po drugie, ciężko powiedzieć, by Ateny dobrze na nim wyszły.

Do klasztoru można było dotrzeć, omijając łukiem wzdłuż rzeki miasto Luthoff, ale po

dwudniowej podróży byłem na tyle zmęczony, iż życzyłem sobie odpocząć w solidnym zajeździe

i miałem nadzieję, że takowy znajdzie się w Luthoff. Jakoś nie miałem okazji wcześniej

odwiedzić tego miasta, może dlatego, że żniwo naszego poprzedniego śledztwa nie zaprowadziło

nas aż tak daleko, ale słyszałem, iż Luthoff niegdyś było bogatsze niż obecnie. Może miał coś na

rzeczy konflikt z potężnym magnatem, którego dobra rozpościerały się nieopodal, a który

podobno dawał się mieszczanom we znaki. Słyszałem o jakichś skargach, oskarżeniach o

łupienie kupców, o bezprawnie pobierane myta, o przetrzymywanie i zabór towarów. Cóż,

zwyczajna sprawa, kiedy w jednej okolicy krzyżują się interesy możnego (ale zawsze

potrzebującego gotówki) feudała oraz mieszczan. Prędzej czy później feudał zawsze uzna, że

mieszczanie przypominają mu krowy, gdyż są łagodni, powolni i łatwo dają się doić. Jednak

mieszczanie, jak wiadomo, potrafili czasem solidnie wierzgnąć. Ci z Luthoff na razie zajmowali

się wysyłaniem skarg i wytaczaniem procesów. Takie skargi, z tego, co wiedziałem, trafiły nawet

do naszego oddziału Inkwizytorium, lecz przecież nie do nas należało zajmowanie się konfliktem

pomiędzy mieszczanami a szlachtą. Chyba żeby ktoś w tej walce zaczął wykorzystywać siły

czarnej magii. Wtedy i owszem. Inkwizytorium chętnie rzuciłoby na sprawę miłosiernym okiem.

W każdym razie znaleźliśmy w Luthoff całkiem przyjemną gospodę i biorąc wzór z

Gregora, kazałem właścicielowi wyrzucić na zbity pysk wszystkich gości z piętra, tak bym mógł

tam spokojnie się rozgościć. Widziałem, że moich zuchów aż ręce świerzbiły, by zająć się kimś,

kto zechce się sprzeciwiać temu żądaniu, ale nikt na tyle zuchwały się nie trafił. Zresztą na

piętrze tegoż zajazdu mieściły się zaledwie dwa pokoje, więc i nie było wielu ludzi do

wyrzucania.

Wyspałem się całkiem nieźle, dużo lepiej niż poprzednich nocy, choć trzeba też przyznać,

że gorzej, niż miałem nadzieję. A to nie ze względu na towarzystwo jakiejś pięknej damy (no,

niech będzie, że nawet nie do końca pięknej, za to świeżej, wesołej i chętnej do baraszkowania),

lecz towarzystwo pluskiew. Okazało się, że obrzydliwe robaki miały w moim łóżku swoje

królestwo i, co gorsza, postanowiły wysłać z niego armię na zbadanie nowej istoty, która się w

tym królestwie pojawiła. Skończyło się więc tym, że zawinięty w koc i płaszcz spałem na

podłodze, pozostawiając przy pluskwach wojenne zwycięstwo.

Do klasztoru wyruszyliśmy wcześnie rano, a sądząc po tym, jak moi żołnierze drapali się

i czochrali, pluskwy musiały również im dobrać się do skóry. Mogło to dziwić, gdyż tego typu

służebne kreatury powinny mieć przecież skórę grubą i przyzwyczajoną do ugryzień. A tu proszę

bardzo: delikatne kwiatuszki mi się trafiły, które nie dość, że drapały się ile wlezie, to jeszcze

głośno wyrzekały na jakość noclegu. Zamiast cieszyć się, że jaśnie mistrz inkwizytor zezwolił im

spać pod ludzkim dachem, a nie przegnał do stajni.

Klasztorne budynki znajdowały się na niewysokim wzgórzu, górującym nad malowniczą

rzeczną doliną. Otoczono je murem na tyle wysokim i solidnym, iż widać było, że klasztor został

zbudowany jako warowna siedziba. No cóż, w naszym przesławnym Cesarstwie nie zawsze

przecież panował pokój. Wiele przetoczyło się buntów, wojen domowych czy rewolt. Zresztą w

licznych miejscach podległych cesarskiej władzy do dzisiaj grasowali groźni rabusie, i to czasami

rabusie ze szlacheckim rodowodem, którzy potrafili zebrać naprawdę sporej wielkości oddziały i

mocno zaleźć za skórę okolicznym mieszkańcom. A klasztorów, rzecz jasna, nie oszczędzali,

zwłaszcza żeńskich, gdzie prócz zrabowania bogactw można było poużywać sobie z młodymi

mniszkami.

Zeskoczyłem z siodła, rozejrzałem się, ale nie zauważyłem kołatki, więc pięścią

zastukałem do bramy. Potem drugi i trzeci raz. Odczekałem długą chwilę, jednak nic nie

wskazywało, by ktokolwiek po drugiej stronie murów słyszał moje dobijanie się. A nawet jeśli

słyszał, nie zrobiło to na nim najmniejszego wrażenia.

– Może zaczekamy, aż ktoś będzie wychodził? – zaproponował Giuseppe Francisco. –

Kiedyś muszą otworzyć te bramy.

Słowo „kiedyś” nie brzmiało dobrze, zważywszy na fakt, że w tym wypadku nie chodziło

o czas, lecz również o inkwizytorski autorytet. A tenże autorytet niewątpliwie ucierpi, jeśli będę

musiał rozłożyć się obozem pod klasztorem, w którym nikt nie zwraca na mnie uwagi. Teraz

dopiero zdałem sobie sprawę z jednej rzeczy. Otóż pod murami zakonnych siedzib bardzo często

zbierają się ubodzy bezdomni. Czekają na datki, na żywność, na ubranie. W wielu

zgromadzeniach praktykuje się wciąganie biedaków na specjalne listy, dzięki którym pobierają

codzienną jałmużnę, najczęściej zresztą nie w gotówce, lecz w naturze. Ma to swe wyjaśnienie w

wypadkach z dalekiej przeszłości. W końcu, kiedy armia naszego Pana szturmowała Rzym, to

najpodlejsi nędzarze stanęli u jego boku: niewolnicy, biedni wyzwoleńcy czy wygłodniała

hałastra żyjąca z państwowych datków i rozdawnictwa zboża. Senat, ekwici, wojsko i rzymski

patrycjat pozostali z reguły wierni cesarzowi Tyberiuszowi. I wiernie razem z nim zginęli w

czasie tumultów, które objęły Wieczne Miasto zaraz po jego zdobyciu. Z tego właśnie powodu

Kościół kazał chrześcijanom szanować i wspierać biedaków, by cały czas przypominać, iż

właśnie oni wszczęli w Rzymie bunt, który pozwolił świętej armii naszego Zbawcy na skuteczny

atak. Klasztory na ogół chętniej lub mniej chętnie (wiele zależało zarówno od reguły, jak i od

zawiadującego danym przybytkiem przeora) stosowały się do tej reguły. A przed tym klasztorem

nie działo się nic. Panowały błoga cisza oraz święty spokój. Jak widać, okoliczna i nie tylko

okoliczna ludność nauczyła się, że w siedzibie adelanek nie znajdzie miłosiernego przyjęcia. To

też sporo mówiło o zakonnicach, zwłaszcza o ich przeoryszy.

– Podaj miecz – rozkazałem najemnikowi, a kiedy podszedł do mnie z bronią, z całych sił

uderzyłem w bramę żelazną rękojeścią. Trzeba przyznać, że tym razem zabrzmiało to dużo

głośniej niż łomotanie pięścią.

– Może głusi albo co – burknął Kuno.

– Ano widziałem kiedyś taką starą klucznicę – ożywił się Bruno. – Mogłeś stukać, pukać

do śmierci, ona nawet nie drgnęła. Siedziała se jak ten żółw w słońcu.

Muszę przyznać, że nie spodziewałem się podobnego obrotu spraw. Liczyłem się z tym,

iż nie zostanę wpuszczony na teren klasztoru, że spotkam się z mniej lub bardziej stanowczą

odmową, ale natrafiłem po prostu na, mówiąc dosłownie i w przenośni, niemy mur nie do

przebycia. Zresztą zadarłem już wcześniej głowę i sprawdziłem, czy na ten prawdziwy mur

okalający klasztor nie dałoby się jakoś wspiąć, lecz bez długiej drabiny albo przynajmniej liny z

hakiem nie było tu czego szukać. Poza tym nie zamierzałem przecież wdzierać się do siedziby

adelanek niczym rabuś czy najeźdźca. Przynajmniej do czasu, póki nic mnie nie skłoni ku

podobnemu postępowaniu.

– Możemy poczekać – bąknął Kuno. – Przekąsimy coś, wypijemy winko, bo akuratnie

wziąłem ze sobą butelczynę... Jakoś czas nam zleci.

Oczywiście. Mogliśmy jeszcze zagrać w karty lub kości, pobrzdąkać na lutni. A okolica

miałaby z czego żartować przez dłuższy czas. To nie był sposób na wejście do klasztoru, gdyż na

dobrą sprawę zakonnice mogły nie otwierać wrót aż do niedzieli, kiedy odwiedzi je ksiądz

kapelan. A nie zamierzałem koczować przed bramą niczym trędowaty czekający na miłosierny

datek.

– Wracamy – zdecydowałem. – Nic tu po nas.

– A jakby im tak podłożyć ogień? – Giuseppe Francisco podrapał się po bulwiastym

nosie. – Patrzcie, mistrzu, brama drewniana, raz-dwa się zajmie. Zara kto przyleci patrzeć, co tak

dymi...

To, że wydarzenia potoczyłyby się zgodnie z przewidywaniami najemnika, wydawało się

wysoce prawdopodobne. Ale już wyobrażałem sobie skargi trafiające do władz kościelnych i do

moich zwierzchników w Inkwizytorium. Oj, pewien byłem, że waszego uniżonego sługi nie

pogłaskano by po głowie za podpalenie klasztoru. A jakby rachunek za szkody próbowano

pokryć z mojego skromnego wynagrodzenia, to dług spłacałbym chyba do końca życia.

– Innym razem – odparłem.

***

Nie pozostawało mi nic innego, niż poprosić o pomoc kapelana klasztoru. Ksiądz

dobrodziej nie tylko co niedziela odprawiał dla zakonnic mszę świętą, lecz był również

spowiednikiem siostrzyczek. Zarówno z doświadczenia, jak i z opowieści wiedziałem, że księża

opiekujący się klasztorami i ich mieszkankami wiedzą czasem bardzo wiele, a najczęściej jest to

wiedza, której nikt nie wypuszczałby chętnie na światło dzienne. Zdarzało się również, że

duchowni, zwłaszcza ci młodsi i jurniejsi (choć bywały odstępstwa od normy), chwacko

poczynali sobie z zakonniczkami, co przynosiło efekt w postaci zamiany przyklasztornych

ogródków na sekretne cmentarzyki, gdzie chowano płody lub wcześniej uśmiercone niemowlęta.

Nie raz i nie dwa Inkwizytorium zajmowało się podobnymi sprawami, wykazując się zresztą

wtedy pełną surowością, gdyż nauczono nas, że jednym z największych grzechów jest grzech

przeciw życiu, zwłaszcza kiedy odbierane jest ono najsłabszym i najbardziej niewinnym, takim

jak nienarodzone jeszcze dzieci lub bezbronne niemowlęta. Mógł to być rzymski, pogański

obyczaj, by wyrzucać zawadzające rodzicom potomstwo na śmietnik niczym stare szmaty, mógł

to być zwyczaj Spartan, by zrzucać niewiniątka z wysokiej skały, by tam ginęły rozszarpane

przez psy, ale prawowierny chrześcijanin musiał się brzydzić podobnymi zbrodniami i jego

obowiązkiem było zwalczać je bez litości.

Niestety, kapelana nie zastałem w domu (a próbowałem zajść do niego trzykrotnie), więc

postawiłem w końcu pod jego drzwiami Kuna, który to żołnierz prezentował się najgroźniej z

całej przydzielonej mi do pomocy trójki. A nabiegłe ropą wągry, jakimi była upstrzona cała jego

twarz, nadawały mu iście przerażający wygląd.

– Cokolwiek by mówił, jakkolwiek by się opierał i cokolwiek by obiecywał, masz mi go

przyprowadzić, rozumiesz? – przykazałem surowo. – Staraj się po dobroci, ale jeśli po dobroci

się nie da, bierz za kark.

– Jak rozkażecie. – Odsłonił w uśmiechu połamane zęby i byłem pewien, że odrobina

przemocy nie jest tym, przed czym szczególnie by się wzdragał.

Na szczęście dla kapelana, a zapewne ku zmartwieniu Kuna okazało się, że duchowny nie

zamierza stawiać oporu. Przyprowadzony do mej kwatery nie sprawiał co prawda wrażenia

zachwyconego ani formą zaproszenia, ani moim widokiem, lecz inkwizytorzy rzadko kiedy

bywają chętnie oglądanymi gośćmi lub urokliwymi gospodarzami. Taka to już specyfika profesji,

którą wykonujemy z pełnym poświęcenia zapałem. Jednak krzyż osamotnienia, a nawet ludzkiej

złości i niechęci, jaki dźwigamy na poranionych ramionach, jest dla nas najsłodszym ciężarem,

którego za nic w świecie nie wymienilibyśmy na płaszcze ze złotogłowiu.

Kapelan był starym człowiekiem o twarzy zmiętej i szarej niczym ściera, którą wytarto

zabłoconą podłogę. Miał zmęczone oczy i wiecheć siwych włosów sterczący pośrodku pokaźnej

łysiny. Ciężko mi przyszło zawyrokować, czy wygląda bardziej żałośnie, czy bardziej pociesznie.

– Mordimer Madderdin, inkwizytor – przedstawiłem się i uścisnąłem dłoń, którą po

chwili wahania wyciągnął w moją stronę. Miał tak wątłe palce, że byłem pewien, iż mógłbym

bez trudu je połamać, gdybym wzmocnił uchwyt. Ale czas łamania palców był jeszcze daleko

przed nami. Jeśli w ogóle nadejdzie, bo niby dlaczego miałby nadejść?

– Witajcie, mistrzu – powiedział grzecznie. – Nazywam się Bazyli Kornhacher, ale jak

rozumiem, to już wiecie.

Spodziewałem się, że jego głos będzie drżący, szeleszczący, starczy, a tymczasem okazał

się głosem, który raczej pasowałby do krzepkiego, leciwego chłopa niż do wysuszonego na wiór

kapłana.

– Pragnąłbym skorzystać z waszej uprzejmości – przeszedłem od razu do rzeczy – byście

wyświadczyli mi tę łaskę i umożliwili rozmowę z przeoryszą...

– Tak, tak, słyszałem już. – Przetarł rękawem siedzenie krzesła i przycupnął na brzeżku. –

Obawiam się jednak, że to niemożliwe.

– Z jakich powodów, jeśli wolno wiedzieć?

– Szacowna przeorysza Konstancja nie żyje – wyjaśnił smutnym tonem. – Pan zabrał ją

do swej światłości niespełna tydzień przed waszym przyjazdem. Przykro mi, mistrzu.

Ha, mnie może nie było szczególnie przykro, lecz trudno powiedzieć, że nie

spodziewałem się, iż sprawy mogą przybrać taki właśnie obrót. Ciekawe, czy Gregor

Vogelbrandt to właśnie miał na myśli, mówiąc, że podejrzewa, iż nie zostanę dopuszczony przed

oblicze przeoryszy.

– Cóż takiego się wydarzyło? Bo jak wiem, była kobietą w sile wieku.

W rzeczywistości przeoryszę Konstancję można było nazwać wręcz osobą dość młodą.

Gregor poinformował mnie przecież, że nie ukończyła dwudziestu sześciu lat, a wysoką pozycję

w zakonie zawdzięczała świetnym koligacjom i ogromnemu posagowi, jaki złożył zakonowi jej

ojciec, książę Crescenza. Zastanawiało mnie tylko, dlaczego ten wielki pan zdecydował się

wysłać córkę tak daleko od domu? Czy w słonecznej Italii nie było klasztoru, który mogłaby

objąć? Czemu dziewczyna z południa przyjechała spędzić resztę życia na północno-wschodnich

rubieżach Cesarstwa?

– Och tak – westchnął kapelan. – Była niczym topola. Silna i piękna. Lecz piękno jej

oblicza niczym nie dorównywało piękności duszy oraz żarliwości, z jaką chwaliła Pana Boga

Wszechmogącego oraz z jaką oddawała się pod pieczę Kościoła Jedynego i Prawdziwego.

– Nie jesteśmy na kazaniu, ojcze – rzekłem – więc raczcie odpowiedzieć na moje pytanie.

– A jakież ono było, przypomnijcie... – Spojrzał na mnie wypłowiałymi oczami.

– Pytałem o przyczyny śmierci przeoryszy Konstancji – przypomniałem.

– Ach tak, tak, oczywiście. Czasem tak bywa, inkwizytorze, że wątłe i mdłe ciało nie jest

w stanie udźwignąć ciężaru ogromnej pobożności. I że to grzeszne, słabe ciało buntuje się, kiedy

je smagać plagami, doświadczać włosienicą czy głodzić. Że to grzeszne, słabe ciało odmawia

posłuszeństwa, kiedy kazać mu leżeć krzyżem na zimnej posadzce kaplicy, kiedy kazać mu

klęczeć na klęczniku nabijanym ostrzonymi guzami, kiedy kazać mu zamiast wody poić się

jedynie pokorną modlitwą, a zamiast pokarmu najadać się jedynie wyśpiewywaniem psalmów.

No cóż, mogłem sobie to wyobrazić, gdyż podobne przypadki znałem jeśli nie osobiście,

to chociaż z opowieści lub pism.

– Czy zakonnice wzywały medyka do przeoryszy?

– Nie, nie, nie! – niemal się oburzył. – Święte siostrzyczki podlegają bardzo surowej

regule i obecność mężczyzn na terenie klasztoru jest surowo zakazana. Jedynie ja odwiedzam je

raz w tygodniu, w niedzielę, lecz sami przecież widzicie, co ze mnie za mężczyzna...

– Co się stało z ciałem?

– Biedactwo, pragnęła pochówku bez rozgłosu, w klasztornym ogrodzie wśród róż,

których pielęgnowanie było jej jedynym nałogiem i słabością i z której to słabości wielokrotnie

mi się spowiadała.

– Czyli już ją zakopano?

– Sam odprawiłem mszę nad grobem tej wiernej owieczki pańskiej.

– Widzieliście ciało?

– Rzecz jasna! A któż, jak myślicie, udzielił Konstancji ostatniego namaszczenia? Któż

wyspowiadał to biedne dziecko i pobłogosławił je na ostatnią z dróg?

– Szczerze wzruszające doświadczenie – powiedziałem.

– Och tak, szczerze wzruszające – przyznał i zapatrzył się we mnie załzawionymi

oczyma. – Mówię wam, mistrzu, że kiedyś ta słodka duszyczka zostanie świętą. Mówię wam...

– Bardzo żałuję, że przeorysza umarła, zwłaszcza że, jak mówicie, była tak czcigodną

niewiastą. Powiedzcie mi więc, z łaski swojej, kiedy odwiedzicie klasztor, a chętnie wam będę

towarzyszył.

– To niedobry pomysł. – Pokręcił głową. – Te biedne mniszeczki pogrążone są w tak

bolesnej żałobie, jakby zmarła ich ukochana matka. Nie należałoby zakłócać tej boleści i trzeba

dać zrozpaczonym sercom czas, by ją odchorowały.

– Księże – przerwałem mu – wydano mi ścisłe polecenia, a brzmią one tak, że muszę się

zobaczyć jeśli nie z przeoryszą, to z siostrą, która ją zastępuje.

– Oczywiście, że możecie wejść na teren klasztoru – powiedział, a jego ton zmienił się na

niemal opryskliwy. – Nie uszanować tej żałości, która ciemnym woalem rozpostarła się nad

całym klasztorem. Wiem, jakie są uprawnienia inkwizytorów, wiem również, że muszą się oni

tłumaczyć z ich wykonania. Jeśli wydacie mi taki rozkaz, wprowadzę was do klasztoru, lecz

liczcie się z tym, że władze kościelne stanowczo zaprotestują przeciw podobnemu postępowaniu

u waszych przełożonych.

– Kiedy?

– Co kiedy?

– Kiedy mnie wprowadzicie?

– Czy wy Boga w sercu nie macie? Czy nie dość jasno...

– Kiedy?

Opuścił głowę, jakby przytłoczony niezmiernym ciężarem.

– Za dwie niedziele, ale...

– Za dwa dni – rzekłem stanowczo, gdyż właśnie był piątek. – Ani dnia później. Zjawię

się u księdza na plebanii z samego rana. I serdecznie doradzam, by ksiądz tam był, gdyż w innym

wypadku będą musiał wejść na teren klasztoru siłą. A tego chyba obaj chcielibyśmy uniknąć.

Ukrył twarz w dłoniach.

– Mój Boże, na co mi przyszło na stare lata – wystękał.

Coś tam jeszcze mruczał do siebie, aż wreszcie odsłonił twarz.

– Będę na was czekał w niedzielę rano – zapowiedział słabym głosem. – Bądźcie jednak

pewni, że biskup zażąda wyjaśnień od Świętego Officjum.

– Jestem przekonany, że moi przełożeni udzielą mu ich niezwłocznie. A teraz serdecznie

dziękuję za pomoc, księże kapelanie.

Wstał z westchnieniem wysiłku, nakreślił w powietrzu wielki znak krzyża i oddalił się,

lekko utykając na prawą nogę. Poczekałem, aż zatrzasną się za nim drzwi, a potem podszedłem

do okna, stanąłem bokiem, tak by widzieć podwórze, lecz samemu nie zostać zauważonym.

Ksiądz pokuśtykał do połowy podwórza, potem zerknął w moje okna i kiedy nie ujrzał w nich

nikogo, przyspieszył kroku. A prawej nogi nie wlókł już za sobą, lecz dzielnie przebierał obiema.

Może mu po prostu zdrętwiała na krześle, a teraz chwilowy paraliż odpuścił? A może chciał się

wydać słaby i bezbronny? Jeśli tak, to z jakiego powodu? Hm, ciekawe pytanie... Ale dużo

ciekawsze pytanie brzmiało inaczej. Dlaczego kłamałeś, kapelanie? – spytałem w myślach.

Dlaczego z całej twojej opowieści uwierzyłem tylko w jedno: w to, że przeorysza Konstancja

umarła

***

Nie byłem na tyle naiwny, by przypuszczać, że księżulo będzie pokornie czekał na mnie

w niedzielny ranek, powita szerokim uśmiechem, ugości śniadaniem, po czym zabierzemy się

jego powozem i serdecznie objęci pojedziemy w stronę klasztoru, wyśpiewując po drodze psalmy

w zgodnym duecie. Byłem przekonany, iż w niedzielę rano okaże się, że czcigodny kapłan

musiał pilnie pojechać do umierającego chrześcijanina albo sam tak zachorował, że znajduje się

na skraju śmierci. Bynajmniej nie odmówi mi wspólnych odwiedzin w klasztorze, a jedynie

pokornie poprosi o odrobinę cierpliwości i zapewne użyje nawet słów „w najszybszym

najdogodniejszym terminie”. To wytrąciłoby mi częściowo oręż z ręki, gdyż przecież nikt nie

broniłby mi wstępu do klasztoru, a jedynie zaszłyby niespodziewane okoliczności opóźniające

wizytę. I surowo egzekwując należne mi prawo, mógłbym się poważnie narazić. Oczywiście

tylko w przypadku, gdybym na terenie klasztoru nie odkrył niczego niezgodnego z prawem. No

ale tego nikt mi przecież nie mógł zagwarantować. Postanowiłem więc pokonać księdza nie

brutalną siłą, ale podstępem. W końcu to nie Agamemnon, Ajaks czy Achilles wdarli się za mury

Troi, lecz przebiegły Ulisses.

Kiedy byłem już na kwaterze, wezwałem najbystrzejszego z moich najemników.

– Giuseppe, weźmiesz Kuna i dyskretnie będziecie obserwować plebanię oraz to, co robi

kapelan. Rozumiesz, co oznacza słowo „dyskretnie”?

Wyszczerzył zęby.

– Ukryjemy się jak dwa zajączki pod krzaczkiem.

– Właśnie tak. – Skinąłem głową, myśląc, że miałem rację: Giuseppe był denerwujący. –

Jeśli tylko zobaczycie, że gdzieś się wybiera powozem czy konno, o ile on w ogóle jeździ konno,

będziecie go śledzić. A jeśli skieruje się na północ, natychmiast wyślesz Kuna, żeby dał mi znać.

– Sie rozumi, mistrzu. Nie dośpimy i nie dojemy, a będziemy czuwać.

Może nie byłem bardzo stary i doświadczony, jednak doskonale zdawałem sobie sprawę,

w jaki sposób spryciarze pokroju Giuseppe Francisca wykonują rozkazy. Zamiast czuwać

niedaleko plebanii, znajdą sobie świetny punkt obserwacyjny w pobliskiej oberży. A z każdym

wypijanym kubkiem wina jakoś zacznie im umykać właściwy cel, dla którego właśnie tam się

pojawili. No i skończy się na tym, że ksiądz opuści wieś, a skacowany Giuseppe Francisco

doniesie mi, że nic nie widział, nic nie słyszał i ani chybi za wszystkim stoi diabelska siła, która

go omamiła. Mogłem próbować najemnika zastraszyć, jednak świetnie wiedziałem, że niedobrze

jest mieć za plecami zbrojnych ludzi, którzy się ciebie boją i nienawidzą. Nigdy nie wiadomo

bowiem, kiedy drgnie im ręka lub kiedy odwrócą wzrok akurat wtedy, gdy odwracać go nie

powinni. Dlatego uśmiechnąłem się szeroko, jakbym wziął słowa najemnika za dobrą monetę.

– Jeśli dobrze się spiszecie, dostaniecie dziesięć koron do podziału, jak tylko wrócimy do

mistrza Yogelbrandta – obiecałem. – A ty, Giuseppe, sam zdecydujesz, kto zasłużył i na ile.

Pomyślałem, że Gregor nie będzie zachwycony moją hojnością, ale cóż robić, skoro

ludzie najszybciej biegali poganiani batami ze złota. Taka już była nasza grzeszna natura...

Tymczasem najemnik się rozpromienił.

– Nie zawiodę was, mistrzu! – obiecał z żarliwością, która tym razem wydała mi się

szczera. – Będę warował jak pies i wytężał oczy jak sokół.

– Świetnie – powiedziałem, zastanawiając się, o czym może świadczyć jego zamiłowanie

do zoologicznych porównań. Najpierw zając, potem pies, teraz znowu sokół... Mój Boże...

Pomysł śledzenia księdza okazał się znakomity, gdyż jeszcze tego samego dnia

wczesnym popołudniem do stołu, gdzie jadłem posiłek, który można było nazwać drugim,

późnym śniadaniem, podbiegł zdyszany Kuno.

– Jedzie – wysapał. – Wsiadł na powóz i jedzie.

– Sam? Z woźnicą?

– Sam.

– Na północ?

– Tak jest.

– Skocz więc po Bruna i osiodłajcie konie. Skończę jeść i ruszamy.

Nie było sensu się spieszyć, gdyż wiedziałem przecież doskonale, dokąd kieruje się

ksiądz. Ponieważ jechał powozem, byłem pewien, że dziesięciomilowa wędrówka zajmie mu o

wiele więcej czasu niż nam, podróżującym w siodle. Sądziłem, iż będzie najlepiej, jeśli

poczekamy już przy bramie klasztoru, a ujawnimy się dopiero wtedy, kiedy zobaczymy, że

brama ta się otwiera.

***

Wjeżdżającego na wzgórze kapłana obserwowałem zza rozłożystej wierzby, której

spływające do ziemi gałęzie ukryły mnie niczym w zielonej altanie. Trzeba przyznać, że

staruszek się spieszył. Stał na koźle z batem w dłoni i nerwowo pokrzykiwał, a od czasu do czasu

nawet zacinał końskie boki. Nie zaskarbił tym sobie mojej sympatii, gdyż, łagodnie mówiąc, nie

przepadam za ludźmi dręczącymi zwierzęta. Zwłaszcza że widziałem, iż szkapa zipie ostatkiem

sił, a okładanie batogiem na pewno nie pomoże jej w ich odzyskaniu. Wreszcie powóz zatrzymał

się przy bramie, ksiądz dziarsko zeskoczył z kozła i zaczął łomotać w drewno rękojeścią bata.

Był spocony, twarz miał czerwoną, jakby za chwilę miała go trafić apopleksja, a po rozwartych

ustach poznałem, że zapewne dyszy niczym wyciągnięta z głębiny ryba, lecz nie ustawał w

wysiłkach. Wreszcie usłyszałem, że coś pokrzykuje podniesionym tonem, nie usłyszałem jednak

słów. Brama zaczęła się uchylać.

– Giuseppe, za mną – rozkazałem.

Od wrót i powozu dzieliło nas mniej więcej pięćdziesiąt kroków, więc byłem pewien, że

dobiegniemy na czas. I rzeczywiście. Powóz nie zdążył nawet wtoczyć się za próg klasztoru,

kiedy już byliśmy tuż przy nim.

– Dzień dobry, drogi księże! – wykrzyknąłem. – Co za przemiła niespodzianka! Tak sobie

tu spacerowaliśmy z moim towarzyszem, podziwiając piękne okoliczności przyrody, a tu

patrzymy: jegomość kapelan. No to chyba spędzimy już razem ten dzień, skoro Bóg tak chciał.

Trzeba przyznać, że zaskoczenie staruszka było ogromne, jednak trzeba też przyznać, że

błyskawicznie doszedł do siebie.

– Niespodzianka? – spytał zdumiony. – Przecież wysłałem chłopaka, by was powiadomił,

że będę dzisiaj w klasztorze i byście przyjechali, to was przedstawię i oprowadzę. Nie dotarł do

was, huncwot? Nie przekazał wiadomości? Już ja mu natrę uszu!

Nie dało się ukryć: kłamał jak z nut. Tym jednak lepiej, gdyż przekonałem się, że mam do

czynienia z przeciwnikiem, którego nie należy całkowicie lekceważyć. To prawda, iż dał się

przyłapać jak dziecko i wpadł wprost w zastawioną przeze mnie pułapkę, lecz z drugiej strony

wywinął się z niej niczym piskorz.

– Zachodźcie, mistrzu inkwizytorze, zachodźcie. – Serdecznym, zapraszającym gestem

rozłożył ramiona.

Skinąłem na najemnika, lecz wtedy ksiądz zamachał rękoma.

– Nie, nie i jeszcze raz nie – zaprotestował stanowczo. – Tylko wy, nikt poza tym.

Żadnych innych mężczyzn.

Nie zamierzałem się wykłócać. Nie sądziłem, by cokolwiek groziło mi w klasztorze, gdyż

raczej trudno sobie wyobrazić, że oszalałe mniszki wyskoczą z nożami w dłoniach i zakłują

inkwizytora na dziedzińcu. Nie przyniosłoby im to niczego poza tym, że czarne płaszcze

zleciałyby do ich siedziby niczym pszczoły do miodu. Wszyscy przecież wiedzieli, że starałem

się o rozmowę z przeoryszą, a świadkami moich odwiedzin byli trzej najemnicy. Sądzę, że

niełatwo byłoby ich zarówno ukatrupić, jak przekupić. Bowiem zniknięcie inkwizytora na służbie

wywoływało taki smród, że niewielu miało odwagę znaleźć się w pobliżu.

– Zaczekajcie na mnie, Giuseppe – rozkazałem. – Jeśli będę miał dalsze rozkazy, wydam

je osobiście. Zrozumiałeś?

– Tak jest, mistrzu.

Mimo wszystko zdecydowałem się na małe zabezpieczenie. Wolałem, by nikogo nie

wysłano z klasztoru niby to z rozkazami w moim imieniu. Nie sądziłem, naprawdę nie sądziłem,

by zagrażało mi tu fizyczne niebezpieczeństwo, lecz pamiętałem doskonale, że prawdziwie

alabastrową skórą mogą pochwalić się jedynie te damy, które nawet w pochmurny dzień

zabierają ze sobą parasolkę mającą je chronić przed słonecznymi promieniami (a co za tym idzie

– przed chłopską, ogorzałą cerą).

– Zaprowadzę was do siostry Matyldy. Ona teraz, do czasu, aż zostaną podjęte inne

decyzje, zarządza tym domem boleści. – Dolna warga kapelana zadrżała, jakby miał się zaraz

rozpłakać.

– Pokornie wam dziękuję. Cieszę się, że dzięki przypadkowi udało nam się spotkać

pomimo zaniedbania waszego sługi. Kiedy was odwiedzę na plebanii, pozwólcie, że sam

wygarbuję mu skórę, by zapamiętał do końca życia, że nie należy lekceważyć poleceń tak

zacnego człowieka jak wy.

Ksiądz uśmiechnął się wyrozumiale.

– Nie przypadek to, lecz łaskawa Opatrzność Boża. – Podniósł oczy do nieba, jakby

oczekiwał, że zaraz zza chmur wyłoni się dobry Bóg i powie dobrotliwie: „Tak, tak, właśnie ja w

podobny sposób pokierowałem sprawami”.

Minęliśmy postawną klucznicę, kobietę o twarzy jakby ciosanej młotkiem przez

niezręcznego rzeźbiarza. Obrzuciła mnie ponurym spojrzeniem, a zauważyłem też, że jej palce

zacisnęły się na masywnej główce klucza, niczym na rękojeści broni. Na dziedzińcu poza tą

kobietą nie było żywej duszy.

– Mniszki oddają się modlitwom i kontemplacji w klasztornej kaplicy – wyjaśnił ksiądz.

– Ile zakonnic mieszka w tej chwili w klasztorze?

Zawahał się. Bardzo wyraźnie się zawahał. A przecież był kapelanem zgromadzenia od

wielu lat, czy więc nie powinien znać tej liczby na pamięć? Oczywiście liczba mniszek zmieniała

się, jedne umierały, inne przychodziły, ale, na Boga, nie działo się to w takim tempie, by

człowiek nie mógł spamiętać.

– Dwadzieścia cztery – rzekł. – Było dwadzieścia pięć. – Otarł wierzchem dłoni łzę z

kącika oka. – Dopóki matka Konstancja nie odeszła do chwały Pana. Zaczekajcie, z łaski swojej,

mistrzu inkwizytorze, tu, w refektarzu, a ja tymczasem...

– Będę wam towarzyszył – przerwałem mu stanowczo.

– Ależ to żeński klasztor i...

– Powiedziałem, że będę wam towarzyszył – rzekłem jeszcze ostrzej niż poprzednio.

Kapelan zwiesił głowę i przygarbił ramiona, jakby moje słowa położyły mu się na

barkach powodującym niezwykłą udrękę ciężarem. Nic już nie powiedział, tylko noga za nogą

powlókł się przodem. Przeszliśmy przez wewnętrzną bramę, potem wyślizganymi, stromymi

schodami na pierwsze piętro. Nadal nie spotkaliśmy nikogo po drodze. W pewnym momencie

ksiądz przystanął i zastukał w drzwi.

– Wejdź – rozległ się z wnętrza mocny, dźwięczny głos, z całą pewnością należący do

młodej kobiety.

– Tak jak zapowiadałem, matko – zaczął mówić szybko kapelan już w momencie, kiedy

drzwi były zaledwie uchylone. – Przyprowadziłem do ciebie inkwizytora, który pragnął

rozmawiać z naszą nieodżałowaną matką Konstancją.

Nawet idiota by się zorientował, że ksiądz, mówiąc w ten sposób, uprzedza, że nie

przybył sam, i ostrzega mniszkę, by nie okazała w żaden sposób zdziwienia.

– Zaczekajcie, moi mili! – Czyżbym usłyszał w głosie siostry Matyldy nutę paniki? –

Muszę skończyć modlitwę.

Ksiądz posłusznie przymknął drzwi.

– Bogobojne dziecko o sercu pełnym żarliwej wiary – westchnął.

Drzwi były grube, lecz mimo to wydawało mi się, że słyszę odgłosy, które świadczyły nie

o spokojnej modlitwie, lecz raczej nerwowej krzątaninie. W końcu uchyliły się znowu i przez

szparę pomiędzy ich krawędzią a futryną prześliznęła się siostra Matylda.

– Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus – powiedziała. – Zapraszam do refektarza.

Inkwizytorze, księże kapelanie.

Zastępczyni zmarłej Konstancji była postawną, najwyżej trzydziestoletnią kobietą o jasnej

cerze i ogromnych niebieskich oczach. Choć spod kornetu nie widziałem jej włosów, to

wyobrażałem sobie, że muszą być koloru dojrzałego zboża. Nie była może olśniewającą

pięknością, lecz mężczyzna, który odmówiłby jej wstępu do swego łoża, musiałby albo być

pomylony, albo gustować we własnej płci. Miała na sobie tradycyjny strój adelanek: szary habit

przepasany białym sznurem. Jednak gdy ruszyła, prowadząc nas do refektarza, zobaczyłem coś,

co mnie bardzo zastanowiło. Od kiedy to bowiem mniszki paradowały w delikatnych atłasowych

pantofelkach z wyciągniętymi noskami i złotymi klamerkami? Zawsze wydawało mi się, że do

habitu bardziej pasują drewniane chodaki lub skórzane sandały, ale być może nie nadążałem po

prostu za zakonną modą. Kapelan musiał dostrzec to, co i ja, gdyż zauważyłem, jak jego policzki

pokrywają się rumieńcem. Roztropnie jednak nie odezwał się ani słowem. Idąc za odzianą w

habit siostrą Matyldą, mogłem się tylko domyślać kształtów jej ciała, a byłem pewien, iż nie

zawiódłby się ten, przed kim zrzuciłaby odzienie. Uroda oczywiście nie była w żadnej mierze

czynnikiem obciążającym. Wśród mniszek trafiały się czasami wyjątkowe piękności, choć trzeba

też przyznać, że zdecydowaną większość stanowiły kobiety tylko trochę ładniejsze od niechlujnie

ułożonego stosu drewna.

Zakonnica wprowadziła nas do niewielkiego refektarza, w którym dominowała wielka

rzeźba Jezusa Karzącego. Artysta znakomicie uchwycił dynamikę postaci i wydawało się, że

Chrystus już za moment spuści ostrze miecza na głowy ludzi, którzy wchodzili do komnaty.

Siostra Matylda przysiadła na skraju ławy i zauważyłem, że tak zręcznie ułożyła nogi, by kraj

habitu osłonił jej stopy. Najwyraźniej sama już zorientowała się w niestosowności swego stroju.

– Przybywacie w czas żałości, smutku i boleści, mistrzu inkwizytorze – rzekła znękanym,

cichym głosem. – W czym wam mogę usłużyć?

– Już siekiera do korzenia drzew jest przyłożona – wypowiedziałem z namaszczeniem

zdanie z listu i pilnie obserwowałem reakcję zakonnicy oraz księdza.

Siostra Matylda nadzwyczaj szczerze się zdumiała.

– Słucham? Co to ma znaczyć?

– Takie przesłanie dotyczyło matki Konstancji – odparłem. – I chciałbym się dowiedzieć,

czy dla was, siostro Matyldo, brzmi ono znajomo?

Mniszka miała tak jasną cerę, iż nie wyobrażałem sobie, że mogłaby zblednąć i że

ktokolwiek mógłby tę bladość dostrzec. Ale czyżby mi się tylko zdawało, że ujrzałem w jej

oczach zaniepokojenie? A może nawet strach?

– To cytat z Pisma, tyle każdy wie – powiedziała. – Ale cóż mogę wam powiedzieć

więcej?

– A wy, księże kapelanie? Może wy coś wiecie?

– Ja? Ja? Skądże znowu... – Nerwowo wzruszył ramionami. – Wyjaśnijcie, jeśli łaska, o

co wam chodzi?

Już zawczasu przemyślałem sobie, co zrobię, kiedy rozmowa dojdzie do tego właśnie

punktu.

– Doręczono

nam pismo z tym samym cytatem z Biblii tuż przed dramatyczną śmiercią biskupa Augustyna

Schaeffera. Nie wiem, czy siostra słyszała, iż biskup został spalony na stosie...

– I do nas, choć zamkniętych w klasztorze, dochodzą wieści ze świata. Modliłyśmy się za

pokój jego duszy.

– Słyszałem, że był to człowiek wielkiej świętości – rozczulił się ksiądz.

– W takim razie świętość tę starannie ukrywał – stwierdziłem – gdyż z zachowania i

pozorów był krzywdzącym pacholęta sodomitą, sybarytą, próżniakiem, opojem i zdziercą.

– Jak możecie w ten sposób...

Stanowczym gestem uniosłem dłoń. Nie wiem, czy sądził, że chcę go uderzyć, ale zamilkł

w pół słowa i szarpnął się do tyłu.

– Taka jest prawda – rzekłem spokojnie – którą znać trzeba, ponieważ inaczej nie można

prowadzić skutecznego śledztwa. Kilka dni temu otrzymaliśmy list od tej samej osoby,

prawdopodobnego zabójcy biskupa. Tym razem dotyczył matki Konstancji. I okazało się, że

dziwnym zbiegiem okoliczności – popatrzyłem wprost w twarz kapelana – matka Konstancja

właśnie umarła. Mówicie, że naturalną śmiercią, prawda?

Gorliwie pokiwał głową.

– A czy jesteście kwalifikowanym medykiem, by stwierdzić, że jej nie otruto?

– Oczywiście, że nie, ale przecież...

– Będę musiał przeprowadzić oględziny zwłok – przerwałem mu.

– Nie pozwalam – wreszcie odezwała się siostra Matylda. – Bez zgody biskupa nie

możecie nic uczynić, a ręczę, że biskup takiej zgody nie wyda.

– Droga siostrzyczko. Ja mogę wszystko. – Spojrzałem prosto w jej oczy. – Nawet

rozpocząć teraz i tutaj kwalifikowane przesłuchania połączone z torturami.

– Oczywista bzdura – syknął ksiądz. – Nie słuchaj go, Matyldo. Inkwizytorzy mają

ogromne uprawnienia, ale kiedy są na tropie herezji lub czarnoksięstwa, a nie ot tak, dla

własnego widzimisię.

– A nie jestem na tropie? Spalony na stosie biskup to mało? A jeszcze dochodzi martwa

przeorysza...

– Czemu łączycie te dwa dramaty? – wykrzyknął kapelan.

– Bo listy pochodziły od tej samej osoby i występował w nich identyczny cytat.

Zastanawia mnie tylko jedno. – Wpatrywałem się w staruszka, a on wyglądał niczym mysz

sparaliżowana kocią obecnością. – Dlaczego ten sam człowiek miał zapowiadać śmierć

grzesznika, jakim był biskup, i świętej, jak mówicie, kobiety, jaką była matka Konstancja.

Zresztą... – Machnąłem ręką. – Może mu było po prostu wszystko jedno.

Potem uśmiechnąłem się.

– Zastanawia mnie również, kto będzie następny. – Potarłem kciukiem podbródek.

Ksiądz aż podskoczył. Zakonnica zachowała o wiele więcej zimnej krwi, lecz wydawało

mi się, że zadrżały jej ramiona.

– Jaki następny? Co za następny?

– Byli już biskup i przeorysza, więc znowu pewnie zginie ktoś z duchowieństwa... Nie

żeby mnie to szalenie martwiło, ale rozumiecie sami: obowiązki inkwizytora wymagają, bym

zajął się tą sprawą.

Siostra Matylda wstała.

– Inkwizytorze, wysłuchałam was grzecznie i uważnie. Wiem, że macie kłopot i musicie

rozwiązać tajemnicę tragicznej śmierci Jego Ekscelencji biskupa Augustyna Schaeffera. Ale nie

życzę sobie, byście łączyli z tym dramatem imię naszej ukochanej matki Konstancji oraz narażali

na szwank dobre imię zgromadzenia adelanek. Matka Konstancja zgasła w pokoju ducha,

przyjęła święte sakramenty i wyraziła ostatnią wolę. Zaręczam wam, że nie została przez nikogo

otruta, bo nawet gdyby ktoś był na tyle szalony, by zdobyć się na podobnie grzeszny uczynek, to

sami widzieliście, iż niełatwo obcemu wejść na teren klasztoru...

– Ile zakonnic mieszka teraz w klasztorze?

– Cco takiego? – Przerwałem siostrze tak niespodziewanie, że zupełnie się zmieszała.

– Ile zakonnic mieszka teraz w klasztorze? – powtórzyłem ostrzejszym tonem.

– A co wam...

– Ile?!

Widziałem, że kapelan chce coś powiedzieć, lecz chwyciłem go tak silnie za dłoń, że aż

przyklęknął.

– Dwadzieścia sześć – odparła wreszcie siostra Matylda.

Puściłem rękę księdza, wtedy on uniósł się z kolan ze zbolałym wyrazem twarzy.

– Oszalał ten inkwizytor – warknął. – Jeszcze dzisiaj wyślę pismo do biskupa, by

powiadomił waszych przełożonych o waszej niesłychanej bezczelności. – Teraz spojrzał prosto

na mnie i widziałem, że jest autentycznie wściekły. Aż szczęki mu drgały ze złości. Pociesznie

wyglądał, trzeba przyznać.

– Nikt wam nie może odmówić takiego prawa.

– Opuśćcie już mój klasztor, inkwizytorze. – Siostra Matylda stała nade mną niczym

surowa królowa nad tarzającym się w pyle złoczyńcą. – I nie wracajcie nigdy!

Wstałem z ławy.

– Uważajcie na siebie – poradziłem serdecznie. – Bowiem ktoś rozpoczął polowanie i kto

wie czy któreś z was nie jest upatrzone na następną ofiarę.

Oboje zamarli, więc pochyliłem uprzejmie głowę.

– Dziękuję za miłe przyjęcie i proszę wybaczyć kłopot, jaki sprawiłem. Cieszę się, że

siostrę poznałem. – Uśmiechnąłem się samymi kącikami ust. – Piękne pantofelki – dodałem,

odwróciłem się i ruszyłem w stronę drzwi.

Mogłem zażądać otwarcia grobu przeoryszy. Owszem, mogłem. Tyle tylko, że nic by mi

to nie dało. Byłem pewien, że siostra Matylda natychmiast zwołałaby wszystkie mniszki, które

zasłoniłyby mogiłę murem z własnych ciał. I co wtedy? Miałem walczyć z dwudziestoma

czterema lub dwudziestoma sześcioma zakonnicami? Zdeterminowanymi kobietami, które

niedopuszczenie mnie do grobu uznałyby za najważniejsze zadanie ich życia? No cóż, nawet jeśli

wyszedłbym z klasztoru żywy, to na pewno nieźle pokiereszowany, a to nie zrobiłoby dobrze ani

mojej reputacji, ani reputacji Świętego Officjum. Dlatego lepiej było wycofać się i zadowolić

faktem, że mocno wstrząsnąłem tym ulem. Bo w klasztorze coś się działo, coś złego, czego nie

chciano ujawniać przed nikim z zewnątrz. Oczywiście nie musiało to mieć nic wspólnego z

zadaniami inkwizytorskimi. Może mniszki prowadziły nazbyt światowe życie i nie stroniły od

uciech właściwych ludziom świeckim? Może przeorysza umarła w czasie spędzania płodu? A

może została zabita przez siostrzyczkę, której nazbyt dała się we znaki, które zbyt surowo karała

czy złośliwie upokorzyła? Nie takie rzeczy zdarzały się w klasztorach, zwłaszcza żeńskich.

Przyznam, że zawsze z niezwykłą podejrzliwością przyglądałem się zakonnicom. Kobiet nie

stworzono przecież, by spędzały życie w zimnej celi klasztoru, zajmując się jedynie modlitwą i

umartwieniami. Kobiety stworzono, by grzały męskie łoża (i męskie serca) oraz by zajmowały

się rodzeniem dzieci i pielęgnowaniem ogniska domowego. Jeśli jakaś niewiasta tego nie

rozumiała lub nie chciała rozumieć, oznaczało to, że nie jest przy zdrowych zmysłach. Dlatego

też, jak mówiłem wcześniej, przyglądałem się ogromnie podejrzliwie żeńskim klasztorom, jako

siedliskom ludzi mających kłopoty z pojmowaniem właściwego znaczenia spraw.

Nurtował mnie jeszcze jeden problem. Ile w klasztorze mieszkało, tak naprawdę,

zakonnic? Dwadzieścia cztery, jak chciał kapelan, czy dwadzieścia sześć, jak powiedziała siostra

Matylda? I czy ta kwestia w ogóle była istotna?

***

Czekającym przed klasztorem żołnierzom sprawa mojego bezpiecznego powrotu

najwyraźniej nie spędzała snu z powiek, gdyż wszyscy trzej drzemali sobie na słoneczku, a obok

nich leżało kilka butelek po winie. Albo naprawdę szybko pili, albo wizyta w klasztorze zajęła mi

więcej czasu, niż sądziłem... Szturchnąłem Giuseppe Francisca w żebra i ledwo zdążyłem

odsunąć stopę, kiedy jego sztylet wbił się w ziemię tuż przed czubkiem mojego buta. Żołnierz

poderwał się na równe nogi, lecz kiedy mnie zobaczył, wstrząsnął głową.

– Wybaczcie, mistrzu inkwizytorze – powiedział wcale nie skruszonym tonem. – Ja to

śpię czujnie jak zając pod krzaczkiem. Nie wiedziałem, że to wy. Bóg łaskaw, że przez

przypadek was nie trafiłem.

– Nie trafiłeś, boś zbyt powolny – odparłem.

Nabierałem coraz większej pewności, iż uderzenie było zamierzone. Cóż, nie takie rzeczy

wymyślali żołnierze, by poddać testowi nowych dowódców. Nie przypuszczałem jednak, że ktoś

spróbuje podobnych figli z inkwizytorem.

– Ano mówię: rozespany jak ten suseł. – Najemnik wyszczerzył zęby. – Gdyby nie to, nie

ucieklibyście z nogą, już ja wam mówię.

– Gdyby nie to, nie celowałbyś przecież we mnie nożem. – Spoglądałem mu prosto w

oczy. – Bo gdybyś, nie daj Bóg, mnie przez przypadek zabił, przecież naraziłbyś siebie i swych

kolegów na trwające wiele dni tortury, po których śmierć zdawałaby się wybawieniem. Tak, tak.

– Odwróciłem spojrzenie i podszedłem do konia. Celowo ustawiłem się plecami do żołnierzy i

udawałem, że sprawdzam popręg. – Tak to już właśnie jest, że Święte Officjum nie zna się ani na

żartach, ani na wypadkach, a po śmierci inkwizytora jego bracia zlatują się zewsząd wokół

niczym pszczoły do miodu.

Teraz obróciłem się i zobaczyłem, że wszyscy trzej mężczyźni stoją. Zdawało mi się, że

słuchają uważnie, i zdawało mi się również, że Kuno oraz Bruno nieszczególnie są zachwyceni

żarcikiem swego kompana.

– Ludzie nam niechętni powiadają co prawda: jak muchy do ścierwa – dokończyłem z

szerokim uśmiechem.

Kuno i Bruno wybuchnęli rechotem, w którym chyba czułem nutę ulgi, a może również

przypochlebne brzmienie. Giuseppe Francisco szybko się do nich przyłączył, nawet z wielkiej

uciechy plasnął mocno dłońmi w uda. Cóż, pomyślałem, nie tak trudno zapanować nad ludźmi,

kiedy jest się inkwizytorem i kiedy za plecami człowieka stoi potęga wielkiej instytucji, instytucji

bezlitosnej i, tak jak mówiłem, nieznającej się na żartach. Ale czy poradziłbym sobie z tymi

obwiesiami, gdybym był zaledwie oficerem w jakimś miejskim garnizonie? Czy potrafiłbym ich

wytresować jak psy, by grzecznie jedli mi z ręki? Zapewne tak, ponieważ przewyższałem ich

inteligencją w stopniu, w jakim doświadczony szczurołap przewyższa inteligencją szczura. A

bitwy wygrywa się nie tylko za pomocą miecza, lecz przede wszystkim za pomocą rozumu. Czyż

nie tego uczyły nas galijskie pamiętniki Juliusza Cezara, który to wódz gromił armie nawet i

dziesięciokroć przewyższające liczebnością jego szczupłe oddziały?

– Wszystko dobrze, mistrzu inkwizytorze? Jak tam mniszeczki? Warte grzechu? –

Giuseppe Francisco przymrużył porozumiewawczo oko. Pragnął zatrzeć złe wrażenie teatralnie

wymuszaną konfidencją, lecz nie widziałem powodu, by mu w tym nie pomóc, gdyż miałem

nadzieję, że dzisiejsza lekcja przemówiła żołnierzom do rozumu i nie ma potrzeby jej ciągnąć.

– Słodkie niczym miód z piołunem – odparłem zgodnie z prawdą.

– Mieliśmy kiedyś takie... – mlasnął Kuno. – Zakonniczki – wyrzekł to słowo z takim

zapałem, jakby opisywał niezwykle ekscytujące postaci.

– He, he – zarechotał Bruno. – Jak żeśmy poszli na księcia padańskiego, co? Oj, działo się

wtedy, działo.

– Służyliście papieżowi?

– Ano – do dyskusji włączył się Giuseppe Francisco i kiwnął głową. – Papież miał z

księciem rachunki do policzenia i nas wynajął jako biegłych rachmistrzów. Toteż i całe

padańskie księstwo żeśmy od korzonków traw po szczyty drzew dobrze porachowali.

Przytaknąłem, gdyż wiedziałem, o czym mówią. Spór papieża z padańskim księciem

odbił się szerokim echem na całym świecie, a po wielkim triumfie papieskich wojsk znaczenie

Rzymu nie tylko w Italii, lecz i w całej Europie ogromnie wzrosło. A księstwo rzeczywiście

dobrze, jak powiedział najemnik, „porachowano”. Czyli mówiąc prościej, zrównano z ziemią.

Nieszczęsnego księcia i jego rodzinę pochwycono, po czym ukamienowano w Watykanie na

oczach tłumów. Podobno Ojciec Święty sam raczył rzucić pierwszym kamieniem.

No ale nie byłem tu przecież, by z najemnikami gawędzić o obronie wiary, zwłaszcza że

duża część inkwizytorów po cichu sprzyjała księciu, który w przeciwieństwie do większości

papieży nigdy nie krył, iż serdecznie myśli o Świętym Officjum. Cóż jednak mieliśmy zrobić? Ta

wojna nie dotyczyła kwestii wiary, lecz podatków, ceł, praw własności i urażonych ambicji.

Inkwizytorium ani nie mogło, ani nie chciało się do niej mieszać.

– Mam dla was robotę, moje wy zuchy – powiedziałem serdecznym tonem. – Robotę,

która, dam sobie rękę uciąć, bardzo przypadnie wam do gustu.

– Aż się boję zapytać... – mruknął Giuseppe Francisco, znowu pokazując, że jest nie tylko

najbardziej bystry, lecz i najśmielszy.

– Waszym zadaniem jest to, że dostajecie wolny wieczór i możecie szaleć po karczmach

oraz pić ile wlezie.

Kuno i Bruno roześmiali się ze szczerą, spontaniczną radością, lecz trzeci z żołnierzy nie

dał się tak łatwo chwycić na wędkę.

– Co mamy robić poza tym, mistrzu?

– Szczerze i wesoło rozmawiać z ludźmi. Jak również słuchać rozmów.

– Czy interesować nas będzie jakiś szczególny temat? – Zmrużył porozumiewawczo

oczy.

– Otóż to. – Skinąłem głową. – Interesować was będzie klasztor adelanek oraz jego

zmarła przeorysza Konstancja. Posłuchajcie, co ludzie mają do powiedzenia na jej temat. Plotki,

legendy, żarciki, a może, może coś więcej...

– Uszczypliwości, szyderstwa, a nawet, nawet – przyciszył teatralnie głos –

os-kar-że-nia...

– Właśnie tak – zgodziłem się, znowu mając nieodparte wrażenie, że Giuseppe Francisco

jest męczącym towarzyszem.

Rozdział V

Informator

List znajdujący się na blacie stołu obróciłem w palcach

po raz nie wiedzieć który, a przeczytałem tyle razy, że nauczyłem się go na pamięć. I cały czas

nie miałem pojęcia, co sądzić o propozycji w nim zawartej. Choć znałem siebie na tyle, by

wiedzieć, że jeśli tylko nie zdarzy się nic niespodziewanego, to z tej propozycji skorzystam. Być

może na własne nieszczęście. List bowiem umawiał mnie na nocne spotkanie nad rzeką, za

portowymi magazynami. Widziałem wcześniej te okolice, z mulistym, zarośniętym chaszczami

brzegiem, i sprawiały one wrażenie świetnego miejsca na to, by kogoś zarżnąć bez zwracania na

siebie uwagi i potem bez trudu pozbyć się trupa. Czy ktoś mógł pragnąć mojej śmierci? Ba,

niejeden znalazłby się taki człowiek! Pytanie należało postawić inaczej: czy ktoś tak bardzo się

mnie obawiał, że gotów był zadrzeć z potęgą Świętego Officjum? Wszyscy przecież znali

powiedzenie: „Kiedy ginie inkwizytor, czarne płaszcze ruszają do tańca”. Naprawdę dbaliśmy o

swoich towarzyszy i nie puszczaliśmy płazem ich śmierci. Ale czasami zdarzało się, że przez

naszych wrogów przemawiała desperacja. Poza tym zawsze można było rozpuścić plotki

mówiące, że pijany inkwizytor wybrał się na dziwki, a wtedy ktoś przypadkowo w ciemnościach

zasiekł go na nabrzeżu i zabrał gotówkę. Ot, historia jak tysiące innych, a inkwizytor sam był

sobie winien, gdyż należało paradować w oficjalnym czarnym płaszczu z krzyżem i nie

pozbywać się wynajętych do ochrony żołnierzy. Rzeczywiście ktoś mógł liczyć, że sprawa

zostanie w ten sposób potraktowana. Musiałem jednak zaryzykować. Nie mogłem prowadzić

śledztwa i jednocześnie kryć się ze strachu w mysiej norze. Trzeba podjąć rękawicę, którą mi

rzucono. Nie wiem, czy istnieje miasto, w którym okolice portu lub przystani, czy to

rzecznych, czy morskich, należą do miejsc bezpiecznych. Zwykle stają się one siedliskiem

przeróżnej maści włóczęgów, rozbójników, a co najmniej wydrwigroszy. Razem z takimi

nicponiami można się natknąć na pokątnych handlarzy, a także na całe stada sprzedajnych

dziewek. Nie inaczej działo się w Luthoff. Taki teren nie jest bezpieczny dla człowieka, który

wygląda, jakby za zdarte z niego odzienie można było kupić kilka kolejek gorzałki, i który

jednocześnie nie wzbudza szacunku posturą lub orężem albo też nie otacza się zbrojnymi

towarzyszami. Ja musiałem przyjść sam, nie zamierzałem również wygłupiać się zakładaniem

kolczej koszulki i przypasywaniem miecza, zwłaszcza że podobny strój nie tyle zwiększyłby

moje bezpieczeństwo, ile zwiększyłby zainteresowanie moją osobą. Dlatego zdecydowałem się

pożyczyć od Kuna jego długi, podarty płaszcz z kapturem. U właściciela tawerny wypatrzyłem

krótką laskę obciążoną ołowiem i bez trudu uprosiłem go, by mi jej użyczył na jeden wieczór.

Był więcej niż zadowolony z faktu, iż może wyświadczyć przysługę inkwizytorowi. Schowałem

laskę za pazuchę i przejrzałem się w lustrze. Wyglądałem co najmniej podejrzanie, a w dodatku

raczej ubogo. A więc dokładnie tak, jak powinien wyglądać w czasie eskapady do dzielnicy

portowej ktoś, kto nie chce wyróżniać się z tłumu.

Wedle polecenia autora listu miałem przejść za portowe magazyny i stanąć na skraju

rzeki, tak by wyrastająca na drugim brzegu, jasno oświetlona wieżyca kościoła Świętego Marka

znajdowała się dokładnie naprzeciwko mnie.

Na wyznaczone miejsce udało mi się przyjść bez szczególnych problemów. Parę razy ktoś

mnie potrącił, zaczepiło mnie kilka zionących trunkowymi oparami i pijanych nierządnic, ktoś

próbował mnie okraść (połamałem złodziejowi za to palce), a ktoś inny naciągnąć na kolejkę

napitku. W sumie więc wszystko poszło jak z płatka. Kiedy znalazłem się na brzegu rzeki, mając

po prawej stronie oświetlony kościół, zrozumiałem, dlaczego spotkanie zostało wyznaczone

właśnie w tym, nie innym miejscu. Mocny blask bijący od wież Świętego Marka kładł się jasnym

pasmem zarówno na wodzie, jak i brzegu, na którym stałem. Natomiast po mojej lewej ręce w

odległości kilkunastu kroków rosły gęste i wysokie krzewy, tak więc byłem wystawiony na

widok, jednocześnie nie będąc w stanie dostrzec tego, kto mnie zaprosił na to spotkanie.

– Przyszliście sami? Nie odwracajcie się! – dobiegł mnie stłumiony męski głos. Tak jak

się spodziewałem, wołano z krzaków za moimi plecami.

– Nie odwracam się – odparłem spokojnie.

Nie chciałem, by stojący za mną człowiek rozzłościł się z jakiegokolwiek powodu.

Wyobrażałem sobie, ba, byłem niemal pewien! że opuszka wskazującego palca jego dłoni

spoczywa teraz na spuście kuszy. I wolałem, by ten palec nie zadrżał.

– I owszem, przyszedłem sam, tak jak kazaliście.

– Dobrze, bardzo dobrze. Siadajcie.

– Tu? W tym śmierdzącym błocku? Oszaleliście?

– No tak – wyraźnie się zacukał. – Co by tu...

– Myślcie – westchnąłem. – W końcu sami mnie zaprosiliście, więc pewnie wiecie, co

robić dalej.

Usłyszałem, jak na środku rzeki ktoś głośno klnie, i zaraz potem zamigotało tam

światełko latarni. Oczywiście ukrytego w zaroślach mężczyzny nikt nie mógł stamtąd wypatrzyć,

lecz najwyraźniej ten odgłos i te światła go zdenerwowały. Zamamrotał coś szybko pod nosem.

– Kim jesteście i czego ode mnie chcecie? – spytałem, by zająć czymś jego myśli i by

myśli te nie skupiły się na kwestii „co zrobić z kuszą?”.

– Słyszałem, że pytacie o klasztor. I o przeoryszę – odparł po chwili.

– Tak właśnie jest. Chcecie mi się z czegoś zwierzyć?

– Na pewno jesteście inkwizytorem? – usłyszałem w głosie mężczyzny niedowierzanie

zmieszane z obawą.

– Jak mogę wam to udowodnić?

– Na którym piętrze w Akademii znajduje się dormitorium uczniów? – zadał pytanie tak

szybko, iż byłem pewien, że miał je zawczasu przygotowane.

– Na parterze – odparłem spokojnie. – Jednak sądząc po brzmieniu waszego głosu, za

waszych czasów było jeszcze w drewnianym budynku obok głównego gmachu.

– Za moich, za moich... Skąd wiecie, na gniew Jezusa?!

– Czy pytalibyście o to, gdybyście sami nie byli kiedyś uczniem Akademii? Czy

chcielibyście mi pomóc, gdybyście nie czuli, że dawniej w waszym sercu drżała słodka nuta

powołania?

Zaśmiał się, wyraźnie uspokojony. Potem usłyszałem, jak przedziera się przez krzewy.

Jego buty mlaskały w gęstym błocku.

– No, teraz wam prawdziwie wierzę – powiedział. – Obróćcie się, jeśli chcecie.

Stanąłem plecami do rzeki, nadal nie widząc twarzy, a tylko barczystą, krzepką sylwetkę.

W chwilę potem mężczyzna zbliżył się do mnie z wyciągniętą ręką. Kuszę zdążył rozładować i z

powrotem zarzucić sobie na plecy.

– Witajcie, mistrzu Madderdin, witajcie. I wybaczcie moją ostrożność, ale sami niebawem

zrozumiecie co i czemu.

– Nie wybaczyłbym, gdyby ten bełt trafił w moje plecy – odparłem, ściskając dłoń, która

była twarda niczym deska. – A tak to z radością wybaczam. Jesteście żołnierzem?

– Sierżant Adolf Gruber z piechoty szwarcwaldzkiej – rzekł z dumą i podkręcił

sumiastego wąsa. – Teraz na służbie jego miłości barona Sterna.

– Baron Stern – zamyśliłem się. – Przecież to ten, na którego ciągle skarżą się

mieszczanie w Luthoff, czy nie tak? Coś tam o nim słyszałem... ale niewiele...

– I nie dziwota, bo tytuł na milę śmierdzi farbami.

– To znaczy?

– Dziadek pana barona miał farbiarnię, ojciec już i farbiarnie, i przędzalnie, i garbarnie, i

sklepy, a pod koniec życia nawet szlachectwo. A pan baron dostał tytuł, bo dobrze wiedział, do

czyjego łóżka na cesarskim dworze posłać własne siostry.

– Zdolni ludzie – mruknąłem.

– O tak, zdooolni – przyznał mi rację i zrozumiałem, że łagodnie mówiąc, nie przepada za

swoimi chlebodawcami.

– Tu będziemy rozmawiać? – Uniosłem stopę, a błocko mlasnęło i z trudem, niechętnie ją

wypuściło. – Buty mi zaraz przemokną.

– Pewnie, że nie tu. Chodźcie za mną.

– Dokąd?

– Nie bójcie się, nie do portu – zaśmiał się. – Tam byśmy spokojnie nie pogadali. Znam

taki jeden stateczek, który cumuje zawsze w tym samym miejscu. Strażnik wpuści nas na pokład,

bo to mój znajomek.

Hm, ciekawe, że Gruber miał znajomka, który wpuszczał go na pokład łodzi. Co tam robił

ten dawny sierżant? Zajmował się przemytem? Mordował lub torturował ludzi? A może po

prostu sprowadzał sobie kochanki lub ladacznice, by w bezpiecznym, spokojnym miejscu

oddawać się rozpuście?

Mniej więcej milę przeszliśmy w milczeniu i jedynym dźwiękiem nam towarzyszącym

był chlupot błocka oraz ciężkie sapanie sierżanta. Jak widać, Gruber najlepsze lata miał już za

sobą.

W końcu

przedarliśmy się przez zasłonę trzcin, a kiedy odgarniałem mięsiste, mokre liście, miałem niemiłe

wrażenie, jakbym przedzierał się przez truchło rozkładającego się trupa. Bo też i śmierdziało w

tym miejscu niemiłosiernie zgniłym błockiem.

– Ale żeście sobie miejsce wybrali – burknąłem, lecz sierżant nic nie odpowiedział.

– Ahoj, ahoj – zawołał półgłosem. – To ja, Gruber. Jesteś tam?

– Jestem! – zawołał ktoś i zobaczyłem, jak zza sitowia unosi się kula światła. Zapewne

czuwający na łodzi człowiek podniósł właśnie latarnię.

Okazało się, że łódź cumowała przy starym molo, o tak podziurawionych i przegniłych

deskach, iż zastanawiałem się, czy wytrzymają te kilka kroków, które dzieliły nas od pokładu.

Jakoś wytrzymały...

– Właźże, Gruber, właź i ty, chłopaku – rzekł strażnik. – Chcecie butelkę albo i dwie? –

Uniósł latarnię i dostrzegłem, że mi się przygląda. – Niezły towar żeś przywlókł, stary capie –

powiedział z rubaszną życzliwością. – Lepszy niż to, co tu zwykle ściągasz.

Sierżant zerknął spłoszony w moją stronę, ale tylko zacisnąłem usta. Nietrudno było się

teraz domyślić, do czego przyboczny barona Sterna potrzebuje łodzi ukrytej w ustronnym

miejscu.

– Yhhh, kwiatuszek! – zawarczał przyjaźnie strażnik i zauważyłem, że najwyraźniej

chciał mnie klepnąć w pośladki. Odsunąłem się.

– Dawaj tę butelkę – rozkazał ostro Gruber swemu znajomkowi, a mnie niemal wepchnął

do kajuty. – Zejdźcie po schodach, tylko uważajcie, bo ciemno – zaszeptał mi w ucho.

– Nie bądź taki nieużyty, Gruber. Powiedz mu, że takiemu chłopakowi jak on nikt nie

dogodzi tak, jak ja dogodzę. Bo mówię ci, że...

– Dasz wreszcie to wino? – w głosie Grubera zabrzmiała na tyle groźna nuta, że na

miejscu strażnika dwa razy bym się zastanowił, zanim kontynuowałbym dyskusję.

– Masz, masz, zazdrośniku – burknął strażnik, po czym usłyszałem ciężkie kroki sierżanta

na schodach. Niósł przed sobą małą oliwną lampkę.

Gruber zatrzasnął za sobą drzwi i przysiadł naprzeciwko mnie. Lampkę postawił

ostrożnie na deskach podłogi.

– Ten dureń jest przygłuchy, jednak na wszelki wypadek lepiej mówić ściszonym głosem.

Nie żeby podsłuchiwał ze złej woli, ale wiecie, nudzi się człowiekowi, to i może... – nie skończył

zdania i westchnął.

Położył sobie dłonie na kolanach, po czym uniósł głowę, by spojrzeć na mnie. Zaraz

potem uciekł ze wzrokiem.

– Wiecie, co do tego, co żeście właśnie usłyszeli, powiem wam...

– Sierżancie Gruber – przerwałem stanowczo – ani Inkwizytorium, ani ja nie jesteśmy

zainteresowani, kogo hołubicie pod kołdrą, abyście tylko nie chędożyli demona lub czarownicy.

– Nie, no nie, co też wy... – roześmiał się.

Chociaż domyślałem się, że był to śmiech mocno wymuszony, wydawało mi się, że

jednak nieco się uspokoił.

– Wiecie, jak się w wojsku rzeczy miały... – Spoglądał gdzieś w bok kajuty. – Kręciło się

trochę kobiet przy obozie, ale to były brudne wywłoki, śmierdzące. Każdy im przetrzepał futro

po sto razy albo i więcej, więc aż obrzydzenie brało, by w taką wkładać podobnie delikatny

instrument co mój...

– Rozumiem – odparłem z kamienną miną.

– A rekruci. Ha! – Aż cmoknął głośno. – Było wśród nich kilku grzecznych, dbających o

siebie chłopaczków, słodkich niczym cukiereczki i schludnych, jakby dopiero co wyszli spod

igły. Toteż i posmakowałem zakazanego owocu. – Westchnął ciężko. – I strach powiedzieć:

zasmakowałem.

Nie zamierzałem ani ganić Grubera, ani przerywać mu opowieści, niezależnie od tego,

jaki sam miałem stosunek do sodomicznych wynaturzeń. Ten człowiek mógł mi bardzo pomóc,

więc nie zamierzałem go sobie zrażać. Postanowiłem, że zachowam uprzedzającą grzeczność.

No, chyba że zażądałby mojego tyłka jako zapłaty...

– Bo wiecie, w wojsku jest tak samo jak na statku płynącym w daleki rejs czy jak w

seminarium. Trudno się oprzeć pokusie męskiego ciała. Któż wie o tym lepiej od naszych

księży?!

To akurat była święta racja. Od samego Watykanu aż po najmniejszą parafię, od samego

początku chrześcijaństwa aż po dzień dzisiejszy trwało wielkie tarło, w którym w roli trącego

występowali świątobliwi duszpasterze, a w roli tartych ponętni młodzieńcy. Pół biedy, jeśli rzecz

się toczyła pomiędzy dorosłymi mężczyznami, gdyż ciężko mówić, by komuś działa się wtedy

krzywda. Gorzej, że często nasi proboszczowie, biskupi, arcybiskupi i kardynałowie gustowali w

chłopięcych ciałkach, bezczeszcząc nawet kilkuletnie dzieci, a krzywdzeni nie mieli do kogo

zwrócić się o pomoc. I wiedziałem, że nie raz i nie dwa jedynie funkcjonariusze Świętego

Officjum wywierali na tych parszywych owcach pomstę Bożą. Chociaż najczęściej unikali drogi

oficjalnej... Cóż, nie da się ukryć, że wielu z nas serdecznie nie znosiło watykańskiego bydła,

począwszy od papieży, a kończąc na prostych wikarych, i najchętniej wszystkich duszpasterzy

użyłoby w charakterze opału, uważając, że to jedyne, na co mogą się przydać.

– Wybaczcie, że tak się zagalopowałem w ocenie, ale tak to już jest w zdaniu prostego

żołnierza, że co w umyśle, to i na języku... – Gruber źle pojął moje milczenie, a obawa, jak

widać, dodała mu swady.

– Nie, nie, nie. – Zamachałem dłonią, by go uspokoić. – Widzicie, zamyśliłem się tylko.

Natomiast nie ganię was za szorstkie słowa o naszym duchowieństwie, bo jak by nie patrzeć i jak

by nie oceniać, to cóż zrobić, panie Gruber, skoro tak się sprawy ułożyły, że... – zawiesiłem głos,

po czym dokończyłem już pogodnym tonem: – Jak ksiądz nie jest złodziejem, to jest

cudzołożnikiem. Jak nie jest ani złodziejem, ani cudzołożnikiem, to najpewniej sodomitą albo

dręczycielem dzieci. A jak ani nie kradnie, ani nie grzeszy cieleśnie, to nie czyni tak bynajmniej z

nabytej cnoty, lecz z wrodzonego bałwaństwa. Takie jest właśnie moje zdanie na wzmiankowany

temat, sierżancie Gruber.

Zarechotał i dostrzegłem, że aż chciał mnie klepnąć w ramię, jednak w ostatniej chwili się

powstrzymał. Rozsądny człowiek...

– Z ust mi wyjęliście te słowa, mistrzu Madderdin – powiedział z uczuciem.

Uderzył pięścią w denko butelki, zgrabnie odbijając tym sposobem korek. Podał mi

flaszę.

– Pewnie kwaśne, ale jeśli chcecie...

Nie sądziłem, by zamierzał mnie otruć, lecz uczono nas, że zaufanie do nieznajomych

zazwyczaj nie jest dobrą inwestycją. Posmakowałem więc ostrożnie i roztarłem trunek językiem

po podniebieniu. Wydawało się, że to po prostu dość podłego gatunku, kwaskowate wino. Nie

wyczułem smaku trucizny, a przecież również takiej umiejętności uczono nas w przesławnej

Akademii Inkwizytorium, więc albo wino nie było zatrute, albo trucizna świetnie przyrządzona.

Upiłem niewielki łyk i oddałem butlę Gruberowi. Przechylił ją i zagulgotał. Jeśli miałbym jakieś

wątpliwości, czy naprawdę pije, czy udaje, to pozbyłem się ich, spoglądając na linię płynu w

butelce. Miał niezłe pragnienie ten sierżant, nie ma co... Dlatego kiedy oddał mi flaszkę, już sobie

nie pożałowałem.

– Kwaśne siki – mruknąłem, ocierając usta.

– Sikowaty kwach – przyznał mi rację i oblizał się.

– Cóż, wyjawcie, z czego pragniecie mi się zwierzyć – powiedziałem. – Bo po

przygotowaniach, jakie przedsięwzięliście, sądzę, że sprawa jest poważna.

– Ba!

Zadumał się po tym okrzyku i widziałem, że zastanawia się, od czego zacząć. W końcu

zdecydował.

– Widzicie, mistrzu Madderdin. Święte Officjum pomogło mi, nie powiem. Dali

rekomendacje, dali też pieniądze, żebym kupił sobie patent sierżanta, bo wiecie, zawsze marzyła

mi się wojaczka... – Uśmiechnął się tak szeroko, że aż obnażył dziąsła.

– Wojaczka piękna rzecz – przyznałem mu rację.

– Ale nie z tego powodu jestem wam wdzięczny, nie z tego... Wyobraźcie sobie, panie

Madderdin, że kilkanaście lat temu zachorowała moja córeczka...

Uniosłem jedynie brwi (czego Gruber nie mógł zresztą zauważyć, gdyż opuścił głowę),

ale nie skomentowałem tej sprawy, gdyż wiedziałem, że mężczyźni lubujący się we wdziękach

przedstawicieli własnej płci często zakładali rodziny, by ich grzeszne żądze nie wyszły na

wierzch i by przed sąsiadami uchodzić za przykładnych ojców familii. Nie było tajemnicą, że

jeśli taki delikwent uważał na swe zachowanie, to mógł bardzo długo lub do samej śmierci

uchodzić za chrześcijański wzór cnót. A jeśli był człowiekiem możnym i z koneksjami, wtedy w

ogóle mógł się nie przejmować ludzką opinią, tak jak chociażby postępował zamordowany

biskup.

–...strasznie zachorowała – ciągnął smutnym tonem sierżant. – Lekarze nie wiedzieli, jak

jej pomóc, a potem to i pieniądze na lekarzy się nam skończyły. – Westchnął z głębi serca. – Nie

wiecie, jak to jest patrzeć na cierpienie własnego dziecka. Kiedy boli je wszystko, kiedy patrzy

na was i mówi: „Pomóż mi, tatusiu”, a wy nic nie możecie uczynić, choćbyście nawet diabłu

duszę za nią oddali... – Spojrzał na mnie hardo, jakby chciał specjalnie podkreślić, że to nie był

tylko przypadkowy retoryczny zwrot. Jednak oczy miał pełne łez.

– I poprosiliście o pomoc inkwizytorów – domyśliłem się.

– Ano tak. Zaprosili i moją małą, i mnie jako gości Inkwizytorium do samego Engelstadt.

– Mają tam doskonale prowadzoną infirmerię – przypomniałem sobie.

– Przeszło miesiąc pozwolili nam zostać. Karmili nas oboje, leczyli malutką, modlili się

za nas...

– Wyzdrowiała?

– Nie – westchnął znowu. – Widać Bóg chciał ją już mieć u siebie. Ale przynajmniej

umierała w czystej pościeli, niegłodna i przy ojcu, co trzymał ją za rączkę. Wasi dawali jej też

takie zioła, które łagodziły ból i kaszel, więc nie cierpiała jak przedtem. Pamiętam też jednego z

inkwizytorów, jakie piękne jej bajki opowiadał. O księżniczkach, rycerzach, złych czarodziejach

i smokach. O zaklętych lasach i szklanych górach. Wszystkie dobrze się kończyły... –

Uśmiechnął się do wspomnień. – Ach, jak pięknie ten inkwizytor gadał, powiadam wam: pięknie.

I zawsze bez zniecierpliwienia czekał, aż moja córeczka uśnie.

No, no, muszę przyznać, że koledzy inkwizytorzy zasiali przedniej jakości ziarno w sercu

tego człowieka. A ja teraz miałem nadzieję zebrać z zasiewu bogaty plon! Oczywiście inna

sprawa, że musieli naprawdę polubić dziewuszkę, przynajmniej ten inkwizytor, który opowiadał

jej bajki. Bo dbanie o naszych niedoszłych kolegów miało przecież swoje granice, a w tym

wypadku najwyraźniej inkwizytorzy bardzo się starali, by dziecku niczego nie zabrakło. Cóż,

słyszałem, że tak bywa, iż dzieci znajdujące się na skraju śmierci stają się wzruszająco słodkie,

jakby wiedziały, że nadchodzi kres ich ziemskiej wędrówki i jakby chciały swą słodyczą

obdzielić wszystkich bliskich ludzi, wiedząc, że niewiele już im zostało czasu.

– Dlatego chcę wam pomóc. Bo dobrzy z was ludzie. – Popatrzył mi prosto w oczy.

Albo był prostodusznie szczery, albo znakomicie wyszkolony w udawaniu prostodusznej

szczerości. Wolałem, by prawdą okazała się ta pierwsza ewentualność, ale kto wie...

– Cieszę się, że tak sądzicie, sierżancie – odparłem. – Choć weselsza byłaby ta historia,

gdyby w Inkwizytorium udało się uratować waszą córeczkę.

– Bóg dał, Bóg wziął.

– Chwała Panu – dokończyłem.

Westchnął i osuszył butlę. Odstawił ją w zacieniony kąt.

– Już bym nawet i nie chciał mieć drugiego dziecka. Zbyt wielki ból, kiedy takie

maleństwo odchodzi. – Pochylił głowę.

No dobrze. Grzecznie wysłuchałem opowieści o jego życiu, grzecznie poużalałem się nad

losem jego dziecka, teraz wreszcie miałem chęć wysłuchać, w jakim właściwie celu Gruber

ściągnął mnie na tę zakazaną łajbę. Bo choćby umarło mu i dziesięć córeczek, to zarówno ich los,

jak i ojcowski żal interesowały mnie dużo mniej niż wynik śledztwa, jakie miałem

przeprowadzić. Czy Gruber w ogóle mógł mi w czymkolwiek pomóc? Jakaś szczególnie spora

fala uderzyła w burtę łodzi i zachybotała nią. Sierżant w ostatniej chwili pochwycił lampę i teraz

dla bezpieczeństwa postawił ją na skrzynce pomiędzy nami.

– Zmówmy wspólnie krótką modlitwę za spokój duszy waszej córeczki –

zaproponowałem. – Natomiast potem spokojnie wyjawicie, co leży wam na sercu i w czym może

wam dopomóc Święte Officjum.

Wzruszony sierżant z wdzięcznością przystał na moją propozycję, po czym kiedy

zmówiliśmy już wspólnie pacierz, otarł oczy wierzchem dłoni.

– Jak żywa stanęła mi przed oczami... Moja córunia... Dziękuję wam, mistrzu Madderdin,

dziękuję. – Uścisnął mi serdecznie dłoń.

Poklepałem go po ramieniu, zastanawiając się, jak długo potrwa, zanim dojdziemy do

sedna sprawy. I tak Bogu dziękować, że umarło mu tylko jedno dziecko, nie pięcioro, bobyśmy

chyba przemodlili tu całą noc.

– Narobiliście huczku swoim przyjazdem, samym pojawieniem się – rzekł wreszcie

rzeczowym tonem.

– Huczku?

– Wśród miejscowych. Wszyscy tu się boją, mistrzu. Boją się jak czorta.

– Czegóż to się boją?

– Was. – Sierżant uśmiechnął się, odsłaniając zęby, które wyglądały niczym żółty płot

postawiony przez pijanego cieślę.

– Mnie? – zdumiałem się.

– Was, inkwizytorów – objaśnił już ściślej. – Świętego Officjum. Że jak raz tu wejdziecie,

to tak szybko nie wyjdziecie. I że sporo ludzi zmieni się w czasie waszej wizyty w garść popiołu.

Cóż, i takie wypadki się zdarzały. Ale podobne podejście nie wynikało przecież z

jakowegoś kaprysu, lecz z pieczołowitej skrupulatności i skrupulatnej pieczołowitości

charakteryzującej funkcjonariuszy Świętego Officjum.

– Mówią, że dla was bezgrzeszna jest tylko ta ziemia, którą wypalicie do samych kamieni

– dodał Gruber.

Westchnąłem.

– Albo że szpilkę w stogu siana znajdziecie jedynie wtedy, kiedy podpalicie stodołę...

– Panie Gruber, darujcie sobie, z łaski swojej, te złośliwości. Przecież ja nie urodziłem się

dzisiaj i sam dobrze wiem, jakie bzdury wygaduje się na temat zbożnego trudu inkwizytorów.

Godzimy się z tym z sercami pełnymi pokory, tak jak Jezus godził się, by Go wyszydzono,

ubiczowano i ukrzyżowano, zanim... – Spojrzałem poważnie na Grubera. – Zanim zdecydował

się zstąpić w chwale i ukarać oprawców.

– Tak wam tylko mówię, żebyście wiedzieli – zmieszał się. – Przez ostatni rok tutaj u nas

dużo sobie opowiadano o tym, co działo się w Bielstadt i ilu czarodziejów i inszych heretyków

żeście popalili. Toteż wszyscy się boją i wszyscy będą trzymać język za zębami. I ci, co wiedzą, i

na wszelki wypadek nawet ci, co nic nie wiedzą.

– O czym wiedzą, sierżancie?

– O tym, że pan baron z miejscowego klasztoru uczynił zamtuz dla siebie i swoich

przyjaciół – rzekł twardym głosem Gruber. – A z miejscowych mniszek zrobił kurwy. A które się

kurwić nie chciały, to je, psiekrwie, pozabijali...

– Ha – powiedziałem tylko i zamyśliłem się.

Takie sprawy, cóż rzec, nie były obce inkwizytorskiemu doświadczeniu. Zdarzało się tu i

ówdzie, że klasztory zamieniały się w przybytki rozpusty, karczmy lub domy gry. Zdarzało się

również, że zamieniały się w miejsca demonicznych kultów, gdzie zamiast pochylać głowy przed

Jezusem Chrystusem, całowano w dupę kozły.

– Lepiej powiedzcie, czy wszyscy tacy tu solidarni w dotrzymywaniu tajemnicy?

– Przynajmniej ci, co wiedzą, co się działo. A ci, co jedynie coś zasłyszeli, gdzieś im się

obiło o uszy, ci są nieważni. Kto będzie słuchał pijaczków po karczmach?

– Ja – powiedziałem. – Ale macie rację, że słuchanie to jedno, dowody to drugie.

– Wszyscy są utaplani w gównie po same uszy – obniżył głos.

– Wszyscy znaczy tyle samo co nikt. Konkrety, panie Gruber, konkrety...

– Długo by wymieniać. – Machnął dłonią.

– Nie przeszkadzajcie sobie i wymieniajcie.

– Baron Stern i jego syn. Chłopaka ponoć dosiadała sama przeorysza Konstancja, tak

często i chętnie, że aż musiała spędzać płód.

– Przeoryszę Konstancję zmuszano do tego?

Roześmiał się chrapliwie.

– Gdzie tam zmuszano! Mistrzu inkwizytorze, z tego, co wiem, to ta wywłoka sama

przyszła do Sterna, wiecie, jak tylko została przeoryszą, i powiedziała, że umyśliła sobie, żeby

razem, wspólnie z klasztoru zrobili burdel. A to i dla zarobku, i dla wszetecznej rozrywki.

Podejrzewam, że bardziej chodziło o to, co sierżant nazywał „wszeteczną rozrywką”. Bo

przecież baron Stern nie potrzebował korzystać z wdzięków mniszek, skoro mógł mieć zarówno

piękne ladacznice, jak chłopki czy mieszczki z własnych dóbr. Mało było takich, które

rozłożyłyby nogi przed wielkim panem, nawet nie dla pieniędzy czy prezentów, ale by pochwalić

się przed przyjaciółkami, że instrument znanego człowieka zagrał im pomiędzy udami? Toteż

sądziłem, że Sternowi bardziej podobała się wizja plugawienia świętego przybytku, jakim był

klasztor, i świętych kobiet, jakimi przynajmniej w założeniu powinny być mniszki. Przecież nie

raz i nie dwa słyszeliśmy o mężczyznach, którzy szczególnie upodobali sobie, by kurtyzany

przebierały się za mniszki i udawały skromnisie lub, lepiej jeszcze, gwałcone dziewice. Jakie

natomiast pobudki przyświecały młodej przeoryszy? Cóż, mogłem się teraz domyślać, z jakich

powodów książę Crescenza chciał widzieć córkę tak daleko od siebie. Zapewne była do gruntu

zepsutą kobietą, szukającą rozrywki w upodlaniu zarówno siebie, jak i innych. Podejrzewałem

również, że dużą rolę mogły odgrywać pieniądze. W końcu dama przyzwyczajona do zbytku

książęcego dworu chciała zapewnić sobie szybki zarobek...

– Kto jeszcze bierze w tym udział oprócz Sterna?

– Kto? Wszyscy! Cała okoliczna szlachta. Wszyscy oni tańczą jak im Stern zagra, a Stern

w zamian za to zaszczyca ich swoim towarzystwem. – Sierżant prychnął.

– I pewnie szczodrze dzieli się zawartością kiesy? – dodałem.

– Ano tak. Tutaj wszyscy to albo jego klienci, albo przyjaciele. Jak miał kiedyś wrogów,

to ich wyrugował, zresztą mnie wtedy jeszcze u niego nie było.

– I wszyscy tak waszego barona kochają?

– Kochają, kochają, od razu kochają... Zależą od niego albo się boją, ale głowę dam, że

niektórzy żywcem by go zjedli. Choćby jedynie dlatego, że jest majętny, ustosunkowany i

odgrywa wielkiego pana, niczym jakiś książę albo królewicz.

Oho, najwyraźniej maniery Sterna musiały dojeść również mojemu rozmówcy. Bardzo

dobrze, gdyż my, inkwizytorzy, wręcz przepadamy za ludźmi, którzy wylewają przed nami swe

urazy w stosunku do bliźnich. Zawsze z takiego mętnego strumienia można wyłowić jedną czy

drugą tłustą rybkę...

– Zastanówcie się i później podacie mi dokładnie nazwiska przyjaciół oraz klientów

Sterna, no i kogo podejrzewacie o to, że za nim nie przepada...

– Najbardziej to mieszczanie – przerwał mi.

– Mieszczanie?

– Tutejsi, z Luthoff. Pomiata nimi jak bezpańskimi psami. Sam raz byłem świadkiem, jak

taki jeden Brongang, Erich Brongang znaczy, wytargał burmistrza publicznie za brodę i zasadził

mu takiego kopa w zadek, że chłopina się potem kurował przez kilka dni. – Gruber uśmiechnął

się na wspomnienie zajścia. – A wiecie, człowieka bogatego, niby jak to mówią, miejskiego

patrycjusza, boli, kiedy go tak traktować, zwłaszcza na oczach gawiedzi.

– Macie rację. Coś jeszcze?

– Stern im dojadł do żywego. – Pokręcił głową. – Ja tam, widzicie, nie znam się na

interesach, bo moja rzecz to wojaczka, nie księgi rachunkowe, tyle wiem, że pan baron mocno im

szkodzi w interesach. Ale co dokładnie, to wypytajcie kogo innego. – Rozłożył dłonie.

Ha, oto potwierdzały się moje informacje o sporach barona z mieszczanami. Ten konflikt

mógł się w przyszłości przydać, nie powiem... Bo gdzie wrzała kłótnia, tam istniała spora

nadzieja, że inkwizytor coś na tym wrzątku ugotuje.

– Nie omieszkam. Bardzo mi pan pomógł, sierżancie Gruber. Jestem pewien, że będziecie

mogli liczyć na wsparcie Inkwizytorium, jeśli o takie wsparcie kiedyś poprosicie.

– Jeszcze jedna sprawa. – Podniósł palec.

– Tak?

– Zajmijcie się tym starym. Ichnim kapelanem znaczy.

– Bo?

– Kanalia jedna! – Gruber aż zgrzytnął zębami. – On, wiecie, lubi zabawić się z co

młodszymi siostrzyczkami, najlepiej nowicjuszkami. Nazywa to ujeżdżaniem dzikich klaczek.

– No, no, jak widać, w starym kotle diabeł pali. – Pokręciłem głową. – A na wygląd

złamanego szeląga by się za niego nie dało.

– Zabawiał się z nimi nie po bożemu, wiecie, tak jak z kobietą przystało, ale jak, no...

niby jak z chłopakiem.

– Proszę, proszę.

– O nim to mówią jeszcze... – Gruber przyciszył głos do szeptu.

– Śmiało – zachęciłem go. – Nie sądzę, by ktoś nas tu podsłuchiwał.

– Wy nie wiecie, mistrzu Madderdin, wy nic nie wiecie – nadal szeptał. – Tutaj narazić

się któremuś z nich, to jak wypisać sobie wyrok na czole.

– Tym bardziej musicie mi wszystko powiedzieć, by Święte Officjum mogło zaprowadzić

wreszcie porządek.

– Niby tak. – Potarł kostkami palców chrzęszczący zarost.

– Co więc z księdzem?

– Mówią, że ten instrument, wiecie sami, co za jeden, nie chce mu czasami zagrać... I taka

go złość chwyta, kiedy nie może zaspokoić żądzy, że bije te dziewczyny...

– Bije na śmierć, jak się domyślam.

– A skąd wiecie?

– Gdyby nie bił na śmierć, tobyście się tak nie przejęli.

– Ano – zgodził się bez trudu. – Dać babie po gębie albo nawet raz, drugi przeciągnąć

rózeczką po plecach rzecz zwyczajna i każdemu chłopu w złości, słusznej czy nie, może się

przytrafić. Ale tak bić, panie Madderdin, tak bić, żeby zatłuc na śmierć boże stworzenie, tak

postępować się nie godzi.

– Macie rację – przyznałem. – Wiele takich... przypadków mu się zdarzyło?

– A bo to kto policzy? – Wzruszył ramionami. – Wiecie przecież, jak jest z młodymi

zakonniczkami, tymi, co pochodzą z gminu. Nikt o nie nie dba, nikt się nimi nie zajmuje. Pomrą,

to pomrą, wola Boska.

Tak właśnie wyglądała sytuacja, jak przedstawiał ją Gruber. Młode zakonnice z ubogich

rodzin często były traktowane w klasztorach w sposób tak bezwzględny, że gorszy niż niewolna

służba. Karmiono je byle czym, skazywano na pracę ponad siły, a przerwy pomiędzy jednym

zajęciem a drugim mogły co najwyżej umilać sobie modlitwą. Kiedy pozwolono im już zasnąć,

to spały na gołych kamieniach w pomieszczeniach, które latem przypominały wnętrze hutniczego

pieca, a zimą lodową jaskinię. Jeśli dodać do tego, że za każde przewinienie, wyimaginowane lub

nie, karano je bezwzględną chłostą lub głodówką w ciemnicy, to nic dziwnego, że marły jak

muchy. Oczywiście inaczej sprawa wyglądała, kiedy chodziło o panny z dobrych i bogatych

domów, chociaż i w tym wypadku zdarzały się tragedie, jeśli taka młoda zakonnica miała

nieszczęście nie spodobać się przeoryszy.

– Gdzie jest słabe ogniwo w tym łańcuchu, panie Gruber? Jak sądzicie?

– Czyli niby co?

– Kogo z nich, z tych, co chodzą do klasztoru, można zastraszyć, zmusić do uczciwej

spowiedzi? Ja po prostu muszę mieć pierwsze zeznanie, panie Gruber, pierwsze świadectwo

naocznego świadka. Potem już pójdzie jak z płatka.

– Jakbym niby nie wiedział. – Zmrużył porozumiewawczo oko. – Nasze Inkwizytorium i

z kamienia by wycisnęło przyznanie do winy – usłyszałem wyraźną dumę w jego głosie.

– W to właśnie wierzymy – przyznałem sierżantowi rację. – Ale sami rozumiecie, że nie

mogę zabrać się na poważnie za miejscowego barona lub jego rodzinę, kiedy mam do dyspozycji

jedynie niejasne pogłoski. To samo z księżulkiem.

– Wycisnęlibyście z niego przyznanie raz-dwa.

– A jeśli nie? Jeśliby zdechł, nawet nie od narzędzi, a ze zwyczajnego strachu, bo i takie

rzeczy się przecież zdarzają? Co wtedy? Wyobrażacie sobie, jakie miałbym kłopoty? I w dodatku

w ten sposób ostrzegłbym wszystkich zamieszanych w sprawę.

– Na pewno macie rację – przyznał smętnie. – Widać, że z was jest inkwizytor, a ze mnie

tylko prosty sierżant.

– Ale bez waszej pomocy donikąd nie zajadę – powiedziałem, by podnieść go na duchu. –

A już udzieliliście mi bezcennych informacji.

– Cieszę się – rzekł ze szczerą radością. – I Bóg da, pomogę wam najlepiej jak będę mógł.

– No to kogo byście nabili na haczyk?

– Nie wiem, mistrzu Madderdin, naprawdę nie wiem... – Z tego zakłopotania aż podrapał

się po kroczu, a ja pomyślałem, iż podobną reakcję zapewne wywołały słowa „nabili na haczyk”.

– Do klasztoru zjeżdżała okoliczna szlachta – kontynuował. – Ale ja tylko przywoziłem pod furtę

barona i jego syna.

– Nie widzieliście innych karet?

– Prosta rzecz: widziałem. Ale żadna nie miała herbu, nikogo też przy nich nie

zobaczyłem. Ja miałem za zadanie zawieźć Sternów, potem przyjechać po nich następnego

wieczora. I to wszystko.

– No to skąd wiecie o kapelanie i o dziewczynach? A o tym, że Konstancja szczególnie

upodobała sobie baroneta?

– Tu padło słowo, tam padło słowo. Oni nie wracali zwykle trzeźwi, a i jeszcze w drodze

popijali, więc i języki mieli długie. A pozwolicie, że o coś was spytam, mistrzu Madderdin.

– Pytajcie.

– Czemu zajmuje was klasztor i nieobyczajne prowadzenie się mniszek? Czy to należy do

obowiązków Officjum?

Odpowiedź na jego drugie pytanie nie mogła być jednoznaczna. Inkwizytorium zwykle

nie interesowało się obyczajami i etyką, ale nauczyliśmy się, że wiele zła rozpoczyna się od

hołdowania rozpasanym żądzom.

Wpierw zwykłe cudzołóstwo, potem orgie, potem bluźnierstwa i profanacje świętych

miejsc i przedmiotów, aż wreszcie kończy się na wzywaniu demonów bądź odprawianiu

czarnoksięskich rytuałów. Nie raz i nie dwa Inkwizytorium miało do czynienia z takimi

przypadkami, zdarzały się one również w żeńskich klasztorach. I nic dziwnego, skoro młode

kobiety zamykano w celach i poddawano bezwzględnej tresurze. A jeśli nawet tej tresurze

poddawały się ich umysły, to ciała częstokroć rozpalane były przez niemożliwe do stłumienia

żądze oraz pragnienia. Tak więc zaczynało się od tego, że dwie lub kilka mniszek nader czuło

tuliło się jedna do drugiej, a kończyło na opętaniu przez demony. Dlatego i tylko dlatego

zwracaliśmy również uwagę na kwestie obyczajności. By zło niszczyć, zanim jeszcze zdoła się

narodzić.

– Panie Gruber – powiedziałem po dłuższym zastanowieniu – jesteście niemal jednym z

nas, więc będę z wami szczery i opowiem wam, jaka sprawa tak naprawdę mnie tu sprowadziła.

Dawny sierżant aż pokraśniał z dumy, kiedy usłyszał słowa „jesteście niemal jednym z

nas”, a potem słuchał mnie bardzo uważnie, nie przerywając pytaniami. Opowiedziałem mu o

obu listach oraz o biskupie, który spłonął na stosie. Zresztą o biskupie sam już wiedział, gdyż jak

widać, stugębnej plotce nie dało się uciąć wszystkich języków. Nie sądzę, by Gregor Vogelbrandt

był zachwycony, że opowiadam o śledztwie obcemu człowiekowi, ale w Akademii

Inkwizytorium uczono nas przecież, by kierować się nie literą praw, lecz ich duchem. By nie

podlegać w każdej mierze sztywnej procedurze, lecz by postępować elastycznie, mając na

uwadze dobro sprawy.

– Na gwoździe i ciernie – mruknął, kiedy skończyłem mówić. – A to wam się trafiło.

– Nieprawdaż?

– Zastanawiacie się, kto będzie następny?

– A sądzicie, że będzie?

– A wy, mistrzu, za pozwoleniem, nie sądzicie?

Skinąłem głową.

– I owszem. Ale nawet jeśli tak się stanie, Bóg jeden tylko wie, kto będzie następną ofiarą

mordercy.

– Widać spodobała mu się nasza okolica.

– I ludzie tu mieszkający – dodałem. – No dobrze, sierżancie Gruber, powiedzcie mi, jak

mogę się z wami porozumieć czy...

– Boże broń! – zakrzyknął. – Jak mnie zobaczycie na ulicy, odwróćcie się w drugą stronę,

błagam was!

– Wiem, oczywiście, wiem – powiedziałem łagodnie i uspokajającym tonem. – Nie

musicie się martwić o moją dyskrecję. Jednak mogę was potrzebować i chciałbym wiedzieć, jak

was mogę znaleźć.

– No tak, no tak. – Potarł szczękę kostkami dłoni i widziałem, że nie jest zachwycony

perspektywą naszego następnego spotkania. – Hm, co by tu...

– Często bywacie na tej łodzi?

Wzruszył ramionami jeszcze bardziej zakłopotany, lecz tym razem już z innego powodu.

– Tak raz na tydzień to się zdarzy. Pan baron zwykle daje mi wolne piątki, to i

korzystam...

– Dobrze. Czekajcie na mnie tutaj w następny piątek wieczorem. Jak nie przyjdę, bądźcie

w kolejny piątek. Zrozumieliście?

– Co bym miał nie rozumieć...

– Sierżancie Gruber – położyłem mu dłoń na kolanie i spojrzałem szczerze w oczy –

spiszcie się dobrze, a nie tylko zyskacie odpuszczenie grzechów, lecz wdzięczność Świętego

Officjum. A wiecie pewnie sami, że pomocni inkwizytorzy mogą się czasem przydać każdemu

człowiekowi... Prawda?

– Ano prawda.

Wstałem.

– Wiem, że zgłosiliście się do nas z potrzeby serca, ale jak wszystko dobrze się skończy,

każę was również nagrodzić. Sowicie nagrodzić.

– Myślicie, myślicie, że starczy, żebym wziął w dzierżawę jakąś oberżę? – spytał

nieśmiało, kiedy już przekraczałem próg.

– Jak wszystko pójdzie naprawdę po naszej myśli, to wystarczy wam nie tylko na

dzierżawę, ale kupicie sobie piękny, duży zajazd i będzie z was panisko całą gębą.

Skinąłem mu jeszcze na pożegnanie i zostawiłem na chyboczącej łodzi, pogrążonego w

słodkim rozmarzeniu. Dumał zapewne o wielkiej, pełnej klientów karczmie, szufladach

złocących się od denarów i młodych posługujących chłopaczkach, którzy będą biegać między

gośćmi, kręcąc jędrnymi tyłkami. Kto wie, kto wie, jeśli wszystko ułoży się naprawdę dobrze, to

marzenia sierżanta Grubera mogą stać się rzeczywistością.

Rozdział VI

Świadek

Zdumiałem się, kiedy zobaczyłem przed karczmą

Hoffmana, który zakurzony, ubłocony i spocony zeskakiwał właśnie z siodła. Postanowiłem

jednak nie okazywać tego zdumienia. Ani mizerną kondycją towarzysza, ani w ogóle jego

niespodziewanym przyjazdem z Lowenbergu, gdzie przez cały czas stacjonował wraz z

Gregorem oraz Andreasem.

– Witaj, Hugonie. Mogę zaproponować ci śniadanie? A może przechadzkę połączoną z

błyskotliwą konwersacją?

– Nie pajacuj, Mordimerze! – warknął i otarł pot z czoła, zostawiając sobie na twarzy

czarną smugę.

– W takim razie czym mogę ci służyć?

Hugon szarpnął mnie za ramię i zawlókł w kąt podwórza. Przysiadł na ziemi i pociągnął

mnie za sobą. Podejrzewam, że wyglądaliśmy w tej chwili jak dwójka parobczaków

spiskujących, w jaki sposób wydębić kredyt u karczmarza, a nie jak inkwizytorzy w trakcie

prowadzenia śledztwa.

– Skoro uważasz, że właśnie tu będzie nam wygodnie – mruknąłem.

– Mamy świadka – wydyszał Hoffman.

– Świadka czego?

– Mamy kogoś, kto był na Szubienicznej Górze, kiedy palono tam biskupa.

– Och – rzekłem tylko.

Rzeczywiście przywiózł informację wartą zmęczenia, potu i brudu. Zwłaszcza że były to

zmęczenie, pot i brud Hoffmana, nie moje.

– Co to za człowiek? No mów, mów...

– Zwyczajny chłop. Ale nigdy, przenigdy nie uwierzyłbyś, Mordimerze, co opowiada...

– Hu, hu, już sobie wyobrażam – przerwałem Hugonowi, gdyż wiadomo, jak to bywa z

chłopskimi opowieściami. Zaplątał się taki pod wieczór na jakąś głuszę, pewnie pijany niczym

bela i drzewa wydawały mu się smokami, krzaki czarnoksiężnikami, a owce powabnymi

nimfami.

– Mówi, że widział biskupa, jak ten wjeżdżał na wzgórze – Hoffman nie zwrócił uwagi na

mój wtręt. – Zostawił konia pod jednym z drzew, potem skrzesał ogień, zapalił pochodnię,

przywiązał sobie do ręki pastorał, wszedł na stos i podpalił bierwiona. A później spokojnie stał i

czekał, aż stos się rozpali. Nawet jak płonął żywcem, to tylko stał i krzyczał. Krzyczał, krzyczał i

krzyczał, ale nawet nie drgnął z miejsca.

Hoffman wpatrywał się we mnie szeroko rozwartymi oczyma, a na jego twarzy widziałem

wyraźne oczekiwanie, że wykrzyknę coś w rodzaju: „O mój Boże!” albo wręcz zemdleję z

wrażenia. Jednak nie zamierzałem ani mdleć, ani wzywać imienia Pańskiego nadaremno.

– A aniołów biorących do nieba duszę biskupa ten twój chłop nie widział? Albo chociaż

diabłów?

– Wierzymy, że mówi prawdę – rzekł Hoffman niemal opryskliwym tonem i nachmurzył

się.

– Hugonie, jakkolwiek sceptyczny stosunek miałbym do waszej wiary w tę opowieść,

wcale nie twierdzę, że chłopina kłamie. Myślę tylko, że gorzałka potrafi malować niezwykłe

obrazy przed oczyma niektórych ludzi. A nie pytaliście się przypadkiem, czy ten wasz świadek

nie lubi sobie podjeść pewnego rodzaju grzybków?

Hoffman całkiem już sposępniał i przypatrywał mi się tak wrogim wzrokiem, jakbym

wychędożył mu córkę. Nie, nawet nie jedną córkę. To było spojrzenie co najmniej na dwie

dziewicze córki bliźniaczki.

– Chcieliśmy, byś o tym wiedział, prowadząc tu śledztwo. Może to coś... rozjaśni.

– Fakt, że biskup udał się na wycieczkę, na której z własnej woli wszedł na stos i dokonał

samospalenia, ma mi coś rozjaśnić, Hugonie?

Gdyby nienawistne spojrzenia były sztyletami, miałbym skórę podziurawioną niczym

sito.

– No nic, mniejsza z tym. Czy chłop mówił coś o samym stosie? Kto ułożył stos? Bo

przecież nie biskup...

Siedzieliśmy jeszcze dobrą godzinę w kącie podwórza, a ja spokojnie i już bez ironii oraz

złośliwości wypytywałem Hoffmana o wszystko, po raz kolejny przekonując się, że z kunsztem

postawione pytania pozwalają na celne odpowiedzi nawet niezbyt lotnym osobnikom. W każdym

razie dowiedziałem się, że po pierwsze, chłop był trzeźwy, a może lepiej ujmując: utrzymywał,

że był trzeźwy. Po drugie, na wzgórzu zjawił się tuż przed przybyciem biskupa, a stos dostrzegł

dopiero wtedy, kiedy Schaeffer na niego wszedł. Po trzecie, kiedy zobaczył, jak biskup płonie, to

tak się przeraził, że uciekł. Nas już ani nie widział, ani nie słyszał. Inkwizytorzy wpadli na jego

trop, gdyż po pijanemu wygadał się przed znajomkami w karczmie. A że z każdej karczmy

wszelkie plotki wypływają niczym rzeka gówna z kanałów, to i szybko opowieść dotarła do

moich kolegów.

– Postraszyliście go?

– Jakżeby nie – wyszczerzył się Hoffman, który zdawał się już zapominać o

wcześniejszym zdenerwowaniu.

– Mocno?

– Iiii tam, od razu mocno... Miesiąc, dwa, a będzie zdrów jak przed badaniem.

Cóż, miał chłopina pecha znaleźć się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwym czasie.

Inna rzecz, że gdyby nie pytlował na prawo i na lewo o śmierci biskupa, to tajemnicę zabrałby do

grobu.

– Słyszałeś o podobnym wydarzeniu, Mordimerze?

– Owszem – odparłem. – Obiło mi się o uszy to i owo...

– Czyli?

– O żonie, która zabiła ukochanego męża. Skazano by ją na śmierć, gdyby pewien bystry

inkwizytor, zresztą bawiący w okolicy zupełnym przypadkiem, nie odkrył, iż zmuszono ją do

tego szantażem. Ktoś porwał jej dziecko i groził, iż zatorturuje chłopaczka na śmierć, jeśli

kobieta nie uśmierci męża.

– Ha! – Hoffman potarł palcem dolną wargę. – Na czym mogło tak zależeć biskupowi,

żeby samemu wleźć na stos?

– Co lub kogo chciał chronić?

– Ano właśnie.

Spojrzeliśmy po sobie. Żadnemu z nas nie przychodziła do głowy ani taka sprawa, ani

taka idea, dla których biskup, sybaryta i mężolubnik, chciałby poświęcić życie. I to jeszcze oddać

je w wyjątkowo paskudny sposób! A ileż trzeba mieć silnej woli, by płonąc na stosie, nie uciec

od boleści!

– Myśleliśmy, że może postanowił się ukarać za jakiś straszny grzech. Sam wysłał do nas

list, byśmy nie doszli wstydliwych powodów, dla których czyni, jak czyni...

– Poczekaj no, stary biskup posiadający harem złożony z młodych chłopaczków,

bezlitośnie zdzierający podatki, skazujący niesprawiedliwie poddanych na śmierć nagle popełnia

tak straszny grzech, który zmusza go do natychmiastowej kary i pokuty. Ciekawe, co to mógł być

za grzech...

– Nie musisz od razu kpić. – Hoffman znowu zmarszczył brwi. – A jeśli miał konszachty

z demonami? Jeśli to zaszło za daleko?

– Tak bardzo bał się demonów, że postanowił się zabić? – Wzruszyłem ramionami. – Kto

wie, słyszałem o głupszych powodach samobójstw.

– Co prawda mógł zgłosić się do nas po pomoc... – westchnął Hoffman.

– Wiesz co, Hugonie, sądzę, że w porównaniu ze zgłoszeniem się do nas samospalenie

mogło mu się wydać całkiem komfortowym rozwiązaniem.

Mój towarzysz zarżał głośno ze śmiechu. Jak widać, był to człek nieskomplikowany.

– Może i masz rację. A inne koncepcje?

Nie mogłem powiedzieć Hugonowi, że natknąłem się nie tak dawno temu na

zdumiewający przypadek chłopaka, który potrafił wydobywać z ludzi to, co najgorsze w ich

sercach i umysłach. Doprowadził do tego, iż mąż zabił ukochaną żonę, a ojciec omal nie

uśmiercił uwielbianego synka. Mnie próbował przekonać, że moje życie jest bezwartościowe, i

przez to skłonić do samobójstwa. Przed śmiercią waszego uniżonego sługę ocaliła żarliwa wiara

w Pana i w to, iż jestem przydatnym Mu narzędziem. Czy możliwe, że w okolicy działał ktoś o

podobnych zdolnościach do nieżyjącego już łajdaka? Ale tego tematu nie mogłem rozważać ani z

Hugonem, ani z nikim innym, gdyż zataiłem przed władzami istnienie dysponującego

niezwykłymi zdolnościami chłopca.

– Zostaje urok. Magia.

– Człowiek doznający silnego bólu wydobywa się zwykle spod czaru ograniczającego

jego wolę – zauważył Hoffman.

To była prawda. A może lepiej powiedzieć: najczęściej to była prawda. Bowiem nawet

jeśli czarownica czy czarownik zniewolili człowieka, to nakazanie mu czegoś całkowicie

odmiennego jego naturze zazwyczaj łamało urok. Chyba że czarownica lub czarownik

dysponowali naprawdę potężną mocą.

– A pamiętasz tych ludzi z Lugdunum? Szli w środek płomieni z nabożną pieśnią na

ustach. – Spojrzał na mnie pytająco.

– To byli heretycy.

– Co chcesz przez to powiedzieć? – warknął. – Że heretycy mają tak silną wiarę, iż

pozwala im maszerować na stos, śpiewając psalmy, a chrześcijański biskup takiej wiary nie ma?

– Wiesz, Hugonie, kiedy doprecyzowałeś pytanie, to i owszem: to właśnie chciałbym

powiedzieć. Bo szczerze mówiąc, nie słyszałem jeszcze o biskupie, który oddałby życie i majątek

za wiarę oraz bliźnich. Czasem wręcz wydaje mi się, że warunkiem koniecznym otrzymania

sakry biskupiej jest bycie albo bezbożną kanalią, albo najoczywistszym idiotą.

Hoffman aż podskoczył i tak na mnie syknął, że gdybym był żabą lub myszą, solidnie

bym się wystraszył.

– A poza tym co to w ogóle za porównania! – nie dałem mu dojść do głosu. – Heretycy z

Lugdunum weszli na stos, bo jeśliby nie weszli, toby ich tam wepchnięto. Umarli z godnością. W

zatwardziałym grzechu, lecz z godnością. Nie jak bydło pędzone na rzeź.

– Heretyk nie ma godności! – wrzasnął Hoffman.

– Zostawmy podobne dysputy, Hugonie – poprosiłem łagodnym tonem. – Bo odpowiedź

na tę kwestię nie należy do sprawy.

Machnął ręką, ale widziałem, że jest wyraźnie wściekły. Szczęka drgała mu nerwowo,

niczym szykującemu się do polowania kotu. Nie podobało mi się to, co mówił, lecz rzeczywiście

to nie czas i miejsce na rozważania na temat godności heretyków. Chociaż mój towarzysz

powinien jednak przypomnieć sobie, że nie grzesznika ma nienawidzić, lecz grzech.

– A jak tutaj mają się sprawy? – zapytał, patrząc gdzieś ponad moją głowę.

– Pożyjemy, zobaczymy – mruknąłem.

– Z takim responsem mam wrócić do Gregora?

– Jeśli będę wiedział coś na pewno, napiszę raport – odparłem. – Teraz mogę powiedzieć

ci jedno: zacząłem się tu dobijać do beczki z gównem. Jeszcze parę uderzeń, a beczka pęknie.

– Uważaj, żeby cię nie zalało...

– Widzę, że język masz tak ostry, że mógłbyś nim łatwo szatkować kapustę. – Wzniosłem

oczy z teatralnym podziwem. – Uważaj więc, byś nie sięgnął nim własnej głowy.

– Pisałeś, że przeorysza nie żyje. Jak zginęła? – Hoffman albo zlekceważył mój dowcipny

przytyk, albo też rozum nie pozwolił mu pojąć złośliwego uroku tegoż przytyku.

– To muszę zbadać. Podejrzewam, że ktoś mógł jej pomóc.

– Zbadaj ciało, póki jeszcze jest co badać. Albo czekaj no, zostanę tu z tobą, bo wiesz, że

lepiej znam się na anatomii i nie raz, nie dwa już kroiłem trupy.

– Żeby to było takie proste – westchnąłem.

– Jeszcze trochę czasu minie i nie będzie co badać – zauważył.

– Masz rację. Oczywiście, że masz rację. Lecz mniszki nie dopuszczą do rozkopania

grobu bez zgody biskupa. Mam się z nimi bić?

Podrapał się w podbródek, po czym zerknął na mnie ze złośliwym uśmieszkiem.

– Razem z tymi twoimi łotrami byłoby nas pięciu. Myślisz, że nie damy rady

zakonnicom?

– Mamy je pozabijać? Przecież nawet nie wiemy, czy są czemukolwiek winne. No, już

sobie wyobrażam, jaki zrobiłby się wtedy rejwach. Gregor nie pogłaskałby nas za to, wierz mi.

Hugon westchnął.

– To co zamierzasz robić?

– Muszę mieć jakiś ślad. Jakąś nitkę. Prawdopodobne doniesienie. Cokolwiek, czego będę

mógł się uchwycić...

Hugon znowu westchnął.

– Skoro tak, nic tu po mnie. Gregor kazał mi jak najszybciej wracać...

Po minie poznałem, że wracać będzie z nieszczególną ochotą. Zapewne dlatego wymyślił

sobie, że pomoże mi zbadać ciało martwej przeoryszy. Zawsze ukradłby w ten sposób co

najmniej jeden, jak nie dwa dni, i Vogelbrandt nie mógłby go za to skarcić.

– Dziękuję, że przyjechałeś opowiedzieć mi o wszystkim – powiedziałem takim tonem,

jakbym wierzył, że decyzja przyjazdu pochodziła od Hoffmana i wyświadczał mi w ten sposób

grzeczność. – Może chociaż zjesz śniadanie, zanim ruszysz z powrotem?

– Dobra! – Chciał mnie klepnąć w plecy, ale zdołałem tak się ustawić, że jedynie musnął

palcami moje ramię. – Bo głodny jestem, mówię ci, jak wilk!

Miałem rację, mówiąc, że Bóg tylko jeden wie, kto będzie następną ofiarą mordercy. Ale

ja dowiedziałem się tego w miarę szybko, bowiem już następnego dnia po rozmowie z Gruberem.

– Mam dla was pismo, mistrzu inkwizytorze. – Oberżysta wyskoczył mi pod nogi, ledwo

co zdążyłem zejść ze schodów.

– Co za pismo? Dawaj!

W pierwszej chwili sądziłem, że to rozkazy od Gregora, ale kiedy tylko wziąłem papier

do rąk, zrozumiałem, że mam do czynienia z kolejną wiadomością przesłaną przez mordercę.

Chwyciłem karczmarza za łokieć tak mocno, że aż przysiadł i głośno jęknął. Wpatrzył się we

mnie przerażony, nie rozumiejąc, dlaczego za wyświadczoną uprzejmość spotyka go

niezasłużona krzywda.

– Kto wam to dał? Kto przyniósł ten list?

– Chłopak... nie znam... Puśćcie, na Boga żywego!

Zwolniłem chwyt, a karczmarz przezornie cofnął się dwa kroki i zaczął rozmasowywać

sobie łokieć, sycząc przy każdym ruchu.

– Już mi tu nie cudujcie – rozkazałem ostro – bo mam lepsze metody, żeby was zmusić do

gadania. Co za chłopak? Jak się nazywa? Gdzie mieszka?

Oberżysta chyba dopiero teraz zrozumiał, że sprawa jest groźniejsza, niż mógłby

przypuszczać w najgorszych koszmarach. Złożył ręce jak do modlitwy i rozpłakał się. Grube

krople ściekały mu po pucułowatej twarzy, zatrzymując się na nastroszonych wąsach. Skąd on

brał tyle tych łez?!

– Ja nic nie wiem, przysięgam wam. Ja nic nie wiem...

Strzeliłem karczmarza otwartą dłonią w twarz i podszedłem tak blisko, że przyparłem go

do ściany. Skrzywiłem się, gdy w nozdrza wbił mi się smród zapoconej odzieży. Teraz

mężczyzna chlipał już tak żałośnie, jakby był wielkim wąsatym dzieckiem.

– Przypomnisz sobie na katowskim stole – warknąłem. – Mam zawołać straż?

– Ja nic nie zrobiłem, panie! Błagam was, mam żonkę chorą i troje dziateczek malutkich...

Pomyślałem, że zachowałem się nieroztropnie, strasząc tego człowieka. Trzeba było

spokojnie wypytać, kogo widział, jak ten ktoś wyglądał, czy rozmawiał z nim, czy zauważył,

gdzie podszedł, i tak dalej, i tak dalej. Szkoda, że ta nadzwyczajnie cenna uwaga przyszła mi na

myśl daleko poniewczasie. Teraz już tak przeraziłem nieszczęśnika, że wszystko do reszty

pokiełbasiło mu się w biednej łepetynie. Zresztą nie wiadomo, czy nie będzie zmyślał, aby tylko

nie wyszło, iż czegoś nie jest pewien albo nie pamięta. Cóż, sam nawarzyłem sobie piwa...

– Widział tego chłopaka ktoś oprócz ciebie?

– Nie, nie, nie. – Tak zakręcił głową w tę i we w tę, że cud, iż mu ta głowa nie odpadła.

I czego ja się spodziewałem po odpowiedzi? Najwyraźniej był poczciwym człowiekiem i

nie chciał nikogo narażać na przesłuchanie.

– Więc nikt nie poświadczy, że nie spiskowałeś z tym posłańcem – rzekłem groźnie. –

Twoja wina jest niezbita, człowieku! Jeszcze dzisiaj zapoznasz się z narzędziami!

Pisnął tak przenikliwie i tak cienko, że gdybym nie wiedział, iż trzymam przed sobą

tęgiego mężczyznę, pomyślałbym, iż mam do czynienia z kobietą. Pchnąłem go na krzesło i na

odchodnym pogroziłem jedynie palcem. Wyładowywanie własnej złości na tym człowieku nie

mogło mi w niczym pomóc. Inna sprawa, uśmiechnąłem się w myślach, że nie mogło również w

niczym zaszkodzić... No ale teraz miałem ważniejsze sprawy niż drażnienie się z karczmarzem.

Poszedłem do mego pokoju i rozpostarłem pismo na blacie stołu. Zdanie zapisano wyraźnie,

czerwonym atramentem: Już siekiera do korzeni drzewa jest przyłożona. Tym razem wszystkie

słowa wykaligrafowano w łacińskim alfabecie. Wszystkie prócz „siekiera”, które to słowo

zapisano greką. Przeczytałem je i zrozumiałem, gdyż nie tylko że w Akademii Inkwizytorium

pobierałem lekcje greki, ale i wcześniej, w dzieciństwie, zapoznałem się z tym językiem i już

mając siedem czy osiem lat, czytałem w oryginale dzieła Arystotelesa. Trudno więc, bym nie

znał słowa „siekiera”, choć podejrzewam, że prędzej znałem je z Homera niż Arystotelesa lub

Platona. List różnił się od pozostałych również tym, że na dole kartki po łacinie napisano: Dziś w

nocy siostra Matylda wkroczyła do sal piekielnych.

– Wkroczyła do sal piekielnych – wymruczałem pod nosem, z przekąsem. – Co to w

ogóle za zdanie? Na bal tam poszła czy co?

Mogłem być złośliwy w stosunku do autora pisma i niezręcznych, moim zdaniem,

sformułowań, jakich używał, lecz przekaz był przecież nad wyraz jasny: siostra Matylda została

zamordowana przez kogoś przekonanego o popełnianych przez nią nieprawościach. Albo... –

zastukałem palcami w blat – albo pismo wysłano z klasztoru, by mnie sprowokować do

raptownego, nieprzemyślanego działania. Hm...

Jakkolwiek sprawy by się miały, musiałem sprawdzić ten sygnał. I postanowiłem, że

nowiną o otrzymaniu listu podzielę się z kapelanem klasztoru. Może z zachowania księżulka, z

jego reakcji zarówno na pismo, jak i na moje słowa, zdołam cokolwiek wywnioskować.

***

Do kościoła trafiłem akurat w czasie nabożeństwa odprawianego przez Bazylego

Kornhachera, który stał na wysokiej ambonie z dłońmi oraz oczami wzniesionymi ku sufitowi,

zupełnie jakby chciał najpierw wyśledzić namalowanego na fresku świętego Piotra, a następnie

ściągnąć go w dół. Przyjrzałem się malowidłu i dostrzegłem, że przedstawia scenę, w której

święty Piotr zatruwa akwedukty doprowadzające wodę do Rzymu. Z historii pamiętałem, że ten

śmiały pomysł znacznie obniżył morale obrońców miasta. Chociaż i tak ostateczny triumf nad

Rzymem zawdzięczaliśmy Jezusowi oraz Markowi Kwintyliuszowi.

– Kto nie zebrał, ten i siać nie będzie! – zagrzmiał ksiądz.

Oderwałem się myślami od antycznego Rzymu. Odwrócenie słyszanego często

powiedzenia wydało mi się całkiem interesujące. Bo co kapelan mógł mieć na myśli? Że kto nie

zbierze, ten nie będzie miał ziaren na przyszły zasiew i w ten sposób zmarnuje nie tylko bieżący

rok, ale i przyszły? A może wypadałoby zagłębić się w wypowiedziane słowa jeszcze uważniej?

Bo oto, jeśli ktoś nie miał w sobie tyle woli, by wykonać prace, których efekty są

natychmiastowe, to jak ma znaleźć siłę do wykonania dzieła, którego efekt objawi się dopiero po

długich tygodniach?

– To znaczy, to znaczy – chrząknął ksiądz z zakłopotaniem – kto siać nie będzie, ten nie

zbierze plonu, tak chciałem powiedzieć...

Westchnąłem. Taki już był nasz świat, że jeśli z ust księży wychodziło coś

nieoczekiwanie zajmującego, rychło okazywało się błędem bądź przejęzyczeniem. Spokojnie

doczekałem końca mszy i kiedy kapelan zniknął w prezbiterium, wśliznąłem się tam za nim.

– Jezusie! – wrzasnął, kiedy mnie zobaczył, i chwycił się za pierś. – Matko Boska

Bezlitosna, zabić mnie chcecie? – dodał już spokojniej i przysiadł na krześle. Oddychał z

wyraźnym wysiłkiem i wpatrywał się w podłogę obok własnych butów.

– Boicie się czegoś, księże? – zapytałem przyjaznym tonem. – Jakiegoś złego ducha?

Człowiek takiej świętości niechybnie odpędziłby bestię samymi słowami modlitwy.

Podniósł wzrok.

– Jestem skromnym chrześcijaninem. Nigdy nie ośmielałem się sądzić, iż mam moc

walczenia z demonami. Ale jako człowiek stary i słaby obawiam się złych ludzi.

– A któż was tak nienawidzi, by wejść do kościoła i podnieść na was świętokradczą rękę?

– Któżby mógł mnie nienawidzić? – Najwyraźniej odzyskiwał rezon, gdyż szczerze się

zdumiał.

– Pewnie ten, kogo się tak boicie. – Uśmiechnąłem się. – I tak wracamy do punktu

wyjścia. Kogo się tak lękacie, kapelanie, że omal serce nie wyskoczyło wam z piersi, kiedy

ujrzeliście cień obcego człowieka? Czy uczciwy chrześcijanin drży ze strachu, kiedy usłyszy

szelest za swymi plecami? – Zbliżyłem się dwa kroki w jego stronę. – Nie, księże. Uczciwy

chrześcijanin obraca się z radosnym uśmiechem, dziękując Bogu, że będzie miał szczęście

przyjąć niespodziewanego gościa.

– Wszystko to bardzo pięknie – wychrypiał. – Ale co zrobić, jeśli dobry chrześcijanin boi

się kogoś, kto nienawidzi dobrych chrześcijan?

– A kto ich nienawidzi? – Zmrużyłem oczy i wpatrywałem się w księdza uważnie. –

Podzielcie się ze mną swymi podejrzeniami i swą troską, jeśli łaska.

– Któż może mnie upewnić, że ten, kto zakrada się za plecy kapłana, nie przyszedł, by

zrabować dobytek domu bożego? – Rozłożył ręce. – Nie jesteśmy bogaci, mistrzu inkwizytorze,

ale mamy trochę sreber, a monstrancja jest pokryta złotem...

Oho, kapelan najwyraźniej już całkiem oprzytomniał i chciał mi wmówić, że w kościele

pełnym wiernych bał się rabusia.

– To prawda, to prawda, wielu jest ludzi, którzy wyciągnęliby zbrodniczą dłoń po majątek

kościoła. Nawet tak niewielki jak wasz, skoroście biedni, jak mówicie.

– Narzekać nie będę. – Pokręcił głową. – Lecz w żadne dostatki tutaj nie opływamy. I

pewnie nie będziemy opływać – westchnął głęboko.

– Cóż zrobić... Pozwólcie, drogi księże, że zapytam was, czy ostatnio nie widzieliście

niczego niepokojącego? Niezwykłego? A może obudziły was jakieś szelesty, hałasy, skrobania?

Ha, zbladł! Może umiał panować nad wyrazem swej twarzy i nad swym głosem, lecz

najwyraźniej nie nad tym, by krew nie odpłynęła mu z policzków.

– Śpię niczym suseł – zapewnił mnie. – Jak wielu dobrych chrześcijan po bogobojnie

spędzonym dniu.

– Nie mam powodów, by wam nie wierzyć – zapewniłem go serdecznie. – I żywię szczerą

nadzieję, że nic się wam nie przytrafi, kiedy będziecie spali głębokim snem...

Wyraźnie się wzdrygnął! Ha, widziałem to bez dwóch zdań! Poza tym wyjątkowa bladość

twarzy i ciemne kręgi pod oczami księdza wskazywały mi więcej niż wyraźnie, że jego podróże

do krainy Morfeusza nie kończyły się wcale tak rozkosznym odpoczynkiem, jak zechciał mnie

zapewniać.

– Niby co ma mi się przytrafić? – rzucił zaczepnie, ale wzrokiem umykał gdzieś w kąty.

– A bo to wiadomo, skąd wychynie diabeł lub jego sługi? A bo to wiadomo, jakie

krzywdy zechcą uczynić dobrym chrześcijanom? Na przykład takim jak wy...

Znowu się wzdrygnął ku mojej złośliwej uciesze, której jednak, rzecz jasna, nie

okazałem.

– Otrzymaliście może dzisiaj jakieś interesujące wieści z klasztoru, drogi kapelanie?

Wyraźnie się zdziwił i chyba nie było to zdziwienie udawane.

– Dopiero południe – powiedział. – Po co siostry miałyby do mnie wysyłać listy o świcie?

– Aby donieść o czymś... – Uniosłem białą serwetę leżącą na stoliku. – Piękny haft –

powiedziałem. – A jaki atłas, no, no. Wiele macie takich obrusów?

– O czym niby donieść? A co was moje serwety, na gniew Pana!? O czym donieść? Co

wy mówicie?

– O tragedii – westchnąłem. – O dramacie, o katastrofie, o przykrym wydarzeniu, o

nieszczęściu, o złej odmianie losu, o feralnym splocie okoliczności, o ponurym ciosie, o klęsce, o

fatalnym zdarzeniu. – Skończyły mi się synonimy, więc urwałem. – Doniesiono by wam o czymś

takim pomimo wczesnej pory?

Wpatrywał się we mnie takim wzrokiem, jakby był sodomitą, który przyłapał złego

sąsiada z ukochaną kozą.

– O czym wy bredzicie, inkwizytorze?!

Oho, księżulo się zdenerwował. Zapłaci mi jeszcze za niegrzeczność. Ale nie teraz.

– Mam podstawy sądzić, że ktoś wyrządził krzywdę siostrze Matyldzie. Dzisiaj w nocy.

A pod słowami „wyrządził krzywdę” w rzeczywistości rozumiem słowo „zamordował”, którego

nie użyłem jedynie dlatego, by was jeszcze bardziej nie skonfundować. Nic wam nie wiadomo o

podobnym zajściu?

Wsparł plecy o oparcie krzesła. Teraz był tak samo biały jak jego atłasowe obrusy. Tylko

nie miał takich ładnych haftów na skórze.

– Zamordowana? Zamordowana? Boże mój!

Drżącymi dłońmi uniósł kielich i upił z niego dwa łyki. Zębami dzwonił po krawędzi

naczynia, a strumyczek napoju polał mu się po brodzie oraz poplamił ornat. Odstawił kielich.

– Nie zwodzicie mnie? – głos mu się zaostrzył. – Może to jakaś wasza sztuczka?

– Pojedziemy i sprawdzimy – odparłem. – Patrzcie no, jaki dostałem list, i oceńcie sami,

czy mam prawo się niepokoić.

Rozpostarłem przed nim papier.

– To greckie słowo oznacza siekierę – wyjaśniłem.

– Znam grekę – wychrypiał.

Przez długą chwilę milczał, a ja mu nie przeszkadzałem, gdyż wiedziałem, że rozważa

różne możliwości. I wiedziałem też, że jeśli ma odrobinę oleju w głowie, to przyjmie propozycję

wspólnych odwiedzin w klasztorze.

Obaj wiedzieliśmy, że byłem jego wrogiem, ale jeśli informacje o śmierci Matyldy okażą

się prawdziwe, to kto wie: może zostaniemy przyjaciółmi? Uśmiechnąłem się w myślach, gdyż

trzeba przyznać, że potężnie się zagalopowałem... Przyjaciółmi, też mi coś... Ujmijmy to tak:

będziemy się nawzajem potrzebować. I kiedyś może to uczucie wybuchnie płomieniem.

– Pojedziemy, jak sobie życzycie – rzekł wreszcie. – Sprawdzimy, czy to podły żart, czy

też to nieszczęsne święte dziecko naprawdę spotkała straszliwa krzywda.

Oho, ojczulek, jak widać, odzyskiwał już siły oraz bystrość umysłu. Nic nie szkodzi, sam

byłem ciekaw, jak mają się sprawy w klasztorze.

– I czy wiernej trzódce znowu odebrano ukochaną pasterkę, pogrążając całe

zgromadzenie w niedającym się utulić żalu – dopowiedziałem z poważnym wyrazem twarzy.

– Drugi raz by to było! – Załamał dłonie. – Zbyt wiele cierpienia, jak na te niewinne

serduszka!

Gdybym był jakimś obcym człekiem, ukrytym na przykład za kotarą, teraz chlipałbym już

z żalu. Na szczęście byłem inkwizytorem, więc dałem radę, choć z trudem, powstrzymać rzewne

uczucia.

– Zbierajmy się – rozkazałem. – Im szybciej poznamy prawdę, tym lepiej.

***

Kapelan jechał na swoim jednokonnym wózku, ja wolałem podróż w siodle. Przez cały

czas, jaki zajęło nam dotarcie do klasztoru, nie odezwaliśmy się do siebie ni słowem. Od czasu

do czasu zerkałem jedynie w stronę Kornhachera, który miał zaciętą, gniewną twarz, i

wiedziałem, że pod tym gniewnym obliczem stara się ukryć niepokój oraz obawę. Bo jeśli siostra

Matylda naprawdę została zamordowana, to któż mógł być następny w kolejce? Któż, ach, któż?

Wreszcie, kiedy dotarliśmy pod bramę, ksiądz zeskoczył z wozu i załomotał w drewno rękojeścią

bata. Potem po raz drugi, trzeci i czwarty. Wreszcie się zadyszał.

– Nie otwierają. – Odwrócił się w moją stronę i poskarżył się bezradnym tonem.

– W końcu otworzą, gdy zobaczą, że to wy – odparłem.

– Otwierajcie! – zawołał i zauważyłem, że udało mu się wydać z siebie całkiem donośny

okrzyk. – To ja, Kornhacher. Otwierajcie, na Boga!

I znowu nic. Nie słyszałem nawet, by ktokolwiek poruszył się przy bramie.

– Być może siostry mają ważniejsze rzeczy do roboty – zauważyłem. – Na przykład

zastanawiają się, co zrobić z ciałem kolejnej zabitej zakonnicy.

No, proszę bardzo, jak gładko przełknął ksiądz słowa „kolejnej zabitej zakonnicy”! A

przecież powinien od razu gorąco zaprotestować i przypomnieć mi, że matka Konstancja umarła

z powodu choroby spowodowanej wyrzeczeniami i umartwieniami. A nie zaprotestował i nie

przypomniał. Zamiast tego znowu zaczął łomotać we wrota rękojeścią batoga.

– Otwierać! Otwierać! To ja, Kornhacher! Rozkazuję wam natychmiast otwierać!

– Zabawa staje się nadto monotonna, jak na mój gust – zauważyłem, kiedy przestał tłuc w

drzwi i zasapany oparł się o nie całym ciężarem ciała.

– Może byście... znaleźli... jakiś pomysł, a nie tylko... krytykowali – wydyszał. Twarz

miał tak czerwoną, jakby za chwilę miała go trafić apopleksja.

– Wy byliście moim pomysłem – odparłem. – Jak się okazało, niestety, średnio udanym,

ale ponieważ innego na razie nie mam, próbujcie dalej.

– Nikt nie słyszy. Gdyby słyszały, otworzyłyby. Jak mi Bóg miły, otworzyłyby...

Smętnie spojrzałem na wysokie mury. Gdybym nawet miał tyle sił, by wyrzucić wysoko

w powietrze kapłana, niczym pocisk z katapulty, to i tak pewnie roztrzaskałby się na blankach.

Ha, może przynajmniej wtedy ktoś zauważyłby naszą obecność? Podrapałem się po policzku.

– Nie ma tu żadnej bocznej furtki? Zawsze jest...

– Jak zawsze, to i tu – zgodził się ze mną. – Lecz wykuta z tak mocarnego żelaza, że i byk

by się nie przebił. A mała, że ledwo ja się mieściłem. Z drugiej strony tej furty jest ogród, rosną

tam gęste i wysokie krzaki. Jeśli stąd zakonnice nas nie słyszą, to stamtąd tym bardziej.

Jego słowa brzmiały całkiem logicznie oraz rozsądnie, jednak po zastanowieniu nie

mogłem się z nimi zgodzić.

– Dzisiaj wszystko układa się niezwyczajnie – powiedziałem. – A skoro tak, może przy

tajnej furtce ktoś właśnie będzie, choć z reguły nikogo przy niej nie ma.

Po chwili wahania skinął głową.

– Tonący i brzytwy się chwyci. Chodźcie za mną, tylko uważajcie, bo pójdziemy skrótem,

żebyście się nie zsunęli w urwisko.

Troska księżulka o moje bezpieczeństwo była prawdziwie wzruszająca i postanowiłem

sobie, że wrzucę to piórko na szalę jego dobrych uczynków. Wątpiłem jednak, by przeważyło

ołowiane ciężary, które zebrały się po drugiej stronie.

Ścieżka rzeczywiście prowadziła nad samym urwiskiem, w dodatku była mocno

zarośnięta przez krzaki.

– Zwykle do furty idzie się z drugiej strony – wyjaśnił Kornhacher.

Księdza puściłem przodem, zarówno z grzeczności, jak i ponieważ dobrze znał drogę.

Poza tym, jeśli spadnie, wtedy dowiem się, gdzie nie należy stawiać stopy, a mój towarzysz

udowodni własnym przykładem, że z każdego nieszczęścia może powstać korzyść, a tragedia

jednego człowieka może przynieść niebagatelny pożytek całemu rodzajowi ludzkiemu.

Udało nam się bez wypadku dotrzeć do zatopionej w murze furty i nie musiałem nawet

potrząsać kratami, by stwierdzić, że tutaj przydałby się taran, a siła ludzkich rąk nic nie poradzi.

No chyba że ktoś miałby moc iście heraklesową. A tego nie mogłem przecież o sobie powiedzieć,

gdyż w Akademii Inkwizytorium rzeźbiono przede wszystkim mój umysł. Oczywiście w walce

spisywałem się lepiej niż większość znanych mi ludzi, lecz to też głównie zawdzięczałem

umiejętności przewidywania zachowania przeciwnika, nie topornej, prymitywnej sile, jaką

mógłby się chlubić byle łupacz głazów harujący w kamieniołomach.

– Sami widzicie. – Ksiądz chwycił furtę.

Kraty drgnęły. Albo ten człowiek miał wytrenowane wieloletnim wysiłkiem mięśnie

twarde niczym stalowe pręty zatopione w kamieniu, albo ktoś zostawił bramkę otwartą.

Ponieważ nieobca była mi sztuka dedukcji, słusznie uznałem, że mamy do czynienia z tym

drugim przypadkiem. Pchnąłem mocno furtę, a ona rozwarła się ze skrzypieniem dawno

nieczyszczonych zawiasów.

– Droga wolna – obwieściłem i szerokim gestem zaprosiłem kapelana do środka.

Zawahał się, gdyż tak jak i ja zdawał sobie sprawę z tego, że jeśli ktoś zabił siostrę

Matyldę, to kto wie czy nie czyha na terenie klasztoru na kolejne ofiary. Moim zdaniem, takie

zachowanie było niemal nieprawdopodobne, co nie znaczy jednak, że niemożliwe. Dobrze

wiedziałem przecież, iż umysły zbrodniarzy posługują się własną nieprzewidywalną logiką,

trudną do odczytania dla człowieka, któremu drogę, tak jak mnie, wskazywała moralna busola.

– Myślicie, myślicie... że ten morderca wszystkie mniszki... – Ksiądz przełknął ślinę z

wyraźnym trudem. – A potem uciekł... tędy...

– Uciekł albo nie uciekł – odparłem, bo nie zamierzałem dodawać mu otuchy. –

Wchodźcie, wchodźcie, zaraz się przekonamy.

– Nie, nie! – Odsunął się na bok. – Skoro tacy jesteście odważni, to sami...

Nie czekałem, aż dokończy zdanie, tylko chwyciłem go za kark i kopniakiem w zadek

wrzuciłem za furtę. Kapelan wpadł do ogrodu, potknął się w jakimś wykrocie i przewrócił.

– Jeśli Bóg ze mną, któż przeciwko mnie? – spytałem w niebo i wmaszerowałem za

księdzem. – Wstawajcie, wstawajcie, co wyście, dobrodzieju, przyszli wylegiwać się na trawce?

Był tak przerażony, że nawet nie sklął mnie ani się nie obruszył czy zagniewał. Zerwał się

tylko z ziemi i rozejrzał w panice dookoła, jakby spodziewał się, że zaraz ktoś lub coś zaatakuje

go od tyłu. Dopiero potem spojrzał na mnie złym wzrokiem.

– Szukajmy mniszek, księże! – Klasnąłem, nie dając mu w ten sposób dojść do słowa. –

Kto wie, może biedaczki potrzebują naszej pomocy?

– Ano szukajmy – wydusił z siebie i pomaszerował naprzód.

Oho, jak widać, złość przeważyła u niego nad strachem i ostrożnością. Pierwszą mniszkę

zobaczyliśmy siedzącą na ławeczce ustawionej nieopodal ze znawstwem urządzonego zielnika.

Kobieta płakała żałośnie, a twarz miała ukrytą w dłoniach. Szloch co chwila wstrząsał jej

ramionami. Zauważyłem, że miała bose, pokrwawione stopy.

– Dziecko kochane, dziecko kochane. – Kapelan przypadł do niej. – Siostro Augustyno,

co się stało?

Nie wiem, po czym rozpoznał, że to ta, nie inna zakonnica, gdyż nadal nie unosiła głowy i

nie dostrzegłem jej twarzy. Zresztą dla mnie wszystkie zakonnice wyglądały niczym obsypane

popiołem wrony.

– Zabili ją! – wrzasnęła tak przeraźliwie, że Kornhacher aż odskoczył. – Zabili ją!

Poderwała się i zobaczyłem, że ma kaprawe oczka, żółtą, pomarszczoną skórę i trzy

wielkie owłosione brodawki na policzkach. I na moje oko mogła nawet pomagać budować

Noemu arkę. Miałem nadzieję, że inne mniszki są ładniejsze, bo jeśli przypominały tego starego

potwora, to zaprawdę dziwne upodobania miała miejscowa szlachta.

– Kko-kogo? – Kapelan z trudem dochodził do siebie.

– Zabili Matyldę! – Mniszka spoglądała wysoko w chmury, jakby za nimi ukryli się

mordercy. – Zadręczyli biedaczkę. – Jej wzrok błądził chwilę tam i ówdzie, aż wreszcie

skoncentrował się na mnie. – To wy! – Wyciągnęła w moją stronę koślawy paluch. – Wyście ją

zabili!

Nie odwróciłem spojrzenia, gdyż zarzut był tak absurdalny, iż nawet mnie nie zakłopotał.

Inna rzecz, że paliliśmy ludzi, którym postawiono zarzuty mniej absurdalne.

– Jak to on? Jak to on? – Szybko i, jak mi się wydawało, radośnie podchwycił ksiądz.

Wykazał się w ten sposób większą głupotą i mniejszym instynktem samozachowawczym,

niż sądziłem. Bowiem nie wiem, z czego się cieszył, stojąc obok bezwzględnego mordercy, który

zeszłej nocy przedarł się przez klasztorne mury, by zamordować przeoryszę.

– Inkwizytorzy! Diable nasienie... – sprecyzowała starucha i splunęła. – Widziałam

czarny płaszcz i połamany krzyż. – Znowu odwróciła wzrok w stronę chmur.

Jeśli wypatrywała tam Boga, mogłem ją zapewnić, że przy tak plugawym jęzorze

niedługo zapozna się z Jego gniewem.

– Widziałaś inkwizytora? To on zabił Matyldę? Tego inkwizytora? – Kapelan wyciągnął

palec w moją stronę.

Trzepnąłem go w dłoń, odskoczył z sykiem.

– Miejcie się na baczności i nie wygadujcie głupot – powiedziałem bez gniewu. – Gdzie

są zwłoki? – zwróciłem się do zakonnicy.

Ponieważ nie odpowiadała, potrząsnąłem jej ramieniem. Zapiszczała niczym przerażone

dziecko. W połączeniu z jej wiedźmim wyglądem było to nad wyraz odrażające. Spadła z ławki,

a ja rozłożyłem dłonie.

– Na gniew Pana, ledwo ją tknąłem! No dobra, idziemy, Kornhacher.

– Ależ... ależ... zobaczcie, ona się nie rusza...

– A kogo to obchodzi? – Znowu szarpnąłem go za płaszcz. – Przebierajcie nogami, nie

mamy całego dnia!

Obejrzał się jeszcze ze dwa razy, kiedy szliśmy przez ogród.

– Zabiliście biedaczkę, na gwoździe i ciernie, zabiliście. A taka była pomocna kobiecina,

bez mała pięćdziesiąt lat tu mieszkała.

– I widać wystarczyło. Co się nażyła, to jej...

– Boga litościwego w sercu nie macie!

– A wy macie? – Zatrzymałem się tak nagle, że wpadłby na mnie, gdybym nie odepchnął

go dłonią.

– Wzorem dla nas wszystkich jest miłosierdzie Chrystusa i wzorem dla nas wszystkich

jest Jego gniew – rzekł, zaciskając zęby. – Litość i zemsta, obie mają być w stosownej mierze.

– Nie o litości chyba myśleliście, kiedy żeście batem tresowali młode mniszki... –

Patrzyłem na niego, jak ucieka ze wzrokiem, kręci młynka palcami, jak potnieje i jak drżą mu

dłonie.

– Kto wam nagadał... ja nic... jak Boga kocham...

– Nieważne. – Machnąłem dłonią. – Na razie nie wy mnie interesujecie, ale Matylda.

Prowadźcie do kaplicy, czy gdzie tam zebrałyby się mniszki, kiedy jedna z nich by zginęła.

– Chyba w kaplicy – mruknął po chwili.

Okazało się jednak, że zakonnic nie znajdziemy w kaplicy. Cały tłumek zebrał się na

głównym dziedzińcu, otaczając coś, czego nie widzieliśmy (logika kazała mi domniemywać, iż

tym centralnym punktem są zwłoki Matyldy). Zakonnice płakały, łkały, zawodziły, szlochały,

wzdychały, jęczały, padały sobie w objęcia i wznosiły dłonie ku niebu. Nic dziwnego, że w tym

harmidrze oraz bałaganie nikt nie słyszał pokornego stukania do bramy. Swoją drogą, niezły tu

teatr odprawiały te mniszki i jak widać, sporo miały cierpliwości, bo ileż można wyć z żalu,

kiedy nie wyje się nad samym sobą, lecz nad dolą bliźniego?

– Zróbcie jakiś porządek w tym burdelu – rozkazałem Kornhacherowi, oczywiście celowo

używając słowa „burdel”.

Kapelan powstrzymał się od repliki, choć zdawało mi się, że język go świerzbiał, by

odpowiedzieć niegrzecznością. Wskoczył na kamienną ławeczkę (ile w klasztornym ogrodzie

może być ławeczek? – pomyślałem) i krzyknął donośnie:

– Cisza!

Ha, zdziwiłem się, ale poskutkowało! Chyba sama interwencja męskiego głosu musiała

wpłynąć na to rozpiszczane i rozwrzeszczane towarzystwo. Mniszki umilkły, jakby je

zakneblowano, a w najoczywistszy sposób zadowolony z sukcesu Kornhacher położył prawą

dłoń na piersi i chciał wygłosić jakąś przemowę. Widziałem jednak, że nim zdobył się na

wypowiedzenie pierwszego słowa, wcześniej zerknął na to coś, wokół czego zebrały się

zakonnice, zbladł, po czym zwymiotował pod siebie. Zeskoczywszy z ławki, utorował sobie

drogę w moją stronę.

– Idźcie, idźcie tam – zabełkotał, a oczy miał okrągłe niczym talerzyki.

No cóż, przyznam, że zaciekawiła mnie jego reakcja, więc przepchałem się do przodu

przez tłumek mniszek, które ani nie protestowały przeciw mej obecności, ani nie wydawały się

szczególnie spłoszone obecnością obcego mężczyzny.

Podszedłem do marmurowej płyty, na której leżały zwłoki. Taaak, to była siostra

Matylda. Wszędzie poznałbym tę pełną wdzięku twarzyczkę. Jednak teraz ta twarz była

wykrzywiona w groteskowej masce bólu, zęby wyszczerzone i czerwone od krwi z niemal

odgryzionych ust. Tę kobietę musiano torturować, a kiedy opuściłem wzrok niżej, oczywiste się

stało, w jaki sposób ją dręczono. Otóż całe łono i brzuch zakonnicy zostały rozcięte, wnętrzności

wyjęto i porzucono na trawie, a w pusty kałdun napchano czarnej ziemi. W tę ziemię oprawca

wbił niewielki krzyż sklecony z patyczków. Twarz siostry Matyldy zaświadczała o tym, iż

morderca wykonał operację, kiedy kobieta jeszcze żyła. Szczerze mówiąc, nie mogła cierpieć

zbyt długo, gdyż rany były z gatunku tych, które powodują szybki zgon. No ale przez chwilę na

pewno zaznała dojmującego bólu.

– Chodźcie no tu. – Pokiwałem na kapelana, a on przyczłapał, odwracając wzrok.

Podbródek trząsł mu się tak, jakby ktoś w niego stukał od spodu palcem.

– Wypatroszona niczym śledź – rzekłem. – Jednak nie to nas obchodzi, jak zginęła, lecz

co jej śmierć miała symbolizować. Ziemia i krzyż oznaczają cmentarz. Ziemia i krzyż w łonie

oznaczają, iż morderca uważał, że łono tej kobiety jest cmentarzem. Co naprowadza mnie na

wniosek, iż ta wywłoka zabiła dziecko i za to została ukarana. Dobrze myślę? Spowiadała wam

się z podobnego grzechu?

Kornhacher nie odpowiadał, tylko szczękał zębami. Pomyślałem, że lepiej będzie, kiedy

zostaniemy sami.

– Wy tam wszystkie! – wrzasnąłem. – Raz-dwa do refektarza! Szybko, szybko! – Aby

dodać wagi mym słowom, popchnąłem jedną z mniszek, a drugą uderzyłem otwartą dłonią w

twarz, by wyrwać ją ze stuporu, w którym pogrążona wpatrywała się w zwłoki.

Nie powiem, by mniszki słuchały moich rozkazów na podobieństwo karnego oddziału

cesarskiego wojska, jednak udało mi się po jakimś czasie cały ten babiniec zapędzić na dróżkę

prowadzącą do klasztoru.

– Siedzieć w środku! Nie wychodzić! – krzyknąłem jeszcze za nimi.

– No dobrze. – Odwróciłem się w stronę księdza. – Powróćmy do mojego pytania. Czy

siostra Matylda była dzieciobójczynią?

– Jakże możecie rzucać takie oskarżenie na to dziecko wielkiej świętości? Przykład bijący

od niej oślepiał maluczkich, tak wiele ściągała boskiego blasku!

Proszę, proszę, kapłan znów mi nabierał sił oraz swady. Uśmiechnąłem się, gdyż

Kornhacher był zabawniejszym człowiekiem, niż mogłem się tego spodziewać.

– Dwie takie perełki w jednym klasztorze. Aż ciężko uwierzyć! – Klasnąłem. – Szkoda,

że obie nie żyją, prawda?

– To strata, której nic nam nie wynagrodzi.

– Nie będziecie się tą stratą długo martwić – pocieszyłem go serdecznie. – Bo, jak sądzę,

wy będziecie następni do golenia. Ja o tym wiem, wy o tym wiecie, pytanie tylko brzmi, co

zechcecie z tą wiedzą uczynić i jak wykorzystać ostatnie chwile, które wam zostały. A tych

ostatnich chwil może być – skrzywiłem usta w uśmiechu – więcej albo mniej, zależnie od waszej

decyzji.

Milczał wpatrzony w czubki własnych butów.

– Rzeźnicki nóż był tu w robocie. – Nachyliłem się nad trupem zakonnicy. – Czyste,

piękne cięcie od pochwy aż po mostek. Ciekawe, czy umarła jeszcze podczas krojenia, czy

dopiero wtedy, gdy wyrywano z niej wnętrzności...

– Przestańcie, przestańcie!

Kiedy się pochylałem nad trupem zakonnicy, moich nozdrzy dobiegł silny, specyficzny

zapach. Nie wiem, czy kiedykolwiek wspominałem, iż dobry Bóg obdarzył mnie niezwykle

czułym powonieniem? Powonienie to zresztą nie było może aż tak wielkim darem w

społeczności jak nasza, gdzie duża część spotykanych na ulicach ludzi śmierdziała na

podobieństwo padliny. Tym razem jednak mój wyostrzony zmysł mógł się na coś przydać w

śledztwie. A kiedy nachyliłem się głębiej, dostrzegłem przy zwłokach niezbyt duży przedmiot.

Wziąłem go w palce, przyjrzałem się uważnie, po czym włożyłem do kieszeni. Obróciłem się w

stronę księdza.

– Kto wie jakie frukta ci ludzie szykują dla was? – W udanym zamyśleniu dotknąłem

skroni opuszką palca. – Zresztą wy sami najlepiej znacie własne grzechy, toteż możecie

przypuszczać, jaka będzie za nie odpłata. Co? Przychodzi wam coś na myśl? Kłamaliście i

kłamiecie, więc pewnie wyrwą wam plugawy ozór, chędożyliście mniszki na grecki sposób, więc

pewnie wrażą wamw dupę rozpalony do czerwoności pręt i powiercą nim we flakach...

– Przestańcie,

przestańcie! Na Boga Jedynego! Na mocarną dłoń Pana, przestańcie!

Uderzyłem księżula wierzchem dłoni w usta. Na tyle słabo, by go nie ogłuszyć, i na tyle

mocno, by krwią z rozbitych warg poplamił mi wierzch dłoni.

– Nie wzywajcie imienia Pana nadaremno – przykazałem surowo.

Rozpłakał się. Usiadł w trawie, skulił się i szlochał tak rozpaczliwie, że aż ramiona drgały

mu, jak gdyby był dotknięty atakiem febry.

– Immunitet – zajęczał. – Dajcie mi immunitet i ochronę przed tym szaleńcem, a powiem

wam wszystko.

Chwyciłem go za wiecheć sterczący ze środka głowy i szarpnąłem do siebie. Padł na

kolana, uderzając nosem w moją goleń.

– Z immunitetem czy bez, i tak wszystko powiesz – rzekłem. – I ty o tym wiesz, i ja o tym

wiem. A wybór masz jedynie pomiędzy tym, że wyznasz wszystko z pogruchotanymi kośćmi,

powyrywanymi stawami i skórą spaloną do żywego mięsa, czy też wyznasz wszystko, ciesząc się

jakim takim zdrowiem. Wyspowiadam ci się też, księże, z pewnej grzesznej ułomności mego

charakteru. – Obniżyłem głos: – Wolałbym, żebyś na razie się nie przyznawał. – Uśmiechnąłem

się, kiedy podniósł na mnie załzawione oczy. – Mam bowiem kilka nowych narzędzi w moim

magicznym kuferku i aż mnie ręce świerzbią, żeby je wypróbować.

Kiedy usłyszał moje słowa, zaniósł się tak histerycznym płaczem, że aż dziwne mi się

wydało, iż podobnie głośne dźwięki mogą dobiegać z tej wysuszonej główki wspartej na ptasio

chudej szyi. Ciekawe, jak zaśpiewa, kiedy będą mu rwać żywe mięso cęgami, a potem spalą na

stosie? – przeszło mi przez myśl. Na razie kopnąłem tylko kapelana w pierś, a to też nie po to, by

dodać mu cierpienia, lecz dlatego, że chciałem przejść dalej i usiąść na ławce, a on, klęcząc u

moich stóp, bardzo mi w tym przeszkadzał.

– Zamilczcie no – przykazałem. – I pogadajmy jak rozumni ludzie.

Kapelan umilkł w jednej chwili. Spojrzał na mnie wzrokiem psa rozżalonego niesłusznie

zadanymi cięgami.

– Powiecie mi wszystko, co wiecie, a ja zagwarantuję wam, że zostaniecie powieszeni, a

egzekucji nie poprzedzą tortury. Co wy na to?

Tym razem rozpłakał się bezgłośnie. Grube łzy ciekły po jego zasuszonej twarzy tak

gęsto, jakby stał na ulewnym deszczu.

– Ale ja chcę żyć! Ja chcę żyć! – wrzasnął.

Zabawne, jak przywiązani do własnego życia są ludzie, którzy bez najmniejszych

skrupułów odbierają życie innym. Kapelan gotów był użalać się nad własnym losem, lecz los

młodych kobiet, które poniosły poprzedzoną długim cierpieniem śmierć z jego ręki, był mu

więcej niż obojętny.

– Nie rozpaczałeś nad tym, jak twoje postępowanie boli Pana Boga – powiedziałem. –

Nie płakałeś wtedy, jak każdym złym uczynkiem rozkrwawiałeś na nowo rany Jezusa. Więc nie

płacz i teraz.

– A jakbyście skazali mnie na pokutę, co? – Oczy rozbłysły mu nadzieją. – Będę chodził

we włosienicy, pościł o suchym chlebie i deszczówce, hartował grzbiet batogami... Wszystko, co

zechcecie!

– Nic wam nie mogę obiecać prócz szybkiej śmierci – odparłem, a potem zawiesiłem głos

na dłuższą chwilę. – Ale kto wie... jeśli będziecie bardzo pomocni, jeśli wydacie wszystkich, o

wszystkim opowiecie, może uda się jeszcze dla was zrobić to i owo. – Położyłem kapelanowi

dłoń na ramieniu. – Śledztwa będą trwały dłuuugo. A im dłużej będą trwały, tym bardziej wasza

wina będzie blaknąć w porównaniu z grzechami tych, których wydacie. Ale... ale! – Uniosłem

gwałtownie wskazujący palec, widząc, że ksiądz chce coś powiedzieć. – Pamiętajcie, by nie

targować się niczym przekupień na rynku. W dobrej woli poddajcie się miłosierdziu Świętego

Officjum, a może zasłużycie na łaskę. Pamiętajcie też, że na łaskę może zasłużyć tylko ten, kto o

nią nie prosi. – Nie spuszczałem surowego spojrzenia z twarzy księdza, a on klęczał ze

złożonymi na piersi dłońmi i wpatrywał się we mnie z takim oddaniem, jakby był egzaltowanym

ascetą modlącym się przed figurą świętego.

– Niech i tak będzie, niech i tak będzie. Ale dostanę pismo, że w razie czego tylko mnie

powiesicie, czyż nie? Przygotujecie taki dokument? Zobowiążecie się? Aby miał podpisy i

pieczęcie jak trzeba. Pamiętajcie!

No proszę, jak to wszystko szybko się zmieniało. Gdyby dzień wcześniej powiedzieć

temu człowiekowi, że będzie się ubiegał o śmierć przez powieszenie, jak o największą łaskę,

machnąłby jedynie ręką, biorąc swego rozmówcę za obłąkanego. Taka była jednak tajemna, dana

od Boga moc Świętego Officjum, że ludzie kruszeli w dłoniach inkwizytorów niczym martwe

bażanty zawieszone za nogi.

– To mogę dla ciebie zrobić. – Skinąłem. – I obiecuję, iż zrobię, kiedy tylko pozwolą nam

możliwości.

– Nie, nie! – zaskrzeczał. – Teraz! Chcę mieć takie pismo teraz!

– A skąd ja ci wezmę papier i atrament. – Pacnąłem księdza dłonią w policzek, nie by

zadać ból, lecz by otrzeźwić jego umysł.

Poderwał się na równe nogi i odskoczył ode mnie.

– Jesteście tu sami – zasyczał. – A ja mam dwadzieścia zakonnic. Jak myślicie, co się

stanie, kiedy krzyknę, że to wy jesteście mordercą?

– Mniszki uciekną i pochowają się po celach?

– Nie, inkwizytorze! Mniszki rzucą się na was z pazurami i zębami, widząc, że jesteście

w pojedynkę, a ich jest wiele. I że wspomagane są przeze mnie, a za mną stoi autorytet Kościoła.

Przemyślałem te słowa. Przewidywania Kornhachera mogły okazać się słuszne, choć

sądziłem, że wyciągał pochopne wnioski, jeśli chodzi o odwagę czy też zdesperowanie zakonnic.

Będąc sam, wolałem jednak nie sprawdzać, kto ma rację, gdyż w najlepszym razie

wylądowałbym bez głównego świadka, a w najgorszym uciekałbym przed stadem

rozwścieczonych kobiet.

– Zgoda – rzekłem. – Zaprowadźcie mnie gdzieś, gdzie znajdę papier i inkaust. Ale

pieczęci wam nie dam, bo ich nie mam. Mój podpis musi starczyć.

Zamruczał coś niezadowolony.

– Musimy ufać sobie nawzajem, księże kanoniku – powiedziałem łagodnie. – Ja chcę

dostać w swe ręce przestępców, wy chcecie jak najdłużej przeżyć. A do obu tych celów prowadzi

nas jedna, wspólna droga. Zważcie na to i nie traktujcie mnie niczym złego kupca, który próbuje

wam wcisnąć nadpsuty towar.

Znowu coś pomruczał, zakręcił młynka palcami, rzucając mi przy tym szybkie spojrzenia

spode łba, po czym wreszcie westchnął i przytaknął.

– Niech będzie, jak mówicie. Chodźcie za mną. Zaprowadzę was do celi przeoryszy. Tam

znajdziecie wszystko, czego trzeba.

Poszliśmy do drzwi, potem krętymi korytarzami, schodami, dziedzińcem nad

krużgankiem, wreszcie znowu schodami. Kiedy myślałem, że stracę już cierpliwość, zatrzymał

się przed jednymi z drzwi i nacisnął klamkę.

– Zamknięte. – Obrócił się do mnie z głupim wyrazem twarzy.

– Klucz czy skobel od środka?

– Wiecie co, chyba klucz... – Nacisnął klamkę kilkakrotnie, jakby miało mu to w czymś

pomóc. – Od strony celi rzeczywiście jest skobel na drzwiach, ale niby kto miałby siedzieć w

środku i go przesunąć?

W prześwietnej Akademii Inkwizytorium uczeni jesteśmy przeróżnych sztuk, wśród

których nie ma bardziej i mniej chwalebnych, gdyż wszystkie są godne szacunku, jeśli tylko

służą zwycięstwu Światłości nad Mrokiem. Jedną z nich jest sztuka otwierania zamków. Przecież

często się zdarza, że inkwizytor staje przed zamkniętymi drzwiami lub skrzyniami, których w

danej chwili z tych czy innych powodów nie można wyważyć albo rozbić łomem. A my,

inkwizytorzy, nie lubimy zamkniętych pomieszczeń i zamkniętych kufrów, słusznie uważając, że

jeśli ktoś używa zamka, to żeby coś ukryć, a dla nas ważna jest przecież pełna przejrzystość

świata, na który chcemy spoglądać niczym przez szklaną szybę, a nie ołowiane płytki. Tak więc

każdy inkwizytor powinien radzić sobie przynajmniej z mniej skomplikowanymi zamknięciami,

by nie zdarzyło się, że stanie bezradnie przed przeszkodą i rozłoży dłonie, zdając się jedynie na

modlitwę. Bo chociaż modlitwa może mieć piorunującą moc, to dobrze wiemy, iż Bóg

najbardziej lubi tych, którzy potrafią radzić sobie sami.

Zagmerałem w zamku wytrychem, a przesunięcie zapadki okazało się nadspodziewanie

łatwe. Choć może powinienem raczej powiedzieć: spodziewanie łatwe, gdyż w klasztornej celi

nie oczekiwałem skomplikowanego mechanizmu.

– Człowiek z was wielu umiejętności – pochwalił mnie ksiądz, pochylając głowę.

– Nie widzieliście jeszcze najważniejszych – rzekłem. – I raczej nie przymilajcie się, by

je kiedyś zobaczyć...

Wyraźnie zbladł, a ja nacisnąłem klamkę i wszedłem do środka.

Cela przeoryszy nie wyglądała tak, jak człowiek prostoduszny oraz naiwny wyobrażałby

sobie schronienie mniszki. Bo przecież myślałby kto, że kontemplacji oraz umartwieniu powinna

raczej służyć komnatka ubogo wyposażona. Wystarczyłaby drewniana lub kamienna ława, by

mieć do czego przyłożyć grzeszne cielsko, reszta była jedynie zbytkiem. No cóż, tu akurat tego

zbytku zobaczyłem wiele. Bowiem komnata przeoryszy była tej wielkości, że jadąc w niej

wierzchem na koniu, spokojnie by można kręcić kółeczka. Posłaniem mniszki nie okazała się

bynajmniej wąska ławeczka, lecz potężne łoże ze szkarłatnym baldachimem, zasłane wyszywaną

pościelą. Na ścianach wisiały kolorowe kilimy oraz obrazy w złoconych ramach przedstawiające

sceny, których mniszka nie powinna nie tylko oglądać, ale nawet o nich wiedzieć. Dywan

zaścielający podłogę był tak gruby i tak puszysty, że niemal utonęły mi w nim stopy. Poza tym w

komnacie znajdowały się wymyślnie rzeźbione meble: foteliki obite adamaszkiem, sekretera,

dwudrzwiowa szafa, biureczko na lwich nogach oraz przeszklona witryna, w której ustawiono

złote kielichy i pucharki przeróżnej wielkości. Podszedłem bliżej i przyjrzałem im się z

uznaniem: te przedmioty powstały w pracowni człowieka, który znał się na swym fachu, gdyż

grawerunek był iście mistrzowski, a delikatne zdobienia i szlachetne kamienie wpleciono w

ornament z niezwykłym kunsztem.

– No, no, dogadzała sobie siostrzyczka – podsumowałem.

– Inkaust i papier są w sekreterze – rzekł ksiądz i szarpnął drzwiczki, nawet nie patrząc,

co robię. No cóż, on zapewne gościł w tej komnacie nie raz i nie dziesięć, więc nic go nie mogło

zaskoczyć. Poza tym czy był to człowiek, który potrafiłby docenić artystyczną wartość dzieła, a

nie tylko zawartość w nim szlachetnych kruszców? Nie sądziłem...

– O, mówiłem, są – ucieszył się kapelan.

Wyciągnął kilka kartek papieru oraz przybory do pisania. Ułożył wszystko na blacie

biurka.

– Wszystko gotowe, mistrzu inkwizytorze – oznajmił, przestępując z nogi na nogę.

Podszedłem, a Kornhacher usłużnie podsunął mi krzesło. Wziąłem w palce pióro

przetykane złotą nicią.

– Może naostrzyć? – usłużnie zapytał mój towarzysz.

– Jakoś dam radę – odparłem.

Zanurzyłem pióro w kałamarzu i po chwili zastanowienia napisałem:

Gregor Vogelbrandt w imieniu Świętego Officjum ogłasza, iż ksiądz Bazyli Kornhacher

wyznał szczerze swe winy i służył niewymuszoną pomocą funkcjonariuszom Inkwizytorium, w

wydatnym stopniu przyczyniając się do odkrycia obmierzłych heretyckich praktyk, odsłaniając

zbrodnicze knowania oraz obnażając podłe zamysły swych niedawnych wspólników. W związku z

powyższym rzeczony Gregor Vogelbrandt, przełożony inkwizytorów okręgu Bielstadt, mocą

urzędową ogłasza, iż wzmiankowany Bazyli Kornhacher powinien być potraktowany z pełną

łagodnością jako nawrócony grzesznik, co oznacza niepoddawanie go torturom (gdyż wyjawił

wszystko, co mógł) oraz karom kwalifikowanym.

Podpisano: Mordimer Madderdin, inkwizytor, z pełnomocnictwa Gregora Vogelbrandta,

przełożonego inkwizytorów okręgu Bielstadt.

Posypałem pismo piaskiem, odczekałem do wyschnięcia inkaustu i dałem dokument

kapelanowi do przeczytania.

– Widzicie? Jeśli dotrzymacie zobowiązań, dostaniecie pismo. Zadowala was?

Długo czytał dokument i widziałem po ruchu jego źrenic, że kilka razy przebiegł tekst

wzrokiem. Najwyraźniej szukał nieścisłości, ale również najwyraźniej ich nie znalazł.

– No niby tak – przyznał w końcu. – Ale jakie mam gwarancje, że dacie mi ten

dokument? Ja wyznam wszystko, tymczasem wy ciśniecie papier do ognia i powiecie, że nic

wam nie pomogłem. – Twarz skurczyła mu się, jakby zaraz miał zamiar znowu się rozpłakać.

– Przysięgam na bezlitosny gniew Jezusa, że kiedy tylko okażecie się pomocni, dam wam

dokument – rzekłem poważnym i uroczystym tonem. – Przecież nie chodzi mi o was, księże

kapelanie, a o wyjaśnienie przestępstw, które tysiąckroć was przerastają. Czyż będzie to miało

jakieś znaczenie dla sprawy chrześcijaństwa, że was spalą, powieszą albo nawet wypuszczą? –

Widziałem, jak przy słowie „wypuszczą” coś drgnęło w jego twarzy, a na ustach niemalże

pojawił się nieśmiały uśmiech.

– Macie rację, macie rację... Cóż ja jestem, jeno robaczek mały omotany pajęczą siecią,

którego cała wina w tym, że nie znalazł dość sił, by się z tej szatańskiej pajęczyny wyplątać. –

Kornhacher przeżegnał się zamaszyście.

– Ano właśnie – bez trudu przyznałem mu rację, gdyż takie słowa na pewno chciał ode

mnie usłyszeć. – A teraz mówcie, w czym możecie pomóc Świętemu Officjum.

Odetchnął głęboko.

– W trzech sprawach, mistrzu inkwizytorze. Jedna rzecz: wyjawię wam, co wiem na

temat śmierci przeoryszy Konstancji. A zapewniam was, że to była bardzo, ale to bardzo – uniósł

wskazujący palec – zagadkowa śmierć. Druga sprawa: powiem wam, które mniszki gziły się z

mężczyznami odwiedzającymi klasztor i co to byli za mężczyźni. Choć raczcie wziąć pod uwagę,

że nie wszystkich znałem, gdyż listę tych szczególnych gości miały tylko Konstancja i Matylda.

– Dobrze.

– I wreszcie po trzecie: pokażę wam miejsce w ogrodzie, gdzie od kilkunastu lat mniszki

zakopywały albo płody, których się pozbyły, albo ledwo co urodzone niemowlęta. Ale wiem też,

iż przez ostatnie kilka lat sprawa dotyczyła tylko płodów. A to dlatego, że widzicie, w klasztorze

zamieszkała kobieta, która jak nikt inny znała się na spędzaniu. Umiała przyrządzić takie napary

z powszechnie dostępnych ziół, że żadnej szkody mniszkom nie czyniła, a niechcianego ciężaru

szybko się pozbywały. Tak jak sądziliście, siostra Matylda sama usuwała płód, z tego, co wiem,

co najmniej dwa razy. Ale może ważniejsze jest to, że właśnie ona ściągnęła do klasztoru tę

babkę, która znała się na spędzaniu. Ta babka to zresztą jakaś tam krewna czy powinowata tej

Augustyny, co żeście ją widzieli w ogrodzie...

– Być może to właśnie tłumaczyłoby śmierć przeoryszy. – Skinąłem głową. – Dobrze. Co

jeszcze?

– No jakżeby? – Starał się uśmiechnąć, ale niesporo mu to wyszło. – Nie wystarczy,

mistrzu? Wszystko już będziecie wiedzieć...

– Czy ty jesteś naprawdę tak głupi, klecho, czy tylko udajesz głupiego? A może... masz

mnie za głupiego?

Zbladł i spróbował się cofnąć, ale ściana zagrodziła mu drogę i tylko wsparł się o nią

plecami.

– Na litość i gniew Pana – zajęczał. – Czegóż jeszcze ode mnie chcecie? Powiedzcie

tylko, kogo mam wydać, co mam zrobić, a zaraz to uczynię. Dla was choćby matkę własną

posłałbym na stos, ale biedaczka od wielu już lat...

Przerwałem ten lament, uderzając księżulka w twarz. Nie za mocno, lecz na tyle silnie, by

potylicą stuknął w mur. To musiało zaboleć.

– Mam na myśli skarby – wyjaśniłem ostro. – Gdzie są skarby mniszek? Skoro od sześciu

lat prowadziły dobrze prosperujący zamtuz dla miejscowej szlachty, to musiały sporo uciułać.

Gdzie to schowały?

Odetchnął z ulgą, a jego twarz się rozluźniła.

– Ach, to o to wam chodzi... Iii, jakie skarby, mistrzu, za waszym przeproszeniem. Toż

nie znacie natury niewieściej, która każe wszelaką gotowiznę natychmiast obracać a to w

błyskotki, a to w perfumy, a to w buciki, a to w dywaniki, nie mówiąc już o sukniach, futrach i

szalach!? A wykwintne posiłki? A wina z najlepszych roczników? Wiem, gdzie przeorysza

trzymała pieniądze, jednak założyłbym się, o co chcecie, że nie zostało w tej skrytce wiele.

Postanowiłem na razie uwierzyć kapelanowi na słowo. To, że zakonnice przetraciły całą

majętność nabytą kupczeniem ciałami, nie było takie niemożliwe. Światowe życie kosztuje

krocie, a rzeczywiście zobaczyłem już wiele cennych przedmiotów. Oczywiście biegły rewident,

który niewątpliwie zostanie przysłany z Inkwizytorium, pozna się lepiej ode mnie, czy dochody

klasztoru bilansowały się z jego wydatkami. Jeśli okaże się, że dochody przewyższały wydatki,

będziemy szukać, gdzie też mogła zostać schowana nadwyżka. Nie sądziłem, by którakolwiek z

sióstr poza Konstancją i Matyldą znała tę tajemnicę. Może kapelan wiedział więcej, niż chciał

powiedzieć, jednak nie byłoby niczym niezwykłym, gdyby zakonnice nie wtajemniczyły go w

finansowe sekrety. A może znał każdą tajemnicę klasztoru, lecz właśnie tę traktował jako ostatnią

kartę przetargową? Wiedziałem, że nikt nie zapomni tego sprawdzić. Inkwizytorium było bogate

(choć, niestety, nie świadczyły o tym wynagrodzenia jego funkcjonariuszy), lecz nie na tyle

bogate, by rezygnować z majętności klasztoru.

– Czy mniszki prowadziły księgi rachunkowe?

Zawahał się.

– Tylko mi nie kłam! – dodałem gniewnie.

Schował głowę w ramiona, jakby bał się, że znowu go uderzę.

– Przeorysza prowadziła rejestr, ale nie wiem, gdzie on jest, przysięgam wam! To była

księga w brązowej oprawie z tłoczonym napisem „Modlitewnik” na okładce. Konstancja

zapisywała w niej wszystkie przychody z tego burdelu, który tu urządziły. – Skrzywił się z takim

obrzydzeniem, jakby sam w prowadzeniu tego burdelu nie uczestniczył. – Taka księga pomagała

też zobaczyć, które mniszki najsłabiej się spisują, a które są najbardziej pożądane przez klientów.

– Domyślam się. Mniszki często umierały?

Znowu pobladł czy jedynie mi się wydawało?

– Nie sądzę, mistrzu Madderdin, by częściej niż w innych klasztorach – odpowiedział

natychmiast, niezwykle poważnym tonem. – A wręcz przeciwnie. Konstancja i Matylda dbały, by

dziewczyny dobrze jadły, ładnie się ubierały i niewiele pracowały. Możecie zobaczyć cele

mniszek. Mięciutkie materace, puchowe kołdry... O inwestycje trzeba dbać, a one były

inwestycją – dodał sentencjonalnie.

Na pewno miał rację, jednak po pierwsze, czasem sprawy wymykają się spod kontroli,

gdyż wielu jest ludzi, którym uśmiercenie bliźniego zdaje się osiągnięciem szczytu władzy nad

nim (my, inkwizytorzy, doskonale wiemy, że to nieprawda), a po drugie, dopływ dziewcząt był

darmowy, więc przeorysza mogła przejść do porządku dziennego nad śmiercią jednej czy drugiej

nowicjuszki, skoro i tak szybko zastępowała ją kolejna.

– Wszystkie mniszki wiedziały, co się dzieje w klasztorze?

Pokiwał gorliwie głową.

– Co do jednej. Ale nie wszystkie, widzicie, usługiwały... w taki sposób... na wzór... no,

jak w zamtuzie... rozumiecie, co mam na myśli?

– Rozumiem – odparłem, przypominając sobie maszkarę napotkaną w ogrodzie.

– Kilka nosiło jedynie jedzenie albo trunki, sprzątało po wszystkim sale.

– Te mniej powabne? Starsze?

– Właśnie.

– A jeśli mniszka była ładna i młoda, lecz bogobojna? Co działo się wtedy?

Wzruszył ramionami.

– Znacie życie, mistrzu Madderdin. Wiecie, jak jest w klasztorze. Przeorysza jest panią

życia i śmierci tych dziewcząt. Jeżeli któraś nie chciała być powolna jej zamierzeniom, to

Konstancja najpierw obarczała ją najgorszymi pracami i ciągle karała. Tu nawet nie trzeba

chłosty, mistrzu. Starczy kilka nocy w zimnej ciemnicy o chlebie i wodzie albo kilka dni postu

lub na klęczniku. Taka dziewczyna szybko zrozumie, że nie ma co się bronić przed dobrym

jedzeniem, trunkami i wesołym towarzystwem.

– Czasem podobnie lekka perswazja nie wystarczała, prawda?

– Zawsze wystarczała – odpowiedział tak szybko i tak zdecydowanie, że dałbym sobie

głowę uciąć, iż kłamie.

– A jak tam było z ujeżdżaniem dzikich klaczek? – spytałem serdecznym tonem.

Cofnął się o krok.

– Ja nie wiem... nie wiem, o czym wy mówicie.

Wpatrywałem się w niego uważnie i bez słowa, a on pod wpływem mojego wzroku zaczął

się kręcić i dreptać, bez mała jakby stał na rozgrzewających się kamieniach.

– I wy wiecie, i ja wiem, o czym mowa – nie zmieniłem tonu i nadal mówiłem przyjaźnie.

– Biliście te dziewczyny, a podobno kilka z nich bicia nie przetrzymało.

– To nieprawda! Na gwoździe...

Nie zdołał nawet drgnąć, kiedy podszedłem o krok i uderzyłem go pięścią w twarz. Tym

razem nie starałem się być delikatny, więc kapelan zatoczył się w tył, po czym przewrócił jak

długi. Z nosa i ust bluznęła mu krew.

– Starajcie się nie przerywać, kiedy mówię – poprosiłem. – A jeśli przyjdzie taka chwila,

że będziecie mieli ochotę na powtórzenie podobnie nieuprzejmego zachowania, przypomnijcie

sobie o dzisiejszej nauczce.

– Oczywiście, mistrzu. Jak sobie tylko życzycie. We wszystkim będę powolny i tylko

raczcie mnie uprzedzić, kiedy czegoś nie lubicie, bym nie uraził was ze zwykłej ludzkiej

niewiedzy oraz głupoty – paplał na klęczkach, jednocześnie ocierając dłońmi krew z twarzy.

Ho, ho, wygadany, naprawdę wygadany był ten księżulo. Ale ubawiło mnie jego pokorne

zachowanie, więc uznałem, że jak na razie nauczka była wystarczająca. Poza tym nie mogłem

być zbyt surowy, gdyż mieliśmy z kapelanem jeden i ten sam cel: utrzymać go przy życiu. Z tym

że szanowny duszpasterz sądził, że stan tegoż utrzymywania przy życiu trwać będzie jak

najdłużej (tak długo, aż z rozchwianej niepewności przemieni się w stateczną pewność), ja

natomiast uważałem, iż zupełnie wystarczy, jeśli ksiądz pożyje na tyle długo, by wyjawić

ostatnią znaną sobie tajemnicę, i na tyle krótko, by nie kłopotać nikogo swą egzystencją, kiedy

żadnych tajemnic znać już nie będzie.

– Naszym wzajemnym stosunkom ma przyświecać jedna cnota – rzekłem poważnie i

surowo, wpatrując się w księdza przenikliwym wzrokiem. – A cnotą tą, drogi księże, jest

prawdomówność. Macie wyznać mi nie tylko grzechy innych ludzi, lecz również swoje. Jak w

innym wypadku mam uwierzyć w szczerość waszych intencji i po wszystkim spowodować wasze

uwolnienie?

Przy słowie „uwolnienie” pełen nadziei wzrok Kornhachera zawisł na moich ustach.

– Bo jeżeli kłamaliście w jednym, czy nie kłamiecie w drugim? – kontynuowałem. – Czy

jeśli łgarstwem bronicie siebie samych, nie oznacza to, że równym łgarstwem atakowaliście

innych? Kiedy mam wam wierzyć, a kiedy nie, skoro miotacie się pomiędzy prawdą i

kłamstwem, niczym żeglarz pchany od Scylli do Charybdy?

Kapelan uderzył się w pierś obiema pięściami.

– Jak mi Bóg miły, wierzcie mi, mistrzu inkwizytorze! Przyznam, że zdarzyło się

nieszczęście. – Opuścił głowę niczym w wielkiej żałości. – Raz lub drugi – dodał ciszej. – Lecz

nie ze złej woli wynikające czy z okrucieństwa, a z pochopnej gwałtowności. Grzesznej, ale

przecież wybaczalnej, gdyż okupionej serdecznymi łzami i niezachwianą chęcią poprawy. –

Uniósł skrzywioną płaczem twarz. – Żebyście wiedzieli, ile ja nocy przeszlochałem nad

upadkiem mej duszy...

Szkoda, że nie przeszlochał tych nocy nad zakatowanymi dziewczętami, pomyślałem. Nic

jednak nie powiedziałem, tylko klepnąłem kapelana przyjaźnie po ramieniu. Ten człowiek był mi

potrzebny, musiałem umiejętnie oraz proporcjonalnie stosować bat i marchewkę. Gdyż kiedy

dobroć i łagodność przeplatać z okrucieństwem i zimnym gniewem, to wtedy te pierwsze

nabierają wyjątkowej słodyczy.

– No już, już, wierzę w waszą dobrą wolę – rzekłem serdecznie i ująłem księdza pod

ramię, by pomóc mu wstać. – Spróbujemy wspólnie naprawić, co zepsuto, i rozświetlić, co ukryto

w ciemności. Powiedzcie mi tylko, czy wypadki, które miały miejsce, nigdy nie budziły

podejrzeń?

Potrząsnął głową.

– Widzicie, mistrzu, śmierci mniszek nigdy nie ukrywano, właśnie żeby nie wzbudzić

podejrzeń. Wręcz przeciwnie: przeorysza zawsze kazała wyprawiać na tę okoliczność uroczysty

pogrzeb, a nawet posyłała rodzinom zmarłych dziewcząt stosowny datek. I zawsze potem dbano

o groby, a imiona zakonnic wspominano w czasie nabożeństw.

– Teraz Konstancja. Co się z nią stało? Nazwaliście tę śmierć zagadkową. Czemu?

Słuchałem uważnie, kiedy opowiadał, i przyznam, że nie spodziewałem się takiej historii.

Chociaż jeśli było się świadkiem samospalenia biskupa, co jeszcze mogło człowieka zadziwić?

W każdym razie Konstancję przywiązano do słupa na środku klasztornego dziedzińca, wyrwano

kleszczami piersi, po czym uduszono garotą. Sposób, w jaki zamordowano przeoryszę, w

zdumiewającym stopniu przypominał przebieg egzekucji wykonywanej na cudzołożnicach.

Interesujący był fakt, że przedtem z całą pewnością ją torturowano. Jak donosił Kornhacher,

miała bowiem ślady po oparzeniach na brzuchu oraz pod pachami i ramiona wyłamane ze

stawów. Trzeba przyznać, że kapelan wzorowo snuł swą opowieść, gdyż dopiero na sam jej

koniec wyjawił, kto był winien śmierci Konstancji. I kiedy już powiedział, otworzył szeroko oczy

i wpatrzył się we mnie głupkowatym wzrokiem, jakby oczekiwał, że krzyknę w zdumieniu albo

zaklaszczę. Nie krzyknąłem i nie zaklaskałem, chociaż przyznam: byłem zaskoczony.

– Wyrwano jej piersi kleszczami, mówiliście. To niełatwe zadanie dla niewprawnej ręki.

– A wyłamać ramiona ze stawów? Ja nie raz i nie dwa widziałem robotę kata, mówię

wam, mistrzu, i to mi wyglądało na to właśnie, a nie żeby dwie dziewuchy... skąd one miały

wiedzieć co i jak...

– Dwie zakonnice wyprowadziły przeoryszę, torturowały ją i okrutnie uśmierciły –

powtórzyłem w skrócie opowieść Kornhachera. – A żadna inna nic nie widziała i nic nie słyszała.

Te dziewczyny złapano na gorącym uczynku? Przyznały się?

– Mogę wam tylko powiedzieć, co mnie powiedziano: znaleziono je o świcie, jak leżały

nieprzytomne obok ciała zamordowanej. Całe niemal kąpały się w jej krwi, a obok leżały

narzędzia, którymi oprawiły biedną Konstancję. – Kapelan przeżegnał się.

– Dziwne to wszystko – mruknąłem. – Co się stało z tymi mniszkami?

– Siedzą w ciemnicy. Matylda kazała je zostawić przy życiu, żeby w razie czego

zaświadczyć...

– Że nie ona kazała zamordować przełożoną.

– Ano właśnie.

– Będę musiał je przesłuchać i jak najszybciej odkopać grób Konstancji – zdecydowałem.

– No dobrze, nie ma co dłużej czekać, trzeba zwołać zakonnice, bo przecież nie będziemy kopać

sami. Przy okazji zajmiemy się innymi tajemnicami, które obiecaliście ujawnić. Zwłaszcza

interesuje mnie cmentarz, o którym wspomnieliście.

– Biedne dzieciątka – zachlipał i otarł oczy wierzchem dłoni.

Ciekawe, czy zdawał sobie sprawę, iż doskonale wiem, że odgrywa przede mną komedię.

Może sądził, iż pomimo tej wiedzy jego żal, skrucha oraz pragnienie poprawy poruszą czułą

strunę w mym sercu? Skoro tak, najwyraźniej nie znał inkwizytorów, gdyż czułe struny naszych

serc budziły się jedynie wtedy, kiedy słyszeliśmy głos Boga.

– Prowadźcie do refektarza – rozkazałem.

Szliśmy w milczeniu, aż stanęliśmy w pustej komnacie, tej samej, w której miałem okazję

rozmawiać z siostrą Matyldą.

– Pewnie siostry są w kaplicy – mruknął kapelan. – Pozwólcie za mną.

Do kaplicy prowadził krótki, biegnący po łuku korytarz i była ona równie pusta co

refektarz.

– Co się mogło stać? Uciekły z klasztoru? – zaryzykowałem przypuszczenie.

Ksiądz rozejrzał się bezradnie. Z przeciwległej ściany surowym wzrokiem spoglądał na

nas Chrystus Karzący.

W głowni marmurowego miecza odbijał się pomarańczowym lśnieniem blask świec. Ten

sam blask pełgał również w marmurowych źrenicach naszego Pana.

– Piękna rzeźba – rzekłem. – Widzę, że mniszki upodobały sobie wojownicze

przedstawienia naszego Pana – dodałem, mając na myśli to, że Chrystus Karzący górował

również nad refektarzem.

Kornhacher tylko rzucił okiem.

– Może wróciły do ogrodu?

– Rozkosznie pławić się we własnych nieszczęściu oraz strachu? A może z grzeszną

radością przyglądać się trupowi znienawidzonej przełożonej? Kto wie, kto wie... Podejrzewam,

że macie rację. Chodźmy więc do ogrodu.

Nie musieliśmy jednak iść aż tak daleko. Wystarczyło, że znaleźliśmy się na początku

prowadzącego ku wyjściu korytarza, by ujrzeć, że w obszernej sieni oraz za progiem stoi tłumek

zakonnic. Milczały i patrzyły w naszą stronę. Kornhacher przystanął i wzdrygnął się.

– Czekają na nas. – Głośno przełknął ślinę.

– To tylko mniszki – powiedziałem, przyglądając mu się uważnie. – A wy w dodatku

jesteście ich opiekunem duchowym. Czego mamy się lękać?

– Pchnąć nożem potrafi nawet dziecko, co dopiero kobieta w sile wieku. – Kapelan nie

ruszył się nawet o krok. – Może podejdziecie i spytacie, czego chcą?

– Pragną jedynie pokornie poprosić o pomoc swego spowiednika? Oczekują wsparcia w

nieszczęsnej i żałosnej chwili?

Zerknął na mnie, jakby sprawdzając, czy drwię. Ja jednak nie uśmiechałem się, a jedynie

spoglądałem na niego.

– Nie sądzę, nie sądzę – zaszeptał. – To złe kobiety, mówię wam, złe kobiety...

– I ty to mówisz, Pigmalionie?

Spojrzał na mnie bez zrozumienia.

– Nie kształcono was w literaturze klasycznej, nieprawdaż?

Potrząsnął głową.

– Nie szkodzi. Chodźmy.

Ruszyłem przodem, bo kapelan mimo mojej zachęty nie kwapił się bynajmniej do

pomaszerowania w stronę zakonnic. Zobaczyłem, że na pierwsze miejsce wysunęła się stara i

szpetna mniszka, która obraziła mnie w ogrodzie. Siostra Augustyna, od pięćdziesięciu lat

mieszkająca w klasztorze. Czyżby dzisiaj, w obliczu śmierci przeoryszy oraz jej zastępczyni,

wreszcie nadeszła chwila triumfu dla tej kobiety? Chwila, w której mogła zapanować nad

zgromadzeniem i stać się jego umysłem oraz ustami? Kto wie... W każdym razie szybko

pozbierała się po chwili niemocy, którą przeżyła w ogrodzie.

– Kim jesteś? – Wyciągnęła koślawy paluch w moją stronę.

– Inkwizytorem! – huknąłem wielkim głosem. – W imieniu Świętego Officjum przejmuję

władzę w tym klasztorze. Ten, kto...

Kuchenny nóż z drewnianą rękojeścią gwizdnął przy moim uchu. Odskoczyłem. Nie

miałem pojęcia, która z kobiet nim rzuciła, gdyż stały zwartym tłumkiem w drzwiach.

– Odpowiadaj na pytania, inkwizytorze – rzekła sucho siostra Augustyna. – Jak się

nazywasz i po co tu przyszedłeś? Jak śmiałeś wpuścić tego mężczyznę, kapelanie? – Tym razem

obróciła gadzie spojrzenie na Kornhachera.

– Ja... ja... ja... – zająknął się.

Uspokajająco położyłem mu dłoń na ramieniu.

– Ksiądz zrobił tylko to, co do niego należało – powiedziałem łagodnie – prosząc o

pomoc Święte Officjum w obliczu niebezpieczeństwa zagrażającego nikomu innemu jak wam,

kochane i czcigodne siostrzyczki. Przychodzę tu, by służyć radą oraz pomocą. Przychodzę, by

ratować was przed oprawcą, mordującym w nocy niczym wściekły wilk. Przychodzę, by...

– Najlepiej nam posłużysz, wychodząc stąd – przerwała zakonnica. – I zabierz ze sobą to

ścierwo. – Jej palec tym razem wycelował w Kornhachera.

Poczułem dłonią trzymaną na ramieniu kapłana, jak zadrżał.

– Siostro, popełniono morderstwo. Obowiązkiem funkcjonariusza Świętego Officjum...

Tym razem nie zdołałem się uchylić. Na szczęście nóż uderzył w moją pierś rękojeścią,

nie ostrzem. Leciał jednak na tyle szybko, iż mógłby mnie boleśnie zranić, gdyby został rzucony

wprawniejszą ręką. Starałem się nie okazać słabości ani zdenerwowania, a przez głowę

przemknęły mi różne możliwości rozwiązania konfliktu.

– Czy możemy porozmawiać na osobności, siostro? – spytałem z uprzedzającą

grzecznością. – Czy możemy odrzucić gniew i nieufność?

– Policzę do dziesięciu – ostrzegła. – I jeśli nie zobaczę was obu przy bramie, to skończy

się to dla was naprawdę źle. Może jesteśmy tylko słabymi kobietami, ale jest nas dwadzieścia. A

ty jesteś sam, inkwizytorze.

Nawet młody i silny mężczyzna jak ty nie da rady nam wszystkim. Nec Hercules... czyż

nie?

Proszę, proszę, a więc była nie tylko szpetna i bezczelna, lecz liznęła również kropelkę

klasycznego wykształcenia. Niestety, miała rację. Na Kornhachera nie miałem co liczyć, zresztą

nawet gdyby był inkwizytorem czy choćby żołnierzem, niewiele byśmy osiągnęli. Kto wie czy

zasłonięte tłumem mniszki stojące w ogrodzie nie miały w rękach wideł, sierpów lub siekier,

więc najzwyczajniejszych narzędzi gospodarskich, które jednak potrafiły się przemienić w

groźną broń również w dłoni niewprawionego do walki człowieka.

– Ja odejdę! – zachrypiał Kornhacher. – Przepuśćcie mnie! Odejdę!

Stara zakonnica dała znak i mniszki się rozstąpiły. Uśmiechnąłem się w myślach, gdyż w

dłoniach dwóch kobiet z ostatniego rzędu mignęły mi widły. Zobaczę, pomyślałem, czy ksiądz

przejdzie do drzwi, czy zakłują go po drodze. Jeśli Kornhacherowi przydarzy się nieszczęście,

zdążę uciec w głąb klasztoru. A tam prędzej czy później znajdę jakieś wyjście z kłopotu. I

zdołam się uzbroić w coś lepszego niż sztylet, chociażby w złamaną nogę od stołu. Najgorsze, co

mogło mi się przytrafić, to znalezienie się w środku wrogiego tłumu. Jeśli mniszki zaatakują

mnie ze wszystkich stron naraz, będę miał tylko iluzoryczne szanse na ujście z życiem.

Czekałem. Kapelan najpierw szedł szybkim krokiem, potem zaczął truchtać, aż wreszcie pobiegł

pędem, zadzierając sutannę do połowy ud. Miał blade, chude nogi poznaczone granatową siatką

żylaków. Mniszki nie drgnęły, nawet nie spoglądały w ślad za nim. Wszystkie patrzyły na mnie.

Zaczerpnąłem tchu i ruszyłem naprzód. Zatrzymałem się tuż przy siostrze Augustynie.

– Zostańcie z Bogiem – powiedziałem. – Mam nadzieję, że spotkamy się w

szczęśliwszych okolicznościach.

Nie odpowiedziała, tylko poruszyła dłonią, wskazując mi drogę. Poszedłem.

***

Kornhacher czekał na mnie, siedząc na koźle. Proszę, proszę, tego się po nim nie

spodziewałem. A więc strach przed mniszkami minął, kiedy tylko kapelan znalazł się za bramą

klasztoru, a strach przede mną nadal trzymał go w uścisku. Bardzo dobrze. To korzystnie o nim

świadczyło i chyba przekonało mnie, iż księżulo ufa, że jego los leży jedynie w moich rękach.

– Wielce uprzejmie z waszej strony, żeście raczyli zaczekać na mnie – powiedziałem

zgodnie z zasadą, iż za grzechy należy surowo karcić, a za zasługi łagodnie chwalić.

– Gdzieżbym nie zaczekał. – Obejrzał się trwożnie, spoglądając na klasztorną bramę. –

Jedziemy, prawda? – Nie czekając na moją odpowiedź, zaciął konia batem. Ruszyliśmy galopem.

Muszę wejść na teren klasztoru, pomyślałem. Bo tylko tam wyjaśnią się wszystkie

tajemnice, a nawet jeśli nie wszystkie, to przynajmniej ich część. Chociaż uchwycę nitkę, która,

daj Boże, doprowadzi mnie do szczęśliwego rozwiązania. Stosy zapłoną i wszystko dobrze się

skończy... Jednak cóż mogłem uczynić przeciw złości mniszek obwarowanych w

przypominającym fortecę klasztorze. Nie miałem żadnych możliwości, by wedrzeć się do środka

przeciw ich woli. Byłem pewien, że wyślą lub wysłały jedną z sióstr do opiekującego się

zgromadzeniem biskupa, by jak najszybciej przysłał swoją komisję lub, kto wie, może nawet

zjawił się osobiście. A wtedy sprawa znajdzie się na stopniu zbyt wysokim dla waszego

uniżonego sługi, który miał co prawda zaszczyt być funkcjonariuszem Świętego Officjum, lecz

pełnił w nim funkcję zbyt nieznaczną administracyjnie, by narażać się na gniew potężnego

biskupa. Ha, na podobny wyczyn mogliby sobie pozwolić inkwizytorzy Jego Ekscelencji biskupa

Hez-hezronu, elita elit wśród nas, pokornych Sług Bożych, lecz na pewno nie ja. A na pewno nie

bez pozwolenia Gregora Vogelbrandta. On jako przełożony lokalnego oddziału mógł bez trudu

stanąć na drodze biskupiego gniewu, on mógł wydać rozkaz szturmu na klasztor, on wreszcie

mógł wziąć na swe barki konsekwencje podobnych decyzji bez strachu, że przygniotą go do

ziemi. To znaczyło, że muszę jak najszybciej udać się do kwatery Gregora i również jak

najszybciej przekonać go o słuszności moich zamierzeń. Pytanie brzmiało tylko, czy ogłuszony

własnym nieszczęściem zechce jeszcze mnie wysłuchać, a jeśli wysłucha, to czy, otumaniony

bólem, w ogóle będzie w stanie pojąć moje plany.

Jednego byłem pewien: muszę zabrać ze sobą kapelana, by nie dać mu możliwości

ucieczki lub wycofania się z zeznań. Kornhacher był mi diablo potrzebny, powiem więcej: w talii

waszego uniżonego sługi pełnił w tej chwili rolę tuza i musiał służyć mi, dopóki za jego pomocą

nie naściągam więcej znaczących figur.

Rozdział VII

Łapówka

Kornhacher oczywiście marudził, zrzędził i

narzekał, kiedy usłyszał, że zostanie zmuszony do odbycia podróży, lecz, rzecz jasna, nie

zamierzałem przejmować się jego humorami.

– Tak czy inaczej, pojedziecie – rzekłem. – A czy w worku, czy na worku, to już jak sobie

sami wolicie.

– Wzdragam się przed podróżą jedynie z myśli o waszej wygodzie, szanowny mistrzu. –

Spojrzał na mnie niczym wierny pies. – By moja mizerna kondycja nie przeszkodziła wam w

szybkim dotarciu do celu.

– Nie przeszkodzi – obiecałem mu. – Gdyż nie mam zamiaru zważać na wasze zdrowie

pod warunkiem, że nie umrzecie po drodze.

– Wszystko w ręku Pana. – Wzniósł oczy do nieba.

– Nie umrzecie – zapewniłem księdza z naciskiem. – Jestem pewien, że w boskiej księdze

ludzkich losów przyszykowano wam inny koniec – dodałem, wiedząc, że to zdanie można

odczytywać na różny sposób.

Kornhacher najwyraźniej się zestrachał, lecz postanowił wziąć moje słowa za dobrą

monetę.

– I ja tak myślę, i ja tak myślę. – Złożył dłonie na podołku. – Bo wszak chciałbym okazać

się jak najbardziej przydatny naszemu kochanemu Officjum, a by okazać się przydatnym, muszę

przecież pozostać żywy i zdrowy.

– Wystarczy żywy – zażartowałem, a on pobladł.

Zanim wyruszyliśmy w podróż, postanowiłem dopełnić jeszcze jednej formalności. Pół

dnia poświęciłem, by spisać zeznania Kornhachera, a za powierników jego spowiedzi wziąłem

moich dzielnych żołnierzy, którzy następnie uroczyście postawionymi krzyżykami poświadczyli,

iż wszystko dobrze słyszeli oraz wszystko dobrze zrozumieli.

Z kapelanem nie wędrowało się tak łatwo jak z trzema żołnierzami, obeznanymi wszak

zarówno z siodłem, jak i niewygodami traktów i bezdroży, toteż tym razem podróż trwała cały

dzień dłużej, a kapelana i tak mocno wytrzęsło na wybojach. Kiedy przed karczmą zsiadł ze

swego wózka, wyglądał niczym bida z nędzą. Ale, tak jak powiedziałem, nie zamierzałem

kłopotać się jego samopoczuciem, aby tylko zachować go przy życiu, przynajmniej przez pewien

czas.

Zanim zdążyłem oddać konia w ręce stajennego, zobaczyłem wychodzącego z wnętrza

Hugona Hoffmana. Przymrużył oczy, gdyż stałem na tle zachodzącego słońca, po czym kiedy już

mnie rozpoznał, zamachał dłonią.

– Bywaj, Mordimerze, bywaj! – zawołał.

Wydawał się całkiem radosny i ta jego radość mocno mnie zaniepokoiła. Toteż szybko

zeskoczyłem z siodła, rzuciłem wodze chłopakowi i zbliżyłem się do Hoffmana.

– Witaj, Hugonie. – Uśmiechnąłem się tak radośnie, jakbym spotkał niewidzianego od lat

brata, który powrócił właśnie z wielkim majątkiem. – Jak miło zobaczyć przyjazną twarz na tym

padole nieszczęść.

Wyszczerzył się.

– Dobrze, że przyjechałeś, bo będziemy dziś pić. Zresztą Gregor miał po ciebie posłać,

więc tym lepiej...

– Pić? A cóż to za święto?

– Wyjeżdżamy stąd! – Wyszczerzył się znowu, a tym razem był to tak szeroki uśmiech,

że gdybym miał w ręku młotek, łatwo mógłbym wybić memu towarzyszowi trzonowe zęby.

– Jakie wyjeżdżamy?! – Poczułem się, jakby ziemia osunęła mi się spod nóg. – Co za

wyjeżdżamy? Przyjechałem jedynie, by uzyskać natychmiastowe zezwolenie Gregora na rewizję

klasztoru z zastosowaniem wszelkich...

– Zapomnij – prychnął lekceważąco, nawet się nie kłopocząc, by pozwolić mi dokończyć

zdanie. – Gregor nigdy nie da ci zgody na rewizję.

– Na gniew Pana, Hugonie! Posłuchaj, co udało mi się wykryć.

Starając się mówić jak najkrócej i używając pojęć przystępnych dla Hoffmana, opisałem

powagę całej wykrytej sprawy.

– Tak więc widzisz, że wszystkie nitki prowadzą do klasztoru – dokończyłem.

– Jakie tam nitki, nie gadaj byle czego... – Mój towarzysz skrzywił pogardliwie usta. –

Kurwią się mniszki i tyle. A mniszki zawsze się kurwiły, ciągle się kurwią i po kres czasów będą

się kurwić. – Zarechotał bardzo zadowolony z siebie. – Może to i grzech, ale niech się nim zajmą

władze zakonu czy ichni biskup.

– Zawsze zadziwiała mnie komplikacja obrazu świata, jaką tworzysz przed swymi

oczyma – rzekłem.

– Tak, tak, myślisz, że nie wiem, że masz mnie za głupka? Jak wszyscy zresztą. –

Przygryzł dolną wargę. – Ale co mi tam... Aby swoje robić.

– Nie uważam, by opinia większości zawsze oznaczała słuszność, lecz uwierz mi,

Hugonie, że czasem warto wsłuchać się w głos tłumu. Zresztą nieważne. Gadaj, co wiesz! Niby

czemu Gregor nie da mi pozwolenia? Skąd ta nagła decyzja o rezygnacji ze sprawy i wyjeździe?

– Gregora przekonał biskup. Wracamy do domu, Mordimerze, i nic tego nie zmieni,

choćbyś znalazł i sto zamordowanych mniszek, a na dokładkę do nich kopę księży jebaków... Nic

tu już po nas. Wnioski będą następujące: Augustyn Schaeffer dokonał samospalenia w akcie

skruchy za grzechy...

Skrzywiłem się, lecz nic nie powiedziałem.

–...natomiast przeorysza Konstancja zmarła, biedactwo, śmiercią naturalną.

– A Matylda?

– Matylda? Pewnie zakatowały ją mniszki oszalałe z rozpaczy po śmierci tejże

Konstancji. – Wzruszył ramionami. – Albo się kurwiszony pokłóciły o zyski. Albo i co innego.

W każdym razie Inkwizytorium nie ma tu nic do roboty. Poza tym dostaniemy oficjalne

podziękowania oraz pieniężną gratyfikację od arcybiskupa.

Skrzywiłem się jeszcze bardziej.

– O co tu chodzi, Hugonie? Przecież nie o jakieś marne grosze z biskupiej kieski. Co oni

zrobili z Gregorem? Zastraszyli go czymś?

Hoffman ponownie wzruszył ramionami i spojrzał na mnie z arogancką wyższością.

Jednak wytrwale milczał.

– Nie mów tylko, że nie wiesz. – Osłodziłem głos: – Już dawno cię przejrzałem, drogi

towarzyszu! Bystry niczym górski strumień. – Pogroziłem mu żartobliwie palcem.

– Ty mi tu nie kadź – burknął, lecz widziałem, że jest zadowolony, gdyż najwyraźniej

należał do ludzi, którzy lubili nawet jak ich nieszczerze komplementowano.

– A ty się tak nie kryguj. Mów!

– No więc dobrze. – Zatarł dłonie. – Posłuchaj, Mordimerze. Jego Ekscelencja arcybiskup

Rottenfeld dowiedział się o zdrowotnych kłopotach Gregora. I obiecał jak najszybsze przysłanie

Yannisa Georgiosa. Słyszałeś o Georgiosie?

– A co ty mi... Nie, nie słyszałem. Grek?

– Bizantyjczyk. Autor „Anatomii”. – Hoffman aż zacmokał z podziwu, a na jego

pucułowatej twarzy pojawił się wyraz rozmarzenia. – Najlepszy chirurg na świecie. Siedzi teraz

na dworze cesarskim, nie wiem, czy w Engelstadt, czy w Akwizgranie, w każdym razie

Rottenfeld obiecał, że go do nas sprowadzi.

– Gregor sprzedał nas za swoją dupę – powiedziałem po chwili.

– Na to wychodzi – nieoczekiwanie zgodził się Hoffman.

Potem spochmurniał i uderzył w udo dłonią zaciśniętą w pięść.

– Wyobrażasz sobie, w jakim to mnie stawia świetle? – Widziałem, że jest naprawdę

niezadowolony. – Przecież też jestem chirurgiem! Nie tak znanym jak Georgios, ale swoje wiem.

Zoperowałbym Gregora tak, że jeszcze by tańczył za kilka tygodni. Ty wiesz, co ja musiałem

robić w armii? No mówię ci! Nie takie rzeczy!

Tego się mogłem domyślać. Już rzymscy medycy twierdzili, że jedyne miejsce, gdzie

chirurg może nauczyć się fachu, to legionowy szlak boju. Żyliśmy co prawda w na tyle

szczęśliwych czasach, że wojny nie toczyły się na wszystkich granicach Cesarstwa, ale jeśli

człowiek się postarał, zawsze mógł znaleźć miejsce, gdzie toczyły się mniejsze czy większe

potyczki. A to na samej północy Brytanii, a to w irlandzkich lasach, a to na mauretańskich

pustkowiach.

– Gdzie właściwie służyłeś? – zainteresowałem się.

– W Akwizgranie – odparł z dumą w głosie.

– I tam nauczyłeś się fachu chirurga? – zdumiałem się, gdyż ostatnia wojna, jaka otarła

się o Akwizgran, toczyła się w Ciemnych Wiekach.

– Mordimerze, czy wiesz, co robią żołnierze, kiedy nie są na wojnie? Piją, biją się i

chędożą dziewki. A ze skutków tych dwóch ostatnich rzeczy trzeba czasami leczyć. Szarpane

rany po kuflach i dzbanach, pazurach i zębach, cięte i kłute rany po ostrzach noży, siekierach i

widłach, połamane nosy, szczęki, ręce, nogi, wywichnięte stawy... Ze wszystkim tym potrafię

sobie poradzić z zamkniętymi oczami!

Cóż, brzmiałoby to zachęcająco, gdyby Vogelbrandt był ofiarą żołnierskiej bójki. Ale

ponieważ miał hemoroidy, nie dziwiłem mu się, że wolał znanego bizantyjskiego medyka niż

chirurga specjalizującego się w składaniu do kupy pijanych wojaków.

– Sądzisz więc, że nie uda mi się przekonać Gregora?

Hoffman wypiął pierś.

– Nikt i nic nie zmieni jego zdania – rzekł takim tonem, jakby właśnie on był

odpowiedzialny za żelazną konsekwencję postępowania naszego przełożonego.

Zerknąłem na Kornhachera. Kapelan przysłuchiwał się naszej rozmowie, a po jego

spokojnej minie widziałem, że najwyraźniej nie zdawał sobie sprawy z konsekwencji podjętej

przez Gregora decyzji. Może był zbyt zmęczony po podróży, by jasno myśleć. Bo gdyby myślał

jasno, wiedziałby, że postanowienie o wyjeździe inkwizytorów dla niego samego zapewne okaże

się zgubne. Nawet jeśli odwoła spisane przeze mnie zeznania, to i tak zapłaci za nielojalność

wobec Sterna i jego przyjaciół. Jeśli Kornhachera nie zniszczy sąd biskupi, zniszczą go okoliczni

szlachcice. Tak czy siak, miał przed sobą nieciekawe perspektywy i przyznam, że gdybym był na

jego miejscu, wolałbym, aby śledztwo inkwizytorskie się toczyło. Bowiem mnie zależało na

życiu oraz złotoustej rozmowności kapelana, natomiast wszystkim innym zależało, by milczał. A

tylko kwestią czasu było, kiedy wpadną na to, w jaki sposób najprościej zapewnić sobie jego

milczenie.

***

Twarz Gregora Vogelbrandta była tak biała, jakby oprószono ją kredowym pyłem.

Głębokie bruzdy przechodzące od nozdrzy po kąciki warg, zapuchnięte i czerwone oczy oraz

grube krople potu, które wciąż pojawiały się na jego czole, zaświadczały bardziej niż pewnie, że

oto mamy do czynienia z chorym, cierpiącym człowiekiem. Kiedy powtarzałem raz jeszcze

wszystko, co już opowiedziałem Hoffmanowi (tyle że starając się używać nieco bardziej

wykwintnego stylu, którego stosowanie przychodziło mi zresztą z wrodzoną łatwością), miałem

wrażenie, iż Vogelbrandt w ogóle mnie nie słucha, a jego myśli szybują gdzieś bardzo, bardzo

daleko. Daleko od procesów, od Inkwizytorium oraz od naszej świętej powinności, która

nakazywała walczyć z diabłem, jakąkolwiek by ten diabeł przybrał postać.

Gdy skończyłem mówić, przez chwilę w pokoju panowała cisza, a Gregor nie sprawiał

wrażenia, by fakt, iż przestałem opowiadać, czynił mu jakąkolwiek różnicę. Wreszcie jednak

jego spojrzenie wyostrzyło się, lecz zerknął nie w moją stronę, ale na Hoffmana oraz Voertera,

którzy stali kilka kroków ode mnie.

– To koniec naszej misji – rzekł, ściskając poręcz fotela tak, że zbielały mu kostki

palców. – Wracamy do domu, chłopcy.

– Do domu? – zapytałem zdumionym tonem, chociaż właśnie takiego responsu się

spodziewałem. – Jak to: do domu, Gregorze? Czyż szatan nie podnosi łba w okolicy? Czyż nie

nęka dobrych chrześcijan? Czy możemy wracać ze spokojnym sercem i twierdzić, że

wyjaśniliśmy wszystko, co było do wyjaśnienia, oraz ukaraliśmy grzeszników? Powiedz mi,

Gregorze, tak właśnie uważasz?

Hoffman oraz Voerter, słysząc moje słowa, jakby umówieni, cofnęli się o dwa kroki, by

stanąć jeszcze dalej ode mnie, niż stali dotychczas. Szczerze mówiąc, nie spodziewałem się po

nich niczego innego. Natomiast przełożony odwrócił na mnie zmęczone spojrzenie. Chciał coś

odrzec, ale potem zerknął na Andreasa.

– Voerter, ty powiedz... – szepnął.

– Do Luthoff przybywa pełnomocny przedstawiciel arcybiskupa, który zadecyduje, co

robić dalej. Nasza rola jest skończona. Ponieważ wykluczyliśmy herezję, nekromancję,

demonologię, pozostaje wyjaśnienie sprawy kryminalnej oraz obyczajowego przestępstwa

naruszającego reguły zakonne, a to nie należy do nas. Władze kościelne same będą musiały

poradzić sobie z ukaraniem cudzołożnych mniszek i to jest już tylko i wyłącznie ich sprawa. Ten

tu kapelan – Andreas pokazał podbródkiem Kornhachera – zostanie oddany w ręce świeckiej

sprawiedliwości i, jak mniemam, stracony po stosownych do jego zbrodni męczarniach. Ale

gdyby nie złożył zeznań, w których obciążył samego siebie, gdyby nie przyznał, że wiedział

o zbrodniach oraz w nich uczestniczył, to i jego byśmy puścili. – Na koniec wywodu Voerter

wzruszył ramionami.

– Nie zgadzam się! – wrzasnął kapelan. – Ja mam dokumenty! Gwarancje! Obiecano mi!

– Co ten śmieć gada? – Vogelbrandt spojrzał na mnie.

– O, tutaj, tutaj! – Pokazał na mnie palcem. – Mistrz Madderdin ma... Proszę, pokażcie co

i jak...

Bez sprzeciwu wyciągnąłem dokumenty i podałem księdzu. Ten ruszył w stronę Gregora.

Andreas wysunął rękę i zatrzymał szarżującego kapelana. Zabrał pismo z jego dłoni,

odepchnął go. Przebiegł wzrokiem dokument, uśmiechnął się, zerknął na mnie i pokręcił głową.

Potem podał papier Vogelbrandtowi.

– Dowcipny ten nasz Mordimer, nie ma co – rzekł.

Gregor przeczytał pismo.

– Powiedz... – znowu rozkazał Voerterowi.

– Dokument jest nieważny, gdyż został sporządzony z pogwałceniem prawa. Po pierwsze,

wyrokowanie w sprawie zbrodni kryminalnych, jakimi jest uczestniczenie w morderstwach i

gwałtach oraz pomoc w spędzaniu płodu, nie leży w gestii Świętego Officjum, które nie może w

związku z tym niczego gwarantować ani obiecywać. Po drugie, dokument jest nieważny z

przyczyn formalnych, ponieważ podpisany pod nim inkwizytor Madderdin nie dysponował

stosownymi pełnomocnictwami. Za sporządzenie podobnie oburzającego pisma inkwizytor

Madderdin zostanie poddany karze dyscyplinarnej. To wszystko.

Voerter wziął dokument z rąk Vogelbrandta, przedarł go na dwie części, potem na

następne dwie, po czym skrawki opuścił Kornhacherowi pod nogi. Ten rzucił się na klęczki i

zaczął zbierać strzępy.

– Tak się nie godzi – zaszlochał. – Obiecano mi! Tak się nie godzi!

Cała ta scena byłaby całkiem zabawna (pisałem przecież dokument ze świadomością

podobnego finału), gdyby nie fakt, że dobrowolnie rezygnowaliśmy z wyświetlenia obrzydliwych

zbrodni. Z formalnego punktu widzenia można było twierdzić, iż Inkwizytorium nie ma już w

okolicy nic do roboty. Jednak Święte Officjum nie zyskało sławy i poważania poprzez sztywne

stosowanie się do każdej literki prawa. A mogliśmy wszyscy zauważyć jedno: cała okolica gniła.

Kurwiące się mniszki, dostojnicy kościelni o zwyrodniałych upodobaniach, występna szlachta...

A z drugiej strony czyż nam, inkwizytorom, nie przykazano dbać o moralną czystość bliźnich?

Rzeczywiście nie usłyszeliśmy nic o herezjach, przyzywaniu demonów czy uprawianiu sztuki

czarnoksięskiej (widać wszyscy byli zbyt zajęci z jednej strony dupczeniem, a z drugiej strony

pobieraniem opłat za dupczenie, by marnować czas na popełnianie zbrodni przeciw wierze). Nie

mogłem dopuścić, by sprawa znalazła podobnie mało chwalebne i niesprawiedliwe zakończenie.

Poza tym popełniono trzy morderstwa. Tajemnicze morderstwa. Może ofiarami byli ludzie

niegodni, aby żyć, może ofiarami byli ludzie, którzy zasłużyli sobie na ten okrutny los... Może...

Nie zmieniało to jednego: ktoś za te zdumiewające zbrodnie był odpowiedzialny i ja chciałem

znaleźć odpowiedź na pytanie: kto? A również na pytania: w jaki sposób? i dlaczego? Być może

czekała mnie niebezpieczna rozgrywka, lecz musiałem zaryzykować...

– Wssstawaj. – Kopnąłem księdza w goleń.

Potem pochyliłem się i szarpnąłem go za kołnierz. Postawiłem obok siebie bezwolnego

niczym szmaciana laleczka. Jedynie chlipał, smarkał i szlochał.

– To nie wszystko – powiedziałem mocno. – Kapelan Kornhacher wyznał mi, że w całej

okolicy działała sekta heretyków, czarnoksiężników i czcicieli diabła. Obiecał ujawnić

wszystkich: szlachtę, księży i mniszki, którzy uczestniczyli w tym plugawym procederze.

Przesłuchania potrwają wiele miesięcy, więc oczywiste jest, że ksiądz nie może być ani

torturowany, ani stracony. Krótko mówiąc, nie wolno wydać go w ręce ani władzy kościelnej, ani

świeckiej, lecz musi pozostawać do rozporządzenia Inkwizytorium. W związku z przekazanymi

przez księdza rewelacjami należy również poinformować wysłannika arcybiskupa, iż jego

przyjazd jest niecelowy, gdyż sprawa leży całkowicie w gestii Świętego Officjum.

Wsłuchałem się w ciszę, która zapadła po moich słowach. Zdawała się aż świdrować w

uszach.

– To tyle miałem do powiedzenia. – Rozłożyłem dłonie.

Gregor Vogelbrandt zacharczał. Najwyraźniej próbował się odezwać, ale nie był w stanie

wydać z siebie innego dźwięku poza chrypieniem.

– Tak! – wrzasnął ksiądz tak przenikliwym i piskliwym głosem, że aż drgnęła mi dłoń

położona na jego ramieniu. Widziałem, że w tym samym momencie Gregor podskoczył z

wrażenia na krześle. Z rozbawieniem pomyślałem, że nie pomogło to zapewne jego hemoroidom.

– Tak właśnie jest! – darł się dalej kapelan, który najwyraźniej zwietrzył, jak, przynajmniej

chwilowo, uratować skórę. – Wszyscy tu chwalą szatana i demony, wszyscy odprawiają

straszliwe czary, rzucają uroki i zaklęcia, latają na sabaty i... A! I kąpią się we krwi dziewiczej –

zatchnął się i rozkaszlał.

Poklepałem go przyjaźnie po plecach.

– Poza tym mordują niemowlęta, przygotowując z ich tłuszczu czarnoksięskie maści,

szczególne upodobanie znajdują w plugawieniu sakramentów oraz odprawiają bluźniercze

nabożeństwa, w czasie których całują w zad czarnego kozła – dodałem z powagą, a Kornhacher

gwałtownie przytakiwał przy każdym wymienianym przeze mnie przestępstwie. – Krótko

mówiąc, otacza nas nie tylko jedna wielka moralna zgnilizna, lecz z bólem dostrzegam, iż wielu

mieszkańców tych okolic zostało zwiedzionych przez diabła i jego sługi. Co za tym idzie, jest tu

mnóstwo zajęcia dla inkwizytorów.

– Czyś ty się opił szaleju?! – Vogelbrandtowi udało się w końcu dobyć głosu z gardła. –

Co to za brednie? Co to za... – umilkł, ale z półotwartymi ustami, tak jakby szykował się do

krzyku. Domyśliłem się, że pochwycił go wyjątkowy atak bólu.

– Odbieram ci dowództwo, Gregorze – oznajmiłem rzeczowym tonem i postąpiłem krok

naprzód.

– Nie masz prawa! – proszę bardzo, jednak udało mu się przemówić.

– Oczywiście, że mam, ponieważ na skutek przewlekłej choroby nie jesteś w stanie nie

tylko sterować poczynaniami podległych ci inkwizytorów, ale nawet decydować o własnym

losie. Choroba i cierpienie przesłaniają ci myśli i przeszkadzają w podejmowaniu racjonalnych

decyzji. Czy któryś z was – powiodłem wzrokiem po Andreasie i Hugonie – ma coś do

powiedzenia na ten temat?

– Owszem – warknął Hoffman. – Ja! Nie zamierzam...

– Czy to nie ty, Hugonie, potwierdziłeś, że, cytuję: „Gregor sprzedał nas za swoją dupę”?

– wszedłem mu w zdanie, ostrzej i głośniej. – Stwierdzając w ten sposób, iż rezygnacja ze

śledztwa jest wynikiem przyjęcia łapówki, która to łapówka przybrała w tym wypadku postać

pomocy lekarskiej?

– Ależ ja... – Policzki Hoffmana poczerwieniały.

– Czy to nie ty, Hugonie, twierdziłeś, iż powinniśmy wysłać informacje do Hez-hezronu,

a Gregor Vogelbrandt nie zawiadamia przełożonych, gdyż kieruje się niskimi pobudkami, takimi

jak zapewnienie sobie rozgłosu?

– Przecież to...

– Czy jako dyplomowany lekarz nie stwierdzasz, że ciężka choroba oraz wiążący się z nią

ból odbierają Yogelbrandtowi zdolność jasnego myślenia?

– No ale...

– A w jaki sposób inkwizytor, który nie jest w stanie myśleć, ma wydawać rozkazy

podwładnym?! – zagrzmiałem. – W jaki sposób ma prowadzić święte dzieło na chwałę Pana?!

– Znamy przykłady...

– Milcz, jeśli nie masz nic sensownego do powiedzenia – przykazałem surowo i

zmiażdżyłem Hoffmana spojrzeniem.

Odpowiedziała mi już cisza.

– Bardzo dobrze – rzekłem. – W takim razie...

Gregorowi udało się wstać. Trzymał się poręczy, zacisnął zęby tak, że z ust popłynęła mu

strużka krwi. Był blady już nie jak alabaster, lecz po prostu jak śmierć. I tylko oczy płonęły mu

bólem oraz wściekłością.

– Dość tego! Dość tego, łotrze. Ja cię nauczę, jak...

Podszedłem do niego szybkim krokiem. Stanąłem tak blisko, że niemal zderzyliśmy się

nosami.

– Chyba dawno nie dostałeś kopa w dupę, Gregorze – warknąłem. – Czy jeśli tak

postąpię, przekonam cię do zaakceptowania mojej decyzji?

Z satysfakcją zobaczyłem strach w jego oczach.

– Ale wybacz, wybacz, wybacz, niepotrzebnie się uniosłem. – Uśmiechnąłem się szeroko

i na pozór przyjacielskim gestem chwyciłem Vogelbrandta za ramię. – Po prostu usiądź sobie i

pogadajmy.

Leciutko go pchnąłem, ale to wystarczyło, by stracił równowagę. Opadł na krzesło i teraz

już nie wytrzymał. Krzyknął. Krzykiem pełnym rozpaczy, wściekłości, bezradności i bólu.

Wszystko słyszałem w tym krzyku. I wszystko widziałem w jego oczach. Nienawidził mnie, jak

tylko jeden człowiek może nienawidzić drugiego. Cóż, inkwizytorzy muszą być przyzwyczajeni

do podobnych spojrzeń, więc jedynie pokręciłem głową i odwróciłem się do mych towarzyszy.

– Tyle, jeśli chodzi o mistrza Vogelbrandta – rzekłem. – Bądź tak uprzejmy, Hugonie, i

odprowadź Gregora do jego pokoju. Niech się położy i prześpi albo odmoczy tyłek w wodzie,

czy co tam mu zaproponujesz.

Hoffman przytaknął szybko i zbliżył się do naszego przełożonego, a raczej naszego

niedawnego jeszcze przełożonego.

– Pozwól ze mną, Gregorze – poprosił cicho.

Vogelbrandt posłusznie wsparł się na ramieniu Hoffmana i ostrożnie, krok za krokiem,

dokuśtykali w stronę drzwi. Zabawne, ale teraz, kiedy Gregor szedł zgarbiony i skurczony bólem,

teraz dopiero zauważyłem, jak niepozornej jest postury. Czy kiedy człowieka przestaje otaczać

aura pozycji, funkcji lub stanowiska, czy dopiero wtedy dostrzegamy go, jakim jest naprawdę? A

może pozycja, funkcja czy stanowisko nie tyle zmieniają nasze postrzeganie, ile zmieniają

obserwowanego przez nas człowieka? Ha, Gregor Vogelbrandt zapewne nie będzie zaprzątał

sobie uwagi podobnymi pytaniami i przemyśleniami. Podejrzewałem, iż następne dni zajmie mu

wypisywanie skarg do Hez-hezronu. Jednak ja wiedziałem swoje: zanim pojawi się tu komisja ze

Świętego Officjum, dla wszystkich stanie się jasne, że w okolicy roiło się od wrogów naszego

Pana. A to będzie oznaczało tylko jedno: Gregor zrobi z siebie idiotę, a każdy zarzut przeciwko

mnie, który padnie z jego ust, będzie w tym momencie przemawiał na moją korzyść.

– Dlaczego go tak poniżyłeś, Mordimerze? – zapytał przygnębiony Voerter. – Gregor

nigdy nie zrobił ci niczego złego.

– Nie zrobił mi również niczego dobrego, skoro już pragniesz rozumować podobnymi

kategoriami – odparłem. – Ale przecież wiesz dobrze, że nie w tym rzecz. Vogelbrandt jest

chory, a chory inkwizytor, inkwizytor przejmujący się bardziej bólem w swoim tyłku niż

śledztwami, nie jest wiele wart. Czy mam cię przekonać, używając wyświechtanego frazesu

mówiącego, iż łańcuch jest tak mocny jak jego najsłabsze ogniwo?

Andreas wzruszył ramionami.

– Może i masz rację, ale Gregor to dobry człowiek. Nie znam nikogo, kto w ciągu swego

życia skazał i spalił tyle czarownic, tylu czarnoksiężników i tylu heretyków. Nie trzeba było,

Mordimerze... Nie trzeba było...

– Miecz jest tak ostry jak jego ostatnie cięcie, Andreasie. Co nam po wspominaniu

dawnej chwały? Jeśli tak ci żal Gregora, pomyśl, że będzie mu lepiej poza Inkwizytorium. Może

wreszcie znajdzie czas, żeby się wykurować.

Kapelan parsknął króciutkim śmieszkiem. Dopiero teraz przypomniałem sobie o nim i

odwróciłem w jego stronę. Pod moim spojrzeniem uśmiech spełzł z ust starca.

– Wesoło ci, księże? – zapytałem. – Nie martw się, będzie ci jeszcze weselej...

Musiał usłyszeć coś takiego w moim głosie, że nie tylko odwrócił wzrok, lecz pobladł tak,

jakby chciał się upodobnić do Gregora Vogelbrandta.

– Co ty planujesz, Mordimerze? – zapytał gorączkowo Voerter. – O co ci chodzi? Co my

tu mamy robić?

Roześmiałem się z jego obaw.

– Nic poza tym, do czego nas stworzono, Andreasie. Wysłuchamy naszego koronnego

świadka. – Przyjaznym gestem otoczyłem ramieniem barki księdza. – Który z gorzkim płaczem

ujawni przed nami gigantyczny heretycki spisek, do jakiego należał, wyda wszystkich

niedawnych przyjaciół, a my zaczniemy nizać ludzkie żywoty niczym paciorki różańca.

Voerter przypatrywał mi się z mieszaniną strachu i jakiejś niepokojącej chyba dla niego

samego fascynacji. W końcu ujął mnie pod rękę i odciągnął w kąt pokoju.

– Wiesz dobrze, że to nieprawda, Mordimerze – zaszeptał gorączkowo. – Tu nie ma

żadnej herezji. Żadnego czarnoksięstwa. Jedynie skandaliczna nieobyczajność oraz kryminalne

zbrodnie.

– Na pewno? – Spojrzałem mu prosto w oczy. – Dasz za to głowę? Założysz się o własne

zbawienie?

Uciekł ze wzrokiem i opuścił głowę.

– Nie ma przesłanek, by uznać twe hipotezy za prawdziwe – bąknął po chwili.

– Prawdziwe, nieprawdziwe – powiedziałem takim tonem, jakbym zastanawiał się, które

z tych słów lepiej brzmi. – Kto wie, co jest naprawdę najprawdziwszą prawdą. – Uśmiechnąłem

się. – Dla kogoś, kto za dziesięć lat przeczyta protokoły z przesłuchań, jakie niedługo

przeprowadzę, będzie jasne, iż miałem rację. Nie zaistnieją już wtedy inne prawdy oprócz tej,

która opowiada o istnieniu przerażającej demonicznej konspiracji.

– Nie rozumiem cię. – Pokręcił głową. – W tym roku i w zeszłym skazaliśmy wielu ludzi.

Torturowaliśmy ich, zmusiliśmy do wyznania win, a większość skłoniliśmy również do żalu za

grzechy. Spaliliśmy ich z czystym sumieniem, gdyż straszliwie grzeszyli przeciw Bogu,

odprawiając czarnoksięskie i demoniczne rytuały...

– Załóżmy, że masz rację – przerwałem Andreasowi. – Że w okolicy nie było czcicieli

szatana, nie przywoływano demonów i nie stosowano mrocznej magii. Tylko mordowano

malutkie dzieci, gwałcono mniszki i zabijano te, które nie potrafiły czerpać satysfakcji z

nierządu. Ludzie arcybiskupa zamiotą sprawę pod dywan, dostanie się tylko temu tu kapelanowi,

może obciążone zostaną też dwie martwe zakonnice. Reszcie cała sprawa ujdzie na sucho.

Nieprawdaż? Mam rację? Tak się rzecz cała zakończy? Czy nie tak zawsze postępują biskupi,

arcybiskupi, kardynałowie oraz papieże?

Voerter nie odezwał się.

– Czy wtedy zbrodniarze nie uznają, że są bezkarni? – kontynuowałem, nie czekając, aż

będzie miał coś mądrego do powiedzenia. – Że skoro zgrzeszyli przeciw ludziom i nie doznali

odwetu, to mogą również bezkarnie grzeszyć przeciw Bogu?

– Nie możemy karać ludzi za to, co wydaje nam się, iż mogliby uczynić w przyszłości. –

Mój towarzysz otworzył szeroko oczy. – Gregor miał rację: oszalałeś, Mordimerze.

Oto był człowiek, w którego piersiach wystygł już słodki żar wiary. Nie moim zadaniem

było rozniecenie na powrót ognia w jego sercu. Jeżeli będzie posłusznie wykonywał moje

polecenia, może wyjdzie z tej kabały z tarczą w ręku. Jeśli nie, powiozą go na tarczy.

– Radzę ci, byś szybko pozbył się wątpliwości – rzekłem ostro – gdyż będę od ciebie i

Hoffmana wymagał pełnej poświęcenia pomocy. A komisja z Hezu, która zapewne pojawi się za

kilka tygodni, rozliczy nas wszystkich.

– A któż ciebie uczynił dowódcą? – w głosie Andreasa miała zabrzmieć wystudiowana

pogarda, lecz zabrzmiała jedynie bezradność.

– Okoliczności – odparłem. – I strach kogokolwiek innego przed wzięciem na siebie

brzemienia odpowiedzialności.

Szczęka mu zadrgała. Jednak nie z gniewu, odniosłem wrażenie, jakby zbierało mu się na

płacz i siłą chciał powstrzymać szloch.

– Twoje obiekcje wydają mi się co najmniej dziwaczne – szepnąłem zjadliwie, lecz tak,

by nie słyszał mnie kapelan. – I kto wie czy nie będę musiał dokładniej się przyjrzeć, dlaczego

twoje serce wezbrało takim współczuciem dla zatwardziałych grzeszników i czemu bardziej

troszczysz się o zbrodniarzy niż o ich ofiary...

Spojrzał na mnie i tym razem w jego oczach błysnął strach.

– To nieprawda! – zawołał gorączkowo. – Dobrze wiesz, że to nieprawda! Jestem

lojalnym inkwizytorem!

Pokręciłem głową.

– Słowa mnie nie przekonają – odparłem. – Będziesz miał niedługo wiele okazji, by

swoją lojalność udowodnić czynami. Jesteś na to gotowy, Andreasie? Gotowy, by uczciwym oraz

gorliwym postępowaniem zamazać pamięć o ocierających się o ciężki grzech błędach, które

popełniłeś i pragnąłeś popełnić?

– Znam te sztuczki tak samo dobrze jak ty – warknął. – Nie zwiedziesz mnie swoją

mową.

Ha, jak widać, zachował resztki trzeźwego spojrzenia na świat, choć jego próby wyrwania

się były tak samo skazane na porażkę jak próby sarny pochwyconej przez stado wilków. Ot,

może ona jeszcze gwałtownie się szarpnąć, wierzgnąć, ba, nawet zawadzić wilka kopytem, ale

ani nie zrobi drapieżnikowi krzywdy, ani nie wydostanie się z matni.

– To nie sztuczki, Andreasie – rzekłem stanowczo. – Przemyśl moje słowa i zastanów się,

jaką cenę zapłacisz za stawiany opór. A wierz mi, przyjacielu, że jeśli mnie zawiedziesz, nie

zawaham się wystawić ci słonego rachunku przed komisją z Hezu. A ona już policzy, kto miał

rację, a kto nie.

Voerter milczał dłuższą chwilę, byłem pewien, że rozważa wszystkie za i przeciw, jakie

wiązały się z podjęciem decyzji lub też uniknięciem jej podejmowania. Musiał sobie jednak,

podobnie jak i ja, zdawać sprawę z faktu, że zanim do prowincji przybędzie komisja z Hezu,

zdążę wszystkie sprawy ułożyć tak, by odpowiadały memu oglądowi rzeczywistości. A tym

samym moi przeciwnicy staną nie tylko przeciw mnie, lecz przeciw jasnym oraz wyraźnym

zeznaniom świadków i oskarżonych.

Wychodziłem już z budynku, kiedy niespodziewanie natknąłem się na Teobalda Krankla,

sekretarza zamordowanego biskupa.

– Witajcie – powiedziałem. – Mogę wam w czymś pomóc? Co was tu sprowadza?

– Słyszałem, że teraz wy jesteście przy komendzie... – Spoglądał na mnie dziwnym

wzrokiem.

– Coś za szybko, jak na mój gust, rozchodzą się wieści w tym mieście – odparłem.

– Podsłuchiwałem pod drzwiami – wyjaśnił niezmieszany. – A raczej nie

podsłuchiwałem, gdyż to słowo narzucałoby sąd o grzesznej ciekawości dotyczącej spraw, które

mnie nie powinny obchodzić, a po prostu słyszałem... Rozprawialiście dosyć głośno, panowie

inkwizytorzy.

– Taaak. – Spojrzałem na Krankla ciężkim wzrokiem. – Mogę wam w czymś usłużyć? Bo

jeśli nie, wybaczcie, mam wiele obowiązków.

– Domyślam się – odrzekł, mrużąc oczy. – I domyślam się również, że w najbliższym

czasie nawet nocami w okolicy może być jasno od stosów.

Żachnąłem się.

– Panie Krankl, zdecydowanie przeszacowujecie gotowość inkwizytorów do rozniecania

płomieni. Jesteśmy powołani, by rozsycać płomień wiary w ludzkich sercach, a że czasami przy

okazji tego zbożnego dzieła pojawi się jeden czy drugi stos, by kosztem cielesnej męki ratować

nieśmiertelną duszę grzesznika, to naprawdę nie powinniście uważać podobnego rozwiązania za

regułę. A teraz pozwólcie, że was pożegnam, jeśli pozwolicie...

Skinąłem mu głową, a on przepuścił mnie w progu. Miałem wrażenie, że spogląda na

mnie, póki nie zniknąłem za drzwiami, lecz nie próbował mnie zatrzymać. Cóż, być może miał

sprawę do Vogelbrandta, a skoro wasz pokorny sługa zastąpił swego dawnego przełożonego, to

najwyraźniej sekretarz biskupa nie miał już czego szukać.

Rozdział VIII

Szturm

Potrzebowałem szybkiego sukcesu. Musiałem

znaleźć mordercę biskupa, skłonić go do przyznania się do winy oraz uroczyście wszem wobec

ogłosić, że oto w ręce Inkwizytorium wpadł przerażający zbrodniarz. Z uwagi na przyrodzoną mi

skromność staram się nie wspominać zbyt często o niezwykle czułym węchu, jakim zostałem

obdarzony, lecz wierzcie, mili moi, że zmysł ten naprowadził mnie na pewną ścieżkę, kiedy

badałem w klasztorze zwłoki siostry Matyldy. Otóż mniszka miała poplamione kołnierz habitu

oraz kornet, tak jakby trzymający ją napastnik prychał na nią plwociną. Pomimo smrodu krwi

oraz wyprutych wnętrzności wyraźnie wyczuwałem cebulowy, tak! cebulowy odór. A moje

zmysłowe doświadczenie potwierdzone zostało całkowicie materialnym dowodem. Oto tuż obok

zwłok znalazłem listek cebuli. Ha, tego mi było trzeba! Tropu. Przecież wiedziałem, kto zajadał

się cebulą niczym koń słodkimi jabłuszkami, przecież wiedziałem, kto opowiadał o tym, jak

potrzebną rzeczą jest usuwanie chwastów szkodzących użytecznym roślinom. W jaki sposób

stary biskupi ogrodnik wdarł się na teren klasztoru, zmylił mniszki i zarżnął młodą, silną kobietę,

jaką była Matylda, pozostawało sprawą do wyjaśnienia. Ale przecież my, inkwizytorzy, nie raz i

nie dwa byliśmy świadkami zdarzeń niepojętych z punktu widzenia prostej logiki albo

prymitywnej materialnej dedukcji. Istniało wiele możliwych wytłumaczeń tej zbrodni. Czyż

ogrodnik nie mógł być w rzeczywistości biegłym w swym fachu czarnoksiężnikiem? A może

przychodziły dni, kiedy opętywała go demoniczna moc i zyskiwał nadnaturalne siły oraz

możliwości czynienia zła? A może po prostu był silnym, przebiegłym i zdeterminowanym

człowiekiem? (No cóż, nie tak jednak przebiegłym, by nie wyśledziło go oko młodego, lecz

przenikliwego inkwizytora!) W każdym razie jeżeli tok rozumowania funkcjonariusza Świętego

Officjum nie zgadzał się z ogólnie przyjętymi prawami natury lub logiki, najczęściej okazywało

się, że prawa te po prostu zawodzą.

Samo aresztowanie ogrodnika nie mogło jednak wystarczyć. Bo kimżeż był biskupi

ogrodnik, by jego uwięzienie, osądzenie i skazanie wywarło jakiekolwiek wrażenie na bliźnich?

Owszem, udowadnialiśmy w ten sposób, iż zło może czaić się tuż pod progiem i wystrzegać się

oraz sprawdzać należy nawet ludzi na pozór dobrodusznych, z którymi mamy na co dzień do

czynienia. Ale to było zdecydowanie za mało. Musiałem zadać poplecznikom diabła silniejsze i

celniejsze uderzenie. Musiałem potrząsnąć gniazdem szerszeni, by potem rozbrzęczane z

wściekłości cisnąć prosto w ogień. W tym zbożnym dziele miał mi dopomóc kapelan

Kornhacher. Zabrałem go w podróż do klasztoru, kazałem również, by towarzyszyli nam

Hoffman oraz trzej najemnicy. Voerterowi natomiast poleciłem aresztować starego ogrodnika,

lecz na razie nie przesłuchiwać go, ale przetrzymać w ciemnej i zimnej piwnicy, by trochę

skruszał przed badaniem.

Nie miałem żadnych wątpliwości co do tego, czy zostaniemy wpuszczeni na teren

klasztoru. Wręcz przeciwnie: byłem święcie przekonany, że nikomu nawet nie przyjdzie do

głowy, by zamienić z nami zdanie, a co dopiero otworzyć furtę. Dlatego kazałem najemnikom,

by zabrali ze sobą siekiery, żelazne łomy oraz skórzane pasy i konopne liny.

– Za pozwoleniem, mistrzu, siekierami nie przebijemy się przez bramę – powiedział

Giuseppe Francisco. – Nie dość, że belki grube, to jeszcze wzmocnione żelaznymi pasami. Dzień

będziemy siekać, a nie wiem, czy to coś da.

– A jak nas poleją wrzątkiem? – burknął Kuno. – Albo gorącą kaszą? Mieliście kiedyś

gorącą kaszę za koszulą, mistrzu, za waszym pozwoleniem?

– Za pozwoleniem nie miałem, bez pozwolenia też nie – zażartowałem, lecz przez tępe

oblicze najemnika nie przebiegł nawet cień zrozumienia. Pokręciłem tylko głową. – Hoffman jest

zawołanym myśliwym. – Spojrzałem w stronę mego towarzysza inkwizytora. – Prawda,

Hugonie? Jeśli któraś zakonnica objuczona wiadrem lub garem pojawi się na blankach, zdołasz

zestrzelić ją, nim komukolwiek zaszkodzi, czyż nie?

Hugon skinął głową z ponurym wyrazem twarzy, za to żołnierze wyraźnie się ucieszyli, iż

ktoś będzie czuwał nad bezpieczeństwem ich skóry.

– Ale i tak nie będziecie się musieli męczyć z siekierami – powiedziałem. – Bowiem

zbudujecie wedle moich zaleceń prawdziwą machinę oblężniczą.

Oczywiście nie miałem pod swą komendą ludzi na tyle zdolnych, by na moje polecenie i

według moich wskazówek potrafili zbudować machiny tak potężne i tak skuteczne jak te, które

posłużyły Juliuszowi Cezarowi, kiedy zdobywał fortece Galów. Zresztą, szczerze mówiąc, nie

potrzebowałem skomplikowanych urządzeń. Miał mi wystarczyć jeden nad wyraz prosty w

przygotowaniu przedmiot: taran. Rzecz jasna, budowa ogromnych taranów, zdolnych w mgnieniu

oka wyważyć wielkie przeszkody, zajmuje mnóstwo czasu i wymaga siły wielu ludzi, którzy taką

machinę przeciągną pod bramę. Ja myślałem o czymś dużo prostszym, chociaż bardziej

wyrafinowanym od ściętego pnia drzewa rozbujanego siłą męskich ramion. Zamierzałem bowiem

na zwykłym chłopskim wozie dobudować mocne rusztowanie z solidnych belek, a na tym

rusztowaniu zawiesić ciężki, dobrze ostrugany pień drzewa, który można by rozbujać bez

konieczności trzymania go w ramionach.

– Nada się! – raczył łaskawie przyznać Giuseppe Francisco, kiedy wyłuszczyłem mym

podkomendnym, czym będą się musieli zająć pod klasztorem.

Wszystko poszło, jak się spodziewałem. Brama była zamknięta, tak samo jak mała furtka

w murze, a na nasze krzyki i wołania nikt nie odpowiadał, chociaż Kornhacher dwoił się i troił w

żądaniach, błaganiach i zaklinaniach, by nam otworzono. W końcu więc nie mieliśmy innego

wyjścia, jak zacząć szturmować bramę za pomocą zawieszonego na wozie tarana. I tak jak się

spodziewałem, nie minął nawet czas, by zmówić „Ojcze nasz”, kiedy na blankach pojawiły się

dwie mniszki, obie wyraźnie czymś objuczone.

– Celuj w tę starą – rozkazałem Hugonowi, gdyż zrobiło mi się żal na wskroś

przerażonego dziewczęcia o bladej twarzy i wielkich oczach, a w spojrzeniu towarzyszącej jej

staruchy widziałem wyraźną i złośliwą zajadłość.

Hoffman wypuścił strzałę, która wbiła się mniszce prosto w pierś. Kobieta nie wydała z

siebie nawet jednego dźwięku, tylko przechyliła się do tyłu i runęła z muru. Natomiast młoda

mniszka porzuciła wiadro (nie widzieliśmy tego, lecz poznaliśmy po huku), krzyknęła

rozpaczliwie i zaraz zniknęła z pola widzenia.

– Głowę dam, że nikt nam już nie będzie przeszkadzać – powiedziałem, po czym

uśmiechnąłem się do Hoffmana. – Świetnie się spisałeś, Hugonie. Widzę, iż to, co opowiadano o

twym talencie łuczniczym, nie mija się na włos z prawdą.

– Wolę strzelać do jeleni niż do ludzi – odparł, nie patrząc mi w oczy.

– Stare próchno. – Machnąłem ręką. – Wystarczająco się już nażyła. Poza tym pamiętaj,

że w kogokolwiek rzucisz kamieniem w tym klasztorze, z całą pewnością trafisz w grzesznika.

Skinął głową, nadal nierozpogodzony. Nie zamierzałem przejmować się humorami

towarzysza inkwizytora, więc skupiłem uwagę na żołnierzach, którzy dzielnie spisywali się przy

taranie. Brama huczała, trzeszczała, jęczała, drzazgi z niej leciały, lecz trzymała się mocno.

Najemnicy pokrzykiwali jeden na drugiego, a klęli przy tym ile wlezie.

– Czy godzi się tak traktować miejsce modlitwy i medytacji? – posępnie spytał Hoffman.

– Przypomnij mi, któż taki niedawno stwierdził: „Mniszki zawsze się kurwiły, ciągle się

kurwią i nigdy nie przestaną się kurwić”?

– Miejsce jest święte, choć ludzie grzeszni – mruknął po chwili.

– Toteż spalimy jedynie ludzi. – Wzruszyłem ramionami.

Hugon już nic nie odpowiedział.

Mniej więcej koło południa, przyglądając się bramie, można było poznać, że została

mocno osłabiona, natomiast w godzinę potem padła. Przewidując, co może się zdarzyć, kazałem

Hoffmanowi stanąć z łukiem gotowym do strzału, a najemnikom rozbiec się, kiedy tylko

zobaczą, że drzwi się załamują. Swoją przezorną zapobiegliwością uratowałem być może życie

tym ludziom, gdyż za wywróconą bramą stało kilka zakonnic. Jedna z kuszą, druga z łukiem, a

pozostałe z kamieniami w dłoniach. Skąd w klasztorze wzięły się kusza i łuk, nie mam pojęcia,

ale jak mieliśmy okazję ujrzeć, siostrzyczki potrafiły całkiem sprawnie posługiwać się owym

orężem. No i nic dziwnego, gdyż przecież do klasztorów trafiały dziewczęta i kobiety z różną

przeszłością, również córki rycerzy, myśliwych czy kłusowników, które ojcowie dla zabawy i dla

śmiechu mogli podszkolić w wojennym rzemiośle. Schowany za drzewem Hoffman wypuścił

szybko, jedną po drugiej, dwie strzały. Pierwsza ugodziła w udo mniszkę z łukiem, druga

przebiła ramię zakonnicy trzymającej kuszę. Widząc tak precyzyjnie wymierzony i skuteczny

atak, reszta babińca nie zastanawiała się nawet, co robić, tylko podkasawszy habity, uciekła w

stronę klasztoru. Roześmiałem się, trzej najemnicy zaraz mi zawtórowali, a Kornhacher ochryple

rozchichotał się po chwili (zauważyłem jednak, że bystro zerka w moją stronę, by sprawdzić, czy

chichot ten spotka się z naganą, czy też z aprobatą). Nawet Hoffman skrzywił usta w lekkim

grymasie, rozbawiony tą kobiecą gotowością do zażartej walki w obronie klasztoru. Oczywiście

obie ranne zostawiono bez pomocy. Pierwsza jakoś dała radę pobiec za towarzyszkami,

natomiast druga kuśtykała niczym okulawiona kaczka, głośno krzycząc przy każdym kroku. W

końcu upadła w błotnistą kałużę i zaniosła się rozpaczliwym płaczem. Twarz odwracała z

przestrachem w naszą stronę, jakbyśmy byli nie przymierzając jakimiś zbójnikami. Chociaż

zważywszy na ciężkie grzechy obciążające sumienia mniszek, podejrzewam, że wolałyby

rabusiów od inkwizytorów. Bo rabusie najwyżej ukradliby kosztowności, po czym wesoło

zabawili się z co młodszymi zakonnicami, natomiast my mieliśmy zamiary zdecydowanie

poważniejsze.

– No to kurki nam się rozbiegły. Trzeba będzie je wyłapać i zapędzić z powrotem do

kurnika – zatarł dłonie Giuseppe Francisco.

– To prawda. – Skinąłem głową. – Zabierzcie się za to, chłopcy. Znajdźcie wszystkie

zakonnice i zamknijcie w kaplicy. Jest ich... – Zerknąłem na Kornhachera.

– Dwadzieścia cztery minus Matylda, minus mniszka ustrzelona z taką maestrią przez

mistrza inkwizytora, nie pomnę jej imienia, minus ta, co tu leży przed nami, to będzie, jak dobrze

wyrachowałem, dwadzieścia jeden. – Spojrzał na mnie z takim wyrazem twarzy, jakby chciał,

żebym go pogłaskał.

– Słyszeliście? – zwróciłem się do najemników. – W kaplicy chcę znaleźć dwadzieścia

jeden mniszek. Żywych, zdrowych i nienaruszonych. – Zbliżyłem się do Giuseppe Francisco. –

Dopilnujesz tego, Giuseppe – dodałem surowym tonem. Potem położyłem mu dłoń na ramieniu.

– Później będziecie mogli się zabawić – rzekłem tym razem łagodnie. – Bo to tylko zwykłe

kurwy, więc potraktujecie je, jak na to zasługują. Ale później, nie teraz, zrozumiano?

– Tak jest, mistrzu inkwizytorze! Zrozumiano! – zakrzyknął całkiem zadowolony z

obietnicy.

Najemnicy rozbiegli się po klasztorze, a ja pozostałem z moim towarzyszem oraz

kapelanem.

– Naprawdę oddasz mniszki w łapy tych zbójów? – Hoffman miał ściągniętą twarz.

– Potrzebuję ich, Hugonie – odparłem. – Są moimi psami, a psom trzeba czasem rzucić

kość.

– Jaki kąsek przewidziałeś dla mnie?

– Dla ciebie? – Podszedłem. – Jak możesz zadawać takie pytania, Hugonie? – zapytałem

z rozżaleniem, patrząc Hoffmanowi prosto w oczy. – Ty jesteś moim towarzyszem. Moim

stronnikiem i sojusznikiem. Inkwizytorem, na którego liczę jak na samego siebie. Człowiekiem,

do którego bez wahania odwracam się tyłem, nie bojąc się, że wbije mi nóż w plecy. Czemu

krzywdzisz mnie podobnym pytaniem, przyjacielu?

– Nie jestem głupi, Mordimerze – odezwał się z nieoczekiwaną zaciekłością. – Nie

jestem...

– Chcesz przejąć dowództwo? – przerwałem mu. – Chcesz wydawać mi polecenia i

kierować śledztwem? Powiedz tylko słowo, a zostawię wszystko na twojej głowie i będę ci

lojalnie pomagał. Ty weźmiesz odpowiedzialność za każde nasze działanie, ty rozliczysz się z

komisją z Hezu, kiedy przyjedzie do Luthoff, ty podpiszesz wszystkie dokumenty własnym

nazwiskiem. Ty przyjmiesz na swoją pierś gniew arcybiskupa, a co za tym idzie, zapewne

również gniew Watykanu. Chcesz tego, Hugonie? Powiedz mi, że chcesz tego...

Przygryzł wargi.

– Wiesz, że nie...

Położyłem mu dłonie na ramionach i zbliżyłem twarz do jego twarzy, tak że niemal

zetknęliśmy się nosami.

– Więc pomóż mi, przyjacielu. Zaufaj, że działam w imię żarliwej nadziei na nawrócenie

grzeszników, pokornej wiary w konieczność naszych działań i gorącej miłości do Pana oraz Jego

stworzeń. Czy uwierzysz mi, Hugonie, jeśli powiem, że nie pragnę dla siebie niczego poza

byciem użytecznym narzędziem w ręku Boga? Uwierzysz mi?

Musiał usłyszeć w moim głosie lub zobaczyć w moich oczach coś, co złamało jego głupi

upór. Skinął głową, gestem tak nieznacznym, że wręcz niezauważalnym. Ale obaj wiedzieliśmy,

iż w tym momencie, w tej właśnie chwili, poddał się takiemu biegowi spraw, jaki ja

wyznaczyłem. Ucałowałem Hoffmana w oba policzki.

– Chodźmy, Hugonie. Chodźmy i zróbmy porządek w tej kloace. Ty i ja. Razem.

Nie patrząc już na niego, ruszyłem przez ogród w stronę refektarza. Byłem pewien, że

idzie za mną.

Rozdział IX

Cmentarz

Musieliśmy jeszcze trochę poczekać, zanim

żołnierze zapędzili wszystkie mniszki do kaplicy. Stara, szpetna Augustyna grała teraz w tym

towarzystwie pierwsze skrzypce, gdyż skupiła kobiety wokół siebie. Kiedy policzyłem już

wszystkie mniszki i upewniłem się, że jest ich na pewno dwadzieścia jeden, wszedłem na

podwyższenie przed wielkim witrażem, który w czerwieni, ciemnej żółci i czerni przedstawiał

Ukaranie Jerozolimy. Płomienie świec migotały w kolorowych szkłach, tworząc złudzenie

płonących budynków i uciekających postaci.

– Nazywam się Mordimer Madderdin i jestem przełożonym inkwizytorów z Bielstadt –

rzekłem głośno, a echo poniosło mój głos po całej kaplicy. – Powiem wam jedno: tylko

natychmiastowe i szczere przyznanie się do winy może was uratować od stosu. Obecny tu

kapelan

Kornhacher opowiedział o waszych występkach, zbrodniach i przewinach, zdał mi pełną

relację z waszych grzechów...

Z zadowoleniem zobaczyłem, że kilka mniszek zaczęło płakać i tulić się jedna do drugiej.

To wróżyło jak najlepiej ich przyszłym zeznaniom.

– Życie uratują tylko te z was, które wszystkie winy wyznają z rozpaczliwym płaczem,

rzewnym pragnieniem skruchy i żarliwą chęcią odkupienia. Zatwardziałe grzesznice natomiast

będą torturowane i publicznie spalone. Amen!

– Amen! – wrzasnęli chórem najemnicy i Kornhacher. Hoffman jedynie poruszył ustami.

– Która z was zaprowadzi mnie do ciemnicy, gdzie uwięziono wasze towarzyszki?

– Nikt was nigdzie nie zaprowadzi! – wrzasnęła Augustyna. – Najechaliście dom boży

jak...

Giuseppe Francisco okazał się naprawdę użytecznym sługą, zdolnym przewidywać moje

życzenia. Zdzielił staruchę tak silnie w pysk, że aż się przewróciła. W jej stronę podskoczyła

młoda zakonniczka i pomogła podnieść się na nogi.

– Trzydzieści batów na gołą dupę – rozkazałem. – Tylko nie żałujcie sobie i bijcie mocno.

Jeśli będzie trajkotać dalej, następnych trzydzieści.

– Ja powiem, gdzie one są! – pisnęła zakonniczka pomagająca staruszce i podbiegła do

mnie. – Jestem siostra Anna, mistrzu inkwizytorze, wszystko wam pokażę, wszystko powiem, co

wiem. – Uklęknęła i złożyła dłonie jak do modlitwy. – Tylko pamiętajcie: jestem siostra Anna!

– Chodź więc ze mną, dziecko – powiedziałem łagodnym i ciepłym głosem. – Odnajdźmy

te zagubione owieczki boże, by nie błąkały się dłużej w diabelskiej ciemności.

Podałem mniszce rękę, a ona szybko chwyciła mnie za dłoń i zacisnęła na niej palce.

Kiedy chciałem się uwolnić, nie pozwoliła.

– Błagam was, błagam, trzymajcie, nie dajcie mnie porwać diabłu! Zaprawdę wielka bije

od was siła... Przy was czuję się taka bezpieczna... – zaszeptała gorąco.

Nie wyszarpywałem już dłoni, uśmiechnąłem się tylko w myślach nad naiwnością młodej

mniszki, której wydawało się, że dzięki kilku zręcznie dobranym słowom będzie potrafiła

zjednać sobie inkwizytora. Niestety, nie było to takie łatwe, gdyż w przesławnej Akademii

Inkwizytorium uczono nas między innymi, by nie dać się nikomu omamić pochlebstwami, nie

dawać się łapać na lep obietnic ani nie dać się zwieść udanym żalom. Jednak ponieważ młoda

zakonnica była śliczna jak kwiatuszek, dłoń miała delikatną i miękką oraz prawdziwe oddanie w

oczach i głosie, postanowiłem zachowywać się wobec niej uprzejmie, przynajmniej do tego

czasu, kiedy inkwizytor może być uprzejmy w stosunku do świadków lub oskarżonych.

Wyszliśmy z kaplicy do ciemnego kamiennego korytarza.

– Nic ci już nie grozi, moje dziecko. Powiedz, czy te zamurowane siostry jeszcze żyją?

– Codziennie modlę się, by żyły – westchnęła i zerknęła na mnie omdlewającym

wzrokiem. – I chyba żyją, bo siostra Augustyna nosiła im co dzień wodę.

– Augustyna? Ta sama, co ją teraz chłoszczą, tak?

– Tak, mistrzu inkwizytorze, ta sama. To bardzo zła osoba, bardzo zła. Jak wyście od razu

wiedzieli, kogo ukarać... – Pokręciła głową. – Jakbyście patrzyli człowiekowi prosto w głąb

serca. – Zadrżała i zatrzymała się tak gwałtownie, że i ja musiałem się zatrzymać. – Spojrzyjcie i

w moje – szepnęła, przykładając dłoń do habitu, który wybrzuszał się na jej piersiach. –

Przysięgam wam, że zobaczycie tylko szczerą chęć poprawy.

Uniosła nasze złączone dłonie i przycisnęła do swojej lewej piersi.

– Posłuchajcie bicia mojego serca – poprosiła głosem omdlewającej róży. – Ono zawsze

biło tylko dla naszego Pana. Szczerze i ufnie.

Przyznam, że dotyk jej piersi nie był niemiły, gdyż była to pierś kształtna, krągła i jędrna,

a przynajmniej takie odniosłem wrażenie poprzez materię habitu.

– To cudownie, że na tym gnojowisku grzechu wyrosła tak niewinna lilia jak ty –

powiedziałem. – A teraz pospieszaj, moja panno, bo nie mamy całego dnia do stracenia.

– Macie rację, macie rację, mistrzu inkwizytorze – jeszcze nie dopowiedziała tych słów, a

już niemal biegła, ciągnąc mnie za sobą. – Jak dobrze być z mężczyzną, który w każdej chwili

wie, co trzeba zrobić i co jest najbardziej odpowiednie.

Wiedziałem, co sądzić o szczerości komplementów dziewczyny, ale nie przeszkadzało mi

to czerpać satysfakcji z jej słów, gdyż były one wypowiadane tonem tak niewinnie

prostolinijnym, że człowiek mniej bystry i mniej doświadczony niż wasz uniżony sługa zapewne

dałby się omotać. Jeśli w podobny sposób zachowywała się w stosunku do szlacheckich

klientów, to musiała cieszyć się sporym powodzeniem. Nic bowiem nie raduje męskiego serca

tak jak słodkie słówka padające z kobiecych ust: pochwała zdolności, rozumu, poczucia

humoru...

– Jeszcze nawet dwóch modlitw nie jesteście w klasztorze, a już taka się czuję przy was

bezpieczna. Jakby całe to straszne zło gdzieś zniknęło...

Ten drżący głosik świetnie wpisał się w mój tok myślenia. Bo tego jeszcze mężczyźni

lubili słuchać: zapewnień, że kobieta bezpiecznie czuje się w ich ramionach, i wyznań

mówiących, że wie ona, iż ten właśnie mężczyzna potrafi obronić ją przed niegodziwościami

całego świata. Ale dziewczyna mogła być mi wielce pomocna, gdyż miałem przekonanie, że

zrobi wszystko, by ratować własną skórę. Pytanie brzmiało tylko, czy znała użyteczne tajemnice

zdeprawowanego zgromadzenia? Kto wie, kto wie, może potrafiła wkradać się nie tylko w łaski

mężczyzn, lecz również w łaski innych kobiet? Co prawda dla młodej, ślicznej dziewczyny

zyskanie sympatii starszej, mniej urodziwej kobiety bywa zazwyczaj zadaniem wręcz

syzyfowym, lecz siostra Anna sprawiała wrażenie osóbki, która nie z takim ciężarem potrafi dać

sobie radę, jeśli tylko widzi w tym dobry interes. Więc może była ulubienicą Matyldy czy

Konstancji? A może po prostu przyłożyła swe kształtne uszko do ściany, zza której wyjątkowo

dobrze było słychać pewne rozmowy, i teraz podzieli się ze mną wiedzą o treści owych rozmów?

Zobaczymy...

– Siostrę Magdalenę i siostrę Weronikę zamurowano w ich własnej celi. Znaczy w

kawałeczku tej celi. Ledwo tam się mieszczą, biedactwa...

– Skąd wiesz, że cela jest taka mała?

– Sama ją murowałam – westchnęła. – Matylda kazała mnie i jeszcze dwóm siostrom

wyrobić zaprawę i układać cegły. Całe paznokcie zdarłam sobie niemal do żywego mięsa! A

skóra? Żebyście zobaczyli, jaką miałam skórę na dłoniach! Jak jakaś praczka!

– Prawdziwe nieszczęście...

– Oczywiście nic to strasznego przy cierpieniach, jakie spotkało moje słodkie

przyjaciółki. Ileż nocy wypłakałam z powodu ich nieszczęścia.

– Były ci bliskie? To dobrze, gdyż są oskarżone o ciężkie zbrodnie, o których zapewne

wiele wiesz jako ich... słodka przyjaciółka.

– Wszystkie tu jesteśmy przyjaciółkami – odrzekła szybko. – A każdą istotę ludzką,

stworzoną wszak przez Pana Boga, nazwę słodką, póki nie zyskam powodów, by sądzić o niej

inaczej.

To była całkiem zgrabna odpowiedź i spodobała mi się. Cóż, siostra Anna chyba

marnowała się w klasztorze.

– O, to tu, mistrzu, to tu. – Puknęła paluszkiem w drzwi po lewej stronie korytarza.

Nacisnąłem klamkę, jednak drzwi pozostały zamknięte.

– Proszę, mistrzu. – Siostra Anna dygnęła i podała mi klucz na otwartej dłoni. Uśmiechała

się wdzięcznie.

– A skąd ty masz ten klucz, moja miła?

– Widzieliście, jak pomagałam wstać siostrze Augustynie? Nietrudno było wyciągnąć go

z jej kieszeni. Wszystko, by wam pomóc, mistrzu inkwizytorze. – Dygnęła raz jeszcze.

Co prawda równie dobrze mogła mi pomóc, mówiąc, kto ma klucz, ale rozumiałem, że

chodziło o efekt. Poza tym spodobało mi się, iż nie usiłowała się ze mną w żaden sposób

targować. To też świadczyło o jej sprycie. Przekręciłem klucz w zamku i otworzyłem drzwi.

Pokoik wyglądał jak zwykła cela klasztorna, tyle że mniejsza od innych i pusta, gdyż usunięto z

niej meble. Ściana po lewej stronie była najwyraźniej świeżo (nawiasem mówiąc, również dość

krzywo) wymurowana, a na poziomie twarzy pozostawiono otwór na szerokość cegły i wysokość

dwóch.

– Tu są, biedactwa. – Siostra Anna zmarszczyła kształtny nosek. – Czujecie, mistrzu, ten

straszny fetor?

Oczywiście, że czułem, gdyż bijący przez szparę odór wydawał się pochodzić z

najgorszej kloaki. No nic dziwnego, skoro można powiedzieć, że obie mniszki właśnie żyły w

kloace, z której nie sprzątano odchodów ani która nawet nie miała możliwości zostać

przewietrzona. Kobiety zamurowano w celi tak małej, że nie mogły w niej ani położyć się z

wyciągniętymi nogami, ani stanąć, nie pochylając głowy. Toteż, jak mi potem powiedziano, czas

spędzały, głównie siedząc przy ścianie, przytulone jedna do drugiej, gdyż od kamieni ciągnęło

zimnem oraz wilgocią. I to miała być zapewne dodatkowa kara: spędzenie ostatnich tygodni

życia albo i miesięcy w brudzie, ciasnocie, smrodzie oraz chłodzie i wilgoci. Prędzej czy później

zostałyby również przeżarte przez robactwo.

Wstrzymując oddech, zerknąłem przez szparę i po chwili potrzebnej na przyzwyczajenie

wzroku do ciemności dostrzegłem dwie kobiece postaci wtulone w siebie tak mocno, że mogły

się zdawać jedną osobą. Musiały słyszeć szczęk zamka, jednak najwyraźniej straciły już nadzieję,

że ten dźwięk może przynieść im cokolwiek dobrego, ponieważ nawet nie drgnęły.

– Siostrzyczki! – zawołałem. – Za chwilę każę zwalić ścianę, więc nie bójcie się i na

wszelki wypadek osłońcie głowy, żeby nie oberwać kawałkiem cegły. Słyszycie mnie?

– Jezusie Najmściwszy! – usłyszałem po chwili drżący głos. – Powiedz, czyś jest aniołem

Pana? Przyszedłeś nas oswobodzić?

– Przyszedłem was oswobodzić – odparłem, nie wnikając w to, kim jestem, a kim nie.

– To tylko tortura – szepnęła druga mniszka. – Dadzą nam nadzieję, by ją potem odebrać.

– Rozpłakała się cicho.

Cicho, lecz tak żałośnie, że serce zadrżałoby zapewne każdemu. Rzecz jasna: każdemu,

kto nie był inkwizytorem, gdyż my, funkcjonariusze Świętego Officjum, słyszeliśmy tak wiele

skarg, iż najbardziej rzewne z nich nie robią już na nas wrażenia.

– To nie tortura, siostro! – zawołałem wesoło. – To prawdziwe wyzwolenie. Wasi

prześladowcy zostali ukarani, a wy będziecie mogły robić, co wam się zamarzy, jak tylko

opuścicie wychodek, w którym gnijecie.

Pierwsza z zakonnic parsknęła śmiechem. Jak widać, była osobą o silnym charakterze,

skoro miała ochotę na śmiech po kilkunastu dniach spędzonych w ciemnicy. Ale może

perspektywa rychłego opuszczenia więzienia napełniła ją tak beztroską radością.

– Czego od nas chcesz? – zaskrzeczała druga. – I tak nam nie darujecie tego, co

zrobiłyśmy. Nikt nam tego nie zapomni!

– A co takiego zrobiłyście? Ja nic nie wiem, siostrzyczki, poza tym, że potrzebna wam

pomoc. No chyba że chcecie tu zostać... Jeśli tak, powiedzcie tylko słowo, a raz-dwa każę

zamurować nawet tę dziurę, by was nie kłopotać ani piciem, ani jedzeniem, ani zbędną

konwersacją.

Siostra-śmieszka znowu prychnęła radośnie, po czym zaklaskała.

– Kujcie! Kujcie, dobrzy ludzie! Chcę stąd wyjść!

– Sama wezmę się za młot, jeśli tylko każecie – do pracy natychmiast zgłosiła się siostra

Anna.

Wyszedłem na korytarz, a zakonnica tuż za mną.

– Bardzo wam się chwali ta gorliwość w pomocy nieszczęśnikom, siostrzyczko –

powiedziałem. – Idź w takim razie po jeszcze dwie siostry, zróbcie porządek z tą ścianą i

pomóżcie biedaczkom obmyć się i ubrać. Na razie jednak nie wolno wam dawać im jedzenia,

rozumiesz? Pod żadnym pozorem, choćby nie wiem jak błagały! I zachowajcie złote milczenie na

temat tego, co dzieje się w klasztorze. – Ująłem ją za podbródek. – Rozumiesz, dziecko? Mogę

zaufać, że dopilnujesz w moim imieniu, czego trzeba?

Złożyła usta jak do pocałunku.

– Każde wasze życzenie jest dla mnie rozkazem – wyszeptała omdlewającym tonem.

***

Siedziałem w celi przeoryszy przy stole zastawionym mięsem, chlebem oraz owocami. W

kociołku parował smakowicie pachnący rosołek ugotowany na najtłustszym z kapłonów i

posypany świeżutkimi liśćmi pietruszki. Zakonnica zatoczyła się na ścianę z wrażenia, kiedy

zobaczyła specjały piętrzące się przede mną. Musiałem przyznać, że umyta i przebrana w czysty

habit robiła wrażenie całkiem wdzięcznej dziewczyny. Na mój gust miała może zbyt wyblakłą

cerę, nieco za ostry nos i oczy tak blisko siebie, jakby jedno chciało wskoczyć w drugie, ale za to

mogła pochwalić się ładnym uśmiechem i kształtną figurą. Przy siostrze Annie miałaby co

prawda takie same szanse jak pociągowa kobyła przy szlachetnej klaczce, lecz co prostszym

męskim naturom jej towarzystwo zapewne sprawiałoby wielką przyjemność.

– Kim jesteście, wy, panie, któremu zawdzięczamy życie i kąpiel? – Jej oczy uśmiechały

się do mnie zupełnie nie po mniszemu.

– Mam zaszczyt być inkwizytorem – odparłem, odpowiadając uśmiechem i z niejakim

rozbawieniem zauważyłem, że twarz dziewczyny tężeje.

– Nie wiem, czy w takim razie nie wolałabym wrócić do naszej celi. – Widziałem, że

nerwowo splotła palce. Dostrzegła, że zauważyłem ten gest, i na jej policzki wypełzł rumieniec.

– Dowcipna i całkiem odważna – skwitowałem te słowa. – Miłe połączenie u kobiety,

nawet jeśli jest jedynie mniszką. Zresztą mniszka czy nie... W waszym zakonie nie bardzo po

mniszemu się żyło, prawda? – Przypatrywałem się zakonnicy uważnie.

Odpowiedziała mi śmiałym wejrzeniem.

– Ufam, że i tak wszystko wiecie.

– Wszystko wie jedynie Bóg w niebiesiech – odparłem. – Jednak rzeczywiście trochę

słyszałem o obyczajach panujących w waszym zgromadzeniu.

– Czy mogę... czy mogę usiąść? – Spojrzała na mnie tym razem pokornie. – Wybaczcie,

ale tak osłabłam w tym więzieniu, że nogi ledwo mnie trzymają – dodała błagalnym tonem.

Bez słowa wskazałem zydel, a ona przycupnęła na nim ostrożnie i z samego skraju, jakby

chciała mieć pewność, że w każdej chwili będzie mogła się szybko zerwać i uciec. Tym razem

głównie spoglądała w posadzkę, lecz nie potrafiła się powstrzymać, by co chwila nie podnosić

wzroku i nie zerkać na jedzenie. Zauważyłem, że przygryza usta, a jej nos czasami drga jak u

węszącego króliczka. Sięgnąłem po chrupiącą, rumianą nóżkę kurczaka z pięknie wypieczoną

skórką i odgryzłem spory kęs. Teraz siostra Magdalena nie mogła oderwać wzroku od moich ust.

Jeszcze trochę, a zacznie się ślinić jak pies, pomyślałem z rozbawieniem.

– Wszystkim siostrom zapowiedziałem, że jedynie szczera spowiedź ze wszystkich

grzechów, zarówno własnych, jak i cudzych, może uratować je od stosu. I tobie również to

powtarzam. Twoim obowiązkiem jest opowiedzieć mi o przewinach tego zgromadzenia.

Powinnaś bowiem wiedzieć, że zbrodnią – zaakcentowałem ostatnie słowo poprzez machnięcie w

powietrzu ogryzioną już kostką – przeciwko naszej świętej wierze jest nie tylko grzeszne

postępowanie, lecz zatajenie grzesznego postępowania innych ludzi.

– Wiem o tym, mistrzu – odparła niewyraźnie, a ja pomyślałem, że zapewne ślina

zbierająca się w ustach przeszkadzała jej w dokładnym artykułowaniu słów.

– Zacznijmy więc tak, jak wypada zacząć, od samego początku. – Zakręciłem w palcach

kością. – Co wy w klasztorach, gdzie nie trzyma się psów, robicie z resztkami jedzenia? –

zmieniłem na chwilę temat.

– Mamy świnie. – Jej oczy wodziły za tą nieszczęsną ogryzioną kostką, jakby były

przyklejone do niej niewidzialną nicią.

– Świnie, no jasne!

Odłożyłem kostkę na talerz i sięgnąłem po kromkę chleba, na którą nałożyłem gruby

plaster pięknie wypieczonego pasztetu z brązowiutką, chrupiącą skórką. Przyjrzałem mu się

uważnie.

– Pasztet mielony z grzybkami oraz zielonym pieprzem – powiedziałem tonem tak

pełnym zachwytu, jakbym odkrył właśnie skrzynię wypełnioną złotem. – Czy ty wiesz, moje

dziecko, jak długo musiałem cierpieć, obywając się bez pasztetu z grzybkami? Nie mówiąc już o

zielonym pieprzu...

Wziąłem spory kęs i przez chwilę zapatrzyłem się w sufit, jakbym przeżywał właśnie

łaskę oglądania zstąpienia któregoś ze świętych pańskich.

– Nawet trochę za dużo grzybków – oznajmiłem po chwili, po czym obróciłem wzrok na

zakonnicę. – Nie częstuję cię, moje dziecko, bo siostra Anna powiedziała, że tak objadłaś się do

syta w czasie kąpieli, że aż musiałaś zwracać jedzenie – rzuciłem rzeczowym tonem. – A po

długim poście bardzo niezdrowo jest pofolgować apetytowi. Można od tego dostać nawet skrętu

kiszek...

Kiedy mówiłem, przyglądała mi się takim wzrokiem, jakby zamiast waszego uniżonego

sługi widziała Chimerę czy innego potwora zdolnego przerazić samym wyglądem.

– To kłamstwo! – wrzasnęła. – Co za podła suka! Nic nie jadłam, przysięgam wam! –

Opadła z krzesła na kolana, złożyła dłonie na piersiach i rozpłakała się rzewnie. – Jestem taka

głodna, tak strasznie głodna... Zaraz umrę, jeśli mnie nie poratujecie...

No, no, dziewczyna najwyraźniej nie wiedziała, co to prawdziwy głód. Rozumiałem

jednak, że kilkanaście dni w ciemnicy jedynie o spleśniałym czy suchym chlebie oraz o wodzie

mogło stanowić pewien dyskomfort. Znaliśmy jednak ludzi, którzy z własnej woli wybierali

podobną dietę (uważając, nie wiadomo z jakiego powodu, że człowiek, który żre trawę niczym

krowa jest w oczach Pana lepszy od tego, który zajada się chlebusiem, mięskiem oraz serkami) i

potrafili nie uskarżać się przez całe lata. Tak więc siostrzyczce daleko było do śmierci z głodu,

chociaż zapewne przyjemny zapach jedzenia mógł spowodować, że coś, co jedynie było

ćmiącym bólem, stało się cierpieniem trudnym do wytrzymania.

– Siostro Magdaleno – natychmiast znalazłem się przy dziewczynie i ująłem ją pod łokieć

– ależ proszę jeść. Przecież wyraźnie nakazałem, żeby obie siostry dobrze nakarmiono. Tylko

niech siostra uważa, bo to, co mówiłem o skręcie kiszek, to szczera prawda... No, proszę, niechże

sobie siostra wygodnie siądzie...

Pomogłem jej się usadowić na krześle i podałem na talerzyku kawałek pasztetu oraz

chleb. Rzuciła się na jedzenie niczym wygłodniałe zwierzę. No i dostanie mi tu zaraz skrętu

kiszek! – pomyślałem ze złością. Mój Boże, czy kobiece umysły naprawdę nie dostrzegają

związku pomiędzy ostrzeżeniem „ogień parzy” a tym, że nie powinno się dotykać rozpalonego

pieca? Wyrwałem mniszce talerz z rąk i zmusiłem, by wypluła szybko przeżuwane i przełykane

jedzenie.

– Chcesz skonać w mękach czy co?! – wrzasnąłem.

Zaczęła zawodzić i gwałtownie rzuciła się w stronę stołu, więc chwyciłem ją za włosy i

potrząsnąłem silnie. Miałem nadzieję, że ból otrzeźwi siostrzyczkę. A jeśli nie otrzeźwi, może

chociaż oszołomi. I to dobre, i tamto dobre. Aby tylko zaczęła myśleć o czymś innym niż

jedzenie. Zresztą, kiedy powie mi wszystko, co wie, to niech sobie napycha brzuch ile wlezie, bo

wtedy jej życie nie będzie miało dla mnie żadnej wartości i będzie mogła z nim postępować

wedle własnego życzenia.

Rozpłakała się, tym razem spokojnym, żałosnym płaczem, pozbawionym poprzedniego

gniewu. Nachyliła się i pocałowała mnie w dłoń, obficie zraszając łzami moją skórę. Cóż, było to

niewątpliwie uprzejme.

– Dziękuję wam, dziękuję. Już nie będę... – Patrzyła mi prosto w oczy wzrokiem

rozżalonego szczeniaczka.

– No dobrze, siadaj – rozkazałem sucho i odszedłem za stół, na swoje krzesło. – I

zacznijmy wreszcie rozmawiać, moje dziecko. Opowiedz mi o swoich grzechach, Magdaleno.

– Nie chciałam tak żyć – jęknęła. – Możecie wierzyć lub nie, lecz pragnęłam spokoju

domu bożego. Modlitwy i samotności. Kiedy jednak dowiedziałam się, jakie tu panują

zwyczaje... – miała krótkie paznokcie, lecz wbiła je sobie tak silnie w dłoń, że zobaczyłem, jak

skóra nabiega czerwienią – nie mogłam odmówić.

– Nie mogłaś?

– Powiedzcie, że stchórzyłam. – Przymknęła powieki. – Zabawiałam gości ksieni, tak jak

tego sobie życzyli. A kiedy mi to robili, starałam się nie myśleć, tylko uśmiechałam się. I

jęczałam, jak mi dobrze, bo wtedy szybciej kończyli...

– Cóż za wzruszająca historia. – Przerwałem. – Jak to się dzieje na tym świecie, że każda

kurwa albo miała trudne dzieciństwo, albo źli ludzie zmusili ją do nierządu. A prawie żadna nie

przyzna, że chodzi o to, by lepiej żyć.

– Pewnie, że wolałam ładne szaty i dobre jedzenie zamiast ciemnicy w nocy i szorowania

kamiennych posadzek przez cały dzień – zgodziła się ze mną bez trudu. – Zważcie jednak,

mistrzu, że czasami nie chodzi tylko, by lepiej żyć, lecz po prostu by... przeżyć. Bo widziałam, co

robili z takimi, które za długo się opierały. To też była nauczka dla nas wszystkich – dodała.

– Szorowanie posadzek jest torturą, którą jakoś idzie wytrzymać. Byle służebna z każdej

karczmy może wam o tym opowiedzieć.

Zagryzła usta.

– Na początku ciemnica, najgorsze prace, złe jedzenie, ale chociaż ich nie bili. Była jedna

taka dziewuszka. – Uśmiechnęła się do wspomnień. – Śliczna jak aniołek. Miała może ze

czternaście lat... Kto by pomyślał, że tak żelazna wola mieszka w tak słabym ciele...

– To znaczy?

– Cieszyłaby się powodzeniem, bo miała niewinną, jasną buzię, złote loki i oczy

przejrzyste niczym górskie jezioro, a przy tym wszystkim więcej niż wyraźnie objawiało się, iż

jest w pełni dojrzałą kobietą...

Mniszka zawiesiła na mnie spojrzenie, by przekonać się, czy rozumiem, o czym mówi.

Ponieważ rozumiałem, skinąłem głową.

– Cóż z tego, skoro Inga, tak miała na imię, prawdziwie chciała poświęcić się wzniosłym

zadaniom. I kiedy dowiedziała się, co jej szykują, wybuchnęła gniewem, który był tak straszny,

że przysięgam wam, nikt by nie posądził o niego takiej dzierlatki.

Magdalena odetchnęła głęboko.

– Mówią, że najszlachetniejsze z drzew mogą się złamać, lecz nigdy się nie ugną. Ta

dziewczyna musiała być więc szlachetnym drzewem. Nie ugięła się, kiedy dzień musiała spędzać

przy najgorszych pracach, a noc w zimnej ciemnicy. Potem ją głodzono i bito, później wreszcie

Konstancja zdecydowała się oddać ją mężczyznom, którym nie zależało, by kobieta była

zadowolona z ich towarzystwa. – Mniszka szybkim gestem przetarła oczy wierzchem dłoni. –

Ale Inga podobno tylko leżała i modliła się, kiedy jej to robili, nie stawiając nawet oporu, który

dla prymitywnych męskich natur bywa afrodyzjakiem. Więc wreszcie oddano ją kapelanowi... –

Tym razem Magdalena już płakała otwarcie, a grube łzy ściekały po jej bladych policzkach.

– I co się stało?

– Zaćwiczył ją na śmierć drugiej nocy. Ten ksiądz w ogóle lubił bić, ale zwykle kończyło

się na kilkunastu razach batem, wiecie, nic, czego nie można by wytrzymać... Jednak Ingę zatłukł

na śmierć. A potem chyba mu się to spodobało, bo zrobił to samo z dwiema nowicjuszkami. Były

głupie i niezbyt urodziwe, więc Konstancja chętnie mu je oddała do zabawy.

– Skąd wiesz, że tak było?

– Niosłam ją do grobu. – Obniżyła głos do szeptu, chociaż przecież nie musiała się już

bać, że zdradza tajemnicę: – Całe ciało zawinięto w płótno, ale odwinęłam materię, kiedy

Augustyna na chwilę odeszła...

– I?

– Inga była tak zbita... tak strasznie zbita. Nikt nie powinien czegoś podobnego zrobić

drugiemu człowiekowi. Biedactwo...

– Skąd wiesz, że to kapelan?

– Klasztor ma grube ściany, ale czasami wiele przez nie słychać. Więc tej nocy

słyszałyśmy księdza, jak klnie i krzyczy. I słyszałyśmy też Ingę. Na koniec płakała jak dziecko...

jak torturowane dziecko.

Siostra Magdalena rozszlochała się już na dobre. Położyłem kawałek pasztetu na

kromeczce chleba i podałem jej.

– Jedz ostrożnie – przykazałem. – Wiesz, skąd ta dziewczyna, ta Inga, pochodziła? Kim

jest jej ojciec?

– Figler – powiedziała z pełnymi ustami, po czym przełknęła. – Wigler – poprawiła się. –

Wilhelm Wigler. Gdzieś niedaleko ma majątek. Zamek nawet. Inga mówiła, że było ich kilka

sióstr. Cztery, pięć, jakoś tak...

– A więc szlachcianka – westchnąłem. – Podły los dla dobrze urodzonej dziewczyny.

– Podły los dla każdej dziewczyny – poprawiła mnie niespodziewanie ostrym tonem.

Skinąłem głową.

– To prawda. Podły los dla każdej dziewczyny – powtórzyłem za nią. – Teraz jednak

pomówmy o czymś innym niż niewieście dole lub niedole. Ty i ta druga mniszka zostałyście

oskarżone o zamordowanie przeoryszy Konstancji. Znaleziono was rano przy jej okrutnie

obrządzonych zwłokach, jednak nie przyznałyście się do winy. Opowiedz mi o tym.

– Pamiętam jedynie, że zasnęłam we własnej celi. A potem obudziłam się w ogrodzie. –

Zadrżała. – Cała we krwi... Obok Weroniki i... przeoryszy. Zwłok. Zwłok przeoryszy.

– Coś takiego! A mnie interesuje właśnie to, co stało się pomiędzy tymi dwoma

wydarzeniami. Jak wyprowadziłyście Konstancję do ogrodu? Gdzie są narzędzia, którymi ją

torturowałyście? Jak zmusiłyście ją, by milczała? I dlaczego w ogóle ją zabiłyście?

Nienawidziłaś przeoryszy, to oczywiste. Ale może pokłóciłaś się z nią o udział? Za mało ci

dawała za kupczenie tyłkiem?

Celowo chciałem Magdalenę wyprowadzić z równowagi, lecz równie dobrze mógłbym

kopać głaz.

– Nie zamordowałam matki Konstancji. To nie ja, inkwizytorze, przysięgam wam na

zejście Pana! To nie ja! – Uniosła głowę. W jej oczach nie było łez. – Zrobiłabym to z radością,

ale za bardzo się bałam. Nawet myślałam, żeby ją otruć... Ale tak jawnie? Podpisać na siebie

wyrok na oczach wszystkich?

– Ludzie czasami popełniają głupstwa. Gdyby przestępcy zawsze postępowali racjonalnie,

my, inkwizytorzy, mielibyśmy mniej do roboty.

O dziwo, uśmiechnęła się. Nieśmiało, samymi kącikami ust, ale jednak.

– Ja się boję krwi, mistrzu inkwizytorze. Każdy w klasztorze wam powie, że zemdlałam

nawet, jak widziałam, kiedy odcina się głowę kurze. A o co mnie oskarżacie? Że rwałam

przeoryszy piersi kleszczami! Ja bym omdlała przy pierwszej kropli krwi! Przysięgam wam!

Ludzie obłąkani lub pod wpływem szczególnie silnych emocji są zdolni do niezwykłych

rzeczy, do takich, na które nigdy nie ważyliby się, będąc w zwykłym stanie umysłu. Słyszałem

różne na pozór niewiarygodne historie dotyczące podobnych zjawisk, więc nie sądziłem, by

zapewnienia zakonnicy (również jeśli zostaną potwierdzone) mogły stanowić dowód jej

niewinności. Niemniej uważałem, iż jest to interesująca informacja. Zresztą od początku byłem

pewien, że sprawy nie przedstawiają się tak, iż dwie zakonnice zamordowały przełożoną w ataku

szału. Tu było coś więcej, a komuś bardzo zależało, by w całą sprawę wplątać funkcjonariuszy

Świętego Officjum.

– A co z twoją towarzyszką? Jak ta ponuraczka ma na imię, hm?

– Siostra Weronika – odparła. – I nie zawsze była taka ponura, wierzcie mi.

– Również zabawiała gości w taki sam sposób, jak ty to robiłaś?

– Niech sama wam odpowie...

Uderzyłem Magdalenę w twarz tak mocno, że upadła na posadzkę. Zadałem cios otwartą

dłonią (bo cóż to by były za obyczaje, abym kobietę bił pięścią niczym jakiś wozak lub tragarz!

Przecież nawet przemoc można stosować z grzecznością wynikającą z dobrego wychowania), ale

po pierwsze, nie należę do ludzi słabych, a po drugie, tak jak wspominałem, zakonnica siedziała

na samym skraju krzesła.

– Ciebie pytam, ladacznico – rzekłem zimno. – Odpowiadaj grzecznie na pytania, bo

inaczej zamienię rękę na kleszcze i dłuta. Podobno mdlejesz na widok krwi? Zaręczam ci, że

szybko się przyzwyczaisz... – urwałem, by dać mniszce czas na przemyślenie moich słów.

Milczała długą chwilę i tylko ciężko dyszała.

– Mogę wstać, mistrzu inkwizytorze? – spytała wreszcie, cały czas skulona na podłodze.

– Oczywiście, moja miła. I usiądź sobie wygodnie – powiedziałem tym razem

przyjacielskim tonem. – Przecież nie ma najmniejszego celu, byśmy mieli wzajem obrażać się

lub, nie daj Boże, podnosić rękę jedno na drugie. Sądzę, że o wiele lepiej jest grzecznie

pogawędzić, czyż nie? I oczywiście przekąsić co nieco...

Uśmiechnąłem się i sięgnąłem po chleb oraz szynkę. Porwała je z mojej dłoni szybko,

niczym płochliwy ptak, po czym usiadła i przesunęła się z zydlem na tyle daleko, by plecami

móc oprzeć się o ścianę. Nie wydało mi się to postępowanie szczególnie rozsądne, gdyż kiedy

zmusi mnie, bym ją znowu uderzył, to impet tego uderzenia popchnie głowę prosto na cegły. A

taki wypadek może zaboleć...

– Wróćmy do mojego pytania o siostrę Weronikę – rzekłem. – Czy również usługiwała

gościom, jak ty?

– Tak, mistrzu, choć z tego, co wiem, brano ją mniej chętnie niż mnie.

Przez moment zastanawiałem się, czy mniszka ten fakt uważa za powód do chluby. Ale to

akurat nie miało żadnego znaczenia.

– Rozmawiałyście o tym? Lubiła męskie towarzystwo? Czy wręcz przeciwnie: obwiniała

przeoryszę o swój nędzny los?

– Pogodziła się z nim – odparła Magdalena po chwili. – Ani nie narzekała, ani nie

podobało jej się, co robi. – Zamyśliła się na chwilę, a ja nie wyrywałem mniszki z tej zadumy. –

Chociaż wiecie co, mistrzu inkwizytorze? Weronika zawsze lubiła, gdy mężczyźni zostawiali

prezenty. Nawet nic kosztownego, ale aby coś dali...

– Czyli chcesz mi wmówić, że dwie pogodzone z losem nierządnice zamordowały w

okrutny sposób swoją stręczycielkę. Dziwne, prawda?

– Niczego wam nie chcę wmówić, mistrzu inkwizytorze – powiedziała drżącym głosem. –

Taka jest prawda. Najprawdziwsza prawda. – Podniosła na mnie oczy. – Myślicie, że nas tu nie

bito? Całe plecy mam w ledwo podgojonych ranach. Po śmierci Konstancji Matylda kazała nas

tak tłuc, że myślałam, że zatłucze. – Ramiona jej zadygotały. – Ale nic nie powiedziałyśmy, bo

nic nie mogłyśmy powiedzieć...

– Pokaż.

– C-co takiego?

– Zdejmij habit i pokaż plecy.

Wstała, odwróciła się i obnażyła. Miała szczupłe łydki, zgrabnie wytoczone uda i jędrne,

pełne pośladki. Z rozbawieniem wyobraziłem sobie, że w pewnych sytuacjach mogłyby

wyglądać niczym dynia kręcona na kijku... Ale nad pośladkami ciało zakonnicy nie wyglądało

już tak ładnie, gdyż całe plecy miała w strupach, bliznach i ranach. Naprawdę chłostano ją i w

dodatku chłostano mocno oraz długo.

– Nie wygląda to dobrze – mruknąłem. – Możesz już się ubrać.

– Sami zobaczyliście. – Usiadła i wpatrzyła się w posadzkę. – Bito nas i bito. Ale –

rozłożyła dłonie – skoro nic nie wiem, czy baty coś pomogą na tę niewiedzę?

– Baty da się przetrzymać, moje dziecko – rzekłem łagodnie. – Tego, czym ja cię mogę

uraczyć, wytrzymać się nie da. Nie słyszałaś, że na inkwizytorskim stole nawet kamienie

zaczynają śpiewać? I, jak niektórzy powiadają, śpiewają piękniej od słowików?

Ukryła twarz w dłoniach.

– Możecie

mnie zamęczyć, lecz nic wam nie powiem, bo nic nie wiem! Nie wiem, nie wiem, nie wiem! Po

raz setny i tysięczny powtórzę wam, że nie wiem, choćbyście mnie zakatowali, jak to bydlę

zakatowało Ingę. Jedynie... jedynie będziecie mieć moje życie na sumieniu i tyle wam z tego

przyjdzie!

Mogła mówić prawdę i gdybym miał się z kimś zakładać, obstawiałbym, że rzeczywiście

prawdę mówiła. Jednak inkwizytorska intuicja, choć jest ważną rzeczą, nie może stanowić

jedynej przesłanki podejmowania istotnych decyzji dotyczących śledztwa.

– Mam obszerne sumienie i twoje życie łatwo się w nim zmieści – zażartowałem, a ona

najwyraźniej poznała, że żartuję, gdyż spojrzała na mnie z mieszaniną wdzięczności i oddania. –

Niektórzy moi towarzysze uważają, że wyróżniam się nadmierną ufnością w stosunku do ludzi –

ciągnąłem już poważnie – chcąc widzieć w nich więcej dobra niż zła. I tak właśnie staram się

postrzegać w tobie nie istotę złą, lecz zagubioną i nieszczęśliwą. – Urwałem, by dać Magdalenie

moment na oswojenie się z tą myślą. – Nie zmuś mnie, bym zmienił zdanie – dodałem już

surowszym tonem. – Gdyż wyobrażasz sobie zapewne, że skruszałych nieszczęśników

traktujemy zupełnie inaczej niż aroganckich, kłamliwych grzeszników. I wierz mi, że nie

chciałabyś zostać potraktowana jak ci drudzy.

– Zrobię wszystko, co zechcecie! Wszystko! – krzyknęła, składając dłonie niczym do

modlitwy. – Ale powiedzcie, czy mam się przyznać do winy wbrew mej pamięci i memu

sumieniu?

– Masz mówić prawdę – odparłem. – Pamiętaj: mów prawdę.

Nie na darmo powtórzyłem to zdanie tak dobitnym tonem, gdyż chciałem, by wryło się

mniszce w pamięć. Bowiem szkopuł tkwił w tym, iż nie raz i nie dwa przesłuchiwani opowiadali

nie o tym, co zaszło, lecz wymyślali historie, które wydawało im się, że inkwizytor pragnie

usłyszeć. I trzeba przyznać, że takie postępowanie bardzo, ale to bardzo utrudniało nam

odsłonięcie ścieżki prowadzącej do prawdy.

– Do śmierci przeoryszy wrócimy później. – Zauważyłem, że odetchnęła z wyraźną ulgą,

kiedy usłyszała te słowa. – Mówiłaś, że niosłaś zwłoki Ingi. Gdzie ją pochowano?

– Mamy tu cmentarz, zaraz za ogrodem. Tam nawet leżą mniszki, co umarły i dwieście lat

temu. Inga ma swój grób i nawet ładny nagrobek. Przeorysza kazała, żeby wszystko wyglądało

tak, jakby ta mała umarła otoczona miłością. Nawet to bydlę przemawiało nad jej mogiłą...

Wyobrażacie sobie, mistrzu inkwizytorze? Wyobrażacie sobie? Sam zakatował tę dziewuszkę,

własnymi rękami, a potem wylewał łzy nad złym losem, który ścina tak piękne, młode

kwiatuszki. – Magdalena aż zatrzęsła się ze złości na to wspomnienie.

– A dzieci? Kto zabijał dzieci? Co robiłyście z ich szczątkami?

– Jezus Maria! Nie zabiłam żadnych dzieci!

– A kto?

– Ja nic nie wiem o...

Chwyciłem dziewczynę za kołnierz habitu i skręciłem dłoń tak, by palce nacisnęły na

grdykę.

– Chyba czas pokazać ci narzędzia, moje dziecko.

Puściłem ją kaszlącą i z trudem łapiącą dech.

Zaklaskałem, a wtedy do środka wszedł czekający za drzwiami Kuno.

– Zabierz ją i przygotuj do przesłuchania.

Siostra Magdalena rzuciła się na klęczkach w moją stronę. Chwyciła mnie za stopy.

– Nie zostawiajcie mnie! Nie oddawajcie! Powiem wszystko. Ale nikogo nie zabiłam...

– Zostań w pokoju, Kuno – rozkazałem – bo nie wiem, czy zaraz nie będziesz potrzebny.

A ty mów, kobieto.

– Zlitujcie się nade mną! – Czułem, że obejmuje moje łydki tak mocno, jakby jej ramiona

zamieniły się w kajdany.

– Co robiono z dziećmi wyprutymi z łon matek?! Jak postępowano z niemowlętami?

– Ja nie wiem, przysięgam na Boga Ojca Wszechmogącego! Ale ona wie. Weronika wie!

Jest pięć lat dłużej w klasztorze niż ja. Nic nie wiem o dzieciach, nic nie wiem! Ona wie!

Wyrwałem nogi z objęć kobiety, a wtedy ona zwinęła się w kłębek na podłodze i zaniosła

rozpaczliwym łkaniem. Spojrzałem na Kuna i mrugnąłem do niego. Uśmiechnął się szeroko.

Usiadłem i siedząc, szturchnąłem zakonnicę czubkiem buta w wypięty tyłek.

– Wstawaj, gamratko, ale już! – warknąłem.

Podniosła się z podłogi z twarzą ściągniętą strachem, zapuchniętymi oczami i czerwonym

nosem. Cóż, teraz już nie wyglądała ani interesująco, ani ponętnie, lecz inkwizytorzy są więcej

niż przyzwyczajeni do tego, że ludzka uroda jest odwrotnie proporcjonalna do czasu prowadzenia

przesłuchania.

– Gdzie się pchasz na zydel!? – wrzasnąłem. – Klękaj tam pod ścianą, nierządnico!

Twarzą do muru. I módl się na głos. Jeżeli przerwiesz mi, kiedy będę rozmawiał z Weroniką,

jeżeli wtrącisz choć słowo poza pacierzem, to każę cię obrządzić tak, jak ty obrządziłaś

przeoryszę. Rozumiesz?

Posłusznie uklęknęła z pochyloną głową i dłońmi złożonymi na piersiach. Widziałem, że

wątłe ramiona drżą tak, jakby wyszła właśnie z lodowatej kąpieli. Na razie mogłem zostawić

mniszkę i zająć się jej przyjaciółką z więziennej celi. Kuno wprowadził Weronikę do pokoju, a

kiedy tylko weszła, uderzył ją pięścią w nerki. To paskudny cios. Może nie tyle bolesny, ile

przerażający. Dobrze zadany osłabia oraz pozbawia tchu, a ofierze wydaje się, że za chwilę na

zawsze straci zdolność oddychania. Nie poleciłem co prawda najemnikowi tak się zachować, lecz

uznałem, że tym razem jego wkład w śledztwo można uznać za całkiem dopuszczalny.

Zakonnica, krztusząc się, upadła na kolana.

– Zostaw! – warknąłem, jednocześnie mrugając porozumiewawczo do Kuna. – Kto ci

kazał bić tę nieszczęsną kobietę? Wynoś się za drzwi, ale już!

Poczekałem cierpliwie, aż klęcząca mniszka wyparska się do woli, i kiedy odzyskała już

oddech, zwróciłem się do niej ostrym tonem:

– Siostra Magdalena wyznała mi wszystko. Opowiedziała o twoich paskudnych grzechach

i o zbrodniach, za które będziesz się smażyć w piekielnym ogniu.

Weronika popatrzyła najpierw na mnie z wyrazem twarzy zaszczutego zwierzęcia, potem

zerknęła w stronę Magdaleny, która obrócona do nas plecami ani na chwilę nie przerywała

modlitwy, później wreszcie rozpłakała się rzewnie.

– Ona też jest winna! – krzyknęła. – Zrobiła to samo co ja! A przysięgałyśmy, że nikomu

nie powiemy!

Oho, a więc mój prosty, by nie rzec prostacki, sposób poskutkował. Nie ma to jak

zagmerać kijem w mrowisku...

– Tylko szczera spowiedź może cię uratować – powiedziałem groźnie i stanąłem nad nią,

a ona pochyliła się tak mocno, że jej twarz oparła się na moich cholewach. – Otwórz swoje

skołatane serce, moje dziecko – dodałem już łagodnie, wydobywając z głosu przekonującą

słodycz. – Przecież jestem tu tylko, by ci pomóc. Nie masz i nie będziesz miała w tym klasztorze

większego przyjaciela niż ja ani zagorzalszego stronnika ode mnie.

Podniosła na mnie oczy wypełnione łzami.

– Błagam was, nie karzcie mnie za to. Ja nie chciałam...

– Moje dziecko, Bóg widzi, ocenia i karze wedle swego uznania. Kimże ja jestem, bym

mógł uzurpować sobie prawo wydawania sądu Bożego? To On ukarze cię lub nagrodzi wedle

swej woli.

– Kazała mi spędzić płód! Konstancja kazała, wściekła suka jedna! Ona też to zrobiła! –

krzyknęła oskarżycielsko i wycelowała palcem w plecy Magdaleny.

– Która z mniszek przeprowadzała ten... – szukałem przez chwilę słowa – zabieg?

– Nie mniszka, mistrzu, nie mniszka. Siostra Matylda sprowadziła do nas babę, co kiedyś

mieszkała za wsią, a potem przeniosła się do klasztoru. To jakaś tam krewna Augustyny. I ona

właśnie znała różne sposoby. A to kazała pić takie paskudne zioła, sama je gotowała, nie wiem,

co w nich było, przysięgam, a to moczyć się w gorącej balii, a to skakać na piętach. Różne rzeczy

kazała... A jak było trzeba, to sama potrafiła coś tak zrobić, żeby się tego pozbyć. Nie wiem co,

przysięgam wam, wiem, że jedna dziewczyna od tego umarła, a druga strasznie chorowała i

ciągle krwawiła, i już ją ciągle bolało, kiedy była z mężczyzną, i nawet bez tego też...

– Dobrze, dobrze – przerwałem Weronice ten bezładny potok wymowy. – Gdzie jest teraz

ta baba?

– Przysięgam, że nie wiem – odparła zaskoczona. – A nie ma jej w klasztorze?

Wyjrzałem na zewnątrz.

– Kuno, wypytaj zakonnice o babę, którą przyprowadziła do klasztoru mniszka

Augustyna. I jak tę babę znajdziesz, przyprowadź do mnie. Zrozumiałeś?

– Jakżeby nie, mistrzu inkwizytorze! Jakżeby nie!

– Wypytamy już o wszystko tę twoją Augustynę – zapowiedziałem, kiedy wróciłem do

pokoju. – Powiedz mi, co się działo, gdy któraś mniszka urodziła dziecko? Kto je zabijał? Gdzie

je chowano?

– Mistrzu, żadna nie urodziła, nie za czasu, kiedy ja pamiętam. Tu zawsze babka tak

pomagała, żeby tego kłopotu nie było. Nikt nie musiał ani zabijać, ani grzebać, uwierzcie.

– Kłamie! – wrzasnęła spod ściany Magdalena. – Ona kłamie!

Groziłem siostrzyczce co prawda wcześniej, iż każde wtrącenie się w naszą rozmowę

uznam za powód do zastosowania kary, lecz tym razem zdecydowałem uznać, iż

nieposłuszeństwo przysłużyło się konwersacji z Weroniką.

– Chodź, moje dziecko. Dość już tego klepania pacierza – powiedziałem łagodnie. –

Usiądź sobie na krzesełku i przekąś coś. Powiedz, czemu zarzucasz kłamstwo siostrze Weronice?

Magdalena szybko skorzystała z zaproszenia i natychmiast chwyciła w rękę ociekający

sosem kawałek mięsa. Wpakowała go sobie do ust tak szybko, jakby bała się, że ktoś jej zaraz

zabierze jedzenie.

– Mówałamkdyśwnycy – powiedziała niewyraźnie.

– Poczekaj, moja droga, przełknij spokojnie i potem dopiero opowiedz mi o wszystkim.

– Mówiła mi kiedyś w nocy. – zaczęła znów zakonnica, kiedy już uporała się z

kawałkiem mięsa. – Mówiła, że nie może sobie wybaczyć, że nie może zapomnieć... –

Skierowała spojrzenie na Weronikę. – Mówiłaś tak, przyznaj się! Że nie możesz zapomnieć, jak

to dzieciątko płakało! – wykrzyczała.

– Siostro Weroniko, czy opowiesz mi o wszystkim sama, czy też mam ci pokazać

inkwizytorskie narzędzia? – zapytałem spokojnie. – Wiedz, moje dziecko, że prędzej czy później

zdradzisz mi całą historię. Pytanie brzmi tylko, czy uczynisz to teraz i tutaj, siedząc wygodnie na

krześle, przy zastawionym jedzeniem stole... A właśnie co do stołu, może skosztujesz czegoś,

moja droga? Czy też wyznasz wszystko rozpięta na kole tortur, z powyłamywanymi stawami,

spaloną skórą i zgniecionymi na miazgę palcami, z których sączyć się będą krew oraz szpik.

Powiedz, moje dziecko, jak wolisz, by wyglądała twoja spowiedź? Pamiętaj, że wybór należy do

ciebie. Jeśli przymusisz mnie, bym uczynił ci krzywdę oraz sprawił nieznośny ból, będę musiał,

musiał cię usłuchać.

– Nie, błagam was! Ja nie wytrzymam tortur! Wszystko wam powiem, co chcecie,

wszystko... – Zapatrzyła się we mnie jednocześnie z przerażeniem i nadzieją.

– Nie masz mówić tego, co wydaje ci się, że chciałbym usłyszeć – sprostowałem

łagodnie. – Masz mówić prawdę, moja droga. Nieskalaną, czystą prawdę, gdyż jedynie ona cię

wyswobodzi.

– Powiem wam prawdę! Szczerą, najświętszą prawdę. – Huknęła się obiema dłońmi w

piersi. – Jak na świętej spowiedzi. Niczego nie ukryję, przysięgam wam.

– Wierzę ci, moje dziecko. Wierzę, że nie zawiedziesz zaufania, jakim cię obdarzam.

Wierzę, że nie zmusisz mnie, bym kazał rwać twe ciało kleszczami, a twoją białą, delikatną skórę

rozkazał palić rozgrzanymi do czerwoności blachami. Nie zmusisz mnie do tego, prawda? –

zapytałem z nadzieją w głosie i patrząc na zakonnicę smutnym wzrokiem, tak jakbym nie do

końca dowierzał, iż okaże się osobą godną zaufania oraz łaski.

– Nie, nie, nie!

– Opowiadaj więc, o jakim dziecku mówiła siostra Magdalena?

Weronika zagryzła wargi.

– To było przed jej przyjściem do naszego klasztoru. W lecie. – Przymknęła powieki. –

Była z nami wtedy taka nowicjuszka, ładna dziewczyna. Szybko pogodziła się z obowiązkami i

nawet chyba bawiły ją... może podobały się jej... chyba tak, chyba podobały... Nikt nie wiedział,

że jest w ciąży, dopóki się nie wydało. Cały czas była taka, taka chuda. Jak trzcinka.

Weronika uśmiechnęła się do wspomnień, ale kiedy otworzyła oczy i spojrzała na mnie,

jej uśmiech zgasł.

– Lubiłam ją – powiedziała głucho. – Ale nic nie mogłam poradzić. Nie mogłam jej w

żaden sposób pomóc. Wierzycie mi? W żaden sposób!

– Wierzę ci – przemówiłem łagodnie. – W końcu tak samo jak ona byłaś zaledwie ofiarą

niegodziwych ludzi. Cóż mogłaś zrobić, skoro zło mogło w każdej chwili spotkać i ciebie?

– Właśnie tak! – krzyknęła. – Właśnie tak!

Przez chwilę oddychała spazmatycznie, wreszcie uspokoiła się.

– Pomagałam przy porodzie – powiedziała już wyciszona. – Strasznie się męczyła,

biedaczka, ale urodziła dziewczynkę. Zdrową dziewczynkę. Myślałam, myślałam, że wiecie,

podrzucimy to maleństwo komuś pod drzwi. Niech tam się jacyś ludzie nim zajmą. Ale

Augustyna... – Twarz mniszki stężała. – Augustyna kazała mi wziąć dziecko i iść za nią. Tak

patrzyła, tak patrzyła, takim wzrokiem, że już chyba wiedziałam, że będzie chciała zrobić

krzywdę temu dzieciaczkowi...

Zamilkła na chwilę, a i ja się nie odzywałem, czekając, aż zakonnica zbierze się na

odwagę, by mówić dalej. Siostra Magdalena przyglądała się swej towarzyszce z wypiekami na

twarzy i szeroko otwartymi oczami.

– Poszłyśmy na dziedziniec. Było zimno, jak na letnią noc. I wiatr wiał, i padał deszcz.

Pamiętam, że otuliłam tę malutką, żeby nie marzła, a ona tak, biedna, płakała. – Teraz również po

twarzy mniszki spływały łzy. – Augustyna zobaczyła, że okrywam dziecko, i tylko się zaśmiała.

Pamiętam do dziś ten śmiech. – Weronika zadrżała. – To był taki złośliwy, zły śmiech. I

powiedziała, powiedziała coś takiego, że po co to robisz, głupia, ten bękart i tak już długo nie

pożyje. Wtedy, wtedy... – umilkła i widziałem, że długo stara się przełknąć ślinę. – Już byłam

pewna, że ona chce zabić to dziecko, że nie odniesiemy jej nigdzie, ale pewnie rzucimy w

przepaść czy zakopiemy... A ta malutka, możecie nie wierzyć, ale patrzyła na mnie. Takimi

niebieskimi oczkami jak paciorki... Widzieliście kiedyś takie malutkie dziecko, takie zaraz po

narodzeniu?

Skinąłem w milczeniu głową, gdyż przypomniała mi się sytuacja, kiedy miałem okazję

pomagać w odbieraniu porodu u jednej dziewczyny.

– Bo w pewnej chwili przestała płakać i tak rozumnie patrzyła, tak ufnie. Prosto w moją

twarz. I chwyciła mnie usteczkami za mały palec. – Zakonnica podniosła drżącą dłoń. – O tu,

widzicie? Pewnie myślała, że to sutek. Pewnie była głodna, biedne maleństwo...

Mniszka ukryła twarz w dłoniach, a ja nie poganiałem jej. I tak wiedziałem, że teraz

wyzna już wszystko.

– Augustyna poprowadziła mnie do chlewa – powiedziała zduszonym głosem, cały czas

trzymając dłonie przy twarzy. – Ja na początku, przysięgam wam!, nie wiedziałam po co.

Myślałam, że ot tak, przy okazji chce zobaczyć, co tam się dzieje ze świniami...

– Jezus Maria! – jęknęła siostra Magdalena, gdyż podobnie jak ja domyśliła się już

dalszego ciągu oraz zakończenia tej historii.

– A ona spojrzała za ogrodzenie, potem na mnie i powiedziała: „Na co czekasz, głupia?

Rzucaj tego bękarta. Jakiś będzie pożytek, przynajmniej świniaki sobie podjedzą...”. Do dziś

pamiętam każde słowo. Tak właśnie powiedziała. Dokładnie każde słowo.

– I ty rzuciłaś, suko?!

Nie spodziewałem się po zapłakanej siostrze Magdalenie takiej reakcji i tak ostrych słów.

Mniszka zerwała się z krzesła, a w dłoni trzymała nóż porwany ze stołu. Co prawda był to nóż

niezbyt ostry, ale i tak wolałem, żeby nie próbowała pociąć mi przesłuchiwanej.

– Ciiiiiii... – Wziąłem siostrę Magdalenę w objęcia i usadziłem na krześle. – Ciiiicho,

moja miła, daj mówić tej biednej istocie. Nie przeszkadzaj jej w płynącej z serca spowiedzi.

– Nie rzuciłam! – niemal krzyknęła Weronika. – Nie mogłam! Przysięgam wam: nie

rzuciłam tego dzieciaczka. Te świnie, nie wiem, one chyba coś czuły. Tłoczyły się przy

ogrodzeniu i tak kwiczały z takim... takim pożądaniem. I podnosiły te swoje obrzydliwe ryje... –

Mniszka osunęła się na posadzkę, ale Bogu dziękować, nie zemdlała, gdyż chciałem spokojnie do

końca wysłuchać jej wyznania. – A ta malutka... – powiedziała Weronika z twarzą przy ziemi. –

Ta malutka cały czas patrzyła na mnie. I złapała mnie rączką za paznokieć. Wiecie, jaka to była

maleńka rączka? Taka malusieńka, że ledwo co mogła dłonią objąć mój palec.

Znowu zamilkła na dłuższy czas.

– Augustyna chwyciła mnie za włosy i powiedziała: „Rzucaj ją, dziwko, bo jeszcze

dzisiaj każę wrzucić ciebie do tego chlewa”. Spojrzałam na nią. Prosto w twarz. Ta twarz

wyglądała jak straszna maska i jeszcze miała takie, takie błyszczące oczy. Ja wiedziałam,

przysięgam wam, wiedziałam, że ona mówi prawdę. Że zabije mnie. A dziecko i tak by zginęło,

prawda? Powiedzcie sami, przecież co bym zrobiła czy nie zrobiła, dziewczynka i tak by zginęła,

prawda? Nie darowaliby jej, prawda? Mam rację? Powiedzcie, proszę was, że mam rację...

– Masz rację – odparłem. – Co stało się dalej?

– Położyłam dłoń na jej buzi. Ścisnęłam nosek i usta. Przytrzymałam chwilę, a w tym

czasie mówiłam: „Oczywiście, siostro Augustyno, jak siostra sobie życzy, zaraz zrobię wszystko,

co tylko siostra zechce”.

– Udusiłaś to niemowlę? – Magdalena przyglądała się swej towarzyszce z wyraźnym

obrzydzeniem.

– A co miałam zrobić?! Nie chciałam, żeby cierpiała. Przecież świnie mogły jej... mogły

jej nie zabić od razu. Mogły odgryźć rączkę albo nóżkę i zostawić na chwilę, a ten dzieciaczek by

cierpiał, by płakał. Nie mogłam tak!

– Słusznie postąpiłaś – powiedziałem spokojnie. – Udało ci się uratować to dziecko przed

cierpieniem?

– Tak, mistrzu! – Uniosła głowę i spojrzała na mnie błyszczącymi oczami. – Udało mi

się. Kiedy rzucałam ją świniom, ona już nie żyła. Przysięgam na Boga: już nie żyła! Ja ją

zabiłam, zabiłam własną ręką. To przecież lepsze niż zęby świni, prawda? Powiedzcie, że to

lepsze.

– Dobrze postąpiłaś – powtórzyłem. Rozpłakała się rozpaczliwie, lecz ten płacz niósł

ze sobą również wyraźne tchnienie ulgi. Tak często zachowują się przesłuchiwani, kiedy

wreszcie zrzucą przed inkwizytorem ciężar swych win. Zwykle po wyznaniu nie czują się

rozgrzeszeni z popełnionych zbrodni, czują jednak, że przejęliśmy część z przygniatającego ich

balastu.

– Która to była mniszka? – spytałem jeszcze.

– Siostra Agata, ale ona już nie żyje. Od kiedy zabrano jej dziecko, nie chciała ani jeść,

ani pić. Nic nie chciała. Próbowałyśmy karmić i poić ją siłą, ale... – Zakonnica pokręciła głową. –

Pewnej nocy przegryzła sobie żyły. Napisała... napisała krwią na ścianie, że idzie już do swego

maleństwa i że przeklina nas wszystkie... – Ramionami Weroniki wstrząsnął dreszcz. Może zdała

sobie sprawę z faktu, iż klątwa umierającej zakonnicy właśnie przyoblekała się w realny kształt

w postaci waszego pokornego i uniżonego sługi. I jeśli miałem stać się narzędziem zemsty

pomordowanych dzieci i zakatowanych kobiet, jakoś nie miałem nic przeciwko temu.

***

Kiedy po przesłuchaniu mniszek zszedłem na klasztorny dziedziniec, kiedy

przechodziłem obok chlewa i kiedy usłyszałem wściekłe, głośne chrząkanie świń, przyznam, że

od karku po nasadę kręgosłupa przebiegł mi dreszcz. To nieszczęsne dziecko zginęło już dawno

temu, ale któż może wiedzieć ile tych maleństw zostało zamordowanych wcześniej? Czy świnie,

które je pożarły, jeszcze żyły? A może... a może... – gorzka kula śliny stanęła mi w gardle – może

jadłem dzisiaj kiełbasę lub szynkę zrobioną z wieprza, który wcześniej pożarł niemowlę? Boże,

nie, to niemożliwe, nikt nie trzyma rzeźnej świni przez kilka lat, to zwierzę musiało zostać

zarżnięte wcześniej! Na pewno zostało zarżnięte, na pewno... Usiłowałem odpędzić z umysłu

myśli o niemowlęciu pożeranym przez świnie i skupić się na prowadzonym śledztwie. Siostra

Weronika nie wyjawiła nic nowego ani nic ciekawego, co dotyczyło śmierci przeoryszy. Ona tak

samo nie pamiętała nic do momentu, kiedy obudziła się, cała zakrwawiona, przy zwłokach

przełożonej. Byłem skłonny wierzyć jej zeznaniom, gdyż kobieta, która przyznała się właśnie do

zamordowania niewinnego dziecka, nie miałaby chyba oporów przed wyznaniem, że zemściła się

na swej prześladowczyni. Zwłaszcza że musiała zdawać sobie sprawę, iż z powodu śmierci

Konstancji inkwizytorzy nie będą ronić łez. Cóż mogło spowodować tę zdumiewającą przerwę w

pamięci? Czyżby mniszki zostały opętane przez demony? Ale dlaczego te demony miałyby je

wykorzystać tylko raz? Dlaczego z własnej woli odeszły i nie pojawiły się więcej? Poza tym

miałem uwierzyć w dwa demony, które w jednej i tej samej chwili upodobały sobie dwie mniszki

z tego samego klasztoru i zdecydowały się na skok z nie-świata? Coś mi się w tej koncepcji nie

podobało. Coś w niej potężnie zgrzytało i jakoś nie mogłem uwierzyć, że chodzi tu o demoniczną

ingerencję. Prędzej była to kwestia czarów. Czy ktoś mógł odebrać mniszkom pamięć o

popełnionej zbrodni? Ktoś trzeci, ktoś, kto im pomagał, a kto dysponował mocą rzucenia tak

potężnego uroku? Wyobraźmy sobie, że trzy zakonnice knują, jak zamordować przeoryszę, w

końcu zabijają ją, jednak trzecia rzuca na pozostałe dwie czarnoksięski urok i zostawia przy

trupie, by całą winą obarczyć towarzyszki, a sama umknąć nie tylko karze, lecz nawet

podejrzeniom. Hmmm... Któż w klasztorze mógł aż tak interesować się czarną magią? A jeśli... –

Aż zatrzymałem się w miejscu. – A jeśli trzecią wspólniczką była Matylda? Pozostaje wtedy

pytanie: któż, na gwoździe i ciernie, zabił samą Matyldę?

Jakaś wiedząca o całej konspiracji stronniczka przeoryszy Konstancji? Ale kto i dlaczego

wysłał listy do Inkwizytorium? Jeśli wszystko było rozgrywką o władzę w klasztorze, może

również o płynące z nierządu dochody, to po co którakolwiek z zakonnic miałaby zawiadamiać

Święte Officjum? Przecież nawet największy idiota musiał zdawać sobie sprawę z faktu, że jeśli

w okolice Luthoff przybędą prowadzący śledztwo inkwizytorzy, to wokół zacznie się niezłe

zamieszanie. Poza tym koncepcja klasztornego spisku w żaden sposób nie tłumaczyła śmierci

biskupa Schaeffera, a przynajmniej ja nie byłem w stanie powiązać tych zgonów. Pozostawała

jedna koncepcja, ta, która narodziła się najwcześniej: morderca karał swe ofiary za popełnione

przez nie grzechy. A może, przeszło mi przez myśl, dwie mniszki, Weronika oraz Magdalena, nie

były wcale sprawczyniami zbrodni, lecz w zamierzeniu sprawcy miały zostać kozłami ofiarnymi?

Czyli tym razem grzesznice miały zginąć z ręki sprawiedliwości, co prawda nie za popełnione

grzechy, lecz za morderstwo przeoryszy, a więc zbrodnię, której wcale nie były winne. Hm,

kiedy zastanowiłem się bliżej nad tą koncepcją, zaczęła mi się coraz bardziej podobać.

Eliminowała bowiem udział dwóch zakonnic, których to uczestnictwo w zbrodni wydawało mi

się niezwykle mało prawdopodobne. Rzeczywiście, gdyby tak jak mówiła Magdalena, przeoryszę

otruto, byłbym w stanie uwierzyć w ich winę. Ale szarpanie ciała kleszczami? Fachowe,

nieomylne rozprucie kadłuba, jak w przypadku Matyldy? Do tego typu zadań trzeba mieć pewną

i silną rękę oraz żelazną wolę. Ani jednego, ani drugiego nie spostrzegłem u żadnej z tych kobiet.

To prawda, że były winne morderstw, ale popełnionych na dzieciach, nie na przeoryszy. Co

pozostawiało bez odpowiedzi pytanie: kto jest odpowiedzialny za te zdumiewające zbrodnie? Kto

tka siatkę morderstw i oskarżeń? Kto knuje dziwny spisek, w który chce wmieszać

Inkwizytorium? Po co to wszystko? Może to dzieło jakiegoś czarnoksiężnika szaleńca? Mój

Boże, pokręciłem głową z niezadowoleniem. Miałem twardy orzech do zgryzienia i niewiele

nadziei, że ktokolwiek pomoże mi w zdruzgotaniu skorupy i dostaniu się do słodkiego miąższu.

Na razie jednak musiałem zakończyć sprawy w klasztorze i zostawić dyspozycje na tyle

jasne, by nawet bez mojej obecności nikt nie zdołał niczego zepsuć. Znalazłem Hugona, który

zamyślony, a może pogrążony w modlitwie, siedział w klasztornej kaplicy. Nie miałem czasu

czekać, aż skończy dumać lub modlić się, więc podszedłem i klepnąłem go w ramię. Spojrzał na

mnie.

– Czas zabrać się do pracy, Hugonie – powiedziałem dziarskim tonem. – Tu i teraz,

natychmiast, rozpoczniesz przesłuchania. Giuseppe ci pomoże, a Kornhacher niech zapisuje

wszystko jako sekretarz.

Hoffman skinął głową.

– Chcę znać nazwiska szlachciców, którzy odwiedzali klasztor, i chcę wiedzieć, jakimi

plugastwami obrażali Boga. Chcę wiedzieć, które demony starano się przywołać, w jaki sposób

profanowano relikwie i sakramenty oraz jakich środków używano, by udawać się na sabaty.

Hoffman znowu bez słowa przytaknął.

– I życzę sobie, by zeznania jasno, wyraźnie oraz bez wątpliwości przedstawiały wszelkie

ohydne zbrodnie barona Sterna, czyli głowy antychrześcijańskiego sprzysiężenia rządzącego w

okolicy. – Odetchnąłem. – Zabieraj się do roboty, bracie, i niech Bóg cię wspomaga.

Ach, i jeszcze jedno. Z tego, co zauważyłem, wiele mniszek szczerze żałuje popełnionych

grzechów i jest chętnych do współpracy, więc zastosuj tortury, tylko kiedy uznasz to za

niezbędnie konieczne. Oczywiście powyższa sugestia nie dotyczy sytuacji, gdy trafisz na

zatwardziałą grzesznicę, taką jak pomocnica przeoryszy, siostra Augustyna, po której

zachowaniu jasno widać, iż bez reszty zaprzedała się diabłu. Pamiętaj, że ma wyznać, gdzie

podziewa się babka, która spędzała płody u siostrzyczek. Potem aresztujesz tę kobietę i

przesłuchasz ją. Jeżeli będziesz potrzebował rąk do pracy, prześlij mi wiadomość, a każę ci

podesłać kilku miejskich milicjantów.

– Tak, Mordimerze – tym razem Hoffman raczył się odezwać.

– Każesz rozkopać groby. Zobacz, czy rzeczywiście znajdziesz sekretny cmentarz, na

którym chowano nienarodzone i narodzone dzieci. Przyznam też, że z radością poznam twe

wynikające z medycznego doświadczenia wnioski na temat zwłok przeoryszy Konstancji. Zbadaj

również truchło Matyldy, choć nie sądzę, bym przeoczył coś istotnego. A potem upraszam cię,

byś o wszystkich wynikach był tak uprzejmy mi donieść.

– Oczywiście, Mordimerze. – Widziałem, że Hoffmanowi spodobał się mój grzeczny ton.

– Ponieważ ktoś musi kierować zgromadzeniem, zdecydowałem, że najlepiej nada się do

tego celu siostra Anna. Sprawia wrażenie szczerze skruszonej oraz pomocnej. Sądzę, Hugonie, że

jej lojalność będzie po stronie Świętego Officjum, nie klasztoru, więc zapewne przyda ci się

taki... – uśmiechnąłem się – pies pasterski, który zagoni całe stadko w twoje objęcia.

– Czy lepiej mówiąc: suka – sprostował mnie poważnie.

– Wszystkie one to lepsze suki. – Skinąłem głową. – Jednak ta suka będzie służyć

wyłącznie nam. I właśnie to się liczy. Aha – zastanowiłem się przez chwilę – postaraj się,

przyjacielu, żeby siostra Augustyna, wiesz, ta stara i brzydka jak krokodyl, złożyła zeznania, lecz

żeby Boże broń nie umarła lub nie oszalała. Taaak... No dobrze, to by było tyle, Hugonie.

Pozostań z Bogiem.

Podszedłem do Hoffmana, położyłem mu dłonie na ramionach i uroczyście ucałowałem

powietrze obok jego policzków. Potem obdarzyłem szczerze serdecznym uśmiechem i

wyszedłem z kaplicy. Siedząca na zydlu pod drzwiami siostra Anna zerwała się na równe nogi,

kiedy tylko usłyszała skrzypnięcie drzwi. Zauważyłem, że wcześniej zsunęła z głowy kornet, a

rozpuszczone włosy sięgały jej połowy pleców.

– Czuwałam, by spytać, czy mogę wam w czymś usłużyć – powiedziała przymilnie, po

czym odsunęła kosmyk opadający na czoło.

Trzeba przyznać: ładna to była bestyjka. Ładna, sprytna i wyrachowana. Może nie do

końca ten typ kobiet, jaki lubiłem, lecz na pewno ten typ, który szanowałem za umiejętność

radzenia sobie w trudnym świecie, w którym mężczyźni nie tylko rozdawali karty (zresztą

fałszując ile wlezie), lecz również wyznaczali reguły gry, zmieniając je, gdy tylko podobnej

zmiany zapragnęli. Pewnie znalazłbym jedno, dwa lub nawet kilka zadań, w których członkini

tego właśnie zgromadzenia mogłaby mi się istotnie przysłużyć, ale czyż wtedy byłbym lepszy od

tych, którzy korzystali z klasztoru niczym z burdelu? Oni płacili złotem, ja zapłaciłbym tej

dziewczynie poczuciem bezpieczeństwa, czy też ściślej mówiąc, nadzieją na to, że kochanka

inkwizytora nie będzie przesłuchiwana z użyciem tortur ani nie będzie również skazana.

Tymczasem uważałem, że nie jest żadną chlubą dla mężczyzny, kiedy kobieta oddaje mu się ze

strachu. Co innego za pieniądze. Gdy miałem ochotę na jedzenie, zamawiałem obiad, gdy miałem

ochotę na pofolgowanie chuciom, płaciłem dziewczynie (oczywiście z usług dziwek korzystałem

jedynie wówczas, kiedy akurat nie mogłem spędzić miłych chwil w towarzystwie dam

oddających mi się ze względu na mój wdzięk, nie z uwagi na zawartość sakiewki). W tym

wypadku o wdzięku mowy by nie było, a ja, słuchając westchnień, jęków oraz widząc spazmy

rozkoszy Anny, zadawałbym sobie pytanie, czy przypadkiem nie jest to jedynie teatr mający

zapewnić mniszce bezpieczeństwo.

– Dziękuję ci, moja droga – odparłem grzecznie. – W klasztorze pozostanie mistrz

Hoffman i właśnie on poprowadzi dalsze śledztwo. Powiadomiłem go, że okazałaś się

przydatnym świadkiem oraz szczerze skruszoną grzesznicą, więc uważam, że jesteś najlepszą

kandydatką na tymczasowe pokierowanie tym nieszczęsnym zgromadzeniem.

Rozpromieniła się i upadła na kolana. Chwyciła moją dłoń i ucałowała.

– Jesteście tacy dla mnie łaskawi. – Wzniosła załzawione oczy.

Uśmiechnąłem się, skinąłem Annie głową i pomyślałem, że jest jednak głupsza, niż

sądziłem. Bowiem ani klasztorne towarzyszki, ani władze zakonne, ani arcybiskup nie zapomną

jej, że przyjęła kierowanie zgromadzeniem z rąk inkwizytora. Chociaż... – zamyśliłem się, kto

wie, ta dziewczyna była na tyle sprytna, że może wyłga się i z tego, tłumacząc, iż pragnęła

jedynie pomóc innym siostrom i poświęciła się, biorąc na siebie czołową falę inkwizytorskiego

gniewu. Odwróciłem się przez ramię, a ponieważ spoglądała na mnie takim wzrokiem, jakbym

był świętym pańskim, który zszedł właśnie z obrazka, i w tej pozycji oraz z natchnioną twarzą

wyglądała niezwykle zajmująco, postanowiłem oddać jej ostatnią przysługę.

– Siostro Anno, jeżeli ktoś kiedyś będzie wam wyrzucał, że przyjęliście tymczasowy

awans z rąk inkwizytorów, powiedzcie, iż nie takie rzeczy zrobilibyście, by ratować klasztor

przed gniewem Świętego Officjum.

Roześmiała się perliście i przyłożyła dłonie do habitu.

– Powiem, że na własne piersi przyjęłam ciężar inkwizytorskiego gniewu...

– Właśnie tak. Bardzo słusznie.

Odwróciłem się znowu i ruszyłem przed siebie, kiedy pośrodku korytarza zatrzymał mnie

jej głos:

– Mistrzu Madderdin?!

– Tak?

– Nie mielibyście ochoty zostać do jutra rana? Na pewno jesteście zmęczeni, a ja... być

może... potrafiłabym odpędzić to zmęczenie.

Cóż, ta dziewczyna za darmo i bez żądania zapłaty dostała ode mnie wszystko, czego

mogłaby chcieć: nie tylko zapewniłem jej bezpieczeństwo, lecz również ofiarowałem spory

zakres władzy. Teraz jej propozycja nie miała charakteru łapówki, gdyż nie miałem już nic do

sprzedania. Teraz sytuacja była inna: piękna kobieta złożyła wynikającą z porywu serca

propozycję zajmującemu mężczyźnie. Uznałem, że grubiaństwem nie do wybaczenia byłoby z tej

propozycji nie skorzystać i w ten nikczemny sposób boleśnie urazić uczucia biednej

dziewczyny...

Rozdział X

Przynęta

Zklasztoru wyjeżdżałem tęgo zmęczony, gdyż tej

nocy aż siedmiokrotnie zarzuciłem kotwicę, i to we wszystkich trzech zatokach ciała siostry

Anny. Zakonnica okazała się osóbką łączącą naturalny wdzięk z gorącym temperamentem oraz z

kunsztem predestynującym ją do innych zajęć niż modlitwy w klasztornej kaplicy. Przyznam też,

że potrafiła to, co potrafi niewiele kobiet, a więc rankiem zadowolić mężczyznę zmęczonego po

całonocnej łożnicowej hulance. Przyniosła mi mianowicie do łóżka śniadanie złożone z serów

oraz zimnych i gorących mięs (tych na wszelki wypadek nie ruszyłem, jedynie oprócz pasztetu z

zająca oraz bażanciego udka), kubek pokrzepiającego rosołu i kandyzowane owoce z

dzbanuszkiem wyśmienitego mocnego, gęstego wina. Później zaprowadziła mnie do łaźni, a

jeszcze potem przetrzymała w sypialni aż do wczesnego popołudnia, pokazując przeróżne

sztuczki i figle, na które gotowe było jej ciało. Kiedy już zabawiliśmy się do syta, a może nawet

do słodkiego przesytu, pożegnałem siostrzyczkę Annę niezwykle czule. Musiałem bowiem

przyznać, że w znacznym stopniu ocukrzyła mi pełne goryczy chwile, jakie przeżywałem,

przekonując się po raz kolejny, jak wielu na świecie jest złych ludzi, w dodatku niewahających

się czynić zła jawnie i bez skrupułów. Wiedziałem, niestety, że czeka mnie jeszcze wiele

obowiązków oraz że odkryję kolejne niegodziwości. Kiedy opuszczałem klasztor, siostra Anna

stała na blankach. W prawej dłoni trzymała chusteczkę, którą machała mi na pożegnanie, lewą

ocierała oczy. Byłem pewien, że jej łzy cudownym sposobem obeschną natychmiast, kiedy

znajdę się za zakrętem, zastanawiałem się również, czy wesoła mniszeczka zechce zaprzyjaźnić

się z Hugonem Hoffmanem w ten sam sposób, w jaki zaprzyjaźniła się ze mną. Wiedziałem

jednak również, że podobne pytanie nie będzie mi spędzało snu z powiek, a jeżeli Hoffman użyje

rozkoszy z chętną do zabawy dziewczyną, to tym lepiej dla niego. W końcu właśnie w tym celu

dobry Bóg stworzył dzieweczki, młódki, kobietki, a nawet matrony – by uprzyjemniały nam

twarde męskie życie. Kiedy trzeba, uprzyjemniały swą obecnością, natomiast kiedy trzeba:

nieobecnością.

Już poprzedniego dnia wysłałem do burmistrza Luthoff list, w którym zapowiadałem swe

przybycie oraz wyrażałem nadzieję, że ojciec miasta znajdzie czas, by z należytą uwagą

wysłuchać pokornego sługi Świętego Officjum. Prosiłem, by czekał na mnie o pierwszej po

południu, ale oczywiście o tej godzinie figlowałem jeszcze z siostrą Anną, więc przed

luthoffskim ratuszem pojawiłem się dopiero przed czwartą. Uznałem jednak, że nie stało się źle,

gdyż burmistrz na pewno zachodził w głowę, co mogło spowodować to opóźnienie, i spalał się ze

zdenerwowania. Poza tym ludziom, z którymi trzeba pertraktować, dobrze na samym początku

pokazać, komu wolno się spóźniać na umówione spotkania, a kto ma jedynie obowiązek

posłusznego oczekiwania.

Burmistrz oraz rada Luthoff urzędowali w pękatym ratuszu zbudowanym z czerwonej

cegły. Wnętrze sprawiało wrażenie, iż mamy raczej do czynienia z wystrojem surowym i

poważnym, nie bogatym i hołdującym nowinkom, na które stać opływające w dostatek miasta.

Maksymilian Hubner przyjął mnie w sporej wielkości komnacie, pełnej ciężkich, rzeźbionych

mebli wyciosanych z naznaczonej dostojną starością dębiny.

– Witam was, witam, mistrzu inkwizytorze – zawołał i wyszedł zza biurka, rozpościerając

ramiona, niczym na przybycie najdroższego przyjaciela.

Ustawiłem się tak, by nie trafił we mnie swym uściskiem, lecz by nie wydać się

niegrzecznym, pochwyciłem jego dłoń i serdecznie nią potrząsnąłem.

– I ja się cieszę, drogi panie burmistrzu, iż nasze ścieżki wreszcie się skrzyżowały. Wiele

bowiem słyszałem o waszej mądrości, bogobojności i uczciwości, ale tak się przecież zdarzyło,

że zły los odmówił nam okazji, byśmy się natknęli jeden na drugiego.

– Dobrze więc, że zły los zamienił się w szczęsny – odparł rozpromieniony burmistrz i

klasnął głośno.

Na ten znak do komnaty weszło pięciu służących. Dwóch wniosło stół zasłany

jedwabnym obrusem, trzeci dzierżył ogromną tacę pełną parujących mięsiw, czwarty niósł tacę z

kluseczkami, makaronami i plackami, a piąty uginał się pod ciężarem karafek, butelek i

buteleczek. Krótko mówiąc, postanowiono mnie przyjąć efektownie i grzecznie, choć tej

efektowności brakowało wyrafinowania, a w grzeczności nie znalazło się miejsce na delikatność.

Czegóż jednak mogłem się spodziewać po mieszczanach? A może, przemknęło mi przez myśl, to

specjalnie dla mnie przygotowano takowe widowisko,biorąc mnie za człowieka, który niczym

byle chłopina spoglądać będzie jedynie, czy koryto jest napełnione, a nie czy napełniono je z

miłym oku, wytrawnym kunsztem? Cóż, tak czy owak, mogłem mieć przynajmniej nadzieję, że

kucharz jegomości burmistrza spisał się nieźle, jak również że w piwniczce leżakowały dobre

roczniki wina, a nie jakieś kwaśne zlewki lub sikacze. Nie żebym miał szczególnie wyrafinowany

gust w tym względzie, lubiłem po prostu trunki gęste i słodkie niczym miód, a wytrawne napitki

jedynie wykrzywiały mi gębę. Być może ta potrzeba słodyczy szła w parze ze słodyczą moich

obyczajów oraz łagodnością charakteru.

– Biedni łyczkowie jesteśmy, toteż i nasz poczęstunek na milę biedą cuchnie – rzekł

burmistrz z wystudiowaną pokorą w głosie, lecz jego zadowolona z siebie mina mówiła coś

zupełnie innego. – Mam jednak nadzieję, że zechcecie spożyć ze mną tę skromną przekąseczkę.

Sądząc z ilości wystawionych mięs, z tej, jak mówił burmistrz, przekąseczki zadowoleni

bylibyśmy nie tylko my, ale i wszystkie luthoffskie głodomory oraz należące do nich psy.

Uśmiechnąłem się szeroko.

– Widok tych specjałów i frykasów działa na mnie niczym ogień na wosk... aż rozpływam

się z rozkoszy. – Uniosłem wzrok ku sufitowi niezupełnie zadowolony z wypowiedzianej przed

chwilą metafory, lecz jak na chamski rozum burmistrza pewnie i to było za wiele. – A ten

zapach... Zabijcie mnie, lecz przysięgnę, że jeszcze cudniejszy od widoku!

– Zawstydzacie mnie. – Burmistrz naprawdę spiekł raka, po czym skromnie złożył dłonie

na podołku.

– Waszą skromność przewyższa jedynie wasza gościnność, drogi burmistrzu – rzekłem

uroczystym tonem. – Choć nie wiem, jak to możliwe, gdyż przecież ta druga pnie się pod samo

niebo niczym najwyższy szczyt.

Znowu spiekł raka i zamrugał oczami na podobieństwo dzieweczki spłoszonej

niespodziewanym komplementem z ust mężczyzny.

– Jeśli to możliwe, pragnąłbym porozmawiać z wami w cztery oczy, gdyż sprawa

dotyczyć będzie hermetycznych materii nieznanych nikomu poza Świętym Officjum –

powiedziałem poważnie. – Materii, z których, i tu będę z wami bezwzględnie szczery, wolno

nam się zwierzyć jedynie ludziom najbardziej zaufanym i najbardziej uznanym. Ludziom,

których pobożność ani lojalność nie jest przez nikogo kwestionowana. I którzy cieszą się

uznaniem nawet... – zawiesiłem głos – w Hez-hezronie i Akwizgranie...

Burmistrz okazał się jednak mądrym człowiekiem, gdyż chociaż na jego twarzy udatnie

wymalowała się radość oraz duma, to ja w głębi jego oczu dostrzegłem również błysk strachu. I

dlatego był mądry. Ponieważ doskonale zdawał sobie sprawę, że dźwiganie wielkich tajemnic

jest czasem gorsze od dźwigania piaskowca w kamieniołomach. A jeśli był jeszcze mądrzejszy,

to wiedział także, iż funkcjonariusze Świętego Officjum nie zwierzają się przypadkowym

ludziom z zawodowych tajemnic ot tak, bo mają ochotę z kimś pogwarzyć, lecz dlatego, że

czegoś od nich chcą. I jeśli burmistrz był naprawdę mądry, to już się tego mojego chcenia zaczął

obawiać.

– Słucham waszych uprzejmych słów z prawdziwą radością – odparł. – Ale gdzie mnie

tam, maluczkiemu, próbować mierzyć się z wielkimi tajemnicami! Wielkie tajemnice niech

pozostaną dla wielkich ludzi, a ja, pozwolicie, wolałbym pogawędzić z wami o handlu, o

pogodzie, o dobrym winie i o kształtnych dziewkach. – Uśmiechnął się i zatarł dłonie. – A jeśli

chodzi, skoro tak się zgadało, o dziewki, to czy nie mielibyście przypadkiem ochoty, mistrzu

inkwizytorze, by...

– Poproście, z łaski swojej, wszystkich, by wyszli – przerwałem mu zdecydowanie.

Zacukał się, spłoszył, skonfundował, aż wreszcie ruszył ramionami, jakby chciał

powiedzieć: „No jeśli taki ma kaprys ten mój gość”, i niechętnie dał służbie znak, że może

opuścić komnatę. Zostaliśmy sami, a ja nie usiadłem przy stole, lecz zacząłem chodzić w

milczeniu po komnacie, stawiając kroki długie i zdecydowane. Ale, Boże broń, nie pospieszne.

Kiedy trzeci raz zacząłem maszerować drogą prowadzącą od okna do drzwi, kątem oka

zauważyłem, iż burmistrz ma mocno zaniepokojony wyraz twarzy. Stał, opierając dłonie na

rzeźbionej poręczy krzesła, i uważnie śledził moje poczynania.

– Może spoczniecie, mistrzu? – zagruchał w końcu przymilnie. – Pojecie, popijecie,

uspokoicie ciało i umysł...

Zatrzymałem się w miejscu, jakbym trafił piersią na niewidzialną barierę. Burmistrz mało

nie podskoczył z wrażenia.

– Ile macie w mieście dobrych burdeli? Takich, które może bez ujmy odwiedzić rajca,

bogaty szlachcic, czy nawet nie przymierzając sam burmistrz?

Mój wtręt zbił Hubnera nieco z pantałyku, lecz jedynie na moment. Porachował na

palcach.

– Trzy – odrzekł. – Kiedyś powiedziałbym wam: cztery, jednak dzisiaj ze spokojnym

sercem mógłbym polecić trzy. A jeszcze najlepiej to dwa – dodał po chwili zastanowienia. –

Jeślibyście tylko sobie zażyczyli, to miasto jak najchętniej pokryje wszelkie koszta związane z

waszym...

– Szlachta często przyjeżdża, żeby się w nich zabawić? – przerwałem mu. – Na przykład

taki baron Stern?

– Ja nie wiem, ja naprawdę nie wiem, skąd mam niby wiedzieć...

Oho, dostrzegłem, iż nieźle go spłoszyłem. Ale też taki właśnie miałem zamiar.

– Jesteście prawdziwym burmistrzem, czy też dla żartu podstawiono mi tu miejscowego

kretyna? – zapytałem naprawdę nieprzyjemnym tonem, a burmistrz aż się skulił, kiedy zerknął na

moją zmienioną szyderstwem twarz.

Zbliżyłem się wolnym krokiem, wzrok wbijając prosto w niego. Od razu uciekł ze

spojrzeniem, ale wiedział, że patrzę, i byłem pewien, iż to spojrzenie parzyło go niczym

rozgrzane do czerwoności szpikulce.

– Chcecie mi wmówić, że ojciec miasta nie wie, kogo, kiedy i za ile chędożą okoliczni

arystokraci? Toż pewnie byle żebrak jest lepiej od was poinformowany... Chyba że nie chcecie

mi powiedzieć... Może ze zwyczajnej złośliwości i nieużyteczności, ale może i wy jes-teś-cie –

uniosłem wysoko wskazujący palec – w spisku... – Machnąłem dłonią, jakbym opuszczał ostrze

miecza, a burmistrz, kątem oka uważnie śledzący moje ruchy, aż jęknął.

– Jezusie Najsroższy! Jakim spisku!? Przez zemstę Boga naszego, nie jestem w żadnym

spisku!

– Czyli zwodzicie mnie ze zwykłej podłej złośliwości? – zapytałem smutno i chwyciłem

Hubnera za brodę, by popatrzeć mu prosto w oczy.

Burmistrz przymknął powieki i złożył dłonie jak do modlitwy.

– Czego wy ode mnie chcecie, powiedzcie, na krew Pana!? Wszystkim gotowem wam

usłużyć...

– Milczeć! – warknąłem.

Mieszczanin skulił się, jakby sądził, że zacznę go bić. Usłyszałem, że zadzwonił zębami.

Żeby się tylko nie zesrał ze strachu, pomyślałem, bo jednak chciałbym potem spokojnie i

przyjemnie spożyć posiłek.

– Nie jęcz mi tu, człowieku, tylko odpowiadaj na proste pytania, które zadałem. Czy

okoliczna szlachta chędoży dziwki w waszych miejskich burdelach, czy nie?

– Przecież nie wszyscy chadzają do takich...

– Więc ja ci powiem, skoro nie wiesz: nie chędoży. A dlaczego? Bo baron Stern i jego

przyjaciele znaleźli sobie własny dom uciech. W który to dom wszetecznych zabaw zamienili

święty boży przybytek, a niewinne zakonnice zmusili do kurestwa. – Kończąc każde słowo,

stukałem burmistrza knykciami w głowę, nie dla zadania bólu, lecz by lepiej wbić mu w rozum,

co mówię. Tłukłem nie za mocno, ale ponieważ w jedno miejsce, sądziłem, że i tak będzie miał

niezłego guza.

– Jezusie Maryjo! – Burmistrz rymnął na kolana. – My niewinni, mistrzu, my niewinni!

– Milczeć! – tym razem wrzasnąłem tak, że chyba słyszano mnie aż na dziedzińcu. –

Wracam właśnie z tego domu bożego zamienionego w burdel, katownię oraz rzeźnię niewiniątek.

Zostawiłem ludzi, by prowadzili śledztwo, by przesłuchiwali mniszki tak długo i z użyciem

takich metod, aż zaczną one śpiewać niczym ptaki na wiosnę...

– Jezuuusie! – wyjęczał.

– Ale przecież nie te zbłąkane duszyczki ponoszą całą winę, choć niechybnie większość

będzie torturowana i potem spalona. Ktoś je do zbrodni przymuszał, namawiał i skłaniał. Może...

wy?

– Chryste Panie Wszechwładny! Nie ja! Nie ja! – w głosie Hubnera słyszałem takie

przerażenie, jakby już zobaczył przed sobą rozgrzewające się narzędzia. – Nam nie pozwalano

chodzić do klasztoru! Mówili, że niby tylko dla szlachty są te frukta... Ja nic nie wiem,

przysięgam wam, nic nie wiem... Jeśli Stern się dowie, że wygadałem, to miasto spali, jak mi Bóg

miły...

Łagodnie ująłem mężczyznę pod pachy.

– Nie padajcie przede mną na kolana, Maksymilianie – powiedziałem ciepło i życzliwie. –

Przecież to nie wypada. Przed figurą Pana klęknijcie i oddajcie się pod Jego opiekę, bo wierzcie

mi, że właśnie wielki grzech zrzuciliście z sumienia... No siadajcie sobie, panie burmistrzu,

siadajcie... – Pomogłem mu zająć miejsce na krześle i podałem kielich. – Wypijcie dla

uspokojenia nerwów, bo przecież nie chciałem was rozdrażnić, a wręcz przeciwnie: przybyłem tu

pokornie prosić o waszą przychylność oraz życzliwość.

Hubnerowi trzęsły się ramiona i dłonie, ale udało mu się wypić wino i nie zalać sobie

koszuli. Pociągnąłem nosem i z radością przekonałem się, że ojciec miasta jednak chyba nie

zafajdał sobie portek, a w każdym razie mój wyczulony zmysł powonienia nie został na razie

obrażony żadnym fetorem.

– Porozmawiajmy jak przyjaciele, kochany panie burmistrzu. – Położyłem mu dłoń na

kolanie. – Wiecie z całą pewnością, iż objąłem teraz, z Bożej łaski, przewodniczenie toczącemu

się śledztwu inkwizytorskiemu. I na razie jedynie ode mnie zależy, jak wielkie koło to śledztwo

zatoczy... – Dałem burmistrzowi chwilę, by właściwie zrozumiał moje słowa. – Oraz jak wielu

ludzi znajdzie się w kręgu, nazwijmy to, podejrzeń... – Dałem mu jeszcze więcej czasu. –

Przecież ja wiem, że dla waszego miasta Stern jest niczym wrzód na dupie. – Tym razem

pozwoliłem sobie na rubaszną solidarność w głosie. – Przecież słyszałem, ile wam zaszkodził,

słyszałem, jak dobrych mieszczan ciśnie, jak prawa ma za nic, jak celne bariery prawem kaduka

postawił na trakcie, jak kupców zmierzających na targ zatrzymuje i okrada, nazywając to

zdzierstwo podatkiem lub mytem... Nie jest tak, panie burmistrzu, nie jest tak?

– Jest, jak mówicie. – Hubner gorliwie pokiwał głową. – I wiele mógłbym jeszcze dodać,

bo...

– Te grzechy już wystarczą – przerwałem, bo nie przyszedłem tu, żeby wysłuchiwać

skarg łyczków na szlachtę. – Powiedzcie mi lepiej szczerze i od serca: nie chcielibyście pozbyć

się podobnie złego sąsiada?

– Mnie zarżnie, a miasto spali – rzekł burmistrz zrezygnowanym tonem. – Tak będzie,

mówię wam.

Oj, jak widać, Stern zasiał w mieszczanach obawę przed zemstą wielce hojną dłonią. Nic

to, mogłem albo przerazić burmistrza bardziej niż baron, albo, i to uznałem za lepszy sposób,

zobaczyć, czy przypadkiem chciwość nie jest największą pogromczynią strachu.

– Drogi panie burmistrzu, jakże ja rozumiem wasze troski i zmartwienia. Przecież sam

pochodzę z mieszczan i doskonale pamiętam o mych szacownych korzeniach, choć zasady

głoszą, że każdy z nas porzuca dawne życie, zarówno pochodzenie, jak i majątek, kiedy zakłada

czarny płaszcz ze złamanym krzyżem.

Hubner wyciągnął dłonie w moją stronę.

– Więc sami wiecie, jak jest. Sami wiecie.

– Zapewne persona taka jak wy, panie burmistrzu, jest wytrawnym znawcą praw, lecz

pozwolę sobie wam przypomnieć, że jeśli ktoś zostaje skazany w procesie inkwizycyjnym, to

wtedy cały jego majątek przepada na rzecz Świętego Officjum. Oczywiście Inkwizytorium

zazwyczaj nie pragnie zarządzać przejętymi nieruchomościami i posiadłościami, lecz oddaje je

na licytację. Wiadome wam są te rzeczy, nieprawdaż?

Przytaknął. Czyżbym zauważył błysk zainteresowania w jego wzroku?

– A jeśli chcemy, potrafimy przekonać potencjalnych kupców, by żaden nie wziął udziału

w licytacji, na której szczególnie nam zależy. I wtedy majątek trafia w ręce tego, kto zaakceptuje

cenę wywoławczą. Która to cena, dodajmy, nie jest zwykle wysoka. Gdybyście to wy, panie

burmistrzu, czy zawiązana przez was spółka była tym kontrahentem, który zechciałby nabyć

posiadłości Sterna, czyż nie byłoby to pomyślne zrządzenie losu i dla was samych, i dla miasta?

– To ogromny majątek. Będzie kosztował krocie. A wiecie przecież, że nam,

mieszczanom, zakazano...

– A wy wiecie przecież doskonale, jak omijać podobne prawa. – Machnąłem dłonią. –

Weźmiecie sobie jakiegoś szlachetkę, który w waszym imieniu zakupi majątek, a wam wystawi

weksle na sumy o co najmniej równej mu wartości. Czy myślicie, że ja się wczoraj urodziłem?

– Tak czy inaczej, cena będzie ogromna. – Pokręcił głową. – Nie wiem, czy gdyby cały

majątek miasta złożyć, toby starczyło...

Nie wiedziałem, że Stern jest aż tak bogaty. Ale nie mogłem burmistrzowi obiecać

konkretnej ceny, gdyż doskonale wiedziałby, że kłamię. A poza tym nie miałem najmniejszego

pojęcia nawet o przybliżonej wartości tego majątku.

– Posiadłość można podzielić albo puścić w dzierżawę – podpowiedziałem.

– To ordynacja. Nie podzielicie jej.

– Jeśli trzeba, i kamień podzielimy na kromki, a potem rozdamy głodującym. –

Uśmiechnąłem się życzliwie. – Wierzcie mi, panie burmistrzu, że nie takie cuda widywałem.

Poza tym pozwolę sobie zwrócić waszą uwagę na fakt, że jeśli przyjdzie co do czego, nie tylko

majątek Sterna zostanie wystawiony na licytacji, prawda? Małoż to w okolicy powinowatych i

przyjaciół pana barona, którzy tak jak on po uszy ugrzęźli w grzechu? Może ich dobra okażą się

kęsem łatwiejszym do przełknięcia? Hmmm?

To podziałało! Widać burmistrz był jak ten biedak z anegdoty, który na pytanie, co by

zrobił, gdyby został cesarzem, odpowiedział: „No jakże co?! Porwałbym złotą koronę i w nogi!”.

Tak więc Hubnerowi trzeba było zaoferować klejnot, a nie całe królestwo. To mógł ogarnąć

umysłem i to do niego trafiło. Byłem też pewien, że miał upatrzoną jakąś posiadłość, którą

chętnie zarezerwowałby dla siebie.

– Powiedzcie, jeśli wam wolno, czy Erich Brongang, myślicie, trafi przed oskarżenie? –

zapytał z chytrym wyrazem twarzy.

No proszę, jakżeż to pytanie idealnie wpisało się w moje domysły!

– Jeśli należy do przyjaciół Sterna... – zacząłem.

Burmistrz przytaknął szybko.

–...to jak amen w pacierzu – dokończyłem.

– Czego będziecie ode mnie potrzebować, mistrzu inkwizytorze?

– Ludzi – odparłem. – Przynajmniej trzydziestu, bo jak wiem, Stern do miasta przyjeżdża

w dziesięć, dwanaście koni. Może trzech waszych milicjantów wystarczy na jednego szlachcica...

– Bez trudu zbierzemy chłopów na schwał. – Hubner przełknął moją złośliwość,

zwłaszcza iż wiedział, że to święta prawda. – Dam wam chłopaków z cechowych milicji.

Poradzicie sobie.

– Tylko ani mru-mru! – ostrzegłem go surowo. – Puścicie parę z gęby i przysięgam na

krew Jezusa, że zamienię was w popiół i dym. A razem z wami całe miasto.

Wzdrygnął się.

– Przecież nie musicie mi grozić – jęknął żałośnie.

Miał rację. Nie musiałem grozić. Ale chciałem się jak najsolidniej zabezpieczyć, a nie ma

lepszych krat i zamków od strachu i bojaźni.

– Nie grożę wam, lecz ostrzegam przed konsekwencjami nielojalności lub nieostrożności.

Albo dacie mi pognębić Sterna i obłowicie się przy tym ile wlezie, albo Święte Officjum zajmie

się wami i waszym miastem, a Sternowi i tak nic nie pomożecie. Moim zdaniem, wybór jest

prosty.

– Jest! No przecież, że jest! – zakrzyknął i widziałem, że stara się być przekonująco

entuzjastycznie nastawiony do moich słów. – Ja już wybrałem, kochany mistrzu! Na gniew

naszego Pana, wybrałem!

Znowu złożył dłonie, jakby chciał się do mnie pomodlić.

– Słusznie powiedzieliście, mistrzu inkwizytorze, że Stern jest jak wrzód na dupie. Czemu

miałbym stawać po jego stronie? Czy on nam co dobrego wyrządził? Czy on dla nas dobrodawca

jaki lub łaskawca? Nie, mistrzu najdroższy, to hycel, kurwisyn, złodziejaszek i kozojebca.

Wymawiając ostatnie słowa, burmistrz nie trzymał już dłoni jak do modlitwy, lecz pięścią

prawej uderzał we wnętrze lewej i pewien byłem, jak sobie wyobraża, że to barona Sterna tłucze

po mordzie. Czyżby nienawidził feudała nie tylko jako osoby szkodliwej dla miasta, ale również

z jakichś prywatnych powodów? Kto wie...

– Oczywiście, jeżeli tylko zechcecie, będziecie mogli być obecni przy przesłuchaniach

jako przedstawiciel ratusza – powiedziałem. – Choć zostawiam to do waszej roztropnej rozwagi i

mądrej decyzji, gdyż obserwatorzy o sercach tak łagodnych jak wasze, panie burmistrzu, często

nie wytrzymują tej dozy błogosławionego okrucieństwa, które musimy zaserwować wrogom

naszej świętej wiary.

Proszę bardzo, oczy aż mu zabłysły!

– Będziecie torturować Sterna? I Bronganga również? Taaak?

– Jeśli inaczej nie da się dojść prawdy. Jeśli w inny sposób nie da się skruszyć twardych

serc grzeszników, wtedy tak, panie burmistrzu, wtedy tak. – Westchnąłem smutno. – Wtedy

zaprosimy winowajców, by pogrążyć ich ciała w bólu przechodzącym pojęcie człowieka tak

poczciwego jak wy.

Zacny mieszczanin aż się rozpromienił.

– Bóg was zesłał! – wykrzyknął i chyba był to okrzyk niewymuszenie szczery. – Na

triumf Pana naszego, Bóg was zesłał!

Uśmiechnąłem się jedynie, gdyż pobudki pchające ludzi zarówno do złych, jak i dobrych

uczynków okazywały się, jak zwykle, łatwe do odgadnięcia, a ich postępowanie aż zbyt proste do

sterowania. Oczywiście jedynie wtedy, kiedy miało się zaszczyt być absolwentem przesławnej

Akademii Inkwizytorium oraz dysponowało umysłem na tyle prężnym, by pojąć, przetrawić i

zastosować wszelkie rady i nauki naszych mistrzów oraz nauczycieli.

Rozdział XI

Pułapka

Baron Stern odwiedzał miasto w każdą niedzielę, by

wziąć udział w południowej, uroczystej mszy. Zawsze stawiał się w tym samym kościele,

świątyni pod wezwaniem Płonącego Ducha, i zawsze w towarzystwie co najmniej kilkunastu

przyjaciół. Specjalnie dla Sterna oraz jego kompanów rezerwowano pierwszy rząd ław. Były to

wygodne meble, z oparciami i siedziszczami wykładanymi aksamitem. Słudzy szlachty zostawali

na kościelnym dziedzińcu i tam czekali na zakończenie mszy.

Andreas Voerter wrócił do Luthoff wraz z aresztowanym ogrodnikiem, którego na razie

jednak zdecydowałem się nie przesłuchiwać, lecz kazałem, by pilnie obserwowano go w celi,

zarówno dniem, jak i nocą. Yoerterowi opowiedziałem o planach pochwycenia Sterna.

– Każę zawrzeć drzwi do kościoła, by w aresztowaniu nie przeszkodzili nam służący.

Potem aresztujemy Sterna oraz jego syna i obu wyprowadzimy tylnym wyjściem, za ołtarzem.

Bez nich dwóch – przeciąłem dłonią powietrze – szlachta będzie jak kura bez głowy. Mogą

biegać w kółko, ale nic nie wymyślą.

– Oby – rzekł Voerter. – Jeżeli doprowadzisz do zbrojnego buntu, Officjum nie

pobłogosławi cię za to.

Inkwizytorium radziło sobie nie z takimi problemami jak bunt prowincjonalnych

szlachciców, ale rzeczywiście nie pobłogosławiono by mnie za doprowadzenie do podobnych

wypadków, gdyż ich koszt liczyłby się w złocie, ludzkich życiach oraz utracie szacunku. Święte

Officjum nie dysponowało czymś takim jak armia czy najemne oddziały (jedynie biskup

Hez-hezronu dysponował gwardią liczącą kilkuset ludzi). Kiedy była nam potrzebna siła zbrojna

(a zdarzało się to już bardzo rzadko), po prostu wydawaliśmy polecenia miejscowym feudałom,

mieszczanom lub dowódcom cesarskich wojsk, by oddali nam pod rozkazy swych żołnierzy.

Lecz to była ostateczność, gdyż inkwizytorzy woleli posługiwać się perswazją i szerzyć

błogosławiony lęk boży za pomocą samej swej obecności, nie miecza oraz ognia.

– A co ze szlachcicami? – spytał jeszcze Andreas. – Też ich aresztujemy?

– Najważniejsze, byśmy wyprowadzili Sterna i jego syna – rzekłem. – Resztę zostawimy

na głowie mieszczan. Jeśli uda im się aresztować szlachciców, niech to zrobią. Jeśli ich wytną,

trudno. Jeśli towarzysze Sterna uciekną, mieszczanie będą na to gotowi. Uzgodniłem z

burmistrzem, że bramy miejskie zostaną zamknięte zaraz, kiedy tylko zacznie się msza, a ludzie

burmistrza ogłoszą, że Stern sprofanował kościelne relikwie. Mieszczanie mają tu dłoń świętej

Agaty, która cieszy się ogromnym szacunkiem, zwłaszcza wśród pospólstwa, więc zapalą się z

gniewu jak stóg siana. – Uśmiechnąłem się. – Złapią każdego szlachcica, zanim zdoła się

wydostać z miasta.

– Dłoń świętej Agaty? Hm... – zamyślił się Voerter. – Widziałem jedną we Fleschburgu i

jedną w Akwizgranie. Słyszałem też, że mają po jednej w Bizancjum oraz w Rzymie.

– Proszę bardzo, święta Agata byłaby więc doskonałą praczką. Z pięcioma rękoma? Ha!

Ale dość żartów. Jak podoba ci się plan, Andreasie?

– Jeżeli nikt cię nie zdradzi...

Zauważyłem, że powiedział „cię”, nie „nas”, lecz postanowiłem nie reagować. Jeszcze

nadejdzie czas, kiedy Voerter z własnej woli zapali się do mych projektów.

– O wszystkim wie jedynie burmistrz, a on nie ma interesu w tym, żeby zdradzić. Wręcz

przeciwnie.

– Co wiedzą milicjanci?

– Nic. Msza ma być dedykowana miejskim cechom. Strażnicy każdej z trzech bram mają

odebrać błogosławieństwo przed ołtarzem, które przyjmą uroczyście wystrojeni oraz uzbrojeni.

– Ilu ich będzie?

– Każdą z bram opiekuje się dziesięciu ludzi. Pochodzą z cechu rzeźników, sukienników

oraz piekarzy. To wielki zaszczyt dla cechu... Będzie więc trzydziestu zbrojnych mieszczan.

– W co zbrojnych?

– W halabardy, włócznie i gizarmy. – Rozciągnąłem wargi w uśmiechu.

Voerter odpowiedział tym samym.

– Powinni uradzić. Kto da sygnał?

– Burmistrz przemówi z ambony, zaraz potem my wejdziemy do akcji, głośno oskarżając

Sterna i aresztując go.

Mój towarzysz zastanawiał się przez chwilę.

– Ci mieszczanie będą nieprzygotowani. Od wezwania burmistrza do podjęcia akcji przez

milicjantów może minąć za dużo czasu. Pomyśl, Mordimerze: to nie są karni i doświadczeni

wojownicy. Nie da się wydać im rozkazów, które natychmiast wykonają. Kiedy burmistrz ogłosi

aresztowanie Sterna, zaczną się zastanawiać, trącać jeden drugiego, pytać, co też się stało, każdy

z nich będzie czekał, co zrobi sąsiad. Baron będzie miał aż nadto czasu, by uczynić ruch. A

wiesz, jaki byłby to ruch, gdybym ja znalazł się na miejscu Sterna?

– Jaki?

– Wdarłbym się na ambonę i uwięził burmistrza. Wziąłbym go za zakładnika, by opuścić

miasto.

– Nie zgodzę się na taki układ.

– Ty nie, mieszczanie tak.

Przemyślałem słowa Voertera i trudno ukryć, że znalazłem w nich wiele racji. Sam

zresztą również sądziłem, że mój plan ma dwa słabe miejsca: zachowanie tajemnicy oraz reakcję

milicjantów na pierwsze rozkazy. Pytanie brzmiało tylko: co możemy z tym kłopotem zrobić?

– Co proponujesz, Andreasie?

– Staniemy obok Sterna w czasie mszy.

– Nabierze podejrzeń!

– Mordimerze, miałem okazję poznać barona na samym początku śledztwa.

Rozmawiałem z nim oraz jego ludźmi na temat śmierci biskupa. To nie kto inny, lecz syn Sterna

opowiedział mi o historii nazwy Szubienicznej Góry. Nie sądzę, by nabrali podejrzeń, kiedy się

do nich zbliżymy. Sądzę, że raczej mogliby uznać za zastanawiające, jeślibyśmy udali, że ich nie

zauważamy.

– Staniemy obok i co dalej? – spytałem po chwili.

– Uratujemy go, Mordimerze. Szepnę baronowi do ucha, że zastawiono na niego pułapkę.

Kiedy burmistrz zacznie przemowę, Stern przekona się, iż mówię prawdę. Wyprowadzimy obu

tylnymi drzwiami, a tam niech już czeka cechowy patrol...

– Aresztują Sterna i zabiorą go z naszych rąk wbrew naszej woli – dopowiedziałem z

uśmiechem.

– Co takiego?

Klepnąłem Voertera w ramię.

– Nic, nic, świetny plan, Andreasie. Nie wiedziałem, że właśnie Stern był tym baronem,

który polował w okolicy, kiedy spalono biskupa.

– Ten sam. Wiedziałbyś, gdybyś przeczytał akta – dodał z przekąsem.

Nie miałem zamiaru gniewać się na Voertera za tę ironię, gdyż mój towarzysz okazał się

bardziej przydatny, niż sądziłem. I jak tu zaprzeczyć ludziom twierdzącym, iż błyskotliwe

przywództwo potrafi obudzić nawet najbardziej ociężałe umysły?

– Postąpimy właśnie tak, jak proponujesz – rzekłem. – A jeżeli Stern nie da się nabrać lub

zrobi coś, czego nie oczekujemy, wtedy sypniemy sherskenem w oczy każdego, kto nam stanie

na drodze, i zostawimy resztę w rękach mieszczan.

Voerter skinął głową.

– Da się nabrać – powiedział z pełnym przekonaniem. – Nienawidzi mieszczan, więc nie

będzie miał wątpliwości, że uknuli coś przeciwko niemu.

Pożegnałem Andreasa, zadowolony z efektów naszej rozmowy. Tego wieczora czekało

mnie jeszcze spotkanie z Gruberem i zastanawiałem się, na ile mogę zaufać sierżantowi w służbie

barona Sterna.

***

Genialne plany, dalekosiężne zamierzenia oraz błyskotliwe koncepcje zwykle mają jedną

cechę wspólną: nie udają się, gdyż na ich drodze staje pozorny drobiazg, który wywraca, burzy i

rujnuje całą pieczołowicie wzniesioną konstrukcję, a wszelkie atuty obraca na niekorzyść

planujących. Czyż mało można by wymyślić scenariuszy, w których z uwagą i z ostrożnością

przygotowany plan zdaje się psu na budę? Wierzcie mi, mili moi, że w noc z soboty na niedzielę

zastanawiałem się głównie nad tym, co może się nie udać. Począwszy od najprostszej katastrofy

(Stern zmienia plany i nie odwiedza miasta) aż po skomplikowane scenariusze, w których klęska

zaczynała się od pszczoły bzyczącej przy nosie burmistrza, a później poprzez splot

niespodziewanych wypadków oraz nieoczekiwanych okoliczności kończyła się śmiercią waszego

uniżonego i pokornego sługi. Oczywiście ja sam swoją śmierć w czasie pełnienia zaszczytnej

służby przyjąłbym bez zmrużenia powiek, a dbać o siebie musiałem jedynie, troskając się o

Święte Officjum, którego byłem narzędziem.

W każdym razie stało się tak, a nie inaczej i w niedzielne południe, kiedy tylko weszliśmy

z Andreasem do kościoła, natychmiast okazało się, że świetnie, zdawałoby się, obmyślony plan

wziął w łeb. Po pierwsze, widziałem, że Stern i jego ludzie są wyraźnie zaniepokojeni obecnością

zbrojnych mieszczan, pomimo że uroczyste stroje, chorągwie i proporce wyraźnie wskazywały

na charakter uroczystości. Po drugie, zobaczyłem, jak baron posyła jednego ze szlachciców z

jakimś pilnym zleceniem, a tenże szlachcic pospiesznym krokiem kieruje się w stronę głównych

drzwi. Pewien byłem, że Stern rozkazał służbie zająć miejsce u samych wrót kościoła i czuwać w

gotowości. Zakląłem pod nosem. Cóż to była za ostrożna kanalia! Dlaczego nie miał w sobie

choć odrobiny wielkopańskiej godności każącej mu nie dostrzegać tak nędznych stworzeń jak

mieszczanie? Przecież gdyby był typowym przedstawicielem naszej kochanej szlachty, to na

obecność przedstawicieli cechów zwróciłby uwagę najwyżej o tyle, by się zdenerwować, że

ośmielili się oddychać tym samym powietrzem co wielkie panisko! A tu patrzcie, mili moi, Stern

najwyraźniej wyczuł nosem smród i postanowił zabezpieczyć się na wypadek nieoczekiwanego

biegu zdarzeń. Wiedziałem, że jeżeli dopuszczę, by wymknął się z kościoła, to albo sprowokuję

bitwę, która wybuchnie chwilę potem na ulicach Luthoff, albo pozwolę, by ludzie barona

bezpiecznie znaleźli się za miejskimi murami. A jeśli znajdą się za bramami, będzie to już

koniec. Czy dopuszczalnym rozwiązaniem pozostawała więc bitwa między mieszczanami a

baronem? Owszem, mieszczanie najprawdopodobniej by ją wygrali, lecz jakim kosztem? Rzecz

jasna, nie obchodziło mnie, czy w walce polegnie ich dziesięciu, czy stu (gdyż każdy kiedyś musi

stanąć przed najsurowszym Sądem Pańskim), ale fakt, że za wywołanie tumultu na taką skalę

żaden inkwizytor nie zostałby pobłogosławiony przez władze Świętego Officjum. A co dopiero

inkwizytor, który jak ja miał, łagodnie mówiąc, nie do końca sformalizowane prawa do

dowodzenia.

Voerter szybko rozejrzał się po kościele, zapewne dostrzegł to samo co ja i wyciągnął

podobne wnioski. Szarpnął mnie za ramię.

– Zostań tu – syknął rozkazująco. – Sam załatwię całą sprawę.

Przyznam, że szybkość i stanowczość jego działania mnie zaskoczyła. Zanim zdążyłem

cokolwiek zrobić, Andreas już przepychał się między ławkami oraz między szlachcicami w

stronę barona Sterna i widziałem, że uśmiecha się oraz pokazuje palcem na mnie.

Zdradził mnie! – pomyślałem z rozpaczą. Jezus Maria, ten idiota Voerter mnie zdradził!

Oczywiście tylko ktoś niezwykle łatwowierny mógł przypuszczać, że nie rozpatrywałem

podobnego splotu wypadków i nie brałem pod uwagę złej woli mego towarzysza. Kiedy

porachowałem jednak wszystkie za i przeciw, doszedłem do wniosku, że Voerter nie zdradzi

mnie w kościele. Jeśli chciałby postąpić wbrew naszym wspólnym planom, ostrzegłby Sterna

przed przyjazdem do miasta lub w samym mieście, i to ostrzegłby w taki sposób, by nie było

wiadomo, kto jest tegoż ostrzeżenia autorem. Święte Officjum nade wszystko ceniło sobie

lojalność i nawet gdyby komisja z Hezu uznała, iż zbłądziłem, to na pewno nie podziękowano by

Voerterowi ani za pokrzyżowanie moich planów, ani za wydanie mnie w ręce miejscowego

feudała. Śledztwo ciągnęłoby się całymi miesiącami, nazwisko Voertera byłoby na językach i

nawet gdyby go w rezultacie uniewinniono, żaden rozsądny inkwizytor nie chciałby już pracować

z kimś takim za plecami. Krótko mówiąc: kariera Andreasa zostałaby raz na zawsze złamana, a

on sam raz na zawsze skompromitowany. Chyba że... chyba że... mój towarzysz wcale nie chciał

już być inkwizytorem. Może postanowił po prostu mnie sprzedać, by mieć za co żyć po

zakończeniu pracy w Świętym Officjum? Voerter nie wyglądał co prawda na zdrajcę, lecz gdyby

zdrajcy nosili znamiona na czołach, to na świecie nie byłoby zdrad. Andreas musiał sobie jednak

zdawać sprawę, iż zakończenie kariery inkwizytorskiej w żaden sposób nie zwalnia od

odpowiedzialności przed władzami Inkwizytorium. Wręcz przeciwnie! Na człowieka, który

porzucił Święte Officjum, wszelkie komisje oraz sądy spoglądać będą dużo mniej przychylnym

wzrokiem niż na inkwizytora w czynnej służbie. Dlaczego więc mnie zdradził? Dlaczego

zdecydował się aż tyle zaryzykować? Tak bardzo mu dopiekłem? Wolne żarty! Gregorowi

Vogelbrandtowi zdarzało się traktować każdego z nas, jakbyśmy byli szmatami do podłogi,

którymi wolno wytrzeć dowolny brud i potem wykopać je za próg, a żadnemu z nas nie

przyszłoby do głowy, by go zdradzić, gdyż do pewnego czasu wypełniał swe obowiązki żarliwie

oraz porządnie. Tak, tak można powiedzieć... Może bez szczególnej finezji, lecz na pewno

porządnie.

Widziałem, że Yoerter nachyla się w stronę barona i szepce mu coś do samego ucha. I

widziałem również, jak policzki Sterna pokrywają się rumieńcem. W pewnym momencie

szlachcic szarpnął się, jakby chciał gdzieś odbiec, lecz Andreas mocno przytrzymał go w miejscu

i z napięciem na twarzy zajadle perorował dalej. Wreszcie ujął Sterna pod ramię i wyprowadził

przed ołtarz, a potem do zakrystii. Wiedziałem, że wyjdą tylnym wyjściem.

***

Wpadłem do komnaty, kiedy trzej miejscy pachołkowie kopali barona Sterna niczym

worek ze zgniłą rzepą. Feudał jęczał już tylko i kuląc się na ziemi, starał osłaniać kolanami

przyrodzenie, a twarz przedramionami. Pomimo że jak zauważyłem, szło mu to całkiem

sprawnie, to i tak spomiędzy palców ciekła mu krew, a koszulę miał całą w czerwieni. Poza tym

byłem pewien, że przeżywa nie tylko niedogodność związaną z bólem fizycznym, lecz przede

wszystkim niezwykłe wręcz upokorzenie, jakim dla każdego szlachcica, zwłaszcza mającego o

sobie nadzwyczaj wysokie mniemanie, jest spostponowanie przez ludzi marnej konduity. A

miejscy milicjanci może rzeczywiście pochodzenie mieli marne, za to konstytucję nadzwyczaj

solidną, co pozwalało im zadawać kopniaki silne i szybkie. Choć obserwując ich przez chwilę,

miałem wrażenie, że uderzenia mogłyby być lepiej celowane, gdyby mężczyźni nad naiwną

zapalczywość przedkładali skuteczność wywodzącą się z zimnej kalkulacji. Tak postąpiliby

inkwizytorzy, którzy przecież świetnie wiedzieli, że mierzony cios w nerki jest znacznie

bardziej przykry dla ofiary niż nawet i pięć kopniaków trafiających w przedramiona bądź

pośladki. No ale po chłopakach z miejskiej milicji ciężko się spodziewać inkwizytorskiego

zachowania każącego przy gorącym niczym lawa sercu zachowywać umysł chłodny na

podobieństwo góry lodowej.

No dobrze, uznałem, że czas już zakończyć to godne pożałowania przedstawienie, bo

chociaż baron Stern, trzeba przyznać, zachowywał się całkiem rozsądnie (osłaniając witalne

miejsca, jednocześnie przesuwał się po podłodze w róg pokoju, by utrudnić napastnikom

zadanie), to nie miałem zamiaru dopuścić, by go zatłuczono na śmierć lub choćby do

nieprzytomności. A w końcu, prędzej czy później, tak by się właśnie ta komedia zakończyła.

– Stać! – wrzasnąłem pełnym gardłem. – Precz stąd, kozojeby zasrane, skurwyżeszsyny w

dupę chędożone! Precz, bo pozabijam własnymi rękami.

I wspomagając sobie zadanie takim właśnie przerażającym krzykiem, runąłem pomiędzy

trzech milicjantów, okładając ich pięściami i wywrzaskując kolejne obelgi, przekleństwa oraz

groźby. Pachołkowie wykazali minimum rozsądku, gdyż widząc inkwizytorski strój oraz znanego

im przecież człowieka, natychmiast podali tyły. Stłoczyli się przy drzwiach, przepchali jeden

przez drugiego i natychmiast, ile sił w nogach, umknęli. Kucnąłem przy Sternie.

– Jezus Maria, panie baronie, żyjecie? Ależ was ta przeklęta hołota obrządziła.

Przysięgam wam, że jeszcze dzisiaj każę ich powiesić. Wstańcie, panie baronie, jeśli możecie,

wesprzyjcie się na mnie...

Feudał był ledwo przytomny. Miał mętne spojrzenie, płowe wąsy zabarwione krwią i

paskudnie rozciętą brew. A pod okiem rósł mu już niezłej wielkości krwiak. Zakląłem w

myślach, gdyż najwyraźniej dałem przedstawieniu toczyć się nieco zbyt długo. Ale z drugiej

strony może dobrze wytłuczony arystokrata zrobi się niczym mięso na kotlety. Miększy.

Zobaczymy.

– Pozwólcie, panie baronie. Siądźcie sobie wygodnie, zaraz podam wam wino.

Zakrzątnąłem się i szybko wcisnąłem w garść Sterna puchar pełen trunku. Opróżnił go

dwoma potężnymi łykami, wstrząsnął się, głucho jęknął, po czym spojrzał na mnie nieco

bystrzej.

– Inkwizytor – rzekł i wcale nie zabrzmiało to przyjaźnie. – Czy to ty przyszykowałeś tę

pułapkę, zbóju jeden?!

– Podła potwarz! – krzyknąłem ostrym tonem. – Lepiej cieszcie się, że już jestem i że

mogę was uratować. A wierzcie mi, że z trudem przedarłem się tu, do ratusza, przez straże

mieszczan. Przecież oni nienawidzą was z całego serca, tak jak nienawidzą każdego uczciwego

szlachcica.

Przypatrywał mi się i sapał, zbierając myśli.

– Pomyślałby kto, że wiecie coś o szlachcie – rzekł w końcu, najwyraźniej tylko w tym

celu, by przedłużyć sobie czas na zastanowienie się nad całą sytuacją.

– Panie baronie, nie powinienem tego mówić, gdyż każdy z nas, inkwizytorów, zostawia

przeszłość za bramami Świętego Officjum, ale mój ojciec był dobrym szlachcicem. I to nie

takim, co chlubić się może jedynie licznymi przodkami, lecz człowiekiem dumnym z własnych

czynów, nie z odziedziczonej chwały.

Skinął głową, przyjmując moje słowa do wiadomości, jednak się nie odezwał.

– Złożono na was doniesienie, panie baronie, w ramach śledztwa, które toczy się z

rozkazu Świętego Officjum. Zostaliście oskarżeni o herezję, apostazję i kult diabła. Poza tym o

liczne zbrodnie, jak gwałty oraz morderstwa, które jednak Inkwizytorium interesują jedynie w

tym zakresie, w jakim połączone są z wystąpieniem przeciw wierze.

– Wasz towarzysz mówił, że zastawiono na nas pułapkę. – Zacisnął dłonie w pięści. – Ale

na niewiele więcej mieliśmy już czas. Powiedzcie więc: kto?

– Lista świadków jest zastanawiająco długa – powiedziałem po namyśle. – Nie

powinienem wam tego mówić, ale nie tylko burmistrz oraz rajcy wystąpili przeciwko wam...

– Łotry! – Zerwał się z sofy, jednak zaraz opadł z powrotem z grymasem bólu. – Chyba

mi żebro złamali, psie syny! – Spojrzał na mnie. Lewe oko miał już tak zapuchnięte, że pozostała

z niego tylko szparka, w której wściekle połyskiwała źrenica. – Nie wieszajcie ich, z łaski swojej,

ale mnie oddajcie. Już ja się nimi zajmę, cukiereczkami – powiedział niemal z czułością. – A i

was chętnie wynagrodzę za przysługę.

– Stanie się, jak pan baron sobie życzy. Lecz wcześniej muszę odsunąć od was

oskarżenia. Rozumie pan baron? Burmistrz, mieszczanie, zakonnice i, przede wszystkim, ci

szlachcice złożyli zeznania i ja już tego nie mogę zamieść pod dywan. Nie dam rady, bo

widzicie...

– Jacy szlachcice?! – ryknął tak, jak się spodziewałem, że ryknie. – Kto zeznawał

przeciwko mnie?! Kto na mnie doniósł?!

Machnąłem ręką i westchnąłem.

– Któż, jak nie sąsiedzi, panie baronie? Zawsze tak jest. Jesteście człowiekiem zbyt

majętnym i godnym szacunku, by wasze bogactwo oraz cześć nie kłuły maluczkich w oczy.

Toteż znaleźli sposób, by się zemścić. Dogadali się z mieszczanami i liczą, że kiedy pan baron

zostanie skazany, to podzielą waszą majętność między siebie...

– Co wy wygadujecie!? Mam spadkobierców, a zresztą ordynacja...

– Panie baronie, człowiek skazany przez Święte Officjum nie ma spadkobierców –

przerwałem mu stanowczo. – Cały jego majątek przepada na naszą rzecz, a my zwykle

wystawiamy wszystko, zarówno nieruchomości, jak i ruchomości, na licytację. Najczęściej jest

sprzedawany poniżej szacowanej wartości, czasem nawet znacznie poniżej. Wasi sąsiedzi

obłowią się, nie ma co... W każdym razie liczą na to – dodałem szybko. – Gdyż ja, z pańską

pomocą, nie dopuszczę do podobnej sytuacji.

– Dobrze – rzekł po dłuższej chwili. – Bardzo dobrze. Teraz mnie wypuścicie albo nawet

lepiej: będziecie mi służyć jako ochrona do mego zamku. Tam zbiorę ludzi i... – wykrzywił się w

złośliwym uśmiechu – porachujemy się z łyczkami, jak zasłużyli. Oj, już niedługo czerwony kur

zapieje w Luthoff, mówię wam. – Spojrzał na mnie z rozmarzeniem w jedynym oku, na które

jeszcze widział. – Dacie mi też protokoły z zeznań, bym wiedział, komu odpłacić za przysługę –

dodał rzeczowym tonem, po czym uśmiechnął się jeszcze szerzej. – Nie pożałujecie, że

stanęliście po mojej stronie. Do końca życia nie będziecie musieli martwić się o byt. Mam piękny

mająteczek kilka mil od miasta. Dwór jak malowanie, ponad setka chłopów, młyn, zarybione

stawy... Przepiszę go na was, jeśli poprowadzicie wszystko zgodnie z moją wolą.

– Pan baron jest niezwykle łaskawy. Uniżenie dzięku

ję.

Proszę, proszę, mogłem więc zostać posesjonatem. Właśni chłopi (podejrzewam, że

znalazłoby się w tej gromadzie kilka ładnych dziewek, które mogłyby mi umilić życie), wysokie

dochody, sąsiedztwo wdzięcznego feudała. Żyć nie umierać! Tyle że ja miałem inne plany

zarówno co do własnej przyszłości, jak i co do przyszłości barona Sterna.

– Niezmiernie żałuję, jednak rzecz nie jest tak prosta, jak mogłoby się wydawać –

dodałem grobowym tonem. – Doniesienie zostało złożone i nie mogę go w żaden sposób

wycofać, gdyż prawo mówi, iż wtedy ja sam trafiłbym przed sąd jako oskarżony.

Stern się żachnął.

– Ale znam wyjście z sytuacji, które całkowicie odmieni sytuację pana barona. Wręcz na

lepsze niż przed tym podłym spiskiem.

Wyciągnął pucharek przed siebie.

– Nalejcie mi jeszcze – rozkazał. – Potem możecie mówić.

Zgodnie z poleceniem napełniłem Sternowi naczynie po brzegi, a on znowu opróżnił je

jednym haustem. Otarł usta, lecz krew na wąsach mu zaschła, więc nadal wyglądał tak, jakby

zbyt nisko pochylił się nad beczką wypełnioną czerwoną farbą. Ale widziałem, że już zhardział i

bardziej zastanawiał się nad tym, jak pognębić wrogów, niż jak samemu wyjść z opresji.

Widocznie nie zdawał sobie sprawy, w na ile poważnych znalazł się tarapatach. Podejrzewałem,

iż fakt, że był niewinny, mógł w tym wypadku mieć pewne znaczenie i wpływać na jego

mniemanie... Rzecz jasna, niewinny jedynie we własnych oczach, gdyż w moich był

najwyraźniejszym przykładem grzesznika, który swym bezbożnym postępowaniem deprawuje

maluczkich.

– Panie baronie, dzisiaj sporządzę protokół z przesłuchania pana barona, które wedle

wystawionej daty odbyło się, uwaga! trzy dni temu. W czasie tego przesłuchania oskarży pan o

sprzyjanie szatanowi tych szlachciców, którzy zeznawali przeciw panu. W związku z tym ich

oskarżenie straci wiele na mocy, gdyż zostanie uznane za zwyczajną zemstę.

Nie odpowiadał, jedynie wpatrywał się we mnie, jakby chciał mnie przewiercić

wzrokiem.

– Bardzo skorzy jesteście do niesienia mi pomocy – rzekł wreszcie.

– Zauważyłem, że święty zapał, jaki towarzyszył mej pracy w Inkwizytorium, zaczął

wygasać – przyznałem ze smutkiem. – Natomiast pan baron, jak się już upewniłem, może mi

osłodzić rozstanie ze Świętym Officjum. – Uśmiechnąłem się. – A poza tym nigdy nie lubiłem,

kiedy zamsiki ośmielały się gnębić porządną szlachtę.

– Mam oskarżyć sąsiadów o herezję i czarostwo?

– W tym właśnie upatruję jedyny sposób łatwego wyrwania się z kłopotu. W innym

wypadku proces będzie ciągnął się latami, a pan baron te lata spędzi w więzieniu. Inkwizytorium

potraktuje sprawę ambicjonalnie, by wszystkim pokazać, że nawet przyjaciele cesarza nie mogą

liczyć na łaskę, kiedy w grę wchodzi odstępstwo od naszej błogosławionej wiary.

Stern nie był przyjacielem cesarza, zapewne ledwo zdołał otrzeć się o cesarski dwór (choć

jego siostra, wedle słów sierżanta, ocierała się pewnie intensywniej), lecz nie sądziłem, by

zaprotestował przeciwko podobnym słowom. Nie myliłem się. Nie zaprotestował.

– Wobec w ten sposób przeprowadzonego śledztwa pańscy oskarżyciele nie tylko panu

nie zaszkodzą, panie baronie, ale sami staną się głównymi podejrzanymi.

Stern oddychał ciężko.

– Muszę przemyśleć wasze słowa, inkwizytorze. Na razie jedźcie ze mną do zamku albo

jeśli nie chcecie jechać, wyślijcie wiadomość, by przysłano po mnie żołnierzy. Potem zobaczymy

co i jak. Muszę rozmówić się z tymi łotrami. – Aż zgrzytnął zębami, domyśliłem się, że ma na

myśli szlachciców, którzy jak mniemał, go zdradzili. – Może uda się ich przekonać, by...

– To nie działa w ten sposób – przerwałem Sternowi, gdyż był czas, by jasno pokazać, kto

tu rządzi. – Jeżeli nie złożycie zeznań, będę musiał was zatrzymać. Burmistrz posłał już po kata i

przesłuchanie zacznie się jeszcze przed wieczorem, kiedy w mieście pojawi się mój przełożony.

Wtedy nie będę w stanie nic dla was zrobić. Rozumiecie mnie? Macie może godzinę, by

przeprowadzić wszystko wedle mego zamysłu. Złożyć zeznania, podpisać je, przystawić pieczęć.

Wtedy was wypuszczę. W innym razie zatrzymam was w miejskim areszcie, bo jak nie, to

wieczorem sam do niego trafię... – Pokręciłem głową. – Narażam dla pana życie, panie baronie.

Mogą mnie spalić za udzieloną pomoc. Uszanujcie to, na miłość Boga!

Widziałem, że znowu zaciska dłonie w pięści. Najwyraźniej nie był przyzwyczajony do

podobnych słów oraz podobnego tonu. Jednak nie wybuchnął, co dobrze o nim świadczyło, gdyż

gniewanie się na człowieka mogącego wyświadczyć ci dobrodziejstwo jest więcej niż

nieroztropne.

– Kto na mnie doniósł?

Wymieniłem nazwiska spośród tych, które usłyszałem od sierżanta, oraz tych, które podał

kapelan. W dwóch przypadkach celowo przekręciłem imiona, by nie sprawiać wrażenia, że

pamiętam wszystko zbyt dokładnie.

– Pokażcie protokoły z ich przesłuchań.

– Są w posiadaniu mojego przełożonego – rzekłem. – I kiedy je ujrzycie, będzie za późno.

Mnie samemu pozwolono tylko raz przeczytać wszystkie dokumenty...

Odwróciłem się i podszedłem do stołu. Nalałem sobie pucharek wina i tym razem to ja

wypiłem całą zawartość naczynia duszkiem. Obróciłem twarz w stronę Sterna i miałem nadzieję,

iż widział, że jestem zdenerwowany.

– Decydujcie szybko, panie baronie. Albo zdacie się na mój plan, albo na miłosierdzie

Świętego Officjum – powiedziałem.

Baron nie musiał mi wierzyć. Na pewno nie był człowiekiem dziecięco ufnym i

widzącym w bliźnich pomocne aniołki. Był chytrą, przebiegłą i przezorną kanalią. Inaczej nie

dorobiłby się tak wielkiego majątku. Ale wiedziałem, że zadaje sobie pytanie, czemu miałby mi

nie wierzyć? W końcu, pomagając mu, stałbym się bogatym i szanowanym obywatelem

Cesarstwa, a szkodząc, nie mogłem zyskać więcej niż to, co oferował. A przynajmniej właśnie

tak wydawało się Sternowi, który nauczył się, że ludzi kupuje się niczym niewolników na

rzymskim targu. Nie wiedział, że nie było ceny, za którą mógłby mnie kupić, gdyż mnie dawno

temu kupił już Pan i nie zamierzałem zmieniać właściciela mego serca, mej duszy oraz pasterza

mych uczynków.

– Miłosierdzie Świętego Officjum – mruknął. – Słyszałem ja wiele o waszym

miłosierdziu...

– Kto wie, kto wie... Niewinni, których niesłusznie oskarżono, często modlą się o cuda. A

przynajmniej o niezwykły zbieg okoliczności zesłany przez Boga, by wspomóc ich w potrzebie.

Może i wam przydarzy się podobny traf.

Miałem nadzieję, iż Stern jest na tyle bystry i na tyle jasno myśli, by dośpiewać sobie

resztę. Oto Bóg we własnej osobie zesłał Mordimera Madderdina, chciwego inkwizytora, by

wydobył z opresji dostojnego pana barona.

– Nasz Pan używa wielu użytecznych narzędzi, czasem w niezwykłych czasie, miejscu

oraz okolicznościach – powiedziałem, na wypadek gdyby do rozumu Sterna jeszcze nic nie

dotarło. – Mam nadzieję, że podobnie szczęśliwa okoliczność zdarzy się i wam, panie baronie.

Żegnam was. – Skłoniłem głowę. – I, z łaski swojej, nie wspominajcie o naszej rozmowie,

dopóki dacie radę. Zresztą gdyby na torturach wypsnęło wam się jedno czy drugie zdanie, ja i tak

wszystkiemu zaprzeczę.

– Zaraz! Czekajcie! – krzyknął, kiedy ruszyłem w stronę drzwi.

Przyznam, że byłbym nielicho zdziwiony innym przebiegiem wydarzeń. Zauważyłem

bowiem, że słowo „tortury” jakoś dziwnie daje ludziom do myślenia i w sposób wręcz niezwykły

pobudza pracę ich umysłów.

Stern mógł być sobie wielkim i bogatym panem, feudałem trzęsącym całą okolicą, lecz

niewiele mu to miało pomóc. Gdyż jeśli ktoś taki jak on wpadł już w ręce inkwizytorów, rzadko

kiedy był traktowany inaczej niż każdy inny zbrodniarz. Owszem, jeśli Sternowi udałoby się

przeczekać zamieszanie we własnym zamku, w otoczeniu wiernej straży albo jeśli uciekłby pod

opiekę cesarza czy w ogóle opuścił granice Cesarstwa, wtedy tak, wtedy mógłby ocalić głowę.

Wystarać się o całkowite zwolnienie z win lub nawet przyznać do niektórych zarzutów i

uratować życie oraz dobre imię kosztem części majątku oraz jakiejś niekłopotliwej formy pokuty.

Ale na tak czasochłonne działania jak wystaranie się o protekcję możnych sojuszników: biskupa

Hez-hezronu lub papieża, trzeba było czasu. A Stern doskonale wiedział, iż kiedy trafi już w

obroty Świętego Officjum, to czasu nie zostanie mu zbyt wiele. I na tym właśnie strachu

zamierzałem polegać, gdyż ufałem, że człowiek spadający w przepaść chwyci się nawet

konopnej liny, a nie będzie żądał jedwabnych sznureczków ze zdobnymi frędzlami, by to właśnie

one pomogły mu w zbawieniu.

– Mówicie... mówicie, że to jedyny sposób?

– Nie tylko na ocalenie, lecz również na zemstę na wrogach – zauważyłem. – Z okoliczną

szlachtą porachujemy się bez waszego udziału, a za mieszczan sami się już zabierzecie, jak cała

sprawa przycichnie.

– O tak – odparł z rozmarzeniem. – Zgotuję im drugą Jerozolimę.

– Boże wspomagaj – rzekłem serdecznie.

Potem wyciągnąłem z wewnętrznej kieszeni płaszcza rulon dokumentów.

– Oto są antydatowane zeznania pana barona. Proszę je przeczytać, podpisać oraz

sygnować pieczęcią.

Najwyraźniej chciał zmarszczyć brwi, lecz ten groźny ruch zupełnie mu nie wyszedł z

uwagi na krwiaki oraz opuchliznę.

– Bardzo byliście pewni swego, inkwizytorze.

– Liczyłem na bystrość umysłu pana barona – odparłem z prostoduszną zażyłością. – I

miło mi przyznać, że się nie przeliczyłem.

– Zobaczmy, zobaczmy – mruknął, sięgając po papiery.

Czytał szybko, w milczeniu, tylko od czasu do czasu sapał lub kręcił głową poirytowany.

Wreszcie oddał mi dokumenty.

– To straszne, co tu napisano – rzekł. – Jak mogę podpisać coś takiego? Oskarżam tych

ludzi o tak potworne zbrodnie... W głowie się nie mieści...

Z tego, co zdołałem wywnioskować po tym zachowaniu, pan baron wcale nie udawał

konsternacji oraz poruszenia. Rzeczywiście był pod wrażeniem przeczytanych słów.

– Oto jest jedyna droga prowadząca na wolność – powiedziałem. – Poza tym niech pan

baron zauważy, że w zeznaniu nie ma nic więcej niż to, czego użyto przeciw samemu panu

baronowi.

– Skoro tak twierdzicie – wycedził i potarł czoło.

– Panie baronie, czas naprawdę nagli – rzuciłem natrętnie ponaglającym tonem. – Na

Boga, jeśli nie chcecie ratować siebie i swego majątku, ratujcie chociaż własnego syna!

Zerwał się na równe nogi.

– A co mój syn ma z tym wspólnego? – wycharczał wściekle.

Zacisnął dłonie w pięści, a jego oczy iskrzyły się gniewem. Miałem nadzieję, że nie rzuci

się na mnie, gdyż podobnie niepotrzebny incydent utrudniłby jedynie naszą konwersację, a co za

tym idzie – opóźnił podjęcie decyzji. Poza tym Stern jakoś dziwnie nie przypominał sobie o synu,

dopóki ja sam nie zwróciłem uwagi na los panicza. To też tak, a nie inaczej świadczyło zarówno

o tym człowieku, jak i o sile więzów rodzinnych panujących w familii Sternów.

– Panie baronie, panie baronie... – rzekłem uspokajająco. – Teraz pana syn jest

bezpieczny, nie tknięto go nawet palcem. – Słysząc te słowa, Stern wyraźnie otrzeźwiał z

gniewu, choć popatrywał na mnie nadal spode łba. – Ale przecież oskarżono go na równi z

panem. Sądził pan, że pańscy wrogowie nie pomyślą o tym, by wyeliminować człowieka, który

mógłby przedsięwziąć intensywne działania w pana obronie? Przecież by zaszachować wrogiego

króla, najlepiej pozbawić go wpierw stronników, czyli figur, czyż nie?

– Mówicie o szachach, co?

Mój Boże, co za cham, pomyślałem. Jakiż dobrze urodzony człowiek może nie znać

królewskiej gry?!

– Oczywiście, panie baronie, mówię o szachach – odparłem uprzejmie. – Błagam na

kolanach pana barona, proszę podjąć decyzję! – Złożyłem dłonie jak do modlitwy. – Niedługo

będzie za późno, przysięgam. Całą swą fortunę, cały los złożyłem w ręce pana barona. Nie

sprawcie, bym tego żałował.

Poruszył niecierpliwie żuchwą raz w lewo, raz w prawo i łypnął na mnie nieprzychylnym

wzrokiem. Byłem pewien, że moje ponaglenia i nagabywania mocno go złoszczą, byłem również

pewien, że najchętniej powiedziałby, iż mój los i moja fortuna obchodzą go tyle, co zeszłoroczny

śnieg albo i mniej.

– Mówicie, że będę mógł wrócić na zamek, czyż tak? Z synem?

– Oczywiście. Cały plan zasadza się na tym, by pan baron był wolny. I liczę, że w razie

czego poratuje mnie pan w potrzebie. Bo tu nie wiadomo, jak sprawy się potoczą... – dodałem,

przygryzając usta. – Znając mojego zwierzchnika, może być gorąco.

Stern chyba teraz prawdziwie uwierzył w szczerość moich intencji. Trudno bardziej

przekonać do siebie człowieka, niż zapewniając, że w przyszłości będziemy zdani na jego łaskę i

liczymy, że ją okaże.

– To ten, co nie może siadać na dupie. – Najwyraźniej chciał się rubasznie zaśmiać, ale

tylko złapał się obiema dłońmi za bok. – Pozzzzabijam łotrów! – wysyczał.

– Właśnie ten. Gregor Vogelbrandt – odparłem. – Zawsze był bezwzględny, a ból,

którego teraz zaznaje, spowodował nie tylko, iż chciałby się nim podzielić z całym światem, ale

zaciemnił mu również umysł. Niedawno obiecał sobie, że przed śmiercią spali tysiąc odstępców.

Daleko jeszcze do tej liczby, za to zdrowie szwankuje coraz bardziej. Będzie się więc spieszył...

– Kanalia! – syknął baron.

– Poza tym wiem, że pochodzi z plebsu. Szczerze nienawidzi dobrej szlachty i dogadał się

z mieszczanami, w jaki sposób pana pognębić, panie baronie. Ośmielam się również sądzić, że

nie czyni tego wszystkiego bezinteresownie, chociaż akurat na to nie mam żadnych dowodów.

Pokiwał głową, jakby wiadomość, że inkwizytor stanął przeciwko niemu powodowany

żądzą zysku, wydawała mu się więcej niż oczywista.

– Zgoda – rzekł, patrząc mi prosto w oczy. – Ale niech piekło i szatani was strzegą, jeśli

mnie zawiedziecie. Znajdę was na końcu świata.

Rozbawił mnie. Oczywiście nie dałem tego rozbawienia poznać po sobie, lecz

pomyślałem, że już niedługo baron Stern będzie miał o wiele większe kłopoty niż wywarcie

pomsty na inkwizytorze, który wprowadził go w pułapkę, złapał w sidła i zastawił wnyki. A jeśli

wszystko pójdzie tak, jak pójść powinno, i tak jak należy, to niedługo przed śmiercią będzie

błogosławił zarówno mnie, jak i wolę Boską, która spowodowała, iż na drodze życia wpadliśmy

jeden na drugiego.

Stern pochylił się nad protokołami, po czym wolno i z namaszczeniem podpisał się na

końcu ostatniej strony. Podpis miał wypracowany, długi, z zawijasami oraz daszkami

(zauważyłem już dawniej, że taki właśnie wyrafinowany i skomplikowany podpis również był

cechą wyróżniającą szybko wzbogaconych chamów). Na koniec przystawił do papieru swój

herbowy sygnet.

– Doskonale, panie baronie – powiedziałem z szacunkiem. – Teraz wszystko pójdzie nam

jak z płatka.

Oczywiście z mojego punktu widzenia jako śledczego te zeznania nie były konieczne, by

rozpocząć szeroko zakrojone śledztwo. Do aresztowania barona Sterna wystarczyłyby zeznania

zakonnic, które miał wydobyć Hoffman. Jednak kiedy szlachcice zaczną się wzajemnie oskarżać

o uczestnictwo w antychrześcijańskim spisku, heretyckich odstępstwach oraz demonicznych i

czarnoksięskich praktykach, cała sprawa nabierze zarówno wiarygodności, jak i rumieńców.

Będę miał wszystkich połapanych jak rybki w saku i tylko ode mnie będzie zależało, którą rybkę

w danej chwili sobie wyciągnę...

Andreas czekał na mnie w komnacie obok, przy otwartym oknie.

– Mam nadzieję, że wszystko słyszałeś?

– Świetnie rozegrane – odparł i wydawało mi się, że spogląda na mnie zarówno ze

zdziwieniem, jak i z szacunkiem.

– Resztę zostawiam w twoich rękach. Oczywiście powiesz Sternowi, że inkwizytor

Madderdin został odsunięty od śledztwa, że nic nie wiesz o żadnej umowie, a kiedy baron odwoła

wszystkie zeznania, nie będziesz miał innego wyjścia, jak wziąć go na tortury, by dojść prawdy...

Ja w tym czasie zajmę się przyjaciółmi barona i pokażę im, jak potężnie ich obciążył. Rzecz

jasna, wszystkiemu zaprzeczą...

– Rzecz jasna. – Voerter się uśmiechnął. – I jak mniemam, te zaprzeczenia zostaną

uznane za niesłychanej wagi dowód obciążający...

–...wymagający prowadzenia kwalifikowanych przesłuchań – dokończyłem.

– Naprawdę pochodzisz ze szlachty, Mordimerze?

Odpowiedziałem mu uśmiechem i pokręciłem głową.

– Niezależnie od tego, czy odpowiedź brzmiałaby tak, czy nie, nie miałaby żadnego

znaczenia. Powodzenia,

Andreasie, i uważaj tylko, z łaski swojej, by pan baron dożył procesu.

– Oczywiście. – Potem przez chwilę milczał i widziałem, że zbiera się w sobie, by coś

powiedzieć. – Mam nadzieję, że zdajesz sobie sprawę z tego, co robisz – rzekł w końcu. – Gdyż

przyznam, że nie widziałem ani nie słyszałem o mistyfikacji poprowadzonej na taką skalę.

– Mistyfikacja? Zapewniam cię, że ktoś, kto za kilka lat miałby ochotę przejrzeć

dokumenty procesowe, nigdy nie pomyśli, iż ma do czynienia z mistyfikacją. Czas ma to do

siebie, przyjacielu, że kłamstwa zamienia w niejasności, niejasności w półprawdy, aż wreszcie

półprawdy w szczerą prawdę.

Voerter powoli przytaknął.

– A więc zgadzasz się, iż wszystko tutaj zaczyna się od kłamstwa...

– Nie, Andreasie – przerwałem ostro. – Wszystko tutaj zaczyna się od zbrodni. Takiej lub

innej. Od przymuszania do nierządu biednych dziewcząt, szukających w klasztorze schronienia

przed światem, od katowania i zabijania tych, które ośmieliły się być nieposłuszne, od

mordowania niewinnych dzieci. Nasze działania są jedynie konsekwencją tych obrzydliwych

zbrodni. Konsekwencją, Andreasie. Nie przyczyną!

– A ja sądziłem, że mamy szerzyć sprawiedliwość za pomocą prawa – rzekł.

Uśmiechnąłem się, gdyż jego mniemanie można było nazwać jedynie prostodusznie

naiwnym.

– Z grubsza rzecz biorąc, zgadzam się z tobą – odpowiedziałem łagodnie. – Jednak

bywają takie chwile, a w dzisiejszych czasach zdarzają się, niestety, coraz częściej, iż

sprawiedliwość można szerzyć, tylko posługując się metodami, które prostym umysłom mogą się

zdawać bezprawnym złem. My jednak potrafimy wznieść się ponad te naiwne wyobrażenia ludzi

niemających pojęcia o meandrach oraz zawiłościach sprawiedliwości... Czyż nie, Andreasie? –

Spojrzałem na niego przenikliwym wzrokiem i zaostrzyłem ton głosu. – Potrafimy się wznieść,

nieprawdaż?

Nie opuścił oczu i odpowiedział mi śmiałym spojrzeniem.

– Tak – rzekł mocno. – Potrafimy się wznieść, Mordimerze.

Skinąłem głową i skierowałem się w stronę drzwi, kiedy Voerter odezwał się jeszcze:

– Z początku sądziłeś, że cię zdradziłem, prawda?

Odwróciłem się od progu i uśmiechnąłem.

– Taka myśl nigdy by mi nawet nie przeszła przez głowę, Andreasie. Przyznam, że na

początku byłem może trochę niezadowolony i trochę zaniepokojony, iż zmieniłeś plany bez

powiadomienia mnie, lecz potem zdałem sobie sprawę, jak niesłuszne są moje osądy. Nie

mieliśmy czasu, a ty ten czas, który nam pozostał, wykorzystałeś śmiało oraz z pożytkiem dla

wszystkich. Jedyne, co mogę uczynić, to serdecznie ci podziękować.

Nie wiedziałem, czy przyjął moje tłumaczenia za dobrą monetę, lecz w pewnej części

były one przecież całkowicie prawdziwe.

– Stern nie poczekałby na przemowę burmistrza. Próbowaliby wcześniej wyjść, a my

byśmy ich nie zatrzymali – dodał Andreas.

– Właśnie tak by było – zgodziłem się z nim. – Przeprowadziłeś całą rzecz w sposób

nienaganny. Aż dziwne, że Stern ci zaufał.

Yoerter roześmiał się.

– W przeciwieństwie do ciebie ja naprawdę pochodzę ze szlacheckiej rodziny,

Mordimerze. W dodatku jestem spowinowacony ze Sternem, gdyż drugi mąż jego ciotki był

ojczymem mojego ojca. Kiedy spotkałem barona po raz pierwszy, wiele rozmawialiśmy o

rodzinnych koligacjach... Komu miał zaufać, jak nie rodzinie? – Yoerter prychnął z

rozbawieniem.

– No proszę – mruknąłem tylko. – Najszczersze gratulacje, Andreasie.

Wyszedłem z komnaty i pomyślałem, jak tępi są ludzie. Święte Officjum istniało od

ponad piętnastu wieków, a oni wciąż się nie nauczyli, że inkwizytorzy porzucają dla swego

powołania zarówno stan, jak i nazwisko czy rodzinę. Nie czyniliśmy wyjątków dla nikogo,

choćby był bratem, siostrą lub ojcem. Wręcz przeciwnie: nie istniał większy dowód miłości niż

wydanie najbliższej osoby w ręce Inkwizytorium. Przecież oznaczało to ni mniej, ni więcej, tylko

że bardziej zależy nam na ocaleniu nieśmiertelnej duszy tego nieszczęśnika lub tej nieszczęśnicy

niż na doczesnym cieszeniu się z jego lub jej towarzystwa.

***

Mieszczanie, trzeba przyznać, załatwili rzecz sprawnie, chociaż z pozbawioną

delikatności bezwzględnością (jakaż była to różnica w porównaniu z wymyślonym i

przeprowadzonym przeze mnie planem porwania Sterna). Strażnicy aresztowali wszystkich

szlachciców i ich służących, a kogo nie zdołali aresztować, tego zabili lub poranili, tak że nie

mógł już oponować przeciw uwięzieniu. Niestety, w tumulcie, który wszczął się na dziedzińcu i

w towarzyszącej mu potężnej bijatyce (może nawet lepiej powiedzieć: bitwie) poważnie ranny

został Gruber. W piątek wieczorem umówiłem się z nim, że jeśli dojdzie co do czego, postara się

spowodować poddanie służących barona, i przyznam, że sierżant próbował wywiązać się z

obietnicy. Usiłował zażegnać konflikt i, jak to się często przytrafia ludziom chcącym ocalić

bliźnich przed skutkami bezrozumnego gniewu, oberwał z obu stron. Kazałem zapewnić mu

wygodne lokum oraz medyka, by czuwał nad nim przez cały czas, po czym postanowiłem go

odwiedzić, kiedy tylko skłoniłem barona Sterna do podpisania dokumentów. Lekarza zastałem na

parterze zajazdu, gdzie zajadał się jakimiś smakołykami i wesoło żartował z usługującą mu

dziewką. Podszedłem cicho od tyłu do krzesła, chwyciłem lekarza za ucho i skręciłem je silnie w

palcach. Zawył i zerwał się, ale ja trzymałem mocno przez cały czas.

– Przykazałem: nie odstępujcie pacjenta nawet na krok – powiedziałem. – Czego w tych

słowach nie zrozumieliście?

Puściłem jego ucho i uderzyłem płaską dłonią w potylicę. Padł na blat, trafiając twarzą

prosto w potrawkę. Zwinął się i uciekł na drugi koniec stołu.

– On zasnął, przysięgam wam, zasnął! – wykrzyczał. – Toż i wymknąłem się na

chwileczkę, by napełnić czymś puste brzuszysko i zaraz, zaraziuteńko wrócić do waszego

przyjaciela.

Pokiwałem na niego palcem.

– Chodźcie no.

Pomysł wyjścia zza bezpiecznej przegrody stołu bardzo mu się nie podobał, ale cóż

innego miał zrobić? Zbliżył się na drżących nogach i z pobladłą twarzą.

– Jeśli jeszcze raz sprzeciwicie się moim poleceniom, każę was batożyć tak długo, aż

ciało odpadnie od kości – rzekłem spokojnie, choć z naciskiem. – Kiedy będziecie chcieli coś

zeżreć, choć Bogiem a prawdą kałdun macie wypchany jak worek z sianem – szturchnąłem

medyka w brzuch tak boleśnie, że zatoczył się i aż przysiadł – to zawołajcie służącą.

Zrozumieliście mnie?

– Tak – wyszeptał.

– Dobrze zrozumieliście?

– Tak, tak, mistrzu inkwizytorze! Dobrze zrozumiałem!

– To co tu jeszcze robicie?

Uśmiechnąłem się, kiedy ruszył z kopyta przez izbę, a potem wbiegł na schody z

łomotem ciężkich buciorów. Spojrzałem na przerażoną dziewczynę, która schowała się za ladą i

popatrywała na mnie niespokojnie.

– Zajdź tam czasem na górę, moje dziecko – poprosiłem łagodnie. – I sprawdź, czy

czegoś im nie potrzeba, dobrze? Zrobisz to dla mnie?

– Oczywiście, mistrzu inkwizytorze – pisnęła.

– Bardzo ci dziękuję, moja miła.

Mrugnąłem do niej, po czym sam również skierowałem się na piętro, do pokoju, w

którym leżał Gruber. Kiedy wszedłem do środka, musiałem przyznać, że sierżantowi zapewniono

całkiem znośne warunki. W izbie miał ciepło, łóżko wygodne i nawet świeżo pościelone, a lekarz

właśnie przecierał mu czoło wilgotną szmatką. Sierżant miał zamknięte oczy i ciężko oddychał.

– Jak z nim? – zapytałem.

Medyk wstał i zbliżył się do mnie.

– To już niedługo potrwa – zaszeptał, a ja wstrzymałem oddech, gdyż z jego gęby

zalatywało zgnilizną, po czym zrobiłem krok na bok.

– Nic się nie da zrobić?

– Jedynie modlitwa może uratować tego człowieka i cud Boski. – Pokręcił głową. –

Posiekali go w plasterki, ale to jeszcze może by się dało jakoś przetrzymać. Ale ktoś wbił mu

ostrze w brzuch i poszarpał, pewnie włócznią czy halabardą. – Cmoknął przez zęby. – Takie rany

są najgorsze, mistrzu inkwizytorze. Póki szlachta siecze się szablami lub mieczami, da się ich

często odratować i uzdrowić, ale kiedy chamstwo weźmie się za widły, włócznie, gizarmy,

halabardy – machnął ręką – wtedy najczęściej lekarz już nie ma czego składać, tak wszystko

wewnątrz jest skłute, poszarpane i podziurawione.

Westchnąłem.

– Szkoda. To był dobry człowiek. – Zauważyłem, że powiedziałem o Gruberze „był”, i

sam się na siebie zezłościłem, gdyż przecież poczciwy sierżant na razie jeszcze żył.

W tym momencie Gruber otworzył oczy i spojrzał w moim kierunku. Przez chwilę chyba

mnie nie rozpoznawał, lecz w końcu skrzywił usta w czymś, co miało być uśmiechem.

– Mistrz inkwizytor – zaszeptał.

Zbliżyłem się do łóżka.

– Oj, sierżancie Gruber – zagadnąłem wesoło. – Czy to wypada, żeby doświadczony

żołnierz dał się posiekać byle chamom niczym kapusta w kuchni? Doktor mówi, że co najmniej

tydzień będziecie leżeć w łóżku, a pewnie nawet miesiąc zajmie wam, nim dojdziecie do pełni

sił... Przynajmniej pobyczycie się na miękkich materacach. Aż wam zazdroszczę, bo mnie czeka

praca, praca i praca, i jeszcze raz praca – westchnąłem. – Za tydzień, kiedy już się podkurujecie,

przyślę jakiegoś miłego młodzieńca, by wam usługiwał. – Mrugnąłem porozumiewawczo.

Uśmiechnął się trochę szerzej.

– Wiem, że umieram – powiedział cicho i spokojnie. – Sami mówicie, żem doświadczony

żołnierz, to i przecież wiem: z takich ran już się nie wychodzi.

Zastanawiałem się przez chwilę, po czym skinąłem głową.

– Macie rację. Niewiele wam zostało czasu. Chcielibyście, żebym coś dla was zrobił?

– Zadbajcie, żeby mnie godnie pogrzebali – poprosił. – Niech mnie nie rzucają do dołu za

miastem jak byle ścierwa. Zrobicie to dla mnie?

– Oczywiście – odparłem. – Coś jeszcze?

– Nic mi nie przychodzi do głowy. Nikogo nie mam na tym świecie, to i nikogo nie

obejdzie moja śmierć. Każcie napisać, że byłem uczciwym człowiekiem. Na grobie znaczy.

– Tak zrobię – obiecałem mu.

Nie miał siły podnieść ręki, więc tylko lekko uścisnąłem jego leżącą na pościeli dłoń.

– Żegnajcie, panie Gruber. I nie bójcie się niczego. Wasza córeczka na was czeka...

Tym razem niemal się rozpromienił.

– Czasem nawet już ją słyszę – powiedział z rozmarzeniem w głosie i przymknął oczy. –

Jak śmieje się i woła: „Chodź do mnie, tatusiu”. Toteż i idę do mojego maleństwa, z Boską

pomocą...

***

Śmierć sierżanta przygnębiła mnie bardziej, niż sądziłem, zwłaszcza że przecież byłem

przyzwyczajony do tego, iż ludzkie żywota pędzą koło mnie niczym jesienne liście gnane

wiatrem, i zwykle nie miałem ani czasu, ani ochoty, by przyglądać się temu, nie innemu listkowi.

Jednak pomimo sodomicznych ciągot w Gruberze było coś, co budziło szczerą sympatię. Może

szacunek, z jakim wypowiadał się o zbożnym dziele prowadzonym przez Inkwizytorium, może

chęć szerzenia sprawiedliwości, a może sentyment, z jakim wspominał dawno zmarłe dziecko. W

każdym razie sprawiał wrażenie porządnego człowieka, o ile, rzecz jasna, o zatwardziałym

mężolubniku można mówić jako o człowieku porządnym. Zgodnie z obietnicą kazałem

pochować sierżanta w ładnym grobie z marmurową płytą (miejscy rajcy musieli ten wydatek

włączyć do miejskiego budżetu), a na tej płycie wyryć między innymi napis mówiący: „Zginął,

starając się ratować ludzkie życia” oraz postawić naturalnej wielkości posąg przedstawiający

Grubera. Sądziłem, że jeśli miałby okazję kiedyś zobaczyć, jak uhonorowano go w Luthoff,

byłby całkiem zadowolony. W końcu każdy z nas ma ambicję, by zaznaczyć swą obecność na

tym padole łez na tyle silnie, by zostać we wdzięcznej pamięci potomnych. Marmurowa płyta i

solidny posąg na pewno mogły się przyczynić do przedłużenia tej pamięci.

Giuseppe Francisco wpadł do mojej komnaty bez pukania.

– Zabił się! Mistrzu inkwizytorze, zabił się!

Wiedziałem, o kogo mu chodzi, ba, byłem święcie przekonany i najzupełniej pewien, że

tylko jedna śmierć mogła wywołać taką reakcję najemnika.

– Ogrodnik?

Odsapnął.

– Ano ogrodnik.

– Chodźmy – rozkazałem, nie bawiąc się w zadawanie kolejnych pytań.

– Mówię wam, mistrzu, w życiu nie widziałem czegoś podobnego. W życiu nie

widziałem, żeby człowiek sam sobie w taki sposób... a wiele się przecież widziało tu i tam...

Nigdy jeszcze nie słyszałem, żeby Giuseppe Francisco był tak poruszony jakimkolwiek

wydarzeniem, więc staruszek musiał nieźle się nabiedzić nad popełnieniem zapadającego w

pamięć samobójstwa.

– Co on, kutasa sobie odgryzł, że tak nie możesz tego przeżyć? – zażartowałem.

– Jezus Maria, a wy skąd wiecie?! – Najemnik stanął jak wrośnięty w posadzkę i

wpatrywał się we mnie rozszerzonymi oczami.

– Doświadczenie inkwizytora – odparłem po dłuższej chwili, bo nie przypuszczałem, że

ten żołnierski dowcip może mieć cokolwiek wspólnego z prawdą. – Chodźmy, chodźmy... –

Pchnąłem Giuseppe Francisca w ramię, gdyż cały czas stał jak zamurowany.

– Matko Boska Bezlitosna, szkoda, że ja nie zostałem inkwizytorem – zamruczał za

moimi plecami.

Potem jeszcze słyszałem, jak coś tam gadał do siebie, głównie wydziwiając, jak

mężczyzna może sam sobie zrobić taką rzecz, ale zastanawiając się również nad tym, w jaki

sposób tak stary człowiek mógł tak zręcznie wygimnastykować kręgosłup, by pochylić się z

zębami aż do własnego przyrodzenia. Fakt. Mnie też zaczęło to zastanawiać. Ale szczerze

mówiąc, miałem na głowie poważniejsze problemy. Bo oto okazało się ni mniej, ni więcej, tylko

że ptaszek odleciał i nie w ludzkiej mocy było już osądzenie go. Jednak nie wywarcie pomsty,

nie danie odstraszającego przykładu, ba, nawet nie przegrana walka o duszę grzesznika

wydawały mi się najbardziej przykre w tym wypadku, lecz to, że nie zdołałem wyświetlić i

wyjaśnić wszystkich szczegółów morderstw. Nie znałem motywów, które kierowały zabójcą, nie

wiedziałem, w jaki sposób przygotowywał morderstwa, jak je przeprowadzał ani jak znikał z

miejsca zbrodni. Kim był starzec, który w tak paskudny sposób zdecydował się, by potępić na

wieki swą duszę? Czarownikiem? Nadzwyczaj chytrym i świetnie wyszkolonym zabójcą?

Dawnym inkwizytorem, dysponującym potężną mocą? Nie wiedziałem i wszystko wskazywało

na to, że nigdy się już nie dowiem. Muszę stwierdzić, że świadomość, iż tajemnica tych trzech

morderstw pozostanie niewyjaśniona, paliła mnie niczym żywym ogniem. Przed samym sobą

mogłem szczerze przyznać, że nie zależało mi na zbawieniu duszy grzesznika ani na złapaniu go.

Chciałem tylko wiedzieć... Niechby nawet ten ogrodnik uciekł, niechby umarł, ale dopiero po

tym, gdy poznałbym kierujące nim motywy oraz sposoby, których użył.

Obejrzałem dokładnie zamek, później podałem najemnikowi klucz, a kiedy Giuseppe

Francisco otwierał celę, klucz zazgrzytał niemiłosiernie. Pchnął drzwiczki i puścił mnie przodem.

Starzec leżał nago, jak Pan Bóg go stworzył, pomiędzy jego udami ziała rana, a krew była

rozlana wszędzie wokół. Na sianie, na kamiennej posadzce, nawet ściany obok zostały spryskane

mozaiką brunatnych kropel. Posoka musiała tu tryskać jak z zarzynanego świniaka, pomyślałem.

No i krew była również na twarzy mężczyzny. Zaschnięta w brązowe już plamy na siwej brodzie,

na policzkach, nawet na czole.

Ogrodnik miał twarz wykrzywioną w grymasie męki, wybałuszone oczy i zęby

wyszczerzone niczym wściekły pies, który skonał, w chwili kiedy warczał. Na kamiennej

posadzce zobaczyłem świeże, jaśniejsze ślady, a paznokcie zmarłego zostały zdarte do żywego

mięsa. Trzeba przyznać, że ten starzec wykazał się nie tylko wielkim hartem ducha, ale również

wielką zręcznością. Kiedy obejrzałem bowiem dokładnie rany, które sam sobie zadał,

zobaczyłem, że wyszarpał z ciała nie tylko członka i jądra, lecz również werżnął się zębami

głęboko w mięso. Musiał więc mieć niezwykle giętki kręgosłup, by nie dość, że przechylić się

tak mocno, to jeszcze w tym przechyle utrzymać się na tyle długo.

– Poszukaj no kutasa i jaj – rozkazałem Giuseppe. – Nie wiem, może leżą gdzieś w tym

sianie albo co...

Żołnierz z nieukrywanym obrzydzeniem (no proszę, nawet weteran padańskiej kampanii

mógł się czymś brzydzić!) zaczął przerzucać siano czubkiem buta, a po chwili już dokładniej,

rękoma.

– Nie ma... – Spojrzał na mnie z dołu nierozumiejącym wzrokiem. – Przecież nikt tu nie

wszedł, jak Boga kocham, nikt nie mógł zabrać, zresztą niby po co...

– Więc zeżarł – mruknąłem.

Giuseppe

Francisco spojrzał na mnie tak, jakbym bez mała jego samego zapraszał, by posmakował

własnego przyrodzenia. Wstał i otrząsnął się.

– Kiedyś takiemu jednemu obcięliśmy kutasa i daliśmy, żeby se sam zeżarł. No ale to za

karę przecież było, wiecie, jak to między żołnierzami... A jak tak można samemu sobie,

własnego? Wiecie co, pewni jesteście, mistrzu inkwizytorze, że nie zawieruszył się gdzieś albo

co tam?

Wyciągnąłem z pochwy nóż, kucnąłem przy zwłokach, podważyłem ostrzem zęby starca i

zajrzałem do jego gęby. Zobaczyłem w środku strzępy mięsa, jakby ogrodnik nażarł się niedawno

psich flaków.

– Zeżarł – potwierdziłem, podnosząc się. – Wiesz co, Giuseppe, taką sprawę to i ja widzę

pierwszy raz w życiu.

My, funkcjonariusze Świętego Officjum, byliśmy oczywiście przyzwyczajeni do

samobójczych zamachów wśród naszych więźniów, gdyż wielu z nich mniej obawiało się

wiecznego potępienia niż inkwizytorskich przesłuchań. Toteż próby podcięcia lub przegryzienia

sobie przez więźniów żył czy próby samopowieszenia nie były niczym niezwykłym. Ba,

widziałem nawet człowieka, który rozbił sobie głowę niemal na miazgę, gdyż tak długo uderzał

nią w mur, aż popękały mu kości czaszki. Widziałem też drugiego, który usiłował urwać sobie

przyrodzenie, by w następstwie zadanych ran skonać z upływu krwi. No ale urwać, na Boga! nie

odgryźć. W dodatku chciał jedynie odebrać sobie życie, nie pożerać własne ciało. Wszystko to

czynili ci zatwardziali grzesznicy, by uniknąć dalszych przesłuchań. Taka w nich była piekielna

złość na Pana Boga, że nawet nie pragnęli się z Nim pojednać, tylko woleli skonać w

śmiertelnym grzechu i na wieki potępić swe nieszczęsne dusze...

– I co teraz zrobicie? – zagadnął najemnik.

– To, co należy uczynić w podobnych wypadkach – odparłem po chwili. – Spalimy na

rynku trupa, a przedtem odczytany zostanie spis przestępstw, które ten człowiek popełnił, kiedy

jeszcze żył.

– Pomyślałby kto: ogrodnik! – Giuseppe Francisco prychnął. – Aż strach bierze, mistrzu

inkwizytorze, że uczciwy człowiek wszędzie może natknąć się na wroga. Jakbyśmy byli

kurakami, nad którymi krążą głodne jastrzębie.

No już ty, mój drogi, to mi na kuraka nie wyglądasz, pomyślałem, ale skinąłem jedynie

głową, gdyż najemnik miał rację przynajmniej w pierwszej części swego zdania: wróg mógł

uderzyć z każdego miejsca i każdy mógł być wrogiem. Nawet ktoś, z kim dzieliłeś się wodą i

chlebem, nawet ktoś, z kim wspólnie się modliłeś, nawet ktoś, u kogo się spowiadałeś, nawet

ktoś, z kim dzieliłeś łoże. No i tak jak w tym wypadku: nawet ktoś, kto dbał o kwiaty i kto

zdawał się pełen szacunku dla cudu natury, jakim jest życie. Giuseppe Francisco wyciągał

słuszne wnioski i miałem nadzieję, że kiedy śledztwo się zakończy, okoliczni mieszkańcy będą

pamiętać o jednym: świat jest niczym sztormowe morze pełne drapieżnych potworów. A

jedynym ocaleniem dla szamoczących się wśród fal nieszczęśników jest statek wiary, na którego

pokład można wejść jedynie wtedy, kiedy podejmie się linę zrzuconą przez Święte Officjum.

Rozdział XII

Oferta

W dzień po przejęciu przeze mnie dowództwa

wysłałem do kancelarii biskupa w Hez-hezronie list powiadamiający o tym wydarzeniu, starając

się wszystko ująć w słowach jak najbardziej oględnych i wyważonych. Przedstawiłem zaistniały

stan rzeczy jako wynikający z godnego pożałowania stanu zdrowia mego dotychczasowego

przełożonego. Stanu zdrowia fizycznego oraz psychicznego, nie omieszkałem podkreślić. Byłem

bowiem pewien, że Vogelbrandt wysmarował własne pismo do heskiej kancelarii, i wolałem, by

wiedziano, że chwilowo jest człowiekiem umysłowo niesprawnym, a więc jego osądy, opinie,

mniemania oraz płynące z nich wnioski mogą być całkowicie zniekształcone bólem

powodowanym chorobą. Natomiast kiedy już z sukcesem dokonałem aresztowań wśród

okolicznej szlachty, kiedy zyskałem poparcie mieszczan z Luthoff oraz kiedy odkryłem

karygodne zbrodnie popełniane w klasztorze, wyszykowałem następne, obszerniejsze pismo,

zawierające również szczegółowe odpisy z protokołów przesłuchań oraz, co ważne!

naszkicowałem z grubsza powagę sytuacji prawno-księgowej związanej z majątkami, które

należało przygotować do przejęcia przez Święte Officjum. Majątki te należały nam się z mocy

odwiecznego prawa mówiącego, iż wrogowie naszej świętej wiary tracą wszelkie możliwości

zbywania, przekazywania czy darowywania jakiejkolwiek nieruchomości będącej kiedykolwiek

ich własnością. Tego samego prawa, na mocy którego mieszczanie z zacnym burmistrzem

Hubnerem już ostrzyli sobie zęby na udział w licytacjach. Cóż, nie oni jedni... Jak znałem życie,

z całego Cesarstwa zjadą tu inwestorzy i spekulanci, a naszym zadaniem będzie również

utrzymanie w ryzach tej hołoty, tak by wyznaczone majętności przypadły tym ludziom, którym

przypaść powinny. W ten właśnie sposób organizowało się poważne licytacje oraz przetargi i nie

sądziłem, by jak świat światem cokolwiek się kiedykolwiek w tej materii zmieniło, gdyż korzyści

finansowe mieli odnosić nie ludzie najobrotniejsi czy najbogatsi, lecz najwierniej służący władzy.

A że władzą byliśmy my, więc nie miałem powodów, by na ten stan rzeczy narzekać.

Inkwizytorzy z Hez-hezronu przybyli w trzy tygodnie po wysłaniu przeze mnie

dokumentów i uznałem to za wręcz niesłychane tempo, zważywszy na fakt, ile się wcześniej

nasłuchałem o opieszałości działania biskupiej kancelarii oraz o tym, że biskup i jego podwładni

tak długo zastanawiają się nad wieloma działaniami, aż w końcu okazują się one zbyteczne, gdyż

nieaktualne. Obiło mi się również o uszy, że wiele w tej chwili do powiedzenia miał biskup

Gersard, o którym mówiło się jako o następnym biskupie Hezu, a co za tym idzie – następnym

przełożonym Świętego Officjum. Być może to właśnie tenże Gersard, (o którym krążyła opinia,

iż umiałby policzyć nawet piasek na brzegu morza, a z gwiazd wycisnąłby srebrny pył)

przyczynił się do tak szybkiego działania inkwizytorów z Hezu. Ale może byłem

niesprawiedliwy w swych przypuszczeniach i moich towarzyszy po fachu gnała jedynie zbożna

chęć czynienia sprawiedliwości bożej...

Erich Stockmeier, dowódca heskiej misji, przewodził kilkudziesięciu osobom: czterem

inkwizytorom, ponad dwudziestce zbrojnej straży, a poza służbą w orszaku dostrzegłem jeszcze

persony, o których profesji ani zadaniach nic nie potrafiłem na pierwszy rzut oka powiedzieć.

Przyznam, że wielkość wysłanej misji co najmniej mnie zdziwiła (jeśli nie zdumiała lub wręcz

zaniepokoiła). Sam heski inkwizytor był mężczyzną chudym, wysokim, o bystrych szarych

oczach, pobrużdżonej zmarszczkami twarzy i nosie zaginającym się niczym szpon drapieżnego

ptaka. Nosił przy tym długie, cienkie wąsy, które sięgały mu aż za ostro zakończony podbródek.

Być może byłby to wygląd potrafiący budzić jeśli nie śmiech, to przynajmniej uśmiech

rozbawienia na twarzach ludzi, gdyby nie fakt, że Stockmeier odziany był w czarny płaszcz z

połamanym srebrnym krzyżem. A z inkwizytorów nikt się nie naśmiewa, choćby wyglądali

niczym strachy na wróble.

Heski inkwizytor zachował się grzecznie i zgodnie z obyczajem, gdyż wpierw przedstawił

mi wszelkie dokumenty poświadczające jego tożsamość, a wystawione przez biskupią kancelarię.

Ja, również zgodnie z obyczajem, uważnie je przejrzałem, zwłaszcza pieczęcie oraz podpisy. W

końcu: wróg nie śpi, a choć dawno nie słyszano, by ktoś ośmielił się podrobić inkwizytorskie

dokumenty, to przecież tylko z tak błahego powodu nie wolno nam było poskromić pobożnej

czujności.

– Witam cię serdecznie w Luthoff, Erichu – rzekłem, kiedy już oddałem dokumenty nowo

przybyłemu inkwizytorowi. – Bardzo się cieszę, że tak szybko do nas dotarłeś. I w tak... –

obrzuciłem wzrokiem jego świtę – licznym gronie.

– I ja się cieszę, gdyż dokumenty, które przejrzałem, wyglądają bardzo, ale to bardzo

obiecująco. – Aż zatarł ręce z radości, a przy okazji tego gestu zobaczyłem, że ma długie,

kościste palce.

– Starałem się, by przede wszystkim były przejrzyste – odparłem skromnie.

– Przejrzystością już my się zajmiemy. – Skinął mi serdecznie. – Ale bardzo się cieszę,

Mordimerze, bardzo. Wszędzie w okolicy mówią o tobie, że niezłe tu rozpocząłeś jatki – dodał

tonem przyjacielskiej pogawędki, lecz w jego głosie nie usłyszałem nagany, a raczej stwierdzenie

oczywistego faktu. Chociaż przyznam, że sam nie nazwałbym tego jatkami, lecz dzianiem się

sprawiedliwości bożej. – Czy wiesz, że skargi na Inkwizytorium zdążyły trafić nawet na dwór

cesarza? – Uśmiechnął się pod wąsem. – Jeszcze trochę, a twoje imię zacznie być znane.

– Wolałbym nie – odparłem.

– Ba! – Rozłożył ręce. – Trochę za późno, by o tym myśleć. Lecz szczerze mówiąc,

osobiście przyglądam się twoim poczynaniom nie bez pewnego rodzaju sympatii.

Przynajmniej z tego, co mi na razie wiadomo. Taaak... – Pokiwał głową. – Przerażająca

jest moralna ohyda wrogów Boga i przeciwników rodzaju ludzkiego, czyż nie?

– Nie ująłbym tego lepiej, Erichu. Czy mogę zapytać, kiedy z towarzyszącymi ci braćmi

przejmiesz śledztwa?

– Nie, nie! To zarówno twój przywilej, jak i twój obowiązek. Prowadź je dalej.

Być może słowo „osłupiałem” szłoby za daleko w odzwierciedleniu moich uczuć, jednak

z całą pewnością drgnęła mi brew, kiedy usłyszałem te słowa. Spodziewałem się bowiem, że

bardziej kwalifikowani funkcjonariusze, znaczniejsi i z większym stażem, zajmą się dalszym

biegiem sprawy, a ja co najwyżej posłużę im pomocą na pierwszym etapie śledztwa. A tu, proszę

bardzo, okazywało się, że wasz uniżony sługa w jednym ręku połączyć będzie musiał wielki

zaszczyt oraz wielką odpowiedzialność.

– A bracia, którzy ci towarzyszą? Nie wspomogą nas w przesłuchaniach?

– Mordimerze, nie jestem specjalistą od prowadzenia śledztw, zresztą również żaden z

moich towarzyszy nie zajmuje się na co dzień podobnymi kwestiami. Oczywiście jak wszyscy

absolwenci Akademii potrafilibyśmy sobie poradzić w bezpośredniej walce z szatanem i jego

stronnikami, a nawet znaleźlibyśmy w tej walce upodobanie, ale przysłano nas w zupełnie innym

celu.

– Coś takiego! W jakim, jeśli wolno spytać?

– Jesteśmy specjalistami od szacunków finansowych i wyceny nieruchomości oraz

ruchomości – odparł z szerokim uśmiechem. – Naszą bronią w walce z diabłem oraz herezją są

księgi rachunkowe. Przybyliśmy, by oszacować wartość majątków podlegających konfiskacie, a

także zabezpieczyć je przed zniszczeniem. Ponadto musimy zadbać o zorganizowanie licytacji,

poinstruować sądy, by wydały zalecenie zamknięcia spraw spadkowych, dokonać wypisów

notarialnych i tak dalej, i tak dalej. Krótko mówiąc: mnóstwo uciążliwej, mało interesującej

pracy, którą jednak komuś trzeba powierzyć.

– Ach tak – odparłem po chwili.

– Zwykle nie dostrzegacie naszego trudu – powiedział Stockmeier bez najmniejszej urazy

w głosie. – Gdyż rozpoczyna się on w momencie, kiedy wy kończycie. Pamiętaj jednak, że bez

naszego wysiłku nie byłoby z czego opłacić kosztów waszych działań.

– Zważywszy na wysokość mojego wynagrodzenia, uważam, że powinniście się lepiej

starać – rzekłem niby to żartem, lecz w rzeczy samej zgodnie z prawdą, ponieważ inkwizytorzy

może mieli wielki kredyt w niebiańskim skarbcu, ale za to nadzwyczaj często ogromne długi na

naszym ziemskim padole łez.

– Coś w tym jest – zgodził się wesoło. – Jednak i my nie opływamy w dostatki, a

pieniądze widzimy raczej jako słupki rachunkowe niż w jakże miłej formie złotych monet czy

drogich kamieni.

Chciał odejść, lecz zdecydowałem się zatrzymać go jeszcze na chwilę.

– Wybacz, Erichu, że zadręczam cię moimi kłopotami...

Stockmeier zatrzymał się w pół kroku.

–...ale nigdy nie prowadziłem podobnie wielkiego śledztwa i nie bardzo wiem, w jaki

sposób...

– Mordimerze – przerwał mi stanowczo – nie będę ani żądał, ani nawet spodziewał się od

ciebie pomocy związanej z szacowaniem dóbr czy opisem ich stanu prawnego. Nie będę

wymagał, byś sporządzał dokumenty, których ważności nie będzie można w przyszłości

podważyć przed żadnym sądem. A ty, z łaski swojej, nie proś mnie o pomoc w czynnościach

śledczych oraz procesowych. – Spojrzał na mnie poważnie. – A pozwól sobie tylko powiedzieć,

iż nie należało wszczynać i przejmować tak poważnego śledztwa, jeżeli nie miało się pewności

dźwignięcia podobnie wielkiego ciężaru.

Zrozumiałem natychmiast nauczkę, jakiej właśnie mi udzielał, i zrozumiałem również, że

u inkwizytorów przybyłych z Hezu na pewno nie znajdę pomocy. Dlaczego zdecydowano się nie

przysyłać biegłych śledczych, lecz wykwalifikowanych prawników oraz biegłych rachmistrzów?

Czy była to wina zwyczajowej heskiej biurokracji oraz bałaganu? A może ktoś pragnął

sprawdzić, jak wasz uniżony sługa spisuje się w roli inkwizytora prowadzącego szeroko

zakrojone śledztwo? A może po prostu chciano mnie upokorzyć, pokazać mi miejsce w szyku?

Może kogoś zabolał sposób, w jaki odebrałem dowództwo Gregorowi Vogelbrandtowi? A może

komuś nie zależało, by śledztwo w okręgu Bielstadt zatoczyło zbyt szeroki krąg, i liczył na to, że

dwóch inkwizytorów dowodzonych przez kogoś tak niedoświadczonego jak ja zniechęci się

trudnościami i prędzej czy później pozwoli wygasnąć wznieconemu pożarowi. Trudno mi było w

tej chwili dojść do właściwego wniosku, a nie wykluczałem również, że na ten żałosny efekt

mogły się po trochu złożyć wszystkie wymienione przeze mnie przyczyny.

***

Od czasu przybycia Stockmeiera i grupy inkwizytorów z Hezu upłynął niemal miesiąc i

przez cały ten miesiąc nie miałem czasu nie tylko, by próżnować, lecz by choć chwilę odpocząć.

Czasami przychodziła mi ochota, by odwiedzić klasztor i zobaczyć, jak miewa się słodka

siostrzyczka Anna, ale za każdym razem jakieś niespodziewane wydarzenie stawało na

przeszkodzie moim planom. Tak więc poświęcałem się sprawie nie tylko gorliwie, lecz również

cnotliwie. To pierwsze pochodziło z nieprzymuszonego wyboru, to drugie było już dziełem

zrządzenia losu. Z początku pewnych kłopotów dostarczali mi współtowarzysze, których

musiałem zagrzewać do wytężonej pracy, jednak nie minęło wiele czasu, a na szczęście zaczęli

wreszcie widzieć sens w naszym dziele, a nawet przejawiać zbożny zapał w ściganiu

sojuszników diabła. Po śmierci starego ogrodnika zdecydowałem się zamknąć śledztwo w

sprawie morderstw biskupa oraz mniszek i sporządziłem długi, za to niejasny raport na temat

wykorzystania przez tego człowieka czarnoksięskich mocy w celu pognębienia swych ofiar. I tak

miałem przeczucie, że nikt nie zada sobie trudu, by pismo przeczytać. Wykrycie diabolicznych

knowań Sterna i gromady jego sąsiadów określiłem natomiast jako następstwo rozpoczętego

śledztwa, lecz niemające z tymże śledztwem materialnego powiązania. Czyli na dobrą sprawę nie

minąłem się z prawdą, ponieważ rzeczywiście żaden ze szlachciców nie był winien śmierci

biskupa oraz mniszek, a ich grzeszki wydały się tylko dzięki naszej inkwizytorskiej inspekcji

przeprowadzonej w innej sprawie. Podobnie jak w wypadku innych śledztw zataczających tak

szeroki krąg, musiałem zwerbować do pomocy wielu ludzi i trzeba przyznać, że burmistrz

Luthoff okazał się wielce pomocny, dając mi na usługi najlepszych miejskich milicjantów. A

potrzebowałem przecież pomocy w wielu sprawach: aresztowaniach, doprowadzeniach,

przesłuchaniach, w pilnowaniu więźniów, a jeśli trzeba, również w ściganiu podejrzanych,

bowiem nie raz i nie dwa zdarzyło się, że szlachcice, którzy spodziewali się aresztowania,

usiłowali umknąć jak najdalej od Luthoff. Były to, nawiasem mówiąc, rozpaczliwe próby,

całkowicie pozbawione sensu, gdyż Święte Officjum wszędzie miało swe uszy oraz swe oczy i

każdy grzesznik prędzej czy później trafiał w nasze ręce.

Nie ma co ukrywać, że kapelan Kornhacher okazał się niezwykle pomocny w trakcie

prowadzenia śledztwa. Powiedziałbym nawet, że jego zapał przybrał niezbyt często spotykaną u

delatorów formę, a mianowicie ksiądz usiłował wyszukiwać wciąż nowych podejrzanych,

wymyślał ciągle nowe oskarżenia oraz proponował przeprowadzanie różnego rodzaju prób,

sądów bożych, a nawet prowokacji. Zapał ten na początku był pomocny, potem jednak stał się

nieco męczący, więc rozkazałem księdzu pozostawać na plebanii i tam też pilnowali go na

zmianę moi żołnierze. Dla Kornhachera miałem bowiem przygotowane pewne plany i sądziłem,

że niedługo nadejdzie najwyższy czas, by wcielić je w życie.

Oczywiście zarówno Stern, jak i znakomita większość jego przyjaciół przyznali się do

winy już w czasie pierwszych przesłuchań. Wzajemnie oskarżali się o rzucanie szkodliwych

zaklęć, wzywanie demonów, składanie hołdów diabłu, profanację relikwii oraz bluźnierstwa

przeciwko Panu. Czy cokolwiek z tego, co mówili, było prawdą? Być może niektórzy z nich

rzeczywiście zabawiali się w próby stosowania czarnej magii, gdyż z doświadczenia wiedziałem,

że podobne grzechy nader często towarzyszą rozpuście, zwłaszcza jeśli chodzi o ludzi bogatych

oraz znudzonych, którzy zaczynają szukać nowych, ekscytujących doznań. Najprawdopodobniej

w czasie trwania orgii z udziałem mniszek dochodziło również do bluźnierstw oraz profanacji

przedmiotów związanych z naszą świętą religią. Na panowanie takich obyczajów wśród

kurwiących się zakonnic i ich gachów również wskazywała praktyka wielu śledztw

prowadzonych wcześniej przez Święte Officjum. W czasie niektórych przesłuchań oskarżeni

opowiadali w sposób nad wyraz naturalny o popełnionych grzechach, tak że powziąłem pewność,

iż naprawdę mieli je na sumieniu. Inkwizytor bowiem powinien poznawać, kiedy oskarżony,

obwiniając się, mówi prawdę, kiedy kłamie ze strachu lub chęci przypodobania się

przesłuchującemu, a kiedy fantazjuje, będąc przekonany, że jego fantazje są rzeczywistością.

Tak więc szlachcice byli winni, co do tego nie miałem żadnych wątpliwości, a czy do ich

win dopisano kilka grzechów, których nigdy nie popełnili? Zapewne tak, lecz cóż to miało za

znaczenie? Oficjalnie winę tych ludzi musieliśmy ukazać jako przeogromną. Po pierwsze, by

uzasadnić surowość kary, po drugie, by nakarmić okoliczną ludność obrzydzeniem do

grzeszników, po trzecie, by cały region zatrząsł się ze strachu. Strachu dwojakiego rodzaju:

primo, przed sojusznikami diabła, secundo, przed karzącym ramieniem Świętego Officjum,

której to instytucji sąd nadchodzi może czasem niespiesznie, acz nieuchronnie. Ludność miała

więc zrozumieć, że grzechy są nie tylko obrzydliwe, ale że zostaną wywleczone na światło

dzienne, a grzesznicy niechybnie poddani najsurowszym karom.

Od czasu do czasu miałem okazję spotkać Stockmeiera lub któregoś z towarzyszących mu

inkwizytorów, jednak nasze wzajemne osobiste stosunki sprowadzały się w zasadzie do

uprzejmego pozdrowienia. Oni mieli swoje sprawy, ja miałem swoje i chociaż jedne wynikały z

drugich, to nie zazębiały się na tyle ściśle, byśmy musieli kontaktować się ze sobą. Dlatego

zdziwiłem się, kiedy Stockmeier zaprosił mnie pewnego dnia do swojej kwatery. Zajmował całe

piętro w jednym z luthoffskich zajazdów (wybrał gospodę znacznie obszerniejszą niż ta, której ja

używałem jako swego mieszkania) i kiedy tam wszedłem, musiałem przyznać, że heski

inkwizytor uwił sobie całkiem przyjemne gniazdko, gdyż pokoje wypełnione były gustownymi

meblami oraz kosztownymi kobiercami. Stockmeier poprosił, bym usiadł, i nalał mi wina do

kryształowego kieliszka opierającego się na wysmukłej, oplatanej złotem nóżce.

– Czterdziestoletnia alhamra – powiedział, wznosząc palec. – Wyśmienita, mówię ci. Z

osobistej piwniczki barona Sterna.

Umoczyłem usta. Trunek był aromatyczny, słodki i mocny. Naprawdę dobry.

– Czym mogę ci służyć, Erichu? – spytałem, przechodząc od razu do rzeczy, gdyż nie

przyszedłem do Stockmeiera, by rozprawiać na temat zalet win.

– Mordimerze, powiem bez ogródek, iż w Hezie usłyszano twoje imię. I nie tylko

usłyszano, ale doceniono również znakomitą pracę, którą tutaj rozpocząłeś.

Przemawiał do mnie z szerokim uśmiechem na ustach, lecz ja wcale nie miałem

pewności, czy jest się z czego cieszyć. W końcu Arnold Lowefell, człowiek, dzięki którego

wstawiennictwu zostałem inkwizytorem, zawsze mawiał, iż funkcjonariusz Świętego Officjum

powinien stać w cieniu, ponieważ tylko z cienia dobrze widać wszystkie szczegóły. Z drugiej

jednak strony miałem większe ambicje niż służenie jako prowincjonalny inkwizytor. Zawsze

czekałem na to, aż ktoś ważny z Hezu lub Akwizgranu usłyszy o moich umysłowych walorach,

zaletach charakteru i pobożnej bezwzględności działania. Jak widać, doczekałem się. I jak to

zwykle bywa, kiedy człowiek staje przed wielką szansą, zacząłem się bać...

– Cieszy mnie, iż usłyszano o sprawie, którą tu prowadzę – odparłem skromnie. – Bo to

ona jest najważniejsza, a nie czyje imię będzie figurować w dokumentach.

– Zapewne, zapewne. – Pokiwał głową. – Niemniej wolno mi cię poinformować, drogi

towarzyszu, iż możesz liczyć na awans. – Przymrużył oczy. – Wielki awans – dodał.

Nie byłem na tyle łatwowierny, by od razu rzucić się inkwizytorowi na szyję i uronić na

jego ramieniu łzy słodkiej wdzięczności. Wpierw należało wysłuchać, co też Stockmeier rozumie

pod słowami „awans” i „wielki”. Gdyż mogło się okazać, że moje i jego rozumienie tych pojęć

niewiele miały ze sobą wspólnego.

– Jestem zaszczycony – powiedziałem.

– Nie interesuje cię, o jakim awansie mówię? – spytał po chwili i widziałem, że jest

zaskoczony moją letnią reakcją na jego obietnice.

– Pokornie czekam, aż wszystko mi wyjawisz – odparłem z uprzejmym uśmiechem.

– Cóż, skoro tak... Z tego, co wiem, przewidziano dla ciebie stanowisko szefa oddziału

Inkwizytorium w mieście Ostrawa.

– Ostrawa – powtórzyłem. – Od Akwizgranu będzie z tysiąc mil, prawda? Nie wiedziałem

w ogóle, że w tym mieście istnieje oddział Świętego Officjum, ale nie przeczę też, że pamięć

czasem płata mi figle...

– Ależ nie! Pamiętasz doskonale, Mordimerze! – zakrzyknął. – W Ostrawie powstaje

nowy oddział Inkwizytorium. I ty zostaniesz odkomenderowany, by stworzyć wszystko od

podstaw. Zadecydujesz o każdym elemencie: kupisz lub wynajmiesz budynki na nową siedzibę,

zatrudnisz ludzi, wreszcie wyznaczysz im zadania. Otrzymasz ogromne fundusze. Naprawdę

ogromne. – Znowu przymrużył oczy. – A wierz mi, na tym się dobrze znam.

– Huh – przyznam, że udało mu się mnie zaskoczyć. Potarłem podbródek, bo przez

dłuższą chwilę nie wiedziałem, co powiedzieć.

– To niezwykła propozycja dla kogoś w twoim wieku – powiedział z namaszczeniem. –

Możesz sobie mówić, że Ostrawa leży na końcu świata, choć między nami mówiąc, nie jest to

wcale prawda, ale na tym końcu świata to ty będziesz rozdawał karty.

Kierowanie

oddziałem Inkwizytorium mogło być wielkim awansem oraz pierwszym krokiem w drodze ku

wysokiej pozycji w strukturach Świętego Officjum, mogło być czymś na kształt sprawdzianu

przed jeszcze poważniejszymi zadaniami, ale mogło również stać się gwoździem do trumny dla

zbyt pewnego siebie inkwizytora. Poza tym Ostrawa... Co to w ogóle było za miasto: Ostrawa?

No ale rozumiałem również, że nikt nie powierzy mi dowodzenia w którymś z dużych ośrodków,

nie mówiąc już o metropoliach takich jak Koblencja, Trewir, Yienna czy kilkanaście innych, w

których przełożeni Inkwizytorium byli zazwyczaj w zażyłej komitywie z samym biskupem

Hez-hezronu, a lokalni arystokraci całymi dniami antyszambrowali w ich sekretariatach.

***

Nie wiedziałem, do kogo zwrócić się z prośbą o radę w sprawie zdumiewającej

propozycji przekazanej mi przez Stockmeiera. Hugon Hoffman i Andreas Yoerter nie wydawali

się na tyle bystrzy, by mogli mnie wspomóc w tej mierze. Pozostawał jedynie Gregor

Yogelbrandt, który jednak nie miał szczególnych powodów, by darzyć waszego uniżonego sługę

przyjaźnią i zechcieć udzielać mu dobrych rad. Jednak... jednak nie zawadziło spróbować. Kto

wie czy pociągnięty za język Gregor nie wygada się z czymś, co może być użyteczne. Poza tym

wprawny inkwizytor pożytek zyskiwał nawet wtedy, kiedy słuchał kłamców, gdyż również z ich

łgarstw potrafił wyciągać wnioski. Oczywiście wszystko to zda egzamin jedynie, jeśli Gregor w

ogóle zechce mnie przyjąć. Od czasu operacji przeprowadzonej przez bizantyjskiego doktora

Yogelbrandt gościł w domu jednego ze znaczniejszych luthoffskich mieszczan i podobno

oddawał się tam słodkiemu nieróbstwu, obficie racząc się jadłem, napitkiem, a także wdziękami

pewnej młodziutkiej służącej. Wiedziałem o tym wszystkim, gdyż uważałem, że do moich

powinności należy otoczenie dawnego zwierzchnika dyskretną opieką. Kilkakrotnie wysyłałem

również służących, by oficjalnie dowiadywali się o stan zdrowia mego kolegi, lecz unikałem

spotkania z nim sam na sam, gdyż nie byłem pewien, czy zdołał nabrać stosownego dystansu do

dzielących nas kwestii oraz czy jego gniew stępiał już wystarczająco, byśmy nie poranili się

wzajemnie ostrymi słowami.

Ku mojemu zaskoczeniu Gregor przyjął mnie nie tylko uprzejmie, a wręcz przyjaźnie. Co

zresztą oznaczało tylko tyle, że muszę się mieć na baczności jeszcze bardziej, niż sądziłem. Choć

może nie do końca była to ze strony Vogelbrandta gra mająca mnie zmylić, ponieważ po udanej

operacji wyraźnie odzyskiwał siły oraz chęć do życia. A poznałem to choćby po suto

zastawionym stole oraz po zarumienionej dziewuszce, która cichutko zemknęła, kiedy tylko mnie

zobaczyła, a której spódnica i bluzka sprawiały wrażenie, jakby je przed chwilą zdeptała horda

rozbójników.

– Chodźże, chodź, drogi Mordimerze. Pozwól, że poczęstuję cię późnym śniadankiem.

No siadaj, mój kochany, nie stój tak. – Potrząsnął mną serdecznie.

– Przyszedłem spytać, jak się miewasz, Gregorze, ale nie tylko po to – westchnąłem. –

Jestem tu również, by dać świadectwo, iż biorę na siebie ciężar grzechu, który popełniłem,

wadząc się z tobą. I jak dobry chrześcijanin proszę cię o wybaczenie, zanim zechcesz wywrzeć

na mnie słuszną pomstę...

Vogelbrandt odstąpił o krok i spojrzał na mnie uważnie.

– Szczerze przyznam, że nie spodziewałem się po tobie takich słów, Mordimerze.

Zwłaszcza że, jak słyszę i widzę, wszystko świetnie ci idzie. A ludzie olśnieni własnym

sukcesem rzadko przyznają się do jakichkolwiek win.

– Dręczyło mnie to, Gregorze – wyznałem. – Gdyż zawsze byłeś dla mnie wzorem,

zawsze chciałem być taki jak ty. Mieć w sobie tę żarliwą nieulękłość i nieustającą pasję w

ściganiu wszelkich przejawów zła.

– Stałeś się właśnie taki – rzekł uroczyście. – Ale siadaj, proszę. Nie musisz prosić o

wybaczenie, gdyż dawno już, z serca, ci przebaczyłem.

Zastanawiałem się, czy kłamie w tym samym stopniu co ja. Jeśli tak, to trzeba przyznać,

że był bezwzględnym i załganym sukinsynem.

Zjedliśmy niespiesznie śniadanie, a ja opowiadałem Gregorowi o toczących się

śledztwach i odpowiadałem wyczerpująco oraz w miarę szczerze na jego pytania.

– Zbyt nas jest niewielu, by czuwać nad każdym człowiekiem – westchnął wreszcie

Vogelbrandt.

– Grzech da się wytępić jedynie wraz z grzesznikiem, mawiał święty Joachim –

powiedziałem. – Co niektórym dało sposobność myślenia, iż jedynie usunięcie rodzaju ludzkiego

pozwoli oczyścić ziemię z nieprawości.

– Może i tak, może i tak – odparł mój towarzysz, kiwając głową. – Też mi się czasem

wydaje, że łatwiej byłoby nam chyba wytępić ludzi, niż nakłonić ich ku czynieniu dobra. Ale

cóż... – Otrząsnął się. – Nie ma co oddawać się próżnym marzeniom, kiedy praca czeka. Na jak

długo planujesz, jeśli wolno wiedzieć, całe przedsięwzięcie?

– Trudno powiedzieć. – Skrzywiłem się. – Zwłaszcza że Inkwizytorium w swej mądrości

przewidziało dla mnie inne zadania...

– Jak to inne zadania? – przerwał mi, marszcząc brwi. – Dymisja inkwizytora w czasie

prowadzonego śledztwa jest niedopuszczalna.

– Wiem o tym, ale to nie dymisja. – Wzruszyłem ramionami. – Powiedziałbym wręcz:

niesłychany awans.

– Zaciekawiasz mnie. Naprawdę. – Zastukał palcami w blat. – Jak bardzo niesłychany?

– Mam zostać przełożonym nowo powstałego oddziału Świętego Officjum.

– Brawo! – Szeroko się uśmiechnął. – Wspaniała wiadomość dla utalentowanego,

ambitnego inkwizytora, wypisz, wymaluj jak ty. Dokąd się udajesz?

– Do Ostrawy.

– Ostrawa? – Wydął usta. – To na samych granicach Cesarstwa. Trzeba przyznać, że

daleko od Hezu, daleko od Akwizgranu, daleko od Engelstadt. Głusza, Mordimerze...

– Nie taka znowu głusza. – Zmarszczyłem lekko brwi, gdyż lekceważący ton

Vogelbrandta średnio mi się podobał. – Niedaleko są Praga, Wrocław...

Nie dał mi dokończyć, jedynie machnął dłonią.

– Głusza – powtórzył. – Każde miasto oddalone od Hezu lub Akwizgranu to głusza. Mało

kogo obchodzi, co dzieje się na granicach Cesarstwa.

Nie sądziłem, by to, co mówił, było do końca prawdą, chociaż rzeczywiście biskup

Hez-hezronu bardziej mógł się przejmować działaniami pobliskich oddziałów Świętego Officjum

niż takiego, który umiejscowiony został przy samej polskiej granicy.

– Ale nie w tym rzecz. – Uśmiechnął się ponownie, lecz tym razem ten uśmiech wydał mi

się nie tylko lekceważący, ale również złośliwy.

– A w czym?

– Prowincja nie prowincja. Nawet tam można wsławić się świetnymi zasługami. Ale czy

sądzisz, że to takie proste zadanie: założyć od podstaw oddział Inkwizytorium?

– Nikt nie powiedział, że proste, chyba jednak...

– Zwykle podobne zadania dostają ci spośród nas, którzy wywodzą się z wielkiej szlachty

lub znanych rodów mieszczańskich. Nie młody chłopak z gminu jak ty.

O mało się nie skrzywiłem, gdyż nie miałem pojęcia, skąd wiedział, z jakiego stanu

pochodzę. Przecież byłem wykształcony, miałem świetne maniery oraz bystry umysł. Równie

dobrze mogłem być synem księcia...

– Tym bardziej więc... – zacząłem.

– A to z uwagi na fakt, że mają własny majątek, koneksje oraz światowe znajomości.

Mogą liczyć na oddaną sobie służbę, rzeczoznawców, nie zostaną oszukani przez kupców czy

rzemieślników, a jeśli nawet, to potrafią takie oszustwo wykryć i wyciągnąć z niego

konsekwencje.

– Sądzę, że wszystko, co mówisz, jest...

– Zwykle również zadanie takie, bardzo rzadkie w dzisiejszych czasach, otrzymują

inkwizytorzy szanowani oraz mogący chlubić się długim stażem i sukcesami w walce ze

stronnikami diabła.

– Nikt nie mówi, że nie ma lepszych...

– A wiesz, dlaczego tak się dzieje, Mordimerze? Otóż dlatego, że nowy oddział

Inkwizytorium powstaje kosztem jednego, dwóch czy trzech starszych. To z ich terenów

wykrawany jest obszar, na którym będą działać nowi inkwizytorzy. Sądzisz, że podobny bieg

wypadków podoba się tym, którym zabrano wsie oraz miasta podlegające do tej pory ich opiece i

jurysdykcji?

– Jeśli mieli kłopoty z uwagi na...

– Mogę cię zapewnić, że się nie podoba. Dlatego dowództwo nad takim oddziałem

Inkwizytorium przekazuje się komuś, kogo dowódcy sąsiednich oddziałów będą szanować i

komu wybaczą, że za jego sprawą uszczuplono ich prerogatywy. Uważasz, że właśnie ty jesteś

podobnym człowiekiem?

– Jestem pewien, iż potrafię zaskarbić sobie...

– A czy wiesz, jak długo trwa i jak żmudnym zajęciem jest zebranie stosownej

dokumentacji? Przecież dla ciebie nowy okręg będzie terra incognita. Nie będziesz wiedział nic o

ludziach tam mieszkających, o panujących stosunkach, o skomplikowanej siatce

współzależności, czyli krótko mówiąc, o tym, kto jest w danej prowincji ważny, kto komu

podlega, kto komu jest winien pieniądze i tak dalej, i tak dalej. Gorzej: nie będziesz również

wiedział nic o procesach, które toczyły się na ziemiach, nad którymi obejmiesz pieczę. Nie

będziesz miał żadnych dokumentów, gdyż wszystkie będą nadal znajdowały się w archiwach

sąsiadujących z twoim okręgiem oddziałów Inkwizytorium.

– O ile mi wiadomo, dowódcy takich oddziałów są obowiązani, by...

– Obowiązani?! – Vogelbrandt wreszcie raczył odnieść się do moich wtrąceń, lecz ton

jego głosu był tak nieprzyjemny, że może lepiej by było, by kontynuował swój monolog. –

Obowiązani, Mordimerze? Czy wiesz, jak długo będziesz czekał na dokumentację od

poważnych, doświadczonych, co ważne, niezależnych od ciebie inkwizytorów, którym

zaświecisz w oczy zo-bo-wią-za-niem? – ostatnie słowo wypowiedział z taką intonacją, jakby

było wyjątkowo nieprzyzwoite.

Tym razem nie odzywałem się, lecz wydawało się, że mój rozmówca czeka, aż coś

powiem.

– Takie zachowanie byłoby nieprofesjonalne – mruknąłem wreszcie.

– A może uznano by je za mniejsze zło? Może twoi sąsiedzi chętnie zobaczyliby, jak

dowódca nowego oddziału, czyli ty, Mordimerze, bezsilnie miota się, tym samym działając na

szkodę Świętego Officjum. I widzące ten problem władze, a zapewniam cię, że pomożono by im

go dostrzec, wreszcie uznają, że pomysł stworzenia nowego oddziału był zły. I wszystko wróci

do dawnej, starej, dobrej praktyki. Hm?

Na ile znałem obyczaje panujące w biskupiej kancelarii w Hez-hezronie (oczywiście ze

słyszenia, gdyż były to za wysokie progi na nogi waszego uniżonego sługi), Yogelbrandt mógł

mieć rację. Człowiek niemający silnego poparcia wśród heskich oficjeli był wydany na

wszelkiego rodzaju intrygi oraz knowania. Święte Officjum nie było przecież wolne od chorób,

które targały całym naszym światem...

– A jeszcze polskie sąsiedztwo... – Gregor zawiesił głos.

– Co z polskim sąsiedztwem? – Nie musiałem pytać, by wiedzieć, że zaraz znajdzie

kolejne przeszkody, trudności i kłopoty.

– Król Władysław przygląda się działaniu Inkwizytorium, łagodnie mówiąc, z daleko

idącą ostrożnością. A śląscy książęta są jeszcze gorsi od niego.

– Z tego, co słyszałem, król Władysław pali heretyków aż miło.

– Och, twierdzi, że dym ze stosów zasłoni przed wzrokiem Boga grzechy jego poddanych

– westchnął. – Co, nawiasem mówiąc, samo w sobie jest herezją. Ale polski król nie pali

heretyków, Mordimerze. On pali nekromantów, demonologów i innych czcicieli diabła. Dla

heretyków ma natomiast wyjątkowo wiele zrozumienia i zastanawiająco miękkie serce. Na

uniwersytecie w Krakowie organizuje nawet teologiczne dysputy, w czasie których swoboda

myśli sięga tak daleko, iż naszym zdaniem powinna zamienić uczestników w ogień oraz dym.

Ale oczywiście nie ma o tym mowy, póki dyskutanci cieszą się łaskami władcy.

– Coś takiego! – Vogelbrandtowi udało się mnie zaskoczyć, bo zawsze słyszałem o

polskim królu jako o człowieku wyjątkowo bogobojnym.

– Wiesz zapewne, że nasze prawo każe ścigać heretyków również poza granicami

Cesarstwa. I jak rozumiesz, ani Władysław, ani jego książęta nie są zachwyceni, kiedy

wchodzimy w polskie granice, poszukując zbiegów.

– A wchodzimy?

– Od pewnego czasu już nie. – Gregor wzruszył ramionami. – Konkretnie, od szesnastu

lat, kiedy oddział składający się z kilkunastu ludzi: inkwizytorów oraz ich pomocników, został

ujęty, obity i wystawiony w dybach na rynku w Raciborzu na ludzkie pośmiewisko. Musieliśmy

zapłacić sowity wykup za ich uwolnienie. Żądaliśmy obłożenia całej Polski klątwą papieską, ale

wyobraź sobie, że w Watykanie jedynie roześmiali nam się w twarz. Przeklęci papiści!

Władysław płaci sute pensje rzymskim kardynałom, więc grają, jak im rozkaże. Wierz mi, że

każdy dukat, który zainwestował w tych zbirów w czerwonych kapeluszach, zwrócił mu się już

po kilkakroć!

– Nic o tym nie słyszałem. Znaczy o złapanych inkwizytorach...

– Bo też możesz się domyślać, że nikt się tym nie chwali. Tylko tego brakuje, żeby po

świecie rozniosła się wieść, że inkwizytorów można uwięzić, obić jak łotrzyków i przez kilka dni

zabawiać pospólstwo ciskaniem w nich końskim nawozem i zgniłymi jajami.

– Uch! – Skrzywiłem się. – Paskudna sprawa.

– Paskudna – zgodził się ze mną. – Jednak dowódca granicznego oddziału Inkwizytorium

trafia między młot a kowadło. Aha, jeszcze jedno: król Władysław jakoś nie lubi, kiedy

ktokolwiek inny niż on sam pali jego poddanych. Toteż każde aresztowanie poddanego polskiego

króla, choćby to był byle obwoźny kupczyk, powoduje taką awanturę, jakby chodziło o księcia

krwi...

– Czemu?

– Bo to jego własność – uśmiechnął się szeroko Yogelbrandt. – Podobno mówi: „Kto

dzisiaj ośmiela się zabić mojego niewolnika, jutro przyjdzie zarżnąć mi syna”.

Zamyśliłem się na moment.

– Czyż nie są to słowa podobne do tych, które sam wypowiedziałeś, Gregorze, jeszcze

niedawno? Kto ośmiela się sprzeciwiać w małym, ten nie będzie miał oporów, by sprzeciwić się

w wielkim?

Vogelbrandt rozłożył dłonie.

– Ależ oczywiście! Ja mu tego wcale nie mam za złe. Jest silnym królem i szanujemy go.

Tylko chcielibyśmy, by on również nas szanował.

Przytaknąłem z mądrą miną.

– Czyli odradzasz mi przyjęcie stanowiska? – powróciłem do sedna sprawy.

– Tak – odpowiedział po prostu. – I powiem ci, że kilku znam tylko ludzi, którzy

poradziliby sobie z podobnym... awansem – ostatnie słowo wypowiedział z wyraźnym

przekąsem.

Zastanawiałem się, na ile jest ze mną szczery, a na ile chce mi zaszkodzić. A może

odradzał mi zgodę na awans, gdyż wiedział, że potraktuję te słowa nieufnie, postąpię wbrew jego

zaleceniom i przyjmę nowe zadanie? A to przyjęcie oznaczało dla mnie klęskę? Musiałem

rozstrzygnąć, czy wpycha mnie do pułapki, pozwala, bym wepchnął się do niej sam, czy też z

niewiadomych powodów postanowił rozmawiać ze mną szczerze. Przyznam, że odgadnięcie

motywów, jakie kierują Gregorem, nie było w tym wypadku łatwym zadaniem. Niedawny

przełożony przyglądał mi się badawczo i byłem więcej niż pewien, iż doskonale wie, jakim

szlakiem podążają moje myśli.

– Nie mam do ciebie żalu, Mordimerze – rzekł w końcu. – Postąpiłeś słusznie, odbierając

mi dowództwo i przejmując sprawę. Wybrałeś ideę nad człowieka, a to jedynie słuszny wybór,

jakiego mogłeś dokonać. Jedynie słuszny, jakiego powinien dokonać każdy prawy inkwizytor,

gdyż człowiek to zaledwie proch i pył, a idea to święty boży blask.

Nie skomentowałem tych słów ani nie miałem pojęcia, czy mówi szczerze, czy też usiłuje

mnie zwodzić.

– Oni tego nie rozumieli. – Machnął dłonią, wiedziałem, że ma na myśli Hoffmana i

Voertera. – Kierowani literą prawa, zapomnieli o duchu praw. To oczywiste, że nie mieliśmy tu

do czynienia z żadną herezją ani demonicznymi kultami. Ale miejscowa społeczność została tak

zdeprawowana, iż jedynie ogień stosów może uratować dusze tych ludzi.

– Cieszę się, że tak myślisz, Gregorze – powiedziałem.

Jeśli naprawdę tak myślisz, dodałem w duchu.

– Zbytnio byłem pogrążony w bólu, zapatrzony jedynie we własne cierpienie, by

prowadzić skuteczne działania – westchnął i przetarł powieki grzbietem dłoni, jakby chciał

sprzed oczu spędzić obraz niedawnej męki. – Uczyniłeś słusznie, Mordimerze. Naprawdę tak

uważam. – Spojrzał mi prosto w oczy. Ze szczerym przekonaniem we wzroku.

Byłoby to niezwykle ujmujące, gdybym nie wiedział, że nas, inkwizytorów, uczy się

również, byśmy wypowiadając najbardziej ordynarne kłamstwa, mieli w oczach wyraz szczerego

przekonania o prawdziwości głoszonych tez. Inna sprawa, że zwykle staramy się nie kłamać,

wychodząc ze słusznego założenia, iż prawdy wygodniej jest bronić. Ale jak wiadomo, od każdej

reguły istnieją znaczące wyjątki.

– Bardzo się cieszę, słysząc, co mówisz, Gregorze, i doceniam, iż zechciałeś się ze mną

podzielić swą opinią.

Poważnie skinął głową.

– Rozważ spokojnie wszystkie argumenty za i przeciw, a potem zadecyduj.

– Czy mogę jeszcze o coś spytać, Gregorze?

– Śmiało.

– Mój niespodziewany awans wiąże się oczywiście z przyjazdem inkwizytorów, którzy

dalej poprowadzą śledztwo. Czy komuś zależy na wygaszeniu ognia, który rozpaliłem? Czy taki

będzie cel nowo przybyłych?

– Nie jestem ani wszechwiedzący, Mordimerze, ani nie mam kontaktów pozwalających

mi dowiedzieć się, o co w tym wszystkim chodzi.

– Ale jesteś doświadczonym inkwizytorem. Wiele już widziałeś...

– To prawda. I bazując na jakże niepewnym przykładzie dotychczasowego

doświadczenia, mogę domniemywać, iż twoje podejrzenia są trafne. Co nie oznacza – spojrzał na

mnie – iż ktokolwiek z dotychczas aresztowanych zostanie uwolniony od winy i kary. O to się

nie martw.

– Dlaczego?

Uśmiechnął się.

– Bo ludzie Stockmeiera przejęli już majątki aresztowanych. Inkwizytorium nigdy nie

oddaje tego, co raz zabrało. Byłoby to... – przez chwilę szukał słowa – wysoce niestosowne.

– I dawałoby zły przykład – dodałem.

– Owszem. Tak więc chodzi tylko o to, by zakończyć śledztwa, procesy oraz

przeprowadzić egzekucje. Nowy dowódca inkwizytorów ma to zrobić szybko oraz sprawnie.

– Dlaczego nie pozostawiono wszystkiego w moich rękach? – sam usłyszałem rozżalenie

we własnym głosie.

– Gdyż dla okolicznej ludności nie do końca przekonujące byłoby, gdyby za gaszenie

pożaru zabrał się ktoś, kto przed chwilą rzucał płonące pochodnie w stogi siana. – Vogelbrandt

pokręcił głową, jakby dziwiąc się mojej niedomyślności. – Ty, Mordimerze, zasłynąłeś z

surowości, szerząc w okolicy gniew boży. Nowego inkwizytora pokochają za łagodność. Tak

więc upieczemy dwie pieczenie przy jednym ogniu. Będziemy bezwzględni, kiedy trzeba, i

litościwi, kiedy okoliczności pozwalają. Oblicze Inkwizytorium, które ty reprezentujesz, jest

pełne surowości, nowy inkwizytor ukaże ludziom miłosierdzie. Rozumiesz?

Cóż, oczywiście, że rozumiałem, a nawet zgadzałem się z podobnym postawieniem

sprawy, chociaż sytuacja dla mnie samego stała się wielce niedogodna.

– Jak Jezus – powiedziałem.

Przytaknął, chyba jemu też przyszedł na myśl wizerunek Jezusa o Podwójnym Obliczu.

Idea niesiona przez te częste w naszym Cesarstwie obrazy czy rzeźby idealnie pokrywała się ze

słowami Vogelbrandta.

– Dziękuję, że zechciałeś ze mną porozmawiać, Gregorze. Pilnie rozważę twoje słowa.

– Bywaj, Mordimerze. – Uśmiechnął się, a ja dopiero teraz zauważyłem, że udana

operacja zdjęła co najmniej dziesięć lat z jego twarzy.

– Świetnie wyglądasz, Gregorze. Cieszę się, że operacja się powiodła.

– Nie masz nawet pojęcia, jak ja się cieszę. – Wstał, by odprowadzić mnie do drzwi, i na

pożegnanie serdecznie uścisnął mi dłoń.

Wychodząc, zastanawiałem się, gdzie znajduje się pułapka, którą zastawił, i co się stanie,

kiedy w nią wpadnę.

Rozdział XIII

Sekretarz

Pałac biskupa Schaeffera wydał mi się jeszcze

piękniejszy, niż kiedy odwiedzałem go za pierwszym razem. W południowym słońcu już z daleka

lśniły posrebrzane, wypolerowane niczym lustra dachówki głównego budynku, nad którym

wyrastała smukła, okolona murem wieżyca z białego kamienia. Jak się dowiedziałem, to właśnie

na jej szczycie biskup Schaeffer obserwował gwiazdy, gdyż był wytrawnym znawcą astrologii.

Co moim zdaniem oznaczało również, iż nie mógł się chlubić nadmierną bystrością rozumu,

ponieważ każdy, kto wierzył w astrologiczne bzdurzenie, bajdy wróżek, bełkot jasnowidzów oraz

szachrajstwa tarocistów, sprawiał na mnie wrażenie człowieka potężnie ograniczonego

umysłowo. No ale z czego mieli żyć ci wszyscy oszuści, jeśli nie z dojenia ludzi ograniczonych

lub zdesperowanych? Nie wiedziałem, czy Schaefer dawał się doić wydrwigroszom, i nie

interesowało mnie to. Do jego pałacu przybyłem w ściśle oznaczonym celu i z wyraźnie

nakreślonym zadaniem. Decyzję o dokonaniu aresztowania podejrzanego podjąłem z pewnym

wahaniem, lecz zdecydowałem, że jego przesłuchanie prędzej czy później odkryje przede mną

prawdę. Jakakolwiek by ona była.

Służącym, którzy witali mnie czołobitnie i uniżenie (oczywiście, składając w ten sposób

wyrazy czci nie waszemu uniżonemu słudze, któremu skromność nie pozwalałaby takowych

hołdów odbierać, lecz powadze reprezentowanej przez niego instytucji), przykazałem, by

zaprowadzili mnie do gabinetu, w którym urzędował sekretarz zamordowanego biskupa, Teobald

Krankl.

– Witajcie, panie Krankl – rzekłem serdecznie, a on dopiero teraz, słysząc mój głos,

uniósł głowę znad książek. Wstał z krzesła.

– Wybaczcie, myślałem, że to służący. Co was sprowadza, mistrzu inkwizytorze?

– W imieniu Świętego Officjum aresztuję was, panie Krankl.

– Coś takiego! – Nie zezłościł się ani nie przestraszył, lecz najwyraźniej zdumiał.

Usiadł z powrotem.

– Czy mogę was zapytać, czemuż to chcecie mnie aresztować i co mi zarzucacie?

– Och, nie jestem pewien, czy wiecie, lecz oskarżony w procesie inkwizycyjnym nie musi

nawet znać postawionych sobie zarzutów – powiedziałem lekkim tonem. – Gdyż zdarza się, iż

oczekujemy, że sam stanie się swym najsurowszym oskarżycielem.

– Coś takiego – powtórzył. – Zaskakujące.

Miałem wrażenie, że nie do końca jego komentarze dotyczą wypowiadanych przeze mnie

słów, i zastanawiałem się, czy przypadkiem nie doznał spowodowanego szokiem delikatnego

pomieszania zmysłów. Cóż, zdarzało się, że ludzie tak właśnie reagowali na aresztowanie przez

funkcjonariuszy Inkwizytorium.

– Zechcecie pójść ze mną, panie Krankl, czy mam wezwać strażników? Przybyło ich ze

mną trzech i są to chłopcy spragnieni rozrywki, którą wasz opór na pewno im zapewni... Więc

jak będzie?

– No, no, no. – Potarł palcem podbródek. – Pomyślałby kto...

Potem spojrzał na mnie trzeźwym już wzrokiem.

– Nie, oczywiście, że nie zechcę z tobą pójść, Mordimerze. Natomiast możemy przez

chwilę porozmawiać i mam nadzieję, że ta konwersacja rozświetli pustki w twoim umyśle.

Siadaj, chłopcze, siadaj. – Wskazał palcem krzesło.

Nie wiem, czy bardziej podziwiać waszą zimną krew, panie Krankl, czy bardziej gniewać

się z powodu waszej bezczelności. Takie właśnie zdanie miałem zamiar wypowiedzieć. Ba, nie

tylko miałem zamiar, lecz ja je ze wszystkich sił próbowałem wypowiedzieć! Zamiast tego

posłusznie usiadłem na krześle.

– Czujesz się, jakby zaszyto ci usta, co? – mruknął.

Nie do końca odpowiadało to prawdzie. Bardziej było to uczucie tak ścisłego sklejenia

szczęk, że górne zęby ściśle przylegały do dolnych. Ale rzeczywiście, kiedy spróbowałem z całej

siły ruszyć ustami, zorientowałem się, że dolna warga sprawia wrażenie przyklejonej do górnej.

Dobre w tym wszystkim pozostało jedynie to, iż nic mnie nie bolało. Poza bólem płynącym ze

zranionej inkwizytorskiej godności, rzecz jasna, gdyż czułem się ubezwłasnowolniony niczym

malutkie dziecko. A może jeszcze gorzej, bo dziecko przynajmniej może wydawać okrzyki

rozpaczy lub protestu albo wołać na pomoc, a ja zostałem pozbawiony możliwości zrobienia

nawet tego.

– Jakże słabi jesteśmy, kiedy odbierze nam się głos oraz możliwość ruchu –

sentencjonalnie stwierdził Krankl. – A gdzie siła woli, mój chłopcze? Gdzie święta i gorąca wiara

w to, że jesteś w stanie odeprzeć każdy atak, gdyż jesteś ukochanym Sługą Bożym?

Najwyraźniej kpił sobie ze mnie i w oczywisty sposób nie mogłem nic poradzić na ten

smutny fakt. Mogłem pocieszać się tylko myślą, że skoro do tej pory mnie nie zabił, to czegoś

ode mnie chce. Rzecz jasna, niekoniecznie była to pozytywna konkluzja, gdyż mogło się okazać,

że jego zachcianki będą dla mnie gorsze od śmierci. Przyznam, że odczuwałem też coś na kształt

bolesnej satysfakcji na myśl o tym, iż trafnie odgadłem, kto stoi za morderstwami. Nie sądziłem

jednak, że napotkam istotę tak potężną, że aż zdolną obezwładnić wprawionego w bojach

inkwizytora. Pomyślałem „istotę”, gdyż nie miałem pewności, czy Krankl jest doświadczonym

czarnoksiężnikiem, czy też demonem, który przybrał ludzką postać i który potrafił doskonale

zamaskować swą naturę nawet przed czujnym okiem funkcjonariusza Świętego Officjum.

– Teraz pozwolę ci odzyskać mowę, Mordimerze, i chciałbym, abyś użył tego daru do

poprowadzenia konwersacji ze mną, a nie by krzyczeć, wrzeszczeć lub wzywać pomocy. Mam

nadzieję, że się rozumiemy?

Ton jego głosu był łagodny, lecz nie miałem złudzenia, iż nieusłuchanie jego życzenia

skończy się dla mnie w opłakany sposób. Człowiek musi wiedzieć, kiedy ugiąć się przed wolą

innego człowieka. Musi rozpoznać, kiedy sytuacja jest beznadziejna i kiedy opór może tylko

rozzłościć napastnika. Lepiej być grzecznym oraz posłusznym, by wykorzystać ten czas na

rozpoznanie słabych punktów wroga. A jeśli już przeprowadza się atak, musi on być szybki,

bezlitosny i śmiertelnie skuteczny.

– Oczywiście, panie Krankl – odparłem, kiedy poczułem już, że mogę poruszać językiem

oraz ustami. – Jeżeli, rzecz jasna, jesteście Teobaldem Kranklem, a nie... demonem.

– Demonem? – szczerze się zdumiał. – Och nie! – Roześmiał się. – Nie jestem demonem,

Mordimerze, i jeżeli zechcesz, możesz mnie nazywać Teobaldem Kranklem.

Demony, którym udało się opanować ciało śmiertelnika lub przybrać jego postać,

najczęściej nie próbują ukrywać swej tożsamości (chyba że stają wobec wielkiej przewagi

wroga), a wręcz przeciwnie: albo chełpią się swym mianem, albo próbują zjednać sobie

stronników. Zresztą w zależności od rodzaju demona potrzebują ludzi w przeróżnych celach. Od

zakąsek poprzez uczestnictwo w miłosnych igraszkach aż po głębokie i szczere modlitwy.

Czasami próbują nie tylko dostarczać sobie przyjemności, lecz knuć skomplikowane intrygi i

omotywać ludzi za pomocą odwiecznych pajęczyn: strachu, pożądania oraz chciwości.

– Ale nie jesteście nim, prawda?

– Wyznam szczerze: nie. – Rozłożył ręce. – A ty powiedz mi, chłopcze, w jaki sposób

wywnioskowałeś, iż to właśnie ja mam coś wspólnego z dokonanymi na grzesznikach

egzekucjami? Przecież dałem ci wyraźne ślady, kogo i gdzie masz szukać, a ty wedle moich

przewidywań znalazłeś tego nieszczęsnego ogrodnika. Jego pseudofilozoficzne wywody na temat

ogrodu, korzeni, chwastów, walki o życie i tak dalej, i tak dalej wszystkim były tu dobrze znane i

wszystkich zdołały już zanudzić. Wiedziałem, że rzucisz się na nie niczym wygłodniały pies na

kość... – Rozbawiony machnął dłonią.

Przyglądałem mu się, nie dając znać po sobie, czy dotknęły mnie jego słowa.

– Natomiast potem... Bo pewnie chciałbyś się dowiedzieć, co było potem, prawda? Kiedy

skłoniłem Matyldę, by rozpruła sobie brzuch i wyrwała trzewia, zostawiłem obok trupa listek

cebuli, a kołnierz zakonnego habitu spryskałem cebulowym sokiem. Miałem nadzieję, że nawet

jeśli przeoczysz tak oczywisty ślad, to nie zawiedzie cię świetny węch, którym ustawicznie i

głośno się chełpisz.

Te słowa prawdziwie mnie uraziły, choć zachowałem kamienną twarz. Krankl był

bowiem w jasny sposób niesprawiedliwy, gdyż bynajmniej nie chełpiłem się faktem otrzymania

daru znakomitego węchu, a jedynie stwierdzałem oczywistą oczywistość. Miałem świetne

powonienie i tyle. Zresztą w większości przypadków uważałem to raczej za przypadłość niż

zaletę, zważywszy na fakt, iż większość obywateli naszego Cesarstwa żywiła ogromną niechęć

do kąpieli, sprzątania oraz prania odzieży.

– Mówicie: „skłoniłem Matyldę”. Jak można skłonić człowieka, by rozpruł sobie brzuch i

wypełnił go ziemią zamiast flakami?

– Och, ziemia i wbity w nią krzyż to już moje dzieło – przyznał – gdyż, niestety, mniszka

skonała, zanim zdołała usłuchać i tego polecenia. A jak można skłonić człowieka do tego rodzaju

samookaleczenia? Tak samo jak można go skłonić, by wszedł na stos, podpalił go i nie uciekał

przed płomieniami... Tak samo jak można go skłonić, by wyrwał sobie zębami przyrodzenie...

– Nikt nie ma takiej mocy – powiedziałem, chociaż fakty świadczyły przeciwko moim

słowom.

– Ciekawe, czy jeśli pies patrzy na słońce, to myśli, że to wielka złota miska? – zapytał

Krankl, a ja zrozumiałem szyderstwo i obelgę czyhającą w jego słowach. – Cud nie jest

zaprzeczeniem praw natury, Mordimerze – rzekł już poważnym tonem. – Cud jest zaledwie

zaprzeczeniem stanu naszej wiedzy o prawach natury. To, co uczyniłem, nie jest dla mnie

samego niczym niezwykłym, a przyznam, że znam również ludzi potrafiących dokonywać

podobnie skomplikowanych sztuczek. Dlatego nie nazywaj nigdy niczego niemożliwym – jego

głos przybrał karcące brzmienie. – Gdyż twoje słowa brzmią wtedy niczym słowa analfabety,

który za niemożliwe uważa przeczytanie książki przez kogoś innego.

– Przyznajecie więc, że to wasza ręka kierowała zbrodnią?

– Skoro chcesz użyć tego zestawu słów – wzruszył ramionami – to i owszem: moja. Ty

natomiast wpadłeś na koncepcję, by na podstawie plecionych przez starca bzdur oraz wątpliwej

jakości dowodów oskarżyć człowieka niemającego ze sprawą niczego wspólnego.

– Ciekawe, dlaczego poprowadziliście mnie właśnie do niego? – spytałem, gdyż

ośmielałem się podejrzewać, że człowiek, który siedział przede mną, niczego nie robił bez

powodu. I nawet jeśli powody te były wytworem mózgu szaleńca, to dla niego samego jak

najbardziej istniały. Więc cóż za powód kazał mu wydać na przesłuchania, a potem przyczynić

się do samobójstwa Bogu ducha winnego ogrodnika?

– O tym później. Wróćmy do mojego pytania: z jakich powodów postanowiłeś mnie

aresztować? Cóż takiego się wydarzyło, że głównym podejrzanym przestał być śmierdzący

cebulą dziadyga?

Oczywiście mogłem mu wyjawić ten sekret, gdyż wiedza o tym, jak doszedłem do

prawdy (łatwo i prosto niczym Tezeusz prowadzony nicią Ariadny), nie mogła mu się już na nic

przydać. Na razie nie zamierzałem również kłócić się z nim o słowo „chłopiec” oraz wyjaśniać

znaczenia terminu „egzekucje”, którego użył, by określić swe zbrodnie.

– Kazałem was obserwować, a od kiedy dowiedziałem się, iż zmieniliście upodobania

dotyczące kobiet, wypytywałem również o was służbę. Okazało się, że bardzo odmienił wam się

charakter, panie Krankl. Przestaliście nie tylko nagabywać służące, ale również jeść mięso...

– Mówiłem wam przecież: przykazania lekarza. Cóż w tym dziwnego, że człowiek chory

stosuje się do zaleceń medyków?

– Nawet dotyczących doboru lektury? Nawet dotyczących stroju? Krankl ubierał się w

czerń i srebro, a spójrzcie tylko na siebie!

– Jak mogłem tego nie dopilnować? – mruknął, przyglądając się szkarłatnemu,

haftowanemu złotą nicią kaftanowi. – Ale tak czy inaczej, czyż podobna odmiana obyczajów

może być powodem aresztowania? – Spojrzał na mnie żywo. – Czyż to nie pochopne i

niesprawiedliwe, by uwięzić człowieka tylko za to, że zmienił nawyki?

– Lepiej uwięzić niewinnego, niż wypuścić winnego – odparłem. – Jeśli ktoś jest

niewinny, to jego bezgrzeszność prędzej czy później wyjdzie na jaw. Nawet jeśli nie wydarzy się

to w życiu doczesnym, przed ludzkimi trybunałami, to z pewnością sprawiedliwości stanie się

zadość przed obliczem najsurowszego Sądu Pańskiego.

– Trudno mi się nie zgodzić z tym wywodem, choć znam wielu prawników, dla których

podobne konkluzje nie byłyby całkowicie oczywiste. Taaaak... Może wina?

Pokręciłem głową.

– Nie martw się, nie otruję cię, Mordimerze. Gdybym chciał cię zabić, zrobiłbym to dużo

wcześniej. Zresztą – przyglądał mi się uważnie – taką właśnie decyzję podjąłem na początku

naszej znajomości. Zamierzałem ukarać was wszystkich: ciebie, Vogelbrandta, Hoffmana i

Yoertera. Tak jak ukarałem Augustyna, Matyldę, Konstancję, te dwie występne mniszki oraz

ogrodnika.

– Zamierzaliście spróbować – sprostowałem jego słowa. – Z inkwizytorami nie poszłoby

wam tak łatwo jak z bezbronnymi starcami czy z kobietami.

Cieszyło mnie, iż przyznał się do winy, chociaż zastanawiałem się, czy Bóg pozwoli, bym

z tego przyznania uczynił kiedykolwiek jeszcze jakikolwiek użytek.

– Nie jesteście przeciwnikami, których mógłbym się obawiać – odparł lekkim tonem. –

Przygotowałem finalny spektakl, Mordimerze, w którym mieliście uczestniczyć wy,

inkwizytorzy. Mieliście ponieść karę za to, że nie jesteście pochodnią, nie jesteście mieczem, nie

jesteście złaknionymi krwi wilkami. Jesteście kagankiem z wątłym płomieniem, tępym

treningowym ostrzem, wylegującymi się przy kominku psami o tłustych brzuchach...

Proszę, proszę, pomyśleć, że ja niemal to samo sądziłem o wielu inkwizytorach. Ale

akurat Gregor Yogelbrandt nie należał do tego sortu ludzi, o których mówił Krankl. Byłem

niemal pewien, że gdyby nie choroba, postarałby się nas właściwie poprowadzić.

– Finalny spektakl – powtórzyłem.

– Tak jest – przytaknął wesoło. – Miałem zamiar w ten sposób pokierować sprawami,

byście poucinali sobie nawzajem prawe dłonie...

– To kara dla złodziei – przerwałem mu.

– A czyż nie kradniecie blasku chwały Pańskiej, który wam się nie należy? – zapytał

ostro. – Co powiedziałby Chrystus, gdyby was zobaczył? Co powiedziałby najszlachetniejszy z

Rzymian, Marek Kwintyliusz? Ośmielacie się korzystać z mocy obu tych imion, a

sprzeniewierzyliście się zasadom, które głosili założyciele Świętego Officjum. Jesteście niczym

złodzieje kradnący zastawę z pańskiego stołu!

– Okoliczności zmieniły się od czasów Chrystusa...

– A zmienić się nie powinny! – przerwał mi gniewnie. – Papieże, kardynałowie i biskupi

od dawna nie służą nikomu i niczemu więcej jak własnym sprawom: władzy, zyskowi,

zapewnieniu sobie doczesnych rozkoszy – dodał spokojnym już tonem. – To doskonale wiemy i

sądziłem, że da Bóg, przyjdzie czas, a spalimy ich wszystkich. – Uśmiechnął się szczerze. – Tak

jak ja spaliłem Augustyna Schaeffera, czy raczej jak nakazałem mu, by spalił samego siebie.

Spojrzał w niebo, jakby szukając w nim akceptacji dla własnych słów. Potem znowu

spochmurniał.

– Ale inkwizytorzy nie są tym, czym być powinni! Są głupi, leniwi i łagodni! – Przy

każdym epitecie uderzał pięścią we wnętrze drugiej dłoni. – Wygasł w nich święty ogień, który

kiedy trzeba, każe sprawiedliwość przedkładać nad prawo, który każe za cały majątek mieć

złamany krzyż oraz wiecznie płonącą pochodnię.

Odetchnął głęboko i spojrzał na mnie. Jego wzrok zdawał się łagodnieć.

– I kiedy usłyszałem ciebie, Mordimerze, który nie dopuściłeś, by sprawy ohydnych

występków zamieciono pod dywan, nie dopuściłeś, by spuszczono za nimi zasłonę milczenia i

zapomnienia, wtedy pomyślałem, że może jeszcze nie wszystko stracone, kiedy nawet na

prowincji, na najniższych stanowiskach służą funkcjonariusze tacy jak ty. Może ogień, który

wygasł, da się jeszcze rozniecić, może Bicz Boży potrafi jeszcze uderzyć. – Westchnął głęboko.

– Dlatego zdecydowałem się darować ci życie, a wraz z tobą twoim towarzyszom, gdyż mogą

być użytecznymi narzędziami w twoich dłoniach.

– Jestem prawdziwie zobowiązany – odparłem bez drwiny. – Z waszych słów wnioskuję,

że uważacie się za... – pozwoliłem sobie na uśmiech – niemal inkwizytora.

– Niemal inkwizytora – powtórzył moje słowa z wyraźnym rozbawieniem. – W tym

samym stopniu mógłbyś powiedzieć, że lew jest niemal kotem.

– Nie można wam odmówić wysokiego mniemania o sobie – skwitowałem.

– Rzecz w tym, by właściwie oceniać zarówno bliźnich, jak i siebie – odparł poważnie. –

Znam swoje słabości i swoją siłę, ty natomiast, Mordimerze, nie znasz swoich słabych punktów,

lecz równocześnie nie posiadasz niemal żadnych silnych.

– A jednak ktoś taki jak ja złapał kogoś takiego jak wy...

Cóż, już wymawiając to zdanie, wiedziałem, że określenie „złapał” nie jest tym

właściwym. Niewątpliwie „wpadłem na trop” byłoby lepszym sformułowaniem. Tak mógłby na

przykład powiedzieć o sobie lis: „Oho, właśnie wpadłem na trop niedźwiedzia. Zaraz się za niego

zabiorę z całych sił!”. Krankl nie silił się nawet, by to skomentować.

– Sądziłem, że okoliczności pozwolą mi jeszcze zabawić tu przez kilka tygodni, ale... –

rozłożył dłonie – nie zawsze można mieć, co się chce.

– Przykro mi, że pokrzyżowałem wam plany.

– Och, nie chodzi o ciebie. Z całym szacunkiem, lecz mam nieszczęście mieć dużo

potężniejszych nieprzyjaciół niż ty, Mordimerze, o których się dowiedziałem, że poszukują mnie

coraz pilniej i w poszukiwaniach tych są coraz bliżej. – Westchnął głęboko, jakby ugodzony do

żywego jawną niesprawiedliwością postępków bliźnich. – Zresztą ty, mój chłopcze, tak naprawdę

nie jesteś wcale moim wrogiem. Na razie widzę w tobie... obiecującą nadzieję. Kiedyś może

zobaczę stronnika, w przyszłości może nawet przyjaciela.

Z całą pewnością tak. A krowy zaczną wyć do księżyca każdej nocy pełni. Na pewno

właśnie tak się stanie. Jedno przynajmniej było w tym wszystkim pocieszające: Krankl nie

zamierzał mnie zabić, skoro opowiadał, iż w przyszłości zostanę jego przyjacielem. Niech sobie

na razie wierzy w te brednie, niech śni na jawie i oddaje się rojeniom, aby tylko opuścił pokój,

zostawiając mnie żywego. Zaręczam wam, mili moi, że żadne lasy, pola ani góry nie widziały

większej obławy na dzikiego zwierza niż ta, którą ja zorganizuję, by pochwycić Krankla.

– Jesteśmy podobni do siebie, drogi Mordimerze. Bardziej podobni, niż mogłoby ci się

zdawać. Kiedyś dokładnie zobaczysz, iż tak naprawdę przypominamy dwie krople wody. Jestem

zaledwie uniżonym sługą Sług Bożych – powiedział, pochylając głowę. – Nie szukam poklasku,

rozgłosu ani żadnej innej doczesnej korzyści.

– A więc działacie dla idei...

– A ty? Z jakich powodów zostałeś inkwizytorem? Dla majątku? Dla władzy nad innymi

ludźmi? A może z chęci czynienia sprawiedliwości.

– I wy czynicie sprawiedliwość? – zapytałem szyderczo. – Zabijając stworzenia boże bez

sądu, bez wyroku, bez prawa do obrony?

– Wiesz dobrze, że nie ja ich zabijałem.

– Darujcie sobie te demagogiczne wykręty. Nie wasza ręka podpalała stos, nie wasza ręka

trzymała cęgi i garotę, nie wasza ręka kierowała rzeźnickim nożem. Ale wasz niegodziwy zamysł

tym wszystkim sterował.

Podniósł na mnie oczy. Jasne i szczere, z zatopionym gdzieś głęboko smutkiem.

– Tak sądzisz? Tak mnie oceniasz? Że jestem człowiekiem niegodziwym?

Bardzo wyraźnie zależało mu na szczerej odpowiedzi, więc postanowiłem tej odpowiedzi

mu udzielić.

– Sądzę, że bardzo zbłądziliście – powiedziałem. – Cóż by się stało, jak wyglądałby

świat, gdyby każdy uzurpował sobie prawo do jedynego sprawiedliwego osądu? Od tego są

instytucje takie jak Święte Officjum.

– Sam nie wierzysz we własne słowa – rzekł ostrzejszym tonem. – Co uczyniło

Inkwizytorium, by powstrzymać biskupa sodomitę czy cudzołożącą zakonnicę morderczynię?

Czy ktokolwiek ukarałby ich, gdyby nie ja?

– Nie ocalicie tych, których skrzywdzono.

– Ale oddam im hołd, karząc krzywdzicieli. Pisałem wam, że siekiera jest przyłożona do

korzeni drzew, i miałem na myśli, iż zagłada grozi rodzajowi ludzkiemu za jego nieprawości,

występki oraz grzechy. Jedynie całkowite wytrzebienie grzeszników może odsunąć karzącą rękę

Pana. Jedynie strumienie krwi mogą ukoić Jego ból wywołany naszą niewdzięcznością.

– Rzeczywiście, teraz ten cytat i głoszone przez was poglądy zaczynają się zazębiać –

przyznałem. – Ale czy wiecie, jaka jest między nami różnica? Otóż taka, że waszych działań nikt

nie kontroluje. Cóż jest bardziej groźnego od poczucia się jedynym sprawiedliwym sędzią

zdolnym ferować nieomylne wyroki? Niczego nie musicie się obawiać, nic wam nie grozi, jeśli

popełnicie błąd...

– Ha – przerwał mi. – A wy tak strasznie obawiacie się zwierzchności, prawda?

– Muszę postępować zgodnie z prawem, muszę rozliczyć się z moich działań, muszę

udowodnić, że były słuszne. – Patrzyłem Kranklowi prosto w oczy. – Każdy oskarżony jest

sądzony zgodnie z prawem i obyczajem, a sami wiecie, że czasem Święte Officjum w swej

łaskawości uwalnia podejrzanych od kary i winy.

– Co człowiekowi, który przeszedł przez wasze lochy i wasze przesłuchania, na niewiele

już się zazwyczaj zdaje – zauważył pogodnym tonem.

– Oczywiście to prawda, iż zwierzchnicy przymykają czasem oko na błędy inkwizytorów,

lecz nie możemy z błędów uczynić reguły – kontynuowałem, nie zwracając uwagi na jego wtręt.

– Wy natomiast ustawiliście się poza prawem i dlatego jesteście groźniejsi od heretyków,

demonologów, czarnoksiężników albo kacerzy... Oni pragną wprowadzenia chaosu, wy chcecie

wprowadzić coś stokroć gorszego: zbrodniczy porządek.

– Naprawdę tak to wygląda w twoich oczach? – Widziałem, że szczerze się zmartwił, a

przynajmniej zadał sobie tyle trudu, by udać szczere zmartwienie.

– Naprawdę tak to wygląda w moich oczach – odparłem z pełnym przekonaniem. – Nad

nawet najpotężniejszym inkwizytorem stoi jeszcze ktoś, ludzie, których nazywamy...

– Wewnętrznym Kręgiem – przerwał mi.

– W istocie. A skąd o tym wiecie?

– Drogi Mordimerze! – Uśmiechnął się wyrozumiale. – Zadaj sobie jeszcze raz to pytanie,

a potem spróbuj sam na nie odpowiedzieć, wysilając umysł, którego Pan ci co prawda nie

poskąpił, lecz z którego zdajesz się korzystać z daleko posuniętym umiarem.

Milczałem przez chwilę, potem zrozumiałem lub przynajmniej wydawało mi się, że

zrozumiałem.

– Byliście...

– Tu i tam, tam i tu. Robiłem to i owo. Rzeczy, z których byłem dumny, i rzeczy, których

się wstydziłem.

Odszedłem, kiedy tych drugich zaczęło być więcej niż tych pierwszych. Poznałem ludzi,

których poglądy i działania szanowałem, oraz takich, którymi pogardzałem. Kiedy tych drugich

pojawiało się coraz więcej i więcej, wtedy postanowiłem odejść...

– Pozwolono wam odejść? Z waszymi zdolnościami? Nie obawiano się was?

Znowu się uśmiechnął.

– Sądzisz, że pytałem o pozwolenie, chłopcze?

– Nie ścigano was?

– Jak wściekłego psa. – Jego uśmiech stał się jeszcze szerszy. – Wszyscy najlepsi. Cała

sfora gończych psów, która ruszyła moim tropem. Udało mi się jednak zatrzeć ślady i

przywarować tutaj.

– A to warowanie umilaliście sobie morderstwami...

– Być może popełniłem błąd, nie zostawiając spraw w spokoju – odpowiedział po chwili.

– Lecz niełatwo wygasić w człowieku święty zapał, jeśli został on raz rozbudzony. Moją

powinnością jest karać krzywdzicieli, nawet jeśli nie potrafię lub nie mam czasu wynagrodzić

krzywd. Nie ukrywam jednak, że zdecydowałem się również zbadać, kim jesteś, Mordimerze, co

zajęło mi wiele czasu oraz wysiłku. Przyznam, że moje wysiłki zostały więcej niż nagrodzone.

Być może ostatnie wyznanie powinno połechtać moją dumę, jednak nie połechtało. Wręcz

przeciwnie, poczułem, że dreszcz przebiega mi wzdłuż kręgosłupa. Bowiem fakt, że

zainteresował się mną człowiek o takiej mocy i takiej przeszłości, nie mógł wróżyć niczego

dobrego.

– Czuję się zaszczycony – odparłem tylko.

– Oczywiście, jakżeby inaczej – zgodził się ze mną, a w jego głosie nie usłyszałem ironii,

choć dałbym sobie głowę uciąć, że tam była.

– Wolno spytać, w jakim celu chcieliście mnie... zbadać?

– Przyjrzeć ci się, przyjrzeć się tajemnicy, którą nosisz w sobie...

– Nie mam żadnych... – zacząłem, a potem ugryzłem się w język.

Oczywiście, że miałem tajemnicę. Tajemnicę pochodzącą z tak dawna i tak starannie

ukrywaną, iż sam zdawałem się zapominać o jej istnieniu. A z całą pewnością pamiętać o niej nie

chciałem.

– Moja matka... – szepnąłem.

– Co tam twoja matka! – Machnął dłonią. – Bez urazy, Mordimerze, ale choć była

interesującą kobietą, to nie aż tak bardzo, by zaprzątać moją uwagę.

No cóż, mówił: bez urazy, jednak w jakiś sposób poczułem się urażony, iż fragment mego

życia, o którym sądziłem, że zawiera w sobie mroczne sekrety, dla niego był nieistotny.

– Znaliście ją? – zapytałem, z trudem pokonując drętwotę języka.

– Powiedzmy, że dużo o niej słyszałem – odparł – choć nasze ścieżki nigdy się nie

skrzyżowały. A szkoda, gdyż wyobrażam sobie, że mogłoby to być z pożytkiem dla obu stron.

– O co więc chodzi?

Poklepał mnie po ramieniu. Ani protekcjonalnie, ani serdecznie.

– Kiedyś się przekonasz, jaką tajemnicę mam na myśli. Ale na wszystko przyjdzie czas,

czas, gdy wszystkie nitki splotą się w jeden kłębek. – Spojrzał w niebo takim wzrokiem, jakby

widział na nim tajemniczą mozaikę, której nikt inny poza nim nie jest w stanie ani dostrzec, ani

ułożyć.

– No to już wszystko wiem.

Tym razem przyjrzał mi się bez uśmiechu.

– Nie jest dobrze wiedzieć zbyt wiele – rzekł. – Z wiedzą jest jak z pożywieniem,

Mordimerze. Jego brak nas zabija, jednak tak samo zabija jego nadmiar.

– Moglibyście jeszcze mi opowiedzieć przypowieść o człowieku, któremu król obiecał

obsypanie złotem – zauważyłem ironicznie.

To też nie rozbawiło mojego rozmówcy, lecz skinął głową, gdyż najwyraźniej również

znał tę historię.

– Ano właśnie. Czyż spodziewał się, że zrzucą go do studni i spuszczą mu na łeb złote

sztaby? Obietnice i życzenia to również niebezpieczna dziedzina, chłopcze.

– Nie powiecie mi więc niczego o tajemnicy, którą jakoby ukrywam?

– Nie – odparł. – Po pierwsze, gdyż nie potrafisz zadać właściwego pytania, a po drugie

dlatego, że nie chcę tego zrobić. Wolę poczekać, ponieważ sam jestem ciekaw, jakie będzie

zwieńczenie całej tej zajmującej historii.

– A może po prostu nie ma żadnej tajemnicy? Może są tylko majaczenia dziwaka?

Czarnoksiężnika, który podaje się za byłego inkwizytora?

– Nie mogę zabronić ci myśleć w ten sposób. Jeśli z taką świadomością będzie ci

wygodniej... Czemu nie?

Przyglądał mi się z życzliwością we wzroku i czułem się tak, jakby czytał w moich

myślach. Nie sądziłem co prawda, by to okazało się możliwe, choć kimże byłem, by cokolwiek

sądzić lub nie sądzić?

– Jesteś interesującym młodzieńcem, Mordimerze – powiedział w końcu. – Nie tylko z

uwagi na to, co dzieje się z tobą teraz, lecz z uwagi na twą przeszłość oraz twoją przyszłość.

W swej przeszłości nie znajdowałem szczególnie zajmujących szczegółów, które

pozwalałyby mnie traktować jako kogoś wyjątkowego. Owszem, miałem spore sukcesy w

wykrywaniu spisków knutych przez Zło, ale nie czyniło mnie to człowiekiem, którym miałby się

interesować świat. Wzruszyłem więc tylko ramionami.

Skinąłem głową.

– No dobrze – oznajmiłem. – Wysłuchałem dość bredni, jak na jeden dzień. Powiedzcie

mi, co zamierzacie? Jeśli chcecie mnie zabić, zróbcie to. Jeśli chcecie mnie uwolnić, wiedzcie, że

aresztuję was, kiedy tylko stanie się to możliwe. Jestem pewien, że w Inkwizytorium chętnie z

wami pogawędzą.

Prychnął jedynie z niezadowoleniem, a ja znowu poczułem, że nie jestem w stanie

wykonać nawet najmniejszego ruchu. Zastygłem niczym nieszczęśni towarzysze Perseusza,

którzy wraz z nim wdarli się do leża Gorgony Meduzy. Tyle że widziałem wszystko i czułem

wszystko. Tak, tak, czułem... Na przykład przelotny podmuch wiatru, który zaleciał od otwartego

okna i musnął mi czoło.

– Aresztowanie mnie jest jeszcze daleko poza twoim zasięgiem – wyjaśnił uprzejmym

tonem.

Zbliżył się do mnie i położył dłonie na moim ciele. Jedną na czole, drugą tuż pod sercem.

Przymknął oczy. Tkwiliśmy dość długo w tej pozycji, a ja nie mogłem nic zrobić. Całkowicie i

zupełnie nic poza przyglądaniem się Kranklowi. Nawet czułem zapach jego potu, lecz nie byłem

w stanie ani wydać żadnego dźwięku, ani zdobyć się na żaden ruch.

– Mógłbym ją wyszarpnąć – usłyszałem mruczenie. – Dałbym radę ją wyszarpnąć –

powtórzył, jakby przekonując siebie, trochę z rozdrażnieniem, trochę z zastanowieniem.

Na gwoździe i ciernie! Na miecz Pana! O czym on mówi? Co chce ze mnie wyrwać?

Wątrobę? – przemknęło mi przez myśl. Niewiele pozostało we mnie z twardego inkwizytora.

Unieruchomiony przez tego człowieka, byłem chyba bardziej przerażony niż kiedykolwiek w

życiu. I nie wiem, czy więcej tym, iż obezwładnił mnie gorzej niż kot myszę, czy tym, że właśnie

zastanawiał się, czy czegoś ze mnie nie wyrwać.

– Tylko co później? Właśnie, właśnie, co później? – dobiegł mnie jego nerwowy szept.

Ku swemu coraz bardziej narastającemu przerażeniu dojrzałem, że jego oczy zamieniły

się w pulsujące i wirujące ciemne kręgi. Nie wiem czemu, ale miałem wrażenie, jakby spoglądał

w głąb mnie. Przez skórę, przez mięśnie, przez krew. I jakby coś tam widział! Jakby widział tam

coś, o czym ja sam nie miałem najmniejszego pojęcia! Tymczasem Krankl mamrotał do siebie na

dwa głosy. Brzmiało to, jakby sam siebie próbował przekonać do pewnych twierdzeń, a następnie

zaciekle bronił tez wręcz odwrotnych. Co gorsza, w pewnym momencie zaczął mówić na

przemian po łacinie i w języku, którego nie rozumiałem. Po brzmieniu poznałem jednak, że musi

to być jakiś celtycki dialekt. Dlaczego, na miecz Pana! ten człowiek mówił po celtycku? Ta

groteskowa, a jednocześnie przerażająca dyskusja, czy lepiej powiedzieć: spór, trwała na tyle

długo, iż zacząłem się obawiać, że niezależnie od tego, co się wydarzy, za moment oszaleję. Ze

strachu i zarazem z bezsilności. Zostałem doprowadzony do takiego stanu, że marzyłem już

nawet, nie by wyrwać się spod władzy Krankla, lecz by po prostu przestać słyszeć jego

niesamowity głos. I aby sprzed moich oczu zniknął obraz jego nieludzko zmienionych źrenic.

I nagle sekretarz biskupa odepchnął mnie gwałtownie, odsunął się dwa kroki ode mnie i

opadł na fotel. Kiedy spojrzałem na jego twarz, zobaczyłem, że jest trupio blada, pokryta

grubymi kroplami potu. Kranklowi drżały nie tylko dłonie, ale nawet ramiona i uda. Krótko

mówiąc, przypominał nieszczęśnika wyciągniętego właśnie z lodowatej kąpieli.

Siedział nieruchomo przez dłuższy czas i widziałem, że silnie zaciska zarówno dłonie, jak

i powieki. Kiedy w końcu otworzył oczy, jego źrenice znowu wyglądały całkiem zwyczajnie. Ale

wiedziałem, że nieprędko zapomnę widok tych błyszczących czarnych kręgów, w jakie nie tak

dawno temu się zmieniły. Ja też powoli się uspokajałem, zwłaszcza że zdawałem sobie sprawę, iż

jeśli był jakiś moment przesilenia, w którym coś zagrażało memu życiu, to moment ten właśnie

minął. I Bogu dziękować, że minął...

Krankl ujął w dłoń kielich i przez chwilę kręcił go w palcach, zanim przechylił do ust.

Upił łyk i odetchnął głęboko.

– Ustrzegłem się pokusy – usłyszałem, że szepce, i wiedziałem, że ten szept nie jest

skierowany do mnie. – Ty widzisz, Panie, że ustrzegłem się pokusy, że ujarzmiłem pychę. Może

jeszcze kiedyś przyjdzie czas... – Spojrzał prosto na mnie, a jego oczy znowu były jasne i

przejrzyste. – Może jeszcze kiedyś nadejdzie czas – powtórzył.

Poczułem, że znowu mogę się ruszać, i poruszyłem dłońmi, ramionami oraz głową z ulgą

wynikającą z faktu, iż cokolwiek wreszcie znowu zaczęło zależeć ode mnie. To naprawdę

przerażające uczucie być sparaliżowanym i zdanym na dobrą (lub złą) wolę innego człowieka.

– Mordimerze, jestem więcej niż przekonany, że już precyzyjnie obmyśliłeś plan, co

zrobisz, kiedy tylko zniknę z twoich oczu – Krankl odezwał się tonem przyjacielskiej pogawędki,

tonem takim, jakby cała poprzednia scena nie miała w ogóle miejsca. – Zakładam, że zarządzisz

obławę, prawda? Powiadomisz Hez-hezron oraz pobliskie oddziały Świętego Officjum. Co im

powiesz, jeśli wolno wiedzieć? Że ścigasz potężnego czarnoksiężnika?

– Właśnie coś podobnego przyszło mi na myśl – przyznałem, bo nie widziałem sensu, by

zarzekać się, że nie uczynię nic, co mogłoby mu zaszkodzić. Niepotrzebnie tylko bym się

ośmieszył zapewnieniami, o których nawet kretyn wiedziałby, że są nieszczere. A Krankl

najpewniej był szalony, jednak nie sądziłem, by był kretynem.

– Powiedziałeś swemu towarzyszowi, że musimy stosować środki, które proste umysły

uważają za bezprawne, lecz czynimy to dla większego dobra. Czyż ja nie postępuję wedle zasad,

które sam głosisz?

– Skąd wiesz, co powiedziałem Andreasowi?

– Co wiesz? skąd wiesz? kim jesteś? jak to robisz? Darujmy sobie takie pytania, mój

chłopcze. Odpowiedz lepiej na to, które ci przed chwilą zadałem.

– Chcecie odpowiedzi? Proszę bardzo. Jedną z zasadniczych różnic, która nas dzieli, jest

fakt, że zabijacie grzeszników, nie dając im szansy na odkupienie win, na skruchę, na szczere

pojednanie z Bogiem. Mordujecie i torturujecie jedynie, by wywrzeć pomstę...

– I dać przykład – wtrącił.

– I dać przykład – zgodziłem się. – Ale misja Świętego Officjum polega na sprowadzeniu

grzesznika na ścieżkę Pańską. Naszym zadaniem jest zaoferowanie mu poprzez mękę i śmierć

szansy na zbawienie. Wy natomiast posyłacie dusze tych nieszczęśników wprost do piekła.

– Oczywiście – odparł. – Nie interesują mnie ich dusze, a wręcz uważam, iż znakomicie

się dzieje, że zmuszam ich do tego, by umarli naznaczeni stygmatem śmiertelnego grzechu, bez

szans nie tylko na niebo, lecz nawet czyściec...

– Sprzeciwiacie się doktrynie!

– Owszem, gdyż uważam, że jedynie stępia ona oręż, jakim jesteśmy. Mordimerze, nie

możemy rozczulać się nad dolą czarownic, czarnoksiężników, heretyków czy demonologów,

kiedy wokół jest tylu ludzi przez nich pokrzywdzonych! Mówiąc słowami ogrodnika, którego

spotkaliśmy, naszą powinnością jest usuwanie chwastów, a nie spowodowanie, by przed śmiercią

zakwitły one piękniej niż róże.

– Czyż nasz praojciec Marek Kwintyliusz nie był grzesznikiem? Czyż nie służył

rzymskiemu cesarzowi? Czyż nie szpiegował naszego Pana? A jednak Chrystus przygarnął go na

swe łono, uczynił drugim po sobie. Natomiast według tego, co twierdzicie, powinien go zabić!

– Bzdurzysz, Mordimerze! – Krankl machnął jedynie dłonią, a na jego ustach wykwitł

pobłażliwy uśmieszek. – Marek Kwintyliusz został nawrócony, by służyć, nie by umrzeć! Został

nawrócony dla nas, nie dla samego siebie. Został nawrócony, by spełnić ważne zadanie, a nie by

mieć kiedyś tam szansę trafienia do nieba – ostatnie słowa wypowiedział z wyraźnym przekąsem.

– Czyli powinniśmy ratować grzesznika, tylko kiedy jest nam przydatny? Przydatny tu i

teraz?

– Właśnie! – ucieszył się. – O to chodzi, choćbyś nawet, jak usłyszałem, wypowiadał tę

kwestię z lekceważeniem lub ironią. Pomyśl, iluż więcej przestępców moglibyśmy pochwycić,

wybadać i spalić, gdybyśmy nie marnowali czasu na ich nawracanie.

– Lecz właśnie na nawróceniu opiera się istota miłości, którą mamy szerzyć!

Pokręcił głową. Miałem wrażenie, iż tezy, które słyszałem, przedstawiał już

niejednokrotnie, i to ludziom, którzy mieli na podorędziu o wiele więcej argumentów niż wasz

uniżony sługa. Jednak Krankl nie wydawał się ani znużony, ani rozdrażniony faktem, iż musi mi

tłumaczyć swe idee. Sądziłem, iż uczciwie pragnie mnie przekonać o szczerości swych poczynań,

o tym, że wynikają one z takiego, nie innego pojmowania bożej służby, a nie z szaleństwa,

urażonej ambicji bądź chorobliwego poczucia wyższości nad innymi żywymi istotami.

– Nie uważam, by miłowanie grzeszników było konieczne. Tak samo jak nie uważam,

byśmy musieli ich nienawidzić. Są oni zaledwie kamieniami, które wychynęły spod ziemi na

ornym polu. Pozbywajmy się ich konsekwentnie, nie z miłością czy nienawiścią. Gdyż od uczuć,

takich lub innych, nie przybędzie nam skuteczności, a to skuteczność jest najważniejsza w

naszym dziele.

Skuteczność? Owszem, zgadzałem się z nim, że była ważna. Tak samo skuteczność

inkwizytora, jak skuteczność poborcy podatków, żołnierza na polu bitwy lub hodowcy bydła.

Jednak my mieliśmy być nie tylko skuteczni, mieliśmy również ofiarować Bogu oraz bliźnim

nasze czyste serca. Mieliśmy walczyć o zbawienie ludzi, nie o ich potępienie.

– Do czego ma prowadzić nasza rozmowa? Chcecie mnie przekonać o swoich racjach i

spowodować, bym zataił waszą obecność i wasz udział w zbrodniach?

– Mordimerze, masz już winnych. Biegłego czarnoksiężnika, który podawał się za

biskupiego ogrodnika, oraz potężnego magnata stojącego na czele rozległego

antychrześcijańskiego sprzysiężenia. Masz również ofiary, a także ludzi, którzy byli zarówno

zbrodniarzami, jak i ofiarami. Masz więc wszystko. Koło się zamknęło. Nie potrzebujesz

opowieści o człowieku takim jak ja, który w dodatku, nie zapominaj! uciekł z twoich rąk. I co

dalej? Morderca krąży po okolicy, szukając następnej ofiary? Święte Officjum zostało

upokorzone? A ty sam? W jakim świetle ujrzą cię twoi przełożeni, kiedy opowiesz im o mnie?

Potraktują cię jak nieudacznika czy jak szaleńca? A może wieści o rozmowie ze mną dojdą do

ludzi, którzy uznają, że nadmierna wiedza jest ciężarem, który można zdjąć jedynie razem z

twoją głową?

Wszystkie kwestie, które poruszył, wymagały zastanowienia. Nie ukrywam, że Krankl

pomimo niestosownych poglądów na kwestie zbawienia oraz potępienia po części zasłużył na

moją sympatię. Ukarał jedynie tych, którym kara się należała. Biskup sodomita, mniszki rajfurki i

morderczynie – przyznam, że te postaci wzbudzały moje obrzydzenie, ponieważ nie tylko

postępowały podle, lecz swym podłym i bezbożnym postępowaniem gorszyły wszystkich wokół.

Jednak sprawiedliwość wymaga ram prawnych. Owszem, sądziłem, że ramy te można naginać,

sztukować, przycinać, wyciągać to w jedną, to w drugą stronę, ale czy wolno z nich całkowicie

zrezygnować? Czy kwestie śledztwa, winy oraz kary mają spocząć w jednych rękach, być

rozpatrywane nawet nie przez trybunał, choćby tajny, lecz przez jednego człowieka

nieodpowiadającego przed żadną zwierzchnością i nierozliczanego za błędy? Ludzkie umysły

zbyt często ulegały dewiacjom, byśmy mogli się zgodzić oddać pełnię władzy w ręce jednego

człowieka, choćby nawet wydawał się najszczerzej i najgoręcej kochać Pana.

– Miałem zamiar oczyścić tę okolicę z chwastów, jak by to ujął nasz tragicznie zmarły

przyjaciel – Krankl przerwał mi rozmyślania. – Chciałem zająć się Sternem i jego towarzyszami,

zamierzałem pogawędzić z kapelanem oraz odwiedzić jeszcze raz klasztor, by zostawić

znaczniejsze ślady mej obecności. Ale to wszystko okazało się niepotrzebne. Okazało się, że

mogę spokojnie odejść. Dlaczego, Mordimerze?

Obaj znaliśmy odpowiedź na to pytanie.

– Bo zrobiłeś dokładnie to, co ja sam bym uczynił – powiedział, przyglądając mi się z

wyraźną aprobatą. – I tak samo ominąłeś prawo, gdyż równie dobrze jak ja wiesz, że od prawa o

niebo ważniejsza jest sprawiedliwość. To, jakimi jesteśmy ludźmi, poznać nie po tym, czy

postępujemy zgodnie z zasadami prawa, lecz czy postępujemy zgodnie z zasadami

sprawiedliwości.

– Szkoda, że tak niewielu rozumie to samo pod słowem „sprawiedliwość”. Inna jest ona

dla chłopa, inna dla króla, nieprawdaż?

– Liczy się ta, którą masz w sercu – odparł. – Przekonasz się o tym wtedy, kiedy

pojmiesz, że sprawiedliwości nie szerzy się, naginając prawo. Sprawiedliwość można szerzyć,

tylko rezygnując z nazywanych „prawem” ograniczeń narzuconych nam przez wątłe lub

podstępne umysły.

– To oznacza chaos – powiedziałem po chwili.

– Może. Na początku.

– Co się stało z ogrodnikiem biskupa? Jego śmierć to też twoja sprawka? Jaką krzywdę

wyrządził komukolwiek ten staruszek? – zdecydowałem się zmienić temat.

Krankl wstał z krzesła, wziął z blatu dwie książki, obejrzał ich okładki, uśmiechnął się i

schował je do torby.

– Wezmę na pamiątkę – powiedział. – Mam nadzieję, że nikt się nie pogniewa. A

ogrodnik, Mordimerze? Pytałeś o ogrodnika, prawda? Cóż, podejrzewam, iż lepiej byś wszystko

zrozumiał, gdybyś porozmawiał z jego córkami. I o tym, dlaczego do dzisiaj dwie z nich budzą

się co noc z krzykami przerażenia i dlaczego trzecia podcięła sobie żyły.

– Ani pierwszy to, ani ostatni, który chędoży własne córki, kiedy tylko wyrosną na warte

grzechu panny... – Wzruszyłem ramionami.

– Ale zabawiać się z nimi, kiedy mają trzy lub cztery lata, to chyba przesada, hm?

– Bydlak – mruknąłem po chwili.

– I tak łagodnie się to wszystko dla niego skończyło. Szybko.

Nie wiem, czy skłonienie kogoś do tego, by pochylił się i zębami poszarpał na strzępy

własne przyrodzenie, a następnie wykrwawił się na śmierć, można nazwać łagodnym końcem,

lecz nie ukrywam, iż znowu uznałem, że Krankl miał powody, by uczynić to, co uczynił. Czyż

nie było więc tak, że naprawdę zgadzałem się z jego osądami oraz działaniami, a nie podobała mi

się jedynie forma tych działań? Nie akceptowałem tajnego mordowania, zamiast tego chciałem

widzieć oficjalne śledztwa, procesy i egzekucje. Można więc powiedzieć, że obaj chcieliśmy

przygotować tę samą sztukę, tyle że każdy z nas myślał o innych aktorach oraz innym wystroju

sceny. Jednak czy fakt, że łączyła nas ogólna idea, dał się lekceważyć? W końcu idea jest

najważniejsza. Nie zgadzałem się z nim i wiedziałem, że nigdy się nie zgodzę w kwestii

pozostawiania grzeszników w śmiertelnym grzechu, pozbawienia ich możliwości pokochania

Boga przed śmiercią i uniemożliwienia im złożenia aktu szczerego żalu oraz serdecznej skruchy.

Nawrócenie winowajcy uważałem za niemal tak samo ważne jak jego schwytanie. Czyż był

piękniejszy widok od niegdyś zatwardziałego grzesznika, który teraz stał na stosie, wznosząc

natchnione modły i dziękując Bogu, że zechciał zesłać inkwizytorów? Który błogosławił

funkcjonariuszy Świętego Officjum, że pozwolili mu napić się ze źródła prawdy oraz wiary?

Zapewniam was, mili moi, że podobne doświadczenia były przeżyciem, o którym się nie

zapominało. Wtedy tak naprawdę, stojąc w obliczu człowieka mającego za chwilę umrzeć i

dziękującego tym, którzy doprowadzili go do śmierci, wtedy właśnie czułem, że Bóg jest z nami.

I że to, co robię, jest miłe Jego sercu... Dlatego nie byłem w stanie pogodzić się z tezami

głoszonymi przez Krankla, a w związku z tym musiałem zastanowić się nad jednym: co zrobić,

kiedy sekretarz biskupa opuści pałac? Zapomnieć o tym, że istniał, i działać, jakby nic się nie

wydarzyło? Ha, dobre pytanie!

– Przemyśl wszystko dokładnie, Mordimerze. – Sekretarz biskupa uśmiechnął się

serdecznie. – Na wszelki wypadek pozwolę sobie spowodować, byś powstrzymał się od

wszelkich działań przez następną godzinę. – Spojrzałem na Krankla ciężkim wzrokiem, gdyż te

gładkie słowa oznaczały ni mniej, ni więcej, tylko że zamierza mnie znowu sparaliżować. – Nie

uczynię tego bynajmniej ze względu na moje własne bezpieczeństwo, lecz by ofiarować ci czas

na spokojne przemyślenia.

Perspektywa pozostania w tym pokoju w skamieniałej formie przez cztery kwadranse

wcale, ale to wcale mi się nie podobała.

– Nie musicie mnie paraliżować – rzekłem. – Mogę wam obiecać, że przez godzinę nie

uczynię niczego i, tak jak chcecie, zostanę w tym pokoju, zastanawiając się nad tym, co

powiedzieliście.

Przyjrzał mi się uważnie.

– Jeśli chcecie mnie przeciągnąć na swoją stronę, dobrym sposobem pozyskania mojego

zaufania byłoby zawierzenie temu, co mówię – dodałem.

Skinął głową.

– Niech i tak będzie. Do zobaczenia, Mordimerze.

– Wolałbym: żegnaj – mruknąłem.

Kiedy wychodził i zamykał za sobą drzwi, nie ruszyłem się z krzesła. I siedziałem tak

przez następną godzinę. Myślałem.

Rozdział XIV

Odpłata

Cechą ludzi rozumnych jest to, że potrafią

przystosować się do nowych okoliczności i przetrwać w środowisku, którego do tej pory nie

znali. Ośmielałem się uważać samego siebie za człowieka rozumnego (szczerze mówiąc, rzadko

zdarzało mi się poznać kogoś, kto przewyższałby mnie bystrością umysłu w na tyle znaczący

sposób, bym to dostrzegł) i dlatego nie zamierzałem postępować pochopnie ani jednoznacznie w

sprawie mojego niedawnego rozmówcy. Znalazłem wyjście z sytuacji, którego zapewne nie

powstydziłby się sam król Salomon, a mianowicie wydałem list gończy za Teobaldem Kranklem,

sekretarzem biskupa, oskarżając go o pomoc mordercy. Sporządziłem również stosowne pismo

skierowane do heskiej kancelarii. Oczywiście nie wspominałem o naszej rozmowie, o mocach,

którymi dysponował Krankl, ani, rzecz jasna, o przeszłości, do której się przyznawał. No i po

tym wszystkim poczułem się zdecydowanie lepiej. Ktoś pochopnie oceniający bliźnich mógłby

co prawda powiedzieć, że zapaliłem świeczkę Panu Bogu i pozostawiłem diabłu ogarek, ja

jednak wiedziałem, jak bardzo niesprawiedliwy byłby to osąd. I ta właśnie świadomość oraz

przekonanie o słuszności podjętej decyzji najzupełniej mi wystarczały, gdyż sądziłem, że jedną z

najistotniejszych rzeczy w życiu człowieka jest to, by był zadowolony z samego siebie.

***

Mężczyzna, na którego czekałem, nadjechał w towarzystwie trzech zbrojnych. Musiał

mnie od razu dostrzec, bo trudno przecież nie zauważyć odzianego w służbowy strój inkwizytora

samotnie siedzącego na ogrodowej ławce. Jednak pomimo że mnie zauważył, spokojnie zsiadł z

konia, poklepał go po szyi, oddał wodze rękodajnemu i dopiero potem niespiesznym krokiem

zbliżył się w moją stronę. Wstałem, kiedy znajdował się zaledwie dwa kroki ode mnie. Musiałem

przyznać, że przybysz był chłopem na schwał. Wyższy ode mnie o głowę, lecz prosty jak pniak

młodego dębu. Miał z gruba ciosaną twarz, ale oblicze raczej miłe niż odpychające. Nie sądzę, by

liczył więcej niż czterdzieści wiosen, jednak włosy miał białe niczym mleko, a w tej jasnej

gęstwie tylko gdzieniegdzie ostały się jeszcze ciemne pasma.

– Jestem Wilhelm Wigler – rzekł, przypatrując mi się spod grubych, nastroszonych brwi.

– To od was dostałem list, czyż nie? – Wyciągnął z zanadrza kartę papieru.

– Ode mnie – potwierdziłem i usiadłem. – Spocznijcie, proszę, a zaraz objaśnię wam, w

jakim celu ośmieliłem się was fatygować.

Przez chwilę się zastanawiał, wreszcie przysiadł na ławce naprzeciwko. Widziałem, że

jego słudzy przyglądają nam się bacznie, choć nie natarczywie.

– Nie przyjechałbym, gdybyście nie zdradzili, że sprawa dotyczy mojej córuni. – Rysy

jego twarzy złagodniały. – Choć nie powiem, żebym był zadowolony, że przypominacie mi o tej,

którą już dawno temu pochowałem i opłakałem. Niech się cieszy blaskiem chwały Pańskiej. –

Przeżegnał się.

– Amen – rzekłem. – Wiecie jednak, że śmierć nie jest końcem – zacząłem po chwili. –

Gdyż tym, którzy odeszli, należą się nie tylko pamięć oraz szacunek, lecz również pomsta, jeśli

ktokolwiek uczynił im krzywdę. Pomsta, która im bardziej okrutna, tym więcej raduje Boga.

– Zgadzam się z wami. – Przypatrywał mi się uważnie. – Lecz nie pojmuję, w jaki sposób

wasze słowa mają się do nieszczęścia Ingi. Moja córunia umarła na płuca. Cóż... – Wzruszył

ramionami. – Wola Boska. Widać Pan chciał ją już mieć w swoim orszaku.

– To, niestety, nie było zapalenie płuc ani inna choroba.

– Co takiego? – Zmrużył oczy. – A skąd, jeśli wolno wiedzieć, macie te wiadomości?

Podałem mu dokumenty, w których spisano zeznania obu uwolnionych przeze mnie

mniszek. Wigler wziął papier w dłonie, ale potem wzruszył ramionami.

– Przeczytajcie, jeśli łaska, bo ja Bogiem a prawdą lepiej radzę sobie z mieczem niż z

księgami. Przeczytałbym sam, ale długo by pewnie trwało, więc jeśli wam to nie wadzi...

– Rzekłbym „z przyjemnością”, gdyby nie okoliczności. – Wziąłem od niego dokumenty.

– Które, jak sam zobaczycie, nie są wesołe.

Kiedy czytałem szlachcicowi zeznania obu mniszek, obserwowałem jego reakcję na

słyszane słowa. Wigler najpierw pobladł i zaczął szarpać wąsa, potem sapnął głośno i

poczerwieniał, wreszcie skrył twarz w dłoniach. Jego towarzysze, zaniepokojeni tym, co się

dzieje, postąpili kilka kroków w naszą stronę, ale dałem im znak, by się nie zbliżali. Nie

wiedziałem bowiem, co ojciec Ingi zechce uczynić z nowo zdobytą wiedzą i czy będzie pragnął

wtajemniczyć sługi lub przyjaciół w hańbę, jaka dotknęła jego rodzinę. Kiedy skończyłem, długi

czas panowała cisza, wreszcie szlachcic podniósł się z ławki.

– Rozumiem, że ukaraliście złoczyńców?

– Przeorysza i jej zastępczyni zostały zamordowane, tak więc trudno powiedzieć, by

Święte Officjum je ukarało. Komu oddawano na pohańbienie waszą córkę, tego nie wiem, lecz

pewnie się dowiem, gdyż większość okolicznej szlachty już siedzi w lochach i zostaną na

stosowną okoliczność przepytani. Tak więc ci krzywdziciele są w naszym ręku i kara ich nie

ominie.

– Po co więc czytaliście, jak męczono moje dziecko, skoro nic nie mogę uczynić? –

Postąpił krok naprzód i wpił mi się prosto w oczy, a nie był to bynajmniej przyjazny wzrok.

– Kto powiedział, że nic nie możecie zrobić? – odpowiedziałem mu śmiałym

spojrzeniem, gdyż cóż by ze mnie był za inkwizytor, gdybym miał spłoszony uciekać z oczami

przed wzrokiem szlachcica. Choćby ten szlachcic był rozgniewany i bez mała dwa razy

potężniejszy ode mnie.

– Jak to?

– Żyje kapelan, który zaćwiczył batem waszą córkę. Żyje i dobrze się miewa, gdyż Święte

Officjum wystawiło mu list żelazny w zamian za pomoc w śledztwie oraz zeznania.

– Zaraz... – Potarł czoło. – Przecież właśnie wy jesteście inkwizytorem.

– Jestem inkwizytorem, ale też szlachcicem i ojcem – rzekłem, myśląc, że jeśli zdarzy się

jeszcze kilka okazji, by przyznawać się do dobrego pochodzenia, sam zacznę wierzyć w swoje

szlachectwo. – Jako inkwizytor nic mu nie mogę zrobić, natomiast jako człowiekowi

prywatnemu honor nakazuje mi poinformować was o wszystkim... – Przerwałem na chwilę. – A

wy uczynicie, co uznacie za słuszne, choćbyście nawet mieli w serdecznych łzach wybaczyć

dręczycielowi, co zakatował wam dziecko. To już wasza rzecz i waszego sumienia.

Przygryzł usta, potem zerknął w stronę swych towarzyszy.

– Nie chcę, by cokolwiek wiedzieli – obniżył głos. – To moja sprawa.

– Jak sobie życzycie. Tylko nadal nie wiem, co zamierzacie.

– Chcę się spotkać z tym kapelanem i zapłacić wszystkie... – odetchnął głęboko –

rachunki. Możecie mnie do niego zaprowadzić?

– Kornhachera pilnują moi ludzie – powiedziałem. – Tak więc nic nie stanie na

przeszkodzie w spełnieniu waszego życzenia.

Pokiwał głową.

– Dziś po południu?

– Tuż przed zachodem słońca – zgodziłem się. – Bądźcie przy kościele o szóstej, a

zaprowadzę was na plebanię i załatwicie wszystko podług własnej woli.

***

Kornhachera pilnowali na zmianę Kuno oraz Bruno i podobno setnie tym pilnowaniem

się już nudzili. Zresztą nie czuwali przecież, by kapelan nie uciekł, ale żeby go nie ubił jakiś

rozsierdzony zeznaniami szlachcic lub krewniak skazanego czy oskarżonego. Mieli również za

zadanie ograniczać jakiekolwiek kontakty kapelana z ludźmi, którym nie wydałem pozwolenia na

widzenie. Nie chciałem po prostu, by księdza próbował przekabacić choćby wysłannik

arcybiskupa. Niewiele by to zmieniło, jednak zawsze źle wyglądałoby w raporcie stwierdzenie, iż

pierwszy i jednocześnie jeden z głównych świadków wycofał się ze swych zeznań. Kapelan nie

miał źle w tej łagodnej niewoli, gdyż dobrze go karmiono, pojono winem, a nawet dostał za

gospodynię wesołą, niestarą jeszcze kobietę, którą w Luthoff skazano na wypalenie piętna oraz

ucięcie dłoni za notoryczne złodziejstwo i która wolała zająć się domem księdza oraz nim

samym, zamiast cierpieć z powodu kary. Od czasu do czasu odwiedzałem Kornhachera, by

uzupełnić pewne zeznania, i muszę przyznać, że duszpasterz był więcej niż pomocny w

malowaniu mi obrazu, który zechciałem, by malował. Wydaje mi się też, że tak jak na początku

traktował swe oskarżenia niczym katapultę mającą wyrzucić go jak najdalej od miejsca kaźni, to

po pewnym czasie sam zaczął święcie wierzyć, iż w okolicy rządził heretycki spisek na czele z

baronem Sternem. Takie przypadki wiary we własne nie do końca prawdziwe zeznania my,

inkwizytorzy znaliśmy bardzo dobrze. Czasami wynikało to z pomieszania zmysłów oskarżonego

(o obłęd nie było trudno, jeśli przesłuchania nabierały rumieńców), czasami natomiast

podkolorowana rzeczywistość, na której istnienie nakierowywali inkwizytorzy, rzeczywiście

zamieniała się w umyśle takiego człowieka miejscami ze światem realnym. Wydaje mi się, że

Kornhacher chciał wierzyć, iż wszystkie straszne oskarżenia, które rzuca na swych wrogów, są

całkowicie prawdziwe, gdyż po prostu mógł wtedy spać nie tylko spokojnie, ale wręcz z dumą z

dobrze wypełnionej powinności wobec Boga oraz ludzi. Ja nie musiałem uciekać się do

podobnych wybiegów, by czuć dumę ze świętego dzieła, jakie prowadziłem w Luthoff. Bowiem

najważniejszy pozostawał dla mnie fakt, iż wszyscy ci, których posłałem na tortury i śmierć, są

winni. A to, że cierpieli nie za te winy, które popełnili, nie miało dla mnie żadnego znaczenia.

Oskarżały ich przede wszystkim zeznania mniszek świadczące o tym, iż na terenie klasztoru nie

tylko oddawano się nierządowi, lecz również mordowano dzieci będące efektami tegoż nierządu.

Czy nie zasługiwały one na uwagę Świętego Officjum? Czy ich duszyczki nie domagały się

pomsty za doznane cierpienia? Za to, że jedne okrutnie zaszlachtowano i zakopano niczym

odpadki, a inne uśmiercono, po czym rzucono świniom na pożarcie? Że rozstały się ze światem

nawet bez mszy, bez łzy, bez dobrego słowa, zanim zdążyły poznać chwałę bożego świata? Że

ani nie zaznały matczynej pieszczoty, ani nie pozwolono im, by nauczyły się wielbić Pana?

Wszystko to zasługiwało na karę i sam sobie wyznaczyłem rolę dawcy tej kary, decydując, iż

przyjmę tę właśnie rolę pełen zarówno zapału, jak i bojaźni bożej, każącej mi każde stanowisko i

zadanie pełnić nie z pychą, lecz z pokorą.

Poszedłem do komórki, której ściana przylegała do ściany głównego pokoju plebanii.

Został w niej wywiercony otwór; przez niego mogłem obserwować, co się wydarzy, a poza tym

ściana nie była szczególnie gruba, więc bez trudu słyszałem, co dzieje się w środku. Przytknąłem

oko do otworu i zobaczyłem kapelana siedzącego przy stole pod przeciwległą ścianą. Wpatrywał

się w ogień płonący na kominku i popijał coś z cynowego kubka. Kiedy drzwi się otworzyły,

drgnął przestraszony, a kiedy zobaczył nieznajomą postać, poderwał się na równe nogi. Kielich

wypadł z jego dłoni i potoczył się po blacie, a potem spadł na podłogę.

– Kim jesteście?! Czego chcecie? Kuno, bywaj tu! Kuno!

– Nie wrzeszczcie tak! – warknął Wigler.

Potem przyskoczył do kapelana, odsunął jedną ręką stół, a drugą złapał Kornhachera za

połę kubraka, przyciągnął do siebie i obalił na podłogę. Zmełłem w ustach przekleństwo, bo w

tym momencie ksiądz zniknął mi z pola widzenia. Ale dostrzegłem, że szlachcic pochyla się nad

nim.

– Jestem Wigler – rzekł. – Wilhelm Wigler. Poznajecie to nazwisko?

– Jezusie Najokrutniejszy, nie poznaję! Jak Boga kocham, nie wiem, kim jesteście! Czego

ode mnie chcecie!?

Nie wiecie, że jestem pod ochroną Świętego Officjum? Że ruszyć mnie to jak napaść na

inkwizytora?!

Kapelan wywrzaskiwał te słowa najgłośniej jak tylko potrafił. Widać liczył na to, iż hałas

przywabi kogoś, kto go uratuje z opresji.

– Ciszej, powiedziałem!

Usłyszałem dwa głośne klaśnięcia i domyśliłem się, że Kornhacher oberwał w gębę.

Potem Wigler uniósł go w powietrze i rzucił na blat stołu. Prawą dłonią chwycił za szyję, lecz

pewien byłem, że nie po to, by przeciwnika udusić, lecz by przytrzymać w miejscu.

– A miano Inga Wigler mówi wam coś? – zasyczał. – W zgromadzeniu nazywano ją

siostrą Zofią. Pamiętacie moją małą Ingę? Tę dziewczynkę, którą batem zatłukliście na śmierć?

Nie widziałem twarzy kapelana, gdyż potężne plecy Wiglera zasłaniały mi niemal cały

widok, lecz mogłem się domyślać, że duchowny nie jest w tej chwili szczególnie szczęśliwy. A

mogłem dojść do takiego wniosku, gdyż zaraz po słowach szlachcica usłyszałem przerażony

skowyt.

– To nie ja, to nie ja, przysięgam wam: to nie ja! – biadolił Kornhacher.

Wigler uniósł rękę, opuścił ją z impetem i w tym momencie skowyt umilkł. Szlachcic

zaklął, potrząsnął kapelanem, po czym odsunął się na dwa kroki. Zobaczyłem, że Kornhacher

leży bez przytomności na stole. Wigler po chwili konsternacji niespodziewanym omdleniem

przeciwnika i po chwili zastanowienia postanowił z pożytkiem wykorzystać dany mu czas. Zdjął

kapelana ze stołu, sam mebel położył blatem do podłogi, po czym ułożył na nim księdza i

przywiązał mu dłonie do stołowych nóg, tak że w ten sposób rozłożone ciało przypominało

połówkę litery X. Potem wyjął nóż zza cholewy buta, rozkroił ubranie Kornhachera od pasa aż po

kark, po czym obnażył plecy księdza. Zza pazuchy wyciągnął zwinięty bicz na krótkiej rękojeści

i na próbę uderzył nim w krzesło. Krzesło się przewróciło. A więc proszę bardzo, Wigler

postanowił odpłacić oprawcy córki pięknym za nadobne i uszykować mu podobne cierpienie. No

cóż, obawiałem się jednak, że zemsta nie będzie miała dla pogrążonego w żalu ojca tak słodkiego

smaku, jak mógłby się spodziewać, ponieważ podejrzewałem, że biczowany Kornhacher po

prostu wciąż będzie tracił przytomność, aż w końcu umrze. W końcu niezależnie od grzechów,

które popełniał, był starym i raczej słabym człowiekiem, nie sądziłem więc, by długo wytrzymał

cięgi zadawane przez mężczyznę takiej siły i takiej postury jak Wilhelm Wigler.

Kapelan wreszcie się ocknął i kiedy zobaczył, że został unieruchomiony, zaczął wołać o

pomoc. Wigler zamachnął się i bat świsnął w powietrzu. Kapelan zaskowyczał.

– A wołaj sobie, łotrze. I tak nie ma nikogo, kto by cię usłyszał.

– Myślicie, że nic o was nie wiem?! – wrzasnął Kornhacher. – Wiem wszystko! Matka

Konstancja mi powiedziała!

Szlachcic oparł się ręką na sterczącej nodze od stołu.

– Co powiedziała?

– Dobrze wiedziałeś, gdzie i po co oddajesz córkę. Zapłacono ci za nią złotem. I to dobrze

zapłacono...

Oho, ho, sprawa przybierała nieoczekiwany obrót. Przyznam, iż nie sądziłem, że mała

Inga została sprzedana przez własnego ojca do zamtuza. Owszem, takie rzeczy zdarzały się

wśród plebsu, ale jednak od szlachetnie urodzonych można było wymagać nieco rodowego

honoru. Oczywiście, że szlachcice podsyłali swe siostry lub córki jako kochanki możnym tego

świata albo wydawali je za mąż za bogatych parweniuszy. Była jednak różnica pomiędzy

nakłonieniem dziewczyny, by po dobrej woli oddała się mężczyźnie majętnemu lub

ustosunkowanemu (nawet mieszczaninowi), a oddaniem jej do lupanaru. Zwłaszcza że była

niewinna oraz nieświadoma czekającego ją losu.

Wigler zaśmiał się chrapliwie, po czym usiadł na stojącym obok krześle.

– A więc powiedziała ci? – Stuknął rękojeścią bata w poręcz. – Dobrze wiedzieć, bo w

takim razie tym bardziej nie mogę cię puścić żywego, klecho.

– Nie jesteś lepszy ode mnie!

– Nie oddałem jej na śmierć, ból i poniewierkę, a na dobre życie – rzekł Wigler, jakby nie

słysząc obelgi. – Może nie najgodniejsze, za to przynajmniej wygodne. Wiesz, jak to jest mieć

sześć córek, klecho? Kiedy każdą trzeba wydać za mąż? Kiedy każdej trzeba dać posag?

Sądziłem, że Inga zarobi trochę grosza na wyprawę dla młodszych sióstr. A ty ją zabiłeś. –

Stuknął rękojeścią raz jeszcze, choć tym razem mocniej. – I dlatego ja zabiję ciebie, Kornhacher.

Zaćwiczę jak wściekłego psa. A twoje ścierwo każę wrzucić do gnojówki. Nawet nie będziesz

miał grobu, klecho.

Kornhacher zaczął zawodzić przerażająco nieludzkim głosem, sięgającym od pisku aż po

ochrypłe rzężenie. Na szlachcicu nie zrobiło to żadnego wrażenia.

Zamierzył się i zadał pierwszy cios, potem drugi i trzeci. Bił równo, miarowo, ruchami

tak wyćwiczonymi, iż byłem pewien, że musi mieć doświadczenie w podobnym karceniu ludzi.

Cóż, zapewne służba czy poddani chłopi nie mieli z nim łatwego życia. A może to córkom

garbował grzbiety, zły, że urodziły się nieprzydatnymi dziewuchami, a nie chwackimi

chłopakami?

– Zatłucze go – sapnął Kuno, który pochylał się z uchem przyklejonym do ściany.

– Pewnie zatłucze. – Oderwałem wzrok od sceny kaźni i odsunąłem się.

– A wy, mistrzu, za waszą łaską i przeproszeniem, że śmiem się dopytywać, nic nie

zrobicie?

Wzruszyłem ramionami.

– To ich sprawa, nie moja. Świętemu Officjum nic do takich sporów. Ależ on wyje... –

Skrzywiłem się, gdyż kapelan naprawdę wydawał odgłosy gorsze, niżby ktoś przeciągał

pilnikiem po szkle.

– Jak ten szlachcic jest mądry, da mu trocha odpocząć – powiedział Kuno. – Bo inaczej

skapieje mu raz-dwa.

– Pewnie tak. Chodź, Kuno, zaczekamy na Wiglera na podwórzu. Kopnij no się i przynieś

ze dwie butelczyny wina. Już ty pewnie wiesz, gdzie kapelan trzyma winko, co?

– Ano wiem, proszę waszej łaski, mistrzu inkwizytorze. – Najemnikowi twarz się

rozjaśniła. – Co nie mam wiedzieć. O, słyszycie? – Uniósł palec. – Przestał wyć.

– I Bogu dziękować.

Wyszliśmy na podwórze. Przysiadłem na pniu drzewa, a Kuno biegiem ruszył po trunki.

Zamyśliłem się nad tym, jak różnie układały się ludzkie losy. Oto z jednej strony sierżant Gruber,

co tu dużo mówić: sodomita, a przy tym człek prosty i pochodzący z plebsu (który to plebs, jak

wiadomo, lepiej znosi życiowe niewygody, gdyż nie posiada duszy tak delikatnej jak ludzie

dobrze wychowani oraz dobrze kształceni), do końca wspominał ze łzami zmarłą córeczkę i był

wdzięczny tym, co osłodzili jej ostatnie chwile. A z drugiej strony szlachetnie urodzony Wigler,

który sprzedał własne dziecko, by je pohańbiono. I czy mógł go tłumaczyć fakt, że nie wiedział,

iż córka będzie siłą zmuszana do łajdaczenia się? Czy mógł go tłumaczyć fakt, iż nie sądził, że

wszystko skończy się śmiercią Ingi? Czy mógł go tłumaczyć fakt, że zamiast dzielnych synów

musiał wychować sześć tak bezwartościowych stworzeń jak córki, co odbiło się na jego

charakterze oraz wyglądzie i pokryło włosy zbyt wczesną na wiek siwizną? Oczywiście, że nie,

ponieważ nic nie tłumaczy człowieka, który obcym wydaje na hańbę krew ze swej krwi i ciało ze

swego ciała.

– Wziąłem więcej, jakbyście byli bardziej spragnieni, mistrzu. – Najemnik, który wrócił

nawet nie z dwiema butelkami, ale z całym ich naręczem, łypnął na mnie chytrze.

– Dobrze.

Kuno zręcznym ruchem utrącił szyjkę i podał mi flaszę.

– Słyszycie? Nie wyje. Jak myślicie? Omdlał? A może już zdechł? Szybko by było.

– Stary jest, więc może i zdechł. – Łyknąłem solidnie i mlasnąłem, bo wino okazało się

dobre i słodkie.

– No widzicie, a u nas w pułku dali takiemu jednemu dwieście kijów. I przeżył. I jeszcze

potem nawojował się ile wlezie. Kto wie, może nawet do tej pory żyje...

– Różni są ludzie – przyznałem.

– Ano różni. Nawet – uniósł znacząco palec – różniści.

Znowu usłyszeliśmy pełen bólu krzyk kapelana.

– Oho, żyje! – ucieszył się Kuno i aż zaklaskał.

– Pewnie wolałby już nie żyć – mruknąłem.

– Eeee, nie zgodzę się z wami, za waszym przeproszeniem, mistrzu. Człowiek choćby i

półmartwy jeszcze czepia się tego ostatka życia, co mu został. Mało takich spraw widzieliśmy na

wojnie? Ha! – Sięgnął po flaszę. – Wiele by opowiadać.

Żołnierz miał rację i jednocześnie jej nie miał. Zapewne po skończonej bitwie widział

wielu śmiertelnie rannych towarzyszy, którzy do samego końca mieli nadzieję na uleczenie i

wyzdrowienie. Nie za dużo jednak nadziei pozostawało w człowieku, którego poddawaliśmy

inkwizytorskiej obróbce. W wielu wypadkach ci ludzie marzyli jedynie o stosie, widząc w

płomieniach nie dalszy ciąg męki, lecz jej definitywne zakończenie.

Przeraźliwy krzyk księdza przeszedł najpierw w rozpaczliwy skowyt, potem w głuche

rzężenie.

– Ot, ma za swoje – stwierdził Kuno. – Jak sobie pościelesz, tak się wyśpisz, czyż nie, za

waszą łaską, mistrzu inkwizytorze?

Wstałem i poklepałem żołnierza po ramieniu.

– Prawdziwy z ciebie filozof – powiedziałem. – Zostań tu, póki wszystko się nie

zakończy, i zobacz, co Wigler zrobi z trupem. Bo nie chcę, żeby mi psy rozwłóczyły po okolicy

ścierwo tego księdza. Niech Wigler rzuci je w gnojówkę, jak chciał, czy co tam innego

wymyśli...

Najemnik zerwał się na równe nogi.

– Wszystkiego dopilnuję jak trza – obiecał, stukając się pięścią w pierś.

Już miałem odejść, zostawiając Kuna na posterunku, kiedy ku swemu zdumieniu

zobaczyłem Kornhachera wypełzającego za próg. Cały był we krwi, a cierpienie zniekształciło

jego twarz. Pełzł, czepiając się ziemi palcami zakrzywionymi jak pazury. Ta wędrówka musiała

sprawiać mu wielki ból, lecz nawet nie jęknął. Obaj z Kunem w milczeniu patrzyliśmy, jak

pełznie niczym stary pies z przetrąconym kręgosłupem. Nagle zza drzwi wyłonił się Wigler,

pochylił się, chwycił Kornhachera nad stopami, za kostki, i pociągnął w stronę domu. Wtedy

dopiero ksiądz zawył. Wyciem śmiertelnie zranionego zwierzęcia, które właśnie pozbawiono

nadziei na wyrwanie się z sideł. Ale zanim zniknął za progiem, uniósł głowę i dostrzegł Kuna

siedzącego na pniu z flaszą w dłoni. I z całą pewnością zobaczył również mnie, gdyż jego twarz

rozjaśniła się w radosnym, pełnym nadziei zachwycie. Zastanawiałem się, ile czasu zajmie

kapelanowi dojście do wniosku, iż nie zamierzam przyjść mu z pomocą. Pomyślałem, że

szlachcic najprawdopodobniej przysiadł gdzieś odpocząć, może poszedł do kuchni, by napić się

wody, i zostawił Kornhachera samego w pokoju. A ksiądz zdobył się jeszcze na taki wysiłek, by

uwolnić dłonie i wypełznąć za próg domu.

– Ot, silna bestia – zacmokał Kuno ze zdziwieniem i podziwem. – A na sam wygląd to

grosza by się za niego nie dało.

Z plebanii dobiegł naszych uszu wrzask, jak widać, Wigler znowu zaczął batożyć

mordercę córki. Najemnik zerknął na niebo zaróżowione od podświetlonych zachodzącym

słońcem chmur.

– Ciekawe, czy dotrzyma do nocy? Jak myślicie, mistrzu inkwizytorze, dotrzyma?

– Posłuchaj, Kuno. Mam dla ciebie jeszcze jedno zadanie.

– Słucham pilnie, proszę łaski mistrza.

– Opowiedz wszystko, co słyszałeś, Brunowi i Giuseppe. O tym, jak Wigler sprzedał

własną córkę do klasztoru, wiedząc, że to zwyczajny burdel, nie żaden klasztor.

– Ma się rozumieć: opowiem!

– Opowiedz też, że Wigler zatłukł księdza, jednak nie z zemsty, lecz by jego tajemnica się

nie wydała. Rozumiesz?

– Co mam nie rozumieć...

– I możecie o tym gadać ze wszystkimi, którzy zechcą słuchać, bo to przecież ciekawa

historia. – Uśmiechnąłem się do własnych myśli. – Na tyle ciekawa, że Wigler nie zapomni jej do

końca życia.

Kuno roześmiał się chrapliwie.

– Nie zapomni, choćby chciał – przyznał mi rację. – Już mu tam sąsiedzi i znajomkowie

nie dadzą zapomnieć.

– I ja tak myślę.

Skinąłem Kunowi głową i odszedłem. Pełne boleści jęki Kornhachera towarzyszyły mi do

linii pierwszych drzew, potem przycichły. Miałem nadzieję, że jeśli mała Inga spogląda z nieba

na to, co się dzieje z ludźmi, którzy ją skrzywdzili, może odczuwać coś na kształt satysfakcji lub

zadowolenia. Podarowałem jej to, czego człowiek nigdy nie powinien żałować swym

nieprzyjaciołom: srogą pomstę.

***

Z biskupiego pałacu wysłano do mnie posłańca z wieścią, że w ogrodzie wykopano

przypadkiem zwłoki i czy nie raczyłbym zwłok tych obejrzeć. Zwykle mam lepsze i ciekawsze

zajęcia niż przyglądanie się gnijącym trupom, ale tym razem byłem naprawdę zainteresowany.

Bowiem wyraźnie przecież powiedziano mi, że żaden z dworzan biskupa nie zginął w ostatnim

czasie. Kogo więc pochowano i kogo właśnie wykopano? Posłaniec nic nie wiedział poza tym, że

trup jest w miarę świeży, bo „śmierdzi jak nie wiem co, mistrzu inkwizytorze, i, za waszym

przeproszeniem, niejeden się u nas już porzygał od tej smrodliwości”. Właśnie tego ci było

trzeba, biedny Mordimerze, pomyślałem: jechać dwa dni w znoju i skwarze, żeby sobie

powąchać rozkładające się ścierwo, o którym nawet nie wiadomo, do kogo należy. Chłopakowi

dałem jednak groszaka i przykazałem wracać z wiadomością, że mistrz inkwizytor wyświadczy

dworzanom tę łaskę i przybędzie osobiście zbadać całą sprawę. Co prawda zamierzałem właśnie

odwiedzić klasztor adelanek i przekonać się na własne oczy, czy dobrze idą tam sprawy, lecz jak

widać, znowu nieoczekiwany incydent zdawał się krzyżować moje plany. A szkoda, bo

wspomnienia zgrabnego ciałka siostry Anny, jej słodkiego głosiku oraz zręcznych rączek i

ciepłych, miękkich usteczek coraz mocniej pukały do mojej pamięci, jakby pragnęły ożywczego

odświeżenia. W klasztorze miałem poza tym jeszcze jedną sprawę do załatwienia, lecz skoro

czekała ona tyle czasu, mogła poczekać kolejne kilka dni. Na razie więc wysłałem przodem

Giuseppe Francisca, by kopnął się co koń wyskoczy do biskupiego pałacu, rozeznał w sprawie i

przygotował wszystko na mój przyjazd, a sam ruszyłem kilka godzin później z dwoma miejskimi

drabami w formie eskorty, bo takie nastały w okolicy czasy, że przed Inkwizytorium na równi

drżano, jak i go nienawidzono. A wielu ludzi do tej nienawiści miało powody i byli na tyle

zdesperowani, iż ufałem, że mogli nawet w przypływie gniewu czy rozpaczy zamachnąć się na

życie inkwizytora.

Kiedy tylko pojawiłem się przy pałacowej bramie, zobaczyłem Giuseppe Francisco, który

natychmiast zaszarżował w moją stronę.

– Mistrzu inkwizytorze, mistrzu inkwizytorze! – Zatrzymał się przy mnie niczym

rozpędzony buhaj trafiający na przeszkodę.

– Co tam?

– Jest trup, jak mówili! Naprawdę wykopali trupa!

– Jakby zobaczyli go ucztującego, to byłaby dopiero nowina – zażartowałem. – Co w tym

dziwnego, że wykopano trupa, poza tym, iż zakłócono mu spokój wiekuisty?

– Nie rozumiecie. – Przełknął ślinę i zreflektował się: – Za waszym pozwoleniem, jeśli

łaska. Znaleźli go w ogrodzie. Medyk mówi, że umarł pewnie miesiąc albo i ze dwa miesiące

temu, a ja przecież dobrze wiem, że nikogo tu nie zabito ani nikt nie umarł. No to skąd ten trup

się wziął, za waszą łaską, mistrzu inkwizytorze?

– Cóż, obejrzę sobie ja tego nieboszczyka. Swoją drogą, na ciekawe rzeczy można się

natknąć w biskupim ogrodzie, nie ma co. Dziwne tylko, że wszyscy dworzanie zeznawali, że

ostatnio nikt nie zginął. Ty też tak twierdzisz...

– Bo i nie zginął, mistrzu inkwizytorze. – Giuseppe Francisco stuknął się pięścią w pierś.

– Jakby zginął, kto by miał wiedzieć, jak nie my, którzy czuwaliśmy nad bezpieczeństwem Jego

Ekscelencji? Przecież pewnikiem pierwsi byśmy wiedzieli, jak by nie patrzeć, albo kapitan

Peiper, to już na pewno. Tu się spokojnie toczyły sprawy, wierzcie mi. Nikogo nie bito, nie

mordowano, nikt nie zamachnął się na własne życie, a jak czasem chłopy pobiły się między sobą,

to żaden nawet nie chorował, co tu gadać o śmierci. – Najemnik machnął ręką.

– Zobaczymy, co to za trup – mruknąłem.

Zastanawiałem się, kim mógł być pochowany człowiek, jeśli nie biskupim dworzaninem,

i przychodziło mi co prawda do głowy wiele hipotez (od obrabowanego wędrowca lub obitego na

śmierć złodziejaszka aż po jakiegoś tajnego kochanka biskupa, któremu nieszczęśliwie się

zmarło), lecz żadna z nich nie była bardziej prawdopodobna od drugiej. I w ogóle zastanawiałem

się, czy trup zakopany w ogrodzie w jakikolwiek sposób łączy się z prowadzonym przeze mnie

śledztwem. No cóż, właśnie to należało sprawdzić, chociażbym nawet musiał wystawić nos na

katusze powodowane odorem zgniłego ścierwa. Tak, tak, gdyż Bóg obdarował mnie iście psim

węchem i choć rzadko wspominam o tej zalecie, to wierzcie, mili moi, że stanowi ona

jednocześnie błogosławieństwo, jak i, niestety, przekleństwo.

Kiedy ruszyliśmy w kierunku ogrodu, zobaczyłem, jak od strony pałacu, żwirowaną

alejką, szybkim krokiem zbliża się do nas Peiper. Zamachałem do niego i przystanąłem

uprzejmie, by zaczekać, gdyż wyraźnie spieszył w naszą stronę.

– Witajcie, mistrzu inkwizytorze, witajcie. – Wyciągnął rękę w moją stronę. – Słyszymy

tu o wszystkim i wiemy, jakąż personą teraz jesteście i jak znakomicie idzie wam walka ze

stronnikami diabła! Prawdziwie jestem dumny, że miałem szczęście was poznać... Prawdziwie! –

Potrząsnął raz jeszcze moją dłonią z prostolinijną zapalczywością równą serdecznej wylewności.

– Dziękuję wam. Zawsze miło usłyszeć, że ktoś docenia nasz skromny trud. Ale

powiedzcie, z łaski swojej, co się tu wyprawia?

– Nie, mistrzu, jak Boga kocham: nie powiem, bo sam nie mogę uwierzyć, więc jakżebym

was mógł próbować przekonać. Pójdę z wami do ogrodu i niech medyk wszystko wam akuratnie

wyłoży co i jak, może jemu składniej pójdzie, bo ja... – Machnął dłonią zrezygnowany.

Pokręciłem tylko głową i postanowiłem rzeczywiście wypytać o wszystko medyka, skoro

Peiper tak właśnie radził.

Obok rozkopanego dołu i kilku górek spiętrzonej ziemi w okolicy nikogo nie było.

Jedynie medyk, którego poznałem na początku śledztwa i miałem okazję przepytywać, stał

kilkanaście kroków od jamy, pod drzewem, i miał wielce niezadowoloną minę. Przy nozdrzach

trzymał chusteczkę, a kiedy podszedłem do niego bliżej, wyniuchałem, iż została nasączona

silnie pachnącymi olejkami.

– Co powiecie? – zagadnąłem.

– Jezus Maria, mistrz inkwizytor, jak dobrze was widzieć!

Ponieważ ludzie rzadko kiedy witają przedstawicieli Świętego Officjum z takim

entuzjazmem, nagrodziłem zacnego lekarza szczerym uśmiechem.

– W czym wam mogę usłużyć?

Rozejrzał się wokół niespokojnie, jakby obawiając się, że ktoś może nas podglądać lub

podsłuchiwać. Peiper skinieniem głowy dał mu znak, żeby nie bał się i mówił, co ma do

powiedzenia.

– Ten trup, mistrzu inkwizytorze, ten trup... – Medyk przygryzł usta.

– Mówcie, proszę, nie mamy całego dnia.

– Przysiągłbym, że to... – Obniżył głos do szeptu: – Krankl. Wiecie, sekretarz biskupa...

– Wiem, kim jest Krankl. – Zmarszczyłem brwi. – Przecież to niemożliwe. Jeszcze

niedawno go widziałem, jak może więc być trupem, co do którego powiedziano mi, że leży w

ziemi grubo ponad miesiąc?!

– Ba, grubo, grubo. Moim zdaniem, co najmniej dwa miesiące. I nie wiem, nie wiem, nie

wiem, co z tym począć. – Rozłożył ręce. Zauważyłem, że drży mu podbródek. – Jak Boga się

boję, nie wiem.

– Musicie się więc mylić. To nie Krankl. Może odziano go w szaty Krankla, podrzucono

ozdoby, czy co tam Krankl nosił...

– Mistrzu inkwizytorze – ośmielił mi się przerwać – wytrawny medyk rozpoznaje

tożsamość nie po odzieniu ani pierścieniach, lecz charakterystycznych cechach fizycznej

budowy. Przez dziesięć lat byłem lekarzem wojskowym. Ja nie raz i nie sto razy widziałem trupy.

Nie tak jak większość dzisiejszych lekarzy, których cała medyczna wiedza polega na tym, że

przykładają chorym pijawki i każą się modlić. – Machnął dłonią.

– Gdzie służyliście?

– Na mauretańskim pograniczu i na Sycylii.

Rzeczywiście mógł się znać na rzeczy, jako że w Afryce ciągle trwała wojna, a na Sycylii

był zapewne w czasie perskiej inwazji, w trakcie której po obu stronach padło ponad pięćdziesiąt

tysięcy ofiar.

– Dobrze, doktorze – odezwałem się, tym razem z szacunkiem w głosie, gdyż

wnioskowałem, że ten człowiek mógł się odróżniać na korzyść od reszty szemranej medycznej

konfraterni. – Proszę mi powiedzieć, dlaczego uważacie, iż to właśnie Krankl, nie kto inny?

– Dwa lata temu Teobald złamał nogę. Paskudne złamanie. – Pokręcił głową. – Sam mu

składałem kości i to cud, że zaczął znowu chodzić.

– Tak było. Tak było – poważnym tonem poparł go Peiper.

– Zapewne nie cud, lecz wasze umiejętności – odparłem.

Medyk podziękował mi skinieniem.

– Czegoś tam się człowiek nauczył z Bożą pomocą – powiedział. – Ale nie w tym rzecz.

Tu widzę ślad złamania na kości w tym samym miejscu! Przypadek, powiecie?

– Dziwny byłby to przypadek, ale nie takie się zdarzały. Coś jeszcze?

– Teobald miał zawsze zdrowe zęby. Jak koń. I rok temu nagle tak mu zaczęło śmierdzieć

z gęby, że nawet biskup nie chciał siadać blisko niego. Bo trzeba wam wiedzieć, że nasz biskup

miał nie tylko czułe powonienie, lecz i delikatność niepozwalającą mu na znoszenie

obrzydliwych zapachów.

No proszę, a więc ja i Augustyn Schaeffer mieliśmy ze sobą coś wspólnego. Kto by

pomyślał...

– Obejrzałem sobie jego gębę, znaczy Teobalda, nie Jego Ekscelencji, rzecz jasna, i

zobaczyłem, że górna szczęka podeszła mu ropą. Uch, mistrzu Madderdin, ciąłem, czyściłem,

rwałem, dużo by gadać. Wymęczyłem tego biedaka tak, że kilka razy mi mdlał na stole, pomimo

że chłop był z niego, nie powiem, silny.

– Sam pomagałem go trzymać – oficer znowu poparł lekarza.

– Do czego zmierza ta długa opowieść?

– Ano do tego, że u tamtego trupa – wskazał palcem znajdujący się kilkanaście kroków

od nas dół – nie ma dokładnie tych samych czterech zębów, które wyrwałem Teobaldowi. A

reszta? Reszta jak malowanie! Zdrowe i silne.

– Na gwoździe i ciernie!

– Ano na gwoździe i ciernie – zgodził się ze mną, najwyraźniej zadowolony, że udało mu

się mnie przekonać, a przynajmniej zaniepokoić. – W życiu o czymś takim nie słyszałem.

– Czy znacie warunki, w których ludzkie ciało w kilka dni mogłoby się tak rozłożyć, by

przypominać zwłoki leżące ponad dwa miesiące w ziemi? – spytałem po chwili zastanowienia.

– Nie ma takiej możliwości – odparł stanowczo. – Chyba że – uniósł palec – wdała się w

sprawę siła nieczysta, gdyż...

– Siły nieczyste pozostawcie mnie – przerwałem mu stanowczo. – I ograniczcie się, jeśli

łaska, do konsultacji medycznej, nie metafizycznej.

– No więc jeśli chodzi o medycynę – wzruszył ramionami i dodatkowo rozłożył dłonie –

to medycyna jest w tym wypadku bezradna i takiego fenomenu nie tłumaczy.

– Czyli to nie Krankl...

– Na pewno Krankl! Potwierdzę jego tożsamość pod każdą przysięgą.

Musiał być naprawdę bardzo pewny siebie, gdyż ludzie tak łatwo nie sprzeczają się z

inkwizytorami.

– W takim razie chcecie powiedzieć, że ten, z kim rozmawiałem kilka dni temu, to nie był

Krankl. W takim razie chcecie powiedzieć, że ten, który tu mieszkał, od ponad dwóch miesięcy

nie był Kranklem. Właśnie to chcecie powiedzieć?

– O, bardzo przepraszam, wybaczcie, mistrzu inkwizytorze, ale od wyciągania wniosków

i rozwiązywania zagadek jesteście wy – rzekł stanowczym tonem. – Ja wyraziłem jedynie opinię

medyczną i na tym koniec.

Westchnąłem. Podwójnie ciężko, gdyż lekarz niewątpliwie miał rację, a poza tym

podobał mi się coraz bardziej, ponieważ sprawiał wrażenie człowieka o niezależnych poglądach i

silnej konstrukcji. Ciekawa odmiana w naszym świecie, gdzie ogromna większość ludzi trzęsła

portkami, kiedy tylko usłyszała słowo „inkwizytor”.

– Dobrze, dobrze. Dziękuję wam serdecznie. Wasza pomoc była naprawdę nieoceniona.

Nie wiem, czy wziął moje słowa za dobrą monetę (chociaż mówiłem szczerze), ale

uśmiechnął się szeroko.

– Muszę wam jednak surowo przykazać – obniżyłem głos – byście nikomu, powtarzam:

nikomu nie zdradzili tego, co od was przed chwilą usłyszałem.

– Jak sobie życzycie.

– Pamiętajcie, doktorze, że Święte Officjum nie znosi ludzi, którzy opowiadają o

tajemnicach śledztw prowadzonych przez inkwizytorów. Rozumiecie mnie? Dobrze mnie

rozumiecie?

– Nie zamierzam nikomu opowiadać o tym zdarzeniu – odparł, spoglądając na mnie spod

zmarszczonych brwi. – Wręcz przeciwnie: życzyłbym sobie trzymać się jak najdalej od podobnie

diabelskich spraw jak ta.

– Bardzo słusznie. I niech tak zostanie. Jeszcze raz bardzo wam dziękuję za pomoc.

Skinął mi głową i odszedł w stronę pałacu. I zostałem sam z kłopotem. Można

powiedzieć: jak zwykle. Musiałem zastanowić się nad całym tym zdumiewającym wydarzeniem.

Po pierwsze: medyk nie miał żadnego powodu, by mnie zwodzić, wręcz przeciwnie: musiałby

być idiotą, by wyssać z palca tak dziwną historię i opowiedzieć ją inkwizytorowi. Zwłaszcza że

wszystko, co dotyczyło operacji, jak również wyglądu trupa, dałoby się bez trudu sprawdzić. Po

drugie: żywego i w pełni sił Krankla widziałem zarówno ja, jak i wszyscy w pałacu. Po trzecie:

nie było sposobu, by jednodniowe zwłoki rozłożyły się tak, by przypominać trupa znajdującego

się ponad miesiąc w grobie. Z tych trzech faktów wynikał jeden wniosek: przez ponad miesiąc

nie mieliśmy do czynienia ani z Kranklem, ani z opętanym Kranklem, ani z demonem wcielonym

w Krankla, lecz z kimś zupełnie innym. Z kimś, kto usunął z drogi sekretarza biskupa i sam

przybrał jego postać. Kto wie czy nie ze złośliwym i silnym demonem, umiejącym manipulować

ludzkimi umysłami, tak że ofiary wierzyły, iż mają przed sobą zwyczajnego człowieka. Bądź też

z demonem potrafiącym naprawdę formować swe ciało w dowolny sposób i przybierać jakie

tylko chciał kształty. Krótko mówiąc: było gorzej, niż myślałem. W dodatku ja sam wypuściłem

tego demona spod swej władzy. Hm, no może w tych słowach znalazła się pewna doza przesady,

gdyż trudno powiedzieć, by Krankl (ciężko mi było nawet w myślach nazywać go inaczej)

kiedykolwiek znajdował się pod moją kontrolą lub bym kiedykolwiek mógł go rzeczywiście

pokonać i aresztować. Ale jednak moim świętym obowiązkiem było wypuścić na tę istotę

potężnych myśliwych i liczną nagonkę. A ja tego nie uczyniłem... Dlaczego jednak ten demon

mnie nie zabił? Czyż nie uczono nas, że demony szczególnie silnie nienawidzą inkwizytorów i z

pokonania ich czynią sobie powód do chluby oraz chwały? Może nie zabił mnie, ponieważ wolał

zdeprawować moją duszę? Przeciągnąć mnie na swoją stronę, posługując się podstępem oraz

wykrętną mową, półprawdami zmieszanymi z prawdą oraz łgarstwami? Spowodować, by moja

nieśmiertelna dusza była na wieki potępiona? Hmmm, czyż mogłem stanowić aż tak cenny łup

dla podobnie potężnego demona? Czemu nie? Należałem wszak do tych inkwizytorów, których

bystrość sądów i umiejętność uczenia się szły w parze z wiarą gorącą niczym wulkaniczna lawa.

Potrafiłem sobie wyobrazić, iż sukcesem w postaci przeciągnięcia mnie na stronę piekła taki

demon mógłby się potem chwalić na diabelskiej agorze przed całym szatańskim areopagiem i

zebrać entuzjastyczny poklask współplemieńców oraz wybitnie awansować w piekielnej

hierarchii.

Ale mogłem jedynie snuć domysły i żywić podejrzenia. Nie wiedziałem niczego na

pewno i musiałem nawet dopuszczać wersję przedstawioną przez samego Krankla, a mówiącą, iż

był prawowiernym (rzekłby kto: ortodoksyjnym) inkwizytorem, ukaranym i ściganym za literalne

trzymanie się zasad przyświecających działaniu Świętego Officjum.

– No i tak sprawy wyglądają – dość żałosnym tonem przerwał moje rozmyślanie Peiper. –

Co ja mam z tym zrobić, mistrzu inkwizytorze? Z tym wszystkim? – Zatoczył łuk rękoma.

– Każcie godnie pochować ciało. Na cmentarzu, w poświęconej ziemi. Napiszcie na

płycie, że to nieznany wędrowiec. I tak jak doktor, posłuchajcie mojej rady: nie opowiadajcie

nikomu o tym, co widzieliście i słyszeliście. – Odwróciłem twarz w stronę Giuseppe Francisco. –

Ciebie to również dotyczy, chłopcze.

– Ja tam jestem głuchy jak głuszec, mistrzu inkwizytorze. I ślepy jak sowa w południe.

Nic nie widziałem, nic nie słyszałem, a do powiedzenia mam tyle, co ryba pluskająca w wodzie.

Uśmiechnąłem się, słysząc jego słowa, zwłaszcza że były po mojej myśli.

– I niech tak zostanie – przykazałem.

***

Byłem zajęty od rana do nocy i dobrze byłoby powiedzieć, że „zajęty pasowaniem się z

siłą nieczystą”, lecz tak naprawdę musiałem kontrolować śledztwa, nadzorować postępowania,

pouczać podwładnych, wysłuchiwać skarg ze wszystkich stron, wypisywać raporty oraz

pilnować, pilnować, jeszcze raz pilnować, by ten garnek z wodą, pod którym rozpaliłem ogień,

ani nie wykipiał, ani nie ostygł. Krótko mówiąc, była to praca niewdzięczna i wyczerpująca, a

jedyne, z czego mogłem mieć satysfakcję, to fakt, iż wszystko toczyło się zgodnie z planem (a

przynajmniej w miarę zgodnie z planem). Jednak przyznam szczerze, iż nie tak wyobrażałem

sobie życie inkwizytora nadzorującego wielkie sprawy przeciw wierze. Przyznam, że dopiero

teraz zdałem sobie sprawę z tego, iż do tej pory, zajęty własnymi problemami, nie zwracałem

uwagi na to, jak pracuje Gregor. A przecież ponad rok dowodził nami w czasie szeroko

zakrojonego śledztwa. Zawsze był na posterunku, zawsze czuwał nad wszystkim i zawsze

wszystko wiedział. Teraz przypomniałem sobie również, jak dziwiłem się, widząc światło w jego

oknie i o północy, i czasem nawet nad ranem, i zastanawiałem się, co robi w samotności

(zwłaszcza że przykazywał, by mu nie przeszkadzać). Szczerze mówiąc, sądziłem, że zabawia się

lekturą, teraz zrozumiałem, iż najprawdopodobniej czytał raporty inkwizytorów oraz urzędników

i na ich podstawie sporządzał raporty własne. Oraz słał listy przeróżnym notablom i oficjelom, by

powiadomić ich o postępie prac. A także zapewne odpowiadał na skargi. Oczywiście, że nie

wszystkie, wtedy (wiedziałem to z własnego doświadczenia) nie miałby już czasu na nic innego.

Ale kiedy skargi przychodziły z wielkich domów arystokratycznych, z arcybiskupich kancelarii

lub nawet z cesarskiego albo papieskiego dworu, wtedy przecież nie wolno było takich pretensji

lekceważyć. Nie powiem, by fascynowała mnie przemiana w urzędnika, jakiej musiałem dokonać

dla dobra śledztwa, i przyznam również, że oferta z Hez-hezronu przekazana ustami Stockmeiera

zaczęła mi się jawić w nieco innym świetle niż na początku. A i wątpliwości, których cały

wachlarz rozpostarł przede mną Gregor Vogelbrandt, również na pewno przyczyniły się do

znaczącego spadku entuzjazmu, jaki czułem dla perspektywy awansu. Zacząłem się zastanawiać,

czy aby na pewno pragnę takiego wywyższenia i czy nie lepiej się sprawdzę w roli wytrawnego

szermierza, a nie w roli znużonego generała.

W każdym razie uznałem, że nadszedł najwyższy czas, bym znowu odwiedził klasztor,

nie tylko by pofolgować chuci na chętnym ciałku siostry Anny, lecz by załatwić również inną

sprawę, sprawę dużo istotniejszą niż puszczenie wodzy żądzy. Sprawę, nad którą sporo już

myślałem i dla której nie znalazłem jeszcze do końca satysfakcjonującego rozwiązania. Miałem

jednak nadzieję, że pobyt w klasztorze, nawet krótki, podsunie mi jakiś pomysł.

W siedzibie adelanek byłem niespodziewanym gościem, ale siostra Anna zaróżowiona,

uśmiechnięta i zadowolona z siebie powitała mnie z radością, która nawet jeśli nie była szczera,

to szczerość znakomicie udawała.

– Potłuściałaś. – Uszczypnąłem ją delikatnie w policzek.

Roześmiała się dźwięcznie.

– Cała kuchnia jest teraz na moje rozkazy, a zawsze miałam słabość do tłustych mięs i

słodyczy. – Pokręciła głową. – Muszę przestać sobie folgować i wprowadzić trochę – teatralnie

wzniosła oczy do nieba i złożyła dłonie na piersi – ascezy.

– Może spleśniały chleb i woda z kałuży? – zaproponowałem.

– O, to, to. – Stuknęła mnie paluszkiem w pierś. – Czemu tak długo was nie było? –

zapytała tym razem z kapryśną pretensją w głosie. – Sądziłam, że byliście zadowoleni z mojego

towarzystwa, a taka długa nieobecność – obróciła się do mnie bokiem i spochmurniała – uraziła

mnie i obraziła.

Położyłem dłoń na ramieniu dziewczyny i przyciągnąłem ją do siebie.

– Mam nadzieję, że dziś wieczorem i w nocy rozpędzę na cztery wiatry te urazy oraz

obrazy. – Nachyliłem się nad nią i poczułem świeży zapach skóry oraz włosów. – I udowodnię ci,

że przed przyjazdem powstrzymywała mnie tylko i wyłącznie inkwizytorska służba, a nie niechęć

do ciebie. A inkwizytorskiej służbie ustąpić musisz nawet ty, moja miła, mimo swej urody oraz

wdzięku.

Rozchmurzyła się i ścisnęła mi dłoń.

– No dobrze, dam wam szansę na odkupienie win – powiedziała łaskawie. – Ale zważcie,

że moja miłość do was zdołała już mocno ostygnąć. I będziecie musieli często i gęsto podrzucać

do pieca, by ją z powrotem rozpalić!

***

Leżeliśmy w skotłowanej pościeli. Siostra Anna drapnęła mnie paznokciami w pierś, aż

syknąłem, a potem poprawiła ugryzieniem w ramię.

– Jeszcze – mruknęła. – No! Jeszcze!

Pocałowałem ją prosto w usta i zaśmiałem się.

– Zmiłuj się, moja miła, daj mu odetchnąć. Ja jestem na twoje rozkazy, ale on nie

przyjmuje ich od nikogo, a sama przyznasz, że spracował się dzisiaj setnie. – Zerknąłem w stronę

zamkniętych okiennic, za którymi jaśniało już szarawe światło poranka.

– A jak go ładnie poproszę?– Wystudiowanym ruchem oblizała usta. Miała różowy,

zgrabny języczek.

– Poprosisz go ładnie za chwilę, najpierw chciałbym cię o coś zapytać.

– No proszę, proszę. – Podparła się na łokciu, a jej jędrne piersi zakołysały się wdzięcznie

przy tym ruchu. – Będziemy rozmawiać. Coś takiego! Co za, powiedziałabym, odmiana!

Siostra Anna była naprawdę zabawna i teraz tym bardziej żałowałem, że odwiedziłem ją

dopiero po tak długim czasie. No ale cóż: non nobis, Domine, non nobis...

– Z tego, co doniósł mi Hoffman, po przesłuchaniach uwięziono siostrę Augustynę w celi.

Żyje jeszcze, mam nadzieję?

– Kazaliście, żeby żyła, więc żyje. Wasz towarzysz ostrożnie ją przesłuchiwał, to nawet

nieźle się miewa. Kazałam ją dobrze karmić, bo wierzyłam, że zadecydujecie prędzej czy później

o jej losie.

– Co ty byś uczyniła?

Położyła się na plecach i założyła dłonie pod głowę.

– Za to dziecko rzucone świniom? Kazałabym, by odpłacono jej tym samym.

– Też o tym myślałem – mruknąłem.

– Ja nie jestem święta. Sami wiecie, że iskry bożej i powołania do zakonnych wyrzeczeń

to się u mnie nie uświadczy. – Roześmiała się. – Ale cieszyć się życiem i męskim towarzystwem

to jedna sprawa, a zabijać malutkie dzieci – spoważniała – to druga sprawa. Jeszcze udusić

noworodka, to zrozumiem, bo przecież sami wiecie, niejednej matce się takie rzeczy zdarzają,

czy to ze strachu, czy ze wstydu, czy z rozpaczy. – Zapatrzyła się w sufit i zastanawiałem się, czy

przypadkiem nie opowiada o własnych doświadczeniach. – Ale rzucić świniom? O nie, mistrzu

inkwizytorze. Jak można tyle mieć w sobie nawet nie braku miłosierdzia, a pogardy dla drugiego

bożego stworzenia?

Westchnęła głęboko, po czym szybko przetarła oczy wierzchem dłoni. I jakby tym

ruchem zmazała cały smutek, gdyż odwróciła do mnie znowu poweselałą twarz.

– Nie myślmy o tym. – Dłoń Anny zjechała na moje podbrzusze. – Oho, budzi się!

Zatrzymałem jej rękę.

– Jeszcze chwila, moja miła. Powiedz, co mam z nią zrobić, by Augustynie odpłacić

pięknym za nadobne? Jesteś mądrą kobietą, przyznam nawet: mądrzejszą, niż sądziłem. Co

doradzisz inkwizytorowi?

Moje pytanie najwyraźniej zdziwiło dziewczynę. Zastukała palcami w moją pierś.

– Oddajcie ją mnie – zdecydowała w końcu.

– Co takiego?

– Ano tak. Pozostawcie do mojej dyspozycji i jurysdykcji. W końcu ja tu jestem teraz –

pokazała w uśmiechu białe, równe zęby – przeoryszą. No, dokładniej mówiąc: prawie że

przeoryszą...

– Święte Officjum pomoże ci, by to „prawie że” zniknęło – obiecałem.

– Mam nadzieję. To co? Zostawicie ją mnie?

– W sumie dlaczego nie? Podpiszę jutro, znaczy... – westchnąłem, patrząc na okiennice –

dzisiaj, stosowne dokumenty.

– Nie ciekawi was, co z nią uczynię? – Wskoczyła na mnie i położyła się, opierając łokcie

na mojej piersi.

– Ciekawi – odparłem.

– Każę ją zamurować żywcem w piwnicy. Zawsze bałam się tam schodzić, a wiecie

dlaczego? Bo w naszych piwnicach jest mnóstwo szczurów. Niech sobie Augustyna żyje tam ze

szczurami i zobaczymy, ile minie czasu, zanim kto kogo zeżre.

Klepnąłem mniszkę w pośladki i roześmiałem się.

– Przedni pomysł – powiedziałem. – Lecz nie uwierzę, że to zemsta za dziecko, którego

nigdy nie widziałaś na oczy. Powiedz lepiej, jaką krzywdę wyrządziła ci ta Augustyna?

– Nieważne. – Skrzywiła się. – Zresztą żadna tajemnica. – Wzruszyła po chwili

ramionami, widząc, że nie spuszczam z niej wzroku. – Tu wszystkie mniszki o tym wiedzą, że

pomiatała mną jak najgorszą kuchtą. Żeby nie Konstancja i Matylda, które wiedziały, że goście

mnie lubią, toby mnie pewnie nawet zabiła. A ile się nasłuchałam od niej obelżywych słów,

przekleństw, to ja tylko wiem. I wiecie co, mistrzu inkwizytorze? – Spojrzała mi prosto w oczy. –

Tu nie chodzi o zemstę, ale o wiadomość. O przesłanie wiadomości. Wiecie, jakiejż to

wiadomości?

No i proszę, na co mi przyszło, że dziewuszka, którą traktowałem jak apetyczne mięsko,

miała ochotę przepytywać mnie na okoliczność biegłości rozumowania.

– Tak, moja miła, domyślam się – odparłem łagodnie. – To wiadomość dla innych

mniszek, jak kończą ludzie, którzy ci dopiekli.

Skinęła głową z poważną miną.

– Będę dobrą ksienią – powiedziała uroczyście i wiedziałem, że obiecuje to sobie samej,

nie mnie. – Nie taką wściekłą suką jak Matylda i Konstancja. Ale w kaszę nie dam sobie

dmuchać! Co to, to nie!

Pogłaskałem Annę po policzku, a jej twarz złagodniała pod dotykiem moich palców.

– Słowo „dmuchanie”, które wypowiedziałaś, nasunęło mi coś na myśl, lecz nie wiem,

czy mogę tę myśl wypowiedzieć, nie narażając się na twój gniew.

Parsknęła śmiechem.

– Narazicie się potężnie, jeśli nie powiecie – rzekła i usadowiła się na mnie wygodnie. –

No! – ponagliła. – Do dzieła!

Tym razem to

ja poprosiłem Stockmeiera o spotkanie i kiedy pojawiłem się w jego kwaterze, musiałem

przyznać, że przez ostatnie dni nabrała ona dodatkowej urody. W pokoju obok, zmienionym, jak

zauważyłem, w kąpielowy, dostrzegłem ogromną, zdobioną i rzeźbioną wannę srebrnego koloru.

Coś mi mówiło, że nie jest to jedynie posrebrzana miedź. Ile mogła kosztować wanna z litego

srebra? Cóż, nie musiałem sobie podobnym problemem zawracać głowy, gdyż i tak byłem

pewien, że taka suma znajduje się nie tylko poza moim zasięgiem, lecz również pojmowaniem.

– Świetnie, że cię widzę, Mordimerze! – Stockmeier rozpromienił się na mój widok. –

Powiedz, drogi przyjacielu, kiedy wybierasz się do Hezu? Pamiętaj, że jak tylko odbierzesz

nominację oraz listy wartościowe i pisma po...

– Nie wybieram się do Hezu, Erichu – nie zawahałem się mu przerwać.

Przez chwilę wyglądał, jakby nie rozumiał właściwego znaczenia tych słów.

– Ależ musisz – powiedział. – Przecież inaczej nie odbierzesz... – zatrzymał się w pół

zdania. – Ty nie chcesz tej nominacji – dokończył i prychnął jak koń. – Co za czasy, co za czasy!

– Powinienem dokończyć śledztwo – oznajmiłem rzeczowym tonem. – Poza tym zdałem

sobie sprawę z faktu, iż są bracia, którzy lepiej poradzą sobie z podobnym zadaniem. Uważam,

że powinienem się jeszcze wiele uczyć pod przewodnictwem starszych i bardziej

doświadczonych inkwizytorów, zanim sam zacznę dowodzić.

– Strach cię obleciał, co? – skwitował złośliwie mój wywód.

– Jeśli chcesz na to patrzeć w taki sposób, nie mogę ci tego zabronić. – Wzruszyłem

ramionami. – Aczkolwiek pozwolę sobie powiedzieć, że może lepiej wychodzi ci rachowanie

słupków arytmetycznych niż spoglądanie w głąb ludzkiej duszy.

– Chcesz mnie obrazić? – Z satysfakcją zauważyłem, że policzki Stockmeiera pokryły się

rumieńcem.

– Ja? Człowieka, który za pomocą pióra oraz inkaustu co dzień odważnie pasuje się z

demonami błędów matematycznych? Gdzieżbym śmiał! Toż twoje życie przypomina bieg po

ostrzu!

Na początku sądziłem, że wybuchnie gniewem, jednak on tylko się roześmiał, i to, jak mi

się wydawało, całkiem szczerze.

– Masz plugawy jęzor, Mordimerze, i radziłbym ci go codziennie trzeć ługiem i szczotką,

bo kiedyś sprowadzi na ciebie biedę.

– Zauważ, drogi Erichu, że zaledwie odpowiedziałem niegrzecznością na grubiaństwo –

odparłem łagodnie.

– Czy raczej grubiaństwem na niewinny żart – sprostował mnie.

– Umówmy się, że niegrzecznością na niegrzeczność, i będziemy kwita.

Po chwili zastanowienia skinął głową.

– Niech i tak będzie – rzekł. – A skoro nie jedziesz do Hezu i do Ostrawy, co w takim

razie zamierzasz?

– Poproszę o przysłanie mi pod komendę dodatkowych inkwizytorów, którzy na pewno

chętnie zdejmą z moich barków wiele obowiązków administracyjnej natury, sam natomiast

skupię się na poprowadzeniu...

– W Hezie nie brano pod uwagę twojej odmowy – przerwał mi bezceremonialnie. – I w

związku z powyższym do Luthoff skierowano innego inkwizytora. Na pocieszenie mogę ci tylko

powiedzieć, że to człowiek równie młody jak ty i równie gorącego serca.

– Ależ... – straciłem język w gębie. – Ależ...

– Nie ma o czym gadać. Decyzja została podjęta.

– To bezprawie – powiedziałem i byłem naprawdę wściekły. – Inkwizytora stojącego na

czele śledztwa wolno zdymisjonować jedynie wtedy, kiedy popełni rażące błędy w sztuce. A te

błędy musi stwierdzić komisja złożona przynajmniej z pięciu inkwizytorów o co najmniej

dziesięcioletnim stażu.

– Świetnie znasz prawo – pochwalił mnie ironicznym tonem. – Tylko że ciebie nikt nie

dymisjonował. Zostałeś awansowany, Mordimerze. Zamierzasz napisać może list do biskupiej

kancelarii, w którym wyłuszczysz, jak bardzo jesteś niezadowolony z awansu i jak wielką

zrobiono ci krzywdę, mianując jednym z najmłodszych przełożonych oddziałów w historii

Inkwizytorium?

– Nie – rzekłem przez zaciśnięte zęby. – Nie zamierzam się skarżyć. W takim razie wrócę

do Bielstadt i...

– Mordimerze, przecież zostałeś wykreślony z rejestru inkwizytorów w Bielstadt! Zresztą

jak wy wszyscy. Tam przyjeżdża nowy przełożony z wybranymi przez siebie ludźmi.

– Nie rozumiem. – Cofnąłem się o krok, a myśli w mojej głowie galopowały jak oszalałe.

– Co ja mam... Co ja mam w takim razie ze sobą zrobić?

Znowu prychnął, a zaraz potem wzruszył niecierpliwie ramionami.

– Nie mam pojęcia. I tak już za wiele czasu poświęciłem na grzeczności, do których nie

byłem obowiązany. Zagmatwałeś prostą sytuację, Mordimerze, i ciężko mi teraz powiedzieć,

jakie kroki zostaną podjęte przez naszych przełożonych. Jedyne, co mogę ci poradzić, to: czekaj

na decyzję z Hez-hezronu. Kancelaria biskupa kiedyś zajmie się twoim problemem.

Słowo „kiedyś” nie brzmiało dobrze w tym kontekście. Bo co miałem począć do czasu,

jak „kiedyś” zamieni się w „teraz”? Gdzie miałem mieszkać i co miałem jeść? No i, rzecz jasna,

w jaki sposób miałem walczyć z armią diabła, będąc inkwizytorem bez przydziału, a co za tym

idzie – bez służbowych zleceń?

Stockmeier musiał zauważyć moją minę i kto wie, może zrobiło mu się żal waszego

uniżonego sługi, bowiem poklepał mnie po ramieniu końcówkami palców.

– Nie ty pierwszy znalazłeś się w podobnej sytuacji – stwierdził. – Mogę ci jedynie

poradzić, byś jechał czym prędzej do Hezu i popędził kancelarię w kwestii wydania decyzji w

twojej sprawie. Będziesz mógł mieszkać i jeść w siedzibie heskiego Inkwizytorium, ale żadnej

gotówki nie dostaniesz, chyba że ubłagasz chłopaków o drobne wsparcie...

Właśnie tak! To mi się marzyło. Przyjechać do Hezu nie jako opromieniony sławą

inkwizytor z prowincji, wschodząca gwiazda pierwszej wielkości i jasności, lecz w charakterze

żebraka dopraszającego się resztek z pańskiego stołu i niemającego najmniejszego pojęcia, co się

z nim wydarzy następnego dnia. Prędzej zdechnę, pomyślałem.

– Przemyślę twoją propozycję – rzekłem.

W tej chwili skłonny byłem stanąć przy murze i tłuc z całych sił moją głupią głową w

kamienie. Kłopoty, z jakich zrezygnowałem za namową Vogelbrandta, wydawały się niczym

wobec kłopotów, na jakie naraziła mnie odmowa awansu. Oczywiście nie mogłem w tym

momencie powiedzieć Stockmeierowi: „Nie bierz moich poprzednich słów pod uwagę! Jadę do

Ostrawy!”. Po pierwsze, nie zgodziłby się, po drugie, gdyby się nie zgodził, wtedy przeżyłbym

naprawdę wielkie upokorzenie. Zatrzymałem się jeszcze na chwilę, gdyż pewna rzecz wymagała

wyjaśnienia.

– Powiedziałeś, powiedziałeś... że do Bielstadt przyjeżdża nowy przełożony oddziału. Co

w takim razie stanie się z Gregorem Vogelbrandtem? Co z Hoffmanem i Voerterem?

– Twoi koledzy zostaną przydzieleni nowemu inkwizytorowi, by wspomagać go

doświadczeniem nabranym w tej sprawie. Natomiast Gregor... – kąciki ust Stockmeiera uniosły

się minimalnie – otrzyma najprawdopodobniej propozycję objęcia oddziału w Ostrawie. I sądzę,

że nie będzie miał oporów przed przyjęciem tego zaszczytu.

Pociemniało mi w oczach.

– Jak to Gregor? Niby skąd...

– Ciekawe, prawda? – przerwał mi inkwizytor z Hezu. – Okazało się, że Vogelbrandt

wiedział lub przypuszczał, że twoja decyzja będzie odmowna, i zgłosił swój akces do objęcia

nowego stanowiska, w razie gdybyś ty się nie zdecydował. Wiem, że Gregor przedstawił również

zaświadczenia lekarskie dokumentujące, iż znajduje się w pełni sił umysłowych oraz fizycznych,

dokonał także aktu samokrytyki i skruchy za to, że początkowo nie poparł cię w sprawie

strasznego spisku, jaki odkryłeś. To spowodowało, że jego notowania znacznie poszły w górę w

heskiej kancelarii i przykazano mi zaproponować mu stanowisko, kiedy tylko ty odmówisz

przyjęcia podobnego zaszczytu, co właśnie się wydarzyło... – Stockmeier pokręcił głową. – Do

czegoż to dochodzi na świecie... – dodał z nietajonym, choć nie natrętnym obrzydzeniem w

głosie. Niewątpliwie jednak moja decyzja mocno go zniesmaczyła.

– Uprzejmie dziękuję za łaskawe objaśnienia, Erichu – zdołałem powiedzieć, choć

poruszanie ustami przyszło mi z pewnym trudem. – Mam nadzieję, że wszelkie sprawy dobrze

się tu ułożą.

– I tobie życzę pomyślności. – Uśmiechnął się do mnie. – Oraz – uniósł palec – szczęścia,

bo ono będzie ci naprawdę potrzebne.

– Tak. Oczywiście. Żegnaj, Erichu.

– Powinienem wrócić do Hezu za kilkanaście tygodni – jego głos zatrzymał mnie przy

otwartych drzwiach. – Jeśli będziesz tam jeszcze, nie wahaj się mnie poszukać. Opowiem ci, w

jaki sposób zakończyły się tutaj sprawy. Może też będę mógł jakoś ci pomóc. – Spojrzał

uważnie. – Bo wykonałeś naprawdę kawał dobrej roboty, inkwizytorze Madderdin. Gdyby

funkcjonariusz prowadzący sprawę dostawał procent od wartości skonfiskowanych dóbr, to ty,

twoje dzieci i prawnuki twoich prawnuków nie miałyby powodów kłopotać się o majątek.

– Pocieszające – mruknąłem i zamknąłem za sobą drzwi.

Powstrzymałem się od pustych gestów w rodzaju tłuczenia pięścią w ścianę, walenia

głową w mur lub głośnego przeklinania. Szedłem, jakby ktoś inny kierował moimi krokami.

Jakbym był marionetką z przyczepionymi do rąk i nóg sznurkami, którą steruje niezbyt zręczny

lalkarz. Oto się nazywa piękna katastrofa! I pomyśleć, że sprokurowałem ją sobie sam na swoje

własne życzenie.

Rozdział XV

Gość

Kazałem karczmarzowi, by przyniósł mi do pokoju

trzy flaszki wina, ponieważ solennie postanowiłem sobie i obiecałem, że upiję się niczym świnia,

a owe butelczyny miały być tegoż spijania się dobrym początkiem. Spić się chciałem nie tyle

nawet z żalu, ile z poczucia bezsilności oraz świadomości, iż przez dłuższy czas niewiele w

moim życiu będzie zależeć ode mnie samego, a jedynie od tego, jak wielcy gracze zechcą

przestawić pionek z plakietką „Mordimer Madderdin”. I nie mogłem mieć szczególnej nadziei, że

szybko przestawią go do pierwszego szeregu, tak bym stał się znowu hetmanem, czyli zajął

miejsce, jakie należało mi się z racji zasług oraz zdolności.

Kończyłem właśnie drugą butelkę, obserwując przez otwarte okno zachodzące słońce i

smętnie myśląc, jak celnie ten widok opadającego ku ziemi promiennego olbrzyma pasuje do

mojej dramatycznej sytuacji. I nagle poczułem się nieswojo. Tak jakby ktoś spoglądał na moje

plecy. Co było całkowicie niemożliwe, gdyż po pierwsze, zamknąłem drzwi na skobel, a po

drugie, chociaż słuchu nie mam tak wyczulonego jak węchu, to jednak niejeden świstak mógłby

mi pozazdrościć tego zmysłu. Gwałtownie odwróciłem się i zobaczyłem, że na krześle koło drzwi

siedzi wysoki mężczyzna o zmiętej twarzy i obwisłych wąsach. Na palcu miał herbowy sygnet, a

u pasa nosił szablę z wysadzaną zielonymi i czerwonymi kamieniami, zapewne wielce kosztowną

rękojeścią. Z pochwy za pasem wyrwałem sztylet (zapewniam was, mili moi, że dokonałem tego

ruchem szybszym niż trzepot skrzydeł ćmy) i zerwałem się z łóżka.

– Kim, u diabła, jesteś i jak tu wszedłeś?

Szlachcic siedział nieporuszony moim wybuchem i bynajmniej nie przestraszony

widokiem długiego na dłoń ostrza. Nie wiem, czy zdawał sobie sprawę, że ten nóż był ostry

niczym najlepsza brzytwa i w plasterki kroił nawet zmrożone mięso. Kto wie, może się jeszcze

przekona o zaletach mego ostrza, pomyślałem.

– Jestem przyjacielem. – Uśmiechnął się szeroko, pokazując długie, żółte zęby. – A

przyjaciele nie potrzebują zaproszenia ani nie muszą kłopotać się stukaniem. I nie wita się ich na

głos, wzywając szatańskiego imienia – dodał z wyraźną przyganą. – Czyż nie mam racji?

Jak widać, ten człowiek nie miał na razie ochoty, by mnie zabić lub obrabować, więc nie

spuszczając z niego wzroku, usiadłem z powrotem na brzegu łóżka.

– Zwykle pamiętam moich przyjaciół. A was jakoś sobie nie przypominam...

– Przypomnę więc, że ostatnio dałem ci całą godzinę na przemyślenie zalet oraz wad

wypływających z naszej znajomości – odpowiedział. – Czy mogę poczęstować się winem?

Straciłem język w gębie. Chciałem coś odpowiedzieć, podsumować jakimś mądrym,

odważnie zuchwałym lub szyderczym zdaniem jego wypowiedź, ale w głowie miałem jedynie

całkowitą pustkę. Tymczasem mój gość przypatrywał mi się z życzliwą uwagą.

– Proszę was, częstujcie się – bąknąłem wreszcie, nadal nie mogąc zebrać myśli.

Szlachcic był na tyle grzeczny, iż zajął się napełnieniem sobie kubka winem. Potem

posmakował i zmrużył oczy.

– Pozbawione szlachetności, lecz nie całkiem wyzbyte z wdzięku – zawyrokował tonem

znawcy. – To wino jest jak młoda wiejska dzieweczka. Ucieka, kluczy i chowa się z radosnym

chichotem, by jednak po chwili zniknąć, nie zostawiając nic prócz zapachu kwiatów i... uwaga!

nadziei, że następne spotkanie będzie owocniejsze.

– Jesteście, jak słyszę, smakoszem – z trudem dokończyłem zdanie, tak miałem

wysuszone gardło. Odchrząknąłem i upiłem łyk. Może byłem tylko prostym chłopakiem z gminu,

ale smak tego trunku za nic w świecie nie kojarzył mi się z żadną dzieweczką. Wiejską, nieśmiałą

czy jakąkolwiek inną.

– Smakoszem? O nie. Jedynie człowiekiem lubiącym kosztować trunki oraz potrawy i

znajdującym upodobanie raczej do rozcierania wina po podniebieniu niż – zerknął na stół, na

którym stała opróżniona przeze mnie flasza – żłopiącym je bez umiarkowania. Pamiętam

bowiem, co w wyniku nadużywania trunków przydarzyło się nawet tak dostojnej osobie jak nasz

praojciec Noe.

– To prawda. Lecz czyż dostojny król Ankajos, choć był synem samego Posejdona, nie

zaznał jeszcze większego nieszczęścia, chociaż pucharu z winem nie zdołał nawet przechylić do

ust?

Mój gość zmarszczył brwi.

– A czyż Szatan nie zakopał pod pierwszym krzewem winorośli ścierw lwa, owcy i świni,

by spowodować, że człowiek pijący wino będzie od tego czasu dziki, głupi i skłonny tarzać się

błocie?

– Jednak Homer napisał, że wino rozwesela serce człowiecze...

– Pomyśl, Mordimerze, do jak wielu zbrodni doprowadziło pożądanie wina. Przecież

właśnie z powodu dorodnej winnicy grzeszna Jezabel namówiła króla Achaba, by zdradziecko

zamordował swego wasala i przyjaciela.

– Lecz z drugiej strony ileż radości dał ten trunek ludziom pogodnego usposobienia! Czyż

nie napisał Horacy: „Teraz wina opróżniajmy puchary, teraz tańcujmy swobodnie” i czyż nie

dodał zaraz potem: „Śmiertelnikowi wszystko winno być dostępne”?

– A czy opity winem lud Izraela nie hołdował złotemu cielcowi, zapominając o boskich

prawach i przysiędze wierności złożonej Jedynemu Panu? Zapominasz, że dopiero rzeź

wszystkich zdrajców odnowiła Przymierze? – Uniósł groźnie palec, a jego oczy się zwęziły.

– Byli głodni, nie pijani – powiedziałem. – I modliliby się nawet do twojego

wyciągniętego palca, gdyby tylko mogli się dzięki temu nażreć... A ja bynajmniej nie

nadużywam wina, lecz są takie chwile w życiu człowieka, kiedy na realność lepiej spuścić

zasłonę słodkiego oszołomienia i zapomnienia.

Mój gość nie rozpogodził się i nadal popatrywał na mnie surowo.

– Jak możesz w ten sposób postępować, Mordimerze? – rzekł z nieukrywaną naganą w

głosie. – Jesteś inkwizytorem, Sługą Bożym, mieczem w ręku Pana. Jak więc śmiesz odwoływać

się do obrzydliwych pogańskich wierzeń, do złośliwych demonów, które czczono jako bóstwa,

do pogańskich poetów, których strofy niewarte są nawet splunięcia dobrego chrześcijanina?

Na początku sądziłem, że zechce zganić mnie za nadmierne, jego zdaniem, korzystanie z

trunkowych uciech, a tu proszę bardzo, okazało się, że ma na myśli coś znacznie poważniejszego.

– To jedynie historia – powiedziałem łagodnie. – Martwa niczym ruiny Illium. Odebrałem

wykształcenie, które kazało mi zapoznać się z antycznymi autorami, takimi jak...

– Nie interesuje mnie twoje wykształcenie – przerwał mi bezceremonialnie. – Chociaż nie

namawiam cię bynajmniej, byś wyrzucił z głowy i pamięci wszystko czego cię nauczono. Ale

dobry chrześcijanin powinien odwoływać się do słów Pisma Świętego! Nie do pogańskich

opowieści, historyjek, bajań oraz legend! Nie do wydumanych teorii dyktowanych przez samego

diabła. A więc nie do tych wszystkich Arystotelesów i Platonów, nie do Homerów, Eurypidesów

czy Wergiliuszy...

Rozłożyłem pojednawczo dłonie. Poglądy prezentowane przez mego gościa nie były

niczym niezwykłym w naszym świecie. Wielu księży, biskupów oraz kardynałów, również

niektórzy inkwizytorzy węszyli zło we wszystkim, co pochodziło spoza chrześcijaństwa. Wielu

jednak widziało w pogańskich opowieściach jedynie niewinne bajania, a czytając Homera lub

Wergiliusza, zachwycało się nie zmaganiami antycznych bogów i bohaterów, lecz pięknem oraz

lekkością strof. Jedni biskupi mieli w swych zbiorach rzeźby przedstawiające greckich herosów i

bóstwa oraz malowidła obrazujące słynne sceny mitologiczne, inni biskupi na terenach od nich

zależnych kazali niszczyć podobne dzieła sztuki. Papieże czasami opowiadali się po tej, czasami

po tamtej stronie konfliktu, a najczęściej nie zabierali w ogóle głosu na powyższy temat,

pozwalając sprawom toczyć się bez ich udziału. W Inkwizytorium pojawiały się głosy, iż

kolekcjonowanie malowideł i rzeźb przedstawiających antyczne bóstwa jest niczym innym niż

złamaniem pierwszego przykazania, ale zbyt wiele zbyt poważanych i wpływowych person

posiadało podobne kolekcje, byśmy mieli zawracać sobie głowę tym, kto w jaki sposób ozdabia

salon.

– Zło jest niczym dym, Mordimerze – powiedział. – Czasem bucha wielką, gorącą

chmurą, by objąć i spopielić wszystko na swej drodze, czasem leniwą strużką sączy się przez

dziurkę od klucza. Każde na swój sposób jest straszliwe i każde na swój sposób niebezpieczne. I

z każdym trzeba walczyć. Walczyć dzielnie i bez wytchnienia, gdyż w innym wypadku strużka

płynąca z dziurki od klucza rychło wypełni komnaty twego serca oraz umysłu tak szczelnie, że

nie będziesz już widział nic poza dymem i nie będziesz już oddychał niczym innym niż zatrute

opary.

Z całą pewnością ten mężczyzna zgrabnie się wysławiał, lecz nie zamierzałem bawić się z

nim dłużej w dyskusje o zaletach i wadach trunków oraz o tym, czy należy odwoływać się do

pogańskiej kultury, czy też przyjąć, że wszystko, co wydarzyło się przed narodzinami Jezusa, nie

jest warte ani poznania, ani uwagi. Interesowały mnie dużo poważniejsze zagadnienia, a

mianowicie odpowiedzi na pytania, kim jest mój gość oraz w jakim celu pofatygował się, by

mnie odwiedzić.

– Bardzo pięknie. Lecz skończmy z tą słowną szermierką – rzekłem. – I powiedzcie teraz,

z łaski swojej, dlaczego mam zaufać, że jesteście tym, za kogo się podajecie i kogo wcześniej

widziałem w pałacu biskupa?

Uśmiechnął się dobrotliwie i choć, przysiągłbym! nie wykonał żadnego gestu ani nie

wypowiedział żadnego zaklęcia, nagle poczułem, że znowu znieruchomiałem niczym kamienna

rzeźba. Przyznam szczerze, że miałem już serdecznie dość podobnych wrażeń, zwłaszcza

postępującego za nimi uczucia przemożnej bezradności. Minęło kilka chwil i poczułem, że

kajdany uroku ustąpiły. Znowu mogłem poruszać się i mówić.

– Znalazłem trupa Krankla, którego wykopano w biskupim ogrodzie – oznajmiłem. –

Chcę wiedzieć, kim jesteście wy, którzy przybraliście postać tego człowieka? A poza tym

dlaczego zabiliście Krankla? Cóż takiego strasznego uczynił sekretarz biskupa poza tym, że

obdzielał swymi łaskami wszystkie dziewczęta i kobiety na prawo i lewo?

– Jakże łagodnie nazywasz grzeszne łajdaczenie się! – Znowu zmarszczył brwi.

– Łajdaczą się kobiety – mruknąłem. – Mężczyzna co najwyżej daje konieczny upust

zgromadzonej w nim chuci, by oczyścić w ten sposób z żądzy ciało oraz umysł. A wiedzcie, że to

wszystko ma na celu – uniosłem dłoń i zawiesiłem na chwilę głos – lepsze służenie sprawom

duchowym. Wyrzucenie nasienia jest podobne do wylania oliwy na wzburzone morskie fale, lecz

w tym wypadku mówimy o sztormie męskiej chuci, który należy zgasić fizycznym aktem, by

uspokoić umysł i spokojny już wykorzystać do zbożnych celów... Tak to właśnie, moim zdaniem,

wygląda.

Spojrzał na mnie i pokiwał poważnie głową, lecz z wyrazu jego twarzy poznawałem, że

raczej jest rozbawiony. Groźne V tworzone przez nastroszone brwi zniknęło z jego czoła.

– Czyli podsumowując: chędożysz dziwki, by być lepszym chrześcijaninem... Cóż,

zajmujące podejście. Skłamałbym, mówiąc, że mi nieznane, lecz zawsze uważałem je co

najmniej za kontrowersyjne. Jednak jeśli chodzi o twój przypadek – skrzywił usta – musisz

wiedzieć, że wiernym Sługom Bożym wybacza się więcej niż zwykłym ludziom, chociaż

również – znowu uniósł palec – więcej się od nich wymaga.

– Za pozwoleniem, lecz nie mówimy o mnie, a o sekretarzu biskupa. Swoim życiem i

swoim sumieniem zajmę się sam, jeśli pozwolicie. Wróćmy lepiej do moich pytań. Kim, na

gwoździe i ciernie, jesteście?!

– W tym wypadku nic się nie zmieniło od naszego ostatniego spotkania. Wtedy mówiłem

prawdę i teraz mówię prawdę: jestem inkwizytorem, jak i ty, Mordimerze. Nic tego nie zmieni.

Ani fakt, że jestem ścigany oraz poszukiwany, ani twoje powątpiewania. Nie jestem ani

demonem, ani czarnoksiężnikiem, choć przyznam, że nie są mi obce moce, którymi posługują się

oba te rodzaje wrogów wiary i wrogów rodzaju ludzkiego. Lecz znajomość nie oznacza

przynależności, czyż nie mam racji?

Prychnąłem, by wiedział, że powaga jego głosu i przekonujące spojrzenie nie są w stanie

mnie omotać.

– Czy cesarz jest szlachcicem? – zapytał, a ja zbity z tropu machinalnie przytaknąłem.

– Ale szlachcicem jest również obdartus zapijający smutki w pobliskiej karczmie –

kontynuował – któremu obojętne jest, z kim pije, choćby był to nawet miejski kat, aby tylko

sięgnął do sakiewki.

– Nie za bardzo...

– A więc są tacy szlachcice jak cesarz i tacy jak ten nieszczęsny pijaczyna. Jeśli więc nie

tylko dopuszczasz, ale i znasz z doświadczenia podobne różnice pomiędzy szlachcicami,

dlaczego nie chcesz uznać, że równie wielkie, może nawet większe różnice mogą dzielić

inkwizytorów?

– Bo te pierwsze widzę na każdym kroku...

– Więc zaprzeczasz moim słowom tylko dlatego, że sam nie dostrzegłeś niczego, co by je

potwierdzało. A przecież wierzysz, że istnieją Indie, Chiny czy Abisynia, chociaż nigdy w tych

krainach nie byłeś, prawda?

– Istnieje wiele świadectw na ich temat. Na potwierdzenie twoich słów mam natomiast

jedynie twoje świadectwo. To za mało.

– Chcesz się upewnić, że nie jestem demonem? Czarnoksiężnikiem? Chcesz poddać mnie

próbom? Testom? W Akademii Inkwizytorium nauczono cię przecież walczyć z demonami, a

przynajmniej rozpoznawać je i bronić się przed nimi. Znasz rytuały, na których skutki nie

pozostanie obojętny żaden demon, czyż nie? Proszę bardzo, wypróbuj wszystkiego, a ja

spokojnie poddam się twojej woli.

Jeżeli był demonem, musiał być bardzo pewny siebie albo też sądził, że przekona mnie

sam fakt, iż zezwala mi na przeprowadzenie podobnych prób. Oczywiście upewniłbym się, z kim

mam do czynienia, gdybym wyprawił się w mistyczną podróż do nie-świata, w którym umiałem

ujrzeć wiele rzeczy i wiele zjawisk w ich duchowej postaci. Tam, w tym przerażającym

uniwersum, położonym poza zdolnością postrzegania większości ludzi, mógłbym przekonać się,

kim naprawdę jest mój rozmówca. Lecz podróż do nie-świata wiązała się nie tylko z fizyczną

męką i zagrożeniem bolesną śmiercią, ale również z całkowitą fizyczną bezbronnością. Nie

mogłem sobie pozwolić na podobną lekkomyślność, by pozostawić pozbawione woli ciało na

łaskę i niełaskę siedzącej obok mnie istoty. Z drugiej strony do tej pory nie wykorzystała ona

przecież swej mocy, by w jakikolwiek sposób mi zaszkodzić. Jednak kto wie czy widząc mnie w

stanie transu umożliwiającego wędrówkę po nie-świecie, to coś nie zdecydowałoby się mnie

zaatakować. To coś... Właśnie. Nadal próbując odgadnąć, kim jest, byłem niczym dziecko we

mgle. Demonem? Czarnoksiężnikiem? A może naprawdę spaczonym inkwizytorem? W tej

chwili przyszło mi na myśl, po raz pierwszy w życiu! że cóż tak naprawdę mogłem wiedzieć o

instytucji, którą piętnaście wieków temu stworzył Marek Kwintyliusz na polecenie i z

błogosławieństwem samego Jezusa Chrystusa? Co mógł wiedzieć początkujący inkwizytor, jak

ja, o formacji, która trzęsła znanym nam światem i której wola była prawem (w ten sposób

przynajmniej sprawy miały się przez wiele wieków)? Czy nie byłem niczym mrówka

spoglądająca jedynie we własne mrowisko, a niepotrafiąca dostrzec, że dalej, tam gdzie nie sięga

jej wzrok, są zbudowane przez ludzi miasta oraz zamki? Co mrówka mogła wiedzieć o wartości

złota, tkaniu materiałów, rzeźbieniu drewna i kamienia? Co mrówka mogła wiedzieć o... Bogu?

Od nasady kręgosłupa aż do karku przebiegł mi lodowaty dreszcz. Zrobiło mi się słabo. Czy

naprawdę byłem tylko mrówką? Nędznym robakiem, który nie rozpoznałby wielkiej tajemnicy,

nawet gdyby się o nią potknął?

– I jak, Mordimerze? Wypróbujesz swe moce? – Szlachcic popatrywał na mnie trochę z

rozbawieniem, a trochę z zaciekawieniem.

Wytrącił mnie z zamyślenia.

– Nie – powiedziałem i sam usłyszałem zmęczenie we własnym głosie. – Bo wszystko

jedno, kim jesteście. Demonem, czarnoksiężnikiem czy odstępcą... Tak czy inaczej, jesteście

wrogiem wiary, a więc równocześnie i moim.

– Jakże łatwo przychodzi ci osądzanie innych – odparł. – Czyż takiej pochopności nie

uważamy za objaw strachu lub głupoty?

– Rozumiem, że zganilibyście mnie, gdybym patrząc na dół w ziemi, pochopnie osądził,

że mogę do niego wpaść, dając poznać w ten sposób, że jestem głupi oraz przestraszony?

Zaśmiał się, a jego długie, obwisłe wąsy zadrgały przy tym śmiechu niczym czułki

zaniepokojonego chrabąszcza.

– Jestem przyjacielem i sługą Świętego Officjum – rzekł uroczystym tonem, kiedy już się

wyśmiał i wyparskał. – A więc co za tym idzie, sługą wiary oraz sługą Boga. Oddałbym życie za

wiarę, Mordimerze. – Pochylił głowę, a w jego głosie usłyszałem smutną powagę. – I w pewien

sposób już je oddałem. Czyż odstępcy nie ścigają mnie jak wściekłego psa? – Westchnął.

Uniósł wzrok w stronę sufitu. Dalej mówił zapatrzony w ten sufit i jakby nie dostrzegając

nawet mojej obecności.

– Czyż nie oddałem władzy i mocy w imię najświętszych idei? Przecież mogłem

spokojnie żyć, wykonywać rozkazy, mieć wszystko, co tylko chcę, na wyciągnięcie ręki. Ja

jednak porzuciłem spokojną egzystencję, by sprzeciwić się złu. By zgnieść to zło, zanim zdąży

się rozrosnąć...

– To ma być wasz sposób na walkę ze złem? – zaśmiałem się drwiąco. – Zamordowanie

biskupa i dwóch zakonnic? A kogóż to, bądźmy szczerzy, obchodzi? Mało na świecie grasuje

zdegenerowanych biskupów i występnych mniszek?

– Mordimerze, jeżeli ma cię to przekonać, wytłumaczę, dlaczego tak, a nie inaczej

postąpiłem...

Objął kubek z winem obiema dłońmi i zapatrzył się w niego. Trwał tak dłuższą chwilę i

byłem pewien, że zbiera myśli.

– Kilkanaście lat temu w czasie pewnych nieszczęsnych wydarzeń, które miały miejsce w

Koblencji, zostałem niemal unicestwiony. Taaak, było już blisko, naprawdę blisko. –

Zobaczyłem, jak mruży oczy. – Moi właśni bracia obrócili oręż i siły przeciwko mnie – w jego

głosie zabrzmiało prawdziwe rozżalenie. – Nie zabili mnie, lecz niemal całkowicie pozbawili

pamięci, wyssali ze mnie wszystkie moce... Szczerze mówiąc, nawet nie wiem, w jaki sposób

udało mi się uciec...

To było interesujące. Istota dysponująca tak nieprawdopodobnymi zdolnościami jak mój

gość przyznawała, iż została pokonana i nieomal zgładzona?

– Ocknąłem się zakopany w ziemi w lesie pod Koblencją. Byłem słaby niczym zwyczajny

człowiek. Kiedy doczłapałem do miasta, przekonałem się, że od mojej walki ze zdrajcami minęło

niemal czternaście lat. – Westchnął ponownie, tym razem jeszcze ciężej i jeszcze smutniej. –

Rzeczy, które się wydarzyły, naprawdę strasznych rzeczy, nie można już było cofnąć, a ja –

wzruszył ramionami – byłem bezradny...

– Nie lubię, kiedy ktoś bierze mnie za idiotę – przerwałem mu złym głosem.

Spojrzał na mnie i przez moment widziałem zdziwienie w jego oczach. Potem przetarł

powieki dłonią.

– Czternaście lat, prawda? O tym myślisz? Mnie również wydawałoby się to nie do

uwierzenia. – Skinął głową, jakby przyznając rację zarówno mnie, jak i moim wątpliwościom. –

A jednak właśnie tak się stało. Zamarłem niczym zatopiona w bursztynie mucha. Z tym że w

przeciwieństwie do muchy ja ożyłem po wyjściu z bursztynu. Teraz nie mam nawet jednej

dziesiątej dawnych sił i zdolności. Ale one wracają. – Uśmiechnął się. – Stopniowo, powolutku.

Jak gęsty, cieknący ze słoja miód.

Jeśli sądził, że mnie przekona, to grubo się mylił. Kto wie, może jednak sam wierzył w to,

co mówi? Może w szaleństwie, które nim rządziło, rzeczywiście wyobrażał sobie, iż przetrwał

czternaście lat zakopany pod ziemią? Może lata, miesiące, tygodnie i dni mieszały mu się w

głowie niczym kawałki rozkruszonej mozaiki? Jednak to, że był szalony, nie oznaczało, iż nie

mógł być użyteczny. Zarówno jako łup, który zaniósłbym do Świętego Officjum, jak i jako

nauczyciel. Pytanie tylko, czy zechciałby mnie czegokolwiek nauczyć. I czy przypadkiem nie

zapłaciłbym zbyt wysokiej ceny za podobną naukę.

– Nadal nie rozumiem, czemu zabiliście takich nic nieznaczących ludzi. Dlaczego nie... –

zaśmiałem się – cesarza?

– Cesarza? Taaak, to byłoby interesujące, na pewno interesujące, choć trudne,

niebezpieczne oraz bezcelowe. Jednak biskupa Schaeffera wybrałem nie tylko z powodu

popełnianych przez niego nieprawości, lecz również z przyczyn, których nie musisz, a nawet nie

powinieneś znać. – Spojrzał na mnie niemal przepraszającym wzrokiem. – Grunt, że zostałem

zmuszony, by pozostać w pałacu Augustyna przez jakiś czas, a żeby nie znużyć się

bezczynnością – uśmiechnął się szeroko – zacząłem rozglądać się wokół.

– No toście się narozglądali – skwitowałem jego słowa.

Jeżeli opowieść mojego gościa była prawdziwa (a taką hipotezę mogłem przecież

rozważyć), oznaczało to, że w pałacu biskupa na coś czekał lub czegoś szukał. Albo czekał na

kogoś lub szukał kogoś. Sojusznika? Wroga? Ofiary? A może tylko trwał, rzucany to w tę, to w

tamtą stronę falami szaleństwa? Przecież i to było możliwe. To, że jest ocalałym z pogromu

inkwizytorem, który samotnie walczy o idee Chrystusa, mogło być jedynie wytworem jego

imaginacji. A jutro sobie wyobrazi, że jest leśną nimfą, i zacznie śpiewać piosenki pastuszkom...

Kto wie, może nawet trafi na kretyna, który mu uwierzy?

– Na każdym poziomie życia trwa walka, Mordimerze. W tym również nasz nikczemny

ogrodnik miał rację. Ta walka toczy się zarówno pomiędzy najmniejszymi żywymi stworzeniami,

pomiędzy ludzkimi imperiami, jak i pomiędzy siłami, których pełnej mocy i pełnych możliwości

ludzie zwykle sobie nawet nie wyobrażają. Zwyczajny człowiek jest zaledwie jednym z

maleńkich kółeczek, na których toczy się gigantyczna platforma. Lecz jeśli zepsuciu ulegnie zbyt

wiele tych kółeczek, wtedy może upaść cała platforma.

– Ależ macie oryginalne przemyślenia – powiedziałem ironicznie. – To już ten ogrodnik

bardziej mnie zainteresował niż wy.

– Cieszę się, że dopisują ci humor oraz odwaga – odparł bez złości. – Utwierdza mnie to

w przekonaniu, iż dobrze zrobiłem, wybierając właśnie ciebie.

– Wybierając – powtórzyłem. – I cóż zamierzasz dalej zrobić z tym wyborem?

– Zamierzam zapytać cię, co pragniesz uczynić ze swoim życiem, mój chłopcze? Teraz,

kiedy straciłeś śledztwo, pracę oraz pozycję, którą udało ci się osiągnąć. Interesuje mnie, jakie

plany ma człowiek, który w jednej chwili stał się nikim...

– Na razie: upić się – odparłem bez urazy w głosie, choć pomimo że mam grubą skórę, to

tak ostre słowa jednak kłuły.

– A po otrzeźwieniu?

– Po otrzeźwieniu przyjdzie kac.

– A potem, zakładam, Hez-hezron i dobijanie się do drzwi biskupiej kancelarii, czyż nie?

– Zdumiewająco wiele wiecie i nie jestem pewien, czy mi się to podoba...

– Ale w zdumiewającym stopniu mogę ci pomóc, jeśli wyrazisz takie życzenie.

– Taaaak... – Obrzuciłem gościa taksującym spojrzeniem, tak by je dobrze zobaczył. –

Wy chcecie mi pomóc? Zbieg ścigany przez potężnych wrogów, który w panicznej trosce o

własną skórę musi przybierać coraz to inną postać, stosując jakieś diabelskie sztuczki. Nie ma co,

ładnie bym się urządził, korzystając z waszej pomocy. Lepiej pomóżcie sobie sami, a mną nie

zawracajcie sobie głowy.

– Mówisz o rzeczach, których nie rozumiesz – odparł, a ja podziwiałem cierpliwość, z

jaką znosił moją, nie da się ukryć, bezczelność. – No nic, mój chłopcze – dodał po chwili. – Jedź

do Hezu, rozejrzyj się tam. Kto wie, może i ja pojawię się niedługo w tym pięknym mieście i

będziemy mieli możliwość dłużej pogadać.

Wstał z krzesła.

– Dziękuję za wino, Mordimerze. To bardzo uprzejme z twojej strony, że zechciałeś

podzielić się swoimi zapasami z nieznajomym.

Nie odprowadzałem go do drzwi, a kiedy zamknął za sobą, usłyszałem, jak stare deski

podłogi skrzypią pod jego stopami. Spojrzałem na blat stołu i pomyślałem, że dzisiaj będę

potrzebował jednak dużo, dużo więcej niż ta resztka wina, która została w trzeciej butelce.

Westchnąłem ciężko, nie chciało mi się wstawać i wychodzić z pokoju, ale jeszcze bardziej nie

chciało mi się nawoływać karczmarza.

Przy drzwiach prowadzących do karczmy siedział Kuno i wystawiał do słońca

poznaczoną wągrami twarz. Łypnął w moją stronę, kiedy tylko zszedłem z ostatniego stopnia.

– W czym wam mogę usłużyć, mistrzu inkwizytorze?

Najemnik miał za zadanie nie dopuszczać do mnie nikogo, cały zajazd zresztą zająłem na

własne potrzeby, nie po to bynajmniej, iż potrzebowałem tak wiele miejsca, ale by ludzie

odwiedzający karczmę nie narzucali się z prośbami i błaganiami. Kuno miał być moim Atlasem

pilnującym ogrodu Hesperyd. Wyobraziłem sobie siebie samego jako soczyste jabłuszko i

pomimo podłego nastroju to porównanie mnie rozbawiło. Ha, dobrze mieć dowcip tak bystry, iż

potrafię nim zadowolić nawet tak wyrafinowanego człowieka jak ja sam...

– Ten szlachcic, który wyszedł niedawno. Dokąd poszedł?

Kuno otworzył szeroko oczy.

– Jaki szlachcic? Ani nikogo nie wpuściłem, ani nikt nie mógł wyjść, bo jak nie

wpuściłem, to przecież nikogo nie było.

– Przysnąłeś!

– A gdzież tam, za waszą łaską! Sami widzieliście, że ledwo krok postawiliście, a ja już

usłyszałem. Tyle lat na wojnie, to człowiek słuch wytresował jak psa. Żeby przeżyć, trzeba

było...

– Może i tak... – mruknąłem, gdyż podejrzewałem, że skoro mój gość poradził sobie z

bezszelestnym wejściem do mego pokoju, to tym łatwiej poradził sobie z żołnierską czujnością

Kuna.

Wyciągnąłem zza kontuaru pijanego w sztok karczmarza i przez chwilę tłukłem go

knykciami po głowie, by wyświadczyć mu łaskę otrzeźwienia. A kiedy już doszedł jako tako do

siebie, kazałem mu przygotować sutą kolację i sięgnąć do piwniczki po najlepsze wina. Z żalem

pomyślałem, że figlarna siostrzyczka Anna przebywa na tyle daleko, że nie chce mi się do niej

jechać, a znowu posyłanie po nią zabrałoby zbyt wiele czasu.

– I poślij chłopaka do najlepszego zamtuza w mieście – rozkazałem. – Ma mi

przyprowadzić dwie najładniejsze dziwki. Powiedz, że to na rachunek burmistrza.

– Tak jest, mistrzu inkwizytorze. Tak jest!

Ujrzałem błagalny wzrok Kuna, który wpatrywał się we mnie niczym szczeniaczek w

wypełniony mlekiem maminy sutek.

– Trzy dziwki – sprostowałem, a Kuno się rozpromienił.

Godzinę potem świat stał się nieco bardziej przyjaznym miejscem. I trwało to jakiś czas...

***

Oczywiście mogłem sobie darować wizytę u Gregora Yogelbrandta, lecz postanowiłem

do samego końca zachować się z godnością. Etykieta wymagała przecież, bym pożegnał swego

dawnego przełożonego, więc zdecydowałem, że odwiedzę go, nie bacząc na to, iż doprowadził

mnie do upokarzającej klęski. Patrząc na całą sprawę z pozbawionym emocji dystansem, można

jednak powiedzieć, że odpłacił mi pięknym za nadobne. I to odpłacił, niestety, z solidną

nawiązką. Jeśli należało wypić do końca z tego kielicha goryczy, to tak, byłem gotowy na

podobnie gorzkie doświadczenie. U miejscowego jubilera kupiłem niewielki złamany krzyż na

złotym łańcuszku, obsypany maleńkimi rubinami, niczym błyszczącymi kropelkami krwi.

Nawiasem mówiąc, otrzymałem go z ogromną zniżką, a i tak właściciel sklepu pragnął dać mi

klejnot za darmo i gorąco namawiał, bym raczył przyjąć ten, jak określił, „całkowicie

bezwartościowy przedmiot, niegodny wielkiego inkwizytora”. Rzeczywiście krzyżyk nie był

może szczególnie kosztowny, jeśli spojrzeć na wartość surowca, natomiast wykonano go z

kunsztem, precyzją oraz wyraźną maestrią zaznaczoną w każdym detalu. Pomyślałem, że będzie

on godnym prezentem na pożegnanie Gregora Vogelbrandta. A może w pewien symboliczny

sposób również na pożegnanie znaczącego etapu w moim życiu. Etapu, na którym wiele rzeczy

mogło mi się nie podobać i wiele pragnąłem zmienić, lecz przynajmniej cieszyłem się względną

pewnością jutra. Mówię względną, ponieważ każdy dobry chrześcijanin wie, że nie istnieje

pewność absolutna, gdyż wiedza o jutrzejszym dniu jest tylko i wyłącznie domeną naszego Pana.

Choćby jasnowidze, wróżbici, przepowiadacze przyszłości i insze stado szarlatanów chciało nam

wmawiać co innego.

Nie wiem, czy Gregor spodziewał się moich odwiedzin, lecz kiedy zobaczył mnie

stojącego w progu, nie dał poznać po sobie, iż ta niezapowiedziana wizyta zdziwiła go w

jakimkolwiek stopniu. Wręcz przeciwnie: uśmiechnął się z niewymuszoną serdecznością i

wyciągnął rękę w moją stronę.

– Witaj, Mordimerze, jakież wiatry przywiały cię do mnie? Ale wchodźże do środka,

siadaj. Może wina? A może coś przekąsisz?

Wydawało mi się, że czeka na moją reakcję z czymś na kształt życzliwego rozbawienia.

Ciekawe, czego się po mnie spodziewał? Wyrzutów? Karczemnej awantury? Sprowokowania

bijatyki? Przygotowania chłodnej i wyrafinowanej zemsty? A może znał mnie na tyle, by

wiedzieć, iż przychodzę po prostu się pożegnać? Bo przecież Bogiem a prawdą wiele nauczyłem

się od Yogelbrandta i choć miałem okazję widzieć go w godnej pożałowania kondycji

psychicznej oraz fizycznej, to kiedyś był naprawdę inkwizytorem, z którego warto brać przykład.

Zresztą sądziłem, że tak właśnie znowu potoczą się sprawy, a Gregor na powrót stanie się ostrym

niczym brzytwa Mieczem Pańskim.

Usiadłem, jak prosił, i przyjąłem kielich z winem.

– Przyszedłem pożegnać się, Gregorze, i podziękować za wspólną pracę i wspólną walkę.

Życzę ci wszystkiego dobrego i gratuluję, choć przyznam, że pięknie mnie zwiodłeś. – Wbrew

intencjom usłyszałem we własnym głosie coś na kształt wyrzutu.

Vogelbrandt spojrzał na mnie i pokręcił wolno głową.

– Nie zwiodłem cię, Mordimerze. Wszystko, co ode mnie usłyszałeś, było świętą prawdą.

– Proszę, proszę, i mimo to przyjąłeś tak niewygodny awans...

Gregor usiadł naprzeciwko mnie. Zakołysał w dłoniach pustym kielichem.

– Dla ciebie i owszem: ten awans był niewygodny. Dla mnie wręcz przeciwnie.

Postanowiłem, że dzielnie przełknę zarówno dumę, jak i gorycz porażki.

– Wiem, że nie musisz tego robić, ale byłbym wdzięczny, gdybyś zechciał mi

wytłumaczyć motywy, jakimi się kierowałeś – powiedziałem niemal pokornym tonem.

– Skoro tak grzecznie prosisz – zobaczyłem w jego oczach błysk rozbawienia – to czemu

nie? Przede wszystkim prowadziłem oddział Inkwizytorium przez osiem lat. Wiem, jak wybrać

ludzi i jak nimi kierować. Wiem również, jak zarządzać finansami i nie dać się oszukać, bo zanim

zostałem przełożonym w Bielstadt, miałem zaszczyt służyć jako skarbnik w oddziale w

Lugdunum. Ty, z tego, co wiem, najwyżej zarządzałeś własną kieską, a zważywszy, ile razy

prosiłeś mnie o wcześniejszą wypłatę poborów, to owe zarządzanie nie szło ci, jak sądzę,

najlepiej.

Skinąłem, gdyż była to, nie da się ukryć, szczera prawda. A doświadczenie lugduńskie

naprawdę mogło się Gregorowi przydać, gdyż był to wielki i zasłużony oddział Inkwizytorium.

– Ostrzegałeś mnie przed sąsiadami...

– Dla ciebie mogli być niewygodni, dla mnie będą przydatni. Z Johannesem Rauem

studiowałem na jednym roku w Akademii i mogę z czystym sumieniem powiedzieć, iż połączyła

nas przyjaźń. Dietricha Klugego znam z dwóch wspólnie prowadzonych spraw, więc jedynie

Zygfryd Hirsch pozostaje dla mnie niewiadomą. Ale to ponoć rozsądny człowiek, a z tego, co

wiem, dzielimy wspólną pasję zbierania ołowianych figurek, więc na pewno jakoś się

dogadamy...

– Ołowianych figurek? Zbierasz ołowiane figurki, Gregorze? Jak dziecko?

– Obawiam się, że gdybyś podobnie zabawne spostrzeżenie rzucił w towarzystwie

Hirscha, mógłbyś mieć naprawdę uciążliwe sąsiedztwo.

Pokręciłem jedynie głową.

– A polski król? A śląscy książęta?

– To rzeczywiście wrzód na dupie – przyznał i zaraz się skrzywił, a ja zrozumiałem, iż

przypomniał sobie cierpienia, jakich jeszcze niedawno doświadczał. – Jednak wszystko można

obrócić na własną korzyść, jeśli tylko się potrafi.

– Czyli?

– Czyli górą będzie ten, kto porozumie się z polskimi panami. Kancelarie w Hezie i

Akwizgranie na pewno ucieszą się, że nowy przełożony nie śle im ciągłych skarg, monitów oraz

wniosków. A zaręczam ci, że przy odrobinie sprytu z Polakami można się dogadać. Co prawda

trzeba wykazać się nieco giętszym grzbietem niż zwykle, lecz summa summarum rzecz się

opłaca.

– Ja bym się nie dogadał, prawda? – nadałem zdaniu pytające brzmienie, jednak dla nas

obu było jasne, iż stwierdzam oczywistą oczywistość.

Vogelbrandt rozłożył ręce.

– Serdecznie by cię znienawidzili, zanim nauczyłbyś się z nimi postępować.

– Może i tak – odparłem. – Na dobrą sprawę niemal mnie przekonałeś, Gregorze, że twoja

intryga przyniosła korzyści zarówno mnie, jak i Świętemu Officjum. No bo że tobie, to

oczywiste...

– Ja zaledwie wziąłem na swe barki kolejny krzyż, o którym z pokorą myślę, że chociaż

może przygiąć mnie ku ziemi, to mnie nie złamie – powiedział uroczystym tonem.

– Non nobis, Domine, non nobis, sed tuo nomini da gloriam – skomentowałem jego

słowa, jednak bez cienia ironii w głosie, a wręcz przeciwnie: z kamiennie poważną twarzą.

– Właśnie tak, właśnie tak, Mordimerze. Muszę jednak przyznać, że Erich Stockmeier był

pod wielkim wrażeniem, iż znajdując się w tak żałosnej sytuacji, nie cofnąłeś swej pochopnej,

jego zdaniem, decyzji i nie przekonałeś się, iż wyjazd do Ostrawy jest dla ciebie najlepszym

rozwiązaniem. Wyobraź sobie, że o twoim postanowieniu zawiadomił mnie dopiero dzisiaj rano,

więc miałeś jeszcze sporo czasu, by dokonać zmian...

Wzdrygnąłem się. Czy Gregor mówił prawdę, czy chciał mnie tylko wypróbować lub

dodatkowo zranić?

– Decyzję podjąłem powodowany sercem i rozumem, w trosce o najlepiej pojęte dobro

Świętego Officjum – odparłem natychmiast i miałem nadzieję, iż Vogelbrandt nie dostrzegł

mojego poruszenia. – Nie zaistniały żadne powody, bym ją zmieniał. Mój prywatny los nie ma w

tym wypadku znaczenia...

– Tak jak i los każdego z nas – przyznał mi rację. – Zjesz ze mną śniadanie, Mordimerze?

– Nie, serdecznie ci dziękuję, lecz sądzę, że każdy z nas musi wrócić do własnych spraw.

Skoro obaj przygotowujemy się do wyjazdów – uśmiechnąłem się – racz tylko przyjąć ode mnie

ten drobiazg. – Sięgnąłem do wewnętrznej kieszeni na piersi i z wielką, choć ukrytą satysfakcją

dostrzegłem błysk niepokoju w oczach Vogelbrandta. Czegóż się spodziewał? Że dźgnę go

nożem? Że sypnę w oczy sherskenem i następnie bezbronnego niczym dziecko skopię na ziemi?

Ciekawe...

Podałem Vogelbrandtowi drewniane, wyściełane aksamitem puzderko, a on otworzył je i

dłuższą chwilę przyglądał się krzyżykowi.

– Praca z tobą wiele mnie nauczyła, Gregorze – rzekłem. – Będę szczęśliwy, jeśli

przyjmiesz ten klejnocik na znak, jak bardzo sobie cenię chwile, które miałem okazję spędzić pod

twoim dowództwem.

Ciekaw byłem, czy zdaje sobie sprawę z niejakiej dwuznaczności mojej wypowiedzi.

Pewnie sobie zdawał, ale tak czy inaczej, uśmiechnął się życzliwie. Wyjął naszyjnik z

pudełeczka i zawiesił sobie na szyi. Złoty krzyż zalśnił pięknie na tle czarnego niczym smoła

kaftana.

– Będę go nosił, Mordimerze – rzekł poważnie. – I nie domyślasz się nawet, ile

przyjemności sprawiła mi twoja wizyta.

Wyciągnął rękę, tym razem na pożegnanie, a ja ją uścisnąłem. Gregor znowu miał twardy,

męski chwyt. Odezwał się, kiedy byłem przy drzwiach:

– Oczywiście wiesz, że zbieram inkwizytorów do służby w nowym oddziale, prawda?

Odwróciłem się, nie zdejmując dłoni z klamki.

– Tak, rzecz jasna.

– Wyznam ci, że heska kancelaria potężnie mnie zaskoczyła, gdyż w Ostrawie będzie nas

aż ośmiu, a i apanaże... całkiem, całkiem. No tak, ale ja nie o tym... – Uśmiechnął się krzywo. –

Nie poprosisz mnie o funkcję?

Ty, inkwizytor bez przydziału i z nieszczególnymi widokami na przyszłość?

– Proponujesz mi stanowisko swego zastępcy, Gregorze? – zapytałem spokojnie.

Przyglądał mi się ze zmrużonymi oczami i zastanawiając się, stuknął kilka razy kciukiem

o kciuk.

– Nie – odparł. – Mogę cię zabrać jako szeregowego funkcjonariusza.

– Zatem, jeśli pozwolisz, poczekam na bardziej interesującą propozycję – powiedziałem.

– Niemniej jestem szczerze wdzięczny, że rozważałeś moją kandydaturę.

Uśmiechnął się, tym razem pobłażliwie.

– Dziwny z ciebie człowiek – rzekł. – Ale cóż, twoja sprawa. Stockmeier poradził ci, byś

jechał do Hezu, prawda?

Skinąłem głową.

– To nie najgorszy pomysł. Może okazać się owocny, lecz równie dobrze może okazać się

bezwartościowy oraz upokarzający. Znasz kogoś w Hezie?

Rozłożyłem ręce.

– Nie miałem zaszczytu.

Częściowo minąłem się z prawdą, gdyż poznałem przecież inkwizytorów Maksymiliana

Tofflera oraz Wilhelma Salza. Ale pierwszy jedynie podawał się za funkcjonariusza heskiego

oddziału, natomiast drugi serdecznie mnie nie znosił i widząc w biedzie, zapewne jedynie by się

ucieszył.

– Pozwól powiedzieć sobie, bez urazy, że twoja głupota wydaje mi się przerażająca –

stwierdził Gregor. – Wybierasz się do legowiska bestii bez zwiadu, bez broni i bez przewodnika.

Omal mi ciebie żal...

– Bóg mnie

poprowadzi – odparłem lekko.

– Kto wie, kto wie, podobno nasz Pan lubi czasem wspomóc beztroskich idiotów –

nieoczekiwanie zgodził się ze mną. – Nie chciałbym jednak, byś sądził, iż złośliwie i mszcząc się

za twoją bezczelność, zostawiam cię w biedzie oraz poniżeniu. Tak jak mówiłem poprzednio,

uważam, że miałeś rację, odsuwając mnie od śledztwa i prowadząc je po swojemu. Oczywiście

byłeś wobec mnie arogancki, złośliwy i bezczelny, to wszystko prawda, lecz jednocześnie

przysłużyłeś się naszej wspólnej sprawie w stopniu, który udaje się niewielu inkwizytorom. W

związku z tym przekażę ci pismo polecające do inkwizytora Teofila Dopplera.

– Mam nadzieję, że w liście nie będzie napisane „zabij posłańca”?

Roześmiał się.

– Proszę bardzo, jak czasem przydaje się klasyczne wykształcenie... Ale nie, w liście nie

będzie napisane „zabij posłańca”. Doppler pośredniczy w rozwiązywaniu pewnego rodzaju

delikatnych spraw, w które Inkwizytorium nie zamierza angażować się bezpośrednio. Czasami

bogaci mieszczanie, duchowni czy feudałowie mają kłopoty, z którymi nie potrafią radzić sobie

sami. Doppler kieruje do nich inkwizytorów będących w danej chwili bez przydziału.

– Brzmi... interesująco.

– Podobno można nieźle zarobić. – Gregor wzruszył ramionami.

– Mam nadzieję, że ten Doppler nie znajduje zleceń stojących w sprzeczności z naszym

powołaniem – rzekłem. – Nie jestem płatnym zabójcą.

– Sam osądzisz, sam wybierzesz – Vogelbrandt uchylił się od odpowiedzi. – Pamiętaj

jednak, że Doppler o każdej zleconej misji melduje w kancelarii biskupa. Jeśli źle wybierzesz,

może się okazać, że na prawdziwy przydział będziesz czekał całymi latami. Albo nawet

zostaniesz poproszony o odejście z Inkwizytorium.

To wyjaśnienie mnie zdumiało. Vogelbrandt nie musiał przecież aż tak dokładnie

tłumaczyć mi wszystkich niuansów pracy dla Dopplera.

– Dziękuję, Gregorze – rzekłem z prawdziwą wdzięcznością. – Nie spodziewałem się, że

mi pomożesz.

– Lubię takich ambitnych sukinsynów jak ty – wyjaśnił szczerze. – Pozbawionych

skrupułów, a jednocześnie przepełnionych poczuciem misji. Kiedyś też taki byłem... –

Uśmiechnął się do własnych myśli. – W każdym razie praktykowanie w Hezie nauczy cię

niezbędnej pokory, a jeśli uda ci się wysunąć kiedyś głowę z tej kloaki, będzie to znaczyć, że coś

jesteś wart. Zobaczymy... Na pewno nie chcesz jechać do Ostrawy?

Pokręciłem tylko głową, a on w odpowiedzi rozłożył ręce teatralnie bezradnym gestem.

Muszę przyznać, że kiedy opuściłem jego kwaterę, byłem zadowolony zarówno z siebie, jak i z

podjętych decyzji. Gregor Vogelbrandt wygrał ze mną, to prawda. Ale nie zastosował żadnych

metod, których ja sam nie użyłbym, chcąc kogoś zwieść. Poza tym... czy naprawdę mnie zwiódł?

Może to ja zwiodłem samego siebie? Może nie byłem gotowy na przyjęcie tak wielkiej

odpowiedzialności, gdyż nie miałem zaufania do własnych sił? Przecież gdybym był pewien

siebie, nie zawahałbym się nawet przez moment przed stworzeniem nowego oddziału

Inkwizytorium!

A w ten sposób podobny zaszczyt przypadł Gregorowi. Swoją drogą, kto wie czy takie

rozwiązanie nie będzie lepsze z punktu widzenia Świętego Officjum? Yogelbrandt naprawdę był

obyty, doświadczony i ustosunkowany, a po udanej operacji najprawdopodobniej wrócił mu

dawny zapał i jego serce zapłonęło dawnym ogniem. Cóż, strzeżcie się, Ostrawianie...

Rozdział XVI

Hez-hezron

Uwielbiam zapach płonących czarownic o poranku

– powiedział mistrz Teofil Doppler wpatrzony w kobietę otoczoną językami płomieni.

Przeszedłem nad jego słowami bez komentarza, gdyż doświadczyłem przyjemniejszych

doznań węchowych niż odór skwierczącego w ogniu ludzkiego mięsa, wypalanego tłuszczu i

kopcących się włosów. Rozumiałem jednak, że Dopplerowi nie chodziło zapewne o fizyczny

smród, lecz o satysfakcję z dobrze wykonanej roboty, którejż to satysfakcji końcowym

elementem był widok płonącej wiedźmy. Ta, której kaźń mieliśmy okazję obserwować, dokonała

przed egzekucją pokornego wyznania win oraz modliła się żarliwie o to, by najsroższy Bóg

zmiłował się nad jej grzeszną duszą. W nagrodę, co miała wcześniej obiecane, kat, zanim

podpalił bierwiona, uderzył ją polanem w skroń i jak sądziliśmy, pozbawił natychmiast życia.

Dlatego też kiedy płomienie doszły do włosów i sukni czarownicy, nie wiła się ona w męce, lecz

tkwiła przy słupie z opuszczoną głową, pozwalając bez najmniejszego ruchu, by otoczył ją wir

płomieni. Zgromadzonej wokół stosu gawiedzi nie podobał się taki sposób zakończenia

widowiska, a tu i tam rozległy się przekleństwa oraz gwizdy. Cóż, przyzwyczailiśmy się, że plebs

najbardziej lubił jak najdłużej trwające egzekucje, połączone dodatkowo z jak najboleśniejszym

cierpieniem skazanego. Dlatego też przy karze spalenia na stosie największą popularnością wśród

ludu cieszył się taki sposób jej wykonywania, w którym ofiarę przywiązywano do słupa na

dziesięciostopowym łańcuchu i pozwalano swobodnie biegać wśród płonących polan. Zręczna i

silna ofiara potrafiła tak uciekać nawet przez kilka godzin, jeśli tylko kat nie przesadził z ilością

podłożonego na raz drewna. Widzom dostarczało to długiej oraz satysfakcjonującej rozrywki,

lecz my inkwizytorzy nie przepadaliśmy za podobnym rozwiązaniem. A to z tego powodu, iż

tradycja wymagała, byśmy uczestniczyli w kaźni od jej początku do szczęsnego końca. A

wyobraźcie sobie, mili moi, że Mordimer Madderdin, wasz uniżony i pokorny sługa, miał w

życiu lepsze rzeczy do roboty niż obserwowanie płonących ciał.

Zauważyłem, że Doppler przeniósł wzrok w stronę wschodzącego słońca, które

posmarowało chmury krwawą łuną niemal nad samym stosem, potem dopiero spojrzał na mnie.

– Kim jesteś, inkwizytorze? – zapytał, przypatrując mi się bez mrugnięcia, bez

zainteresowania i bez sympatii. – Nie przypominam sobie, bym widział cię kiedykolwiek

wcześniej.

– Nazywam się Mordimer Madderdin, Teofilu – odparłem. – I pozwól, że zamiast mnie

lepiej wszystko wyjaśni list od mistrza Gregora Vogelbrandta, pod którego zwierzchnictwem

miałem zaszczyt służyć.

Wyciągnąłem zapieczętowaną kopertę w stronę Dopplera, lecz ten nie przyjął jej, nawet

nie spojrzał w jej stronę.

– Zwyczaj mówienia sobie po imieniu przez inkwizytorów, którzy nie mieli wcześniej

okazji spotkać się ani poznajomić, zawsze uważałem za niefortunny, jeśli nawet nie wysoce

niestosowny. Dlatego byłbym wdzięczny, gdybyście zechcieli zwracać się do mnie „mistrzu

Doppler” – rzekł i przez cały czas tej przemowy jego powieki nawet nie drgnęły.

– Oczywiście. Jak sobie życzycie, mistrzu Doppler – odparłem gładko, ponieważ od tego

człowieka zależała moja przyszłość i jeśli zechciał, mogłem nazywać go nawet cesarzem mórz

południowych.

Teraz dopiero opuścił wzrok i wziął pismo z moich palców. Dłoń miał obleczoną w

czarną aksamitną rękawiczkę, a na środkowym palcu prawej nosił ogromny złoty sygnet.

– Stawcie się w mojej kancelarii, mistrzu Madderdin, za, powiedzmy... tydzień. – Po raz

pierwszy jego powieki drgnęły. – Zobaczę, co będę mógł dla was zrobić.

Starałem się nie okazać rozczarowania. Podróż do Hez-hezronu pochłonęła znaczną część

moich skromnych oszczędności i miałem nadzieję, iż jak najszybciej zyskam możliwość

zarobienia paru groszy. Na szczęście mogłem zatrzymać się w siedzibie heskiego oddziału

Świętego Officjum i przynajmniej w ten sposób zapewnić sobie dach nad głową oraz

wyżywienie. No ale z łaski braci inkwizytorów nie wypadało korzystać zbyt długo.

– Pokornie dziękuję, mistrzu Doppler – rzekłem.

Zagmerał przy pasie, po czym wyciągnął na dłoni dwa złote dukaty.

– Przyjmijcie to w charakterze zaliczki, mistrzu Madderdin, bo rozumiem, że w tym liście

Yogelbrandt nakłania mnie, bym dał wam jakąś robotę, czyż nie?

– Nie czytałem pisma, lecz z rozmowy z Gregorem mogę wnioskować, że taka właśnie

jest treść.

Oczywiście nie sięgnąłem w stronę monet, ani nawet nie zatrzymałem na nich spojrzenia.

Spoglądałem prosto w twarz Dopplera.

– A więc za tydzień. – Doppler uśmiechnął się samymi kącikami ust i zaczerpnął głęboko

powietrza w płuca. – To już nie to – powiedział z niejakim żalem w głosie. – Najpiękniejszy

zapach jest dwie, trzy minuty po tym, jak zaczynają płonąć...

Włożył z powrotem monety do sakiewki, gestem tak naturalnym, jakby w ogóle nie

wiedział, w jakim celu je wyciągnął. Ruszył w stronę ulicy, a tłum na jego drodze rozstępował się

niczym fale Morza Czerwonego przed Mojżeszem.

***

Kancelaria Teofila Dopplera mieściła się na parterze okazałej kamienicy i zajmowała trzy

obszerne pomieszczenia położone w amfiladzie. W ostatnim z nich przyjmował interesantów sam

inkwizytor. Kiedy wszedłem,

Doppler siedział przy biurku, którego blat lśnił tak mocno, iż byłem pewien, że Teofil

może podziwiać w nim niczym w lustrze swoje długie baki i zadbaną, przyciętą w równy

prostokąt brodę.

– Czym mogę wam służyć, inkwizytorze? – Spojrzał na mnie znad biurka, a w jego

pustym, obojętnym wzroku nie wyczytałem, by mnie rozpoznawał.

– Nazywam się Mordimer Madderdin i pozwoliłem sobie przekazać wam w zeszłym

tygodniu, mistrzu Doppler, listy od Gregora Vogelbrandta.

– Taaak. – Oszczędnym ruchem wskazał mi krzesło.

Otworzył szufladę i przez chwilę w niej grzebał, aż wreszcie wyjął dokumenty, które mu

dałem w czasie egzekucji. Zauważyłem, że nadal są zapieczętowane. Doppler nie stropił się

bynajmniej tym, iż musiał widzieć, że dostrzegłem pieczęcie, a tym samym zrozumiałem, iż

całkowicie zlekceważył naszą poprzednią rozmowę. Chociaż „całkowicie” może nie było dobrym

słowem? Kto wie czy nie powinienem być mu wdzięczny, iż po prostu nie wyrzucił pisma do

śmieci.

– Dajcie mi chwilę, mistrzu Madderdin – przykazał i rozerwał pieczęcie.

List składał się z jednej karty papieru, ale Doppler najwyraźniej nie spieszył się z jej

odczytaniem. Wodził wzrokiem tak, jakby miał kłopoty z czytaniem albo jakby chciał

kilkakrotnie przebiec wzrokiem każde zdanie. Ja w każdym razie czekałem cierpliwie i znowu

zauważyłem, że inkwizytor nie mruga. Czy jego oczy nigdy nie łzawiły?

– Mistrz Vogelbrandt pisze, że odmówiliście stanowiska dowódcy oddziału w Ostrawie.

Czemuż to, jeśli wolno wiedzieć, zrezygnowaliście z podobnie zaszczytnego awansu?

– Nie znam się na administrowaniu oraz na prowadzeniu dyplomatycznych gier –

odparłem. – A z tego, co wiem, i to, i to jest w Ostrawie niezbędne.

– Stchórzyliście, więc i nie podjęliście wyzwania... – skomentował bez emocji w głosie.

– Błędy, które bym popełnił, nie obciążałaby jedynie mojego sumienia, lecz mogłyby

zagrozić opinii Inkwizytorium – odparłem równie obojętnym tonem.

– Hmmm, uważaliście się więc za kogoś na tyle ważnego, by wasze postępowanie mogło

wpływać na opinie o tak wielkiej instytucji jak Święte Officjum. Ciekawe...

– Odkąd jestem w Hez-hezronie, sześć razy próbowano mnie okraść. Złodzieje

niewątpliwie są nieznaczącym elementem wielkiego miasta, co jednak nie przeszkodziło mi

powziąć opinii, iż jest to miasto, w którym roi się od szubrawców i w którym porządek publiczny

pozostawia wiele do życzenia.

Podniósł na mnie oczy.

– Po tygodniu zaledwie formułujecie tak śmiałe i tak daleko idące wnioski – rzekł. – Jest

więc tak, jak przeczuwałem: grzeszycie pychą.

– Nie pychą, lecz rzeczowym, pozbawionym uprzedzeń podejściem do faktów –

odparłem.

– No dobrze. Nieważne. Nie po to prosiliście o spotkanie ze mną, by spierać się o

znaczenie słów. Powiedzcie: czego chcecie?

– Gregor mówił, iż...

– Gregor, Gregor – przerwał mi zniecierpliwionym tonem. – Co mnie obchodzi jakiś

inkwizytor z miasta, o którym nigdy wcześniej nie słyszałem? Szczerze mówiąc, nawet nie

pamiętam tego twojego Gregora. Czego ty chcesz, Mordimerze? – mocno zaakcentował słowo

„ty”.

– Chcę otrzymać przydział...

– To nie zależy ode mnie.

–...a w czasie, kiedy będę na tenże przydział czekał, nie zamierzam obarczać Świętego

Officjum kosztami utrzymywania mnie. Liczę więc na pracę zgodną z moimi kwalifikacjami oraz

pozycją. Vogelbrandt twierdził, że ty, Teofilu – teraz ja mocno zaakcentowałem słowo „ty” –

jesteś w stanie taką pracę mi zapewnić.

– Biorę pięćdziesiąt procent wartości zlecenia – rzekł. – I to nie podlega targom oraz

dyskusjom.

– Zawsze lepiej zarobić pięćdziesiąt procent od dziesięciu dukatów niż zero procent od

tysiąca. Zgadzam się.

– Od ciebie wezmę sześćdziesiąt, ponieważ nie podobają mi się banały, którymi mnie

raczysz, oraz ponieważ zwracasz się do mnie w taki sposób, w jaki grzecznie upraszałem, byś się

nie zwracał.

– Oczywiście, mistrzu Doppler – gładko przełknąłem zniewagę. – Będę miał to na

uwadze.

Przyglądał mi się długo i uważnie, jakby zastanawiał się, jak bardzo może mi zaufać w tej

niezwykle poważnej kwestii.

– Dobrze – oznajmił. – W takim razie będę miał dla ciebie zadanie. Łatwe. Na próbę. By

przekonać się, czy fakt, że do tej pory służyłeś zaledwie na jednej lub drugiej głuchej prowincji,

wynikał z nieszczęśliwego zbiegu okoliczności, czy też z faktu, że jesteś nieudacznikiem oraz

ignorantem.

Słuchałem Dopplera bez drgnienia powiek. Nie takich rzeczy wysłuchiwałem od mistrza

Knottego, który ładne kilka lat wcześniej współdecydował o tym, że stałem się pełnoprawnym

inkwizytorem. Oczywiście nieuprzejmości z ust nieznanego mi człowieka nie były niczym

przyjemnym, lecz nie zamierzałem spierać się o słowa. To nie kamienie, nie zabiją mnie. A, daj

Boże, nadejdzie czas, kiedy odpłacę pięknym za nadobne. Uśmiechnąłem się życzliwie.

– Postaram się spełnić oczekiwania zleceniodawcy, mistrzu Doppler.

Rozdział XVII

Propozycja

W jak zadziwiający sposób snują się ludzkie losy i

jak krótka droga dzieli chwile pełne triumfu i chwały od momentu żałosnego upadku. Oto jeszcze

do niedawna byłem człowiekiem, przed którym drżeli biskupi, księża, członkowie szlacheckich

rodzin oraz najznamienitsi mieszczanie. A teraz siedziałem w karczmie, gdzie nie tylko nikt mnie

nie rozpoznawał, lecz nikt na mnie nie zważał i nikt mnie nie potrzebował. Oto jeszcze niedawno

szerzyłem chwałę Bożą, a każde słowo spijano z moich ust, teraz nawet pies z kulawą nogą nie

był ciekaw, co mam do powiedzenia. Oczywiście wasz uniżony sługa nie żałował tego

wszystkiego ze względu na próżność charakteru lub grzeszną chęć przykuwania ludzkiej uwagi

za wszelką cenę. Ubolewałem, iż musiałem opuścić Luthoff, ponieważ wiedziałem, że zostało

tam wiele do zrobienia, i bałem się, że mój następca może nie mieć tej bezinteresownej

żarliwości, jaka zawsze rozpalała moje serce. A poza tym trzeba szczerze przyznać, iż w Luthoff

wreszcie poczułem, że wzięcie na barki wielkiej odpowiedzialności i zarządzanie szeroko

zakrojonym śledztwem jest właśnie tym, w czym spełniam się bez reszty. Co prawda

konieczność dopełniania obowiązków administracyjnych wydawała mi się nużąca i mało

potrzebna, lecz wiedziałem, że mógłbym przecież znaleźć kogoś, kto zamiast mnie tworzyłby

dokumenty i sporządzał pisma, pozostawiając mi uczestniczenie w bezkompromisowej walce z

wrogiem. Teraz, jak się wydaje, miałem długo poczekać, zanim nadarzy się okazja ponownego

wypróbowania moich talentów. Żywiłem jedynie szczerą nadzieję, iż Bóg najlepiej wie, jaką

drogą powinienem podążać, i jeśli rzucił mnie do Hez-hezronu, w niezbyt czułe objęcia mistrza

Dopplera, to w tym celu, bym nauczył się czegoś nowego i bym stał się jeszcze bardziej

użytecznym narzędziem w Jego rękach, niż byłem do tej pory.

Na razie siedziałem w karczmie przy kubku cienkiego, kwaśnego wina, z którego to

kubka mało nawet piłem, a głównie w zamyśleniu obracałem go w dłoniach (trwało to na tyle

długo, iż zdążyłem sobie zasłużyć na niechętne spojrzenie oberżysty). Nagle ktoś wcisnął się

pomiędzy ławę a stół naprzeciwko mnie. Był to barczysty, jasnowłosy chłopak o niebieskich

oczach i barach niczym Goliat. Uśmiechnął się szczerym uśmiechem, pokazując całą galerię

szerokich, śnieżnobiałych zębów. Ot, wiejski parobczak, którego przygruchała sobie jakaś bogata

mieszczka i teraz dobrze go karmi.

– Nie macie nic naprzeciw, że się do was przysiadam, panie? – zagadnął z gwarowym

zaśpiewem.

– Karczma jest dla wszystkich – odparłem obojętnie i odwróciłem wzrok, by nie

sprowokować chłopaka do dalszej konwersacji, gdyż nie miałem ochoty na rozmowy z

nieznajomymi.

Ten zaś przechylił kubek, zasiorbał, zamlaskał i przełknął trunek. Skrzywił się.

– Kwaskowe niczym zrzędząca starucha, której przekleństwa długo jeszcze zostają w

pamięci.

Poderwałem głowę i spojrzałem na niego uważnie. Uśmiechał się szeroko i beztrosko

niczym wiejski przygłup.

– Jak przebiegła rozmowa u mistrza Dopplera? – spytał. – Dostaliście pracę?

– Własnym oczom nie wierzę... – mruknąłem.

– Ja też, kiedy tylko spojrzę w lustro – przyznał mi rację. – Aż strach...

– Nie oglądały się za wami mieszczki, kiedy spacerowaliście po ulicy?

– I kilku starszych, dam głowę, bogatych mężczyzn – odparł, po czym uśmiech spełzł mu

z twarzy. – Szkoda cię na służbę u Dopplera – rzekł, a w jego głosie zabrzmiała wyraźna

dezaprobata. – Czeka cię kierat coraz podlejszych zadań, Mordimerze. Nurkowanie w

gnojówce...

– Służę jedynie Bogu i jak widać, służba ta może przybrać wiele obliczy.

Skrzywił się, co nadało rumianej twarzy komiczny wygląd wielkiego urażonego dziecka.

– Nie będziesz niczym więcej niż najemnikiem możnych, gdyż o wyborze oferty przez

Teofila Dopplera decydują jedynie pieniądze, jakie bogacze są w stanie zaoferować za usługi

inkwizytorów. Nie po to szkolono twoje ciało i umysł, nie po to nadano ci giętkość i ostrość

hiszpańskiego miecza, byś teraz miał służyć jako tępy młot. – Zawiesił na mnie surowe

spojrzenie. – Praca inkwizytora, Mordimerze, jest jak precyzyjna jubilerska robota, tyle że my na

delikatny łańcuszek wiary nizamy nie drogocenne kamienie, lecz ludzkie dusze.

– Wszystko to bardzo pięknie, jednak z czegoś trzeba żyć – odparłem. – A jak zapewne

wiecie, to nie ja zrezygnowałem ze służenia Świętemu Officjum, lecz Święte Officjum okazało

się nie potrzebować dłużej moich usług. Co więc według was miałem zrobić?

Rozłożył dłonie.

– Ciężko powiedzieć.

– Bardzo pomocne stwierdzenie. Sądzicie, że należało przyjąć propozycję z Ostrawy?

Zastanawiał się przez chwilę intensywnie i aż potarł palcami wygolony podbródek.

– Vogelbrandt miał rację, mówiąc, że zniszczono by cię tam. Z mojego doświadczenia

wiem, iż inkwizytorzy, którzy zawiedli na stanowisku przełożonych oddziałów, nie mieli potem

szans na zrobienie kariery. Kończyli gdzieś na prowincji jako szeregowi funkcjonariusze lub w

najlepszym przypadku zastępcy oddziałów, skarbnicy czy administratorzy, jeśli, rzecz jasna,

mieli głowę do rachunków. Sądzę więc, że zrobiłeś bardzo dobrze, zwłaszcza w kontekście tego,

co ja pragnę ci zaproponować – bardzo mocno podkreślił słowo „ja”.

– Proszę, proszę, więc to niespodziewane spotkanie jedynie dla mnie było takie

niespodziewane...

– Można tak powiedzieć.

– Jak wam się udało odnaleźć mnie w Hezie? Nawet w Inkwizytorium nie wiedzą, gdzie

się zatrzymałem, a zresztą tutaj, do tej oberży, zawędrowałem przypadkiem... Kazaliście mnie

śledzić?

– Mordimerze, ty przecież wiesz, jak można wytropić ludzi oraz przedmioty, prawda?

Sądzisz, że jako jedyny dysponujesz podobną zdolnością?

Drgnąłem. Krankl (nazywałem go tak z przyzwyczajenia, choć w oczywisty sposób nie

był Kranklem, a teraz nawet nie miał z nim niczego wspólnego) mówił oczywiście o nad wyraz

niebezpiecznych podróżach do nie-świata, dzięki którym rzeczywiście potrafiłem postrzegać

sprawy, rzeczy i ludzi niezauważalne dla zwykłego śmiertelnika. Niestety, nie-świat był

uniwersum zamieszkanym przez istoty, których sam widok budził niewysłowioną grozę, a poza

tym wędrówki po nim wiązały się z tak przejmującym bólem, że samo jego wspomnienie budziło

dreszcz grozy. Nie tylko nie pragnąłem tego bólu przeżywać kolejny raz, lecz nie chciałem nawet

myśleć o tym, iż mógłbym go doświadczyć. Tylko raz zdarzyło mi się podróżować po

nie-świecie bez związanego z tym cierpienia oraz strachu, lecz była to sytuacja wyjątkowa i do

tej pory nie wiedziałem, co sądzić o kobiecie, którą wówczas śledziłem, a która okazała się

demonem. Nawiasem mówiąc, dość przyjaznym, zważywszy na fakt, że nie urwała mi głowy, a

jedynie zażądała (może nawet lepiej powiedzieć: poprosiła) pewnej nieskomplikowanej

przysługi, w dodatku nie-sprzecznej z zasadami wiary dobrego chrześcijanina.

– Wiem, że nie jestem jedynym, który potrafi odbywać te podróże, ale aż dziwi mnie, że

zechcieliście zadać sobie tyle trudu.

– Trudu? – Złożył mięsiste, grube wargi w coś na kształt uśmiechu. – To żaden trud,

Mordimerze.

Wnioski płynące z jego słów pojawiły się w mej głowie dopiero po chwili. Nachyliłem się

nad stołem.

– Chcecie powiedzieć, że umiecie...

– To, co dziecko nazywa nadmiernym ciężarem, dorosły mężczyzna unosi jedną ręką –

przerwał mi. – Nie wszystko jest dla wszystkich takie samo. Masz wrodzoną, naturalną zdolność,

lecz nie wyszkolono jej w odpowiedni sposób. Dlatego cierpisz.

Przyglądałem mu się, nie ma co ukrywać, zdumiony i zaskoczony, niepewny zresztą, czy

człowiek ten mówi prawdę, czy też zwodzi mnie z sobie jedynie znanego powodu.

– Moi nauczyciele w Akademii...

– Twoi nauczyciele w Akademii otrzymali zakaz ułatwiania ci tych podróży, chociaż

jednocześnie polecono im przeszkolić cię tak, byś nie wchodził do nie-świata w niekontrolowany

sposób. Nie widziano jednak powodów, by nauczyć cię swobodnego poruszania się, lecz wręcz

przeciwnie: podobną zdolność uznano za zagrożenie.

– Skąd możecie o tym wszystkim wiedzieć? Dlaczego moi nauczyciele mieliby działać na

moją szkodę? Dlaczego w...

– Mordimerze – spojrzał mi prosto w oczy – wcale nie twierdzę, że działali na twoją

szkodę. Ja tylko mówię, iż dokonali za ciebie wyboru, natomiast nie jestem pewien, czy

alternatywa tegoż wyboru byłaby lepsza, czy gorsza.

– Nie rozumiem. To wielka szansa... Przecież...

– Nie rozumiesz i na tym poprzestańmy – przerwał mi zdecydowanie. – Zrozumiesz

wszystko, jeśli przystaniesz na moją propozycję.

Cóż, pomyślałem, że niezależnie od tego, jaka będzie ta propozycja i czy ją przyjmę, czy

nie, to nie tyle „zrozumiem wszystko”, ile będę miał okazję poznać wersję, którą zechce mi

zaprezentować. Można powiedzieć: dobre i to.

– Zamieniam się w słuch.

– Chcę, byś mi towarzyszył w podróży, którą właśnie zacząłem, a której celem jest

Bizancjum. Mam pewne ważne sprawy do załatwienia, mam też powody sądzić, że właśnie tam

wreszcie będę bezpieczny. A przynajmniej mniej zagrożony niż gdzie indziej. W zamian za

towarzystwo zaoferuję ci naukę. Naukę rzeczy, których twoi mistrzowie z Akademii nie tylko nie

potrafiliby nauczyć, ale o których ledwie mgliście podejrzewają, że w ogóle istnieją... Co ty na

to?

– Miałbym przestać być inkwizytorem – rzekłem po chwili.

– Inkwizytorem jest się w sercu, nie w heskich dokumentach. Będziesz zawsze

inkwizytorem, póki twoje serce zachowa czystość diamentu i żar wulkanicznej lawy.

Może i miał do pewnego stopnia rację, lecz przecież zostałbym pozbawiony wszystkiego,

czym do tej pory żyłem. Nie byłbym już funkcjonariuszem Świętego Officjum, lecz

samozwańcem, a pewnie również szybko zostałbym banitą.

– Czego możecie mnie nauczyć? Jak zabijać ludzi z pogwałceniem prawa?

– Och, akurat na tym już świetnie się znasz, mój chłopcze. – Wykrzywił usta. – Nauczę

cię tego, co sam umiem. Choćby czegoś, co już przecież znasz...

Zauważyłem, że wykonał nieznaczny gest palcami prawej dłoni, po czym w tej samej

chwili znieruchomiałem. Czułem jedynie nieprzyjemne mrowienie w palcach, łokciach, stopach i

kolanach, lecz nie byłem w stanie drgnąć. Mój towarzysz przyglądał mi się przez chwilę z

uśmieszkiem, potem wolnym ruchem sięgnął po kubek i przechylił do ust. Pił, nie spuszczając ze

mnie kpiącego spojrzenia. Kiedy odstawiał naczynie, jakiś człowiek podszedł do naszego stołu.

– Posłuchaj no, chłopaku, czy twój towarzysz aby nie jest chory? Jakoś dziwnie wygląda.

Jestem medykiem, więc...

– Przyszedłeś oddać mi pieniądze, Ludwiku? – Krankl odwrócił się w stronę przybysza.

– Pieniądze? Jakie znowu... – W twarzy lekarza coś drgnęło, a potem jego źrenice

zmętniały. – Ach, oczywiście, wybaczcie, nie poznałem was. Proszę, trzymajcie, to wszystko, co

mam – przemówił monotonnym głosem, po czym wyciągnął z zanadrza kieskę i położył ją na

stole. – Jeśli chcecie, pójdę do domu i przyniosę więcej, bo...

– Wystarczy. – Krankl spokojnie włożył sakiewkę do kieszeni. – Zostaw nas teraz

samych, Ludwiku.

– Oczywiście. Bardzo wam dziękuję. Bardzo. – Medyk ukłonił się i odszedł.

– Łatwy sposób zarobkowania, prawda?

Nagle poczułem, że znowu mogę się ruszać. Przełknąłem nerwowo ślinę i schowałem

dłonie pod blat stołu, gdyż miałem wrażenie, że drżą mi palce, a nie chciałem, by Krankl to

widział.

– To tylko kuglarskie sztuczki – dopowiedział lekceważąco. – Prawdziwa wiedza,

wiedza, którą mogę ci przekazać, jest przy tym, co pokazałem przed chwilą, niczym Alpy przy

dolinie Padu. Ale sądziłem, że podobne widowisko przekona cię, iż mam coś cennego do

zaoferowania. Coś, co pomoże ci w zbożnym i świętym dziele walki z Szatanem.

Kuglarska czy nie kuglarska, sztuczka robiła wrażenie. Zwłaszcza iż mój rozmówca

raczył unieruchomić mnie po raz kolejny. Kto wie jednak, czy bardziej nie spodobał mi się

sposób, w jaki potraktował medyka. Nie wiem, czy dopiero w tym momencie naprawdę nie

uwierzyłem, iż właśnie Krankl jest odpowiedzialny za zamordowanie biskupa oraz zakonnic.

Potrafił narzucić swą wolę innemu człowiekowi nie tylko błyskawicznie, lecz w dodatku bez

wyraźnego wysiłku. Czy rzeczywiście mógłbym nauczyć się podobnej umiejętności? Ale czy

wiedziałbym tak do końca, od kogo się uczę i w jakim celu zostałem poddany tak specyficznej

edukacji? Czy nie okazałoby się, że za ciekawość oraz pragnienie władzy zapłaciłbym zbyt

wysoką cenę?

– Może właśnie wy jesteście sługą diabła i siła, którą dysponujecie, jest diabelską

emanacją? A może jesteście demonem lub opętanym przez demona?

– Ciągle to samo – mruknął znudzonym tonem. – Niepotwierdzone zarzuty,

nieuzasadnione oskarżenia, niegrzeczne insynuacje. Powiedz, z jakiego powodu chciałbym karać

grzeszników, będąc diabelskim pomiotem? – zapytał protekcjonalnie.

– Motywy postępowania demonów zazwyczaj wymykają się ludzkim osądom – odparłem.

– Nie wiem, czemu chcecie mnie skaptować, ale nie mam wątpliwości, iż wasze nauki mogłyby

mi wyjść bokiem.

– Może tak, może nie. Nie przekonasz się, póki nie spróbujesz.

– A jeśli się nie zgodzę?

– Rozejdziemy się i każdy z nas pójdzie swoją drogą. Jeśli masz odrobinę oleju w głowie,

nie zdradzisz nikomu, że mnie spotkałeś, a ja ze swej strony nie będę cię nękał dalszymi

propozycjami.

Cóż, muszę przyznać, że brzmiało to nieźle. Przynajmniej nie groził, że albo będę mu

towarzyszył, albo mnie zabije. Oczywiście mógł mnie zamordować tak czy inaczej i nie

sądziłem, by sprawiło mu to jakikolwiek kłopot. Miałem również wrażenie, że wyrzuty sumienia

nieszczególnie by go gryzły z tego powodu.

– Zastanów się spokojnie, Mordimerze, co mógłbyś osiągnąć, poznając sztukę

zarezerwowaną jedynie dla najznamienitszych i najbieglejszych członków Wewnętrznego Kręgu

Inkwizytorium. Dokonaj rachunku strat i zysków, potem daj mi odpowiedź. Będę czekał na

ciebie jutro w południe w zajeździe „Pod Tłuczkiem i Moździerzem”. To zaraz za wschodnimi

rogatkami miasta. Jeśli przyjdziesz, pojedziemy razem do Bizancjum, jeśli nie przyjdziesz,

pojadę tam sam, a ty... – uśmiechnął się dziwnie melancholijnym uśmiechem – do końca życia

będziesz się zastanawiał, co straciłeś i co cię ominęło.

– Wydaje mi się, że to uczciwa propozycja – powiedziałem.

– Przez całe moje życie, Mordimerze, szukałem właściwej drogi. Nim na nią trafiłem,

robiłem straszne rzeczy. – Opuścił głowę i z tego, co widziałem, naprawdę był zasmucony. –

Stałem po stronie zła, sprzymierzyłem się z diabłem, walczyłem w najbardziej niegodziwy

sposób. Torturowałem i zabijałem jedynie dla przyjemności, dla zabawy przyglądania się

ludzkiemu cierpieniu. – Wyraźnie się wzdrygnął. – Oczywiście, że inni byli gorsi ode mnie albo

przynajmniej nie lepsi. Choćby Narses...

– Narses? – Imię brzmiało jak perskie, więc zainteresowałem się, kim jest człowiek, o

którym mowa.

Moje pytanie wyrwało Krankla z zamyślenia. Najwidoczniej przeniósł się w myślach do

przeszłości, a ja sprowadziłem go z powrotem.

– Narses, ach tak, Narses. – Skinął wolno. – Potężny, biegły w mrocznej sztuce, jak

niewielu przed nim i niewielu po nim. Z wielu powodów sprzeciwiałem się temu, by mu

zawierzono. – Wydawało mi się, że nie mówi już do mnie, lecz do samego siebie. Wreszcie

zamilkł na chwilę i znowu pogrążył się w myślach. Kiedy uniósł głowę, miał jednak w oczach

coś na kształt błysku rozbawienia. – Kiedy odzyska swą moc, kiedy zrozumie, kim jest, wtedy

świat zatrzęsie się w posadach – dodał.

Zabawne, lecz mój towarzysz mówił o groźnym Narsesie nie tylko bez strachu, lecz

nawet z jakimś rodzajem fascynacji oraz życzliwego zaciekawienia.

– Nie jest waszym przyjacielem, prawda?

Roześmiał się szczerym tubalnym śmiechem wiejskiego przygłupa.

– Mógłby nim być, gdyby tylko zechciał – odpowiedział wreszcie. – Ale ku mojemu

żalowi nie chce i nic nie wskazuje na to, by sprawy miały ulec zmianie.

– Mówicie, że służyliście Szatanowi. Cóż więc spowodowało odmianę? – spytałem po

dłuższej chwili. – Oczywiście, jeśli w waszym przypadku można mówić o odmianie, zważywszy,

co czynicie...

Prychnął.

– Gdybyś poznał mnie takiego, jakim byłem niegdyś, wiedziałbyś, że i owszem: można

mówić o odmianie. A kiedy nastąpiła? Wtedy kiedy pozwolono mi napić się z kielicha jedynej

prawdy. Rozdarto mnie niczym ilustrację w księdze, lecz potem sklejono tak zręcznie i tak

pieczołowicie, iż w niczym nie przypominała dawnego obrazu, a stała się nowym dziełem sztuki.

Święte Officjum zmieniło moje życie, mój umysł, moje serce...

Nagle zobaczyłem, że ma tak natchniony wyraz twarzy, iż jego oblicze nie przypominało

już oblicza głupkowatego osiłka, lecz twarz pasterza, któremu właśnie objawiła się Matka Boska.

Cóż, ten człowiek albo święcie wierzył w to, co mówi, albo genialnie umiał tę wiarę udawać.

– Szczodrobliwie chcecie odpłacić Inkwizytorium za doznane dobrodziejstwa – nie

mogłem powstrzymać się od złośliwości, ale miała ona swój cel: sądziłem, że im bardziej Krankl

będzie się ze mną spierał i usiłował mnie przekonać, tym bardziej rozwiąże mu się język.

– Mówiłem ci już, że inkwizytorzy odeszli od dawnej wiary, a Święte Officjum

zrezygnowało z nauk, które mnie samemu wpajało – odparł ostrym tonem.

– Wy tak twierdzicie. – Wzruszyłem ramionami. – Co mogło się zmienić przez

kilkanaście ostatnich lat? Jakaż to niby wielka rewolucja nastąpiła w pojmowaniu obowiązków

przez Inkwizytorium?

– Kilkanaście – powtórzył za mną z dziwną zadumą w głosie, po czym westchnął. –

Taaak, prawda, cóż mogło się zmienić przez kilkanaście lat?

– Więc?

– Zastanawiałeś się kiedyś, z jakich powodów inkwizytorzy, którzy są przecież solą tej

ziemi, podlegają przekupnym, głupim i rozpustnym papieżom czy biskupom Hez-hezronu?

Dlaczego my, my, których sam Jezus stworzył na swój obraz i podobieństwo, lepiąc nas rękoma

swego najznamienitszego i najwierniejszego sługi Marka Kwintyliusza, dlaczego my musimy

liczyć się z papieżami, kardynałami i biskupami? – Przyglądał mi się uważnie.

– Gdyż oni są spadkobiercami Apostołów... – zauważyłem.

Machnął tylko dłonią.

– Jacy tam z nich spadkobiercy... A jeśli nawet, to do czego upoważnia bycie

spadkobiercą niepiśmiennego rybaka lub marnego poborcy podatków? Chrystus sam by się

pozbył tych szumowin zaraz po zakończeniu wojny. – Westchnął. – Ale nie zdążył...

– Proszę, proszę, ciekawe, skąd możecie wiedzieć, co uczyniłby Chrystus? – zapytałem

pogardliwym tonem.

Roześmiał się i poklepał mnie po ramieniu.

– Czytałem „Kroniki Jezusa”, chłopcze. Dzieło, w którym nasz Pan opisuje każdy dzień

od czasów Ukrzyżowania oraz Zstąpienia.

Tym razem ja się roześmiałem.

– Mało podobnych apokryfów czy falsyfikatów krąży wśród ludu? Kroniki, pamiętniki,

wspomnienia i inne szachrajstwa. Ba, kiedyś czytałem nawet „Tajną historię cesarza

Tyberiusza”. O tym, jak przyjął chrześcijaństwo i by odpokutować dawne winy, został kapłanem

Chrystusa w pewnej galijskiej wsi – prychnąłem. – Kto by wierzył w podobne brednie?

Mój towarzysz pokiwał spokojnie głową.

– Ogromna liczba falsyfikatów nie świadczy, że nie istnieje gdzieś oryginał – rzekł – a

jedynie o tym, jak bardzo ludzie chcą wierzyć, że nasz Pan pozostawił własnoręcznie spisany

dokument.

Miał rację. Ludzie nie mogli uwierzyć, że Jezus nie zostawił żadnego jasnego przesłania,

ba, powiedzmy więcej: żadnych rozkazów czy przedstawień przyszłości. Żadnego testamentu.

Pewnego dnia bez słowa opuścił swych wiernych i władzę objęli Apostołowie. Z wielu powodów

był to smutny czas, a imperium, którego zręby stworzył nasz Pan, runęło w popiół i pył. I nikt

nigdy nie scalił go z powrotem. Zanim w świecie objęło prymat nasze błogosławione Cesarstwo,

wiele przetoczyło się przez Europę wojen, wiele krwi wsiąkło w pola nie tylko Italii, Galii i

Germanii, ale również Hiszpanii, Grecji oraz Azji. Chrześcijanie mordowali chrześcijan,

chrześcijanie mordowali pogan, poganie mordowali chrześcijan. Powstawały i upadały całe

państwa, plemiona i narody zdobywały niezmierzoną, wydawałoby się, potęgę, by ledwie w

kilkadziesiąt lat później zniknąć bez śladu, nie zostawiając potomnym nawet pamięci o własnym

języku. Wszystko potoczyłoby się inaczej, gdybyśmy mieli kogoś, kto mógłby nam przewodzić.

Wszystko potoczyłoby się inaczej, gdybyśmy mieli Jezusa Chrystusa... Właśnie dlatego ludzie

pragnęli wierzyć, że Pan zostawił spisany własną dłonią dokument, pragnęli wierzyć, że napisał,

dlaczego odszedł i, co ważniejsze! kiedy znowu się pojawi. Może Jezus postawił wiernym

chrześcijanom warunki, po których wypełnieniu zgodzi się wrócić? A my nie mogliśmy ich

spełnić, gdyż po prostu nie wiedzieliśmy, że istnieją?

– Chciałbyś, żeby taka księga naprawdę istniała, czyż nie? – Mój rozmówca wpatrywał

się we mnie z uwagą.

– Któż by nie chciał...

Znowu się roześmiał, chyba jeszcze głośniej niż wcześniej. Zauważyłem, że dwóch

siedzących obok mieszczan obrzuciło nas niechętnym wzrokiem, a karczmarz spiorunował nas

spojrzeniem. No cóż, siedzieliśmy przy dwóch kubkach wina i nie widział, byśmy palili się do

zamawiania następnych. Nic więc dziwnego, że nie był zachwycony.

– Bardzo wielu by nie chciało, mój naiwny, prostoduszny Mordimerze. Bardzo, bardzo

wielu.

– Jeżeli są prawdziwe... te Kroniki, o których mówiliście, dlaczego do tej pory ich nie

ujawniono? Kto zdecydował, by trzymać je w ukryciu?

– Ci, którzy uważają, że prawda przyniesie więcej szkody niż pożytku – odparł, patrząc

mi prosto w oczy.

– A przyniosłaby? – spytałem szybko.

– Prawda to prawda, mój chłopcze, choć niektórzy pragnęliby ją traktować na

podobieństwo trędowatej kurwy roznoszącej wokół zarazę. – Podparł się na łokciach i zapatrzył

w ścianę za moimi plecami. – Niektórzy sądzą, że ludzie nie zasłużyli na prawdę, że nie dorośli

do niej, że nie będą potrafili sobie z nią poradzić. – Obrócił spojrzenie na mnie i dalej mówił już

z wyraźnym naciskiem. – Uważają, że powinni chronić innych przed prawdą albo przynajmniej

cedzić ją, filtrować, dozować. A dozowana prawda, w dodatku jeszcze opatrzona komentarzem,

opinią, tłumaczeniem lub interpretacją, ma niezwykłą wręcz tendencję, by zamieniać się w

przeciwieństwo siebie samej.

– A przyniosłaby? – powtórzyłem.

– Szkoda i pożytek to pojęcia nieostre i być może nawet każdy z nas w tej chwili rozumie

pod nimi coś zupełnie innego. Użyj lepiej pojęcia: zmiana. I wtedy ci odpowiem: ujawnienie

Kronik przyniesie zmiany, wielkie zmiany. Tak wielkie, że nawet ich admiratorzy tacy jak ja nie

przymierzając mogą nie dostrzegać wszystkich dalekosiężnych konsekwencji.

– Brzmi... groźnie – rzekłem po chwili.

– Cóż, niektórzy chcą spokoju, Mordimerze. Mówią: pokój, pokój, pokój. Tymczasem

najwspanialszy i najdoskonalszy pokój panuje na cmentarzu. Tam znajdziesz ciszę, jednakie

poglądy oraz brak konfliktów. Chciałbyś żyć na cmentarzu, chłopcze?

– Jestem mistrzem Inkwizytorium – powiedziałem ostro, gdyż jego protekcjonalny ton

mnie zdenerwował. – Wysilcie, wreszcie choć na tyle uprzejmości, by nie nazywać mnie

ustawicznie chłopcem.

– Oczywiście, Mordimerze. Na to, że będę mówił: Mordimerze, już pozwolisz, czy

wolisz: mistrzu Madderdin?

– Niech będzie: Mordimerze – burknąłem. – Swoją drogą, ciekawe, jak ja mam was

nazywać, co?

– Nosiłem zbyt wiele imion, by zawracać sobie nimi głowę i sądzić, że cokolwiek

znaczą...

– A jak nazywają was ci ludzie, którzy idą waszym tropem?

– Nie mam pojęcia.

– Jak mówią do was przyjaciele?

– Nie mam przyjaciół. – Rozłożył dłonie.

– Jak miałbym się do was zwracać, gdybym zdecydował się towarzyszyć wam w podróży

do Bizancjum?

– Wybierz sobie imię, które lubisz.

– A gdybym chciał na was donieść? Jak mam was nazwać inkwizytorom?

– Wystarczy, że powiesz, co potrafię. Domyślą się, z kim mają do czynienia.

– No dobrze, jak sobie chcecie... – zrezygnowałem z dopytywania się, widząc, że nie

wydobędę od niego, jak się nazywa. Zresztą, jeśli rzeczywiście służył w Wewnętrznym Kręgu, to

czy nie miał innego imienia za każdym razem, w zależności od misji, z którą go wysyłano?

– Wyjawcie mi jednak, z łaski swojej – kontynuowałem – co takiego znajduje się w

księdze, którą jakoby przeczytaliście i którą jakoby napisał Chrystus? Jakież to odkryliście w niej

straszliwe a objawione prawdy mogące zmienić nasz świat?

– Jeden egzemplarz Kronik znajduje się w klasztorze Amszilas pod opieką Wewnętrznego

Kręgu Inkwizytorium. I właśnie tam miałem zaszczyt się z nim zapoznać. To prosta, jasna księga

napisana przejrzystą, wykwintną greką. Nawet nie sądziłem, że nasz Pan tak wyśmienicie władał

językiem słonecznej Hellady.

– Powiedzieliście: jeden egzemplarz. Są inne? Tłumaczenia? Może wypisy lub skróty?

– Nic mi o tym nie wiadomo. Słyszałem, że gdzieś można znaleźć jeszcze dwie kopie.

Ale w czyim są posiadaniu, tego nie wiem. Może zaginęły, może zostały zniszczone, może

papież trzyma je w watykańskim skarbcu. Chociaż nie... – Zastanowił się. – Papież nie

odważyłby się ich przechowywać.

– Czemu? Co waszym zdaniem zrobiłby papież?

– Sądzę, że zniszczyłby je, Mordimerze. – Niebieskie oczy pociemniały z gniewu. –

Zniszczyłby każde słowo Chrystusa. Każdą stronę zapisaną Jego dłonią.

– Dlaczego?!

– Gdyż papieże uważają się za spadkobierców Piotra Apostoła – odpowiedział. – A Jezus

w swoich Kronikach wyraźnie pisze, co myśli zarówno o Piotrze, jak i reszcie tej hołoty, którą

przez pewien czas musiał tolerować. Ba, formułuje wyraźne oskarżenie mówiące o tym, że Piotr

stoi na czele spisku przeciwko Niemu. Pisze: „Będą starali się mnie zniszczyć. Mnie, moją

ukochaną i dziecko, które wyjdzie z jej łona”. Przyznasz, że jeśli uwierzyć, iż Kroniki Jezusa nie

są apokryfem ani falsyfikatem, a ja w to wierzę, to oznacza, że Kościół katolicki i Chrystus są

śmiertelnymi wrogami. I dodaj jeszcze jedno pytanie: czy Jezus zniknął z własnego wyboru? A

jeśli to Piotr i reszta tej wściekłej zgrai pokonała naszego Pana?

– Pokonała Boga?! – parsknąłem. – W dodatku kiedy wiedział, że powinien się ich

strzec? Jak mogliby zabić kogoś tak potężnego?

– Nie mówiłem wcale, że Go zabili – zaprotestował.

– Kim była kobieta Jezusa? Co się z nią stało? Z jej dzieckiem?

– Tego nie wiem. Może ją zamordowali, może ocalała...

Gdyby Krankl był szarlatanem, łatwo wymyśliłby jakąś bzdurną historyjkę opowiadającą,

jak to ukochana naszego Pana znalazła cudowne ocalenie w Galii lub Brytanii i urodziła dziecko,

które zapoczątkowało królewską dynastię. A potem poznałby mnie z ostatnim potomkiem Jezusa

lub sam przedstawił się jako praprawnuk Chrystusa. Tymczasem jego ostrożność budziła

zaufanie. Nie oznaczało to oczywiście, że uwierzyłem w tę opowieść. Ale za to byłem niemal

pewien, że on sam w nią wierzy...

Obróciłem po raz kolejny w palcach pusty kubek, po czym odstawiłem go i znowu

wziąłem do ręki. Starałem się zyskać czas, by przemyśleć słowa, które właśnie usłyszałem.

– Wszystko zasadza się na prawdziwości tych, jak je nazywacie, Kronik Jezusa –

rzekłem. – Jeżeli naprawdę istnieją, jeżeli nie są tylko wymysłem waszej fantazji, może

stworzono je, by skłócić dobrych chrześcijan? By pchnąć nas do bratobójczej wojny... Nikt nigdy

nie udowodni, że są prawdziwe. Nikt nie ośmieli się powiedzieć z całą pewnością: tak, oto dzieło

spisane dłonią Jezusa Chrystusa.

– Owszem, ja ośmielam się tak mówić.

– No tak. Tylko kimże wy jesteście? Zaledwie szaleńcem mordującym ludzi przy użyciu

czarnoksięskich sztuczek. Kto was wysłucha? Kto wam uwierzy?

– Mnie samemu? Pewnie nikt. – Wzruszył ramionami i najwyraźniej znowu moja

złośliwość nie wywarła na nim żadnego wrażenia. – Ale gdyby po stronie prawdy zechciało

stanąć Święte Officjum... Nie wyobrażasz sobie nawet, jak potężni jesteśmy, Mordimerze. Nie

wyobrażasz sobie nawet, jak wiele od nas zależy.

Na podstawie moich doświadczeń nie do końca zgadzałem się z opinią, którą wygłosił.

Owszem, Inkwizytorium dysponowało sporym zakresem władzy, tysiącami funkcjonariuszy oraz

współpracowników, wielkim majątkiem, lecz jednocześnie na czele Officjum stał jednak biskup,

a papieskie wyroki były dla inkwizytorów wiążące. Poza tym byliśmy omotani siecią niejasnych

przepisów, nieostrych nakazów i zakazów, mętnych wytycznych czy ogólnikowych wykładni.

Wszystko to powodowało niezliczone konflikty prawne w sposób wręcz skandaliczny

utrudniające naszą pracę. Inna rzecz, że jeśli mój rozmówca naprawdę należał do elitarnego

Wewnętrznego Kręgu Inkwizytorium, to mógł wiedzieć o wiele więcej ode mnie o rzeczywistym

zakresie władzy Officjum.

– W jaki sposób są... – urwałem, szukając odpowiedniego słowa.

– W jaki sposób rekrutowani są inkwizytorzy Wewnętrznego Kręgu, chciałeś spytać? –

Czyżbym dostrzegł delikatny uśmiech, który wygiął mu same kąciki ust? – Przykro mi,

Mordimerze, ale ode mnie się tego nie dowiesz. Poza tym, czego pewnie sam się domyślasz, że

niektórzy z nich są wybierani spośród najbardziej oddanych sprawie i najbardziej lojalnych

inkwizytorów.

Ta odpowiedź dała mi więcej, niż przypuszczał. Bo oto, zamierzając tylko spytać, jakie

kryteria musi spełnić inkwizytor taki jak ja, by dostać zaproszenie do Wewnętrznego Kręgu,

dowiedziałem się, że istnieje inny, tajemniczy sposób rekrutacji nowych kandydatów. Jeżeli więc

rekrutowano funkcjonariuszy Wewnętrznego Kręgu skądinąd, nie tylko z szeregów zwyczajnych

inkwizytorów, to skąd ich brano, na gniew Pana?!

– Dlaczego pozostajecie tak bardzo lojalni w stosunku do tych, którzy was ścigają i

pragną waszej śmierci? – zapytałem, nawet nie kryjąc szyderstwa. – Dlaczego nie zależy wam,

by ich skompromitować, a przynajmniej ujawnić ich tajemnice? Co was powstrzymuje, by

opowiedzieć mi o wszystkich sekretach Wewnętrznego Kręgu?

Roześmiał się i wydawało mi się, że jest to szczery śmiech.

– Po pierwsze, nie mamy tyle czasu, a po drugie, z pewnych powodów uważam, że lepiej,

byś przeżył...

Podziękowałem mu skinieniem głowy.

–...a obawiam się, że nadmierna wiedza nie pomogłaby ci w tym. Poza tym, drogi

Mordimerze, ja nigdy nie byłem nielojalny wobec naszej świętej instytucji. Jedynie walczę z

tymi, którzy nią kierują i którzy, śmiem mniemać, kierują nią źle. Lecz nie przeciwko

Inkwizytorium, a w rozpaczliwej próbie jego obrony.

No tak, to było nawet rozsądne z jego szalonego punktu widzenia. Trzeba przyznać, że

ten człowiek mógł przynajmniej budzić sympatię prawowiernego inkwizytora, gdyż chociaż

błądził, to czynił tak pchany do błędów świętym zapałem. A więc grzeszył jedynie gorliwością i

nieposłuszeństwem. Cóż, „jedynie” to może za mało powiedziane, jak na jego winy, ale co

zrobić, skoro zamiast surowej chęci pokarania winowajcy odczuwałem jedynie coś na kształt...

hmmm, czyżby to było uczucie zazdrości? Zazdrości, że mój rozmówca okazał się tak silny,

wykazał się niezłomnością przekonań i umiał zrezygnować ze spokojnej egzystencji w imię

wyznawanych ideałów. A poza tym moce, którymi dysponował... Mój Boże, ileż dobrego

mógłby dzięki poznaniu ich uczynić wasz uniżony sługa...

– Pojedź ze mną, a stopniowo dowiesz się wszystkiego – rzekł, wstając z ławy. –

Pamiętaj: będę jutro w południe „Pod Tłuczkiem i Moździerzem”.

Uniosłem swój kubek w ironicznym toaście.

– Za to, byście nie czekali zbyt długo.

– Któż wie co stanie się jutro – westchnął. – Do widzenia, Mordimerze, bo niezależnie od

tego, jakiego dokonasz wyboru, z całą pewnością jeszcze się spotkamy.

Nie powiem, by te słowa mnie ucieszyły.

– To ostrzeżenie? Groźba?

– Nic takiego, mój drogi. Jedynie nieśmiała nadzieja, że obaj pożyjemy na tyle długo, by

doprowadzić do końca nasze sprawy.

Oczywiście nie zdążyłem dopytać, jakie sprawy ma na myśli, gdyż ledwo skończył

zdanie, a już obrócił się niczym kurek na pełnym wietrze i przepychał wśród stołów oraz ław w

stronę wyjścia. Zresztą podejrzewałem, że i tak nie raczyłby mi odpowiedzieć, ponieważ

widziałem, że jest to człowiek, który woli tajemnicze niedomówienia zamiast jasnego wykładania

spraw. Nie da się ukryć, że była to cecha charakteryzująca zwykle wszelkiej maści szarlatanów.

Czy w takim razie Krankl był szarlatanem? Z całą pewnością dysponował ogromnymi mocami,

ale czy naprawdę pełnił niegdyś lub niedawno chwalebną funkcję inkwizytora, czy też pragnął

mnie zwieść co do swej przeszłości oraz, przede wszystkim, co do swych intencji?

***

W Hezie nie miałem na razie co robić, więc spacerowałem po ulicach miasta, oglądałem

pałace, kościoły oraz ogromne kamienice i starałem się nie zgubić w labiryncie uliczek.

Przesiadywałem bez szczególnego celu po karczmach, zajazdach i oberżach, zwykle milczący i

przy kubku wina, nie zadawałem się ani z miejscowymi inkwizytorami, ani z żadnymi

nieznajomymi, odrzucałem awanse nagabujących mnie ladacznic. I tak właśnie minęło kilka dni,

w czasie których czekałem na ostateczną decyzję mistrza Dopplera. Rozmowa z Kranklem

niczego nie zmieniła. Następnego dnia wstałem, jak zwykle, dość wcześnie rano i po zjedzeniu

śniadania postanowiłem wybrać się na przechadzkę w stronę wschodnich rogatek. Pomyślałem,

że przy okazji nie zawadzi sprawdzić, czy dziwny inkwizytor nie inkwizytor naprawdę pojawi się

w gospodzie „Pod Tłuczkiem i Moździerzem”. Oczywiście nie zamierzałem nigdzie się z nim

wybierać, sądziłem jednak, że uda mi się jeszcze wyciągnąć go na zwierzenia.

Gospoda, z tego, co się dowiedziałem, leżała tuż obok drogi, w dolince pomiędzy dwoma

łagodnymi wzgórzami. Jechałem spokojnie na grzbiecie pożyczonego w zajeździe wierzchowca

(z uwagi na ospałość charakteru i niechęć do przebierania nogami nazywanie go rumakiem, a

nawet koniem, byłoby mocno przesadzone), kiedy najpierw minęło mnie pędem kilku

inkwizytorów w czarnych, rozwianych na wietrze płaszczach (oni dosiadali prawdziwych koni), a

potem obok mnie przegalopowało kilkunastu zbrojnych, usiłujących bez powodzenia nadążyć za

inkwizytorami. Wszyscy obsypali mnie chmurą pyłu, kurzu oraz piachu. Ciekawe, pomyślałem, i

niewiele się zastanawiając, zjechałem z gościńca. Postanowiłem wspiąć się na szczyt wzgórza i

stamtąd ze znakomitej perspektywy obejrzeć sobie, cóż takiego się wydarzyło, co wymagało

interwencji otoczonych zbrojną strażą inkwizytorów. Mojego wierzchowca zostawiłem w

połowie drogi (jego niechęć do wchodzenia pod górę była jeszcze większa niż niechęć do

kłusowania), a sam wspiąłem się na szczyt i zerknąłem w stronę zajazdu. To, co ujrzałem,

bynajmniej mnie nie zdziwiło. Karczma „Pod Tłuczkiem i Moździerzem” była otoczona

zbrojnymi, wśród których widziałem kilkunastu inkwizytorów w czarnych płaszczach z

wyhaftowanymi połamanymi srebrnymi krzyżami. Ha, kilkunastu, nie kilku! Czyli ci, którzy

minęli mnie na drodze, musieli podążać śladem współtowarzyszy. Mówiąc językiem naszych

wrogów i stosując ich złośliwości, można by powiedzieć, że rzadko się zdarza, by podobna liczba

kruków żerowała w jednym miejscu.

– Co tu robisz? Kim jesteś? – ostry głos dobiegł zza moich pleców.

Błyskawicznie się odwróciłem, ale powstrzymałem dłoń zmierzającą ku zawieszonemu u

pasa sztyletowi, kiedy zobaczyłem, że przede mną stoi inkwizytor. Miał pobrużdżoną

zmarszczkami twarz i siwe włosy, wyglądał jednak na krzepkiego chłopa. Przy pasie nosił długi

miecz, pod płaszczem natomiast dostrzegłem ogniwa kolczugi. Ho, ho, ten mężczyzna wyglądał,

jakby szykował się na wojnę, więc całe szczęście, że nie zamierzałem się z nim bić. Zdziwiło

mnie tylko, iż zdołał zakraść się do mnie od tyłu tak cicho, iż nie usłyszałem go z co najmniej

kilku kroków. Co prawda słuchu nie mam tak wyćwiczonego jak węchu, lecz mimo to niewiele

zajęcy mogłoby się pochwalić, iż odetchnęło tak, bym ich nie usłyszał.

– Nazywam się Mordimer Madderdin i jestem inkwizytorem.

Jego czujny, srogi wzrok nie złagodniał nawet na moment.

– Co tu robisz, inkwizytorze?

– Zwiedzam Hez, gdyż jestem w tym mieście pierwszy raz. Nie mam wiele więcej do

roboty, ponieważ czekam na przydział z kancelarii Jego Ekscelencji.

– Masz jakieś dokumenty?

– Rzecz jasna.

Kiedy sięgałem do wewnętrznej kieszeni po dokumenty, widziałem, że inkwizytor

przygląda mi się bacznie. Gdy wyjąłem papiery, przyjął je lewą ręką, najwyraźniej po to, by

prawą mieć cały czas wolną i móc nią chwycić za miecz. Zręcznie rozłożył dokument i przebiegł

po nim wzrokiem.

– Wydaje się, że rzeczywiście jesteś inkwizytorem – rzekł, a ton jego głosu nie ocieplił

się nawet odrobinę. – Ale to nie zmienia postaci rzeczy. Zmykaj stąd, Mordimerze Madderdin,

czy jak cię tam zwą, i zajmij się lepiej wyproszeniem przydziału, a nie szwendaj się bez celu i

powodu po mieście. Zrozumiałeś?

Ten inkwizytor mógł uważać się za Bóg wie kogo lub nawet być sobie Bóg wie kim, lecz

nie miałem zamiaru pozwolić, by odzywał się do mnie podobnie aroganckim tonem. Kto mnie

będzie szanował, jeśli nie uszanuję sam siebie? Kto się o mnie upomni, jeśli nie znajdę odwagi

lub sił, by upomnieć się sam o siebie?

– Hamuj swój jęzor, człowieku, bo ci go utnę! – warknąłem wściekle. – Będę robił, co

będę chciał, i nie potrzebuję pozwolenia byle durnia, który czuje się ważny tylko dlatego, że

założył czarny płaszcz, i który nie jest nawet na tyle uprzejmy, by podać swe nazwisko

towarzyszowi służącemu tej samej sprawie.

Siwy inkwizytor wysłuchał spokojnie, co miałem do powiedzenia, nie sprawiał jednak

wrażenia, że moje ostre słowa w ogóle go obeszły.

– Dobrze, dobrze – burknął. – Mamy tu ważne zadanie, inkwizytorze Madderdin, i nie

mam czasu ani ochoty silić się na grzeczności. Idź swoją drogą, a jeśli chciałbyś się komuś

poskarżyć na nieuprzejmość towarzysza wspólnej sprawy – trzy ostatnie słowa wypowiedział z

niezamaskowaną ironią – to wiedz, że nazywam się Leopold Kalzmann i mam zaszczyt być

inkwizytorem Jego Ekscelencji biskupa Hezhezronu.

Wypowiedziawszy te słowa, mężczyzna skinął mi głową i szybkim krokiem zszedł

zboczem wzgórza w stronę oberży. Ktoś do niego zamachał, ktoś inny o coś zapytał, a Kalzmann

wskazał w moim kierunku i się roześmiał. Nie słyszałem słów i nie słyszałem tego śmiechu, lecz

po wyrazie twarzy zarówno Kalzmanna, jak i jego towarzysza miałem wrażenie, iż nie

potraktowali mojej obecności ani poważnie, ani z szacunkiem. Zresztą może to i lepiej,

zważywszy na fakt, iż obecność całego stada inkwizytorów otoczonych zbrojną strażą mogła

świadczyć tylko o jednym: Święte Officjum wpadło na trop Krankla i zacisnęło wokół niego

pętlę. Jednak, jak mogłem wywnioskować po nerwowej bieganinie oraz przeszukiwaniu

budynków i okolicy, wpadnięcie na trop nie oznaczało jeszcze schwytania. Poza tym ciekaw

byłem, w jaki sposób zamierzają pochwycić człowieka dysponującego tak niezwykłymi

zdolnościami. Może o nich nie wiedzieli? A może mieli wśród siebie takich ludzi, których

wyszkolono w odpieraniu podobnych ataków? Zresztą może moc Krankla przydawała się, kiedy

trzeba było się zmierzyć z jednym, dwoma przeciwnikami, a nie stanąć przeciwko całej

gromadzie. W końcu, jak powiadano: Nec Hercules... czy raczej lepiej, mówiąc słowami Pisma:

Przyjdą dni, gdy twoi nieprzyjaciele obiegną cię i ścisną zewsząd, co oznacza, że każdego, nawet

największego mocarza, może spotkać zagłada, jeśli zbyt wielu wrogów stanie na jego drodze.

Szkoda, pomyślałem, że nic nie wyjdzie z ostatniej rozmowy z tym ciekawym i dziwnym

człowiekiem. Wolnym krokiem skierowałem się w stronę, gdzie zostawiłem wierzchowca. Kiedy

przechodziłem przez niewielką, rozsłonecznioną polankę otoczoną młodymi brzozami, nagle

zobaczyłem, że ktoś wychodzi mi z naprzeciwka.

Był to znowu ten napuszony i arogancki Leopold Kalzmann. Tym razem prowadził za

uzdę ogromnego czarnego rumaka o błyszczącej sierści, rozdętych chrapach i dzikich oczach.

Ogier wyglądał tak, jakby zamierzał za chwilę komuś odgryźć głowę. Nie zamierzałem schodzić

z drogi Kalzmannowi, choć myśl, że pewnie będę musiał odpowiadać na pytania tego człowieka,

wydała mi się więcej niż nieprzyjemna.

– Hej, hej, Mordimerze! – zawołał, kiedy był już kilka kroków przede mną. – A jednak

przyszedłeś na spotkanie, mój chłopcze, o, przepraszam, inkwizytorze Madderdin. – Uśmiechnął

się szeroko.

– Nie do wiary... – Aż zatrzymałem się w pół kroku i westchnąłem.

– Pożyczyłem sobie konia Kalzmanna. – Rzucił porozumiewawcze spojrzenie. – Pewnie

się zdziwi, biedak...

– Przyznam, że nie brakuje wam poczucia humoru i wydajecie się dziwnie beztroscy, jak

na to, że poszukuje was tylu ludzi... – Nagle zdrętwiałem, gdyż uzmysłowiłem sobie, że może

właśnie mnie podejrzewać o wydanie go i ujawnienie Świętemu Officjum miejsca naszego

spotkania. – Nie doniosłem na was – powiedziałem. – Możecie wierzyć lub nie, lecz nie zrobiłem

tego.

– Och, wierzę – zgodził się beztrosko. – Znaleźli mnie w inny sposób. Mają tam dwóch

inkwizytorów, którzy z niejednego pieca chleb jedli. Oni mnie odszukali.

– Kalzmann?

– Och nie! – Roześmiał się. – Ci, o których myślę, wolą zazwyczaj nie zakładać czarnych

płaszczy z krzyżami. Czyż świat nie lepiej obserwować z cienia?

– Znałem człowieka, który mówił tak samo. Nazywał się Arnold Lowefell. –

Wypowiadając te słowa, z wdzięcznością przypomniałem sobie człowieka, który nie tylko

uratował mi życie, ale również ofiarował całkiem nowe.

– Tak, tak, Arnold Lowefell – pokiwał głową mój rozmówca. – Znam go dobrze. Poza

innymi zdolnościami umiał tresować choroby niczym dzikie zwierzęta.

– Uratował mi życie – wyjaśniłem. – A ja uratowałem życie jemu. To dobry człowiek,

tyle że szczerze mówiąc, wydawał mi się nazbyt delikatny i łagodny, jak na inkwizytora...

Krankl wpatrzył się we mnie takim wzrokiem, że aż zamilkłem. Potem wybuchnął

gromkim śmiechem.

– Arnold Lowefell wydał ci się delikatny?! – Otarł załzawione oczy skrajem rękawa. –

Arnold Lowefell wydał ci się łagodny?! Mój chłopcze, muszę powiedzieć, że czeka cię jeszcze

moc nauki na temat tajników ludzkiej natury.

Przyznam, że poczułem się urażony.

– Może mówimy o innym Lowefellu – powiedziałem. – Zresztą kogo to obchodzi?

– O, na pewno – zgodził się ze mną rozbawiony. – Arnold Lowefell delikatny i łagodny –

powtórzył jeszcze raz. – I popatrz, na co ci przyszło...

– Co takiego?

– nie zrozumiałem.

– Nieważne, Mordimerze, nieważne. Kiedyś może pojmiesz trochę więcej niż dzisiaj.

Jeśli dożyjesz, rzecz jasna, do chwili, gdy wszystko zostanie wyjaśnione, a na to akurat nie

postawiłbym nawet groszaka.

– Bogu dziękować, nie wy o tym zdecydujecie – odparłem.

– Pewnie nie ja – zgodził się znowu. – Choć niewykluczone, a nawet rzekłbym: niemal

pewne, że o twoim życiu lub śmierci zadecydują moi dawni towarzysze.

Z tym poglądem nie zamierzałem dyskutować. Życie każdego inkwizytora, czy to

młodego, czy starego, czy powszechnie znanego, czy anonimowego, spoczywało w rękach

inkwizytorów należących do Wewnętrznego Kręgu. To oni zostali stworzeni między innymi po

to, by nas wszystkich rozliczać z grzechów i by wyznaczać za te grzechy stosowną karę.

– Przykro mi, Mordimerze – rzekł. – Ale w tej chwili muszę zatroszczyć się o własną

skórę i nie mogę brać na siebie twojego losu, tym samym muszę cofnąć moją propozycję

wspólnej podróży.

– Nie szkodzi – odparłem. – I tak nie miałem zamiaru z niej skorzystać.

– Cóż... – Wzruszył ramionami. – Rozumiem w takim razie, że przyszedłeś na umówione

miejsce tylko po to, by mi grzecznie odmówić. To więcej niż uprzejme z twojej strony.

– Po prostu jestem uprzejmym człowiekiem i znam się na wymogach grzeczności –

odparłem z całkowitą powagą. – Chociaż nie ukrywam, że chciałbym, abyście odpowiedzieli na

kilka moich pytań, gdyż...

– Nie mam ani czasu, ani ochoty odpowiadać na twoje pytania, Mordimerze – przerwał

mi bez wahania. – Gdybyś został ze mną, wyjaśnilibyśmy sobie wszystko prędzej lub później,

jednak w obecnej sytuacji jest to niemożliwe.

Poczułem się rozczarowany jego nieuprzejmością.

– W takim razie powodzenia, inkwizytorze, jak was tam zwą, a sądząc po tym, co się

dzieje, szczęście wam się przyda.

Odwróciłem się na pięcie i zamierzałem odejść, kiedy powstrzymał mnie jego głos:

– Twoja przyszłość również nie maluje się w kolorowych barwach...

Obejrzałem się przez ramię.

– A cóż wy możecie wiedzieć o mojej przyszłości? – spytałem, nie ukrywając ironii.

Przyznam, że również w tym celu, by go sprowokować.

– Nic – odparł z szerokim uśmiechem, który wydał mi się w kontekście tej odpowiedzi

niepokojący. – I to mnie właśnie zastanawia.

Postąpiłem krok w jego stronę.

– Bylibyście łaskawi wytłumaczyć swoje słowa?

– Czemu nie, Mordimerze, czemu nie? Poświęcę ci jeszcze chwilę, tyle chyba... – uniósł

głowę, jakby był posokowcem węszącym w powietrzu zapachu zwierzyny – mogę dla ciebie

uczynić.

Spojrzał na mnie z powagą we wzroku.

– Porzućmy wzajemne złośliwości, Mordimerze, i wysłuchaj mnie uważnie. Nie wiem,

czy to, co powiem, kiedykolwiek okaże się przydatne, lecz może lepiej, byś wiedział...

– Wiedział o czym? – zagadnąłem, kiedy cisza, jak na mój gust, zbytnio się przedłużała.

– Od lat młodzieńczych zostałem pobłogosławiony przez Pana darem spoglądania na

ludzi w ich przyszłości – rzekł poważnie. – A jak zdołałem się przekonać, chodzi mniej więcej o

piętnaście lat. Czasem, kiedy przejeżdżałem przez miasta, nie widziałem na ulicach ani jednego

żywego człowieka, a jedynie szkielety, gnijące zwłoki oraz przypominające ludzki kształt tumany

popiołu. – Zapatrzył się gdzieś nad moją głowę. – Zaręczam ci, że nie był to miły widok. Całe

lata później dowiadywałem się, że te właśnie miasta zostały spustoszone przez wojnę,

wytrzebione przez zarazę lub mieszkańcy zostali spaleni jako heretycy.

Milczałem, czekając, co powie dalej.

– Od kilku miesięcy wszędzie widzę same trupy. – Obrócił na mnie smutne spojrzenie. –

Rozpadające się, gnijące, z twarzami ściągniętymi w bolesnej konwulsji. Wszędzie trupy i

trupy... Nigdy nie było ich tak wiele...

Mówił tak sugestywnym głosem, że przeszedł mnie mimowolny dreszcz.

–...wnioskuję z tych wizji, że za piętnaście lat spotka nas zagłada, Mordimerze. Klęska,

której wynikiem będzie śmierć setek tysięcy ludzi. Może nawet milionów? Może zginiemy

wszyscy? Może rodzaj ludzki wyginie, zostanie raz na zawsze wymazany z powierzchni naszego

świata? Kto wie...

Wzdrygnąłem się. I tym razem również nie mogłem tego odruchu powstrzymać.

– Co widzicie, kiedy patrzycie na mnie?

Nie powinienem pytać, bo przecież nie powinienem wierzyć w brednie, które wygadywał,

i poddawać się obłędowi, który rozsiewał. Ale nie mogłem się powstrzymać. To było silniejsze

ode mnie. Niczym uporczywe drapanie użądlenia, choć wiadomo, że wynikiem tego drapania

będzie nie ulga, lecz rozognienie skóry.

– Nic.

– Jak to nic? Znaczy umrę, tak?

– Nie, Mordimerze. Ciebie po prostu nie ma. Za piętnaście lat nie istniejesz. Nie jesteś ani

żywy, ani martwy. Kiedy spoglądam w twoją przyszłość, gdyż nie wspomniałem o tym, ale Bogu

dziękować, mogę decydować, na kogo i kiedy patrzeć w ten szczególny sposób, widzę jedynie

pustą przestrzeń. Nigdy nie spotkałem się z podobnym zjawiskiem i szczerze powiem, że nie

wiem, co mam o nim sądzić.

Zaśmiałem się i sam we własnym śmiechu wyczułem podenerwowanie.

– Jesteście szaleni nawet w swoim szaleństwie – rzekłem.

Ku mojemu zdziwieniu odpowiedział mi śmiechem i zaklaskał, zupełnie jakby był

widzem obserwującym wielce zabawną sztukę teatralną, w czasie trwania której aktor popisał się

szczególnie celną kwestią.

– Dobrze powiedziane – rzekł – chociaż nieprawdziwe. Od czasu, kiedy spojrzałem w ten

sposób na ciebie po raz pierwszy, zastanawiam się, co może oznaczać twoja nieobecność. Być

może zostaniesz całkowicie unicestwiony w sposób nieznany sztuce zabijania żadnej cywilizacji.

– Potarł brodę i widziałem, że naprawdę jest skonsternowany. – Nie pozostanie z ciebie nawet

pył, nawet ślad w powietrzu... Nic...

– Niezwykle zajmująca perspektywa.

– Ale być może się mylę. – Uniósł palec. – Świat nie jest pełen tajemnic, Mordimerze.

Świat jest nimi otoczony, świat się w nich nurza, świat nie może się z nich wydostać i nigdy się z

nich nie wydobędzie. Kiedy znajdujemy odpowiedź na jedno pytanie, zaraz potem pojawia się

dziesięć następnych. Dlatego też nie mogę nawet zdecydować, czy fakt, że nie pojawiasz się w

moich wizjach przyszłości, oznacza dla ciebie coś złego, czy przeciwnie: coś dobrego. –

Westchnął ciężko. – Jeśli w ogóle można stosować w tym wypadku znane nam sposoby

wartościowania.

Zapatrzył się w sine niebo, a ja machinalnie powiodłem wzrokiem w ślad za tym

spojrzeniem. Nad nami zbierały się ciężkie, burzowe chmury o nabrzmiałych czernią

brzuszyskach.

– Kto wie czy nie nadchodzą czasy, kiedy najszczęśliwsi będą ci, którzy po prostu umrą.

Ostatnie słowa wypowiedział tak posępnym tonem, że po raz kolejny aż przeszedł mnie

niechciany dreszcz biegnący od nasady kręgosłupa po kark. Na twarzy poczułem pierwsze krople

deszczu. Odwróciłem się, by spojrzeć w stronę mojego towarzysza i spytać, co ma na myśli,

kiedy ku memu zdumieniu zobaczyłem, że obok nie ma nikogo. Rozejrzałem się gwałtownie na

wszystkie strony. Krankl zniknął tak niespodziewanie, jakby zapadł się pod ziemię. Nie mógł

odbiec, gdyż przez ten krótki moment nie zdołałby sięgnąć ściany drzew ani gęstych krzaków.

Na polanie nie było żadnego miejsca, w którym mógłby się ukryć. Co więc się stało, na

mocarnego Boga?! Czy ten człowiek miał skrzydła, które rozwinął, korzystając z mojej nieuwagi,

i na których odleciał niczym Ikar? Lub lepiej powiedzieć: czyż wzniósł się pod niebo niczym

prorok Eliasz? Zły sam na siebie i własną głupotę, spojrzałem w górę, lecz oczywiście nie

dostrzegłem żadnej skrzydlatej postaci, a tylko coraz więcej coraz gęstszych chmur, które

popychał po niebie silny wiatr.

Koniec